Eric Burns - Rok 1920 Zwiastun szalonej dekady

Page 1


2


3


Tytuł oryginału 1920: The Year that Made the Decade Roar Copyright © 2015 by Eric Burns Projekt okładki i karty tytułowej Lijklema Design. Karolina i Hans Lijklema Na okładce wykorzystano fotografie przedstawiające: gmach J.P. Morgan & Co w Nowym Jorku na początku XX w.; miejsce zamachu bombowego na Wall Street, 16 września 1920 r.; wnętrze jednego z nowojorskich barów tuż przed wejściem w życie prohibicji. Fotografie pochodzą ze zbiorów Library of Congress, Prints and Photographs Division, Washington, D.C., 20540 USA.

Redakcja: Mariusz Zwoliński Redakcja techniczna: Hanna Bernaszuk Korekta: Anna Kubalska

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Fiedorek, 2017 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2017

ISBN 978-83-07-03383-9 4


Dedykuję tę książkę – z zazdrością: Michaelowi i Jan, Mitchelowi i Kim, Markowi i Melissie, którzy wiedząc, jaki jest sens życia, na zawsze będą razem, jak to sobie ślubowali na początku

5


6


Wprowadzenie

BYŁ TO PIERWSZY PEŁNY ROK POKOJU po zawarciu traktatu wersalskiego, który formalnie zakończył wielką wojnę – pierwszą wojnę światową. Rok ten nie przyniósł jednak Amerykanom spodziewanej ulgi. Oczywiście cieszyli się, ale niekiedy ogarniał ich smutek; byli nastawieni optymistycznie, ale i zdezorientowani; pełni entuzjazmu, ale i niezdolni pozbyć się pewnego poczucia grozy. Jednoczesne znoszenie tak sprzecznych emocji nie było ani czymś zwyczajnym, ani łatwym; toteż rok 1920 nie był ani zwyczajny, ani łatwy. Oczywiście Amerykanie z radością przyjmowali fakt, że wojna w Europie dobiegła końca, a amerykańscy żołnierze wrócili do domu. Nadal jednak dawało się wyczuć żal, że ci żołnierze w ogóle musieli jechać na wojnę – żal jeszcze silniejszy dlatego, że tak wielu młodych ludzi z niej n i e wróciło. Amerykanie optymistycznie wierzyli, że XX wiek będzie mógł zacząć się wreszcie bez dalszych przeszkód i że pozostałe osiemdziesiąt lat tego stulecia stanie się najbardziej produktywnym i przynoszącym największe zyski okresem w dotychczasowych dziejach kraju. Sam rok 1920 nie był jednak ani produktywny, ani zyskowny, gdyż, jak to określił jeden z historyków, na gospodarkę amerykańską spadła „karząca ręka powojennej recesji”1, niczym chmura gazu musztardowego, która nie chciała rozproszyć się przez następne dwa lata. Entuzjazm Amerykanów wzbudzało natomiast coś innego, co też unosiło się w powietrzu. Oto z oddali dobiegały dźwięki muzyki, jakiej nie słyszano nigdy wcześniej, sprawiającej, że ci, którym przypadła ona do gustu, ochoczo skręcali swe ciała w nowych i lubieżnych wygibasach, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Niekiedy zaś nie byli w stanie zachowywać się dłużej zgodnie z dotychczas obowiązujący7


mi konwenansami. Niektóre kobiety zaczęły publicznie palić papierosy, niektóre dołączyły do mężczyzn i sączyły koktajle przy barach aż do pełnego upojenia – koktajle, które przed wojną jeszcze nawet nie istniały, a mogły być równie niebezpieczne dla pijącego, jak nieprzyjacielska broń dla żołnierza walczącego na froncie. Inni Amerykanie entuzjazmowali się sprawami o bardziej zasadniczym charakterze: Ligą Narodów – która, według zapewnień prezydenta Wilsona, miała przynieść światu wieczny pokój, lecz do której, jak się miało okazać, Stany Zjednoczone nigdy nie przystąpiły – a także rozwojem transportu, edukacji i produkcji przemysłowej. Obawiali się jednak – i to tak, że dreszcz przebiegał im po plecach – czy traktat uzgodniony poprzedniego roku w Paryżu będzie dotrzymywany i czy zapewni im bezpieczeństwo. Czy pomimo zawarcia owego pokoju nie wybuchną w przyszłości nowe konflikty, jeszcze brutalniejsze od tych, jakie znano do tej pory? Czy Amerykanie nie będą wówczas zmuszeni walczyć na własnej ziemi? Czy zbrojenia mogą być jeszcze potężniejsze? W przeddzień wielkiej wojny francuski kompozytor Claude Debussy żalił się w rozmowie z przyjacielem: „Kiedyż wyczerpie się ta nienawiść?”2. I nie oczekiwał, że uzyska odpowiedź na to pytanie. Wielu mężczyzn i kobiet, zarówno wojskowych, jak i cywilów, zwłaszcza tych między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, stanowiło – używając określenia Gertrude Stein, które potem spopularyzował Ernest Hemingway – „stracone pokolenie”. Nie mogli oni znaleźć sobie żadnego punktu zaczepienia, odzyskać wiary w wizje roztaczane przed nimi przez polityków. Po walkach i spustoszeniach, jakich doświadczyli za oceanem, znaleźli się w świecie, który był „pusty, zepsuty i zdeprawowany”3. Według słów Thorntona Wildera, przywołującego przykład swego starszego brata, który odbył służbę we Francji, ludzie ci cierpieli z powodu „jakiegoś rodzaju radykalnego wyjałowienia, złożonego z wyczerpania bojowego, bezsenności i napięcia nerwowego”4. Z jednej strony Amerykanie mieli nadzieję, że najgorsze jest już za nimi, a przed sobą widzieli obietnice domu i pracy dla każdego, perspektywę założenia rodziny i wychowywania dzieci, które dorosną, nie wiedząc, co to wojna, i ciesząc się wygodami, jakie niechybnie przyniesie im rozwój technologiczny. 8


Z drugiej jednak strony, rację mógł mieć również historyk Paul Fussell, twierdzący, iż „żaden naród nie wygrał ani nie mógł wygrać tej Wojny. To Wojna wygrała i dalej będzie wygrywać”5. Rok 1920 i kolejne dziewięć lat okazały się jedyną dekadą w dziejach naszego kraju, która zyskała sobie własną wyraźną tożsamość i powszechnie znaną nazwę: Roaring Twenties – „szalone lata dwudzieste”. Rok, będący tematem tej książki, stanowił swego rodzaju zapowiedź wydarzeń owego dziesięciolecia, ale i czegoś więcej, bo w zasadzie był on również zapowiedzią całej pozostałej części tamtego stulecia i początku następnego, czyli tego, w którym żyjemy obecnie. Ten rok był niczym zwiastun filmu, i to filmu o iście epickich rozmiarach, wyrastającego ponad możliwości nawet tak utalentowanego reżysera, jak David Wark Griffith, obrazu tak ogromnego, że mogło się wydawać, iż kinooperator nigdy nie założy ostatniej rolki. To były narodziny jeszcze w i ę k s z e g o narodu*. Jednakże początkowo niewiele na to wskazywało. Rok 1920 nie był beztroskim rokiem z popularnego mitu. To właśnie wtedy władze Stanów Zjednoczonych – ignorując Konstytucję, jakby to była zwykła szkolna praca semestralna – w ramach poszukiwań domniemanych terrorystów organizowały obławy policyjne, podczas których wyłamywano drzwi do domów, gdzie według agentów rządowych ukrywali się ludzie wysyłający pocztą bomby do ważnych urzędników władz stanowych i lokalnych. W drugiej połowie owego roku Amerykanie po raz pierwszy przeżyli atak terrorystyczny o wielkiej sile, przez co pojawiły się głosy nawołujące do zapewnienia krajowi bezpieczeństwa, chociaż samego pojęcia homeland security wówczas nie używano. W tym samym jednak czasie, gdy jedni domagali się zamknięcia granic, inni przekonywali, iż należy pozostawić je otwarte. Temat wzbudzał płomienne spory, czasami irracjonalne, które toczyły się zarówno w obu izbach Kongresu, jak i w prywatnym gronie, dzieląc rodziny, przyjaciół, kolegów z pracy. Czy ci, którzy chcieli zamykać granice, byli ksenofobami? A ci, którzy opowiadali się za ich otwarciem – czy oderwali się od rzeczywistości? Czy może ci pierwsi my* Nawiązanie do słynnego fi lmu Narodziny narodu (The Birth of a Nation) z 1915 r. w reżyserii Davida Warka Griffitha (przyp. tłum.).

9


śleli po prostu o własnej ochronie, a ci drudzy przejawiali skłonności do autodestrukcji? Czy zamknięcie granic było w ogóle wykonalne? „Obwód” Stanów Zjednoczonych jest o wiele trudniejszy do obliczenia, niż to się może wydawać – zależnie od przyjętych zasad i sposobu pomiaru długość granic państwa oscyluje między 31 956 a 87 982 kilometrami. Czy tak ogromny obszar można byłoby zamknąć na cztery spusty, i to tak dokładnie, żeby choć jedna osoba, mężczyzna lub kobieta, bądź nawet niewielka rodzina nie zdołała się prześlizgnąć? I być może najważniejsze w tym wszystkim pytanie: czy naród, który sam składał się z imigrantów, naprawdę chciałby zrobić coś takiego?

To właśnie w roku 1920 po raz pierwszy prawne potwierdzenie uzyskał fakt rosnącej siły amerykańskich kobiet. Stało się to w wyniku uchwalenia Dziewiętnastej Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, dokładnie 282 lata po tym, kiedy pierwsza amerykańska kobieta zażądała w Nowym Świecie dopuszczenia jej do głosowania, domagając się możliwości współdecydowania o swych władzach, i usłyszała w odpowiedzi, że nie ma do tego uprawnień. Zbiegiem okoliczności, wtedy gdy Dziewiętnasta Poprawka stawała się prawem, pewna kobieta już kierowała całym krajem, chociaż nikt nie postawił krzyżyka przy jej nazwisku na kartce wyborczej i niewiele osób w ogóle zdawało sobie sprawę z faktycznego zakresu jej władzy. Wielu zaś, którzy o tym w i e d z i e l i, oburzało się, uważając, że okoliczności jej wywyższenia były nie do przyjęcia. W tamtym czasie wydawało się jednak, że nie było innej możliwości. Inna kobieta, na początku roku 1920 znacznie mniej wpływowa, miała już wkrótce odcisnąć swoje piętno na życiu milionów ludzi, stając się w dłuższej perspektywie osobą o znacznie większej sile oddziaływania niż wspomniana pani „prezydent”. Kobieta ta, kilka lat wcześniej więziona, tym razem wystarczająco długo przebywała na wolności, żeby zaplanować powstanie instytucji, która miała na zawsze zmienić znaczenie intymnych relacji między mężczyznami a kobietami, i przystąpić do jej organizowania. Tymczasem po prostu szukała miejsca, w którym mogłaby założyć kwaterę główną dla prowadzonej przez siebie działalności. Rok 1920 był również jedynym w historii Stanów Zjednoczonych 10


od czasu Karty Praw*, w którym uchwalono dwie poprawki do Konstytucji. Druga z nich stała się najbardziej jawnie ignorowanym prawem w dziejach Stanów Zjednoczonych, i to nawet przez obywateli na co dzień przestrzegających prawa, jak również przez tych, którzy mieli czuwać nad jego przestrzeganiem. Zamiary szlachetne, ale rozsądku w tym za grosz – tak można by podsumować Osiemnastą Poprawkę. Nie dosyć, że mało kto się do niej stosował, to jeszcze często nie traktowano jej poważnie. Kiedy zaczęli ją wyśmiewać wodewilowi komicy, żarty te zawsze wywoływały gorzki śmiech u widzów. „Prohibicja jest lepsza niż całkowity brak alkoholu”6 – stwierdził humorysta Will Rogers, pocieszając tych, którzy padli ofiarą wyrobu gorszej jakości, tak powszechnego w latach dwudziestych. Później, podsumowując skutki Osiemnastej Poprawki krótko po jej uchyleniu, Rogers pytał: „Dlaczego nie uchwalą poprawki konstytucyjnej zakazującej wszystkim jakiejkolwiek nauki? Gdyby to zadziałało tak samo jak prohibicja, to w pięć lat Amerykanie staliby się najmądrzejszym narodem na Ziemi”7. To w roku 1920 korupcja zarówno w sferze publicznej, jak i w relacjach prywatnych, zaczęła rosnąć do nieznanego wcześniej poziomu. Już od dawna władze na wszystkich szczeblach dopuszczały się rozmaitych występków, ale po tym, kiedy w wyniku wyborów prezydenckich, przeprowadzonych na jesieni tego roku, do Białego Domu dostała się tak zwana „banda z Ohio”, przekroczono wszelkie bariery przyzwoitości. „Banda” zaczynała skromnie, ale ostatecznie doprowadziła do największego skandalu, jaki dotąd znała amerykańska polityka. Uważano zazwyczaj, że sam prezydent jest niewinny, aczkolwiek być może mało rozgarnięty, i że również on był zbulwersowany zachowaniem swych rzekomych przyjaciół. Oczywiście to nie zgryzota zabiła Warrena Gamaliela Hardinga. Moment jednak jego nagłej śmierci, tak niespodziewanej, sprawił, że wielu obywateli zastanawiało się nad prawdziwymi przyczynami przedwczesnego zgonu prezydenta. Czy naprawdę było tak, jak głosiła wersja oficjalna? Dlaczego pojawiło się aż tyle innych hipotez? * Karta

Praw (Bill of Rights) – zwyczajowe określenie pierwszych dziesięciu poprawek do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, uchwalonych w 1789 r., zawierających gwarancje praw obywatelskich i stanowych (przyp. tłum.).

11


To w roku 1920, gdy kraj rozwijał się najlepiej od zakończenia wojny, wielu Amerykanów, zwłaszcza niedawno przybyłych, zaczęło szukać owych złotych ulic, o których marzyli w starym kraju. Jednakże mało kto je znajdował, a zazwyczaj okazywało się, że ulice, na jakie trafiano, nie były nawet wybrukowane. Tak więc imigranci, przybywający w coraz większej liczbie do Ameryki, pozbywali się wszelkich nadziei – które zresztą od samego początku miały niewiele wspólnego z rzeczywistością – i stawali się trybikami w machinie pozwalającej budować własne złote autostrady nielicznym wybrańcom, tak zwanym baronom-rabusiom, którzy gromadzili fortuny, jakich imigranci nie byli nawet zdolni sobie wyobrazić. Na przykład już w 1913 roku mówiło się, że John D. Rockefeller miał w swoim skarbcu prawie miliard dolarów, czyli 2 procent produktu narodowego brutto Stanów Zjednoczonych; dzisiaj taki udział dałby mu majątek wart 190 miliardów dolarów, to jest ponad trzy razy więcej niż posiada najbogatszy człowiek współczesnego świata, Bill Gates. Ludzi traktowano nawet jeszcze gorzej niż tryby w maszynie. Maszynerię trzeba bowiem konserwować i naprawiać, gdy zachodzi taka potrzeba; natomiast ludzi, którzy ją obsługiwali, po prostu wykorzystywano do granic możliwości, a następnie zastępowano innymi. Żaden z nich nie miał ubezpieczenia zdrowotnego; odszkodowanie pracownicze (którego przez wiele lat nie nazywano „robotniczym”) za wypadek przy pracy trudniej było uzyskać niż dzisiaj. Złodziejscy baronowie je lekceważyli, nazywali „socjalizmem”, zwalczali przed kapitalistycznymi sądami, które praktycznie do nich należały. Niewielu Amerykanów doszło do bogactwa dzięki swej ciężkiej pracy lub jakiemuś wyjątkowemu pomysłowi albo jednemu i drugiemu naraz. Garstka kolejnych miała rodziców, którzy przywieźli pieniądze ze starego kraju. Jeszcze mniej liczną grupę stanowili ci, którzy co prawda nie odziedziczyli majątku, ale byli zbyt niecierpliwi, żeby spędzić życie na gromadzeniu go, toteż wymyślali własne sposoby na dorobienie się fortuny, co wydawało im się tak proste, że zastanawiali się, dlaczego inni nie wpadli na pomysł podobnych oszustw. Szczególnie jeden człowiek zyskał sławę z powodu wymyślenia pewnego przekrętu – błyskotliwej koncepcji, która początkowo była zgodna z prawem, ale szybko straciła z nim kontakt, skutkiem czego nazwisko jej autora stało się synonimem hańby, i tak funkcjonuje do dziś. Wiele 12


lat później – po tym, kiedy postradał już swe miliony i zaczął uciekać przed wymiarem sprawiedliwości – człowiek ten zmarł nie tylko w nędzy, ale i pogrążony w wiecznych ciemnościach, tysiące kilometrów i od swego domu w Ameryce, i od tego, który zostawił we Włoszech. To w roku 1920 radykalne środki wyrazu w sztuce okazały się tym, czym były naprawdę – buntem przeciwko polityce, kulturze i samym podstawom, na jakich zbudowano społeczeństwo przedstawione przez Sinclaira Lewisa w Ulicy Głównej, ukazującej znacznie bardziej realistyczną wersję „amerykańskiego snu”. Książka Lewisa została opublikowana po raz pierwszy właśnie w 1920 roku. Podobnie jak w literaturze, także w malarstwie, filmie i muzyce pojawiły się wtedy cele i techniki, których wcześniej nie znano i o których nie słyszano. Powstawały nowe gatunki, niezadowalające się już samym opowiadaniem historii, ukazywaniem spokojnych krajobrazów czy innymi rodzajami rozrywki – one w ogóle nie były nastawione na rozrywkę, ale miały stawiać wymagania odbiorcy. Miały zaglądać pod powierzchnię życia, w samą duszę nie tylko społeczeństwa, ale również jednostek tworzących owo społeczeństwo; miały szukać najgłębszych znaczeń, odpowiadać na najbardziej dręczące pytania. Aspiracje te nie wyglądały wtedy tak naiwnie, jak teraz. Równocześnie jednak działała siła przeciwstawna – której narodziny z perspektywy czasu wydają się najważniejszym i najtrwalszym wydarzeniem roku 1920. Były to amerykańskie mass media. Zaczęło się od radia, a w sukurs przyszły wkrótce gazety ze swoim tabloidowym systemem wartości – w sumie te dwa rodzaje środków masowego przekazu stworzą najbardziej wygadaną i wszechobecną gałąź amerykańskiej gospodarki, zajmując się sprawami coraz mniej poważnymi: prywatnym życiem aktorów i piosenkarzy, muzyków i pisarzy, komików i sportowców, spadkobierców i spadkobierczyń, sprawców i ofiar, milionerów i miliarderów, a z czasem także skompromitowanych urzędników, prezenterów telewizyjnych i spikerów radiowych, gwiazd sitcomów i oper mydlanych, gospodarzy teleturniejów, szefów kuchni, blogerów, internetowych kpiarzy, a nawet starannie wybranych miernot, z których część miała prowadzić swoje własne całkowicie nierealistyczne „reality” show. Będą też relacjonować morderstwa, napady rabunkowe, pożary, wy13


padki samochodowe – te i inne odstępstwa od normy, zupełnie jakby to właśnie one stanowiły normę. Mass media nabiorą tak wielkiego znaczenia, że Stany Zjednoczone zaleje wielka fala rzeczy błahych i nieważnych, a pod koniec XX wieku cały amerykański styl życia, cały kodeks postępowania i ludzkie ambicje będą już całkiem inne niż w wieku XIX. Osiągnięciem tego kraju stanie się to, co wydawało się niemożliwe do osiągnięcia – ogłupienie odbiorców, którzy z radosnym zapamiętaniem pogrążali się w banalności, zachwyceni swoim losem, jakby jechali właśnie najnowszą kolejką górską w parku rozrywki. Amerykańskie środki masowego przekazu – radio i telewizja, kino i prasa, a wreszcie tak zwane media społecznościowe wykorzystujące komputery i urządzenia pochodne – przekształcą państwo będące największą potęgą na Ziemi pod względem możliwości militarnych i produkcyjnych w kraj Trzeciego Świata, jeśli chodzi o gusta i wartości. I tak właśnie jest dziś; i nic nie wskazuje na to, aby miało się to zmienić. Wiele nazwisk, które były dobrze znane w roku 1920, dobrze znamy również obecnie. W przypadku innych osób zdaje się, że nie ma już dla nich miejsca w podręcznikach do historii, aczkolwiek ich czyny nadal wywierają wpływ na rzeczywistość lub wzbudzają zainteresowanie, a czasem i jedno, i drugie. Wśród postaci z pierwszej grupy są: Woodrow Wilson, Warren Harding, J. Edgar Hoover, Andrew Carnegie, J.P. Morgan, John D. Rockefeller, Charles Ponzi, Thomas Edison, George Westinghouse, Louis Armstrong, Duke Ellington, F. Scott Fitzgerald, Ernest Hemingway, Sinclair Lewis, Eugene O’Neill i T.S. Eliot. Z kolei do drugiej grupy należą: A. Mitchell Palmer, prokurator generalny, organizujący obławy na radykałów, w których efekcie częściej dochodziło do pogwałcenia prawa niż do schwytania terrorystów, ale mogący – o wiele za późno – rozwiązać najbardziej dręczącą tajemnicę tamtego roku; Luigi Galleani, terrorysta o silnych uprzedzeniach antyamerykańskich, któremu zgotowano na Ellis Island pożegnanie godne dygnitarza kończącego oficjalną wizytę; Wayne Wheeler, najpotężniejszy i najbardziej zwodniczy abstynent, jakiego znała Ameryka; Carter G. Woodson, w ogóle nieznany przez większość kraju, Afroamerykanin, który zdziałał dla swej społeczności więcej niż ktokolwiek przed Martinem Lutherem Kingiem; Marcus Garvey, przeci14


wieństwo Woodsona, krzykliwy w sposobie zachowania i ubierania się, doskonale wykształcony lider tejże społeczności, który sam podkopał swoją pozycję autodestrukcyjną zuchwałością i stawianiem nierealistycznych celów; Margaret Sanger, która nigdy nawet nie posłużyła się terminem „wyzwolenie kobiet”, a uczyniła dla niego więcej niż jakakolwiek inna kobieta w tym kraju; Edith Wilson, w pewnym sensie gospodyni domowa, która nagle znalazła się na czele najważniejszego domu w Ameryce; Edwin P. Fisher, który zakładał trzy komplety ubrań naraz, dzięki czemu nie musiał zabierać ze sobą walizki, a poza tym z niesamowitą dokładnością przewidział wydarzenia najbardziej złowrogiego dnia lat dwudziestych; oraz tysiące anonimowych, lecz nadmiernie rozreklamowanych flappers*, czyli młodych dam, które jednak nie wyglądały jak damy, nosząc krótkie, równo przycięte włosy oraz krótkie i zwykle plisowane spódniczki i wirując w tańcu do owej odległej muzyki, kiedy ta w końcu zabrzmiała wystarczająco blisko. Nawet dzisiaj, przymykając oczy, możemy ujrzeć te dziewczyny, wszystkie rozdygotane, jakby ówczesną klasę zajęć zumby; starsi spośród nas mogą sobie nawet przypomnieć tamte melodie: Ev’ry mornin’, ev’ry evening’, ain’t we got fun? Not much money, oh, but honey, ain’t we got fun? The rent’s unpaid, dear, we haven’t a bus, But smiles were made, dear, for people like us**.

Co za ścieżka dźwiękowa, co za obsada, ileż dokonań, zarówno tych godnych podziwu, jak i wręcz przeciwnie. Co za czasy do przeżycia! To w roku 1920 zaczęły się „szalone lata dwudzieste”. Był to jednak inny rok, niż się powszechnie uważa. Określeniem: „szalone” można bowiem nazwać zarówno rzeczy pozytywne, jak i negatywne, dziki szał i uwielbienie. W ciągu tamtych wyjątkowo go* Flapper (ang. „podlotek”, „podfruwajka”) – określenie młodych, wyzwolonych kobiet, odrzucających ówczesne kanony kobiecości (w stylu życia, ubiorze, fryzurach); w Polsce przyjęło się nieco później, w latach 20. XX w., określenie chłopczyca (z francuskiego garçonne) (przyp. red.). ** W każdy ranek, w każdy wieczór, czyż nie wesoło jest nam? / Forsy brak, lecz miła, czyż nie wesoło jest nam? / Czynsz niezapłacony, kochanie, i na bilet nie mamy, / Lecz uśmiechy stworzono, kochanie, wszak dla takich jak my.

15


rączkowych dwunastu miesięcy Stany Zjednoczone po raz pierwszy utrwaliły swą pozycję światowego kolosa, i to pomimo coraz większego zamieszania panującego w kraju. Potężna władza przeciwko anarchii, konwencjonalne wartości przeciwko nowym i nieświętym doktrynom, robotnicy przeciwko pracodawcom, „mokrzy” przeciwko „suchym”, „stracone pokolenie” przeciwko „erze jazzu”, bogactwo przeciwko nędzy, ograniczenia przeciwko hedonizmowi – być może właśnie wszystko t o: konflikty między sąsiadami, a nie między różnymi krajami, stanowiło tę nieustanną wojnę, której wielu się obawiało. Jest w tym i pewna ironia, i coś oszałamiającego, że Stany Zjednoczone mogły rosnąć w siłę, rozkwitać i faktycznie bogacić się w postępie wykładniczym, będąc jednocześnie zaangażowane w wyniszczające walki wewnętrzne, spośród których część naprawdę miała krwawy charakter. Czasami można by odnieść wrażenie, że stanowiliśmy dwa różne narody, o przeciwstawnych temperamentach, zmuszone jednak przez geografię do wspólnego życia. Nie mniejsza ironia tkwi w fakcie, że rok 1920 stanowił tak dokładną zapowiedź nadchodzących lat. Zapowiedział je z precyzją mrożącą krew w żyłach, niczym brzęk łańcuchów w nocy. Opowieść o pierwszym po zawarciu traktatu wersalskiego pełnym roku pokoju brzmi czasem równie aktualnie, jak sygnał o przyjściu e-maila, słyszany w chwilę po otrzymaniu wiadomości.

1 D.L. Miller, Supreme City: How Jazz Age Manhattan Gave Birth to Modern America, New York 2014, s. 115. 2 Cyt. za: M. McAuliffe, Twilight of the Belle Epoque: The Paris of Picasso, Stravinsky, Proust, Renault, Marie Curie, Gertrude Stein, and Their Friends through the Great War, Lanham (Md) 2014, s. 309. 3 B. Bryson, One Summer: America, 1927, New York 2013, s. 68. 4 Cyt. za: P. Niven, Thornton Wilder: A Life, New York 2012, s. 166. 5 P. Fussell, The Great War and Modern Memory, London 1975, s. 13. 6 www.brainyquote.com/quotes/keywords/prohibition.html. 7 Tamże.

16


Część pierwsza

2 – Rok 1920

17


18


ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Dwie ściany płomieni”

BYŁ CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA 1920 ROKU, mniej więcej dziesięć minut przed południem. Koń, ciągnący za sobą wóz, powoli człapał na zachód po bruku Wall Street, zmagając się z ciężkim ładunkiem. Dotarł przed potężny granitowy budynek zwieńczony charakterystyczną nadbudówką na dachu. Woźnica zatrzymał konia, zawiązał lejce na uchwycie wewnątrz powozu, zszedł z kozła i zniknął na zawsze. Niektórzy ludzie twierdzili potem, że go widzieli, ale niedokładnie – przelotnie, pod niewłaściwym kątem, w oślepiającym świetle słonecznym… Dlatego gdy później opowiadali policjantom, jak on wyglądał, poszczególne rysopisy bardzo różniły się od siebie. Pojawiły się jednak i podobieństwa, pewne cechy się powtarzały. Mężczyzna „był bardzo niski i krępy”1. Co do tego wszyscy mieli pewność. Na konia i wóz zwróciło uwagę jeszcze mniej osób, a ponadto żadna spośród nich nie była stróżem prawa. W tamtych czasach względną nowość stanowiły protesty robotnicze, które prawie zawsze wiązały się z przemocą, toteż nieproporcjonalnie wielu funkcjonariuszy w niebieskich mundurach odbywało wtedy służbę w rejonie rozciągającym się od Dolnego Manhattanu do Brooklynu, gdzie strajk rozpoczęli pracownicy komunikacji miejskiej. Tylko nieliczni policjanci patrolowali w południe Wall Street. Zwierzę kilka razy stuknęło kopytami o kostkę brukową ulicy, ale poza tym nie ruszało się ani nie okazywało zniecierpliwienia. Dookoła wznosiły się budowle reprezentujące chwałę amerykańskiej przeszłości oraz nadzieje wiązane z teraźniejszością. Kościół Świętej Trójcy, symbol przeszłości, znajdował się w tym samym miejscu, gdzie zbudowano go pod koniec XVII wieku, czyli jeszcze zanim urodził się Benjamin Franklin, i gdzie stoi do dzisiaj, promieniując świetnością po 19


kilku renowacjach. Wznosząca się o kilka gmachów od kościoła i symbolizująca teraźniejszość Giełda Nowojorska już planowała zaanektowanie sąsiedniego budynku, w którym było więcej miejsca na biura i parkiet giełdowy. Obok kościoła znajdowały się nowojorski Bank Rezerwy Federalnej oraz Urząd Probierczy, a po drugiej stronie ulicy wznosił się, z całym architektonicznym przepychem, z granitowymi murami i osobliwą konstrukcją na dachu – gmach J.P. Morgan Bank, przed którym ktoś właśnie zostawił konia i wóz. W owym czasie Morgan szczycił się aktywami w wysokości 200 milionów dolarów, co dziś stanowiłoby odpowiednik ponad dwóch miliardów. W Nowym Jorku i w innych miastach Ameryki rozwój – choć może nie aż taki, jak bank Morgana – przeżywało wiele instytucji finansowych. Zysk wykazywała wówczas również większość firm w takich branżach, jak sprzedaż detaliczna, produkcja, eksport i import czy różne usługi typu ubezpieczenia na życie lub doradztwo finansowe – a wraz z nimi praktycznie cała amerykańska gospodarka. Wyjątki były nieliczne i nie stanowiły powodu do niepokoju. W następstwie pierwszej wojny światowej, kiedy zniszczenia objęły znaczną część Europy, Stany Zjednoczone mogły prosperować właściwie przy braku konkurencji. Były krajem bogatym, który wkrótce miał się stać bogatszy niż jakikolwiek inny kraj w historii; krajem rozwijającym się pod przywództwem baronów-rabusiów (robber barons), których w zasadzie należałoby uznać za drugie pokolenie „ojców założycieli” Stanów Zjednoczonych. Nie mniej błyskotliwi, ale w zbyt wielu przypadkach brutalniejsi i bardziej nieczuli od swych poprzedników, ludzie ci na nowo wymyślili mechanikę przemysłu, zawiłości inwestycji, samą definicję postępu. A także przekupstwa. Zaczęli przekształcać amerykańską gospodarkę po wojnie secesyjnej, podejmując budowę szlaków kolejowych. Oczywiście kilka linii powstało jeszcze przed tamtą wojną, ale dopiero po jej zakończeniu, gdy w kraju ponownie zapanował pokój, tory zaczęto kłaść w iście szaleńczym tempie, a spółki ścigały się, która z nich pokryje żelaznymi szynami największy obszar Ameryki. Dotyczyło to zwłaszcza Południa, w dużym stopniu zniszczonego lub spustoszonego przez oddziały Unii. Kiedy rozpoczęła się Rekonstrukcja, Południowcy chcieli, aby odbudować im również koleje, tak jak wszystko inne. Błagali o subsydia federalne, żeby „położyć tory, które połączyłyby jakiekolwiek 20


miejsce na Południu z wybrzeżem Pacyfiku. Krótko mówiąc, chcieli infrastruktury, która pozwoliłaby im dołączyć do rewolucji handlowo-przemysłowej, wstrząsającej resztą kraju”2. Południe otrzymało tory, i to prędko. Północ także dostała swoje i zaczęła je wykorzystywać niemal równie szybko. Zastosowana „technologia pośpiechu” – jak ją określił historyk Daniel Boorstin3 – sprawiała, że linie kolejowe budowano, jak się zdawało, na łapu-capu, po prostu rzucając na ziemię szyny i waląc w nie młotami. Żelazne szlaki wiodły z jednego dużego miasta do drugiego, z wioski do obozu górników, z jakiejś miejscowości na kompletne bezludzie. W 1900 roku Stany Zjednoczony były już poprzecinane liniami kolejowymi o długości 310 tysięcy kilometrów; na początku 1920 roku liczba ta przekroczyła 400 tysięcy, a do końca tegoż roku wzrosła do 426 tysięcy. Tym samym połączono ze sobą główne ośrodki i najdalsze krańce Stanów Zjednoczonych w sposób, jakiego nikt wcześniej nie przewidywał. Jednakże „technologia pośpiechu” była, na co wskazywał Boorstin, również technologią niedbalstwa, gdyż „mało przejmowano się względami bezpieczeństwa, komfortem czy trwałością”4.

K IEDY POCIĄGI JUŻ PRZEMIERZAŁY CAŁY KRAJ, a koleje żelazne stały się pierwszym wielkim amerykańskim monopolem, rozpoczęto produkcję automobili, która także rosła w szybkim tempie. Automobiliści byli uszczęśliwieni, gdy ich pojazdy się nie psuły, a zirytowani, gdy coś się w aucie ułamało lub nawet z niego odpadło, co zdarzało się często na drogach pełnych błotnistych kolein. „Spłoszysz mi konie!” – krzyczeli farmerzy, gdy nowomodne maszyny, wlokąc się hałaśliwie, mijały ich na polnych drogach. Kierowcy odmachiwali, jakby właśnie usłyszeli przyjacielskie pozdrowienia, a nie okrzyki dezaprobaty. W roku 1900 w Stanach Zjednoczonych było ledwie 13 824 automobili. Konie mogły czuć się niezagrożone. Lecz do 1910 roku liczba ta wzrosła do pół miliona, po czym do 1919 zwiększyła się jeszcze piętnastokrotnie i wynosiła 7 558 843. W następnym roku amerykańscy producenci aut, z których większość stanowili drobni wytwórcy mający już wkrótce wypaść z interesu, zaczęli produkować prawie 2,3 miliona pojazdów rocznie. 21


Niestety, drogi, po których podróżowano, stanowiły „narodową hańbę”, gdyż dziewięć na dziesięć z nich było „gruntowych i ogólnie w strasznym stanie – całymi milami pokrywało je błoto o konsystencji kleju z końskich kopyt, w którym koła zapadały się aż po osie”5. Jeśli chodzi o podróże lotnicze, to stanowiły one wówczas bardzo rzadkie i niepewne przedsięwzięcie. Wiele linii lotniczych miało po trzy lub cztery maszyny, zbyt mało, żeby sobie poradzić. Mała linia rozpoczynała działalność… i wypadała z interesu po paru tygodniach lub miesiącach, a na jej miejsce od razu pojawiała się kolejna, wkrótce dzieląc jej los, i tak dalej. Żadna z tych kompanii nie utrzymała się dłużej i żadna nie oferowała niezawodnych i bezpiecznych usług. Nie istniały porty lotnicze ani wieże kontrolne. Jako pasy startowe służyły zwykłe pola uprawne – duże, puste i wyboiste, z kolejką pasażerów oczekujących na przybycie następnego samolotu. Ustawiali się oni często tuż przy rzędach kukurydzy, ściskając w garści banknoty, ale samolot mógł zabrać zaledwie jednego lub dwóch pasażerów. Procedura wejścia na pokład i start maszyny nie trwały zbyt długo, żeby jednak dostać się na początek kolejki, można było w niej stać nawet prawie cały dzień. Nie trzeba dodawać, że ci, którzy czekali na samolot, byli zachwyceni widokiem maszyny podchodzącej do lądowania, o ile jednak automobile płoszyły konie, to samoloty budziły istne przerażenie u krów.

POTĘGA A MERYKI OBJAWIAŁA SIĘ RÓWNIEŻ Philip McFarland pisał na temat Kuby:

NA INNE SPOSOBY.

Historyk

W ostatniej dekadzie XIX stulecia Hiszpania rozmieściła na wyspie ponad 100 tysięcy żołnierzy mających wspierać reżim, który był coraz bardziej skorumpowany i samowolny. W obliczu tak potężnych sił opór miejscowej ludności ograniczał się do walki partyzanckiej: palenia zbiorów, wysadzania w powietrze torów kolejowych, przypuszczania ataków (po których szybko się wycofywano) na odizolowane oddziały wojskowe6.

W 1898 roku Stany Zjednoczone włączyły się w tę walkę po stronie kubańskich powstańców, a konflikt stał się znany jako wojna hiszpańsko-amerykańska. Zwycięstwo odnieśli w niej Amerykanie, do czego 22


wystarczyło im niewiele ponad trzy miesiące – od rozpoczęcia 1 maja ofensywy pod San Juan po podpisanie 12 sierpnia w Waszyngtonie protokołu rozejmu. Na mocy zawartego pokoju* Stany Zjednoczone usunęły Hiszpanów nie tylko z Kuby, ale także z Filipin, gdzie również trwały walki podczas tej wojny. W rezultacie oba kraje stały się „wolne” lub znalazły się pod panowaniem amerykańskiego imperializmu – ocena zależy od przekonań politycznych. W tym momencie Stany Zjednoczone po raz pierwszy osiągnęły pozycję potęgi militarnej światowego formatu. Była to całkiem nowa rola dla kraju, której on pod pewnym względem wcale nie pragnął, przynajmniej początkowo. Po zakończeniu wojny nikt nie prężył muskułów, nie stroszył piór – oprócz Theodore’a Roosevelta, bohatera ze wzgórz San Juan, który zawsze stroszył pióra, z tego czy innego powodu. A wręcz przeciwnie: prezydent William McKinley, który niebawem miał paść ofiarą kuli zamachowca i którego następcą został wtedy Roosevelt, nakazał redukcję amerykańskich sił zbrojnych. W krótkim czasie przekształcono je w „małą «armię mobilizacyjną», która większość swego czasu i energii skupiała na planowaniu i przygotowaniach do przyszłego rozwinięcia, kiedy zajdzie taka potrzeba”7. Najwyraźniej planowanie i przygotowania wystarczały, przynajmniej do czasu. Z kolei przystąpienie Stanów Zjednoczonych do pierwszej wojny światowej doprowadziło ostatecznie do jej zakończenia, podobnie jak właśnie nacisk z ich strony, by zawrzeć w traktacie wersalskim postanowienia odwetowe, położył fundamenty pod następną wojnę światową. Prezydent Wilson – bardzo krótkowzrocznie, jak na człowieka o jego możliwościach intelektualnych – nalegał na takie właśnie postanowienia, wymierzone przede wszystkim w Niemcy, być może szukając rewanżu za to, że dał się wciągnąć w konfl ikt, w którym, jak wcześniej przyrzekał swemu narodowi, jego kraj miał nigdy nie wziąć udziału. Niemcy sprawili, że kłamcą stał się ten amerykański prezydent, który najbardziej spośród wszystkich piastujących ów urząd w XX wieku pragnął pokoju.

* Traktat pokojowy kończący wojnę między Hiszpanią a Stanami Zjednoczonymi podpisano 10 grudnia 1898 r. w Paryżu (przyp. red.).

23


KOLEJNICTWO, PRODUKCJA AUTOMOBILI I AEROPLANÓW oraz siły zbrojne potrzebowały stali, niezliczonych dostaw, milionów ton. Tylko jeden kraj mógł sprostać tak ogromnym potrzebom. Wystarczyło po prostu zwiększyć produkcję. W 1901 roku Carnegie Steel Company, największe przedsiębiorstwo branży stalowej w kraju, połączyło się z National Steel Company, tworząc United States Steel, pierwszą na świecie korporację wartą miliard dolarów. Nowy twór – wyceniany nieco powyżej tej kwoty, bo na 1,4 miliarda dolarów, co stanowi odpowiednik dzisiejszych 40 miliardów – był dziełem głównie J.P. Morgana. Jego główny partner przy fuzji, adwokat Elbert Gary, to również wybitna postać. Nazwiskiem Gary’ego nazwano miasto w stanie Indiana, które od chwili założenia w 1906 roku będzie wytwarzało zadymione, okopcone, brudne bogactwo dla nielicznych szczęśliwców – aż do czasów, gdy amerykański przemysł stalowy zacznie konać powolną śmiercią ponad pół wieku później. Kiedy Carnegie wyprzedawał swoje udziały w amerykańskim przemyśle stalowym, udało mu się uzyskać za nie sumę stanowiącą równowartość w przybliżeniu 6 098 351 361 obecnych dolarów i nie uważał wcale, że go przepłacono. I ani Morgan i Gary, ani nikt tak nie myślał, gdyż United States Steel już wtedy n a p r a w d ę b y ł o stalownią Stanów Zjednoczonych, której wydajność wręcz oszałamiała, a osiągane zyski jeszcze bardziej. Potrzeby kolejnictwa były zaspokojone. Przemysłu samochodowego także. I wojska również. A jeśli chodzi o akcjonariuszy United States Steel, to niektórzy spośród tych większych zaczynali wreszcie wierzyć w istnienie ulic ze złota. Również sam Carnegie czuł się usatysfakcjonowany, a nawet bardziej niż usatysfakcjonowany. Ogromna suma, którą uzyskał ze sprzedaży swojej spółki stalowej, wraz z setkami milionów zarobionych wcześniej wystarczyły aż nadto, aby sfinansować jego drugą karierę – filantropa. Do czasu pojawienia się fundacji Billa Gatesa, Carnegie był największym w dziejach Ameryki rozdawcą gotówki na pożyteczne cele. Przekazał na przykład pieniądze na założenie zdumiewającej liczby 1696 bibliotek publicznych, w większości na Środkowym Zachodzie, w tym 164 w samej tylko Indianie, a kolejnych 142 w Kalifornii. Filantropia stanowiła jedno oblicze tego człowieka, a jego szlachetnej postawy na tym polu nie sposób przecenić. Było jednak i drugie oblicze Carnegiego – oblicze, które sprawia, że jego działalność filan24


tropijna wydaje się bardziej aktem pokuty niż dobroczynności. Zanim Carnegie mógł zacząć rozdawać pieniądze, najpierw musiał je zarobić, a jego metody zarabiania oznaczały ponurą egzystencję dla praktycznie każdego, kto spędzał całe dnie, a nawet całe życie w jednej z jego kopcących stalowni.

W ROKU 1914 WYBUCHŁA WIELKA WOJNA. W tymże samym roku zakończono budowę Kanału Panamskiego. Ponad trzy dekady po rozpoczęciu budowy tego szlaku wodnego przez Francuzów Stany Zjednoczone, nadal manifestując swe przeznaczenie*, dokończyły dzieła. Kosztująca 365 milionów dolarów i długa na 77 kilometrów konstrukcja stanowiła najważniejszy szlak wodny stworzony kiedykolwiek na potrzeby żeglugi oraz pierwszy łącznik między dwoma oceanami. Kanał połączył dwa wybrzeża Ameryki, co było ważne nie tylko dla żeglugi, ale też – na wypadek ataku z zewnątrz – dla celów obronnych. Kronikarz kanału David McCullough pisał: Dla milionów ludzi po 1914 roku przeprawa w Panamie będzie stanowić jedno z najbardziej pamiętnych doznań w życiu. Pokonanie całej drogi trwało około dwunastu godzin; oprócz rejonów śluz i napotykanych od czasu do czasu przybrzeżnych miejscowości trasę z obu stron otaczała taka sama dzika dżungla, z jaką zmagali się pierwsi budowniczowie tamtejszej linii kolejowej. [...] Była to jednak decyzja uzasadniona względami militarnymi, a nie estetycznymi [...], gdyż dżungla [...] stanowiła najlepszą możliwą ochronę przed ewentualnym atakiem lądowym8.

TYMCZASEM NA DOLNYM MANHATTANIE tamtego dnia, w połowie września 1920 roku, sześć lat po otwarciu Kanału Panamskiego, przechodnie mogliby zauważyć coś niezwykłego, gdyby przyjrzeli się koniowi * Nawiązanie do idei „objawionego przeznaczenia” (Manifest Destiny), sformułowanej w latach 40. XIX w., zgodnie z którą przeznaczeniem Stanów Zjednoczonych miało być panowanie na kontynencie północnoamerykańskim, a w wersji rozszerzonej (tzw. New Manifest Destiny), wysuniętej w końcu XIX w. – podporządkowanie sobie obu Ameryk (przyp. tłum.).

25


stojącemu przed bankiem Morgana i nie chodziło o to, że koń był stary, zmęczony i miał zapadnięte boki. Oto zachowywał również niezwykły spokój pomimo zgiełku, jaki go otaczał. „Wall Street zdawało się być jednym wielkim placem budowy” – pisze Beverly Gage z Uniwersytetu Yale w opracowaniu The Day Wall Street Exploded (Dzień, w którym wybuchło Wall Street), poświęconym tragicznym wypadkom owego dnia. „Uderzenia młotów, zwykłych i pneumatycznych, odbijały się echem od ścian kanionów ulic, pak z marmurami i drewnem oraz maszyn budowlanych, które blokowały i tak już zatłoczone ulice”9. Nowe gmachy miały być nie tylko liczne, ale również eleganckie, zrobione z najwspanialszych materiałów i zaprojektowane przez najlepszych architektów na świecie. Dobrych wieści gospodarczych napływało oczywiście więcej. Rok wcześniej „Wall Street Journal” pisał, że „handel nieruchomościami w rejonie Wall Street na rynku pierwotnym i wtórnym jest większy niż kiedykolwiek”10. I zdanie to nadal było prawdziwe. Tymczasem stojący przed bankiem Morgana koń, nieświadomy cen otaczających go nieruchomości, wydawał się również nie zwracać uwagi na panujące wokół poruszenie, chociaż znajdował się w samym jego środku. Z kolei wóz im dłużej stał w tym miejscu, tym bardziej wydawał się do niego nie pasować. Farba na bokach łuszczyła się, burty były zwichrowane, a lekko wypaczone koła nie tworzyły już idealnych okręgów. Może ten wóz był czerwony, a może nie. Może miał na boku jakiś napis, a może nie; może była to reklama jednej z wielkich amerykańskich kompanii przemysłowych, a może nazwa jakiejś fi rmy dysponującej jednym wozem. Świadkowie, pytani potem o te szczegóły, rzadko kiedy zgadzali się ze sobą. Tak czy owak, wóz konny nie był tym rodzajem pojazdu, który powinien parkować, choćby nawet na krótko, przed takim gmachem, jak bank Morgana. Coś tu nie pasowało. Gdyby tylko ktoś w porę zwrócił na to uwagę. Chociaż zbliżało się południe, nie pojawiły się żadne oznaki deszczu, który prognozowano w porannych gazetach. Niebo było bezchmurne. Także temperatura, wynosząca już około 20 stopni Celsjusza, nie odpowiadała prognozom, gdyż nie przewidywano, że będzie tak ciepło. Dzień był suchy. Niemal idealna pogoda końca lata. 26


Nagle panujący zgiełk wzmogły jeszcze dzwony kościoła Świętej Trójcy, rozpoczynając wybijanie dwunastu uderzeń, jak co dzień w południe. Był to sygnał dla pracowników różnych instytucji finansowych znajdujących się wokół świątyni, dla setek kobiet i mężczyzn, którzy ruszyli z pracy, spiesząc na lunch. Dziennikarz Mark Sullivan pisze, że „na chodnikach jak zwykle panował tłok: maklerzy, brokerzy, pracownicy biur, gońcy bankowi, stenografistki – wszyscy oni [...], poszturchując się nawzajem, próbowali torować sobie drogę”11. Niektórzy biegli, inni szli szybkim krokiem, a dźwięk obcasów uderzających o chodniki stapiał się w jednostajny stukot przypominający grę na kastanietach. Większość pracowników miała tylko półgodzinną przerwę – kiedy wychodzili na zewnątrz, słychać było właśnie ostatnie uderzenia dzwonów, co oznaczało, że stracili już prawie minutę z czasu przeznaczonego na posiłek.

NADZWYCZAJNY ROZWÓJ A MERYKI POTRZEBOWAŁ PALIWA, którego zasoby wydawały się niewyczerpane. Jak wskazuje Philip McFarland, gdy XIX wiek zbliżał się do końca, „połączenie pomysłowości, wyobraźni i bogactwa” w osobie Thomasa Edisona „pozwoliło stworzyć korporację o nazwie General Electric”, która całkiem dobrze oddawała charakter owej spółki. McFarland pisze również, iż na wystawę światową w 1893 roku w Chicago konkurent firmy Edisona, Westinghouse Electric, „dostarczył zasilanie dla bezprecedensowego pokazu 92 tysięcy żarówek świecących bezpiecznie naraz, jak również ruchomy chodnik elektryczny oraz pierwszą nowoczesną kuchnię elektryczną”12. W 1920 roku Stany Zjednoczone były już w stanie zelektryfikować całe gospodarstwo domowe, a mówiąc ściślej – 35 procent amerykańskich gospodarstw domowych. Dziesięć lat później ta liczba niemal się podwoiła. Podobny wzrost widać było w miejscu pracy, gdzie innowacje techniczne stały się niemal codziennością, rosła produkcja przemysłowa, a sklepy i magazyny mogły być dłużej otwarte i zarabiać więcej pieniędzy – dzięki elektryczności towary były teraz jasno oświetlone, a pomieszczenia wyglądały ciepło i wręcz zapraszały do wejścia nawet w godzinach wieczornych. Cały kraj skrzył się energią, która wcześniej w ogóle nie istniała.

27



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.