Ryszard Kapuściński
CZYTELNIK
5
Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich
© Copyright by the Estate of Ryszard Kapu ciñski, 2007 ISBN 978-83-07-03317-4
4
1. Jeste my lud mi 40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko siê zjawia 53. Nie wszystko wszyscy mo¿emy 71. ¯eglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wo³ach, ¿o³nierz wylicza rany 154. Dopóki oddycham, mam nadziejê 187. ¯ycie jest czuwaniem 303. Nie ma ¿ycia w wojnie 322. Cz³owiek cz³owiekowi wilkiem 326. W ogrodach Bellony rodz¹ siê nasiona mierci 336. Zawsze niepewne s¹ wyniki bitew 338. Dwa razy zwyciê¿a, kto siebie zwyciê¿a w zwyciêstwie 340. Umiesz zwyciê¿aæ, Hannibalu, nie umiesz zwyciêstwa wykorzystaæ! 344. Jedynym ocaleniem dla zwyciê¿onych nie spodziewaæ siê ocalenia 345. Zwyciê¿eni zwyciê¿yli my 349. Kim by³ ten, kto pierwszy wydoby³ straszne miecze? VERTE , ³aciñskie przys³owia, sentencje i ulotne s³owa zebra³, u³o¿y³, przet³umaczy³ i opracowa³ Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawiñskiego, PZWS, Warszawa 1959
5
6
Zamykamy miasto
7
8
Trzy miesi¹ce mieszka³em w Luandzie, w hotelu Tivoli . Z okna mia³em widok na zatokê i port. Przy nabrze¿ach sta³o kilka statków handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali ³¹czno æ radiow¹ z Europ¹ i mogli wiedzieæ o tym, co stanie siê w Angoli, lepiej i wiêcej ni¿ my, zamkniêci w oblê¿onym mie cie. Kiedy po wiecie rozchodzi³a siê wiadomo æ, ¿e zbli¿a siê bitwa o Luandê, statki odp³ywa³y w g³¹b morza i zatrzymywa³y siê na granicy horyzontu. Razem z nimi oddala³a siê ostatnia nadzieja na ratunek, poniewa¿ ucieczka drog¹ l¹dow¹ by³a niemo¿liwa, a powtarza³a siê pog³oska, ¿e w ka¿dej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywa³o siê, ¿e termin ataku na Luandê zosta³ przesuniêty i flota wraca³a do zatoki w nie koñcz¹cym siê oczekiwaniu na ³adunek kawy i bawe³ny. Ruch tych statków by³ dla mnie wa¿nym ród³em informacji. Kiedy pustosza³a zatoka, zaczyna³em przygotowywaæ siê na najgorsze. Nas³uchiwa³em, czy nie zbli¿aj¹ siê odg³osy kanonady artyleryjskiej. Zastanawia³em siê, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali miêdzy sob¹ Portugalczycy, ¿e w mie cie ukrywa siê dwa tysi¹ce ¿o³nierzy Holdena Roberto, którzy czekaj¹ tylko na rozkaz rozpoczêcia rzezi. Ale w ród tych niepokojów statki znowu wp³ywa³y do zatoki. Nie znanych mi marynarzy wita³em w my lach jak zbawców: na jaki czas zapowiada³a siê cisza. 9
W s¹siednim pokoju mieszka³o dwoje starych ludzi don Silva, handlarz diamentów, i jego ¿ona dona Esmeralda, która umiera³a na raka. Do¿ywa³a ostatnich dni bez pomocy i ratunku, poniewa¿ zamkniêto ju¿ szpitale, a lekarze wyjechali. Jej cia³o ginê³o w stercie poduszek, poskrêcane z bólu. Ba³em siê tam wstêpowaæ. Kiedy wszed³em i spyta³em, czy nie przeszkadza jej, ¿e nocami stukam na maszynie. Jej my l wydosta³a siê z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieæ: Nie, Ricardo, mnie ju¿ nic nie mo¿e przeszkodziæ, ¿eby doj æ do koñca. Don Silva godzinami chodzi³ po korytarzu. K³óci³ siê z wszystkimi, wyzywa³ wiat, kark pêcznia³ mu od z³ej krwi. Krzycza³ nawet na czarnych, choæ ju¿ w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych s¹siadów nabra³ nawet takiego zwyczaju, ¿e zatrzymywa³ zupe³nie nieznanych Afrykañczyków, podawa³ im rêkê i k³ania³ siê uni¿enie. Tamci my leli, ¿e wojna pomiesza³a mu zmys³y i odchodzili pospiesznie. Don Silva czeka³ na przyj cie Holdena Roberto i wypytywa³ mnie, czy wiem co na ten temat. Widok odp³ywaj¹cych statków nape³nia³ go najwiêksz¹ rado ci¹. Zaciera³ rêce, prostowa³ siê w krzy¿u, pokazywa³ sztuczne zêby. Mimo przygniataj¹cych upa³ów chodzi³ zawsze w ciep³ym ubraniu. W fa³dy garnituru mia³ powszywane ró¿añce diamentów. Raz w przyp³ywie zadowolenia, kiedy wydawa³o siê, ¿e FNLA jest ju¿ u wej cia do hotelu, pokaza³ mi gar æ przezroczystych kamyków, które wygl¹da³y jak drobno pot³uczone szk³o. By³y to diamenty. W hotelu mówili, ¿e Silva nosi na sobie pó³ miliona dolarów. Stary mia³ serce rozdarte. Chcia³ uciec ze swoim bogactwem, a przykuwa³a go choroba dony Esmeraldy. Ba³ siê, ¿e je¿eli nie wyjedzie natychmiast, kto doniesie i odbior¹ mu jego skarby. Nigdy nie wychodzi³ na ulicê, chcia³ nawet wprawiæ dodatkowy zamek, ale 10
wszyscy fachowcy ju¿ wyjechali i w Luandzie nie by³o cz³owieka, który by potrafi³ to zrobiæ. Naprzeciw mnie mieszka³a m³oda para Arturo i Maria. On by³ urzêdnikiem kolonialnym, a ona spokojn¹, milcz¹c¹ blondyn¹ o zamglonych, zmys³owych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymieniæ pieni¹dze angolañskie na portugalskie, a to trwa³o tygodniami, bo kolejki do banków by³y kilometrowe. Nasza sprz¹taczka, ¿wawa, ciep³a staruszka dona Cartagina, donios³a mi oburzonym szeptem, ¿e Arturo i Maria ¿yj¹ na wiarê. To znaczy, ¿yj¹ jak Murzyni, jak ci bezbo¿nicy z MPLA. W jej skali warto ci by³ to najni¿szy stopieñ degradacji i pohañbienie bia³ego cz³owieka. Dona Cartagina te¿ czeka³a na przyj cie Holdena Roberto. Nie wiedzia³a, gdzie s¹ jego wojska, i pyta³a mnie skrycie o nowiny. Pyta³a tak¿e, czy dobrze piszê o FNLA. Mówi³em, ¿e tak, ¿e entuzjastycznie. Z wdziêczno ci sprz¹ta³a mi zawsze pokój na najwy¿szy po³ysk, a kiedy w mie cie nie by³o co piæ, przynosi³a mi nie wiadomo sk¹d butelkê wody. Maria traktowa³a mnie jak cz³owieka, który przygotowuje siê do samobójstwa, poniewa¿ powiedzia³em jej, ¿e zostajê w Luandzie do dnia niepodleg³o ci Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamieñ na kamieniu. Wszyscy zgin¹ i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sêpy i hieny. Radzi³a mi, ¿ebym szybko wyje¿d¿a³. Zrobi³em z ni¹ zak³ad o butelkê wina, ¿e przetrwam i ¿e spotkamy siê w Lizbonie, w eleganckim hotelu Altis 15 listopada, o siedemnastej. Spó ni³em siê na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawi³a mi kartkê, ¿e czeka³a i ¿e nastêpnego dnia wyje¿d¿aj¹ z Arturo do Brazylii. Ca³y hotel Tivoli by³ zapchany po brzegi i przypomina³ nasze dworce tu¿ po wojnie, wy³adowane t³u11
mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powi¹zanych t³umoków. Wszêdzie pachnia³o le, kwa no, budynek wype³nia³a lepka, d³awi¹ca duchota. Ludzie pocili siê z gor¹ca i ze strachu. Panowa³ nastrój apokalipsy, wyczekiwania na moment zag³ady. Kto przyniós³ wiadomo æ, ¿e w nocy zbombarduj¹ miasto. Kto inny dowiedzia³ siê, ¿e w swoich dzielnicach czarni ostrz¹ no¿e i chc¹ je próbowaæ na portugalskich gard³ach. Lada moment mia³o wybuchn¹æ powstanie. Jakie powstanie? dopytywa³em siê, ¿eby napisaæ o tym do Warszawy. Nikt nie wiedzia³ dok³adnie. Po prostu powstanie, a co za powstanie, to siê oka¿e, jak wybuchnie. Plotka wycieñcza³a wszystkich, targa³a nerwy, odbiera³a zdolno æ my lenia. Miasto ¿y³o w atmosferze histerii, dygota³o z lêku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradziæ sobie z rzeczywisto ci¹, która ich teraz otacza³a. Jak j¹ obja niæ, jak oswoiæ. Mê¿czy ni gromadzili siê na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, ¿eby hotel na noc barykadowaæ. Ci, którzy mieli szersze horyzonty i zdolno æ globalnego spojrzenia na wiat, uwa¿ali, ¿e trzeba wys³aæ depeszê do ONZ z apelem o interwencjê. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, koñczy³o siê na dysputach. Wieczorami lata³ nad miastem samolot i zrzuca³ ulotki. By³ to samolot pomalowany na czarno, bez wiate³ i znaków. Ulotki mówi³y, ¿e wojska Holdena Roberto stoj¹ pod Luand¹ i ¿e wejd¹ do stolicy choæby jutro. ¯eby u³atwiæ to zadanie, wzywa siê ludno æ do wymordowania wszystkich Rosjan, Wêgrów i Polaków, którzy dowodz¹ oddzia³ami MPLA i s¹ sprawcami ca³ej wojny i wszystkich nieszczê æ, jakie spad³y na umêczony na12
ród. Dzia³o siê to we wrze niu, kiedy w ca³ej Angoli by³em jedynym cz³owiekiem z Europy wschodniej. W mie cie grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Luandzie nie istnia³a ¿adna w³adza, a oni chcieli m ciæ siê za wszystko, za rewolucjê go dzików, za utracon¹ Angolê, za z³amane kariery. Ka¿de pukanie do drzwi mog³o byæ dla mnie z³ym sygna³em. Stara³em siê o tym nie my leæ, jest to jedyny sposób na takie sytuacje. Bojówkarze zbierali siê w nocnym barze Adao , obok hotelu. By³o tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. W³a ciciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przes³oniêtych spuch³ymi powiekami, wzi¹³ mnie raz do swojego kantorku. Od pod³ogi do sufitu ciany by³y zabudowane pó³kami, na pó³kach sta³o dwie cie dwadzie cia sze æ odmian whisky. Wyci¹gn¹³ z szuflady biurka dwa pistolety i po³o¿y³ je przed sob¹. Zabijê tym dziesiêciu komunistów i dopiero bêdê spokojny, powiedzia³. Patrzy³em na niego, u miecha³em siê i czeka³em, co zrobi. Przez drzwi s³ychaæ by³o muzykê, bojówkarze zabawiali siê z pijanymi Mulatkami. Gruby schowa³ pistolety i zatrzasn¹³ szufladê. Do dzi nie wiem, dlaczego zostawi³ mnie w spokoju. Mo¿e nale¿a³ do ludzi, jakich nieraz spotyka³em, którym wiêksz¹ satysfakcjê od zabijania daje wiadomo æ, ¿e mogliby zabiæ, a tego nie robi¹. Przez ca³y wrzesieñ k³ad³em siê spaæ nie wiedz¹c, co stanie siê tej nocy i nastêpnego dnia. Ko³o mnie krêci³o siê kilku typów, rozpoznawa³em ich twarze. Spotykali my siê ci¹gle, nie zamieniaj¹c s³owa. Nie wiedzia³em, co robiæ. Z pocz¹tku postanowi³em czuwaæ, nie chcia³em, ¿eby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w po³owie nocy napiêcie s³ab³o i zasypia³em w ubraniu, w butach, 13
na wielkim ³ó¿ku piêknie zas³anym przez donê Cartaginê. MPLA nie mog³o mnie obroniæ: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykañskich, albo jeszcze dalej na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszka³em, do nich jeszcze nie nale¿a³a. Dlatego lubi³em je dziæ na front tam by³o bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednak¿e wyjazdy takie trafia³y siê rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dok³adnie okre liæ, gdzie jest front. Nie by³o komunikacji ani ³¹czno ci. Samotne, ma³e oddzia³y niewprawnych, pocz¹tkuj¹cych partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, porusza³y siê to tu, to tam, bez planu i my li. Tê wojnê ka¿dy prowadzi³ na swoj¹ rêkê, ka¿dy by³ zdany na siebie. Codziennie, o dziewi¹tej wieczorem odzywa³a siê Warszawa. W aparacie teleksu, który sta³ w recepcji, zapala³o siê wiat³o i maszyna wystukiwa³a sygna³: 814251 PAP PL DOBRY WIECZOR PROSIMY NADAWAC
albo: NARESZCIE UDALO NAM SIE POLACZYC
albo: CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.
Odpowiada³em: OK OK MOM SVP
i w³¹cza³em ta mê z tekstem depeszy. 14
Dla mnie godzina dziewi¹ta by³a najwa¿niejsz¹ chwil¹ dnia, by³a powtarzaj¹cym siê ka¿dego wieczora prze¿yciem. Pisa³em codziennie, pisa³em z pobudek najbardziej egoistycznych, prze³amywa³em wewnêtrzny bezw³ad i depresjê, ¿eby zrobiæ choæby najkrótsz¹ depeszê i utrzymaæ ³¹czno æ z Warszaw¹, bo to ratowa³o mnie przed samotno ci¹ i poczuciem opuszczenia. Je¿eli mia³em czas, warowa³em przy teleksie na d³ugo przed dziewi¹t¹. Zapalaj¹ce siê wiat³o wzbudza³o we mnie taki sam entuzjazm, jaki w cz³owieku zagubionym na pustyni wywo³uje odnalezione nagle ród³o. Stara³em siê na wszystkie sposoby przeci¹gaæ czas tych seansów. Opisywa³em szczegó³owo wszystkie bitwy. Pyta³em, jaka jest pogoda w kraju, i skar¿y³em siê, ¿e nie mam co je æ. Ale w koñcu przychodzi³ moment, kiedy Warszawa odzywa³a siê: ODBIOR DOBRY LACZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY
wiat³o gas³o i znowu zostawa³em sam. Luanda ginê³a inaczej ni¿ nasze miasta w latach wojny. Nie by³o nalotów, pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnic¹. Nie by³o cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamiêtam ani jednego po¿aru. Miasto umiera³o tak, jak ginie oaza, w której wysch³y studnie pustosza³o, zapada³o w martwotê, odchodzi³o w zapomnienie. Ale ta agonia nast¹pi³a pó niej, na razie wszêdzie panowa³ gor¹czkowy ruch. Wszyscy spieszyli siê, wszyscy wyje¿d¿ali! Ka¿dy stara³ siê odlecieæ najbli¿szym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy ci¹gali Portugalczycy z ca³ej Angoli. Z najdalszych zak¹tków przyje¿d¿a³y karawany samochodów wy³adowa15
nych lud mi i baga¿em. Mê¿czy ni zaro niêci, kobiety wymiête i rozczochrane, dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy ³¹czyli siê w d³ugie kolumny i tak przemierzali kraj, bo im wiêksza gromada, tym bezpieczniej. Z pocz¹tku zajmowali w Luandzie hotele, ale potem nie by³o ju¿ miejsc, wiêc kierowali siê prosto na lotnisko. Wokó³ lotniska powsta³o koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie mieszkali pod go³ym niebem, wiecznie zmokniêci, bo ci¹gle pada³y deszcze. ¯yli teraz gorzej ni¿ czarni w s¹siaduj¹cej z lotniskiem dzielnicy afrykañskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponur¹ rezygnacj¹, nie wiedz¹c, kogo przeklinaæ za swój los. Salazar ju¿ nie ¿y³, Caetano uciek³ do Brazylii, a w Lizbonie rz¹dy ci¹gle siê zmienia³y. Wszystkiemu winna by³a rewolucja, bo przedtem panowa³ spokój. Teraz rz¹d obieca³ czarnym wolno æ, czarni pobili siê miêdzy sob¹, pal¹ i morduj¹. Oni nie s¹ zdolni do rz¹dzenia. Czarny to tak: wypiæ, a potem spaæ ca³y dzieñ. Nawiesza na siebie koralików i chodzi zadowolony. Pracowaæ? Tutaj nikt nie pracuje. Oni ¿yj¹ jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysi¹c! Ja widzia³em takich, co ¿yj¹ jak tysi¹c lat temu. A co mo¿na wiedzieæ, jak by³o tysi¹c lat temu? Pewnie, ¿e mo¿na, ka¿dy wie, jak by³o. Tego kraju wiêcej nie bêdzie. Mobutu we mie kawa³ek, ci z po³udnia wezm¹ kawa³ek i tak siê skoñczy. ¯eby tylko zaraz st¹d odlecieæ. ¯eby na to wiêcej nie patrzeæ. Ja tu w³o¿y³em czterdzie ci lat pracy. Ca³¹ swoj¹ krwawicê. Kto mi teraz zwróci? Pan my li, ¿e mo¿na zacz¹æ ¿ycie od nowa? Ludzie siedz¹ na tobo³kach okryci plastykiem, bo deszcz si¹pi, medytuj¹, rozwa¿aj¹ wszystko. Czasem w tym porzuconym t³umie, który wegetuje tutaj tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobij¹ ¿o³nierzy wyznaczonych do pilnowania porz¹dku, a mê¿czy ni usi³uj¹ porwaæ samolot, aby wiat dowiedzia³ siê, do jakiej 16
rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy st¹d odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny ba³agan. Zorganizowaæ Portugalczyków jest trudno, poniewa¿ s¹ to zdeklarowani indywiduali ci, natury, które nie potrafi¹ ¿yæ w cisku i we wspólnocie. Pierwszeñstwo maj¹ kobiety ciê¿arne. Dlaczego one? Czy ja mam byæ gorsza, bo urodzi³am pó³ roku temu? Dobrze, pierwszeñstwo maj¹ ciê¿arne i z niemowlêtami. Dlaczego one? Czy mam byæ gorsza, bo mój syn skoñczy³ trzy lata? Dobrze, pierwszeñstwo maj¹ kobiety z dzieæmi. Tak? A ja, dlatego ¿e jestem mê¿czyzn¹, mam tutaj zgin¹æ? I oto co silniejsi ³aduj¹ siê do samolotu, a kobiety z dzieæmi k³ad¹ siê na betonie, pod ko³ami, tak ¿eby piloci nie mogli ruszyæ, przychodzi wojsko, wypêdza mê¿czyzn, ka¿e wsiadaæ kobietom, one wchodz¹ po schodkach triumfuj¹ce, jak oddzia³ zwyciêzców do nowo zdobytego miasta. Dajmy najpierw odlecieæ za³amanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukaæ, ¿eby nie wojna, ju¿ dawno by³bym w domu wariatów. A nas pod Carmon¹ napad³ oddzia³ dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelaæ. Do dzisiaj jestem ca³a rozdygotana. Oszalejê, je¿eli nie wylecê st¹d natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, ¿e straci³em ca³y dorobek ¿ycia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwóch z UNITA trzyma³o mnie za w³osy, a trzeci przystawi³ mi lufê do samego oka. Uwa¿am, ¿e jest to dostateczny powód, ¿eby postradaæ zmys³y. ¯adne kryterium nie zyskiwa³o aprobaty ogó³u. Zrozpaczony t³um napiera³ na ka¿dy samolot, mija³y godziny, nim da³o siê ustaliæ, kto wreszcie dostanie miejsce. Trzeba przewie æ pó³ miliona uchod ców mostem powietrznym na drugi koniec wiata. Wszyscy wiedz¹, dlaczego chc¹ wyjechaæ. Oni wiedz¹, ¿e wrzesieñ da siê przetrwaæ, ale w pa dzierniku 2 Jeszcze...
17