Zapraszamy na imprezę
Sizeer Music On Tour [str. 12]
GrubSon i BRK Związek idealny
Tomasz Majewski Kulomiot, który chciał być pisarzem
Olga Frycz
Seksowna chłopczyca
Mikołaj Rey
Nie lubię tylko karpia w galarecie Wiosenne podróże Wypad za złotówkę Modowe trendy Co nosić wiosną i latem 2013 OSA Osobista stylistka
Marzec – wrzesień 2013 Egzemplarz promocyjny Numer: 11
SI 11 / 2013
SI edytorial
SPIS TREŚCI 03. Wstępniak 04. Nowa fala w Sizeer 06. SI Star – GrubSon i BRK 10. Sizeer Music On Tour 14. Trendy modowe – wiosna/lato 2013 16. Wypad w klasie ekonomicznej 20. Sesja zdjęciowa 30. SI Star – Olga Frycz 34. Lookbook 40. Festiwalowy drogowskaz 44. SI Star – Mikołaj Rey 48. Boss
50. Niezobowiązujący raport z kina 52. Nike Air Max – wiecznie w chwale 54. Mototeledyski 57. OSA – Osobista stylistka 58. Wiosenne desery 60. Czytelnia 62. I gra muzyka! 64. SI Star – Tomasz Majewski 66. Kolekcjoner 68. Kolebka dobrej zabawy 70. Lista sklepów
sizeer.com e-sizeer.com
facebook.com/Sizeercom facebook.com/sklepsizeercom
WSTĘPNIAK „Wszystko gra” – nad niefortunnym tłumaczeniem z języka angielskiego tytułu filmu Match Point ubolewało wielu fanów Woody’ego Allena. Ów tytuł bowiem odnosił się do najważniejszej sceny, która zadecydowała o dalszych losach głównego bohatera (w tej roli zabójczo przystojny Jonathan Rhys Meyers – wybaczcie tę dygresję, nie mogłyśmy się powstrzymać). My, Polacy, lubimy jednak, jak wszystko gra, jak gra muzyka, jak muzyka łagodzi obyczaje. Synonim słowa „grać” oznacza między innymi prawidłowe działanie. Wzięłyśmy sobie więc do serca konieczność obudzenia Was ze snu zimowego, albowiem prawidłowo czas już zrzucić ciężkie kurtki i buty (oraz dodatkowe kilogramy). Pomoc w tej materii przyjdzie ze strony motywu przewodniego tego numeru „SI Magazynu” – muzyki! Na początek mocną pobudkę zaserwują GrubSon i DJ BRK, którzy w wyjątkowym wywiadzie opowiadają nie tylko o sekretach swoich sukcesów, lecz także zdradzają nieco więcej tajemnic dotyczących ich codziennego życia. Fenomen Grubego Brzucha widać na każdym koncercie, również podczas wiosennej trasy Sizeer Music On Tour Tour (szczegółowy rozkład jazdy na stronie 12). Po rozgrzewce polecamy trasę po Europie z plecakiem i przysłowiową złotówką w kieszeni – Rafał Romanowski podpowiada, jak wypocząć i nie wydać fortuny. Dla tych, którzy zostają w domu, mamy inne propozycje: przewodnik po najlepszych festiwalach nadchodzących miesięcy. Dla fanów rozrywki stacjonarnej – tradycyjna porcja recenzji książkowych, muzyczne gry komputerowe i dobry serial na ciepłe wieczory. Polecamy wywiady z Olgą Frycz i Mikołajem Reyem o różnych aspektach smakowania życia po swojemu. Wierząc, że spisałyśmy się śpiewająco, życzymy miłej lektury!
/03
SI 11 / 2013
SI new
Nowa fala w Sizeer Kolejne marki i nowe wyzwania – Sizeer wiosną 2013 r. zaskoczy Cię jeszcze większym wyborem niż dotychczas! Do grona stałych bywalców dołączają nowi gracze. Przyjdź i zobacz topowe modele butów Vans, DC, New Balance, Roxy i Quiksilver, które w tym sezonie zagoszczą na półkach wśród ikon takich jak Lacoste, Converse, Nike, adidas, Reebok, Puma, Jordan i wielu innych marek. Wszystkie kolekcje to prawdziwy miks stylu ulicy w najlepszym wydaniu. Niskie trampki z canvasu, wulkanizowana podeszwa, kontrastowe sznurowania. Wyróżniaj się na ulicy i poczuj miejski luz. Nowe marki wprowadzają do Sizeera jeszcze więcej dynamiki poprzez silne inspiracje sportami action i muzyką. Dołącz do rozbujanej ekipy, która lubi płynąć pod prąd. Zrzuć zimowe futro i ubierz się w kolory. Bądź stylowy i uzupełnij swój look streetowymi dodatkami. Przyjdź do Sizeer po kultowe czapki New Era i kolorowe słuchawki Skullcandy. Projektanci każdej z marek postawili poprzeczkę wysoko – efekty ich pracy możesz zobaczyć i porównać w ponad 60 salonach salonach Sizeer w całej Polsce oraz w sklepie internetowym e-sizeer.com. Dowiedz się więcej na Facebooku: www.facebook.com/Sizeercom.
/04
SI 11 / 2013
SI star
SI 11 / 2013
myślę, że ci, którzy przyjdą na nasze koncerty, będą zadowoleni. Mam też w planie kilka nowych aranżacji starszych kawałków. BRK: Prywatnie miałem jedno postanowienie: chciałem odstawić papierosy, bo byłem palaczem okropnym. Teraz wreszcie czuję, że oddycham. ONI RAZEM
Jak w każdym związku... Tylko w „SI Magazynie” GrubSon i BRK zdradzają, jaki jest sekret ich sukcesu, wypełnionych po brzegi sal na koncertach, i opowiadają, kto ich inspiruje oraz co robili, zanim znaleźli się Na szczycie… Tekst Wojtek Kwiatkowski
ROZGRZEWKA Skąd nazwa Gruby Brzuch? Czy to przewrotne określenie superwyrzeźbionego kaloryfera, czy też rzeczywiście któryś z Was jest posiadaczem ponadwymiarowej oponki? GrubSon: Bynajmniej (śmiech). Wzięła się od naszych ksywek – mnie przezywano od zawsze Gruby, a Bartek (BRK) był Brzuchem. Nazwa symbolizuje też pełnię i dużą ilość muzycznej strawy, którą połykamy każdego dnia na różne sposoby, jesteśmy jej cały czas głodni i konsumujemy ją wszędzie, gdzie się da. BRK: Niestety, mój brzuch jest trochę za gruby, czasami mi to przeszkadza; zależy, w jakim jest stadium grubości. Ma na to wpływ pora roku. Zawsze po zimie chcę przywitać wiosnę z kaloryferem, ale jakoś mi nie wychodzi. Co w takim razie robicie, by Wasze własne, niegrube brzuchy były zadowolone? Chodzicie na siłkę? GrubSon: Na to po prostu brakuje czasu. Każdą wolną chwilę poświęcam muzyce
/06
i rodzinie. Ale czasem uda mi się wyskoczyć na basen, lubię też pograć w kosza. Zamiast siłowni mam noszenie na rękach mojej córki. A w lecie rower. W końcu forma na koncercie musi być (śmiech). BRK: Za siłownią nie przepadam, ale w lecie gram w kosza, a w zimie trochę boksuję z ziomkami. Ale raczej dla funu, nie dla kaloryfera. Trochę ruchu poprawia samopoczucie. Wasi fani spalają na koncertach średnio 300 kalorii na godzinę. A Wy kiedyś liczyliście, ile tracicie podczas show? BRK: Nie liczyłem, ale po trasie czuję się jak po bardzo dużym wysiłku, mam nawet zakwasy. Mój kuzyn, który trenuje piłkę nożną, mówi, że taki koncert to wycisk podobny do tego, jaki on dostaje na treningu. Jakie są Wasze postanowienia noworoczne? GrubSon: Obiecałem sobie, że skupię się na kilku całkiem nowych rzeczach, nawet spisałem listę pomysłów, które przyszły mi ostatnio do głowy. Myślałem głównie o tym, jak urozmaicić nasz show Gruby Brzuch. Szczegółów, oczywiście, nie zdradzę, ale
Na czym polega praca w teamie przy nagrywaniu płyty i podczas trasy koncertowej? Co jest najważniejsze we współdziałaniu? GrubSon: Team tworzy się podczas wspólnych spotkań. Żeby wszystko dobrze szło w czasie koncertu, wcześniej musimy mieć to dokładnie przećwiczone i ustalone podczas prób. Często się spotykamy i przegadujemy poszczególne rozwiązania, sprawdzamy, jak coś brzmi, wymyślamy nowe rzeczy. Chociaż najwięcej pomysłów i tak przychodzi nam do głowy w trakcie trasy… Najważniejsze jest chyba bycie po prostu sobą, nieudawanie nikogo. Bardzo istotna jest też komunikacja. Szczerość to klucz do sukcesu, pozwala na przetrwanie zespołu. Uważam, że najlepiej mówić wprost i od razu wyjaśniać wszelkie niedomówienia, zwłaszcza dotyczące koncertów i kwestii finansowych. BRK: Klucz do sukcesu to także terminowość. Najważniejsze jest dopinanie spraw do końca, nieodkładanie niczego na potem, trzymanie się terminów. Lepiej zrobić coś w krótszym okresie, posiedzieć nad projektem i dopracować materiał, niż rozciągać to w czasie. Gruby Brzuch powstał w ciągu dwóch tygodni. GrubSon przyjechał do mnie do studia i nie wyszliśmy z niego, dopóki materiał nie był z grubsza skończony. Wstępne pomysły mieliśmy wcześniej ponagrywane, każdy przyniósł wstępne koncepcje. Ale właściwa praca nad albumem była krótka i intensywna. Macie czasami dość swojego towarzystwa? GrubSon: Mamy wspólne posiłki, hotele, siedzimy razem w busie, potem jesteśmy razem na scenie. Czasami następuje przesyt, chociaż nie można powiedzieć, że się sobą nudzimy. BRK: Może tylko po naprawdę dłuższych wyjazdach. Warto wtedy od siebie odpocząć kilka dni. Jak w każdym związku. Co robicie, by rozładować napięcie w zespole ? BRK: Pijemy wódkę…(śmiech). Żarto-
SI star
wałem. Zwykle zakładam słuchawki i staram się odciąć od emocji. Zwykle to pomaga i napięcie samo się rozchodzi po kościach. GrubSon: Jestem raczej spokojny i rzadko się denerwuję. Ale jak się zdarza jakiś kwas, to chyba najczęściej pomaga nam muzyka. Puszczamy ulubione kawałki i wszystko się prostuje.
wypływam na nieznane wody. Nie mam w tym dużego doświadczenia, ale pochlebne opinie zachęcają mnie, żeby to dalej eksplorować. Wprawdzie nagrywanie bitów idzie mi dużo szybciej, ale przy rapowaniu czuje większe wyzwanie.
Na koncertach widać, że dobrze się razem bawicie i tworzycie pozytywną atmosferę, która udziela się publice. Jaki jest sekret dobrej współpracy? BRK: Myślę, że to zasługa Grubego, on podczas koncertu jest głównym mistrzem ceremonii. Moc płynie ze sceny, kiedy zaczyna skakać i dawać czadu. GrubSon: Mamy bardzo podobne fascynacje i autorytety. Muzyka pozwala nam być w pełni sobą, nie ogranicza nas w żaden sposób, wywołuje silne emocje. Lubimy tę spontaniczność, która pojawia się podczas dobrego koncertu. Chociaż taki flow może zdarzyć się w każdej sytuacji – ostatnio spotkaliśmy się na moim pępkowym i spontanicznie z Jareckim około 03.00 nad ranem zaczęliśmy wystukiwać rytmy na różnych przedmiotach. Było to tak odjechane, że nawet to nagraliśmy, żeby nie stracić tych pomysłów. Powiem ci, że jeśli chodzi o muzykę, jak zaczynam się nią bawić, to czas przestaje istnieć. Możemy to robić 24 godziny na dobę, inne rzeczy przestają mieć znaczenie. Muzyka jest dla nas wszystkim i chyba właśnie to widać. To jest sekret tych udanych koncertów.
Kim chcieliście zostać w dzieciństwie? GrubSon: Odkąd pamiętam, chciałem „pracować” z muzyką, pragnąłem być tancerzem, DJ-em, raperem itp. Pamiętam, jak w dzieciństwie stawałem na krześle, stawiałem magnetofon na parapet, otwierałem okno, puszczałem jakiś hip-hopowy numer i tańczyłem do niego. Do dziś nie wiem, dlaczego tak robiłem (śmiech). Zawsze miałem przez to przerąbane u mamy, która chowała za każdym razem krzesło, a ja i tak odnajdywałem je albo szukałem innej drogi, by tylko dostać się na parapet (śmiech). Bardzo chciałem być spikerem, kierowcą TIR-a, maszynistą, i, oczywiście, grać w kosza. Miałem taki okres w życiu, kiedy nie mogłem się zdecydować, czy zawodowo grać w kosza, czy też wybrać muzykę. Wiadomo, co wybrałem, chociaż w kosza dalej pogrywam w wolnym czasie. BRK: Ja mam wrażenie, że jednak zawsze chciałem być DJ-em. Grałem dużo na perkusji, a wcześniej uskuteczniałem granie na garnkach i na wszystkim, co wydawało dźwięk. Chyba cały czas mi coś w tej mojej głowie grało. A jak tylko zobaczyłem adapter i skreczowanie, to już byłem na sto procent pewien, co chcę robić.
Jakie macie wspólne plany na przyszłość? GrubSon: Chłopaki planują wydać EP-kę, na którą dogram jeden kawałek. Zamierzam wydać solową płytę, jestem teraz w trakcie zbierania materiału. Bartek zrobił już na nią kilka bitów, Jarek też się dołączy, będą wokalistki. Może zrobimy jeszcze coś w tym składzie, w którym teraz koncertujemy, to wszystko jest płynne, to się cały czas dzieje. Gruby Brzuch cały czas ewoluuje, powstają nowe rzeczy. BRK: Mam nadzieję na długą współpracę z Grubym. Kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy, od razu zaiskrzyło. Chociaż nasze historie są całkowicie różne, mamy bardzo podobne systemy wartości i wspólne nawyki. To było najbardziej niesamowite. Planuję instrumentalną solówkę na winylu. Całkiem nową przygodą jest dla mnie rapowanie. Od zawsze byłem DJ-em i teraz czuję, że
TEGO NIE DOWIECIE SIĘ Z FACEBOOKA
Jakiej muzyki słuchaliście jako maluchy? Piosenek Majki Jeżowskiej? GrubSon: Spędzałem głównie czas z braćmi, którzy lubili różną muzykę. Jeden słuchał Nirvany, Metalliki czy Sepultury, drugi Pearl Jamu, Lenny’ego Kravitza i INXS, a trzeci A Tribe Called Quest, Digable Planets, Naughty By Nature, Fu-Schnickens, Cypress Hill itp. Najbardziej zaraził mnie ten „trzeci”, bo hip-hopem. Rodzice z kolei gustowali w polskiej muzyce, więc znało się twórczość takich artystów, jak Czesław Niemen, Trubadurzy, Maryla Rodowicz, Skaldowie czy Czerwone Gitary itd. Można powiedzieć, że muzyka była przy mnie od początku. BRK: Moja mama karmiła mnie zajebistą muzyką. Była turbofanką Michaela Jacksona. Mimo że to był pop, to jednak trzymał dobry poziom. Dobrze, że mama nie była miłośniczką na przykład Milli Vanilli.
/07
SI 11 / 2013
SI star
Kochała też Barry’ego White’a. Taką muzykę pamiętam z dzieciństwa. Potem pasjami słuchałem metalu, Sepultury, Rage Against The Machine i to mnie ukierunkowało muzycznie. Jak wyglądał Wasz pierwszy muzyczny performance? Hymn na apelu w szkole, a może chór parafialny? BRK: Miałem od zawsze słabość do sprzętu muzycznego. Już w podstawówce przy każdej możliwej okazji kręciłem się w pobliżu muzycznych zabawek. GrubSon: W chórze parafialnym jeszcze nie śpiewałem, ale w szkole zdarzało mi się występować. Kiedyś podczas jakiegoś konkursu recytatorskiego usłyszałem wiersz (nawet pamiętam, że był to Deszcz jesienny L. Staffa) i postanowiłem, że zrobię do niego bit, coś podrapowałem do tej recytacji. Wszyscy byli w lekkim szoku. Wciąż chyba gdzieś mam to nagranie. Kto pomagał mamie w kuchni? Byliście grzecznymi maluchami? GrubSon: Nie dawałem się zagonić do kuchni. Grzeczny też nie byłem. Byłem strasznym urwisem. Mama mi opowiadała, że szybko uczyłem się różnych powiedzonek, szczególnie tych mniej właściwych. Jak tylko od kogoś usłyszałem jakieś przekleństwo, to błyskawicznie je podchwytywałem i recyto-
wałem na różne sposoby, zwłaszcza przy gościach. Rodzice nie mieli ze mną lekko. BRK: Za to ja jako dziecko byłem grzeczny i spokojny. Potem w liceum mi się trochę charakter popsuł. Ale to temat na inną rozmowę. A w szkole? Byliście prymusami czy raczej zdarzało Wam się wszczynać bójki na przerwach i ciągnąć dziewczyny za warkocze? GrubSon: Może aż tak to nie. Ale siedziałem w klasie w tak zwanej loży szyderców, czyli w ostatnich rzędach, i zdarzało mi się komentować nieraz dobitnie różne rzeczy. Jako dziecko miałem donośny głos i dość wcześnie nauczyłem się czytać. Bardzo mi się to podobało, często czytałem podczas lekcji na głos lub byłem proszony o recytowanie tekstów. BRK: Nie byłem prymusem, nie przepadałem za nauką. Zresztą już wtedy coś mi grało pod czaszką i chyba bardziej niż temat lekcji kręciło mnie malowanie graffiti na ławce. Macie jakąś freakową zajawkę, o której nie wiedzą Wasi fani? Zbieranie znaczków albo żołnierzyków? GrubSon: Pornosy zbieram (śmiech). Generalnie kolekcjonuję płyty przeróżnych wykonawców, we wszystkich możliwych formatach, i CD, i winyle. Kiedyś obiecałem
sobie, że zgromadzę płyty wszystkich artystów, którzy wydali płyty głównie w latach 90., w tak zwanej złotej erze hip-hopu. Ale to zbieranie chyba nigdy się nie skończy, bo ciągle odkrywam coś nowego, co mnie kręci, i to nie tylko z tamtych lat. BRK: Chyba całe moje szaleństwo ogranicza się do tego, co robię w studiu. Zajmuje mi to tyle czasu, że na bzdury niewiele mi go zostaje. Czasami wygłupiamy się z chłopkami, jak gramy w FIFĘ – tak się wczuwam, że zaczynam wyglądać bardzo zabawnie. Nawet ostatnio moja żona ponagrywała te wygłupy i zagrania. Kto spoza świata muzycznego Was inspiruje? BRK: Mój ojciec. GrubSon: Lubię czytać, zwłaszcza teksty psychologiczne i filozoficzne. Ostatnio wpadły mi w ręce wykłady Osho, podoba mi się jego spojrzenie na człowieka. Jara mnie też Eckhart Tolle. Mam dużo przemyśleń, które prawdopodobnie znajdą się w moich tekstach.
ONI SOLO: GrubSon
ONI SOLO: BRK
Lubię… być sobą. Nie lubię… udawać kogoś innego. Pierwszy pocałunek… niezapomniany. Pierwszy zawód miłosny… najgorszy. Pierwsza impreza… nie pamiętam:). Gotuję… się w sobie, jak chcę posłuchać muzy, a nie mam jak. Sprzątam… czasami po sobie. Idealna kobieta… uuuuu, rany:), nie ma ludzi idealnych. Moim największym marzeniem jest… mam ich mnóstwo, ale największym jest to, żeby moja muzyczna podróż trwała jak najdłużej. Zawsze będę pamiętać o… mojej rodzinie. Jestem dumny z… mojej córki. Szanuję tych, którzy… są szczerzy i przynajmniej starają się być prawdziwi. Na koncercie… jestem w pełni sobą i czuje się niesamowicie. Zarówno na swoim, jak i na cudzym. Po koncercie… najlepszy dobry after. Nasi fani… są parchami? Plan na przyszłość… czas pokaże.
Lubię… skreczować. Nie lubię… czekać na coś. Pierwszy pocałunek… zajebisty, z moją żoną. Pierwszy zawód miłosny… ciekawe to było… Pierwsza impreza… qurwa, ile tego było… O, rany, zobaczyłem je teraz wszystkie naraz… Gotuję… dużo. Sprzątam… moja żona sprząta. Idealna kobieta… moja żona. Moim największym marzeniem jest… własny dom i wypasione studio. Tym bym nie pogardził. Zawsze będę pamiętać o… rodzinie. Jestem dumny z… mojej córki. Szanuję tych, którzy… szanują mnie. Na koncercie… bundabunda. Po koncercie… rozjebundabundabunda. Nasi fani… są poje..ani… żartuję! Dużo dla nas znaczą. Plan na przyszłość… nagrywać i grać dużo muzyki.
/08
SI 11 / 2013
SI music
GrubSon – na szczyt bocznym szlakiem Tekst Mateusz Natali
/10
Gdy spotkasz go na koncercie jednego z zagranicznych idoli, stoi w tłumie pod sceną, uśmiechnięty wdaje się w rozmowy i rozsiewa pozytywną energię. Skromny chłopak z Rybnika nie pasuje do stereotypu gwiazdy, trzyma się z dala od świata lansu i stawia wyłącznie na miłość do muzyki. Efekty? Złote i platynowe płyty, ponad 30 mln odsłon klipu Na szczycie na YouTube, prawie 700 tys. facebookowych fanów, szczelnie wypełnione sale największych klubów. Na dodatek wszystko to nie pod skrzydłami jednego z majorsów, a niezależnej wytwórni MaxFloRec. Na czym polega fenomen GrubSona?
SI 11 / 2013
– Jego sukces ma kilka przyczyn. Pierwszą sprawą jest szybkie nawijanie mocnym głosem, atrakcyjne dla ucha odbiorcy zarówno dancehallu, jak i hip-hopu. Drugą – duże zróżnicowanie płyt, na których znajdują się hity z ewidentnie popowymi melodiami dla dziewczyn i ich mamuś, ale i etosowe, hip-hopowe tracki zdolne ująć większość ortodoksów. Trafił też niewątpliwie GrubSon na fajną ekipę, co rusz dobrze to jego nawijanie uzupełniającą, przez co na bitach czy riddimach zawsze coś się dzieje. Poza tym to jest osobowość: ze swoim przaśnym poczuciem humoru i szerokim spektrum muzycznych stylów i poruszanych w tekstach tematów jest na tyle wyrazisty, by mocno zaciekawić – twierdzi uznany od wielu lat w środowisku dziennikarz muzyczny Marcin Flint, obecnie piszący do serwisów T-Mobile Music i Hiro. Natomiast jeden z redaktorów poświęconego czarnej muzyce portalu Popkiller.pl, Daniel Wardziński, zauważa: – Ludzie mu wierzą. Jego teksty być może dla wielu są zbyt banalne, ale on te proste hasła wygłasza z pełnym przekonaniem, wiedząc doskonale, co się za nimi kryje. Jego przekaz jest uniwersalny, a energia płynąca z jego muzyki nigdy nie bywa destrukcyjna. Ja płytę Gruby Brzuch podarowałem mojemu siedmioletniemu siostrzeńcowi i był zachwycony. Równie mocno podobała się mnie i jego rodzicom. GrubSon jest życzliwym, otwartym, pozytywnym człowiekiem, który w swojej muzyce nie pozuje. Ludzie to czują, niezależnie od wieku. W ciepłych słowach o GrubSonie wypowiada się także Andrzej Cała, współpracownik T-Mobile Music i Onetu, a także współautor leksykonów poświęconych hip-hopowi oraz r&b/soul. – Przede wszystkim jego głos wyróżnia się na tle innych nawijaczy łączących hip-hop z klimatami jamajskimi. Jest w nim moc. Rzecz jasna ma również poczucie humoru, a to zawsze budzi sympatię. Idealnie trafił z singlem Na szczycie, dobrze wypadał w gościnnych kawałkach i, co jeszcze bardziej istotne, nie było go nigdy za dużo. Ja przynajmniej nie odniosłem wrażenia, żeby GrubSon wypadał z lodówki, a to już wiele. Zbudował spokojnie, rzetelną pracą, pozycję na śląskiej scenie, która, jak widać, w ostatnim czasie jest bardzo dużą siłą. Potem już poszło – opowiada. – Praktycznie od razu dostrzegłem w nim ogromny potencjał – mówi Rahim, członek Pokahontaz, wcześniej zaś kultowej Paktofoniki, ostatnio przypomnianej za sprawą kinowego hitu Jesteś Bogiem. Rahim jest jednocześnie współzałożycielem i właścicielem MaxFloRec, małego śląskiego labelu,
SI music
do którego swego czasu wciągnął dobrze rokującego młodego Tomka Iwańca. I nie był to jedyny moment na drodze GrubSona, gdy wyczucie Rahima okazało się kluczowe. Losy jego największego hitu w dotychczasowej karierze – Na szczycie – ważyły się, gdy numer miał się znaleźć poza debiutanckim albumem O.R.S. z powodów osobistych. Członek 3oda Kru zaufał jednak intuicji swojego bardziej doświadczonego wydawcy i z pewnością nie może tego żałować. 30 milionów odsłon… gdyby każda przypadała na unikalnego użytkownika YouTube, wychodziłoby, że prawie każdy Polak miał styczność z dorobkiem tego cichego i skromnego w bezpośrednim kontakcie 27-latka z Rybnika. Pierwszy raz Polska usłyszała o nim za sprawą kultowej serii albumów producenckich Kodex. Przyniosła nam ona hity z udziałem O.S.T.R.’a, Tedego, Pezeta, Tego Typa Mesa czy donGURALesko. Przed trzecią częścią autorzy – duet producencki White House Records z Wrocławia – postanowili dać szansę młodym i przygotowali konkurs umożliwiający debiutantom przysyłanie własnych zwrotek. Z perspektywy lat trzeba przyznać, że był to świetny pomysł. Nie wszyscy zwycięzcy wypłynęli na szerokie wody, ale Młody M (6 mln odsłon największego hitu na YouTube) i właśnie GrubSon z pewnością tak. Magiera i L.A. (tworzący White House) widzieli w nim na tyle duży potencjał, że utwór z jego udziałem wybrali na singiel promujący Kodex 3: Wyrok. – Zaskoczył nas swoją energią i nietypowym, zakręconym stylem. Jego powodzenie tkwi w oryginalności, luzie i megamocy, którą można zaobserwować szczególnie na koncertach – podkreślają producenci. Następnym krokiem był album O.R.S. wydany w MaxFlo. Szalona mieszanka gatunkowa, łącząca m.in. rap i reggae, kipiała energią i debiutancką świeżością. Ale kto by się spodziewał, że wypali to aż tak? Liczbą koncertów, idącymi w miliony odsłonami i ogólnie ogromnym sukcesem Na szczycie
zaskoczony był zarówno sam GrubSon, jak i jego wydawca: – Skala boomu na GrubSona przerosła moje oczekiwania, czego nie ukrywam. Cieszę się jednak, że jego talent i ciężka praca wydają odpowiednie owoce – mówi Rahim. Mimo stawiania tylko na muzykę trzeba było jednak iść za ciosem albumem... Coś więcej niż muzyka. Efekt? Platynowa płyta, kolejna trasa pełna wyprzedanych koncertów i świetnej zabawy pod sceną w kraju i za granicą. – Wokół widzimy same negatywy. GrubSon ze swoim pozytywnym nastawieniem, radością i nadzieją stanowi idealną przeciwwagę. Właśnie tego nam w Polsce potrzeba – zauważa Rahim. Najlepszym przykładem na to, jak czystą miłością do muzyki emanuje GrubSon, niech będzie jego udział w czeskim festiwalu Hip Hop Kemp, czyli największym święcie rapu w naszej części Europy, na które rokrocznie jeździ wiele tysięcy rodaków. Gdy członek 3oda Kru został uwzględniony w line-upie, nie ograniczył się do godzinnego występu, odhaczenia go i powrotu do kraju. Nic z tych rzeczy. Ostatniego dnia od wieczora do 11.00 przed południem bez przerwy grał jako DJ na prowizorycznym soundsystemie rozstawionym przez MaxFlo na festiwalowym parkingu. Wciąż pełen energii, zachęcający do tańca do ostatniej bawiącej się osoby, do ostatniego słuchacza, aż organizatorzy zaczęli zamykać pole namiotowe. I to jest chyba właśnie tajemnica jego sukcesu. Wszystko stawia na największą pasję, nie dając się odciągnąć chwilowym przypływom popularności, nie pojawiając się w celebryckich rubrykach i podczas telewizyjnych spotkań branżowego kółka wzajemnej adoracji. Ludzie to czują, karma wraca, a słupki odtworzeń, sprzedaży i frekwencji szybują ponad konkurencję. Jestem jednak pewien, że GrubSon z uśmiechem na ustach robiłby swoje i bez tego. Do ostatniej bawiącej się osoby, do ostatniego słuchacza.
/11
SI 11 / 2013
SI music
Trasa Sizeer Music On Tour – GrubSon i BRK wystartowała 15 lutego i była prawdziwym przebudzeniem z zimowego snu. Kluby, w których odbywały się koncerty, pękały w szwach, a ekipa Grubego Brzucha została przyjęta lasem uniesionych rąk. GrubSon, Jotoskleja i Jarecki schodzili ze sceny, by wykonać kilka swoich numerów wraz z rozśpiewanym tłumem. Jedynie DJ BRK dzielnie wytrwał na swoim posterunku za gramofonami, częstując zgromadzonych tłustymi bitami i sztuczkami w szuraniu płytami. Przed samymi koncertami fani mieli nie lada atrakcję – w wybranych salonach Sizeer GrubSon z załogą rozdawał autografy i pozował do wspólnych zdjęć. Relację z trasy możecie śledzić na fanpejdżu Sizeer: www.facebook.com/Sizeercom oraz na SizeerMusic.com Oficjalne zakończenie trasy w kwietniu. Szykujemy dla Was meganiespodziankę! Stay tuned.
/12
SI style
SI 11 / 2013
SI 11 / 2013
PANIE Powrót do przeszłości
Nie wiem, jak Wy, ale ja mocno się zdziwiłam, że zima już za nami. Gdy redakcyjna koleżanka zapytała, czy napiszę na piątek artykuł o wiosennych trendach, bez wahania odpowiedziałam: „Jasne!”. Ale po chwili dotarło do mnie – jak to? Wiosna? Już? Kiedy się to stało? Nieważne, szkoda czasu na rozważania, pora na planowanie garderoby, przeglądanie szaf i wyrzucanie zbędnych elementów ubioru (zwłaszcza tych, które kupiliśmy trzy lata temu, a nadal wiszą z metkami). Na pewno jest na co zwalniać wieszaki, bo... w sezonie 2013 pastele zamieniają się w odblaski, a supermodny staje się też plastik – na wybiegach królują dodatki i kurtki z PVC, w czym można upatrywać zasług popularyzacji recyklingu. Co jeszcze? Niegrzeczne dziewczynki marzą dziś o wielkiej miłości i studiują geometrię, a faceci kuszą ponętnymi łydkami... Ciekawi? To zapraszam!
Tekst Marta Szymonik
/14
Tym razem projektanci nie każą nam grzebać w meandrach historii. Cofamy się niedaleko, bo do lat 60., nosimy się krótko i szeroko – powraca moda na sylwetkę „A”. Co ważne, możemy zdecydować się na gładkie materiały w soczystych kolorach lub wybrać coś we wzory graficzne: grube pasy, delikatne paseczki czy kratę. Na wybiegach królują szachownice: od klasycznych czarno-białych po totalny miks kolorystyczny. Jeżeli oglądając zdjęcia mamy, szydziłaś jeszcze kilka dni temu z butów „do szpica”, musisz zwrócić jej honor i poprosić o klucz do piwnicy. Otóż szpiczaste noski wracają! Mogą to być balerinki, dżezówki czy pantofelki na niskiej kaczuszce, ale obowiązkowo z noskiem. Wyluzuj Straszeni kryzysem, zaciskamy pasa, a tu projektanci dają nam dyspensę. Oczywiście, bycie fit jest zawsze jak najbardziej w modzie, ale modele slim możemy spokojnie odłożyć do szuflady. Modne są luźne kroje: zwiewne, szerokie bluzki i swetry oversize odkrywające piękne, opalone ramiona. Szerokie nogawki spodni. Falbany i kapelusze opadające na ramiona. Można się w ten sposób ubrać szykownie (jak przykazują Gucci i YSL), romantycznie (zwiewne suknie o długości maxi) lub totalnie na luzie (dżinsy oversize z soczystymi akcesoriami). Plastic is fantastic! Bardzo lubię, gdy moda balansuje na niebezpiecznej granicy między totalnym kiczem a genialnym objawieniem. To właśnie ten przypadek, bo cóż można zrobić z tak nieatrakcyjnego modowo materiału jak plastik? Okazuje się, że bardzo wiele! Totalny must have to przezroczysta peleryna (Valentino, Versus) we wzory, bezbarwna lub w neonowych kolorach. Wygląda świetnie i pozwala spojrzeć na siebie z przymrużeniem oka, czego tak bardzo trzeba naszym zachowawczym ulicom. Nieprzekonanym polecam przynajmniej dodatki, np. transparentną kopertówkę lub kuferek (Furla, Burberry), czy buty z motywem z PVC. Niegrzeczna gejsza Podróżowaliśmy w czasie, teraz przemierzamy przestrzeń... kierunek Daleki Wschód!
SI style
Nie Orient, lecz Kraj Kwitnącej Wiśni, Japonia bowiem i jej kulturowe motywy pojawiają się na wielu wybiegach. Czasem w postaci subtelnych printów i oszczędnych form (np. płaskie platformy nawiązujące do butów gejszy), innym razem zupełnie dosłownie jako futurystyczne kimona (Prada) czy tradycyjne japońskie pasy. Ważne, by sięgać po szlachetne materiały, subtelne wzory i stawiać na minimalizm. Brak równowagi składników może się skończyć efektem karnawałowego przebrania lub strojem obsługi japońskiego cateringu. Zalecana jest w tym trendzie praca warstwami – ubranie to po części rzeźba (Yamamoto). Jeżeli nie czujecie się na siłach, łatwiej skoczyć na sushi. Geometria Lekcje geometrii na matematyce były dla mnie zbawieniem – to chyba jedyna dziedzina „królowej nauk”, która nie wywołuje we mnie stanów lękowych. A w modzie liczą się teraz regularne rytmy i proste figury: prostokąty, kwadraty, kratki i pasy! Klasyczny op-art opanował tkaniny. Nie musi być „czarno-biało” jak w zeszycie, choć to nadal klasyka pokazów. Na mnie wrażenie robią połączenia bardziej dynamiczne: biel + żółty, koral czy zieleń. Niegrzeczne dziewczynki marzą o miłości... …dlatego ścierają czarny makijaż z oczu i delikatnie czerwienią usta. Dalej noszą conversy i kraciaste koszule, ale już nie w wersji boyfriend. Obowiązują kroje bardziej kobiece, delikatne, i koniecznie zwiewne materiały. Jeżeli jesteś fanką klasycznej kraty, zestaw ją ze spódnicą czy szortami. No, i uśmiechnij się czasem! PANOWIE Neonówka Panowie, odwagi! Szare i czarne T-shirty już nie ustawią Wam sezonu. Nosimy odblaski, i to nie tylko na rower czy spacer skrajem ruchliwej ulicy. Na wybiegach jest tak kolorowo, że największe wrażenie zaczęły robić pokazy, które bazowały na klasycznej gamie barwnej. Pomarańcz, błękit, zieleń, żółty w wersji soczystego blasku to dziś obowiązek. Słowo daję, możecie sprawdzić na pokazach LV. Rozumiem opory przed ubraniem się tak od stóp do głów, ale soczysty windrunner lub bluza to dziś podstawa. Jeżeli nie jesteś-
cie przekonani, szalenie modne są neonowe dodatki: torby w kolorze limonki, odblaskowe zegarki czy trampki widoczne z 10 kilometrów. Klasyka nie umiera nigdy Na co dzień jestem fanką swobodnego stylu, ale trzeba przyznać, że każdy facet w dobrze dobranym garniturze wygląda przynajmniej jak James Bond… i tę sentencję możemy śmiało umieścić wśród prawd objawionych. Nic dziwnego, że na wybiegach wciąż pełno marynarek, koszul i trenczy. Miło się ogląda te zdjęcia. Na lato polecam biel, granat, miętę i ich rozbielone odcienie. Marynarkę zestawiamy z długimi lub krótkimi spodniami. Chill out! Odpocznij, wdziej wygodną bluzę i luźny T-shirt. Pozwól sobie na sportowe akcenty. Sportowy look jest tak popularny, że nie kojarzy się już tylko z dresem i wyglądem prosto z bieżni. Możesz czuć się dobrze i modnie. Nadal in pozostają żeglarskie akcenty, uniwersyteckie smaczki czy paski w stylu rugby. Podążaj w kierunku retro z windrunnerami i kolorowymi cichobiegami. Pamiętaj, że tutaj ogromną rolę odgrywa stylizacja. Na przykład jeżeli masz ochotę na T-shirt, to zakładasz dwa, pracujesz warstwami, stylizujesz kołnierzyk w polówce itd. Baw się! Chcę oglądać Twoje nogi Szorty, szorty, szorty! Nie grzejemy się w słońcu w grubych dżinsach, no, chyba że skróciliśmy im nogawki. Mieć w szafie krótkie spodnie to sprawa honoru, pojawiły się one przecież na pokazach zarówno „tradycjonalistów” (Armani, LV czy Sander), jak „szaleńców” typu Galiano. Najczęściej rekomendowano długość ciut przed kolano i dość szeroki krój. Modne w zeszłym roku modele bardziej fit pojawiają się sporadycznie. Do szortów do połowy uda osobiście nie zachęcam, wygląd tenisisty z lat 80. mnie nie ujmuje, ale hulaj dusza, jeśli któryś z panów chce mieć taki look :).
/15
SI 11 / 2013
SI podróże
SI 11 / 2013
Gruzja Hmm, tu dolecieć tanio najtrudniej, ale pisze do Was te słowa człowiek, który na gruzińskiej ziemi postawił stopę dzięki kupionemu na środowej wyprzedaży w LOT biletowi za... 336 zł. Na miejscu jednak wydane na transport pieniądze zwrócą się Wam z nawiązką, gwarantuję bowiem, że tak taniego kraju (z tych ciekawych i pięknych, oczywiście), w którym tydzień da się spędzić za kilkaset złotych ze wszystkim, wciąż ze świecą szukać. Wystawna kolacja z winem w dobrej restauracji kosztuje odpowiednik niespełna 14 zł, podróż w oszałamiająco piękne góry rejonu Kazbegi (alpejskie krajobrazy, ukwiecone łąki, śliczne krowy na środku dróg, sinośnieżne szczyty) – 7 zł, a nocleg na piętrowym łóżku u gruzińskiej babci w centrum stolicy Tbilisi (podobno wszyscy Polacy do niej trafiają) to wydatek rzędu 20 zł za noc. Gruzja to kraj nie tylko tani, ale i fantastycznie piękny. I choć zawsze uważam, żeby nie popadać w przesadne pienia typu „jak to w Gruzji pięknie”, nie potrafię przestać się nią zachwycać. Pijcie gruzińskie wino (Saperavi, Marani – te nazwy znają tam wszyscy), jedzcie pyszne gruzińskie jedzenie (sporo mięs, ciast, szaszłyków, smażenia, pieczenia). Aha, warto nadmienić, że w Gruzji niemal non stop świeci słońce, więc owoce (brzoskwinie, melony, arbuzy, winogrona) aż kipią od nabrzmiałego soku. Ponadto jest bezpiecznie; rozważny turysta bez trudu da sobie radę wśród mnóstwa sympatycznych, uśmiechniętych i zakochanych w Polsce Gruzinów.
Intensywnie spędzić upragniony weekend, a przy okazji nie dać sobie oskubać portfela? „SI Magazyn” radzi, jak niebanalnie podróżować, a przy okazji oszczędzić sporo grosza. Tekst i foto Rafał Romanowski
Hel, Ustka, Kraków, Sopot, Zakopane – polskie stolice wypoczynku, przyjaznej atmosfery, ładnych widoków i dobrej zabawy. Zaskakujące, że dożyliśmy czasów, gdy dotarcie do nich i utrzymanie się na miejscu za względnie przyzwoite pieniądze bywa trudne. W corocznych kalkulacjach, gdzie spędzić np. weekend majowy, chyba o tym zapominamy. Spróbujcie dotrzeć PKP nad polskie morze, dojedźcie do Krakowa czy w Tatry zapchanymi autobusami czy drogimi pociągami, zamówcie rybę z frytkami i prosty drink w jednym z nadmorskich pubów, a zrozumiecie, co mam na myśli. Polska w mgnieniu oka stała się krajem równie interesującym, co stosunkowo drogim. Równie otwartym na świat, co i trudno dostępnym. Wokół naszych granic wyrośli turystyczni konkurenci, u których zjesz, wypijesz i wyśpisz się taniej, a dojedziesz czy dolecisz znacznie sprawniej niż – powiedzmy – do Łeby. W tym numerze „SI Magazynu” polecamy Wam kilka takich miejsc. Czy Wam się w stu procentach spodobają, nie możemy zagwarantować. Ale na pewno warto je odwiedzić i sprawdzić... Malta Najmniejsze państwo UE, mała łezka u podeszwy włoskiego buta, zagubiona na Morzu Śródziemnym drobinka, pełna słońca, morskiej bryzy, arabsko-włosko-angielskiej mieszaniny smaków i... języków. Doskonała na krótki, kilkudniowy wypad nie tylko z po-
/16
[http://www.kaukaz.pl/gruzja/turystyka/poradnik_turysty/poradnik_turysty.php] wodu swojej powierzchni, lecz przede wszystkim wspaniałej atmosfery. Jak każdy mikroskopijny kraj Malta zawieszona jest pomiędzy dużymi sąsiadami (w tym przypadku afrykańskimi Libią i Tunezją oraz Włochami) i unurzana po uszy w historii, która nieodłącznie związana jest z Wielką Brytanią. Wszyscy potrafią się tu więc porozumiewać całkiem niezłą angielszczyzną. Po ulicach stolicy La Valetty i sporej liczby miasteczek jeżdżą intensywnie żółte autobusy starej daty, m.in. kultowej marki Leyland, które latami służyły jako miejskie środki lokomocji w Bristolu, Leeds czy Liverpoolu. Podróż po całej wyspie jest krótka i śmiesznie tania. Za kurs między najdalszymi jej krańcami zapłacicie za bilet 1, góra 2 euro. Również jedzenie należy do stosun-
kowo niedrogich: króluje menu angielskie (radzę unikać) i nieoczekiwane połączenia kuchni włoskiej z arabską (np. kuskus z makaronem, tuńczykiem i oliwkami). Hoteli, hosteli i pensjonatów jest na Malcie (i sąsiedniej wyspie Gozo) co niemiara, podczas moich eskapad na te oblane lazurowymi falami skrawki lądu udawało mi się znaleźć je w cenie nawet... 14 euro za dwuosobowy pokój (szukajcie uważnie). Najdrożej kosztuje przelot, ale uważnie śledząc systemy rezerwacyjne Ryanair, można znaleźć bilety z Wrocławia czy Krakowa nawet za... 200 zł w obie strony. Przyznacie, że jak za podróż na południowy kraniec Europy, to niewygórowana stawka. [http://www.visitmalta.com/]
SI podróże
ku, ścisku, tłoku na deptakach i nad brzegiem morza, co bardzo denerwuje nas w Międzyzdrojach. Nie ma ociekających bitą śmietaną gofrów, gumowatych zapiekanek, plastikowych tacek na kiełbachy z rusztu czy zadymionych szaszłyków z grilla. W Bansin, Heringsdorfie i Ahlbecku mamy za to puste plaże, setki koszy rozrzuconych po piasku, drewniane, odważnie wbite w morze mola, białe wille z tarasami i oknami z widokiem na Bałtyk, przekąski typu ryba w bułce i kilometry spacerowych tras. Oczywiście, można narzekać, że jest tu nazbyt statecznie, ale jak dla mnie to zdecydowana przewaga nad innymi, hałaśliwymi miejscami. Cenowo nadbałtyckie kurorty w tej okolicy należą do najtańszych w całych Niemczech, choć w ostatnich sezonach stopniowo zyskują na popularności. Rekomendujemy je wszystkim, którzy uważają, że Bałtyk kończy się na molo w Międzyzdrojach. Polski Bałtyk może tak, ale zaraz obok jest niemiecki, równie piękny i lepiej zorganizowany. A jeśli komuś wyraźnie się nudzi wdychać nadmorski jod i wysypywać piasek z butów, może skoczyć szybkim pociągiem po niemieckiej stronie do Berlina. Jedzie się chwilę, ale niemieckiej stolicy nikomu rekomendować nie trzeba. Na imprezowy weekend po opalaniu się nad morzem propozycja idealna. [http://www.swinoujscie.pl/pl/contents/content/348/1535] Lwów Marzysz o intensywnym weekendzie w starym, pięknym mieście z duszą, które
nie zedrze Ci kieszeni ani zelówek w butach? Jedź do Lwowa, galicyjskiej perły dawnej Polski, a obecnie Ukrainy, miejsca, które po latach zaniedbania i ekonomicznego upadku podnosi się ku świetlanym czasom w niewiarygodnym wręcz tempie! Świetne knajpy, mnóstwo zabytków, pyszne jedzenie i lwowskie piwo za niewygórowaną cenę. Owszem, da się we Lwowie stołować nawet i za kilkaset złotych dziennie, ale w większości miejsc cena za wykwintny obiad nie powinna wynieść więcej niż 25 zł. Na polską korzyść przemawia coraz lepszy kurs ukraińskiej hrywny w stosunku do złotówki oraz fakt, że w położonym ledwie 70 km od Przemyśla Lwowie niemal wszyscy... mówią po polsku. Polskość we Lwowie wyczuwa się na każdym kroku. Wśród osiadłych tu od lat (choć także napływowych) lwowian wciąż sporo sympatii do Polaków, wyniesionej nie tylko z setek lat historii, ale i wynikającej z obecnej sytuacji, gdy turystów z Polski mamy tu wręcz zatrzęsienie. Dlatego też to bodaj jedyne obok Wilna miasto w najbliższej nam okolicy, gdzie możemy się bez problemu porozumieć w ojczystym języku. We Lwowie czas można spędzić tanio nie tylko w knajpach czy restauracjach. Również hotele szokują cenami, głównie poza sezonem. Autor tych słów listopadowy weekend spędzał w czterogwiazdkowym hotelu Reikartz Medievale, w którym elegancka „dwójka” kosztowała... 130 zł za noc. Słynny, choć mający lata świetności za sobą hotel George w samym środku wakacji kosztował... 480 zł za trzy weekendowe noce! Do Lwowa da się również tanio dojechać. Oprócz znanego studencko-plecakowego sposobu (PKP do Przemyśla, stamtąd bus
Bansin, Heringsdorf i Ahlbeck Wiem, wiem, miało być: „łatwo dojechać”. No, to tu dojechać jest nieco trudniej, ale to tylko rzut beretem od... naszego poczciwego Świnoujścia, dokąd dotruchta co drugi pociąg w kierunku północno-zachodniej Polski. A czemu tak rekomenduję to miejsce? Może dlatego, że do trzech położonych zaraz obok siebie niemieckich plażowisk-uzdrowisk da się dojść ze Świnoujścia w 40 minut suchą stopą przez pachnący igliwiem las i pełną miękkiego piasku plażę. Albo popłynąć w kwadrans stateczkiem przez granicę. Bansin, Heringsdorf i Ahlbeck są po prostu ciekawsze i cichsze niż ich polskie odpowiedniki za miedzą. Nie ma tego zgieł-
/17
SI 11 / 2013
SI podróże
za 2 zł na granicę w Medyce, a po ukraińskiej stronie marszrutka za niecałe 10 zł prostą drogą do Lwowa), do stolicy zachodniej Ukrainy jeździ mnóstwo autokarów za 20–50 zł (głównie z Krakowa, Rzeszowa, Przemyśla, ale też nieco drożej z Warszawy), a na sezon letni linia lotnicza Eurolot wznawia bezpośrednie loty z Krakowa i Wrocławia, które kończą się lądowaniem na nowoczesnym, wybudowanym specjalnie na Euro 2012 lotnisku. [http://www.visitlviv.net/en/] Praga, Berlin, Wiedeń, Bratysława, Wilno, Ryga... Czyli wszędzie tam, gdzie dojeżdża robiący furorę na polskich drogach autokarowy przewoźnik Polski Bus i depczący mu po piętach nadbałtycki Simple Express. To nie kryptoreklama, lecz proste stwierdzenie faktu: już nie wlokące się jak ślimak pociągi, autobusy firm podróżniczych czy drogie linie lotnicze, ale prosta i nieskomplikowana oferta komfortowego i szybkiego autokaru międzynarodowego za nieduże pieniądze. Ideę taniego podróżowania made in Poland wymyślił pewien Brytyjczyk, który upatrzył sobie 40-milionową Polskę jako wymarzony kraj dla swojego nowego biznesu. Szybko zdobył serca zmęczonych PKS-ami podróżnych i... doczekał się konkurencji w postaci Simple Express.
/18
Jeśli chcecie i macie trochę cierpliwości, możecie np. z dwumiesięcznym wyprzedzeniem zaplanować sobie podróż do jednej z wymienionych europejskich stolic nawet za... symboliczną złotówkę. Trzeba po prostu wertować ofertę obu przewoźników na ich stronach internetowych i zdać się mocno na czujność tudzież łut szczęścia. Do Pragi, Wiednia czy Bratysławy pojedziemy m.in. z Warszawy Polskim Busem. Autokary zabierają podróżnych także w Katowicach lub Wrocławiu. Simple Express mknie do pięknych stolic nadbałtyckich krajów (Ryga i Wilno) również z Warszawy. Oczywiście, z listy tanich city break od razu można skreślić – z żalem – Wiedeń (to bardzo drogie miasto), mocno zastanowić się nad Pragą (komercyjno-turystyczna marka wywindowała ceny solidnie w górę), ale może i zainteresować niedocenianą Bratysławą? W Wilnie i Rydze ceny będą porównywalne z polskimi. Im wcześniej zabierzemy się za planowanie podróży, tym większa szansa na upolowanie lepszych (np. hotelowych) promocji. Każde z tych miast ma w sobie coś niepowtarzalnego. W każdym polecałbym Wam coś innego: w Wiedniu diabelski młyn na Praterze, w Pradze piwo w małej knajpce przy ulicy Jilskiej, w Bratysławie piknik na wzgórzu zamkowym. W Wilnie śniadanie z widokiem na miasto i wspaniałym czarnym chlebem w najpiękniejszej dzielnicy miasta Użupio (po polsku Zarzecze), a w Rydze
zachwyt nad hanzeatycką architekturą i łyk cydru. Warto, zwłaszcza że w każdym z tych miejsc życie rozrywkowe kwitnie do białego rana. [http://www.simpleexpress.eu] Cóż, im dalej w przyszłość, tym mniej spontanicznych „podróży za złotówkę”, autostopów i noclegów gdzie popadnie. W dzisiejszych czasach nie ma nic za darmo, nawet na zupełnej prowincji, gdzie spodziewalibyśmy się hardcore’u, za który nie przyjdzie nam płacić zauważalnej ceny. Ale i nawet w tak skomercjalizowanym świecie aż roi się od ofert wypadu w miejsca, które co prawda nie noszą metki hiszpańskiej riwiery, chorwackiego wybrzeża, egipskich kurortów czy Lazurowego Wybrzeża, ale niewątpliwie warte są zachodu. Po co jednak wybierać pozorną opcję minimum (Polska), gdy za porównywalne, a może i znacznie mniejsze pieniądze możemy wylądować w miejscu zupełnie nieoczywistym, którego mimowolnie będą zazdrościć nam inni. Przecież również o to chodzi w podróżowaniu: żeby pojawiać się w tych punktach globu, w których sami pragniemy się znaleźć, gdzie czujemy autentyczną potrzebę przebywania. Nie tam, gdzie wybraliśmy się w owczym pędzie z resztą wczasowiczów. A że przy okazji zapłacimy za to psie pieniądze, to tym lepiej, nieprawdaż?
DAWID: BUTY ADIDAS: 299,99 ZŁ BLUZA NIKE: 299,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 119,99 ZŁ SZORTY NIKE: 179,99 ZŁ SŁUCHAWKI SKULLCANDY: 139,99 ZŁ
OLA: BUTY ADIDAS: 349,99 ZŁ BLUZA NIKE: WZÓR T-SHIRT: 139,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 169,99 ZŁ NERKA NIKE: 59,99 ZŁ
DAWID: BUTY LACOSTE: 429,99 ZŁ KURTKA NIKE: 299,99 ZŁ SZORTY NIKE: 179,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 139,99 zł
OLA: BUTY NEW BALANCE: 299,99 ZŁ TOP: WZÓR STYLISTKI SPODNIE: 229,99 ZŁ
ADA: BUTY VANS: 279,99 ZŁ BLUZA NIKE: 169,99 ZŁ SZORTY: WZÓR STYLISTKI
ADA: BUTY REEBOK: 199,99 ZŁ KURTKA NIKE: 319,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 119,99 ZŁ SZORTY NIKE: 109,99 ZŁ
BENEK: BUTY CONVERSE: OD 279,99 ZŁ BLUZA NIKE: 249,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 109,99 ZŁ SZORTY NIKE: 219,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 139,99 ZŁ
BENEK: BUTY DC: 219,99 ZŁ BLUZA NIKE: 249,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 149,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 109,99 ZŁ SŁUCHAWKI SKULLCANDY: 139,99 ZŁ
OLA: BUTY LACOSTE: 299,99 ZŁ BLUZA NIKE: 179,99 ZŁ KURTKA NIKE: 299,99 ZŁ
OLA: BUTY NIKE: 499,99 ZŁ BLUZA NIKE: 199,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 169,99 ZŁ
ADA: BUTY DC: 219,99 ZŁ BLUZA NIKE: 199,99 ZŁ TANK NIKE: WZÓR SZORTY NIKE: 199,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 129,99 ZŁ SŁUCHAWKI SKULLCANDY: 139,99 ZŁ
ADA: BUTY PUMA: 219,99 ZŁ KURTKA NIKE: 299,99 ZŁ T-SHIRT CONFRONT: 59,99 ZŁ SZORTY NIKE: 169,99 ZŁ
BENEK: BUTY NEW BALANCE: 299,99 ZŁ BLUZA NEW ERA: WZÓR SHORTY NIKE: 199,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 129,99 ZŁ
BENEK: BUTY TIMBERLAND: 259,99 ZŁ BLUZA NIKE: 249,99 ZŁ T-SHIRT CONFRONT: 69,99 ZŁ SZORTY: WZÓR CZAPKA NEW ERA: 149,99 ZŁ
DAWID: BUTY VANS: 239,99 ZŁ KURTKA NEW ERA: WZÓR T-SHIRT NIKE: 109,99 ZŁ SPODNIE: WZÓR SŁUCHAWKI SKULLCANDY AVIATOR: 649,99 ZŁ
DAWID: BUTY NIKE: 439,99 ZŁ KURTKA NIKE: 269,99 ZŁ T-SHIRT NEW ERA: WZÓR SPODNIE NIKE: 169,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 139,99 ZŁ
BENEK: BUTY PUMA: 269,99 ZŁ BLUZA NIKE: 249,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 109,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 149,99 ZŁ
OLA: BUTY NIKE: 459,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 219,99 ZŁ SZORTY: WZÓR STYLISTKI CZAPKA NEW ERA: 129,99 ZŁ
OLA: BUTY CONVERSE: 339,99 ZŁ KURTKA NIKE: 299,99 ZŁ T-SHIRT NIKE: 79,99 ZŁ SŁUCHAWKI SKULLCANDY: 179,99 ZŁ
Foto Michał Massa Mąsior Stylizacja Gosia Kuniewicz / OSA Osobista Stylistka Make-up Paulina Tomasik Fryzury Sylwia Sereda
DAWID: BUTY REEBOK: 399,99 ZŁ KURTKA NIKE: 299,99 ZŁ T-SHIRT CONFRONT: 69,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 149,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 129,99 ZŁ
BENEK: BUTY NEW BALANCE: 299,99 ZŁ BLUZA NEW ERA: WZÓR SZORTY NIKE: 199,99 ZŁ CZAPKA NEW ERA: 129,99 ZŁ
Modele Aleksandra Czeremuga, Ada Schneider, Dawid Drapała, Krzysztof Bębenek
Zobacz backstage sesji zdjęciowej:
Sprawdź aktualne ceny:
ADA: BUTY NEW BALANCE: 299,99 ZŁ TOP: WZÓR STYLISTKI SPODNIE: 229,99 ZŁ
Wszystkie produkty są dostępne w salonach Sizeer, Timberland oraz w Internecie na [e-sizeer.com], [Timberland.pl] i [GaleriaMarek.pl].
OLA: BUTY ADIDAS: 349,99 ZŁ BLUZA NIKE: WZÓR T-SHIRT: 139,99 ZŁ SPODNIE NIKE: 169,99 ZŁ NERKA NIKE: 59,99 ZŁ
SI star
sek sowna chłop czyca Od szpilek woli sztyblety, od sukienek – za duże płaszcze, od makijażu – uśmiech na twarzy. Olga Frycz, ostatnia wyluzowana aktorka na czerwonym dywanie, broni swojego stylu i zdradza, w jakich miejscach w stolicy chowa się przed światem. Tekst Karolina Siudeja Foto Przemysław Pokrycki
/30
SI 11 / 2013
SI 11 / 2013
SI star
Zaczynasz dzień od googlowania swojego nazwiska, żeby sprawdzić, co też nowego napisały o Tobie media? Ostatnio czytałam, że Twoja kariera przystopowała, ale za to układa Ci się w związku… Zabawne. Ja raczej śmieję się z takich doniesień, mam do tego dystans. Tylko współczuję ludziom, którzy to czytają i biorą takie „newsy” na poważnie. Nigdy o moim życiu prywatnym nie mówiłam i nie będę mówić. Nikt nie ma prawa się w to wtrącać. Gdybym chciała, poszłabym z tymi serwisami na drogę sądową, bo cytują mnie, choć nigdy z nimi nie rozmawiałam, ale nie mam na to siły i czasu. Masz więc teraz szansę, aby zdementować te doniesienia. Moja kariera ma się dobrze, wszystko się rozwija. Wiadomo, czasem tempo jest szybsze, czasem wolniejsze, czasem w ciągu roku robi się cztery filmy, czasem dwa, a czasem nie robi się wcale, ale to jest w tym zawodzie zupełnie normalne. Niebawem czeka mnie konferencja prasowa związana z serialem o Annie German, który kręciliśmy w Kijowie, Lwowie i na Krymie. Wkrótce będzie go można zobaczyć na antenie Telewizji Polskiej. Pojawiam się też jako nowa postać w „M jak miłość”… Po raz pierwszy będę grała z dzieckiem. Występowałam też w sztuce Świat jest skandalem zrealizowanej przez Teatr Polskiego
Radia. Ciekawe doświadczenie, całkiem dla mnie nowe.
to się wymawia. Chłopczyca też może być seksowna.
Portale plotkarskie interesują się nie tylko Twoim życiem prywatnym, lecz także stylem ubierania się. Nie należysz do gwiazd, które poddają się reżimowi noszenia obcisłych sukienek i butów na koturnie, za co niejednokrotnie oberwałaś. W Polsce ludzie nadal nie potrafią doceniać dobrego stylu. Ja uważam, że mój taki właśnie jest. To, że nie noszę sukienek od La Manii, które, tak na marginesie, bardzo mi się podobają, ale zupełnie do mnie nie pasują, nie znaczy, że mam zły styl. Jestem estetką, wszystko muszę mieć dobrze dobrane. A że się to komuś nie podoba, to już nie mój problem.
Na oficjalnych premierach unikasz sukienek. Masz na myśli premiery kinowe? Ja na nie mówię „imprezy puchowe”. Większość gości przychodzi w puchówce, bo jest zima. Oczywiście, na premierę w Operze Narodowej lub w teatrze nie wypada przyjść w dresie i wtedy często szukam czegoś specjalnego, ale wybieram raczej skromne kreacje. Do kina, zwłaszcza ulokowanego w centrum handlowym, nie chodzi się w sukniach balowych, dla mnie jest to oczywiste. Jasne, że twórcy filmu ubierają się elegancko, to jest przede wszystkim ich święto, i jasne, że z szacunku do nich warto wyglądać dobrze. Ale nie wyobrażam sobie, żeby zimą przyjść na takie wydarzenie w sukience bez pleców i w szpilkach. Poza tym ja w szpilkach w ogóle nie chodzę, bo nie umiem i nie lubię. Musiałam się tego nauczyć na potrzeby filmu i tylko przed kamerą jestem się w stanie do tego zmusić. Media zarzucają mi też, że chodzę nieuczesana… A ja, po pierwsze, lubię mieć miszmasz na głowie, a pod drugie – nie sądzę, żeby przed pójściem do kina trzeba było iść do fryzjera. To jakiś absurd. Nie kręci mnie też pożyczanie sukienki od projektanta tylko po to, żeby ubrać ją specjalnie na ten jeden, jedyny wieczór. I pójść tak do Złotych Tarasów…
Jak lubisz się nosić? Preferuję luźny styl. Nie lubię się przebierać ani zwracać na siebie uwagi. Kroje i kolory muszą być niekrzykliwe. Uwielbiam duże płaszcze i swetry oversize. Mam kilka płaszczy po mojej mamie, darzę je wielkim sentymentem. Często chowam się też pod czapkami i wielkimi kapturami. Sukienka? Sukienki bardzo lubię, ale raczej w lecie. Wbrew pozorom lubię wyglądać i czuć się kobieco, ale ta kobiecość nie musi być taka wprost, w szpilkach od „lobutena” czy jak
Masz ulubionych projektantów? Tak. Bardzo lubię polskich projektantów. Najbardziej bliskie mi są dziewczyny z Nenukko. Tam zawsze mogę znaleźć rzeczy, w których czuję się super – mają moje kolory: czarny, biały, wszelkie odcienie szarości i kolorów ziemi. Miałam zresztą przyjemność być first face na pierwszym pokazie kolekcji Nenukko dwa lata temu podczas Fashion Week w Łodzi. Z projektantkami jesteśmy poza tym sąsiadkami, więc często u nich bywam.
SI 11 / 2013
Bardzo lubię też Joannę Klimas, cenię ją za prostotę i klasykę, czyli to, co lubię w modzie najbardziej. A moją najnowszą zajawką jest strona FunInDesign, która daje możliwość zaprojektowania sobie butów. Na pewno skuszę się na jakieś odjazdowe sztyblety, bo to jeden z moich ulubionych fasonów. Noszę je od lat, pasują do wszystkiego.
„Media zarzucają mi też, że chodzę nieuczesana… A ja lubię mieć miszmasz na głowie.”
Dużo wydajesz na ubrania? Absolutne nie. Uważam, że cała sztuka stylowego ubierania się polega na łączeniu rzeczy markowych z tymi z sieciówek. Coraz częściej kupuję ciuchy przez Internet. To dla mnie nowość, wcześniej miałam potrzebę, by dotknąć tego, co kupuję, przez co wirtualne zakupy wydawały mi się zbyt ryzykowne. Ale są już marki, których rozmiarówkę znam tak dobrze, że mogę sobie spokojnie pozwolić na kupowanie w sieci. Dużo podróżujesz, niedawno wróciłaś z Los Angeles. Czy w walizce przywozisz modowe pamiątki? Gdy podróżuję, zawsze rozglądam się za ciekawymi butikami, których nie ma nigdzie indziej. Wypatruję tam jakiś ciuch i kupuję go – zwykle za grosze – wraz z pewnością, że będę miała go tylko ja. Jaki był Twój ostatni nabytek? Płaszcz, oczywiście za duży, unikatowy i piękny. Pewnie niedługo gdzieś się w nim pokażę i znowu wszyscy się uczepią, co też ta Frycz wyprawia, powiedzą pewnie, że przyszłam w szlafroku. Ale i tak go ubiorę. Niedawno urządzałaś swoje nowe mieszkanie na warszawskim Powiślu. Czy do niego również wyszukiwałaś skarby w małych butikach, czy raczej zostawiłeś tę pracę projektantowi wnętrz? Nie, robiłam wszystko sama. Ale, co ciekawe, usłyszałam ostatnio, że bardzo modne jest zlecenie budowy domowej biblioteki projektantowi, który za ogromne pieniądze decyduje, jakie książki powinny stać na naszych półkach. Ty nie masz dizajnerskiej biblioteki? Nie! Ale jak na młodą osobę mam bardzo dużą bibliotekę. A książki, które tam stoją, to nie dekoracja, lecz coś, z czego czerpię i co czytam. Ale, wracając do projektantów wnętrz, nie mam nic przeciwko. Jeśli ktoś sam nie umie sobie poradzić z zaplanowaniem przestrzeni, powinien skorzystać z ich usług. Sama zresztą zrobię niedługo
/32
SI star
kolejny mały remont, bo okazuje się, że nie wszystko wyszło tak superekstra, jak sobie zaplanowałam. Mam znajomego architekta, którego poproszę o pomoc. W Los Angeles popularna jest dzielnica Venice, w której mieści się mnóstwo małych sklepików z meblami z lat 50. Już dawno oszalałam na ich punkcie. Były tam tak piękne krzesła, stoły, lampy i komody, że teraz zaczęłam kombinować, jak można by je było stamtąd sprowadzić. Mieszkanie jest Twoim ulubionym miejscem w Warszawie? Rzeczywiście, najchętniej spotykam się ze znajomymi w domu. Ciekawe, że każda impreza i tak kończy się w kuchni. To jest takie miejsce, w którym goście zawsze czują
się najlepiej. Ja w ogóle nie lubię dużych, tłocznych miejsc. Kiedy umawiam się z kimś na herbatę (bo kawy nie piję i na kawę ciężko się ze mną umówić) albo żeby coś zjeść poza domem, to wolę małe, mniej znane miejsca, nie te modne. Ostatnie moje odkrycie to mała restauracja „Dziurka od klucza” na Powiślu. Bardzo przyjemny klimat i pyszne jedzenie. Chcesz powiedzieć, że nie bywasz w popularnych miejscach stolicy? To ludzie tworzą miejsca. Jeśli przychodzą gdzieś interesujący ludzie, to mnie też do nich ciągnie, to naturalne. Ale bardziej niż bywać wśród ludzi wolę przebywać we własnym domu.
/33
03
01) Reebok - 399,99 zł 02) Reebok - 269,99 zł 03) Reebok - 199,99 zł 04) adidas - 329,99 zł 05) adidas - 299,99 zł 06) adidas - 349,99 zł 07) adidas - 379,99 zł 08) adidas - 299,99 zł 09) adidas - 329,99 zł
02
01
09
05
08 04 07 06
28 30
12
10
15
11
13
14
29
10) Converse - 279,99 zł 11) Converse - 279,99 zł 12) Converse - 359,99 zł 13) Converse - 249,99 zł 14) Converse - 359,99 zł 15) Converse - 259,99 zł 16) Converse - 279,99 zł 17) Air Jordan - 429,99 zł 18) Timberland - 359,99 zł 19) Timberland - 359,99 zł
35
31 32
33 36
16 34
18 20
21
23
22
24
25
26
19
37
28) Vans - 239,99 zł 29) Vans - 219,99 zł 30) Vans - 219,99 zł 31) Vans - 259,99 zł 32) Vans - 259,99 zł 33) Vans - 259,99 zł 34) Lacoste - 369,99 zł
27
38
39
17
20) Nike - 349,99 zł 21) Nike - 459,99 zł 22) Nike - 429,99 zł 23) Nike - 439,99 zł 24) Nike - 449,99 zł 25) Nike - 439,99 zł 26) Nike - 439,99 zł 27) Nike - 439,99 zł
42
35) New Balance - 249,99 zł 36) New Balance - 299,99 zł 37) New Balance - 299,99 zł 38) New Balance - 599,99 zł 39) DC - 289,99 zł 40) DC - 219,99 zł 41) DC - 289,99 zł 42) DC - 269,99 zł 43) DC - 299,99 zł
40 43
41
44) Skullcandy Aviator - 649,99 zł 45) Puma - 269,99 zł 46) Puma - 399,99 zł 47) Puma - 219,99 zł 48) Puma - 269,99 zł 49) Puma - 399,99 zł
44
49
46
52 48 51 47
45 50 55 54
53 56 57 50) Lacoste - 429,99 zł 51) Lacoste - 299,99 zł 52) Lacoste - 299,99 zł 53) Lacoste - 369,99 zł 54) Skullcandy - 179,99 zł 55) Skullcandy - 139,99 zł 56) Skullcandy - 139,99 zł 57) Skullcandy - 139,99 zł
SI 11 / 2013
SI around
FESTIWALOWY DROGOWSKAZ Nie jest tajemnicą, że plenerowe życie festiwalowe w naszym kraju zaczyna się w momencie, kiedy wiosna staje się... bardziej latem. Nic w tym dziwnego, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się przede wszystkim imprezom muzycznym organizowanym pod chmurką. Dla nich dobra pogoda jest tak samo ważna jak intrygujący line-up. Oprócz muzycznej oferty warto jednak zwrócić uwagę również na festiwale, które muszą unikać słońca i z rozkoszą barykadują się w przestrzeniach zamkniętych. Zatem przed Państwem przede wszystkim coś dla ucha, ale nie zapominamy także o oku. Tekst Bartosz Leśniewski Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Poznańska Wiosna Muzyczna” Wiosnę można rozpocząć na wiele sposobów. Ci, którzy w dniach od 10 do 14 kwietnia będą w Poznaniu, mają szansę podziwiać budzącą się do życia przyrodę przy akompaniamencie intrygujących dźwięków muzyki współczesnej. Czterdziesta druga edycja Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Poznańska Wiosna Muzyczna” ma do zaoferowania swoim fanom całkiem sporo. W programie jak zwykle wiele znakomitych kompozycji, sporo prawykonań i pierwszych wykonań w Polsce. Obok stanowiących już kanon XX w. dzieł takich twórców jak Lutosławski, Górecki, Xenakis, Boulez czy Feldman usłyszymy kompozycje wielu młodszych kompozytorów z Polski oraz bardzo ciekawe, najnowsze utwory artystów zagranicznych. Poznań 10–14 IV 2013 r. [www.wiosnamuzyczna.pl] Off Plus Camera Festiwal Off Plus Camera to jeden z najmłodszych międzynarodowych festiwali filmowych na świecie, a już bywa określany przez media jako jeden z najbardziej prestiżowych. Podczas tegorocznej edycji zaprezentowane zostaną m.in. dwie wyjątkowe sekcje specjalne – Dark Stars Rising oraz Black American Cinema. Pierwsza
/40
z nich, przygotowana przez światowej sławy specjalistę w dziedzinie kina kultowego Shade’a Rupe’a, stawia sobie za cel zaprezentowanie kina z pogranicza mainstreamu i kultury niszowej. Druga poświęcona będzie niemal nieznanemu w Polsce nurtowi realizowanemu przez reżyserów pochodzenia afroamerykańskiego. Program przygotowuje amerykański krytyk Odie Henderson, który zaprezentuje filmy będące kamieniami milowymi tzw. kina czarnego, a których polska publiczność nie miała dotąd szansy oglądać na dużym ekranie. Kraków 12–21 IV 2013 r. [www.offpluscamera.com]
Asymmetry Festival 5.0 Wrocławski Asymmetry Festival przeszedł w ciągu kilku ostatnich lat niesamowite przeobrażenie: od niewielkiej imprezy organizowanej dla garstki miłośników muzyki mrocznej, hałaśliwej i niebanalnej po wydarzenie o ogólnopolskim rozgłosie z plejadą gwiazd, które z roku na rok przyciągają do Wrocławia coraz większe rzesze fanów. Tym razem gwiazdami festiwalu będą między innymi przedstawiciel norweskiej ekstremy Mayhem, amerykański zespół Melvins, szwedzka formacja Cult Of Luna czy włoski Ufomammut. Niejako dla przeciwwagi można się spodziewać również klimatycznego The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble.
SI 11 / 2013
SI around
Wydarzenie z pewnością dla tych, którzy cenią muzykę mniej oczywistą i niekoniecznie łatwą w odbiorze.
Heineken Open’er Festival Jak tu nie wspomnieć o jednym z największych festiwali muzycznych w naszym kraju? Niepodobna go pominąć, skoro tegoroczny skład może przyprawić niejednego fana muzyki o palpitacje serca. Organizatorzy hołdują zasadzie, że z roku na rok trzeba być coraz lepszym. Pewnie dlatego tym razem będziemy mieli możliwość zobaczenia i usłyszenia Queens Of The Stone Age, Blur, Kings Of Leon, Arctic Monkeys, Tame Impala i wielu, wielu innych…
Wrocław, Hala Stulecia 01–04 V 2013 r. [www.asymmetryfestival.pl] Krakowski Festiwal Filmowy Smakołykiem dla kinomaniaków może być kolejna edycja Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Na program imprezy składają się pokazy filmów dokumentalnych, krótkometrażowych i animowanych z całego świata. W tym roku do dobrze znanych już konkursów – międzynarodowego konkursu dokumentów pełnometrażowych, międzynarodowego konkursu filmów krótkometrażowych i konkursu polskiego – dołącza nowa sekcja – konkurs dokumentalnych filmów muzycznych DocFilmMusic. Do tego jak co roku pokazom konkursowym będą towarzyszyć projekcje tematyczne, bliżej też będziemy się mogli przyjrzeć kinematografii szwajcarskiej. Natomiast u stóp Wzgórza Wawelskiego rozłoży się ponownie popularne Kino Pod Wawelem, które przyciąga wieczorami amatorów seansów pod gołym niebem. Kraków 26 V–02 VI 2013 r. [www.krakowfilmfestival.pl] Ursynalia 2013 Ursynalia z roku na rok starają się podnieść swoją rangę. Ubiegłoroczna odsłona zgromadziła łącznie około 120 tys. widzów, co jest niemałym wynikiem. Tegoroczna edycja zapowiada się co najmniej interesująco. Swoje uczestnictwo potwierdził fiński HIM. Można również liczyć na intrygujący koncert formacji Bullet For My Valentine, stylowe bujanie w rytmach reggae i dancehall zapewni Gentelman & The Evolution, a metalowe szaleństwo zagwarantuje Soilwork. Reprezentacja naszego kraju również nie zawiedzie – będzie można wysłuchać koncertów Luxtorpedy, Mesajaha, Jelonka czy formacji Frontside. Warszawa, Kampus SGGW 31 V–02 VI 2013 r. [www.ursynalia.pl]
/42
SI 11 / 2013
Impact Fest Impact Fest nie należy do festiwali z długim stażem. Są nowicjuszami, ale w ubiegłym roku nie przeszkodziło im to sprowadzić na swoją imprezę tuzów w postaci Red Hot Chili Peppers. Nie da się ukryć, że poprzeczka powędrowała wysoko, choć takim ruchem zaskarbili sobie sympatię wielu. Druga edycja festiwalu ma przynieść koncerty Rammsteina i Thirty Seconds To Mars. Możemy się również spodziewać gwiazd, które świecą z siłą nie mniejszą niż headlinerzy. W końcu tak uznane marki, jak Slayer, Korn czy Mastodon, to wystarczające powody, by dwa czerwcowe popołudnia spędzić pod chmurką. Warszawa, Lotnisko Bemowo 04–05 VI 2013 r. [www.impactfest.pl] Malta Festival Poznań
Gdynia, Lotnisko Kosakowo 03–06 VII 2013 r. [www.opener.pl] T-Mobile Nowe Horyzonty Ten festiwal cieszy się niesamowitą renomą, ponieważ przez lata przyzwyczaił amatorów kina do najwyższego poziomu. Podczas tegorocznej, trzynastej edycji oprócz stałych punktów festiwalu (m.in. rozbudowanej sekcji konkursowej) organizatorzy chcą przybliżyć widzom zjawisko neobaroku francuskiego na przykładzie kina Luca Bessona, Leosa Caraksa i Jeana-Jaquesa Beineix’a. Pojawi się również wątek cyberpunkowy, a kinematografią narodową szerzej przedstawioną uczestnikom festiwalu będzie nowe kino Rosji. Natomiast bohaterami kultowych retrospektyw staną się Walerian Borowczyk i Hans-Jürgen Syberberg.
SI around
WARTO PAMIĘTAĆ O: PAKA Kraków 24–28 IV 2013 r. [www.paka.pl]
Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie Kraków 28 VI–07 VII 2013 r. [www.jewishfestiwal.pl]
Miesiąc Fotografii w Krakowie Kraków 16 V–16 VI 2013 r. [www.photomonth.com]
Międzynarodowy Festiwal Teatrów Plenerowych i Ulicznych FETA Gdańsk 11–14 VII 2013 r. [www.feta.pl]
Festiwal Kamera Akcja Łódź 09–12 V 2013 r. [www.kameraakcja.com.pl] Festiwal Filmów Kultowych Katowice 17–26 VI 2013 r. [www.filmykultowe.pl] Gdańsk Doc Film Festival Gdańsk 05–09 VI 2013 r. [www.gdanskdocfilm.pl]
Sopot Film Festival Sopot 13–21 VII 2013 r. [www.sopotfilmfestival.pl] Warsaw Summer Jazz Days Warszawa 15 VII 2013 r. [www.adamiakjazz.pl] OFF Festival Katowice 02–04 VIII 2013 r. [www.off-festival.pl]
Wrocław 08–18 VII 2013 r. [www.nowehoryzonty.pl]
Tematem przewodnim interdyscyplinarnego Malta Festival Poznań 2013 będzie relacja między człowiekiem a maszyną. Kuratorem tegorocznej edycji został włoski artysta Romeo Castellucci, jeden z najważniejszych twórców europejskich, działający na pograniczu teatru, performance'u i sztuk wizualnych. Podczas festiwalu zaprezentuje on swój ostatni spektakl – The Four Seasons Restaurant. Do tego jak co roku można liczyć na ciekawy program obejmujący teatr, performance, muzykę, taniec, film i sztuki wizualne. Gwiazdą muzyczną festiwalu będzie Kraftwerk, zespół zaliczany do grona formacji, które zmieniły oblicze współczesnej muzyki. Poznań 24–29 VI 2013 r. [www.malta-festival.pl]
/43
SI 11 / 2013
SI star
Nie może się zdecydować, czy jest gotującym smakoszem, czy już kucharzem-łasuchem. Gdy pytam o jego ulubione danie, z błogością w oczach wertuje w pamięci setki menu i stwierdza: – To najtrudniejsze pytanie, jakie mi zadano. Z niczego nie mógłbym zrezygnować. Nie lubię tylko karpia w galarecie – śmieje się. Śmiech to zresztą jego znak rozpoznawczy. Mikołaj Rey, potomek słynnego poety, polski arystokrata wychowany we Francji, szerszej publiczności znany z kulinarnego reality show „MasterChef ”, zdradza nam swój przepis na szczęście i kilka smakowitych dań. Tekst Karolina Siudeja Foto Mateusz Skwarczek
Spotykamy się w krakowskiej restauracji La Fontaine. Z kuchni wychodzi prawie dwumetrowy, uśmiechnięty facet i od razu zaprasza do środka. – Tu robię staż kucharski. Dziś ugotowałem coś specjalnie dla was i chętnie podzielę się przepisami – mówi po polsku z francuskim akcentem. – A to jest Pierre Gaillard – pokazuje o głowę od siebie niższego mężczyznę ze skupioną miną. – To mój mistrz. Francuski kucharz mający za sobą 40 lat stażu, zdobywca prestiżowej gwiazdki Michelina we Francji i właściciel tej restauracji. Właśnie użyczył mi swojej kuchni, bym mógł w niej przygotować potrawy do książki, w której zaprezentuję najlepsze tradycyjne dania kuchni francuskiej. A także na potrzeby naszego artykułu – mówi i ani zdąży się obejrzeć, Pierre już zabiera się do pracy. – No tak w kuchni jest. Tu nie ma gadania, trzeba pracować.
/44
SI 11 / 2013
SI star
gust kulinarny i najbardziej lubi kotlety z ziemniakami. No, i oczywiście słodycze. Nauczysz chłopców gotować? Chłopcy uwielbiają przyglądać się, kiedy gotuję. Niki może już mi nawet pomagać. Uwielbia smażyć kotlety: panierować je i rzucać na olej. Zawsze czuwam nad nim i mówię mu, że to niebezpieczne, a on zakrywa sobie oczy i z wielkim przejęciem układa kotlet na patelni. A Tobie która kuchnia jest bliższa, francuska czy polska?
PRZYSTAWKA: PANNA COTTA Z KALAFIORA Z ŁOSOSIOWYM SERCEM
• Składniki na ok. 12 porcji: jeden niewielki kalafior, pół litra śmietany 30%, pół litra mleka, sól, pieprz, gałka muszkatołowa, łyżka żelatyny, 15 dag łososia surowego i tyle samo wędzonego, cytryna, do przybrania kawior. Miks sałat. • Lekko osolony kalafior gotujemy w śmietanie i mleku aż do miękkości, a następnie miksujemy.
Przyprawiamy odrobiną gałki muszkatołowej i pieprzu. Dodajemy łyżkę żelatyny. Delikatnie mieszamy. Dwa rodzaje łososia miksujemy z odrobiną soku z cytryny. Na spód i brzegi silikonowych foremek (lub innych pojemniczków, np. filiżanek wyłożonych folią spożywczą) nakładamy odrobinę masy kalafiorowej, a potem łyżkę łososia i znów masę. Odstawiamy do lodówki aż stężeje. Podajemy z sałatką i grzankami.
Karolina Siudeja: W tej restauracji czujesz się jak w domu.
żeby Pati nie zjadła go przez przypadek, bo wtedy byłaby tragedia, ale się udało.
Mikołay Rey: Tak! La Fontaine to moja ulubiona restauracja. Kiedy poznałem moją żonę, za czasów, gdy studiowałem język polski w Instytucie Polonijnym w krakowskich Przegorzałach, Pierre właśnie otwierał tę restaurację. To było 13 lat temu. Przychodziłem tu na prawdziwe francuskie smakołyki. W Polsce nie znam drugiej tak dobrej restauracji francuskiej, no, może jeszcze Bistro de Paris Michela Morana. Ale z La Fontaine mam najcudowniejsze wspomnienia. Przy tym stoliku oświadczyłem się mojej żonie Patrycji.
Gotujesz dla swojej żony?
Pamiętasz, co wtedy było podane?
Czy Twoje dzieci lubią poznawać nowe smaki, czy raczej, jak to maluchy, wybrzydzają i chcą jeść tylko najprostsze dania?
Dań dokładnie sobie nie przypomnę, to jednak był dla mnie duży stres, ale na zawsze zapamiętam deser – globus z zastygłego karmelu, taką kulę ze słodkiej siateczki, którą Pierre przygotował specjalnie dla mnie. W środku były owoce, czekolada, różne inne pyszności, no, i... pierścionek! Bałem się,
/46
O, tak. Bardzo to lubię, poza tym, jak to się w Polsce mówi, przez brzuch do serca? Przez żołądek. No, właśnie. Przez żołądek do serca. Niedawno były walentynki i zrobiłem mojej Pati pyszny tatar z łososia. Moja żona też potrafi gotować, ale nie lubi tego aż tak bardzo jak ja. Teraz, gdy mamy synów, siłą rzeczy musi to jednak robić.
Felix, który ma dwa i pół roczku, jest jeszcze bardzo ciekawski i w zasadzie smakuje mu wszystko, nawet dość wytrawne rzeczy. Ale jego starszy, pięcioletni brat Nicolas (a właściwie Mikołaj Junior) ma typowo dziecięcy
Chyba jednak francuska, choć trudno mi wybierać między tymi dwoma tradycjami. Czuję się trochę tak, jakbym siedział na dwóch krzesłach jednocześnie. Gdy byłem dzieckiem, we Francji polska kuchnia gościła na naszym stole głównie z okazji świąt. Były kulebiaki i ryby, a na Wielkanoc żur albo mazurek z kajmakiem. Ale na co dzień jadałem francuskie dania i do nich przywykłem. Nie chciałbyś otworzyć w swojej posiadłości w Montrésor polskiej restauracji? Restauracji raczej nie, bo Francuzów bardzo trudno przekonać do kuchni innej niż ich własna. Ale planuję sprowadzać do Francji polskie produkty, np. kiełbasy czy kabanosy. Są przecież wyśmienite. Polaków chcę natomiast zachęcić do kuchni francuskiej. Przepisy na te dania, które dziś jemy, też pojawią się w mojej książce.
SI 11 / 2013
Oglądając „MasterChef ”, miałam wrażenie, że byłeś najbardziej rozbawionym uczestnikiem – każdego rozśmieszałeś, miałeś dystans do wszystkiego. Myślałam o Tobie: co za lekkoduch! Okazuje się jednak, że jesteś też człowiekiem bardzo uduchowionym, głęboko wierzącym. Czy ktoś zarzucił Ci, że to do Ciebie nie pasuje? Bardzo często to słyszę. W Polsce pokutuje stereotyp, że jak ktoś jest religijny, to musi być smutny i poważny. Ja tymczasem jestem radosny właśnie dlatego, że wierzę. Kocham życie, czerpię z niego pełnymi garściami. Uwielbiam podróże, choć teraz mam na nie mniej czasu, uprawiam sport i sztuki walki, chciałbym się nauczyć śpiewu. Ale nade wszystko uwielbiam się bawić z moimi synami, patrzeć, jak moja żona się śmieje, tańczyć, grać na bębnach, spędzać miłe chwile ze znajomymi i moją liczną rodziną, no, i oczywiście jeść. Ale obżarstwo to grzech. Dlatego gdy naprawdę przeholuję z jedzeniem, spowiadam się z tego… Po za tym
DANIE GŁÓWNE: FILET Z OKONIA NA SMAŻONYM KOPRZE WŁOSKIM W PAPILOCIE
• Składniki na dwie porcje: dwa filety z okonia bez ości, ale ze skórą, opakowanie płynnej śmietany do gotowania, klarowane masło, jeden koper włoski, pół cukinii, pół bakłażana, jeden pomidor, garść czarnych oliwek, sól, pieprz, białko jajka. • Posiekany i posolony koper włoski smażymy na maśle i wykładamy na środku podłużnego kawałka papieru do pieczenia. Na nim kładziemy filet z okonia skórą do góry i solimy. Wzdłuż ryby układamy pokrojone uprzednio w drobną kostkę i podsmażone na oliwie warzywa: bakłażan, cukinię, pomidora i oliwki. Brzegi papieru do pieczenia smarujemy białkiem jaja i sklejamy – zaginamy „szew” na górze, a po bokach szczelnie zawijamy jak cukierka. Ryba nie powinna dotykać papieru. W piekarniku nagrzanym do 200°C pieczemy przez 12–15 minut. Podajemy z sosem śmietanowym. Aby go przygotować, smażony na maśle koper włoski zalewamy śmietaną i chwilę dusimy, a następnie przez drobne sitko przecedzamy śmietankę. Przyprawiamy do smaku. Dodatkiem do ryby może być risotto śmietanowo-serowe.
SI star
można świetnie zjeść, nie obżerając się! Czasami mi jednak brakuje siły woli, by zachować umiar (śmiech). Mieć umiar we wszystkim to sztuka, którą człowiek może opanowywać przez całe życie. Nie zawsze byłem religijny; choć wychowano mnie w wierze chrześcijańskiej, jako nastolatek oddaliłem się od Boga. Jednak miałem później w życiu bardzo trudny okres, nic mi się nie układało, było naprawdę źle i to dzięki modlitwie udało mi się te chwile przetrwać. Odnalazłem głębszy sens mojego istnienia.
muję. „MasterChef ” to była fantastyczna przygoda. Ludzie, którzy mnie rozpoznają na ulicy, zawsze wspominają moje rozbitki z Karaibów [nie do końca udany deser z egzotycznymi owocami – przyp. red.] albo surowe pieczarki z zupy, przez które odpadłem z programu. Ale to jest sympatyczne. Śmieją się. A ja się śmieję razem z nimi.
Znasz przepis na szczęście? Znam ich wiele. To maksymy znanych, mądrych ludzi, np. Jana Pawła II, Matki Teresy z Kalkuty czy Gandhiego. W ramach wymyślonej przeze mnie akcji Courage&Hope for Unity drukuję koszulki z ich słowami, a dochód ze sprzedaży przeznaczam na cele charytatywne. Jedno z moich ulubionych zdań brzmi: „Lepiej zapalić świecę niż przeklinać ciemność”. Wypowiedziała je Matka Teresa z Kalkuty, odnosząc się do tego, że wszystko tak naprawdę zależy od nas. Trzeba tylko działać, nie narzekać. W „MasterChef ” nie było przegranych. Każdy z Was zyskał popularność, każdy ma jakiś pomysł na swoją kulinarną karierę… No, i zyskaliśmy wspaniałych przyjaciół. Wciąż do siebie dzwonimy, w miarę możliwości spotykamy się, gotujemy razem albo idziemy coś zjeść. Maciek Koźlakowski miał fantastyczny pomysł, żeby z okazji finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy grillować razem na rzecz fundacji na Rynku Głównym w Krakowie. Dobrze było znów się spotkać. Najczęściej widuję się z Maćkiem. Robimy razem pokazy kulinarne. W programie musieliście jednak rywalizować… Niestety tak, kolejni muszą odpadać, by został tylko jeden. Format programu przewiduje rywalizację między zawodnikami, ale nie byliśmy nastawieni przeciwko sobie. Staliśmy się naprawdę zgraną drużyną. Każdemu się kibicowało. A potem, jak już było po werdykcie, różne rzeczy można było przeczytać w Internecie, a to, że ktoś nie umiał wcale gotować, a to, że ktoś doszedł do finału albo wygrał niesłusznie, że to było wszystko ustawione. Ale ja się tym nie przej-
DESER: ZAPIEKANKA SABAYON Z CZERWONYMI OWOCAMI
• Składniki na dwie porcje: 4 żółtka, 60 g cukru, 20 g cukru waniliwego, 100 ml wody, dowolne owoce (tu: maliny, truskawki i borówki amerykańskie). • Żółtko z cukrem i wodą ubijamy energicznie w misce nad garnkiem z gotującą się wodą, aż powstanie pienista, gładka masa. Następnie wykładamy ją na płaski talerz i układamy na niej pokrojone owoce. Całość zapiekamy pod grillem kilka minut, aż zapiekanka złapie złoty kolor. Podajemy ciepłą, posypaną cukrem pudrem. Deser można ewentualnie skropić rumem lub alkoholem anyżowym.
/47
SI 11 / 2013
SI seriale
BOSS Epidemia chronicznej serialozy (s01e03)
Tekst Grzegorz Wysocki
Niewiele zdarza się w świecie popkultury zbrodni większych niż zakończenie produkcji wybitnego serialu na długo przed zaplanowanym „właściwym” finałem. Teoretycznie frazę „spieszmy się kochać seriale, tak szybko odchodzą” moglibyśmy zastosować do każdego wybitnego tytułu. Niemniej istnieje zasadnicza różnica między serialami „urwanymi” dokładnie w tym miejscu, w którym to sobie zaplanowali jego twórcy (m.in. The Wire, Rodzina Soprano, Sześć stóp pod ziemią), a takimi, które zamknięto, bo – i tutaj podaje się jedną z przyczyn „bolesnej decyzji o zakończeniu produkcji” – oglądalność była zbyt niska, serial generował gigantyczne koszty, scenarzyści zastrajkowali, a stacja TV zainteresowała się realizacją trzech innych tytułów.
/48
Co najgorsze, okrutny los często nie oszczędza znakomitych produkcji telewizyjnych, które nie zdobyły serc masowej publiczności. Dlaczego? Paradoksalnie na przykład dlatego, że były zbyt inteligentne i subtelne, złożone z wielu wymagających wątków i nieoczywistych postaci. „Przedwczesną śmiercią” umarły chociażby tak doskonałe seriale, jak Carnivale, Deadwood, Rzym, Luck czy wreszcie Boss, który do tych niewesołych rozważań mnie sprowokował i przy którym chciałbym się dzisiaj zatrzymać. W moim prywatnym rankingu stworzony przez Farhada Safinię, a emitowany w amerykańskiej telewizji Starz Boss to jeden z najlepszych seriali telewizyjnych ostatnich lat, który bije na głowę chociażby przerekla-
mowany Homeland. To właśnie z tym głośnym, nagradzanym i wychwalanym zdecydowanie ponad miarę serialem Boss przegrał rywalizację o Złoty Glob w kategorii „najlepszy serial dramatyczny 2011 r.”. Jak łatwo odgadnąć, uważam, że był to werdykt irracjonalny. Jeśli mowa o najnowszych serialach, ta porażająca i od pierwszych minut wbijająca widza w fotel opowieść o Tomie Kane’ie, tytułowym „bossie”, demonicznym burmistrzu Chicago, może rywalizować najwyżej z Breaking Bad. Kane, bezwzględny, cyniczny, ale i niesamowicie inteligentny potwór w ludzkiej skórze, któremu obce są takie pojęcia, jak „empatia”, „litość” czy „miłość”, żelazną ręką rządzi miastem i jego mieszkańcami
SI 11 / 2013
(nie tylko pracownikami ratusza, lecz także członkami rodziny, innymi politykami, dziennikarzami, biznesmenami, o władzy nad zwykłymi obywatelami Chicago nie wspominając), jednak już w pierwszej scenie dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory (otępienie z ciałami Lewy’ego). Lekarka, z którą Kane spotyka się w tajemnicy przed wszystkimi na terenie dawnej miejskiej rzeźni, informuje go, że to rzadka choroba, która z upływem czasu niszczy komórki nerwowe mózgu oraz dewastuje płaty czołowe i skroniowe. Dowiadujemy się, że początkowo ucierpi orientacja, inteligencja i intuicja chorego, jego mowa stanie się dziwna, a czasami nonsensowna. – Doświadczy pan coraz częstszych halucynacji wzrokowych, paranoi, urojeń. Powszechna jest depresja, a także stany lękowe. […] W końcu nie będzie pan w stanie wykonywać podstawowych czynności. Sprawność ruchów drastycznie spadnie i pojawią się okresy utraty przytomności, trwające dni lub tygodnie, aż do zgonu – zdaje burmistrzowi raport lekarka, a jednocześnie przedstawia widzom serialu litanię spoilerów. Jak się bowiem domyślamy, w następnych odcinkach będziemy wraz z Kane’em obserwować kolejne stadia choroby, którą zamierza ukryć przed całym światem, w tym przed rodziną i współpracownikami. Śmiertelna i nieuleczalna choroba w żadnym razie nie jest dla niego przekonującym argumentem za rezygnacją z władzy absolutnej, którą posiada. – Ile mam czasu? – pyta tylko lekarkę. Gdy dowiaduje się, że od trzech do pięciu lat, wyrzuca z siebie kolejne krótkie, kategoryczne zdanie: – Nie mogę się trząść. Informacja o tym, że leki ograniczające drgawki nasilą halucynacje i doprowadzą go do psychozy, zostaje przez niego zignorowana. Podobnie jak kolejne ważne pytania i sugestie pani doktor dotyczące skutków choroby. Kane, pan i władca Chicago, po prostu nie dopuszcza do siebie jednej fundamentalnej myśli: że tym razem może przegrać. A nawet nie tyle „może”, co „na pewno”. Scena otwarcia, której poświęcam tyle miejsca, wydaje mi się tak istotna nie tylko dlatego, że zapowiada główną oś dramaturgiczną Bossa (umierający burmistrz, który za żadną cenę i w żadnym stadium choroby nie zrzeknie się swej władzy), ale również dlatego, że jest ona rodzajem doskonałego oszustwa. Oto bowiem widz zaczyna współczuć człowiekowi, który – jak się już za moment okaże – jest jednym z najbardziej przerażających i okrutnych bohaterów nie tylko
SI seriale
w historii amerykańskiej telewizji, lecz chyba w ogóle światowego kina. Trzeba to powiedzieć bez owijania w bawełnę – burmistrz Tom Kane nie jest kolejnym „czarnym charakterem”, jakich wiele, lecz prawdziwym skurwysynem, który, by pozostać w ratuszu, będzie bez mrugnięcia okiem niszczyć i zabijać, wykorzystywać wszelkie dostępne środki i poświęcać swych najbliższych. Przy czym słowo „najbliżsi” nie jest w tym przypadku adekwatne, jako że Kane nie ma przyjaciół, lecz wyłącznie wrogów, których można podzielić na mniej i bardziej zdeterminowanych w chęci przeciwstawienia się burmistrzowi. Jego relacje z żoną i córką nie są nawet toksyczne, one są patologiczne. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły, ale „sceny rodzinne” należą do najbardziej przerażających i przygnębiających w całym serialu. Widz nie tylko nie współczuje śmiertelnie choremu Kane’owi, ale wręcz życzy mu szybkiej i jak najbardziej bolesnej śmierci. Chcąc nie chcąc, w jakiejś mierze sami okazujemy się bezwzględnymi potworami, które, gdyby tylko miały taką możliwość, gołymi rękami udusiłyby monstrum władające mieszkańcami Chicago. Przy okazji wielkie brawa należą się grającemu głównego bohatera Kelseyowi Grammerowi, który dzięki roli Toma Kane’a wspiął się na absolutny szczyt aktorskich możliwości. I choć, jak już wspomniałem, sam serial Złotego Globu ostatecznie nie otrzymał, Grammer za swoją wybitną kreację statuetkę zdobył („najlepszy aktor w serialu dramatycznym”). Boss to z jednej strony opowieść o potędze władzy, czyli narkotyku, którego, raz spróbowanego, nie porzucimy już nigdy, a z drugiej – o niewyobrażalnym brudzie, jaki wiąże się z posiadaniem (a dla wszystkich innych: chęcią posiadania) takiej (politycznej) mocy. Nie ma w serialu Farhada Safinii chyba ani jednej pozytywnej postaci, nie ma żadnej osoby, z którą widz chciałby się zaprzyjaźnić w „realnym świecie”. Wszyscy, którzy wydają się „dobrzy” i „szlachetni”, prędzej czy później albo przestaną tacy być, albo przynajmniej zaczniemy dostrzegać coraz liczniejsze rysy na ich nieskazitelnych wizerunkach. Boss to obraz porażająco i niewyobrażalnie pesymistyczny, skrajnie przygnębiający i z niebywałą wprawą wpędzający widza w kliniczną formę depresji. Niektórzy zarzucają serialowi, że jest zbyt okrutny, nierealistyczny i „przesadzony” (w końcu „nie może być aż tak źle”, a wszechogarniający układ, w którym tkwią razem politycy, biznesmeni i dziennikarze, nie
istnieje), wreszcie – że nie może zdobyć szerszej widowni produkcja TV pozbawiona postaci, z którymi można się utożsamiać. Ale te wszystkie zarzuty nie zmienią faktu, że Boss jest wybitnym, perfekcyjnie zrealizowanym, pełnokrwistym dramatem/thrillerem politycznym, w którym znajdziemy również elementy kina społecznie zaangażowanego i psychologicznego, a nawet „horroru”. Horroru, w którym potworami nie są wampiry, lecz ludzie – przynajmniej na pierwszy rzut oka – tacy jak my. Horroru, w którym przerażają nas nie duchy, lecz pozbawieni ludzkich uczuć i odruchów panowie w idealnie skrojonych garniturach i panie w eleganckich garsonkach. Boss to nakręcona z rozmachem, doskonale sfotografowana (chciałoby się powiedzieć: „fotogeniczna”) i zagrana historia potężnego miejskiego włodarza, który nikogo i niczego się nie boi, więc dlaczego niby miałby zrobić wyjątek tym razem, zderzając się czołowo z nieuleczalną chorobą i – jakżeby inaczej – narastającą lawinowo liczbą swoich śmiertelnych wrogów? Niestety, szybko się okazało, że przeciwnicy serialu (przynajmniej ci sceptyczni wobec przyszłego sukcesu frekwencyjnego Bossa) mieli rację. 20 listopada 2012 r., miesiąc po emisji ostatniego epizodu drugiego sezonu, stacja Starz poinformowała, że kolejny sezon Bossa już nie powstanie. Choć serial zdobył wielkie uznanie i grono oddanych fanów, nigdy nie przełożyło się to na zadowalające wyniki oglądalności (premierowy odcinek drugiego sezonu obejrzało zaledwie 317 tys. widzów). Podobno twórcy myślą o nakręceniu dwugodzinnego filmu, który zamknąłby całą historię i zakończył wszystkie rozpoczęte wątki, co byłoby pięknym gestem wobec miłośników serii, ale kiedy i czy w ogóle miałoby do tego dojść, nadal nie wiadomo. Kto wie, może anulowanie Bossa wcale nie było spowodowane niską oglądalnością, lecz jakimiś tajnymi wynikami szeroko zakrojonych badań przeprowadzonych przez psychologów i psychiatrów, którzy odkryli, że emisja kolejnych odcinków serialu wpędzi dziesiątki tysięcy widzów w poważną depresję? Może po prostu dano im do lektury scenariusze najbliższych odcinków, a ci, przerażeni, natychmiast wymusili koniec produkcji tak dojmującego telewizyjnego arcydzieła?
/49
SI 11 / 2013
SI around
SI 11 / 2013
SI around
Siedmiu psychopatów (reż. Martin McDonagh)
Tekst Bartosz Leśniewski
Django
(reż. Quentin Tarantino) Każdy nowy film Quentina Tarantino wzbudza w widzach na całym świecie ogromne poruszenie. Nie ma się co dziwić, wyrobiona marka stała się gwarantem doznań najwyższej klasy. Django był zatem wyglądany od dłuższego czasu z największym zainteresowaniem. Czy udało się sprostać oczekiwaniom? Z jednej strony tak. Epicko naszkicowany krajobraz południa Stanów Zjednoczonych okresu niewolnictwa wypełniony został niezwykle intrygującymi postaciami. Co jedna, to wybitniejsza. Wyróżnia się zwłaszcza Stephen, służalczy niewolnik, brawurowo zagrany przez weterana tarantinowskiego kina, Samuela L. Jacksona. Ta postać wręcz kradnie film innym aktorom! Świetna jest również epizodyczna rola samego reżysera, który wybuchowo potrafi sobie zjednać sympatię. Wszystko elegancko, ale podczas seansu nachodziły mnie jednak wątpliwości. Im dalej w las, tym więcej ich było. Czy część postaci nie za bardzo oderwana jest od prawideł rzeczywistości? Czy dr King Schulz grany przez Christopha Waltza ze swoimi sposobami działania faktycznie długo pociągnąłby na Dzikim Zachodzie? Nie sądzę… A może wcale nie trzeba o tym myśleć? Możliwe, bo chyba tylko mnie to trochę przeszkadzało. Mimo wątpliwości te prawie trzy godziny spędzone w kinie uznaję za wysoce satysfakcjonujące.
/50
Wiosna! Wreszcie! Dzień dłuższy, za oknem cieplej. Spacer w plenerze wydaje się teraz większą pokusą niż kino. Kogoś to dziwi? W ostatnich miesiącach z pewnością znalazło się jednak sporo powodów, by śledzić kinowe afisze w poszukiwaniu ciekawych seansów.
Lincoln
(reż. Steven Spielberg) Zagadka: co różni najnowszy film Stephena Spielberga Lincoln od Django Quentina Tarantino? Odpowiedź: właściwie wszystko. Wspólna jest natomiast problematyka niewolnictwa. No, i długość, niebezpiecznie dryfująca w kierunku trzech godzin. Spokojny, niezwykle wolno toczący się obraz Spielberga pozwala wniknąć w zawiłe realia XIX-wiecznej amerykańskiej polityki doby wojny secesyjnej. Pamiętacie coś jeszcze z lekcji historii? Republikanie, demokraci… Cała ta wielka historia tocząca się na naszych oczach powinna nudzić, a jednak zdecydowanie wciąga. Wszystko dzięki dwóm aktorom. Flegmatyczny, powolny i bardzo sympatyczny Daniel Day-Lewis w tytułowej roli dobrego prezydenta robi naprawdę spore wrażenie, choć trzeba przyznać, że Tommy Lee Jones jako Thadeus Stevens potrafi zaskarbić sobie jeszcze większą sympatię widza. Pewnie dlatego, że postać grana przez niego niejednokrotnie wydaje się tak dwuznaczna... Urok nieoczywistości. Wielbiciele historii Stanów Zjednoczonych winni mieć na uwadze, że film nie jest kompletną biografią Abrahama Lincolna, a skupia się na jednym, choć bardzo istotnym epizodzie jego losów. Niby detal, ale warto o tym pamiętać.
Hitchcock
(reż. Sacha Gervasi) Hitchcock, podobnie jak Lincoln, prezentuje jedynie urywek biografii tytułowej postaci. A tej nikomu przedstawiać nie trzeba. Obiektyw kamery skupiony jest tu na niezbyt długim, za to niezwykle ważnym okresie w życiu „mistrza suspensu”. Alternatywny tytuł filmu mógłby brzmieć: Jak powstała Psychoza? Wkraczamy jednak nie tylko na plan filmowy, lecz także w najbardziej intymne szczegóły życia reżysera. Anthony Hopkins obsadzony w tytułowej roli wypada olśniewająco. Zwłaszcza w chwilach ludzkich słabości, kiedy ukradkiem nalewa sobie kolejnego drinka bądź pałaszuje smakołyki z lodówki. Równie ciekawie przedstawiona jest nieludzka maszyneria Hollywoodu i cenzury amerykańskiej tamtych lat, która bezlitośnie wyciska osoby znajdujące się w jej otoczeniu. Dodatkowo w tle filmu pojawia się Ed Gein, niesławna postać, która stała się główną inspiracją do powstania oryginalnej Psychozy. Złowrogi Michael Wincott naprawdę potrafi zagęścić atmosferę. Po Hitchcocku zdecydowanie warto natychmiast odświeżyć Psychozę. Oba filmy powinny być wyświetlane jeden po drugim.
Na własne ryzyko
(reż. Colin Trevorrow)
Ten film dostarczył mi tego, czego zabrakło w Django. Czyli całkowitej jazdy po bandzie. Co można zrobić, żeby natchnąć przyjaciela do napisania scenariusza filmowego o „siedmiu psychopatach”? Można rozmawiać, podsuwać inspiracje filmowe i książkowe, przytaczać ciekawe wyimki z prasy codziennej… Nie, to za proste. Lepiej zacząć zabijać. A przy okazji można dorobić trochę grosza, porywając psy. Pomysł na tyle niedorzeczny, że aż olśniewający! A teraz podam siedem powodów, dla których warto obejrzeć ten film. Po pierwsze Colin Farrell jako nieudacznik życiowy, któremu alkohol odbiera trzeźwe spojrzenie na świat. Po drugie Woody Harrelson jako mafiozo i psychopatyczny właściciel malutkiego, nieoczekiwanie porwanego pieska. Po trzecie Christopher Walken jako elegancki porywacz psów i wytrawny koneser pejotlu. Po czwarte Sam Rockwell jako… nie mogę zdradzić, kto. Powodem piątym niech będzie Tom Waits, któremu towarzyszy królik. Powód szósty to seria ciągłych zaskoczeń wprawiających widza w niezdrowe podniecenie. A powód siódmy? Niech będzie to plejada tytułowych psychopatów, którzy tworzą fascynującą panoramę prawdziwych odszczepieńców. Uff, wystarczy.
NA CO DO KINA? OTO KILKA LUŹNYCH PROPOZYCJI WIOSENNO-LETNICH. Straszny film 5 Piąta odsłona klasyka. Aż strach się bać… Martwe zło Remake klasycznego horroru z lat 80. Ciekawe, czy uda się utrzymać poziom oryginału. Niepamięć Cruise i Kurylenko w futurystycznym filmie, w którym ludzie muszą żyć w chmurach z powodu napromieniowania Ziemi. W ciemność. Star Trek Pozycja obowiązkowa dla fanów serii. World War Z Brad Pitt i inwazja zombie? Brzmi zachęcająco. Jeździec zniknąd Verbinski upodobał sobie Johnny’ego Deppa. A może odwrotnie? Po Piratach z Karaibów jedziemy na Dziki Zachód.
Jak dobrze jest czasem odsapnąć przy niezobowiązującym filmie. Nie trzeba gonić za fabułą, nie trzeba się zagłębiać w psychologię postaci, właściwie to nic nie trzeba. Wystarczy oglądać. A prawdziwym błogosławieństwem staje się to, że twórcy filmu potrafią się zmieścić ze swoją opowieścią w czasie krótszym niż półtorej godziny. Fabuła jest prosta. Pracownik redakcji wraz ze stażystami postanawia napisać artykuł na temat człowieka, który zamieścił w prasie ogłoszenie o tym, że szuka wspólnika do podróży w czasie. Na własne ryzyko, oczywiście. Zbieranie materiałów szybko jednak wymyka się spod kontroli. Wszyscy bohaterowie odbywają swoistą podróż w czasie. Jedni w przeszłość, inni w przyszłość, choć nikomu nie jest potrzebny do tego wehikuł czasu! Banał, jakich wiele? Być może, choć to nie wyczerpuje problematyki filmu. Tajemniczy wehikuł czasu zostaje skonstruowany, pojawiają się służby specjalne i… Więcej pisać nie wypada. Wzorzec niezobowiązującego kina.
/51
SI 11 / 2013
SI style
SI 11 / 2013
SI style
wodę. Miał sprawić, aby technologia Air została doceniona. W połowie lat 80. rozwiązanie to nie spowodowało wzrostu udziałów Nike w rynku. Mimo to młody designer nie czuł się zrażony i zaproponował, aby najzwyczajniej w świecie pokazać dotychczas ukrytą poduszkę.
ZMIEŃMY ŚWIAT Czerpiąc z zawodowego doświadczenia, Hatfield zainspirował się paryskim muzeum sztuki współczesnej Centre Georges Pompidou. Budynek diametralnie
NIKE AIR MAX WIECZNIE W CHWALE Nike Air Max to bez wątpienia jedne z najbardziej rozpoznawalnych butów na świecie. Wielokrotnie opiewane przez raperów, customizowane na miliony sposobów, uwieczniane na murach przez grafficiarzy czy nawet przedstawiane w postaci rzeźb, na trwałe wpisały się w krajobraz wielkich miast. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę, że niewiele brakowało, a buty z „okienkiem” nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Podziękowania za rolę Prometeusza dla wszystkich sneakerheadów należą się trzem ludziom.
POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI Przenieśmy się teraz 36 lat wstecz. Mamy końcówkę lat 70. i młodą firmę sportową zwaną Blue Ribbon Sports, która za chwilę zmieni szyld na Nike. Jej współzałożyciel Phil Knight spotyka się z byłym inżynierem NASA, który przedstawia mu wynalazek rodem z przyszłości: poduszkę gazową stosowaną w butach narciarskich. Tym naukowcem jest Frank Rudy, specjalista od aerodynamiki. Jego zdaniem innowacyjny sposób amortyzacji można z powodzeniem stosować w obuwiu biegowym. Jednak Knight nie jest przekonany do propozycji. Frank Rudy nie daje za wygraną i sugeruje, aby szef Nike przetestował prototyp buta z poduszką. Mimo że nie był on wysoce komfortowy, Knight złapał bakcyla. Panowie
/52
postanowili nawiązać współpracę. Aby historii dodać więcej smaczku, warto wspomnieć, że Rudy swój pomysł prezentował także innym firmom sportowym. Te jednak nie wykazały zainteresowania tym, co w niedalekiej przyszłości zrewolucjonizowało świat biegania i mody miejskiej. Wprowadzenie na rynek systemu Air, bo taką nazwę przyjęło nowe rozwiązanie, nie było jednak łatwe. Technicznym problemem okazała się trwałość poduszki oraz podeszwy zewnętrznej, które pękały przy wstrzykiwaniu gorącego gazu. Potrzeba było sztabu techników, projektantów i materiałoznawców oraz ponad rocznej pracy w tajnym pokoju 108 w fabryce Nike, mieszczącej się w Saco w stanie Main. Efektem zmagań był Nike Tailwind – pierwszy but biegowy z oznaczeniem Air.
W OCZEKIWANIU NA PRZEŁOM Pierwszy etap został osiągnięty. Poduszka gazowa weszła do masowej produkcji, by w krótkim czasie pojawić się także w butach koszykarskich czy tenisowych. Mimo to koncern z Oregonu nie potrafił przekuć nowoczesnego rozwiązania w sukces sprzedażowy. Głównym problemem było wyjaśnienie, na czym polega koncept gazu zamkniętego wewnątrz poduszki. Jak wspomina Frank Rudy: „W sytuacji, gdy (poduszka gazowa) była ukryta w bucie, trzeba było rozciąć go na pół i po prostu powiedzieć: no, tak – tu widzicie to, co tak naprawdę kupujecie”. Z pomocą przyszedł Tinker Hatfield – architekt, były półprofesjonalny lekkoatleta i podopieczny drugiego z założycieli Nike Billa Bowermana. Początkowo Hatfield przygotowywał dla Nike budynki, przestrzenie handlowe i showroomy. Jednak w 1985 roku został przeniesiony do działu projektowego i od razu rzucony na głęboką
KOLEJNA DEKADA I KOLEJNY SUKCES
różni się od secesyjnej i barokowej zabudowy Paryża, bo zrywa z tradycyjnymi założeniami architektury. Wszystkie jego instalacje zostały przeniesione na zewnątrz, a, co więcej, każda posiada własny kolor. Owoc prac Hatfielda został przedstawiony w 1987 roku i wstrząsnął światem biegania oraz mody w samych podstawach. Dotychczas biegówki wszystkich producentów wyglądały niemalże identycznie. Większość modeli miała szarą lub białą cholewkę i mniej lub bardziej opływowy kształt. Nike Air Max 1 – bo tak został nazwany przełomowy model – miał dynamiczną kolorystykę z krwistoczerwonymi panelami i, co najważniejsze, widoczną poduszkę gazową. Jednocześnie zapewniał maksimum komfortu, a dyskretnie wkomponowane, nieco zakryte logo Nike dopełniało dzieła. AM1 dosłownie zdominował bieżnie i osiedla. Tak narodził się klasyk.
Początek lat 90. – nowa dekada, a także nowy rozdział w estetyce i trendach w dziedzinie obuwia sportowego. Stworzenie czegoś świeżego na bazie już ugruntowanego standardu wydawało się bardzo trudnym zadaniem. Jednakże kolejna edycja butów z widoczną poduszką – Air Max 90 – stała się najbardziej popularnym modelem Nike Air Max, zarówno podczas biegów ulicznych, jak i w kontekście mody na każdy dzień. Poduszkę gazową rozdzielono, tworząc oddzielne elementy z przodu i z tyłu, natomiast logo Nike zostało niemal w połowie zasłonięte. Nowy wymiar stylistyki miejskiej oraz innowacyjny kształt buta wraz z żywymi akcentami kolorystycznymi zyskały natychmiastowe uznanie wśród wszystkich tych, dla których liczyła się wyrazistość i pewność siebie. Wraz z rosnącą modą na Air Maksy Nike postanowiło wrócić do korzeni, wprowadzając do swej rodziny kolejną edycję. Dynastia została poszerzona o wersję 95. W czasach rozkwitu przeróżnych stylów w muzyce i modzie, wyjątkowej fantazji wśród sportowców oraz apetytu na ekstrawagancję dziewięćdziesiątki piątki okazały się strzałem w dziesiątkę. Odpowiednia biomechanika, poduszka Nike Air w przedniej i tylnej części buta oraz logo Nike ograniczone do niewielkiego znaczka przy napiętku to elementy stanowiące o jego wyjątkowości. Otwarte umysły klientów z Dalekiego Wschodu natychmiast pojęły, o co chodzi. Pozostali, których wzrok
początkowo przyciągnął oryginalny wygląd buta, musieli go założyć, żeby zrozumieć, jak doskonale amortyzuje każdy krok. W ślad za Nike Air Max 95 rynek zaczęły zalewać kolejne fale obowiązkowych gadżetów w charakterystycznej kolorystyce i przezroczystych akcentach – czy to tylko zbieg okoliczności? Seria Nike Air Max narodziła się w czasach, kiedy liczyła się wielkość. Dekadę później rozmiar miał jeszcze większe znaczenie. W 1997 roku nie zastanawiano się nad tym, kto wygrywa, kto walczy do końca czy kto pobił swój własny rekord. Pytano o to, kto jest najszybszy na świecie. Dążenia do uzyskania wyższej amortyzacji i uwidocznienia elementów wewnętrznych w butach Nike Air Max 97 zbiegły się ze stylistycznym hedonizmem obserwowanym w miarę zbliżania się progu trzeciego tysiąclecia. Blask był już wcześniej cechą podkreślającą estetykę obuwia sportowego, a teraz stał się jej kluczowym elementem. Tak bardzo ważnym, że logo Nike zostało zredukowane do niewielkiego, wyszywanego znaczka poniżej charakterystycznych pasków w górnej części cholewki. Poduszka Nike Air stała się jeszcze większa, przez co Swoosh (charakterystyczna „łyżwa” Nike) został „ściśnięty” i umieszczony na cholewce w kształcie przypominającym japońską superszybką kolej magnetyczną. Model ten dobrze odzwierciedlał ducha swoich czasów, zarówno dosłownie, jak i w przenośni.
87’ TILL INFINITY Dziś Nike Air Max jest klasą samą w sobie. Na ich temat powstają albumy z artworkami, jak Max 100 Mata Stevensa, czy nawet rzeźby (w 2009 roku Benedict Radcliffe przygotował olbrzymi kontur 3D Air Max 1 wykonany z rur). Artyści zaś na całym globie tworzą swoje spersonalizowane wersje każdej edycji. Kolejne odsłony Nike Air Max nosiły najprostszą z możliwych nazw: od roczników wprowadzenia ich na rynek. Po prostu dobre rzeczy nie wymagają zbędnych ozdobników, to produkt mówi sam za siebie.
/53
SI 11 / 2013
SI man
SI 11 / 2013
SI man
moto tele dyski Możecie sobie wyobrazić jazdę autem bez słuchania muzyki? Trudna sprawa, bo większość kierowców właśnie w ten sposób urozmaica sobie podróże, zarówno dalsze, jak i bliższe. A w drugą stronę? Muzyka bez aut? Dla niektórych to niemożliwe! Miłej lektury! Tekst Michał Horodyski Lubię samochody. Choć wyrosłem z dziecięcej manii plakatowania każdego skrawka wolnej przestrzeni w pokoju cudami typu talbot lago, delorean czy di tomaso pantera, to jednak pozostała we mnie chęć gapienia się na nie. Nie tylko dlatego, że niektóre z nich stanowią prawdziwe dzieła sztuki. Albo że wzbudzają skrajne emocje. Przede wszystkim dlatego, że stały się częścią naszej kultury. Szkoda, że nie ma ich jeszcze w muzeach między obrazami Chełmońskiego czy Matejki. Gdzie zatem są (ubi sunt, jak pytali poeci) te niekiedy pojedyncze egzemplarze, które może już nigdy nie otrą się o powierzchnię asfaltu? W jaki sposób pozostawić po nich ślad, aby nie odeszły w zapomnienie, jak sprawić, by stały się nieśmiertelne? Odpowiedź jest prosta: za sprawą muzyki, bo cóż może być piękniejszego niż połączenie
/54
dobrej piosenki z fajnym autem w świetnym teledysku? Uwielbieniem do eksponowania samochodów w teledyskach cechują się przede wszystkim wykonawcy brytyjscy i amerykańscy. Oba narody są bardzo związane z przemysłem motoryzacyjnym i traktują auta nie tylko jako środek transportu czy oznakę statusu społecznego, ale i jako ładny przedmiot, który zdobi podjazd przed domem. Niekoniecznie trwały i komfortowy. Ważne jest też zamiłowanie osób związanych z danym zespołem do konkretnych samochodów. Przykład? Cosmic Girl, Jamiroquai. Jay Kay, lider grupy i „odjechany” maniak czterech kółek (w swojej kolekcji ma ok. 60 aut) zażyczył sobie w teledysku trzech cudeniek: dwóch kultowych ferrari – F40, uważanego za najlepszy pojazd tej
marki, i 355, czyli najpopularniejszego modelu włoskiego producenta z połowy lat 90., a oprócz tego supersamochodu o nader rozpoznawalnej nazwie Diablo. Przed rozpoczęciem kręcenia klipu nie obyło się bez wpadki. Lamborghini diablo, należące do Kaya, musiało zostać dostarczone do Hiszpanii, gdzie powstawał teledysk. Niestety pracownik firmy odpowiedzialnej za transport postanowił przejechać się wartym wtedy ponad 230 tys. dolarów samochodem. Skutek zachcianki był fatalny, bo pojazd został doszczętnie zniszczony w wypadku. Egzemplarz widoczny w ekranizacji piosenki pożyczono od lokalnego dealera Lamborghini. Ferrari F40 zostało z kolei użyczone przez perkusistę Pink Floyd Nicka Masona, który zresztą odegrał rolę jego kierowcy. Ciekawe, dlaczego zabrakło
brytyjskiego akcentu na czterech kółkach? Amerykanie z kolei lubią pokazywać w klipach własne produkty, nie stronią więc od ujeżdżania starych fordów mustangów, dodge’ów challengerów, pontiaków, cadillaków itd. Teledysk, który posłuży za tego przykład, to Show Me How to Live grupy Audioslave, istny Znikający punkt w pigułce. Na fabułę składają się sceny z kultowego filmu drogi z tą niewielką różnicą, że za kierownicą dodge’a chargera R/T zamiast Barry’ego Drewmana zasiadł Chris Cornell. Kolejnym idealnym przykładem przepełnienia klipu „amerykańskością” jest utwór Fuel zespołu Metallica. W teledysku grają trzy olbrzymie chevrolety (el camino, nova, camaro) i dodge challenger. Słowa piosenki jasno wskazują, że jej bohaterem jest samochodowy maniak („Nitro junkie”, „Fuel is
pumping engines”, „Gimme fuel”, „Quench my thirst with gasoline”). Lider zespołu James Hetfield słynie z uwielbienia do motoryzacji. Sporo czasu spędza w garażu, przerabiając jedno- i dwuślady. Szczególnie lubi hot rody i dość często pojawia się na zlotach ich właścicieli w USA. Ze Stanów przenoszę się na Stary Kontynent. Tu dość niespodziewanie zatrzymamy się w Holandii, kraju o niewielkich tradycjach związanych z motoryzacją, gdzie napęd na dwie osie mają jedynie... krowy. A jednak w teledysku do utworu Radar Love zespołu Golden Earring w ciekawy sposób wykorzystano dwa samochody – całkiem znośnego jaguara xjs i zupełnie kretyńskiego reliant robina. Główny bohater, ktoś w rodzaju Casanovy, jest właścicielem nie jaguara, a... relianta, czyli auta dla brytyjskich górni-
ków bez prawa jazdy. Był to trzykołowiec, w dodatku tak lekki, że nie klasyfikował się jako pełnoprawne auto, więc jego prowadzenie nie wymagało uprawnień na samochody. Wehikuł zyskał wątpliwą sławę ze względu na częste wywracanie się; według Klubu Miłośników Reliant Robina w Wielkiej Brytanii niezłym sposobem na uniknięcie wywrotek było obciążenie auta workiem cementu... Nie jestem znawcą muzyki, wybrałem kilka teledysków, które obejrzałem przypadkiem i zapamiętałem z nich pojazdy. Mam nadzieję, że mój syn, oglądając za kilka lub kilkanaście lat stare klipy, zwróci uwagę na to samo, co jego ojciec. Ja nie wyobrażam sobie teledysków bez samochodów, podobnie jak on Toma bez Jerry’ego.
/55
SI 11 / 2013
SI style
Moda w muzyce, muzyka w modzie Moda to nie tylko ubrania, muzyka to nie tylko dźwięki. Obie stanowią formy ekspresji trafiające do naszej wrażliwości, oka lub ucha. Niezależnie od tego, czy ich przejawy zaliczane są do sztuki wysokiej, czy do rozrywki, mają krzyżujące się cele i zakres oddziaływania. Tekst Gosia OSA Kuniewicz Wzajemne oddziaływanie na siebie mody i muzyki obserwowano zapewne już u początków każdej z tych sfer ludzkiej twórczości, chociażby w teatrze antycznym. Nie będziemy jednak wybiegać aż tak daleko w przeszłość, bo sam poprzedni wiek zapewnia nam wiele rewelacyjnych przykładów. Większość z nas kojarzy postawiony kołnierzyk Elvisa, styl country Dolly Parton czy grunge’ową nonszalancję Kurta Cobaina. Moglibyśmy wymieniać i wymieniać. Przemysł muzyczny dostrzegł tę zależność w porę i zaczął jeszcze bardziej stawiać na wizerunek gwiazd. Nie mogę nie wspomnieć Michaela Jacksona, Freddiego Mercury’ego czy Madonny. Ich perfekcyjnie wypracowany styl sprawił, że błyszcząca rękawiczka, biały top na ramiączkach czy gorset ze szpiczastym stanikiem już na zawsze będą się z nimi kojarzyły. Związek mody i muzyki jest dziś na ulicach widoczny na każdym kroku. Sztandarowy przykład to wielkie, pełniące również funkcję wizerunkową słuchawki podłączone do przenośnych odtwarzaczy lub telefonów. Wyglądem zaznaczamy przynależność do jakiejś subkultury, a one oparte są bardzo często na zamiłowaniu do konkretnego rodzaju muzyki. Z dumą nosimy koszulki z koncertu ukochanego zespołu, ekologiczne torby, na których widnieje portret naszego idola czy inne części garderoby. Dwa lata temu duet Dolce&Gabbana poszedł o krok dalej, wypuszczając kolekcję inspirowaną muzyką w sensie ogólnym: buty z pięciolinią czy wzorem klawiszy. Rynek fashion został później wręcz zalany bransoletkami, kolczy-
kami i pierścionkami z muzycznymi wzorami: tu nutka, tam nutka. Gigantyczny wpływ na modę miał hip-hop, który powstał w latach 80. na ulicach nowojorskiego Bronksu, podbił USA i prędko dotarł do Europy. Gatunek muzyczny stał się czymś więcej – stylem. Dziś nie jest już może w muzyce popularnej trendem absolutnie dominującym, ale dresy, czapki z daszkiem, adidasy i błyszczące łańcuchy pozostały. Producenci bielizny wyczuli interes i męskie bokserki opatruje się w okolicach gumki coraz większymi logotypami, odsłanianymi przez opadające spodnie. Marka pracuje. Obecnie to, że nosimy buty sportowe adidas, Nike, New Balance czy inne, niekoniecznie musi oznaczać, że słuchamy hip-hopu. Style i moda się mieszają. Ostatnio w Mediolanie zauważyłam, że absolutnym hitem są buty sportowe zakładane do garnituru. Czemu nie? Wszyscy wiemy, jak są wygodne. A czapki z daszkiem? Chyba nigdy się nie znudzą, celebryci chowają za nimi swoje twarze, gwiazdy hip-hopu pokazują lansiarski daszek, a ja kryję oczy przed słońcem. Nawet dres nie jest już zwykłym dresem: ma ciekawy krój, modny kolor. Do tego buty za kostkę, a czasem szpilki i możemy wyglądać modnie, a zarazem czuć się wygodnie. Dobrze, że to, czego słuchamy, może być przeznaczone tylko dla naszych uszu. Z modą jest trudniej – to, co w niej jest lub co z niej, niestety, wyszło, łatwiej zobaczyć.
/57
SI 11 / 2013
SI fresh
SI 11 / 2013
SI fresh
Koszyk z kremem cytrynowym (10 porcji)
Panna cotta (10 porcji)
Sangria z szaszłykiem owocowym (10 porcji)
Pomidory faszerowane bakaliami (10 porcji)
Tarta jabłkowa z lodami waniliowymi (10 porcji)
Galaretka szampańska (10 porcji)
Sos truskawkowy: • truskawki • cukier biały • woda Mus cytrynowy: • śmietana • cukier biały • skórka z trzech cytryn • szczypta soli • 2 listki żelatyny namoczone w zimnej wodzie
Panna cotta: • śmietana 30% • cukier • skórka z cytryny • laska wanilii • żelatyna w płatkach Sos malinowy: • maliny • cukier • woda
Szaszłyk: • trawa cytrynowa • truskawki • mango • ananas • banan • listki mięty • jeżyny do dekoracji Sangria: • wino czerwone • cukier biały • skórka z cytryny • skórka z pomarańczy • goździki • laska wanilii
• pomidory • suszone morele • suszone śliwki • rodzynki • płatki migdałów • kora cynamonu • laska wanilii • gwiazdki anyżu • miód • ocet winny
Tarta: • ciasto francuskie • lody waniliowe • jabłka • mięta do dekoracji • cukier puder • cynamon Sos waniliowy: • żółtka • cukier • mleko • laska wanilii
• truskawki • maliny • jagody • syrop cukrowy • szampan • płatki żelatyny • lody śmietankowe • herbatniki
500 g 100 g 100 ml 850 g 200 g
Przygotuj w zaciszu swego domu orzeźwiający... koszyk piknikowy. Cytrynowy mus w otoczeniu soczystych truskawek i borówek sprawi, że poczujesz się jak na prawdziwej majówce. Zacznij od sporządzenia sosu truskawkowego. Gotuj wodę z cukrem, aż zgęstnieje jak syrop, dodaj truskawki i zmiksuj, a na koniec przecedź przez sitko. W kolejnym kroku przyrządź krem cytrynowy, gotując śmietanę z cukrem, skórką z cytryn i szczyptą soli. Po zdjęciu masy z ognia dodaj do niej żelatynę i poczekaj, aż wystygnie. Teraz już tylko uzupełnij koszyczek kremem, udekoruj owocami i polej truskawkową polewą. Zajadaj ze smakiem!
/58
1 litr 100 g 1 szt. 3 szt. 500 g 100 g 100 ml
Tęsknisz za wakacjami i marzysz o słonecznej Italii? Przygotuj deser panna cotta, słodką namiastkę Włoch na Twoim talerzu. W pierwszej kolejności śmietanę zagotuj z cukrem, skórką z jednej cytryny oraz laską wanilii. Dodaj żelatynę, dobrze wymieszaj i rozlej do foremek. Pozwól masie ostygnąć, a następnie umieść ją w lodówce na trzy godziny. Aby przygotować sos malinowy, gotuj wodę z cukrem, aż zgęstnieje jak syrop. Dodaj maliny i zmiksuj. Tak przygotowany sos nalej na talerz, następnie umieść na nim przygotowaną wcześniej masę śmietankową. Jeśli masz problem z wyciągnięciem jej z foremki, włóż ją na kilka sekund do gorącej wody. Deser udekoruj dookoła malinami i gotowe. Buon appetito!
10 źdźbeł 15 szt. 2 szt. 1 szt. 2 szt. 30 szt. 500 ml 150 g 5 szt. 1 szt.
Po mroźnej zimie nadszedł czas, aby uzupełnić niedobór witamin. Sięgnij po świeże owoce, które pobudzą Cię do życia i dostarczą energii do działania. Pokrój je na równe kawałki i nabijaj w tej samej kolejności na trawę cytrynową, lub, opcjonalnie, na długi patyczek do szaszłyków. Tak sporządzony smakołyk podawaj z hiszpańskim napojem alkoholowym – sangrią. Wszystkie składniki potrzebne do jej przygotowania doprowadź do wrzenia i gotuj do momentu, aż ¾ płynu odparuje. Następnie schłodź, przefiltruj przez sitko, wlej do szklanki i... gotowe! Ten deser je się oczami.
10 szt. 100 g 100 g 100 g 50 g
120 g 20 g
Skuś się na efektowny, ale prosty w przygotowaniu deser dla wytrawnych smakoszy. Średniej wielkości pomidory sparz wrzącą wodą. Z boku każdego z nich wydrąż otwór, usuń pestki i miąższ. Drobno pokrojone morele i śliwki wymieszaj w miseczce wraz z rodzynkami i płatkami migdałów. Miód i ocet winny zagotuj tak, aby powstał karmel. Dodaj do niego cynamon, wanilię i gwiazdki anyżu. Wydrążone pomidory nafaszeruj bakaliami i polej karmelem. Do dekoracji użyj laski wanilii i cynamonu. Deser najciekawiej prezentuje się w szklanej popielniczce. Polecamy!
500 g 500 g 10 szt.
5 szt. 100 g 500 ml
Każdy przepada za ciepłą szarlotką z lodami. Zaskocz znajomych i przygotuj ten znakomity deser w nowej odsłonie. W pierwszym kroku rozwałkuj ciasto francuskie i wytnij w nim kółka. Jabłka obierz, przekrój na pół i wydrąż z nich pestki. Następnie pokrój je w cienkie półksiężyce. Tak przygotowane ułóż na cieście w piramidę, posyp cukrem pudrem i cynamonem. Włóż na 18 minut do piekarnika rozgrzanego do 194°C. Aby dopełnić smaku, przygotuj sos waniliowy. Utrzyj żółtka z cukrem i zalej mlekiem zagotowanym z laską wanilii. Całość gotuj na małym ogniu, aż zgęstnieje. Gotową masę waniliową rozlej na talerzu, umieść na niej upieczoną tartę i gałkę lodów waniliowych. Kosztuj zaraz po przygotowaniu. Smacznego!
100 g 100 g 100 g 250 ml 250 ml 4 szt. 500 g
Planujesz imprezę w gronie znajomych? Zaskocz ich wyskokową galaretką szampańską! Z tej samej ilości wody i cukru przygotuj syrop cukrowy – w zagotowanej wodzie rozpuść cukier. Następnie dodaj namoczone wcześniej w zimnej wodzie płatki żelatyny, a na koniec dolej szampana. Ułóż owoce w szklanych naczynkach, zalej galaretką i poczekaj, aż wystygnie. Na schłodzonych galaretkach ułóż po gałce Twoich ulubionych lodów i udekoruj je herbatnikami. Szampańskiej zabawy! Tekst Dorota Strzałkowska Foto Tomasz Wizner Dziękujemy restauracji „Bistro Magnes” przy Placu Mariackim w Krakowie za pomoc w przygotowaniu artykułu.
/59
SI 11 / 2013
SI around
W naszej „Czytelni” nie zamierzamy wciskać bestsellerowego kitu. Nie znajdziecie tutaj zachęt do lektury koszmarnie napisanych pornograficznych romansideł czy kolejnych dzieł najpoczytniejszych autorek rodzimych hitów wydawniczych. Proponujemy książki błyskotliwe i wymagające, oryginalne i niejednokrotnie kontrowersyjne, prowokujące do dialogu lub polemiki, ale nigdy obojętne. Tekst Grzegorz Wysocki Do takich książek bez wątpienia należy Subiektywny remanent kina, który ktoś wreszcie odważył się w naszym zachowawczym kraju przeprowadzić. Lech Kurpiewski i Robert Ziębiński, dwaj recenzenci i publicyści filmowi (ich teksty mogliśmy czytać m.in. na łamach „Newsweeka”), wybrali i ponownie obejrzeli 338 (!) filmów – starych i nowych, znanych wszystkim i znanych nielicznym, powszechnie uznawanych za arcydzieła i powszechnie uważanych za gnioty – by sprawdzić, czy tak naprawdę „da się je jeszcze oglądać”. Tytuły podzielili na 13 kategorii (np. filmy polskie, horrory, kino drogi, komedie, skandale), a w każdej z nich utworzyli po dwa osobne zestawienia. W każdym z 13 rozdziałów znajdziemy więc 13 krótkich (najczęściej nie dłuższych niż strona) wypowiedzi na temat filmów zdaniem autorów doskonałych i tyle samo omówień filmów przecenianych, nudnych lub po prostu złych. Mamy tutaj chociażby „13 filmów, po których nie zaśniesz” (np. Carrie, Martwe zło), ale i „13 strasznych filmów, na których się wyśpisz” (Drakula, Hostel, Antychryst); „13 filmów drogi, które nie zeszły na manowce” (Dzika banda, Powrót) oraz „13 filmów drogi, które prowadzą donikąd” (Konwój, Dziewiąte wrota); „13 filmów o herosach z żelaza” (Szklana pułapka, Brudny Harry, Kill Bill), jak rów-
/60
nież „13 filmów o herosach z waty” (Ronin, Armageddon, Niezniszczalni). Kontrowersyjne, mocno subiektywne i nie zawsze sprawiedliwe werdykty krytyków niejednokrotnie doprowadzą Was do wściekłości. Co kilka, kilkanaście stron będziecie chcieli wyrzucić książkę przez okno, a jednocześnie nie będziecie w stanie się na to zdobyć. Przynajmniej dopóki nie dowiecie się, z jakimi jeszcze kinowymi świętościami bezlitośnie rozprawiają się nasi recenzenci, ile Waszych ukochanych filmów odsądzają od czci i wiary (proszę mi wierzyć, że trochę ich będzie!), a ile produkcji, które zawsze uważaliście za gnioty lub co najwyżej rzeczy przeciętne, uznają za pełnowartościowe dzieła. I dobrze, bo właśnie dzięki tej żywiołowej, konfrontacyjnej metodzie autorski „recenzownik” filmowy Kurpiewskiego i Ziębińskiego zachęca do ostrej dyskusji na temat kina, robiąc to dużo skuteczniej niż większość „klasycznych”, czyli nudnych leksykonów opracowywanych przez nobliwych filmoznawców. W końcu nie wszyscy autorzy będą mieli tyle odwagi, by napisać, że kultowe Wejście smoka to „dziewięćdziesiąt minut nuty”, Urodzeni mordercy to film „kolorowy, ale pusty jak bańka mydlana”, a przerażający Sierociniec to „najbardziej niedopracowany horror, który tanim efekciarstwem maskuje
dziury w scenariuszu”. Recenzenci nie znają litości, nie oszczędzają Wielkich Nazwisk (np. Wajda, Fellini, Hitchcock, Kieślowski, Pasolini, Skolimowski i wielu innych) i nie żałują pochwał filmom, które większość krytykuje (np. Rambo, Sucker Punch, Jackie Brown). Tom jest obszerny (ponad 400 stron), ale dzięki charakteryzującym jego twórców tupetowi i przekorze pochłania się go błyskawicznie. I choć argumenty przedstawiane w niektórych recenzjach wydały mi się nietrafione lub zbyt wątłe, a część tekstów nie grzeszy oryginalnością i sprawia wrażenie, jakby pisana była „na kolanie”, to i tak książkę zaliczam do lektur obowiązkowych. Najważniejszą deklarację zostawiłem na koniec – nigdy, przenigdy nie wybaczę autorom podniesienia ręki na Psy Pasikowskiego! Lech Kurpiewski, Robert Ziębiński, Subiektywny remanent kina. 13 po 13, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012 Jeszcze większym tupetem tudzież bezczelnością, cynizmem i szeroko pojętą niepoprawnością polityczną wykazuje się w swoim książkowym debiucie Marek Raczkowski, nasz najwybitniejszy i najzabawniejszy rysownik, który polską rzeczywistość niejednokrotnie komentuje celniej i bardziej błyskotliwie od całego zastępu publicystów politycznych i innych „ekspertów”. Dzieła chyba żadnego innego artysty (bo nie ulega niczyjej wątpliwości, że Raczkowski na to miano zasługuje) nie cieszą się w Polsce tak wielką popularnością, nie wpływają tak znacząco na liczbę sprzedawanych egzemplarzy czasopisma (mam teorię, że gdyby nie rysunki Raczkowskiego, „Przekrój” już dawno by upadł) i nie są tak często udostępniane i lajkowane na Facebooku. Jakby mało twórcy Stanisława z Łodzi było rozgłosu i pieniędzy, postanowił dorzucić do swej twórczej biografii także wywiad-
SI 11 / 2013
-rzekę. I to nie byle jaki, już bowiem od pierwszych zdań (ba, od tytułu!) jest to książka obrzydliwie zabawna, prowokacyjna i sprytnie (czy też: cynicznie) obliczona na wywołanie co najmniej kilkunastu porządnych skandali. Raczkowski wyszedł z założenia, że jeśli już ma opowiadać publicznie o swoim „życiu i twórczości” oraz poglądach na najróżniejsze tematy, to musi pójść na całość, tj. wykazać się – mniej lub bardziej zakłamaną – prawdomównością i bezkompromisowością. Co ważne, w przeciwieństwie do takiego na przykład Nergala, bohatera innego głośnego wywiadu-rzeki, rysownik nie musi wciąż deklarować, jaki to on nie jest odważny i „hardkorowy”, tylko po prostu taki jest. W rozmowie z Magdą Żakowską, dziennikarką i swoją przyjaciółką, Raczkowski opowiada otwarcie m.in. o swoim pierwszym razie, o uwielbieniu dla prostytutek, szczególnie tych zza wschodniej granicy („Bywam w burdelach. Pokaż mi kogoś, kto nie był”) oraz o tym, że sypia z żonami swoich kumpli i nie ma z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Zdradza, że „kręci go na maksa” Monika Olejnik („Im jest starsza, tym bardziej”), że bardzo polubił Wojciecha Jaruzelskiego i został jego wiernym obrońcą oraz że Jerzy Urban to „najbardziej inteligentny komentator naszej rzeczywistości” i „najfajniejszy zły człowiek”, jakiego poznał. Raczkowski rozdaje ciosy we wszystkich kierunkach. Drażni, prowokuje, obraża prawicowców i lewicowców, konserwatystów i liberałów, kobiety i mężczyzn, szowinistów i feministki (tych drugich boi się bardziej niż Boga, w którego nie wierzy), a nawet nekrofilów i zoofilów („Ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że szanowałbym zoofila, który gustuje w tygrysach. Bo wtedy nie on ustala reguły, nie ma tego przykrego elementu dominacji homo sapiens”).
SI around
Nie ma w książce tematów tabu, nie ma zwalniania tempa, nie ma prób łagodzenia swego wizerunku. Wręcz przeciwnie – jedna skandaliczna wypowiedź drugą pogania, kolejny niepoprawny politycznie żart zastępuje dopiero co wygłoszoną odważną deklarację, i tak bez końca. Czyta się to rewelacyjnie, z rosnącym niedowierzaniem (komu jeszcze wygarnie? czym nas zaskoczy w tym rozdziale?) i nieustannym śmiechem. Na pewno nie jest to lektura dla wszystkich. Wielu będzie oburzonych, zniesmaczonych i zażenowanych, ale miłośnicy Raczkowskiego i ostrej jazdy po bandzie poczują się zachwyceni. Marek Raczkowski, Magda Żakowska, Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki, Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2013 W jednym z rozdziałów wywiadu-rzeki Raczkowski wspomina z rozrzewnieniem Andrzeja Leppera, którego w polskiej polityce brakuje mu dzisiaj najbardziej: „Kto był tak prawdziwy jak on? Przecież on potrafił przeprosić za to, że publicznie się zastanawiał, czy prostytutkę można zgwałcić. […] On! Prosty człowiek ze wsi zdobył się na taki gest!”. W książkowym reportażu Marcina Kąckiego, dziennikarza śledczego „Gazety Wyborczej”, nie znajdziecie śladu po takich sentymetach. Lepperiada to ostra, zaangażowana rozprawa publicystyczna ze słynnym chłopskim trybunem i prowadzoną przez niego Samoobroną. Kim naprawdę był Andrzej Lepper? Jakim cudem z ulicy dostał się na salony? Kim byli ludzie, którymi się otaczał? Na czym polegał fenomen Samoobrony? I, wreszcie, dlaczego 5 sierpnia 2011 r. Lepper popełnił samobójstwo? Autor Lepperiady zajmująco odpowiada na wiele tego rodzaju pytań i choć osobiście wolę reporterów bardziej empatycznych,
próbujących zrozumieć nawet najbardziej odstręczających bohaterów (Kącki takiej próby nie podejmuje), przyznaję, że to książka frapująca, od której nie sposób się oderwać. Marcin Kącki, Lepperiada, Wyd. Czarne, Wołowiec 2013 Grażyna Jagielska, żona Wojciecha Jagielskiego, jednego z najwybitniejszych polskich reporterów, napisała książkę o tym, jak wygląda życie z korespondentem wojennym. Autor m.in. Modlitwy o deszcz i Wypalania traw w ciągu 20 lat był na 53 (!) wojnach i konfliktach zbrojnych, ale to właśnie jego żona wylądowała w klinice z objawami stresu bojowego. Jagielska pisze m.in. o gigantycznych kosztach, jakie ponosi reporter (pracoholizm, kolejne wyjazdy zamiast „normalnego życia”, przegapienie własnego bogactwa) oraz o nie mniejszej ofierze, jaką zmuszona jest złożyć jego rodzina (brak męża i ojca w domu, nieustanny lęk przed śmiercią ukochanej osoby, czekanie na telefon z wiadomością o tragedii, depresja, nerwica, wreszcie zdiagnozowany stres bojowy i terapia). Piękna, przejmująca i bolesna lektura oraz doskonały punkt wyjścia do dyskusji na temat reportażu, odpowiedzialności, granic poświęcenia, tęsknoty i siły miłości. Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Wyd. Znak, Kraków 2013
Grzegorz Wysocki – krytyk literacki, redaktor działu książki w Wirtualnej Polsce, felietonista „Dwutygodnika”. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Tygodniku Powszechnym”. Uzależniony od dobrych seriali, coca-coli i niezdrowej żywności. Walczy w ruchu oporu przeciwko dyktaturze skowronków.
/61
SI 11 / 2013
SI man
SI 11 / 2013
SI man
Rocksmith (PS3, X360, PC)
Czają się tuż za rogiem. Coraz częściej o nich słychać. Plotki stają się faktami. Odliczanie trwa... Na co czekamy w takim napięciu? Oczywiście na konsole nowej generacji! Niemal każdego dnia pojawiają się kolejne informacje na temat następców PS3 i Xboxa 360. Idę o zakład, że w czasie czerwcowej wystawy E3 będziemy wiedzieli już wszystko. No, bo jak inaczej wytłumaczyć, że najbardziej oczekiwane tytuły (GTA V, Tomb Raider, The Last of Us...) zapowiadane są na pierwszą połowę roku? Mam wielką nadzieję, że w przyszłym numerze będę już mógł wziąć na tapetę właśnie nowe maszynki. Wii U tymczasem już leży na półkach sklepowych, ale raczej nie w Polsce – dystrybucja i promowanie konsoli nad Wisłą leży i kwiczy... A skoro już o dźwiękach mowa, w oczekiwaniu na konkrety zagrajmy w gry muzyczne! W tym numerze znajdzie się miejsce dla serii Guitar Hero, rozkręcimy imprezę z DJ Hero oraz nauczymy się (!) grać utwory z Rocksmith. Miłej lektury! Tekst Sebastian Żyrkowski
/62
Guitar Hero (seria) (PS2, PS3, X360, Wii, PC) Kto nie zna Guitar Hero, ten trąba! Z pewnością każdy z Was jednak słyszał o serii gier, w której szalejemy z plastikową gitarą, odgrywając utwory starego i nowego pokolenia. Bez względu na fakt, że GH ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników, jedno jest pewne – to tytuł, który swoją oryginalnością i długowiecznością odcisnął spore piętno, zwłaszcza w konsolowym światku. Zasady są proste – chwytamy gitarę kontroler i gramy piosenki poprzez wciskanie odpowiednich przycisków zastępujących progi, adekwatnie do koloru, który pojawia się na ekranie. By wydać dźwięk, „szarpiemy” za „strunę”. Naszym zadaniem jest jak najwierniejsze odegranie utworu. Każdy zły chwyt kończy się nieprzyjemnym dysonansem
uderzającym prosto w nasze uszy. Jeśli wypadniemy z rytmu lub zaczniemy fałszować na potęgę, publiczność może nas wygwizdać ze sceny, a taka sytuacja do przyjemnych nie należy... Każdy gracz, czy to laik, czy stary wyga, znajdzie dla siebie odpowiedni poziom trudności – samobójcom polecam poziom Expert i próbę odegrania utworu Dragon Force Through The Fire and Flames. Guitar Hero z prawdziwym graniem na gitarze nie ma praktycznie nic wspólnego, niemniej radość z „wykonywania” naszych ulubionych utworów jest przeogromna. Czyje nagrania znajdziemy w tej serii gier? No cóż... na same konsole pojawiło się dziewięć odsłon gry, jeśli więc przyjmiemy, że w każdej z nich mamy zestaw ok. 60 piosenek, to otrzymamy potężną bazę 540 hitów! Na wymienianie kapel zabrakłoby po prostu miejsca w „SI Magazynie”. Pozwolę sobie przedstawić mój prywatny ranking serii Guitar Hero – problem tkwi w tym, że nie wszystkie części utrzymywały się na tym samym poziomie, więc jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji pograć, niech będzie to dla niego mała podpowiedź. W pierwszej kolejności chwyciłbym za Guitar Hero III: Legends of Rock ze względu na chyba najlepszy soundtrack oraz normalny tryb Arcade (nie wszystkie odsłony taki miały). Drugie miejsce przypada Guitar Hero: Warriors of Rock, a trzecie – Guitar Hero V. Dwa ostatnie tytuły były pożegnaniem serii, uznano bowiem, że co za dużo, to niezdrowo. Kura po prostu przestała znosić złote jaja. Z tego też powodu znaleźć którąś z części Guitar Hero w większych sieciówkach z elektroniką będzie trudno. Pozostają sklepy internetowe, gdzie możemy wyrwać zestaw w dobrej cenie, ale dla chcącego nic trudnego. Spędziwszy dziesiątki godzin z plastikową gitarą w ręku, mogę śmiało napisać: warto!
DJ Hero 1 & 2 (PS2, PS3, X360, Wii) Za każdym razem, kiedy pojawiałem się na imprezie w klubie i nie podobało mi się to, co aktualnie serwował DJ, miałem ochotę go zastąpić i puścić zdecydowanie lepsze nuty. Pewnie każdy z Was miał tak chociaż raz... W 2009 r. pojawiła się okazja, by samemu wcielić się w „prowadzącego” imprezę. Oto bowiem otrzymujemy kontroler, który imituje tzw. turntable, czyli po naszemu stół mikserski z gramofonami. Przyciski, którymi operujemy w podobny sposób, co w serii Guitar Hero, umieszczone są na „winylu”, którym dodatkowo możemy skreczować, jeśli na naszym ekranie pojawi się odpowiednia ikona. Drugą ręką operujemy pokrętłem od efektów i crossfaderem, których również używamy wtedy, gdy zostaniemy o to poproszeni. Mamy już w rękach fajny sprzęt, pora więc rozpocząć zabawę w didżejkę, a ta jest naprawdę przednia – rewelacyjny soundtrack zapewnia masę frajdy! W pierwszej części gry otrzymujemy ponad 90 miksów do odegrania, a w drugiej jest ich 70! Każdy miks to zlepek dwóch utworów nie zawsze zbliżonych do siebie stylem lub gatunkiem (co powiecie na połączenie Shout Tears for Fears i Pjanoo Erica Prydza?), lecz twórcy odwalili naprawdę kawałek solidnej roboty. Warto odnotować, że zarówno w tworzeniu miksów, jak i samej gry palce maczały takie legendy, jak DJ Shadow, Grandmaster Flash czy Daft Punk! Nie znalazłem żadnego utworu, przy którym nie można by było bawić
się na „domówkach”, ba, myślę że DJ Hero to świetny punkt wyjścia do rozkręcenia porządnej imprezy! Tak samo jak w Guitar Hero tutaj też mamy możliwość doboru poziomu trudności – dla każdego coś dobrego. Jeśli ktoś czuje się na siłach, Groundhog zespołu Noisia na poziomie Expert czeka. Mamy więc zagwarantowaną nie tylko przyjemność z gry, lecz także możliwość stawiania sobie naprawdę trudnych wyzwań. DJ Hero to seria nieco młodsza od swojego gitarowego kuzyna, lecz z powszechną dostępnością na półkach sklepowych również może być problem. Ten jednak szybko zniknie po ujrzeniu ceny za zestaw gra+ mikser w jednym ze sklepów internetowych – koszt w granicy 100 zł nie powinien być zaporowy, a wręcz przeciwnie. Jeśli jeszcze nie skreczowaliście przed ekranem, gorąco zachęcam!
W świecie gier pojawił się także tytuł, który trafia do osób wymagających, które traktują zabawkowe kontrolery jako zło wcielone. Dla graczy żądnych edukacji połączonej z rozrywką powstał Rocksmith – pozycja, dzięki której mamy możliwość nauczenia się grania słynnych utworów na gitarze. Na prawdziwej gitarze! Dobrze przeczytaliście – dzięki adapterowi Hercules mamy możliwość podłączenia KAŻDEJ gitary elektrycznej do konsoli czy komputera (dostępny jest też patch dla basistów)! Jedyne, czego potrzebujemy, to własne wiosło z przetwornikiem, a dla tych, którzy nie mają nawet tego, Ubisoft – producent i wydawca – przygotował zestaw składający się z gry, adaptera i... gitary elektrycznej! Sama rozgrywka to solidny instruktaż. Dzięki trybowi Guitarcade, składającemu się z minigier, możemy zwiększyć swoje ogólne umiejętności. Zyskujemy również możliwość ćwiczenia wybranych fragmentów utworów, np. tych, z którymi mamy największe problemy. A jeśli już wytrenujemy się do odpowiedniego poziomu, możemy wziąć się za odgrywanie całych kawałków. Na ekranie, podobnie jak w Guitar Hero, pojawiają się ikony, a struny mają do siebie przypisane kolory. I na tym porównywanie się kończy – w Rocksmith dochodzi oznaczenie progów lub konkretne chwyty, które w danym momencie musimy złapać. Ścieżka dźwiękowa? Musi być dobra, w przeciwnym razie nie byłaby to atrakcyjna gra muzyczna. Do wyćwiczenia dostajemy zatem utwory takich wykonawców, jak Pearl Jam, Judas Priest, Nirvana czy Red Hot Chilli Peppers. Wszystkich piosenek na samej płycie z grą mamy kilkadziesiąt, jako DLC dochodzi drugie tyle, jest więc co opanowywać! Od momentu, gdy Rocksmith pojawił się na półkach, zaczęto się zastanawiać – czy to jeszcze gra, czy może jednak nietuzinkowy program do nauki gry na gitarze? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale jedno jest pewne – tytuł ten znajduje i będzie znajdować swoich odbiorców. Patrząc na oceny wystawiane przez recenzentów, można przypuszczać, że Rocksmith spełnia swoje zadanie. Bo kto nie chciałby w tak fajny sposób nauczyć się utworów, którymi raczyć będzie swoich bliskich?
/63
SI 11 / 2013
SI star
Kulomiot, który miał być pisarzem
Bez kłopotu kupuję tylko skarpetki (śmiech). Nie no, nie ma co żartować, bo sprawa jest poważna. Trudno coś na mnie kupić, choć zdecydowanie łatwiej niż 15 lat temu. Na szczęście dużo podróżuję i poza Polską mogę się zaopatrzyć, ale często też mam ubrania szyte na miarę. Siłą rzeczy po sklepach za bardzo chodzić nie lubię, bo nic tam dla mnie nie ma. Zdarzało się, że ktoś próbował zmierzyć się z Tomaszem Majewskim? Na ulicy ludzie raczej mnie nie zaczepiają, ale kiedyś w barach próbowali mierzyć się w siłowaniu na rękę. Unikam jednak takich sytuacji i ostatnio mam spokój. A tak wielki facet boi się czegoś? Jasne, i to normalnych rzeczy, np. ciemności... Nie no, z tym to żartuję. Mam lęki, jak chyba każdy człowiek, np. obawiam się śmierci, samotności i podobnych rzeczy. No, i nie lubię szczurów, ale bardziej się ich brzydzę niż boję.
Gdyby młodemu Tomkowi ktoś przepowiedział, że będzie mistrzem olimpijskim, to od razu mógłby zarezerwować sobie miejsce na oddziale dla obłąkanych. Młody chłopak z Nasielska niechętnie chodził na lekcje WF-u, a zamiast tego wolał pisać książki. Literackiego Nobla jednak nie dostał, za to w sporcie wszedł na sam szczyt i to dwukrotnie. O diecie dla olbrzyma (204 cm i 140 kg), pasjach i łzach w oczach opowiada Tomasz Majewski, dwukrotny mistrz olimpijski i jeden z najwybitniejszych polskich sportowców w historii.
Tekst Piotr Nowik
A zdecydowałbyś się np. na skok ze spadochronu? Bardzo chętnie, tylko nie mam czasu. A co Cię rozczula? Filmy, trochę też książki. No i życiowe sytuacje. Ostatni raz łzy do oczu napłynęły mi chyba na pogrzebie. Nie nudny ten Twój sport? Przez cały rok tylko pchać, pchać i pchać. To jest lekkoatletyka, a lekkoatletyka nigdy się nie nudzi. Dzieje się tam wiele różnych rzeczy. Jak się ma Twój bojler? Bojler?... A, kaloryfer! Dobrze, jak zawsze pracuję nad brzuchem. Tradycyjnie planuję, że będzie to sześciopak, ale wychodzi różnie. Ile najwięcej ważyłeś? 146 kg, tej granicy chyba nie przekroczyłem. Ale na ogół ważę 138–140 kg. Ludzie na ulicy oglądają się za facetem, który ma 204 cm wzrostu i 140 kg wagi? Oglądają, ale co mam zrobić? Choć szczerze powiedziawszy, niespecjalnie mi to przeszkadza, bo już od paru lat jestem trochę większy od innych (śmiech). Idzie się przyzwyczaić. Na przykład już się nauczyłem, by w kinie zawsze rezerwować miejsce w ostatnim rzędzie. Dzięki temu w trakcie filmu ludzie
/64
SI 11 / 2013
nie pukają mnie w ramię, mówiąc: „może pan się trochę obniżyć?”. Czasem lekko nie jest, ale daję radę. Jak wygląda Twoja dieta? Tak jak wszystkich. Śniadanie, kolacja, obiad dwudaniowy. Tylko wszystko może w trochę większych ilościach. Ogólnie jem wszystko, ulubionej kuchni nie mam. Jak coś jest dobre, to się nie oprę. Czasem jakiś fast food? Nie lubię. Cieszę się jednak, że w moim sporcie nie trzeba zwracać zbytniej uwagi na to, co się je. Restrykcyjne diety mnie nie obowiązują. A masz problem z kupnem ubrań?
A Ty nie dość, że pchałeś, to równocześnie zostałeś magistrem. Jakoś specjalnie trudne to nie było. Studia można ciągnąć latami i w końcu skończyć. Wydaje mi się, że wystarczy trochę samozaparcia i można być magistrem-sportowcem. Skąd pomysł na politologię? Tak jakoś wyszło, a raczej nie wyszło, bo starałem się dostać na studia dziennikarskie. A że się nie udało, to poszedłem na politologię. Wiązało się to też z moimi zainteresowaniami. Widzisz się za parę na lat na mównicy sejmowej? Z moją popularnością chyba nie byłoby się tam trudno dostać, ale raczej wolałbym nie iść tą drogą.
SI star
Bliżej Ci do Janusza Palikota czy Jarosława Kaczyńskiego? Mam zasadę, że nie mówię o swoich poglądach politycznych. To może powiesz coś o zacięciu literackim. Podobno za młodu chciałeś być pisarzem. Jak byłem mały, to pisałem książki. Nawet gdzieś w domu jeszcze są. Tematyki za bardzo nie pamiętam. Pewnie to były jakieś książki przygodowe... Z czasem przemyślałem swoje możliwości i zostało mi tylko zamiłowanie do czytania. Wiele razy z tego powodu zarywałem noce i nagle uświadamiałem sobie, że jest już trzecia czy czwarta nad ranem. Czasem po prostu czytam, dopóki nie skończę. A pamiętnik prowadziłeś? O, nie. Do tego trzeba być bardzo skrupulatnym. Nie mam zacięcia, by codziennie coś robić. No, oprócz trenowania. Jak wygląda Twój dzień? Pierwszy trening mam o godzinie 10, później obiad, odpoczynek i kolejny trening o 16. Spędzam na nim dwie, czasem dwie i pół godziny. Później powrót do domu, kolacja i do spania. Teraz doszły mi nowe obowiązki, bo mam syna. Więcej zajmuje się nim żona, ale jak mam czas, to też to robię. To jednak nie są ciężkie obowiązki. Więcej będę odpoczywał po karierze, a planuję ją skończyć w wieku ok. 35 lat. Wówczas pewnie zostanę przy sporcie i zamierzam się bawić równie dobrze jak teraz. Kula to przyjaciel, z którym sobie wzajemnie pomagacie, czy też wróg, którym należy pchnąć jak najdalej? Różnie z tym bywa, ale raczej mamy relacje przyjacielskie. Ale jak mnie nie słucha i coś mi nie wychodzi, to mam do niej gorszy stosunek. Na ogół jednak współpracuje ze mną. Liczysz, ile pchnięć rocznie wykonujesz? To akurat jest bardzo skrupulatnie spisywane w specjalnym programie przez mojego trenera. W zeszłym sezonie oddałem ponad 5900 pchnięć. To średni wynik, bo najwięcej oddawałem ponad 7000.
temu bym nie uwierzył, że będę mistrzem olimpijskim. Wtedy nie myślałem o sporcie. Dziś część ludzi na pewno jest zdziwionych, że tak mi się życie ułożyło. Mozolnie krok po kroku udało mi się do tego dojść. Jakich sportów unikałeś? Takiego podziału nie miałem. Ale inna sprawa, że program zbyt bogaty nie był. To zmiana tematu. Jak patrzę na Twoje długie włosy, to zastanawiam się, czy nie jesteś jak biblijny Samson. Nie wiem, ale mam nadzieję, że szybko tego nie sprawdzimy. Zamierzam nosić długie włosy, dopóki mi nie wypadną. Z krótkimi żyje się pewnie praktyczniej, ale ja lubię długie. Mam je już 14 lat, więc się zżyliśmy. Podobno zamierzałeś sobie kupić coś specjalnego za złoty medal olimpijski. Udało się? Jeszcze nie miałem czasu, by spełnić którąś z zachcianek. Dwa lata temu chciałem kupić forda mustanga, ale przypomniałem sobie o nim dopiero po zdobyciu złota. Może kiedyś będę go miał, ale na razie nie mam go gdzie trzymać. A podróżować lubisz? Bo trochę miejsc na świecie już zobaczyłeś. No tak, ale jeszcze trochę zostało. Bardzo ciągnie do Ameryki Południowej, ale jeszcze nigdy nie byłem tam na zawodach. No i chciałbym jeszcze zobaczyć Australię oraz Nową Zelandię. Z kolei jestem wielkim fanem Islandii. Jeśli ktoś chce zobaczyć coś innego, niech się tam wybierze. To kraj pełen kontrastów i bardzo przyjemne miejsce na urlop. Jako kulomiot nie czujesz się trochę niedoceniany? Wszyscy żyją np. piłkarzami, a to Ty jesteś mistrzem olimpijskim. Niby tak, ale pchnięcie kulą nie jest sportem masowym i nigdy nie będzie. Mam swoją popularność, bardzo się z niej cieszę, ale większej bym chyba nie chciał. Na pewno się tym nie przejmuję. Mam bardzo szczęśliwe życie i chyba niewiele mogę w nim poprawić.
A podobno na WF chodzić nie lubiłeś? E, od razu nie lubiłeś. Chodziłem, ale jakoś specjalnie się nie wybijałem. Ciekawe, ilu mistrzów olimpijskich nie lubiło WF-u? Kilku by się pewnie znalazło... Pewnie 20 lat
/65
SI 11 / 2013
SI style
SI 11 / 2013
SI style
Ranking moich ulubionych butów
Patryk „Burzka” Burzy ński, trendsetter. Właś ciciel agencji kreatywnej Warsaw Bla ck, specjalizującej się m.in. we wprowadzaniu na po lski rynek i komunikacj i lifestylowych marek, jak i produkcj i ekskluzywnych impre z. Kreator i mastermind marki i ruchu lifestylowego Lif e/Stab. www.lifestab.com
Moje zamiłowanie do kolekcjonowania butów zaczęło się już w dzieciństwie. Rodzice z każdej podróży do USA przywozili mi i mojemu bratu Filipowi najnowszą parę jordanów. Za każdym razem było to takie uczucie, jakby odwiedził mnie św. Mikołaj. To był po prostu kosmos! Nie wiem, czy wiele dzieciaków mogło się tak bardzo cieszyć z butów. Tekst Patryk „Burzka” Burzyński Dokładnie pamiętam moje pierwsze jordany, model 3 Retro z 1993 r., kolor white cement. W moim otoczeniu wszystkie dzieciaki nosiły zwykłe nike’i, mało kto miał jordany. Michael Jordan był naszym bohaterem, symbolem Ameryki, a jordany – tak
/66
wtedy, jak i dziś – postrzegano jako najdroższe buty na rynku, totalny rarytas. Były one w Polsce tak rzadkie i tak ekskluzywne, jak konsole marki Nintendo, kwintesencja Zachodu. Przez długie lata moja pasja pozostawała uśpiona. Do czasu rozpoczęcia studiów w USA nosiłem jedynie model Cortez. Wtedy sneakersy zaczęły mi na serio zajmować głowę i nagle okazało się, że butów wciąż mi było mało. Każdy kolejny model okazywał się inny, wyjątkowy. Do dzisiaj dziesiątki butów zostały przeze mnie oddane lub zużyte. W szafie mam ich ponad 120 par i kolekcja rośnie z dnia na dzień. Przyznam, że uwagę skupiam obecnie głównie na jordanach, po inne modele i marki sięgam sporadycznie. Część garderoby została zbudowana specjalnie z myślą o nich. Nie kolekcjonuję butów dla samego zbierania, magazynowania czy też z myślą, że kiedyś na nich zarobię. Kupuję jedynie modele, które bardzo mi się podobają i w których chodzę lub staram się chodzić
na co dzień, poza jedną parą, która... stoi na półce i stanowi formę statuetki czy też rzeźby, ale o tym później;). Za granicą wielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, co inni noszą na nogach, gdyż to jest po prostu częścią subkultury. Wielokrotnie podchodziły do mnie różne osoby na ulicach Nowego Jorku czy Paryża i chwaliły buty lub pytały się, skąd je mam. Są też takie modele jordanów, których nie założyłbym na ulicy w Nowym Jorku, gdyż można za to stracić życie, dosłownie. W przeciwieństwie do przeciętnego obuwia to nie są tylko buty, to jest element kultury ulicy. W Polsce zna się na tym wąskie grono ludzi, którzy stanowią część tej kultury i mają na unikalne buty pieniądze. Dla większości osób, nawet tych świadomych światowych trendów i podróżujących za granicę, istnieją tylko buty Nike, mniej lub bardziej fajne. Nie wiedzą, że dane buty są niszowe i zazwyczaj kosztują wielokrotność ceny typowych modeli marek, które uznają za luksusowe.
1. Model Air Jordan Retro 3 (black cement) Przede wszystkim był to pierwszy model jordanów, jakie dostałem. Po drugie jest to po prostu... but idealny. Bezbłędna kolorystyka: połączenie czerni, szarości, bieli i klasycznej, symbolicznej czerwieni. But superwygodny, miękki, ma odpowiednią wysokość, znakomite wykończenie, skórę świetnej jakości, nawet „styrany” wygląda wspaniale, wręcz zyskuje charakter. Pasuje do wszystkiego. Świetnie wygląda zarówno do krótkich spodenek, jak i do dżinsów. Ja noszę je głównie do czarnych rurek i białego lub czarnego T-shirtu. Czysto, schludnie, idealnie na każdą okazję.
2. Model Air Jordan 1 Retro KO Hi Black Varsity Red White Kolejny but w oryginalnej kolorystyce z roku 1986: czerń, biel i czerwień, perfekcyjna kombinacja. Tym razem wysoki, za kostkę, a w dodatku z plecionego materiału. Świetna wersja, lekka, miękka, noga w pełni oddycha. Rzadki model z serii quickstrike. Z boku skrót AJKO. Nie do końca wiadomo, o co chodzi, zapewne jedynie sam Jordan potrafi odczytać ten symbol. Świeży zakup, cudem zdobyty w moim rozmiarze. Będę się nim cieszył, kiedy tylko przyjdą cieplejsze dni. Wielkie podziękowania dla mojego człowieka Big Mike’a, który dał mi możliwość wejścia w posiadanie tych butów.
3. Model Nike Air Yeezy 2 But, o którym była mowa na początku artykułu, ten, który stoi na półce i służy do tego, by na niego patrzeć, posiadać go, lecz nie nosić… tym bardziej, że w ogóle cudem zdobyłem go w rozmiarze 11, czyli o 2 numery mniejszym niż moja stopa. Na czym polega jego wyjątkowość? To drugi z serii, superlimitowany model zaprojektowany przez hiphopową gwiazdę Kanye’ego Westa. But tak rzadki, że na aukcji internetowej w dniu premiery osiągnął cenę 90 tys. dolarów. Gdybym miał kilka par, na pewno nosiłbym je na co dzień. Nowoczesny design, świetne połączenie materiału ze skórą w deseń à la cętki jakiegoś gada. Kontrastująca zielona podeszwa naświetlona na słońcu świeci w ciemności neonowym blaskiem. But zabójczy. Ciekawe, jak będzie wyglądał kolejny model? Podobno Kanye już coś szkicuje...
4. Model Air Jordan Retro 4 (black cement) Kultowy model z 1989 r., jeden z najważniejszych premierowych butów 2012 r. Firma Nike wypuściła ten but w oryginalnej kolorystyce z okazji jego 23. urodzin pod koniec listopada. Superwygodny. W przeciwieństwie do wersji white cement, którą niespecjalnie lubię, ma miękką skórę, więc łagodnie się gnie na stopie. Noszę go na co dzień, bo pasuje do wszystkiego, a w dodatku jest symbolem lifestylowej ulicy i marki Jordan.
5. Model Air Royalty Harris Tweed „Vach Pack” Purple Wyjątkowy model, wypuszczony w bardzo limitowanej liczbie jako quickstrike z okazji 150-lecia powstania wełny Harris Tweed, używanej między innymi do ręcznej produkcji kultowych marynarek. Buty znalazłem zupełnie przez przypadek w brooklyńskim butiku, którego właściciele zapewne nie zdawali sobie sprawy, jaką perełkę posiadają. Na dodatek cudem się złożyło, że ta jedyna para była właśnie w moim rozmiarze. Poza znakomitym połączeniem kolorystycznym jest to jeden z najwygodniejszych butów, w jakich miałem przyjemność chodzić. Połączenie zamszu, skóry i tweedu zachwyca jakością wykonania.
6. Nike SB Dunk High Premium „Skunk” Superlimitowany model przeznaczony do jazdy na deskorolce, po raz kolejny w wersji quickstrike. Jeden z najciekawszych butów, jakie mam. Wykonany z zielono-fioletowej skóry o fakturze przypominającej trawę model nosi nazwę „Skunk”, czyli... skunks. Na wnętrzu wkładki znajduje się ilustracja przedstawiająca „upalonego” skunksa, stworzona przez kultowego w branży skateboardingowej Todda Bratruda. Wnętrze języka ma specjalną kieszonkę na... trawkę.
/67
SI 11 / 2013
SI around
Sony VAIO Joy Ride Fest. W tym roku również startujesz? Maciej Jodko: Zdecydowanie mam w planach się tam pojawić. Klimat w ubiegłym roku był niesamowity, spotkałem sporo znajomych, których nie widziałem od wielu lat. Jak oceniasz poziom zawodów w Kluszkowcach? M. J.: Bardzo wysoko. W każdej rozgrywanej konkurencji pojawiły się najmocniejsze nazwiska polskiej sceny MTB, było też kilku gości z zagranicy. Jeśli wieść o tym festiwalu rozejdzie się po całej Europie, możemy się spodziewać rywalizacji na najwyższym poziomie.
Skok z kosmosu, jazda na nartach z prędkością ponad 230 km/h, wysokie loty na rowerach i potrójne salta na snowboardzie. Świat się zmienia i o sportach, które kiedyś były absolutnie niszowe, możemy usłyszeć na co dzień. Powstają snowparki, bikeparki, sklepy specjalistyczne i, co najważniejsze, imprezy, które łączą adrenalinę z dobrą zabawą przy dźwiękach ulubionych zespołów. Tekst Maria Kmita, Mateusz Mróz
Sony VAIO Extreme Series to cykl zawodów ekstremalnych, który od dwóch lat przyciąga coraz większą rzeszę miłośników silnych emocji i dobrej muzyki. W ciągu całego roku podczas pięciu edycji odbywa się rywalizacja w dyscyplinach takich jak wakeboard, snowboard, freeski czy kolarstwo górskie. W zeszłym roku organizatorzy cyklu poszli o krok dalej i zaproponowali fanom pierwszy festiwal muzyczno-rowerowy Sony VAIO Joy Ride Fest w Kluszkowcach. Przez trzy dni ok. 1500 zawodników wystartowało w 8 dyscyplinach rowerowych. Przybyło 15 tys. widzów, dla których zagrało 17 artystów, m.in. GrubSon, Jamal i Gooral. Na temat imprez udało nam się porozmawiać z czołowym zawodnikiem w kategorii MTB – Maciejem Jodko, który reprezentuje nasz kraj w snowcrossie. W zeszłym roku zdobyłeś kolejne w swojej karierze złoto podczas festiwalu
/68
Jak oceniasz Sony VAIO Joy Ride Fest jako imprezę muzyczną? M. J.: Jadąc na festiwal, spodziewałem się bardziej kameralnej imprezy. To, co zobaczyłem na miejscu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Agencja koncertowo-wydawnicza Broken Music, która współorganizowała muzyczną stronę wydarzenia, z kameralnej potańcówki zrobiła festiwal przez duże „F”. Ogromna publiczność i dobrze przemyślany line-up sprawiły, że była to najlepsza impreza, na jakiej kiedykolwiek byłem! Startowałeś w każdej edycji zawodów organizowanych w Kluszkowcach i za każdym razem stałeś na najwyższym podium. Zwycięstwo zawsze przychodziło Ci równie łatwo? M. J.: W 2011 r. udało mi się wygrać downhill w swojej kategorii. Na festiwalu zjazd odpuściłem z powodu deszczu i zmęczenia koncertami. Natomiast po kilkuletniej przerwie wystartowałem w dual slalomie i udało mi się go wygrać. Było kilku zawodników ze ścisłej czołówki Polski w dualu i 4×, których udało mi się pokonać, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Jak w jednym zdaniu opisałbyś imprezy z cyklu Sony VAIO Extreme Series? M. J.: Chyba trudno je opisać słowami, a tym bardziej w jednym zdaniu. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy! Cykl zawodów Sony VAIO Extreme Series stał się wydarzeniem co najmniej nietuzinkowym. Z każdą edycją zbiera coraz więcej pochlebnych recenzji zarówno ze strony zawodników, jak i widzów. Postanowiliśmy sięgnąć bezpośrednio do źródła informacji i zadać kilka pytań organi-
zatorowi zawodów, Szymonowi Syrzistii, pionierowi polskiego downhillu. Dlaczego zdecydowaliście się na tak wiele dyscyplin w jednym cyklu? Szymon Syrzistie: Sporty ekstremalne to przede wszystkim wspaniali ludzie, z wielką pasją wyrażaną poprzez różne dyscypliny. Mianownikiem, który nas wszystkich łączy, jest chęć fajnego spędzania czasu w dobrym towarzystwie. Mamy zamiar poszerzać cykl o kolejne dyscypliny i łączyć je z innymi, aby dotrzeć do jak największej grupy odbiorców i pokazać, czym są sporty ekstremalne. Czy nadchodzący cykl Sony VAIO Extreme Series 2013 zaskoczy nas czymś nowym? S. S.: Zdecydowanie tak! Pierwszą ważną informacją jest fakt, że fuzja muzyki i rowerów, która miała miejsce podczas Joy Ride Fest, potrwa co najmniej przez kolejny rok. Na stałe połączyliśmy siły z agencją Broken Music, współorganizatorem festiwalu, a zarazem organizatorem trwającego Sizeer Music On Tour. Przy wsparciu firmy Sizeer cykl muzycznych eksplozji, które serwuje na każdym przystanku Sizeer Music On Tour, obejmie również nasze imprezy. Możecie się spodziewać niezapomnianych before i after parties oraz koncertów gwiazd nie tylko z Polski! W tym roku kalendarz Sony VAIO Extreme Series po raz pierwszy rozpoczynają zawody snowboardowo-narciarsko-rowerowe na Gubałówce. Skąd pomysł na połączenie sportów typowo zimowych, jak deska i narty, z dyscypliną kolarską? S. S.: Jak w przypadku większości osób wychowujących się w Zakopanem pierwszym sportem, z jakim miałem do czynienia, było, oczywiście, narciarstwo. Zaraz po nartach pojawił się rower. Jestem z tymi sportami związany od dzieciństwa. Dziś na rowerze można nie tylko jeździć po śniegu, lecz także skakać i wykonywać akrobacje podobne do tych narciarskich! To właśnie będziemy chcieli pokazać podczas Sony VAIO Extreme Series Winter Edition. Nam pozostaje tylko czujnym redakcyjnym okiem obserwować poczynania polskiej sceny sportów ekstremalnych. Jak śpiewał zespół Dżem, „w życiu piękne są tylko chwile”. Może warto spędzić te najpiękniejsze podczas Sony VAIO Extreme Series 2013?
Redaktor naczelna Joanna Zając-Cekiera
Salony SIZEER
Redaktor wydania Katarzyna Zima-Bodziony Teksty Rafał Romanowski, Piotr Nowik, Karolina Siudeja, Grzegorz Wysocki, Marta Szymonik, Bartosz Leśniewski, Gosia OSA Kuniewicz, Sebastian Żyrkowski, Dorota Strzałkowska, Michał Horodyski, Mateusz Natali, Patryk „Burzka” Burzyński, Wojtek Kwiatkowski, Maria Kmita, Mateusz Mróz Projekt / Skład Grzegorz Sołowiński, Dawid Świątek Foto Michał Massa Mąsior, Piotr Fic, Tomasz Wizner, Mateusz Skwarczek, Przemysław Pokrycki Reklama reklama@UwolnijSwojCzas.pl Wydawca Marketing Investment Group Sp. z o.o. os. Dywizjonu 303 paw. 1 31-871 Kraków Adres korespondencyjny RONDO BUSINESS PARK ul. Lublańska 38, 31-476 Kraków budynek A3, III piętro
Bełchatów: Galeria Olimpia, BIAŁYSTOK: Galeria Biała, CH Auchan, BIELSKO-BIAŁA: CH Sarni Stok, Galeria Sfera, BYDGOSZCZ: CH Rondo, CH Auchan, Focus Mall, Galeria Pomorska, BYTOM: CH Plejada, CH Agora, CZELADŹ: CH M1, CZĘSTOCHOWA: Galeria Jurajska, DĄBROWA GÓRNICZA: CH Pogoria, GDAŃSK: Galeria Bałtycka, GORZÓW WIELKOPOLSKI: Galeria Askana, KATOWICE: 3 Stawy King Cross, Silesia City Center, KIELCE: Galeria Echo, KŁODZKO: Galeria Twierdza, KOSZALIN: Atrium, KRAKÓW: ul. Szewska 20, CH Krokus, Galeria Kazimierz, CH M1, Galeria Krakowska, Bonarka City Center, KROSNO: Galeria Eljot, LEGNICA: Galeria Piastów, LUBIN: Cuprum Arena, LUBLIN: Galeria Olimp, ŁÓDŹ: Pasaż Łódzki, Galeria Łódzka, Manufaktura, Port Łódź, MIKOŁÓW: CH Auchan, NOWY SĄCZ: CH Sandecja, OPOLE: CH Karolinka, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI: Focus Mall, PIŁA: Galeria Kasztanowa, PŁOCK: CH Auchan, Galeria Wisła, POZNAŃ: CH Marcelin, CH M1, CH Plaza, RADOM: CH M1, Galeria Słoneczna, RUMIA: CH Auchan, RZESZÓW: CH Plaza, Galeria Rzeszów, SŁUPSK: CH Jantar, SZCZECIN: Galeria Kaskada, TARNÓW: Galeria Tarnovia, TORUŃ: CH Kometa, Galeria Copernicus, WARSZAWA: CH Arkadia, M1 Marki, Real Janki, CH Wola Park, CH Targówek – Carrefour, WŁOCŁAWEK: Wzorcownia, WROCŁAW: Pasaż Grunwaldzki, Galeria Dominikańska, CH Korona, CH Auchan, ZIELONA GÓRA: Focus Park
Lista salonów dostępna na [salony.sizeer.com] Sizeer.com e-sizeer.com SizeerClub.com Uwolnijswojczas.pl
OKŁADKA: DAWID: buty Reebok: 399,99 zł kurtka Nike: 299,99 zł T-shirt Confront: 69,99 zł spodnie Nike: 149,99 zł czapka New Era: 129,99 zł
/70
Zdjęcia, filmy, ekskluzywne treści. Pobierz „SI Magazyn” na swój tablet i zobacz znacznie więcej!
Już teraz dostępny w
Już teraz dostępny w