Jarosław Iwaszkiewicz BRZEZINA i inne opowiadania
Czytelnik
Projekt okładki i karty tytułowej Andrzej Heidrich Wyboru dokona³ Janusz Drzewucki Redaktor Bianka Dziadkiewicz
© Copyright by Spó³dzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Maria Iwaszkiewicz-Wojdowska, Magdalena Markowska, 2006, 2017 Spó³dzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa Warszawa 2017. Wydanie IV w tym wyborze Ark. wyd. 30,6; ark. druk. 32,25 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca SA, Kraków
ISBN 978-83-07-03428-7
Panny z Wilka
W
ojna ju¿ dawno minê³a. Wiktor Ruben w kieracie codziennej pracy zapomnia³ zupe³nie o niej i zajmowa³y go tylko sprawy powszednie, bardzo jednak absorbuj¹ce. Tym bardziej nie myœla³ o czasach przed wojn¹, czasach ubogiej m³odoœci, orki, uniwersytetu, któremu poœwiêci³ tyle czasu, a którego nie móg³ skoñczyæ, gdy¿ z orbity normalnej wytr¹ci³y go wypadki historyczne. No, a potem to ju¿ tak posz³o, tak nim zawinê³o, ¿e ani pomyœla³ o m³odoœci, a tutaj tymczasem zbli¿y³ siê czterdziesty rok ¿ycia. Bardzo by³ przepracowany, ale to tym lepiej, powiada³, nie mia³ czasu na ¿adne rozmyœlania, a wiedzia³ przecie z praktyki, ¿e to do niczego nie prowadzi. Œmieræ Jurka naruszy³a jednak jego równowagê, nie móg³ siê z ni¹ oswoiæ i poczu³ siê tak Ÿle, ¿e zwróci³ siê o poradê do lekarza. Nie by³a to porada powa¿na, oczywiœcie; nie poszed³ do ¿adnego gabinetu, nie jeŸdzi³ specjalnie do Warszawy. Zlaz³ by³ w³aœnie z wózka, którym przyjecha³ z pola – by³o to w pocz¹tkach lata – doktor wysiad³ z samochodu, aby jak zwykle zrobiæ cotygodniowe odwiedziny zak³adu. Wiktor od trzech lat by³ zarz¹dzaj¹cym ma³ego folwarczku, zapisanego towarzystwu ociemnia³ych, i gdzie co roku urz¹dzano koloniê letni¹ dla œlepych dzieci. Doktor przyje¿d¿a³ co tydzieñ i teraz tak¿e w³aœnie przyby³. Wiktor pogada³ z nim trochê, a potem powiedzia³, ¿e siê Ÿle czuje. Nie sypia³ w nocy, by³ bardzo zdenerwowany i nie móg³ wcale pracowaæ. I przy tym ci¹gle myœla³ o przyjacielu, który umar³ przed dwoma miesi¹cami na suchoty. Podawa³ to wszystko od niechcenia, ale o Jurku spokojnie nie móg³ mówiæ. By³ to jedyny dotychczasowy jego przyjaciel, kleryk, siostrzeniec prze³o¿onej kolonii, zupe³nie zwyczajny cz³owiek, wierz¹cy, spokojny, dobry. Prawie od dzieciñstwa bardzo du¿o pracowa³ i musia³ lataæ po mieœcie, odziany 5
w jakieœ niewystarczaj¹ce palto, przeziêbia³ siê w parszywe warszawskie pogody i na tym tle wywi¹za³y siê tuberku³y. Umar³, zreszt¹, nie zdaj¹c sobie sprawy z niebezpieczeñstwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna by³ na tamtym brzegu, do niczego siê nie przywi¹zywa³ i jeœli nawet wiedzia³ o tym, ¿e umiera, ju¿ mu niczego nie by³o ¿al. Wiktor nie by³ przy jego œmierci. Jurek umiera³ w szpitalu, na wiosnê, Wiktor nie myœla³, ¿e to tak prêdko nast¹pi, trzeba by³o tyle zrobiæ na folwarku, który nazywa³ siê „Stokroæ”. Zak³adali w tym roku pierwsze inspekta, i to od razu na dwieœcie okien, nawozu brakowa³o, nie by³o gdzie dostaæ, szarpano go na wszystkie strony, jeŸdzi³ a¿ pod B³onie za tymi sprawami i wróciwszy, zasta³ wiadomoœæ o œmierci. To mniej wiêcej opowiada³ doktorowi, gdy siedzieli pod kasztanem, przed domkiem kolonijnym, i czekali, a¿ dzieci przyjd¹ ze spaceru. Doktor zajada³ z br¹zowej miseczki zimne kwaœne mleko, które mu bardzo smakowa³o, bo dzieñ by³ gor¹cy. Nic nie mówi³, tylko potakiwa³ Wiktorowi i pomrukiwa³ nad mlekiem. Potem dopiero, gdy ujrza³ w kurzu drogi drepc¹ce szeregi i trzymaj¹ce siê gromadnie œlepe dzieci, spojrza³ Wiktorowi w oczy: – Wiktorku – powiedzia³ (doktor do wszystkich mówi³ „ty”) – nie ma co gadaæ, jak dawno pan tu pracuje? – Trzy lata. – Nie ma co gadaæ. Wyje¿d¿a pan na trzy tygodnie. Powiem matce prze³o¿onej. Janek pana zast¹pi, a pan wyjedzie. Nie ma pan gdzie rodziny czy znajomych na wsi? Niech pan wyje¿d¿a. Tym sposobem znalaz³ siê w podró¿y. Dawno ju¿ myœla³, aby odwiedziæ te strony, ale to by³y takie westchnienia, jak postanowienia dalekich podró¿y, które robimy, patrz¹c na piêkne fotografie, wystawione w oknach magazynów. Nie, nie myœla³ nigdy o tamtych czasach ani o realizacji tego; nie spotka³ nikogo, nikogo od owych wakacyj, i nie wiedzia³ nic o miejscu, do którego teraz szed³. Oczywiœcie, wszystko po drodze by³o takie samo. Przy stacji tylko, która dawniej gwarzy³a samotnie przez drogê z opuszczonym ¿ydowskim zajazdem, wyros³o teraz z dziesiêæ domów, gdzie roi³y siê kolejowe interesy. Dalej by³ p³ot, zamykaj¹cy sk³ad wêgla i drzewa, i dopiero potem, na prawo, zaczyna³a siê ta szosa, która – ta ju¿ oczywiœcie – nic siê nie zmieni³a. Œwie¿o wówczas wybudowany dwór-willa z czer6
wonej ceg³y postarza³ siê, ogródek naoko³o niego podrós³. Ale dalej przy szosie sta³y tak olbrzymie bia³odrzewy, ¿e czas ju¿ nie móg³ ich powiêkszyæ, móg³ tylko je obaliæ. By³o ich mo¿e o parê mniej ni¿ dawniej i Ruben przypomnia³ sobie, ¿e w czasie wojny odbywa³y siê tutaj krwawe walki. Kule siepa³y pewnie po tych pniach. On nie by³ tutaj, jego artyleria sta³a bardziej na pó³nocy, potem brak³o pocisków, pamiêta odwrót jak dziœ. Ale tamte czasy, kiedy chodzi³ lub jeŸdzi³ t¹ szos¹ „do wujostwa”, pamiêta lepiej ni¿ zdarzenia dzisiejszego dnia. Bywa³ tu rzadko, matka nie lubi³a wujenki, ale tym bardziej pamiêta³. Potem droga sz³a w dó³, by³ parów i wierzby. S¹ i dzisiaj. Potem wychodzi siê na górê i jest zagajnik. Wyszed³, ale teraz to ju¿ jest las. Ani wspomnienia wojny, ani obozu w Murmanie, ani ostatnich walk we Francji, ani atak na Kijów i tamten znowu odwrót, ani wspomnienia lat garnizonowych, ani prac samorz¹dowych – nic, ca³e ¿ycie up³ynione w mrówczych, nikomu niepotrzebnych zajêciach, nie da³o Wiktorowi takiego poczucia minionego czasu, co widok tego lasu na miejscu dawnego zagajnika. By³o to coœ tak innego, nieoczekiwanie odmiennego, zamiast srebrnych ma³ych roœlinek i ¿ó³tych króliczych do³ów miêdzy nimi zobaczyæ du¿e czarne drzewa, na tle igliwiem zabitego klepiska. Zatrzyma³ siê przez chwilê i westchn¹³. Pochyli³ siê ku do³owi i zobaczy³ ma³y czarny s³upek, znak graniczny wetkniêty w kopiec na rogu. Ten siê nie zmieni³, poczernia³ mo¿e, ale by³ taki sam. Znaczek ten pamiêta³ dobrze, siedzieli wtenczas przy nim, w pamiêtnych dniach lipca, kiedy odje¿d¿a³ na wieœæ o wojnach. A¿ tutaj odprowadzi³a go Jola. Tutaj siedzieli, zjedli pierwsze jab³ka, papierówki, które mu ona przynios³a na drogê, i poszed³. Konie od razu by³y zmobilizowane, nie miano go czym odes³aæ na stacjê, zreszt¹ tyle razy przychodzi³ i odchodzi³ piechot¹. Zacz¹³ liczyæ. To dziœ piêtnaœcie lat. Ani siê obejrza³. Fela, Julcia, Jola. Co siê z nimi sta³o? Mimo woli przyœpieszy³ kroku, aby stan¹æ prêdzej na górce, ale zagajnik wyrós³, nie mia³ ju¿ stamt¹d tego co przedtem widoku. O wujostwu wiedzia³, ¿e s¹, ¿e mieszkaj¹, ¿e ¿yj¹, choæ rzadkie, ale miewa³ o nich wiadomoœci. Ale o tamtym domu nic. Rozmijali siê jakoœ dot¹d – a o to w œwiecie ³atwo. I ¿e te¿ on tak o tym zapomnia³, nie napisa³, nie zapyta³! Znowu zacz¹³ liczyæ w pamiêci, co mu sz³o niesprawnie. Kroki mimo woli siê zwalnia³y. 7
One przecie ju¿ stare, powychodzi³y pewnie za m¹¿. Oczywiœcie, Julcia mia³a wtedy lat dwadzieœcia czy dwadzieœcia jeden. Kazia ma³o co by³a m³odsza. A Jola? Te¿ musi byæ teraz po trzydziestce. Wyszed³ z lasu. Tu zaraz by³ s³up graniczny i figura œwiêtego Nepomucena. Spojrza³ w tamtym kierunku. Ile¿ to razy, zawsze przecie id¹c czy jad¹c do wujostwa, zbacza³, nak³ada³ dwa kilometry, aby zajœæ do tego dworu. Nazywa³ siê zabawnie – Wilko; tak siê nazywa³ folwark z dworem, wsi ¿adnej nie by³o. Zachodzi³ tam, a nawet jedne wakacje spêdzi³ ca³kiem jako korepetytor Zosi. To by³o na rok przed wojn¹. O! to Zosia teraz pewnie jest doros³¹ pann¹. Sta³ i patrzy³. W niedu¿ej kotlince, daleko, ale jak na d³oni, sta³y dwie wielkie stodo³y, na krzy¿ do siebie zwrócone. Miêdzy nimi wielkie, niepotrzebnie wielkie, zielone podwórze, topole dwie stare, dalej dwór, dawniej kryty blach¹, która st¹d b³yszcza³a, teraz czerwon¹ dachówk¹. To ³adniej, pomyœla³ Wiktor i ucieszy³ siê, jak gdyby to kto jego dwór pokry³ nowym dachem. Za dworem g¹szcz drzew, to sad, a potem znowu parê sosen bardzo wysokich, bo na wzgórzu stoj¹, a dalej lasek i ³¹czka i znowu bia³a szosa, tamtêdy siê idzie do wujostwa, a na przeciwnej stronie kotlinki, na horyzoncie powinien byæ las. Ale nie ma, wyciêli. Tylko jedno wielkie drzewo stoi, tamtêdy teraz przejdzie, min¹wszy drogê do Wilka. Ale nie wytrzyma³, machinalnie prawie, jak dawniej, jak gdyby to by³o umówione, skrêci³ na prawo, w stronê tego domu, o którym nie pamiêta³ tyle lat, i poszed³ raŸno, pogwizduj¹c i machaj¹c teczk¹, w której dŸwiga³ dwie koszule i szczoteczkê do zêbów. Nie uznawa³ innych kufrów podró¿nych. I jakby przechodz¹c obok swojej m³odoœci, mija³ garb zielonej trawy, wznosz¹cy siê po prawej stronie wyboistej drogi. Zaraz na lewo mia³a byæ kamionka, gdzie by³y najlepsze je¿yny, ale nie by³o jej; kamienie sprzedali. Potem droga schodzi³a coraz bardziej i Wiktor domyœli³ siê, ¿e nic siê nie zmieni³o tutaj, ani w nim siê nie zmieni³o; pola by³y zasiane, uprawione, tak jak piêtnaœcie lat temu, jak dwieœcie lat temu mo¿e, on znowu z teczk¹, znowu w jedynym swoim ubraniu, znowu ledwie rozprostowa³ nerwy po miejskim zalataniu. A¿ zdziwi³ siê, ¿e tak wszystko zatar³o siê w jego pamiêci: i Jurek, i Stokroæ, i œlepe dzieci id¹ce, trzymaj¹c siê za rêce, szeregiem. Lata³y równie prêdko, równie dobrze jak widz¹ce. Przecie jest 8
jeszcze zupe³nie m³ody, sk¹d¿e te g³upie myœli o staroœci. Ile tam lat minê³o, to wszystko jedno. On idzie teraz drog¹ na Wilko i pogwizduje, jest lato, jest ciep³o, czerwiec, koniec czerwca, ¿niwa za jakie dziesiêæ dni. Mo¿e nawet wczeœniej, bo pogoda sprzyja. To zawsze wuj tak mówi³: „pogoda sprzyja”. Zauwa¿y³ ju¿ od dawna, ¿e bardzo czêsto, zw³aszcza wtedy, kiedy by³ zmêczony lub przepracowany, równolegle do toku myœli normalnie biegn¹cych drogami skojarzeñ, nagle w zupe³nie niewyt³umaczony sposób wynurza siê jakiœ pejza¿ z widzianych dawno widoków, trzyma³ siê chwilê na powierzchni œwiadomoœci, a¿ go zauwa¿y³ i okreœli³, a potem znowu zanurza³ siê w g³êbiê. Po pewnym czasie wyp³ywa³ znowu, ten sam albo czêœciej inny. I teraz w³aœnie, kiedy dochodzi³ znajom¹ drog¹ do znajomego ogrodzenia, kiedy s³oñce œwieci³o „jak zawsze” i psy ujada³y „jak zawsze” na byd³o wracaj¹ce z pola pogodnymi ³¹kami, wynurzy³ mu siê przed oczami pejza¿ te¿ dawny, tak¿e letni – ale bardzo odmienny. Spalone pole, gor¹cy kurz, z boku pod grusz¹ b³ysk zostawionego kulomiotu i poœrodku grzêdy ¿ytniego œcierniska k³êbek szarych i zielonych ³achmanów: trup zastrzelonego przed chwil¹ cz³owieka. Zidentyfikowa³. Tak, to podczas odwrotu kazano im rozstrzelaæ dezertera czy szpiega: ma³ego chudego ¿o³nierza, który spokojnie wypali³ papierosa przed zgonem. A potem obraz zapad³ siê. Znowu by³a wyboista droga, poznawa³ prawie pod stop¹ nierównoœci gruntu i ten deseñ w ma³ych zaroœlach zielonego perzyku, który jêzykami w³azi³ na œcie¿kê, nie dbaj¹c na sta³e przydeptywanie. Potem przysz³o ogrodzenie, czworaki. Nikt go nie zauwa¿y³. Przed wieczorem wszyscy s¹ tak zajêci, ka¿dy ma coœ do roboty, byd³o, konie, kury i kaczki zabieraj¹ siê do spania, a ludzie musz¹ dopilnowaæ, zamkn¹æ do obory czy kurnika, napoiæ i nakarmiæ przed noc¹. Okr¹g³ym hakiem podjazdu Wiktor Ruben wszed³ przed ganek, przez ganek przeszed³: w przedpokoju owion¹³ go zapach tego domu. By³o tak, jakby siê wesz³o do bufetu w sto³owym pokoju: pachnia³o such¹ herbat¹, metalem – jak z puszki – trochê, sosnowym drzewem, trochê, ale odrobinê, grzybami. Stan¹³ i machinalnie powiesi³ na prawo na haku teczkê, palto i kapelusz. Zobaczy³ tylko, ¿e meble w przedpokoju by³y inne, ale nie myœla³ nad tym, bo w g³êbi za przedpokojem s³ychaæ by³o g³oœne rozmowy. Du¿o kobiet mówi³o ra9
zem, krzycza³y tak¿e dzieci. G³osy by³y tak ³udz¹co podobne do tych, jakie s³ychiwa³ tu dawniej, ¿e przekonany by³, i¿ za chwilê zjawi siê w progu malutka Tunia i zawo³a: „Pan Wiktor przyjecha³!”. I rzeczywiœcie, ktoœ odsun¹³ krzes³o ze œmiechem, wsta³ i wpad³ do przedpokoju. Wiktor zobaczy³ w progu m³od¹ i bardzo ³adn¹ osobê w jasnej sukni. Stanê³a nieruchomo i popatrzy³a na niego pytaj¹co. Wiktor sk³oni³ siê tylko i nie wiedzia³, co ma powiedzieæ. Panna czeka³a. – Pan do pana Kaweckiego? – spyta³a niskim, ciep³ym g³osem. – Ja – powiedzia³ Wiktor i uœmiechn¹³ siê. Dziewczyna pozna³a go po tym uœmiechu. Krzyknê³a g³oœno s³owa sakramentalne: – Jezus, Maria! Pan Wiktor przyjecha³! Poci¹gnê³a go za rêkê w g³¹b, do s¹siedniego pokoju, gdzie pali³a siê ju¿ lampa, mimo ¿e na dworze by³o jasno. Tam otoczy³o go mnóstwo kobiecych ramion, nagich i ciep³ych, ktoœ go nawet poca³owa³. Wo³ano: „Gdzie mama? gdzie mama? Mamo, Wiktor przyjecha³!”. Ale mama, jak zwykle, nie zjawia³a siê i zreszt¹ nawet nie wiadomo, czy pamiêta³a, kto to jest Wiktor. Co innego „panienki”, pamiêta³y go doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjaœni³a. By³a to gruba, ciep³a, dobrze ubrana dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwilê Wiktora zadziwi³o, ¿e mówi³a mu „ty”. Pod³ug wszelkich danych musia³a to byæ Julcia, najstarsza; pozna³ nawet jej niski, piêkny g³os, pamiêtny potem przez d³ugie lata, ale osoba by³a czymœ zupe³nie innym. Zmieszany, ogl¹da³ siê po obecnych, poruszenie ogólne powiêksza³y jeszcze dzieci, ch³opczyk i dziewczynka, skacz¹ce dooko³a niego, bezmyœlnie siê ciesz¹ce, bo przecie¿ nie wiedzia³y, o co chodzi. Tymczasem Julcia powoli objaœnia³a: – Bo trzeba ci wiedzieæ, ¿e w Wilku sta³eœ siê legend¹. Mówi siê zawsze, ¿eby to Wiktor by³, toby naprawi³; ¿eby Wiktor by³, toby to, toby owo... Jeszcze niedawno mówi³am do Joli, ¿e za czasów Wiktora to by siê nie zdarzy³o. Oszo³omiony Ruben odzyskiwa³ dobry humor: – Wiesz, ¿e zupe³nie siê tego nie spodziewa³em. No, widzicie, tak siê tworzy historia, ja, który by³em przekonany, ¿e moja osoba przesz³a przez Wilko jak cieñ. I dlatego nie stara³em siê przypomnieæ, myœla³em, ¿e nikt tu o mnie nie pamiêta. 10
– Źle myœla³eœ – powiedzia³a inna kobieta, tê pozna³ od razu, by³a to przeœliczna Jola, naj³adniejsza z sióstr – za ka¿dym razem, coœmy by³y u wujostwa, pyta³yœmy siê o ciebie. – Ale wujostwo nic nie wiedzieli – œmia³ siê Wiktor. – A my siê wszystkie zbieramy na wakacje w Wilku. Razem z dzieæmi, z t³omokami. Czêsto siê mijamy, ale dziœ jesteœmy wszystkie. – A gdzie Fela? – zapyta³ Wiktor. – Fela, Fela, chodŸ tu – zawo³a³a Julcia – zobacz, jaka to ogromna dziewucha, no, chodŸ, Fela. Z s¹siedniego pokoju wysz³a du¿a, gruba, brzydka dziewczyna dziesiêcioletnia, podobna, zreszt¹, w kolorycie do matki i ciotek, i przywita³a siê z Wiktorem. – To moja starsza – powiedzia³a Julcia – a ta ma³a to moja druga. – Tak, olbrzymie s¹ ju¿ – powiedzia³ z roztargnieniem Wiktor – nie wiedzia³em wcale, ¿e wysz³aœ za m¹¿. Ale ja siê pytam o du¿¹ Felê. – Jak to, nie wiesz? – powiedzia³a cicho Julcia. – Fela umar³a, o, ju¿ przesz³o dziesiêæ lat temu. Na hiszpankê. Wiktorowi zrobi³o siê bardzo przykro, nie uprzytamnia³ sobie na razie nawet, ¿e to Fela umar³a, tylko to, ¿e pope³ni³ niezrêcznoœæ. – Zaprowadzê ciebie na jej grób – powiedzia³a Jola. Powa¿na, chuda, najbrzydsza Kazia, zawsze gospodarna, podnios³a siê i powiedzia³a: – Muszê zajrzeæ do kolacji, zostaniesz z nami, prawda? – zwróci³a na Wiktora oczy. Potem wysz³a, a za ni¹ poskaka³ ch³opczyk, zapewne jej synek. Panie zasypywa³y znowu Wiktora pytaniami. W³aœciwie dwie tylko: Julcia i Jola. Dwie m³odsze, dawne uczennice, trzyma³y siê na boku i patrzy³y zdziwione na przystojnego, zaniedbanego pana, którego prawie nie pamiêta³y: by³ to ów Wiktor z legendy. Gdy siedli do kolacji, Wiktor spojrza³ po obecnych w jasnym œwietle lampy. Jeszcze przechodz¹c z gabinetu, dok¹d go wci¹gniêto, do sto³owego, patrzy³ uwa¿nie na Julciê. Nie, to zupe³nie kto inny, te ruchy pe³ne powagi, ten gest godny, jak gdyby zakasywa³a rêkawy, œmiech weso³y, ale opanowany, ten spokój rozlany w ka¿dym poruszeniu. To nie by³a dawna Julcia. Wiktor spojrza³ na zebrane kobiety i powiedzia³: – No, ale mówcie coœ o sobie. Ja przez piêtnaœcie lat... – Nie licz, nie licz – zawo³a³a weso³o Jola. – ...przez piêtnaœcie lat nie wiedzia³em o was dos³ownie nic, coœcie 11
robi³y, gdzieœcie by³y. Kto jest zamê¿ny, a kto nie, ¿ebym nie robi³ gaf. No? – Ja zamê¿na, dzieci dwoje – powiedzia³a Julcia. – Kazia rozwiedziona, jeden syn; Jola zamê¿na, bezdzietna; Zosia zamê¿na, jeden syn. – Ojej, ju¿! – powiedzia³ Wiktor i spojrza³ na swoj¹ uczennicê. – A ³acina? Zosia zaœmia³a siê: – Ju¿ ma dwa lata. Nazywa siê Henio. – Tunia, panna do wziêcia – ci¹gnê³a Julcia. – To wszystko. Wiktor uœmiechn¹³ siê i spojrza³ na Julciê, potem na Tuniê. Mo¿e najpodobniejsze by³y ze sob¹, ale jak¿e inne. Tunia mia³a dziœ tyle lat zapewne, co Julcia w tamtych czasach. By³a mo¿e ³adniejsza, mniej ho¿a, cieñsza w przegubach, delikatniejsza i mia³a sp³oszone wielkie, szare oczy, podczas gdy Julcia mia³a niebieskie, ³adne, ale banalne. – A ty, Wiktorze? – spyta³a siê Jola. Wiktor znów siê uœmiechn¹³, inaczej. Czy tam warto o nim mówiæ? – Teraz pracujê, zarz¹dzam folwarkiem fundacyjnym pod Warszaw¹, by³em w wojsku, by³em kapitanem, teraz jestem w stanie spoczynku. No, to wszystko... I nagle pop³yn¹³ przed nim, ponad twarzami tych bia³ych kobiet, karawan obrazów, zdarzeñ, m¹k, walk i bezcelowych „czynów”. Pomyœla³ o ¿yciu swoim pogmatwanym i po³amanym w samym zaraniu i wstrz¹sn¹³ siê. – Nie, nie, naprawdê, ja nic wa¿nego nie robiê – powiedzia³. – Nie warto o mnie mówiæ, ¿yjê, jak i wszyscy. I poczu³: to dopiero jest straszne, ¿e on ¿yje, jak i wszyscy, wszyscy tak ¿yj¹, jak on. Pamiêta³ te czasy, kiedy tu bywa³. Zawsze mu siê wydawa³o, ¿e ¿ycie bêdzie mia³ inne, obfitsze, bogatsze, niezwyklejsze ni¿ wszyscy. Rozmawia³ o tym tylko z Kazi¹. Z ni¹ mówi³ bardzo ma³o zazwyczaj, ale raz na tydzieñ, raz na dwa tygodnie ucinali sobie rozmowê naprawdê wa¿n¹, która by³a, jak to nazywali wtedy miêdzy sob¹, „etapem”. W czym? Nie zastanawiali siê wtedy, czy etapem w ich rozwoju duchowym, czy w rozwoju ich przyjaŸni, czy po prostu jakiejœ drogi do jutra, nie pytali o to. Pamiêta tylko, ¿e jeden z „etapów” by³ 12
specjalnie poœwiêcony jego mo¿liwoœciom na przysz³oœæ. To by³o zaraz po jego maturze i Kazia namawia³a go, aby nie szed³ na prawo. Poza tym przestrzega³a go, aby nie myœla³, ¿e to tak ³atwo, ¿e mu siê ¿ycie tak u³o¿y – naiwnie formu³owa³a istotne przestrogi, a jemu wszystko by³o ma³o. „To zabawne – pomyœla³ – ¿e wówczas nigdy nie myœla³em o niepodleg³oœci, a przecie tak by³o naj³atwiej”. A jednak ona mia³a racjê. Chcia³ popatrzeæ na Kaziê, spojrzeæ jej w oczy, podziêkowaæ za te „etapy” – ale ona w tej chwili wychyli³a siê poza krzes³o, aby przez plecy Joli i Zosi zobaczyæ, co siê dzieje na szarym koñcu sto³u, gdzie jej syn, Antoœ, dokucza³ którejœ kuzynce. Ona ju¿ wtedy nie mia³a ¿adnych z³udzeñ, a jednak przebrnê³a przez ma³¿eñstwo i rozstanie. Jak¿e to by³o wszystko? Nigdy siê o tym nie dowie, o Kazi nigdy nikt nic nie wiedzia³, by³a zamkniêta, ma³omówna, gospodarna. Pamiêta³, ¿e znowu go zadziwi³a jej inteligencja, jak gdyby trochê Ÿle umieszczona. Nie mog³a z niej zrobiæ ¿adnego u¿ytku, prócz pesymistycznych nastawieñ na przysz³oœæ. „Ciekawy jestem – pomyœla³ Wiktor – co ona myœli o przysz³oœci Antosia?” Julcia tymczasem mówi³a mu o wujostwu, ¿e wuj siê bardzo postarza³, ¿e ciotka zawsze taka sama. W po³owie kolacji, cichutka i potulna, wyp³ynê³a z dalszych pokojów „mama”. Nie znalaz³a ¿adnego s³owa, aby nim powitaæ Wiktora, poca³owa³a go w g³owê i usiad³a w cieniu okaza³ej Julci, która siedzia³a na pierwszym miejscu. Nie zmieni³o to ani na chwilê toku rozmowy, g³oœnej, o¿ywionej i weso³ej, a „mama” zaczê³a kolacjê nie od punktu wyjœcia, tylko od chwili, w której przyby³a do sto³u, to znaczy od drugiej potrawy. Jedna rzecz zastanowi³a Wiktora, a mianowicie to, ¿e go tutaj tak dobrze pamiêtano, ¿e przez piêtnaœcie lat mówiono o nim w tym ustroniu, podczas gdy on myœla³, ¿e – nieznany i niepotrzebny korepetytor, m³ody cz³owiek przyje¿d¿aj¹cy na wakacje w s¹siedztwo – przeœlizn¹³ siê niezauwa¿ony i niepozorny przez pokoje dworu w Wilku, zawsze postawionego na szerokiej stopie. Okaza³o siê jednak, ¿e odegra³ tutaj wa¿n¹ rolê, z której nie zdawa³ sobie przez tyle lat sprawy. By³ za m³ody, aby odczuæ oczy tych kobiet na niego wówczas zwrócone. Da³o mu to dziœ do myœlenia, ale nie mia³ czasu zastanawiaæ siê nad tym, bo musia³ odpowiadaæ na pytania i s³uchaæ, co mu opowiadaj¹. 13
Uwa¿nie patrzy³ na mówi¹c¹ Julciê i myœla³ o tamtych czasach. Je¿eli podczas lat wojennych, garnizonowych, pracy w samorz¹dach, wreszcie w Stokroci, jeœli podczas tych trudów szarych i nieznoœnych przypomnia³ sobie by³ Wilko, to nieod³¹cznie z twarz¹ i postaci¹, z g³osem Julci. Nie tej damy dostojnej, gor¹cej, mi³ej i powa¿nej, która teraz siedzia³a na koñcu sto³u i opowiada³a mu jak¿e inne dzieje tych samych up³ynionych lat niskim, dobrym g³osem. Ach, nie, tamta Julcia by³a smuk³a, zgrabna, ¿ywa, nieopanowana i maj¹ca jakieœ dziwne porywy. Zabiera³a go zawsze konno na spacery, na których nic z nim nie mówi³a, grywali w tenisa. Nie by³o miêdzy nimi ¿adnego flirtu, ¿adnego zbli¿enia siê. Kokietowa³a go raczej Jola, m³odziutka wówczas, szesnastoletnia i przeœliczna panna. Nie rozmawia³ z Julci¹, tak jak z Kazi¹, wcale z ni¹ nie rozmawia³, i zdaje mu siê, ¿e dzisiejsza w³aœnie rozmowa, któr¹ tak zdecydowanie Julcia objê³a w swoje posiadanie, jest w³aœnie najd³u¿sz¹ rozmow¹, jak¹ dotychczas z sob¹ prowadzili. I jeszcze jedno myœla³ czasami przelotnie Wiktor Ruben. Myœla³, ¿e gdy siê kiedy z Julci¹ jeszcze spotkaj¹, wyjaœni¹ sobie wszystko. Teraz jednak poj¹³, ¿e wszystko musi uton¹æ w przepaœci lat minionych i nigdy ju¿ nie bêdzie wyjaœnione. I gdy teraz patrzy³ na Julciê mówi¹c¹ prêdko i wyraŸnie, na jej zimne niebieskie oczy i bardzo prawid³owe rysy piêknej twarzy, na b³yszcz¹ce i obfite brylanty na nieco spuchniêtych bia³ych palcach, zrozumia³, ¿e nic tutaj nie by³o do wyjaœnienia. Aby to „wszystko” zrozumieæ, nale¿y sobie uprzytomniæ topografiê i zwyczaje dworu w Wilku. Przede wszystkim panny, doroœlej¹c, nabiera³y manii, ¿e ka¿da musi mieæ osobny pokój. Jeszcze trzy m³odsze d³awiono w olbrzymim „dziecinnym”, po³o¿onym za gabinetem, Jola mia³a tam swoj¹ toaletê, ale sypia³a w ma³ym saloniku za du¿ym salonem, na kanapie, a Kazia i Julcia na górce. Górka, czyli piêterko, sk³ada³a siê z korytarza i czterech jednakowych pokoi. Wiktora umieszczono, gdy przyjecha³ tu na sta³e, na wakacje trzynastego roku, w goœcinnym pokoju za Julci¹. Oba pokoje mia³y bardzo podobne umeblowanie, zreszt¹, Wiktor czêsto zagl¹da³ do pokoju Julci po ksi¹¿ki, po fotografie, które Julcia wywo³ywa³a, i zna³ doskonale jego rozk³ad. Pewnego razu, ju¿ pod koniec wakacyj, Wiktor bardzo d³ugo wie14
czorem, w noc nawet, by³ z Jol¹ na spacerze. Pomiêdzy stawami wilkowskimi a Ro¿kami wujostwa i tamtejszym sporym jeziorem ci¹gnê³a siê zaroœniêta tatarakiem i rzês¹ struga, kryjówka kaczek i zimorodków. Jola z Wiktorem postanowili pop³yn¹æ ma³¹ ³ódeczk¹ wilkowsk¹ do wujostwa na kolacjê. Wyp³ynêli zaraz po podwieczorku, ale przeprawa by³a ciê¿ka, czó³no trzeba by³o parê razy przeci¹gaæ, rzeczywiœcie zajechali dopiero przed kolacj¹ na ro¿eckie jezioro i mimo przedstawieñ wujostwa uparli siê wracaæ t¹ sam¹ drog¹. Co prawda, noc by³a ksiê¿ycowa, droga powrotna sz³a o wiele ³atwiej, ale b¹dŸ co b¹dŸ przyjechali dosyæ póŸno, kiedy dom ca³y spa³, a psy by³y spuszczone z ³añcucha. Wiktor rozmarzy³ siê tym kole¿eñskim obcowaniem z Jol¹, która mu siê najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podoba³a, i co do niej jednej nie mia³ zupe³nej pewnoœci, ¿e pozostaje na jego urodê i inteligencjê obojêtna. Godzinami pletli g³upstwa, dokuczali sobie, dostawa³ klapsy, walczyli czasami z sob¹, a potem razem jeŸdzili na spacery, jak ten, albo wózkiem do lasu, albo jeszcze gdzie indziej, do miasteczka; k¹pali siê razem i jeŸdzili konno, a zawsze ich by³o s³ychaæ z daleka, tak du¿o i g³oœno, i bez ¿adnego sensu gadali. Milkli, kiedy siê kto do nich zbli¿a³, ale tylko dlatego, ¿e siê wstydzili bezmyœlnej treœci tych rozmów. Widywano ich razem i przyzwyczajono siê do tego, nikogo to nie dziwi³o, nie uwa¿ano tego jakoœ za flirt, tylko za za¿y³e kole¿eñstwo. Wiktor nawet jakiœ czas, zaraz po maturze, korespondowa³ z Jol¹, ale potem to im wywietrza³o. Tego wieczora, zmêczeni i senni, wrócili rozmarzeni i po¿egnali siê w salonie, gdzie jeszcze dla nich sta³a zimna herbata, chleb, mas³o i wêdliny. Zjedli to wszystko i Jola posz³a spaæ do swojej „alkowy”, jak nazywa³a salonik, a Wiktor szed³ po schodach do siebie. W zamyœleniu zupe³nie nieœwiadomie otworzy³, zamiast drzwi swoich, drzwi pokoju Julci. Nieraz siê potem zastanawia³, jak to siê sta³o, i nie móg³ sobie uprzytomniæ. To tylko jest pewne, ¿e nigdy by na coœ podobnego sobie nie pozwoli³ œwiadomie. Wszed³ po ciemku i nie zapalaj¹c œwiecy, usiad³ na pierwszym z brzegu krzeœle, i patrz¹c na okna, przez które widaæ by³o niebo niebieskie od niewidocznego ksiê¿yca, zdj¹³ buty i skarpetki – najwa¿niejsze czêœci swojego ubrania, poza tym nie mia³ na sobie du¿o, lekkie okrycie cia³a spoczê³o obok krzes³a. Podszed³ do ³ó¿ka i tutaj spostrzeg³ pomy³kê swoj¹, zaœmia³ 15
siê cicho i sam nie wiedzia³ ju¿, dlaczego pocz¹³ ow¹ pomy³kê kontynuowaæ: sam graæ przed sob¹. Dotkn¹³ le¿¹cej dziewczyny, ale ona siê nie ruszy³a, siad³ przy niej, spa³a. Wyci¹gn¹³ siê obok niej i poczu³ ca³¹ rozkosz jej cia³a przez cienkie przeœcierad³o. Po chwili zrozumia³, ¿e Julcia nie œpi, i zmartwia³ z tego wra¿enia. Le¿eli tak przy sobie przez d³ugie chwile, nie mówi¹c ani s³owa, powœci¹gaj¹c oddech. Poma³u, nieznacznie, jak wskazówki zegara wykonali ca³y szereg zmian pozycji, aby siê przybli¿yæ ku sobie, obj¹æ, przycisn¹æ. Nigdy w ¿yciu Wiktor nie zapomni tego wra¿enia, jakiego dozna³, poczuwszy pod d³oñmi skórê tej dziewczyny. By³o to coœ tak skoñczenie piêknego, ciep³ego i materialnego jak kwiat. Nie wie, dlaczego nie powiedzieli nic do siebie. Dlaczego symulowali nawzajem przed sob¹ ca³kowicie nieprawdopodobn¹ komediê snu. To, co robili, wyklucza³o wszelk¹ mo¿liwoœæ nieœwiadomoœci. Wiktor czu³ takie natê¿enie wszystkich si³ erotycznych w sobie, ¿e ogarnia³ go jakiœ bolesny zachwyt, ka¿de przesuniêcie rêk¹ po ciele Julci przyprawia³o go prawie o omdlenie. ¯e nigdy przedtem nie odczuwa³ nic podobnego, to nie dziwota, bo jaki¿ tam to by³ ten jego dotychczasowy mizerny erotyzm, ale nigdy potem siê to nie powtórzy³o i wspomnienie tej pierwszej nocy mi³osnej, bardzo gor¹cej i cichej, nosi³ w sobie przez ca³e ¿ycie. Nigdy ju¿ nic, ¿aden owoc ani ¿adne cia³o nie mia³o tego dotyku, tej sprê¿ystoœci w ugiêciu siê, tego at³asu, co m³ode piersi Julci wtedy w Wilku. Nie spali, udaj¹c sen, do œwitu. Wtedy Wiktor zabra³ swoje rzeczy i przekrad³ siê do swojego pokoju. Zasn¹³ wtedy naprawdê jakby snem kamienia i zbudzi³ siê dosyæ póŸno. Julcia wczeœnie rano wyjecha³a z matk¹ do Warszawy, tak ¿e siê z ni¹ nie zobaczy³, dopiero na trzeci dzieñ pod wieczór. Gra³ w tenisa z Jol¹ i Kazi¹ na podwórzu, sk¹d by³o widaæ drogê id¹c¹ od stacji. Zobaczy³ Julciê siedz¹c¹ obok swej matki, ubran¹ w migda³owy kostium z czerwonym krawatem. (Ukrad³ jej potem ten czerwony krawat i d³ugo mia³ w swoich rzeczach, a¿ wszystko razem gdzieœ siê zgubi³o). Obojêtnie zwrócona w stronê kop na polu, nie spojrza³a na graj¹cych, potem dopiero po podwieczorku przysz³a do nich i grali razem, jak gdyby nic nie by³o. I nie powiedzieli do siebie od tego czasu ani s³owa. Owszem, rozmawiali o potocznych rzeczach, jeŸdzili nawet razem na spacery, zachodzi³ do niej po ksi¹¿ki, znajdowali siê 16
bardzo czêsto sami w osobnych pokojach, w lesie, na ³ódce; ale o tym nigdy ani s³owa. Zdarzenie to nast¹pi³o pod koniec lata i Wiktor nied³ugo ju¿ pozostawa³ w Wilku. Jednak dwa razy jeszcze przychodzi³ do Julci i wszystko odbywa³o siê tak samo, w niemej komedii niemo¿liwego snu. I zawsze zostawa³a taka noc we wspomnieniach Wiktora, jak zetkniêcie z czymœ nieskoñczenie piêknym i pachn¹cym, tak jakby w tych nocach nie by³o nic cielesnego, tylko jakieœ nabo¿eñstwo. Zw³aszcza trzecia noc – by³o to w przeddzieñ jego wyjazdu – zostawi³a mu wspomnienie takiej pogody i s³odyczy, jak letni dzieñ spêdzony nad morzem. W nastêpnym roku mieszka³ u wujostwa, dorywczo tylko przychodzi³ na lekcje z m³odszymi dziewczynkami, póŸno przyjecha³, a ju¿ s³awetny pierwszy sierpnia odwo³a³ go do miasta. Ale odwa¿y³ siê tym razem na rzecz szalon¹. Raz, po d³ugich namys³ach i wahaniach, przyszed³ tu w nocy, wlaz³ na podmurówkê, stamt¹d na gzyms i wszed³ przez okno do pokoju Julci. I tym razem nic mu nie powiedzia³a, a noc by³a taka sama, parna i pachn¹ca. Te cztery noce, najpiêkniejsze noce jego cia³a, przypomnia³ sobie pomiêdzy pytaniem a pytaniem, jedz¹c groszek z grzankami i kurczêta, gdy patrzy³ na rysy piêknej, oty³ej i obcej kobiety, która siedzia³a niedaleko i mówi³a tak du¿o, jad³a te¿ du¿o, b³yskaj¹c brylantami pierœcieni i w³adczym tonem rzucaj¹c matczyne nakazy Feli i Kici, które siedzia³y z Antosiem i bonami na szarym koñcu sto³u. Dotychczas zawsze myœla³, ¿e siê spotkaj¹ na staroœæ z Julci¹ i ¿e siê z ni¹ ugadaj¹, wyjaœni¹ sobie wszystko, ¿e powie jej, i¿ nigdy jej nie kocha³, a zawdziêcza jej tyle, jak ¿adnej kobiecie w swym ¿yciu, ¿e to by³o takie dziwnie piêkne. A przy tym chcia³ siê dowiedzieæ, czym by³y te noce dla niej, czy tak¿e je wspomina. Ale teraz widzia³, ¿e wszystko na pró¿no. Pytania i niedosz³e rozmowy utonê³y na zawsze, nigdy sobie o tym nie powiedz¹ i jak wtedy udawali, ¿e œpi¹, tak teraz musz¹ udawaæ, ¿e nie pamiêtaj¹. Zaraz po kolacji zwróci³ siê do Kazi z proœb¹, aby go odes³a³y koñmi do Ro¿ków. Jako¿, nim jeszcze skoñczyli piæ kawê w gabinecie, z dawnych z³oconych fili¿anek, które „mama” ocali³a, zaturkota³o przed gankiem i Antoni zajecha³. Wiktor po¿egna³ siê czym prêdzej i wszyscy od2 – Brzezina...
17
prowadzili go na ganek. Gwar zrobi³ siê straszny. Julcia zaprasza³a go, aby przyjecha³ jutro na obiad, pozna jej mê¿a, Kaweckiego. Ale Wiktor odpowiedzia³, ¿e siê wujostwo obra¿¹. – Jutro muszê zjeœæ obiad z wujostwem, przyjdê na podwieczorek, a za to dopiero pojutrze bêdê na obiedzie! Mówi³ weso³o i wskoczy³ do powozu jak m³odzik, przyjemnie mu by³o, ¿e go tu lubiano i pamiêtano o nim. Panie te¿ by³y gwarne i weso³e. Wszystkim uby³o tych lat piêtnaœcie i ka¿dy by³ z tego zadowolony. – Pan siê nie o¿eni³ jeszcze, a nam ju¿ wszystkie panny za m¹¿ powychodzi³y – powiedzia³ sentencjonalnie furman, stary Antoni. – Nie wszystkie, jest jeszcze panna Tunia – odpowiedzia³ Wiktor. – E, takie tam dziecko – sarkn¹³ Antoni i machn¹³ biczem. Widaæ dla niego te¿ czas stan¹³ przed piêtnastu laty. W przeciwieñstwie do Wilka, Ro¿ki by³ to domek bardzo skromny i skromnie prowadzony. Wuj, niegdyœ ekonom, dorobi³ siê, ciotka mu pomog³a handluj¹c kurami, folwarczek by³ malutki, ale rz¹dny i m¹drze utrzymany. Dom te¿ niewielki, skromny, w posi³kach przebijaj¹cy siê w³asnymi œrodkami, to znaczy drobiem, ogórkami i kwaœnym mlekiem. Ale te¿ Wiktor ogromnie lubi³ tê pracowit¹, w³asnorêczn¹ skromnoœæ. Tym razem jednak nie siedzia³ d³ugo z wujostwem, tyle tylko, co nale¿a³o; przyzna³ siê do tego, ¿e zaszed³ do Wilka, ciotka pokiwa³a g³ow¹: „Mój Bo¿e, najlepsze panny sprzed nosa ci zabrali!”. Wuj na ni¹ hukn¹³, g³upkowata Kasia, duplikat takiej samej Walerci sprzed lat piêtnastu, zanios³a przed nim lampê do zimnego, dusznego pokoju. Wiktor zosta³ sam. Chodzi³ tam i z powrotem po tym pokoju, jak u siebie w Stokroci, ale trzeba przyznaæ, ¿e nie myœla³ ani o jednym z tamtejszych k³opotów, ani o jednej sprawie, co go tak irytowa³y i tyle mu krwi psu³y. Zapad³y siê one nagle pod ziemiê, a Wiktor prowadzi³ most od dwóch pamiêtnych lat m³odoœci, skromnych zreszt¹ w zdarzenia, jakie przepêdzi³ w Wilku i w Ro¿kach. S³ysza³ teraz z rozmów swoich inteligentnych przyjació³, Jurek mu o tym coœ mówi³, ¿e siê ludzie wiele zajmuj¹ ide¹ czasu, ¿e pisz¹ ksi¹¿ki o przezwyciê¿aniu czasu. Otó¿ jemu siê wyda³o, ¿e on tak¿e przezwyciê¿y³, przeskoczy³ czas 18
i potrafi³ go zawróciæ. ¯e stoi teraz tam, gdzie by³ przed piêtnastu laty, i ¿e teraz mo¿e wybraæ! Teraz dopiero rozumia³, co by³o urokiem tamtych dwóch lat i dlaczego tak ³atwo mu siê one uplastyczni³y. To by³ nieuœwiadomiony, m³odzieñczy erotyzm, jaki siê rozlewa³ w powietrzu naoko³o szeœciu dziewcz¹t ³adnych i przyjemnych. To by³o to, co i dla nich mia³o wówczas znaczenie, i dlatego one tak dobrze o nim pamiêta³y. Powtarza³y mu najdrobniejsze jego s³owa, czyny, jak naprawi³ dzwonki, jak czyœci³ sobie ¿ó³te buty kwaœnym mlekiem. Wszystko, co wtedy siê dzia³o, to by³y nieuœwiadomione zapowiedzi rzeczy, których nie zrealizowali. Ale on przerzuci³ most, zawróci³ czas, teraz mo¿na zrealizowaæ wszystko, co siê wówczas zapowiada³o. Wówczas to by³o cielêce szczêœcie, ale teraz on sta³ siê ju¿ dojrza³ym mê¿czyzn¹, potrafi zrealizowaæ to, co wtedy by³o szkicem, chwiejnym rysunkiem. Tak, oczywiœcie. Dotychczas niewiele urzeczywistnia³, ale to by³y przyczyny wy¿sze, warunki. A zreszt¹, dlatego pewnie wszystko odk³ada³, ¿e podœwiadomie czu³, ¿e wróci tutaj, ¿e bêdzie znowu na podwieczorku w Wilku, a to jest przecie¿ takie zupe³nie, zupe³nie inne ni¿ wszystko, co by³o dotychczas. Julcia, niestety, nie liczy siê. Wszystko z ni¹ zwi¹zane, nieodwo³alnie zamkniête, nawet nie potrafi siê z ni¹ rozmówiæ. Ona – to jest zamkniêta ksi¹¿ka. Zupe³nie inna, niepodobna, skoñczona. Jednak te lata nie zawsze dadz¹ siê przeskoczyæ. Kazia nigdy nie mia³a ¿adnego znaczenia, ale inne? Jola, Zosia, Tunia. Biedna Fela, by³aby teraz naj³adniejsza, ale umar³a. Otworzy³ drzwi do przyleg³ego pokoju, gdzie s³ysza³ jeszcze g³osy wujostwa. Ciotka czesa³a przed lustrem d³ugie, siwe w³osy. – Kiedy umar³a Fela? – zapyta³ gwa³townie. – Nic o tym nie wiedzia³em. – A bo to jeszcze podczas wojny – powiedzia³a ciotka. – Zaraz po œlubie Julci. – A na co? – Na hiszpankê, mówili. Serce zawsze mia³a s³abe. – Bój siê Boga – taka dziewczyna! – sapn¹³ wuj ju¿ spod pierzyny. – No, to dobranoc wujostwu. – Dobranoc. 19
Wiktor wycofa³ siê znowu do swego pokoju. Wreszcie u³o¿y³ siê w wysokim, drewnianym, mocno skrzypi¹cym ³ó¿ku. Sen d³ugo nie przychodzi³, mêczy³ go zapach œwie¿o upranych przeœcierade³ i s³om¹ napchanych sienników. Wreszcie zasn¹³, zbudzi³ siê potem i ju¿ by³ dzieñ. Za oknem gdaka³y kury, pia³ kogut, ciocia dyskutowa³a o czymœ z KaŸmierzow¹, jednym s³owem, nastrój Ro¿ków w ca³ej pe³ni. Ubra³ siê leniwie i w³óczy³ po ogrodzie niewielkim i olbrzymim podwórzu, nape³nionym mnóstwem narzêdzi wuja Roberta. Ogl¹da³ bezmyœlnie siewniki i rozpylacze, a czeka³ niecierpliwie obiadu, który na szczêœcie bywa³ bardzo wczeœnie, jak to u ludzi zdrowych. Chcia³o mu siê dowiedzieæ czegoœ ze strony, z boku, o wilkowskich pannach, jak je nazywano. A ciotka by³a kronik¹ ca³ej okolicy. Na pewno uzupe³ni mu wiadomoœci, których sk¹pi³ sobie od tych czasów. Niestety, gdy obiad nast¹pi³ (krupnik i siekane kotlety), niewiele siê móg³ dowiedzieæ. Wuj nie da³ dojœæ do s³owa ciotce i trochê w kó³ko zapytywa³ Wiktora, co ten robi, co robi³, o dawno minione dzieje, jak wojsko rosyjskie, Murman, przeprawy do Francji i odwrót spod Kijowa. Za ka¿dym pytaniem wuja Wiktor patrzy³ na niego przez chwilê ze zdziwieniem, potem si³¹ musia³ uprzytamniaæ sobie swoje minione ¿ycie. – A tak, tak, proszê wujaszka... – mówi³ i bardzo krótko odpowiada³. Nie móg³ odpêdziæ tych pytañ, ale chcia³ odpêdziæ te myœli, wiêcej, chcia³ odpêdziæ te zdarzenia i nawet raz powiedzia³: – Tak, tak, to by³o okropne, wola³bym o tym nie wiedzieæ. Dotyczy³o to najmniej okropnego epizodu jego przesz³ego ¿ycia, mianowicie doœæ weso³ego i niefrasobliwego pobytu w Archangielsku, ale teraz dopiero wyda³ mu siê ten œwiat bez kobiet, przez który przebrn¹³ z trudnoœci¹, czymœ doprawdy okropnym. Ciotka od razu wyczu³a, ¿e Wiktor nie chce mówiæ o tamtych czasach, a jeszcze mniej o teraŸniejszej swojej pracy, któr¹ wszyscy krewni uwa¿ali za wielki upadek kariery Rubena. Ale wuj nie dawa³ jej przyjœæ do s³owa. Wreszcie, gdy siê ju¿ pod koniec obiadu Wiktor dorwa³ do pytañ, musia³ wys³uchaæ ca³ej genealogii rodziny Kaweckich, ich pokrewieñstw, czym siê Kawecki trudni³, jak siê teraz doskonale zaj¹³ Wilkiem i jego folwarkami, potem, jak Wilko obecnie prosperowa³o, ile mieli krów, ile owiec i ile zasadzili w tym roku buraków. Potem opowiada³a mu cio20
cia, jak siê obie córki Julci rodzi³y, jedna w Warszawie, druga w Wilku, i ile z tym by³o kramu. Ostatecznie mniej go to niecierpliwi³o od pytañ wuja. Wsta³ od sto³u w dobrym humorze i powiedzia³: – Proszê cioci, ja na podwieczorku nie bêdê. Obieca³em ju¿, ¿e przyjdê do Wilka. Ciocia siê uœmiechnê³a. – Mój drogi – powiedzia³a – my tutaj to ju¿ nie bardzo nacieszymy siê twoim widokiem. – Có¿ robiæ? – westchn¹³ wuj – m³odzi zawsze jednakowi. – M³odzi? – zaœmia³ siê Wiktor. – Niestety, wujaszku, ju¿ nie m³odzi. Ciotka zamacha³a rêkami: – M³odszy jesteœ, ni¿ dawniej by³eœ, a piêkniejszy w ka¿dym razie. W³aœnie do wuja mówi³am: kto by to pomyœla³ dawniej, ¿e z ciebie taki piêkny ch³opiec wyroœnie. Jak tu bywa³eœ, to tylko Kazia i Jola uwa¿a³y, ¿eœ przystojny, a wszyscy siê œmieli z tego. Chudy by³eœ i wysoki jak koñ angielski, a teraz przyjemnie popatrzeæ. Wilkowskie panny pewnie po¿a³uj¹, ¿e na ciebie nie poczeka³y. Zreszt¹, teraz zam¹¿pójœcie to tylko próba... Wiktor, pogwizduj¹c, pobieg³ do swego pokoju i zmieniaj¹c krawat na ciemniejszy (jednak nie tylko dwie koszule zawiera³a jego teczka), przypatrywa³ siê swojej twarzy w lustrze. Pewnie, ¿e przystojny, tylko zaniedbany, rysa na policzku – muœniêcie kuli. K¹ty czo³a zbyt wg³êbione w kêdzierzawe w³osy; gdy siê co dzieñ goli³, to zaraz lepiej wygl¹da³. Jak gdyby czyœciej. Niedawno dowiedzia³ siê o tym, ¿e mia³ ³adne oczy. Powiedzia³ mu to ktoœ zupe³nie bezstronny, któryœ z kolegów. Janek, zdaje siê. W ogóle zawsze myœla³, ¿e by³ bardzo brzydki, i to go jeszcze bardziej onieœmiela³o. W Wilku przy stole rzadko siê odzywa³, stroni³ od ludzi, przychodzi³ niezauwa¿ony i by³ do wczoraj przekonany, ¿e nie zas³ugiwa³ na ¿adn¹ uwagê. Chodzi³ czytaæ do ogrodu na wzgórek pod sosnami, ale ukrywa³ siê z tym, co czyta, bo panny bardzo szydzi³y z jego lektury. Schillerowi zw³aszcza dosta³o siê i Nietzschemu. Co prawda, Nietzschego sam wówczas niewiele rozumia³. Zachwyca³ siê za to dwiema ksi¹¿kami, które mia³y dla niego zasadnicze znaczenie: Science et hypothèse Poincarégo oraz Ewolucja twórcza Bergsona. Dlaczego w³aœnie te ksi¹¿ki, a nie inne? 21
By³ to jeden z tych niewiadomych skoków m³odoœci, która wybiera nieokreœlone rzeczy z niewiadomych powodów i powo³uje siê raz na Nietzschego, odrzucaj¹c Bergsona, to znowu¿ faworyzuje francuskiego pisarza, nie lubi Nietzschego, nie mo¿e zrozumieæ najprostszej myœli Hegla, a studiuje trudnoœci Kanta. Zreszt¹, to wszystko ma gdzieœ. Nie czytuje ani Kanta, ani Bergsona, nie czyta³ ich od tamtych czasów ani razu. Ani w Archangielsku, ani jako podstarosta w Rudkach, ani jako zarz¹dzaj¹cy w Stokroci nie mia³ na to czasu. Zapewne teraz tak¿e nie weŸmie siê do ksi¹¿ek. W³o¿y³ kapelusz, wzi¹³ szpicrutê wuja i uderzaj¹c ni¹ po udzie, wyszed³ przed dom. Dzieñ by³ ciep³y i jasny. Zapach suszonej trawy, pio³unu roztopi³ siê w powietrzu, a chocia¿ niebo jaœnia³o, niebieskie stawy i wszystkie wody, jakie spotyka³ po drodze, by³y bia³e. Nie wiedzia³ dlaczego, ale myœla³ ca³y czas o Feli i jej przedwczesnej œmierci. Fela by³aby mo¿e ³adniejsza od Joli, dorodniejsza, mocniejsza; trzyma³a siê zawsze prosto i z dziecinn¹ powag¹ nosi³a, jak pe³ne naczynia, ma³e, ledwie rozwiniête piersi. Pamiêta³ j¹ jak dzisiaj. Natomiast we wszystkim, co dzisiaj s³ysza³ od ciotki, co przebija³o pomiêdzy jej s³owami a pytaniami wuja, by³a pewna niechêæ do Joli. Mo¿e nawet nie tyle niechêæ, ile jakieœ ciche potêpienie; o mê¿u Joli, który zreszt¹ prawie nigdy do Wilka nie przyje¿d¿a³, ciotka mówi³a z widocznym smutkiem w g³osie; wyliczaj¹c goœci bywaj¹cych w Wilku, o kilku panach mówi³a dosyæ niewyraŸnie: „przyje¿d¿a”, „zaprzyjaŸnili siê”. Wiktor okreœli³ to dok³adnie i dosadnie, przechodz¹c ponad stawem ku wyciêtemu lasowi i ku szosie; machn¹³ szpicrut¹ po leszczynie, a¿ polecia³y liœcie ciemnozielone, i powiedzia³: „Puszcza siê po prostu”. Nie sprawi³o mu to okreœlenie ¿adnej przykroœci, ale te¿ by³o jak gdyby wykreœleniem Joli z programu. Szkoda jednak, ³adna jest jeszcze bardzo, ale nie móg³ okreœliæ, do czego odnosi siê to „szkoda”. Obiad w Wilku bywa³ daleko póŸniej ni¿ w Ro¿kach, dlatego te¿ Wiktor, nie obliczywszy siê, przyszed³ zaraz po sprz¹tniêciu ze sto³u, wszystkie damy poroz³azi³y siê po swoich osobnych pokojach, a gdy zajrza³ do dziecinnego, zobaczy³ tylko Felê i Kiciê, le¿¹ce po obiedzie na p³askich, osobno w tym celu zbudowanych pochy³ych deskach; zachmurzone i brzydkie, nic nie odpowiada³y na jego „dzieñ 22
dobry”. Panie wszystkie by³y na górze, tamte cztery pokoje s³u¿y³y teraz Julci z mê¿em, Kazi z Antosiem, Zosi z Heniem i Tuni. Jola nie wyprowadza³a siê ze swojej „alkowy”, ca³kiem j¹ zamieniwszy na sypialniê. Na górce pachnia³o teraz rezed¹ i wod¹ koloñsk¹, œwie¿¹ bielizn¹, przeœcierad³ami, pudrem, jednym s³owem: kobietami. Zapuka³ do pokoju Julci, wszed³ i zasta³ j¹ le¿¹c¹ na kanapce w ró¿owych szlarkach ca³¹, bardzo dorodn¹ i piêkn¹. Obok niej na fotelu, z nogami na sto³ku, siedzia³ jej m¹¿ Kawecki, przystojny, okaza³y w jasnym, bardzo porz¹dnym ubraniu. Wiktor poczu³ dla niego od razu ca³¹ niechêæ zaniedbanego mê¿czyzny do eleganta, poza tym Kawecki gada³ bez przerwy rzeczy banalne, inteligentne, ale zupe³nie oczywiste. Mówi³ o wszystkim, co Wiktor i Julcia przyjmowali do wiadomoœci, co le¿a³o w za³o¿eniu, co wiedzieli i odczuwali. Mia³ styl zbli¿ony przy tym do powiedzenia: „Mi³o jest w dzieñ pogodny zrobiæ wycieczkê na œwie¿ym powietrzu”. Wiktor na pró¿no stara³ siê go sprowadziæ na zagadnienia czysto gospodarskie, którymi sam siê interesowa³. Mia³ zamiar dowiedzieæ siê naprawdê czegoœ od doskona³ego gospodarza i skorzystaæ z tych wiadomoœci przy prowadzeniu gospodarstwa w Stokroci. Tak na przyk³ad chodzi³o mu o kalkulacjê gospodarstwa mlecznego w maj¹tku, po³o¿onym dalej od Warszawy, kwestiê „mleko czy mas³o?”, dostawy, taryfy, koszty transportu do najbli¿szej stacji. Ale Kawecki niechêtnie porusza³ te tematy. Wola³ mówiæ rzeczy oderwane i niepotrzebne, jak to, ¿e niebo jest niebieskie, ¿e gor¹co, ¿e kurz jest latem dokuczliwy, ¿e muchy nale¿y têpiæ flitem. Wiktor nie wytrzyma³ i spyta³ siê o Jolê. – Jola ma dzisiaj goœci – powiedzia³a Julcia. – Przyjechali z Edwardem (Edward to by³ Kawecki) z Warszawy, nie bêdzie mog³a ci towarzyszyæ. Je¿eli siê chcesz przejœæ po podwieczorku, to Zosia mo¿e pójœæ z tob¹. Wiktor wyszed³ na korytarz i zastanowi³ siê, jak ma zawo³aæ na Zosiê. Pomyœla³, ¿e bêdzie najlepiej tak, jak dawniej: „Zosiu”. Odezwa³a siê tu¿ obok w jego dawnym pokoju, wszed³ tam i zobaczy³ znowu¿ Zosiê, le¿¹c¹ na kozetce, syt¹ i bia³¹, pomyœla³, ¿e i ta te¿ by³a sk³onna do oty³oœci. Obok niej, w wózeczku przykrytym gaz¹, spa³ jej synek. Zosia mówi³a zupe³nie g³oœno. 23
– Mo¿esz siê nie krêpowaæ jego obecnoœci¹ – powiedzia³a do Wiktora – on swoje dwie godziny po obiedzie musi odespaæ, ¿eby tam armaty wali³y. Przed czwart¹ siê nie obudzi. Prawdziwy mê¿czyzna! – A ty musisz go tu pilnowaæ? Zauwa¿y³, ¿e Zosia bez najmniejszego omówienia tej kwestii mówi³a mu po imieniu, jak starsze siostry. Oczywiœcie tak by³o najproœciej, ale przecie nale¿a³o to okreœliæ wzajemn¹ umow¹. – Nie – nie muszê, zaraz przyjdzie panna Franciszka. – A czy nie chcia³abyœ pójœæ ze mn¹ na podwórze albo do ogrodu? – Och, to chyba po podwieczorku. Teraz jestem za leniwa. Tunia ciê oprowadzi, ona ma zapa³ i zdrowie – zaœmia³a siê, pokazuj¹c bia³e, mocne zêby, najwiêksz¹ ozdobê swojej œwie¿ej twarzy. Uœmiech tak¿e mia³a bardzo mi³y. Wiktor czu³, ¿e miêdzy nimi na zawsze niezapomnian¹ przegrod¹ pozostan¹ ich dawne lekcje i antypatia, jaka siê miêdzy nauczycielem a uczennic¹ wytworzy³a z powodu jej lenistwa, a jego niechêci. Pierwotne urazy tych spotkañ pozostawi³y sta³e œlady i Wiktor czu³ w Zosi, spokojnej kobiecie oddanej trawieniu i macierzyñstwu, ow¹ dziewczynê, która pogardza³a nim, robi³a mu sceny w gor¹ce, letnie po³udnia, kiedy z ni¹ przerabia³ ³acinê, a dziewczynie chcia³o siê jeŸdziæ konno. Nazywa³a go wtedy ekonomem, jego wuja rz¹dc¹ i do pasji j¹ doprowadza³a równowaga Wiktora, którego zw³aszcza tak demokratyczne wymys³y nie mog³y wyprowadziæ – rzecz prosta – ze spokoju. I teraz szuka³ w s³owach Zosi, w jej wymówkach, ¿e nie mo¿e iœæ na spacer, w jej pytaniach, których kilka mu zada³a, wykazuj¹c wielkie wyrobienie towarzyskie i konwersacyjne, szuka³ œladów dawnej pogardy. I przyzna³, ¿e je znajdowa³. £atwoœæ, z jak¹ przesz³a z nim na „ty”, pytania, które jakoœ omawia³y, omija³y kwestiê jego pracy i zarobkowania, które nie mówi³y tak¿e wszystkiego ani o jej siostrach, ani o jej mê¿u, który pracowa³ w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (po jego nazwisku s¹dz¹c, Wiktor wiedzia³, ¿e jest wicekonsulem w Lubece) – wszystko to do pewnego stopnia by³o tej pogardy i antypatii leciutkim wyrazem i pokrywk¹. A przy tym Wiktor czu³, ¿e mu siê ta ma³a Zosia, wówczas bardzo nieznoœna, a która teraz by³a najbardziej dam¹ ze wszystkich sióstr, ogromnie podoba³a. Imponowa³a mu spokojem, niefrasobliwoœci¹ i umiejêtnoœci¹ cienio24
wania s³ów. Przy tym rzeczywiœcie by³a ³adna i m³oda, senna, trochê ociê¿a³a i jakby zmêczona swoj¹ cielesnoœci¹. Mia³ w stosunku do niej coœ z uczucia chama, który pragnie zgwa³ciæ swoj¹ pani¹, tote¿ naumyœlnie by³ bardziej ordynarny i obcesowy w s³owach, ni¿ mia³ to we zwyczaju. Zosia udawa³a, ¿e tego nie widzi – mimo i¿ mia³ iœæ na podwórze i do ogrodu, przegadali tak do czwartej, w której to godzinie coœ zaszamota³o siê pod gazow¹ pokrywk¹ i odezwa³ siê g³os Henia, od razu energiczny i wyraŸny, nic w sobie ze snu nie maj¹cy. Ma³ego zabra³a panna Franciszka, ubra³a go w oczach zachwyconej Zosi i obojêtnego na te wdziêki Wiktora, i wreszcie nadesz³a godzina podwieczorku. Podwieczorek ten rozczarowa³ Wiktora. Za du¿o by³o obcych osób i wszyscy byli jak gdyby skrêpowani wczorajsz¹ weso³oœci¹. Zreszt¹, wczoraj by³ sam z paniami, które zna³ dobrze, a teraz zjawi³o siê mnóst wo ludzi, którzy – jemu nieznani ani jego znaj¹cy – nabrali w Wilku przez tych lat kilkanaœcie zasadniczego znaczenia. Przede wszystkim Kawecki, tronuj¹cy obok Julci i nadaj¹cy ca³y ton zebraniu. Widaæ by³o, ¿e ani Kazia, ani Jola nie darzy³y go sympati¹, a Wiktor domyœla³ siê, ¿e musia³y w tym domu zachodziæ skomplikowane zagadnienia materialne, dotycz¹ce podzia³u dochodów z Wilka i w ogóle dzia³ów, poniewa¿ w³aœnie najm³odsza z sióstr by³a od roku pe³noletnia i musia³a niedawno do tych aktów przyst¹piæ. Mama nie zesz³a wcale na podwieczorek, a Jola bardzo siê spóŸni³a, nadesz³a, pomimo dwukrotnego gêstego brzêku gongu, po pewnym czasie dopiero przez szklane drzwi od ogrodu w towarzystwie dwu nieznajomych panów, z których jeden by³ w mundurze wojskowym. Wiktor, rozmawiaj¹c z Kaweckim, widzia³, jak przesz³a przez werandê bardzo weso³a i uœmiechniêta. Pamiêta³, ¿e Jola mia³a bardzo krótki wzrok, a teraz spostrzeg³, ¿e wada ta rozwinê³a siê do tego stopnia, i¿ Jola, id¹c przez werandê, garbi³a siê trochê, patrz¹c ci¹gle pod nogi; a ¿e przy tym mia³a w rêku wysok¹ trzcinow¹ laseczkê, nadawa³o jej to wyrazu nieoczekiwanie starczego. Ale gdy podnosi³a g³owê, aby spojrzeæ na jednego ze swych towarzyszy, olbrzymi bia³y kapelusz, który przed chwil¹ przykrywa³ j¹ jak grzyb, stawa³ siê s³oneczn¹ aureol¹ naoko³o rozeœmianej, cienkiej, pod³u¿nej twarzy. Jaka¿ by³a ³adna! W s³onecznym œwietle jasnego popo³udnia mo¿na to by³o dopiero 25
zobaczyæ. W pokoju rusza³a siê normalnie, bystro, ¿wawo, wzruszaj¹c cienkimi ramionami, obna¿onymi z bia³ej lekkiej sukni. Œmia³a siê do wszystkich, do Kaweckiego nawet, z Wiktorem wita³a siê serdecznie i przedstawia³a mu obu eleganckich panów, z których ka¿dy by³ bardzo ³adny i wypielêgnowany. Zw³aszcza skóra nad sztywnym ko³nierzykiem wojskowym oficera doprowadza³a Wiktora do pasji, by³a niezmiernie bia³a, podbita t³uszczykiem, wykarmiona i od¿ywiona jak na gatunkowym, w³oskim wieprzu. Sam rotmistrz by³ chudy, zreszt¹ zgrabny, wysoki i mia³ niezmiernie piêkne rêce. Rozmowa przy stole by³a o¿ywiona, zabawna, zdawkowa jednak bardzo i towarzyska. Obecnoœæ nieznajomych panów bardzo zmrozi³a Wiktora i podwieczorek, na który tak siê cieszy³, znudzi³ go ostatecznie. Zwróci³ siê do Tuni, która, chuda i z rozszerzonymi oczami, siedzia³a ju¿ prawie miêdzy dzieæmi. – Widzê, ¿e tylko Tunia zostaje mi, aby oprowadziæ po Wilku i pokazaæ, co siê zmieni³o – powiedzia³. – Pójdziemy na spacer? Dobrze? Tunia mruknê³a „tak” i pogr¹¿y³a swe usta i oczy w bia³ej fili¿ance z mlekiem. Coœ jeszcze niezmiernie dziecinnego i podlotkowatego by³o w jej zachowaniu siê i Wiktor bynajmniej nie dziwi³ siê Antoniemu, ze nazwa³ j¹ „takim dzieckiem”. I rzeczywiœcie, po podwieczorku ruszyli na spacer. Kawecki z Julci¹ poszed³ na inspekty, aby jej tam coœ pokazaæ, Kazia mia³a z Antosiem lekcjê, Jola znowu w cieniu p³óciennego kapelusza zajê³a le¿ak na werandzie i otoczy³a siê „swoimi panami”. Tym razem Zosia dotrzymywa³a jej towarzystwa. Wyszli przed ganek i zatrzymali siê przez chwilê, patrz¹c na œliczny widok, jaki siê st¹d rozlega³. Zaraz za podjazdem zaczyna³ siê równy, doœæ w¹ski kana³ i ci¹gn¹³ siê w alei starych grabów, jak strza³a, wyprostowany i przejrzysty, przynajmniej na jaki kilometr. Na zakoñczenie tego kana³u u wylotu alei sta³ du¿y m³yn drewniany, a za m³ynem zaczyna³a siê wieœ parafialna. – Czy lubisz du¿o chodziæ? – spyta³ siê Wiktor Tuni. – A pan? – zapyta³a siê. – Przede wszystkim nie mo¿esz do mnie mówiæ „pan”. Wszystkie twoje siostry mówi¹ do mnie po imieniu. – Na razie to mi bêdzie trudno – szepnê³a zmieszana. – Pan jest o tyle ode mnie starszy... – tu siê jeszcze bardziej zmiesza³a i poczer26
wienia³a, a¿ po proste ³uki brwi. – Ojej – zawo³a³a – palnê³am jakieœ g³upstwo. – No, nie, to nie jest wcale g³upstwo, masz racjê, moje dziecko. – Wiktor nadrabia³ min¹, choæ rzeczywiœcie powiedzenie Tuni nie sprawi³o mu ¿adnej przyjemnoœci. – Pamiêtam ciebie zupe³nie malutk¹, mia³aœ zawsze przestraszone oczy... najbardziej wtedy, gdy wpad³aœ zdyszana do salonu i zawo³a³aœ przestraszona: „Ojej, kura mnie goni³a!”. Œmieli siê oboje. Obeszli podjazd i poszli wzd³u¿ kana³u, wymijaj¹c g³ówn¹ drogê. – Zawsze chodzi³em z Fel¹ w stronê m³yna – powiedzia³ Wiktor – a ty pamiêtasz dobrze Felê? – Pamiêtam – powiedzia³a obojêtnie Tunia – ale to ju¿ dziesiêæ lat, jak umar³a... – Wiesz co, chodŸmy teraz na cmentarz? – Dobrze – zgodzi³a siê Tunia – to przecie niedaleko. Ca³¹ drogê, co szli wzd³u¿ grabów, Wiktor mówi³ o Feli, wspomina³ jej ró¿ne powiedzenia, spacery z ni¹, zabawy. Fela wiecznie siedzia³a na stawach, w wodzie, k¹pa³a siê ca³ymi godzinami, bo bardzo dobrze p³ywa³a. Bawi³o j¹ to ogromnie. Tunia s³ucha³a obojêtnie i uwagi, którymi przerywa³a opowiadanie Wiktora, œwiadczy³y, ¿e myœli zupe³nie o czym innym. Dotyczy³y one urodzajów na polach po obu stronach alei, po³owu raków i ewentualnej hodowli ryb, któr¹ projektowa³ Kawecki. Myœli ich p³ynê³y tak równolegle, jak gdyby sz³y dwiema stronami kana³u – nie spotyka³y siê, ale te¿ nie przeszkadza³y sobie. O jednej scenie nie móg³ jej opowiedzieæ. By³o to ostatniego lata, na parê tygodni przed wybuchem wojny. Wraca³ kiedyœ przed wieczorem z jakiegoœ polowania, na kaczki, zdaje siê, bo lubi³ tak chodziæ sobie z fuzj¹ tu i ówdzie, choæ niewiele nastrzela³. Mia³ zajœæ do Wilka na kolacjê i nagle wyszed³ z zaroœli wierzbowych na ³¹czkê nad stawem. Poœrodku ³¹ki sta³a plecami do niego Fela, ca³kiem naga, i ¿ó³tym grzebieniem rozczesywa³a nied³ugi warkocz; zwracaj¹c siê do siedz¹cej naprzeciw niej Joli, ubranej w czerwon¹ sukniê, mówi³a coœ czy opowiada³a. Wiktor zatrzyma³ siê gwa³townie. S³oñce mia³ za sob¹ przed samym ju¿ zachodem i ¿ó³ty blask pada³ na ca³¹ grupê, dok³adnie oœwietlaj¹c bia³e kszta³tne cia³o Feli i czerwon¹ sukniê jej siostry. Jola zobaczy³a Wiktora i patrzy³a na niego bez s³owa z przera¿eniem; Fela 27
posz³a za jej wzrokiem i, zobaczywszy go, spojrza³a na niego zdziwiona przez ramiê: „Dlaczego nie przechodzisz?” – powiedzia³a spokojnie i bez pop³ochu. Ale nagle wrzasnê³a gwa³townie, przypad³a do ziemi i schowa³a siê b³yskawicznie za Jolê. „Zapomnia³am, ¿e zrzuci³am trykoty!” – wo³a³a, œmiej¹c siê trochê, a jednoczeœnie bardzo za¿enowana. Wiktor zawróci³ w wierzbowe zaroœla i czeka³ tam, a¿ siê Fela ubierze. Zamyka³ oczy i wci¹¿ widzia³ przed sob¹ w bia³ym oœwietleniu Felê, czesz¹c¹ siê i spokojnie zwracaj¹c¹ ku niemu swój profil. Pachnia³o wtedy pomiêdzy wierzbami gorycz¹ mokrych lasków – i teraz, ilekroæ poczu³ taki zapach, przechodz¹c obok kana³u, wyp³ywa³a przed nim ta grupa. Fela ubra³a siê wtedy i uciek³a naprzód, nie chc¹c siê spotkaæ z Wiktorem, a oni wracali z Jol¹; czu³ siê wtedy bardzo mê¿czyzn¹, z fuzj¹ za plecami, przy piêknej Joli, i zabawne za¿enowanie i nieporozumienie Feli nape³nia³o go raczej pogardliw¹ wyrozumia³oœci¹. Uwa¿a³ Felê za „ma³¹”, coœ zaledwie starszego od Zosi, i nigdy nie patrzy³ na ni¹ inaczej, jak na dziecko. Teraz czu³, ¿e mo¿e siê myli³. Nie tylko teraz scena ta przychodzi³a mu na pamiêæ. Wyp³ywa³a jako typowy jego „pejza¿” – na Murmanie, kiedy tak bardzo d³ugo nie widzieli ani jednej kobiety. Albo podczas wyprawy kijowskiej, kiedy spa³ na ³ó¿ku, na którym przed chwil¹ zak³uto ¯yda, i czu³ md³y zapach krwi w powietrzu, ale sen by³ wa¿niejszy od wszystkiego, od zbola³ych i poobcieranych nóg, od widoku œmierci i ran, z którym siê przecie mia³ czas przez tyle lat oswoiæ; i wtedy w³aœnie wyp³ywa³ obraz k¹pi¹cych siê kobiet, p³awi¹cych siê w spokojnym œwietle zachodz¹cego s³oñca. Jednak widzia³, sumuj¹c dopiero teraz te rzeczy, ¿e nie zapomnia³ on tak bardzo o Wilku; ¿e myœla³ o nim czêœciej, ni¿by siê zdawa³o. ¯e w ka¿de wolne oko jego œwiadomoœci wpada³o zaraz coœ z tamtej epoki, obraz którejœ z tych kobiet. Spojrza³ na Tuniê, sz³a obok niego wiotka, „kroczy³a” raczej, jak archanio³ obok Tobiasza na obrazie Giorgiona, stawiaj¹c osobno d³ugie nogi. I w ca³ej tej manierze chodzenia, w lekkim pochyleniu naprzód, w oczach, które przeœlizgiwa³y siê po dalszych obiektach z krótkowzroczn¹ obojêtnoœci¹, spostrzeg³ zadatek na starcze chodzenie Joli. „Za lat piêtnaœcie bêdzie tak samo chodzi³a” – pomyœla³. Do cmentarza by³o niedaleko, za m³ynem zaraz zaczyna³a siê 28
wieœ, a na prawo na wzgórzu, za pierwszymi domami, le¿a³ cmentarz. Sz³o siê tam zboczem, potem trochê w dó³, gdzie sta³a krynica z ¿urawiem, z czterema srebrnymi bia³odrzewkami, a potem by³a brama. Samo pole bo¿e te¿ by³o zasadzone gêsto drzewami i szczelnie wype³nione ma³ymi, zacieraj¹cymi siê wzgórkami, pod którymi odpoczywali ludzie. Krzy¿e, powalone i nik³e, gdzieniegdzie tylko stercza³y nad nimi. Trzeba by³o przejœæ to mrowie, aby dojœæ, pod samym ju¿ murem okólnym, do grobu rodzinnego pañstwa z Wilka. Ale i on ju¿ by³ przepe³niony. Felê po³o¿ono opodal w k¹cie, przy zbiegu dwóch murów, u³o¿onych z polnych kamieni. Nad grobem sta³ krzy¿ brzozowy otoczony sztachetami, ale mogi³ka by³a zaniedbana. Wiktor popatrzy³ na ten wzgórek, na którym nie by³o ani jednego kwiatka, i zrozumia³, ¿e jego pytanie o Felê nie dlatego by³o niestosowne, ¿e porusza³o œwie¿o zabliŸnion¹ ranê, ale dlatego, ¿e budzi³o rzeczy dawno zapomniane. Tak, z tego, co mówi³a mu dziœ Tunia, z tego, jak wygl¹da³ ten grób, wynika³o dobitnie, ¿e o Feli nikt ju¿ nie pamiêta. – Mama tu czêsto przychodzi? – zapyta³ siê Tuni. – O, mama teraz prawie siê nie rusza. Niedobrze siê czuje. Wiktor sta³ nad mogi³¹ i nie wiedzia³, co teraz ma powiedzieæ, co jeszcze ma pomyœleæ. Zapomnieli o jej istnieniu nawet, a któ¿ by dopiero pamiêta³ jej cia³o oœwietlone zachodz¹cym s³oñcem. On sam tylko na œwiecie ma tak¹ tajemnicê, kto wie, mo¿e jad¹c tutaj, myœla³ tylko o tym, ¿e spotka siê z Fel¹. Nie, nie myœla³ o niej, wie o tym dobrze i wcale nie myœla³ o Wilku, dopóki nie zrobi³ pierwszych kroków na szosie za stacj¹. Ale j¹ zasta³by tutaj najmniej zmienion¹, wtedy by³a na wstêpie, dziœ by³aby na koñcu najpiêkniejszego ³uku na moœcie ¿ycia kobiety, prawie taka sama jak wtedy na ³¹ce schodzi³aby ku dojrza³oœci, spokojnie mo¿e by zwróci³a g³owê w jego stronê i powiedzia³a: „Dlaczego nie przechodzisz?”. Albo mo¿e: „Dlaczego nie przychodzisz?”. Przyszed³, ale za póŸno, ju¿ to wszystko, co mog³o na niego czekaæ, sta³o siê popio³em. Dziesiêæ lat – po dziesiêciu latach nie ma tam zapewne nic, prócz kilku koœci, ani odrobiny z tych szerokich bia³ych pleców wiotkiej dziewczyny, zwróconych pod ¿ó³te s³oñce. Westchn¹³. Tunia zaœmia³a siê lekko: – Wzdychasz jak zakochany. 29