Nancy Mitford - Miłość w chłodnym klimacie

Page 1

– Czy nie możesz być trochę milsza dla nich, żaden męż­czyzna nie ma ochoty zalecać się do manekina, to mało zachę­cające.

Nancy Mitford

Rodzina Montdore’ów z Hampton to arystokracja z najwyższej półki, nieprzyzwoicie bogaty ród hrabiowski. Dodatkowo ich wkraczająca w pełnoletność córka, Polly, została obdarzona tak olśniewającą urodą, że wróżyć jej można rychłe zamąż­ pójście. Jednak zabiegi czynione w tym kierunku przez ambitną matkę, lady Montdore, pozostawiają dziewczynę kompletnie obojętną. Również kawalerowie wolą podziwiać ją z daleka… Jaka jest tajemnica pięknej Polly?

– Dziękuję ci, ale nie chcę, żeby się do mnie zalecano.

Miłość w chłodnym klimacie to kolejna powieść Nancy Mitford rozgrywająca się w środowisku arystokratycznym. Z poprzednią częścią, cieszącą się dużym powodzeniem Pogonią za miłością, łączy ją osoba narratorki oraz krąg drugoplanowych postaci. Przezabawne, zaskakujące i nie do podrobienia… Mitford to jedna z najbardziej oryginalnych, uwodzicielskich i kreatywnych użytkowniczek języka angielskiego. Philip Hensher Kunszt Mitford w swoim najlepszym wydaniu – tak pięknie skrzy się dowcipem i lekkością, że stanowi klasę sam dla siebie. „The New Republic”

ISBN 978-83-07-03414-0

9 788307 034140

www.czytelnik.pl

‚‚

Tymczasem w Hampton ma pojawić się przyszły spadkobierca majątku, daleki kuzyn z odległej Kanady. Montdore’owie wy­o­ brażają go sobie jako biednego, nieokrzesanego prowin­cjusza „z kolonii”. Czeka ich jednak prawdziwy szok.

MIŁOSC W CHŁODNYM KLIMACIE

M IŁOSC W CHŁODNYM KLIMACIE

– Na miły Bóg, czego więc chcesz?

Nancy ‚ Mitford ‚

Absolutnie niepowtarzalne, niepodrabialne i wciągające bez reszty. „The Spectator”

CZYTELNIK



Nancy Mitford

‚‚ MIŁOSC W CHŁODNYM KLIMACIE Przełożyła Aleksandra Ambros

CZYTELNIK 3


Tytuł oryginału Love in a Cold Climate © Nancy Mitford 1949

Opracowanie graficzne Zuzanna Lipińska

Redaktor Anna Kubalska Redaktor techniczny Bożena Ławnicka Korekta Mariusz Zwoliński

© Copyright for the Polish translation by Aleksandra Ambros, Warszawa 2018 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2018

ISBN 978-83-07-03414-0

4


CZĘŚĆ PIERWSZA

5


6


1 Muszę rozpocząć tę opowieść krótkim przypomnieniem historii rodziny Hamptonów, bo trzeba koniecznie raz na zawsze uświadomić sobie fakt, że Hamptonowie byli nie tylko bardzo bogaci, ale też należeli do wielkich rodów arystokratycznych. Wystarczyłoby zajrzeć do Burke’a czy Debretta, by się o tym przekonać, te opasłe tomy nie zawsze są jednak dostępne, natomiast nakład książek na ten temat autorstwa szwagra lorda Montdore, Chłoptasia Dougdale’a, został wyczerpany. Jego wielki snobizm i niewielki talent literacki zaowocowały trzema szczegółowymi studiami dotyczącymi dziejów przodków jego żony, ale chcąc je teraz przeczytać, należy poprosić księgarza, by je nabył z drugiej ręki. (Księgarz zamieści ogłoszenie w branżowej gazecie „The Clique”: „H. Dougdale, wszystko”. Zostanie zasypany egzemplarzami w cenie około szylinga jeden, po czym dumnie obwieści swojemu klientowi, że „udało się znaleźć to, czego pan sobie życzył”, dając mu do zrozumienia, że przeszukiwał godzinami stragany z używanymi książkami i nabył za bezcen, czyli 30 szylingów, wszystkie trzy). Georgiana, lady Montdore i jej krąg, Prześwietni Montdore’owie oraz Dawne kroniki Hampton – mam je wszystkie koło 7


siebie teraz, kiedy piszę, i widzę, że otwierający akapit pierwszej z nich brzmi: „Dwie damy, brunetka i blondynka, obie młode i piękne, pewnego pogodnego majowego poranka jechały szparko w kierunku małej wioski Kensington. Były to Georgiana hrabina Montdore i Walburga księżna Paddington, jej wielka przyjaciółka. Stanowiły uroczy żywy obraz, roztrząsając z zapałem palącą aktualnie kwestię – czy powinno się dołożyć, czy też nie do pożegnalnego prezentu dla biednej, drogiej księżnej Lieven*”. Książka dedykowana jest, za łaskawym przyzwoleniem, Jej Królewskiej Wysokości Wielkiej Księżnej Piotrownie z Rosji i ma osiem całostronicowych ilustracji. Trzeba przyznać, że kiedy owa koszmarna trylogia ukazała się po raz pierwszy, cieszyła się wielkim wzięciem u użytkowników wypożyczalni książek. „Hamptonowie są starożytną rodziną na zachodzie Anglii, w rzeczy samej Fuller, w swoich Worthies, wspomina ją jako pradawny ród”. Burke przedstawia ją jako nieco starszą niż robi to Debrett, ale obydwaj zagłębiają się w mroki średniowiecza, z których wydobywają przodków o imionach niczym z powieści P.G. Wodehouse’a: Ugów, Bertów i Thredów, o losach niczym z powieści Walter Scotta. „Jego lordowska mość został pojmany – ścięty – uwięziony – wyjęty spod prawa – skazany na banicję – wywleczony z więzienia przez rozszalały tłum – zginął w bitwie pod Crécy – zatonął na White Ship – zaginął podczas trzeciej krucjaty * Księżna Lieven – żona ambasadora rosyjskiego w Londynie w okresie Regencji (1811–1820).

8


– zabity w pojedynku”. Bardzo niewiele śmierci naturalnych odnotowano w owych wczesnych, okrytych mrokiem czasach. Zarówno Burke, jak Debrett z widoczną przyjemnością pochylają się nad obiektem tak autentycznym jak ów ród, którego ciągłości nie zakłóciło pojawienie się linii żeńskiej ani prawna zmiana nazwiska. Nie zdołała też podważyć jego autentyczności żadna z tych okropnych książek wychodzących w dziewiętnastym wieku i biorących sobie za cel oczernianie arystokracji. Wysocy, złotowłosi baronowie pochodzący z prawego łoża, wszyscy bardzo do siebie podobni, nastawali jeden po drugim w Hampton, na ziemi, która nigdy nie została kupiona ani sprzedana, aż w roku 1770 ówczesny lord Hampton po wizycie w Wersalu przywiózł francuską oblubienicę, niejaką mademoiselle de Montdore. Ich syn miał piwne oczy, śniadą cerę i, jak można się domyślać, bo na wszystkich portretach były pudrowane, czarne włosy. Ta czerń nie przetrwała w rodzinie; poślubił on złotowłosą dziedziczkę z Derbyshire i Hamptonowie odzyskali swoją błękitno-złotą urodę, z której słyną po dziś dzień. Syn Francuzki był człowiekiem dość bystrym i światowcem co się zowie; zajmował się trochę polityką i napisał książkę aforyzmów. Wielka i długoletnia przyjaźń z księciem regentem przyniosła mu, obok innych przywilejów, tytuł hrabiowski. Jako że cała rodzina matki zginęła we Francji w czasach Terroru, włączył do tytułu jej nazwisko. Niewyobrażalnie bogaty, wydawał niewyobrażalne sumy; gustował we francuskich dziełach sztuki i w latach po rewolucji zgromadził imponującą ich kolekcję. Znalazło się w niej wiele przedmiotów pochodzących z królewskich rezydencji, jak również tych, które zostały w swoim czasie 9


złupione z Hôtel de Montdore na rue de Varenne. Chcąc uzyskać odpowiednią oprawę dla tej kolekcji, wyburzył w Hampton duży prosty budynek, który dla jego dziadka wybudował Adam, i ściągnął do Anglii kamień po kamieniu (jak ponoć czynią to dzisiejsi amerykańscy milionerzy) francuski gotycki zamek. Następnie odbudował go wokół imponującej wieży własnego pomysłu, ściany pokojów pokrył francuską boazerią oraz jedwabiem i umiejscowił w formalnym pejzażu, który również sam zaprojektował i obsadził. Wszystko to było bardzo wspaniałe i bardzo szalone, lecz w okresie między wojnami, o którym piszę, bardzo niemodne. „Sądzę, że to jest piękne – powiadali ludzie – ale szczerze mówiąc, ja się nie zachwycam”. Ten lord Montdore wybudował także rezydencję Montdore House na Park Lane w Londynie oraz zamek na grani w hrabstwie Aberdeen. Bez najmniejszych wątpliwości był on najbardziej interesującą i oryginalną postacią, jaką kiedykolwiek wydała owa rodzina, żaden jednak z jej członków nie wyłamał się z dostojnej tradycji. Solidnego, zacnego, potężnego Hamptona znaleźć można na każdej stronie historii angielskiej, mieli oni olbrzymi wpływ na zachodzie Anglii, a ich rad nie puszcza się w Londynie mimo uszu. Tę tradycję kontynuował ojciec mojej przyjaciółki Polly Hampton. Jeśli Anglik mógłby pochodzić od bogów, to jemu należałoby takie pochodzenie przypisać; był tak bardzo typem angielskiego arystokraty, że ci, którzy wierzyli w wyższość arystokratycznego rządu, zawsze wysuwali go jako przykład na poparcie swoich argumentów. W rzeczy samej sądzono powszechnie, że gdyby było więcej jemu podobnych, kraj by tak nie zszedł na psy, nawet socjaliści przyznawali 10


mu wszelkie zalety, co ich niewiele kosztowało, ponieważ stanowił egzemplarz pojedynczy i w dodatku się starzał. Uczony, chrześcijanin, dżentelmen, najlepszy strzelec na Wyspach Brytyjskich, najprzystojniejszy wicekról, jakiego kiedykolwiek wysłaliśmy do Indii, lubiany dziedzic, filar Partii Konserwatywnej, cudowny starszy pan, który nigdy nie zrobił ani nie powiedział nic pospolitego. Moja kuzynka Linda i ja, dwie zuchwałe dziewczynki, których opinia nie ma najmniejszego znaczenia, uważałyśmy go za fantastycznego starego oszusta i wydawało się nam, że w tym domu liczy się naprawdę lady Montdore. Lady Montdore wciąż robiła rzeczy uchodzące za pospolite i małostkowe, była bardzo niepopularna, równie nielubiana jak jej mąż był kochany, jeśli więc on zrobił coś, co zdawało się nie do końca jego godne albo co nie całkiem zgadzało się z jego reputacją, winę przypisywano jej. „Oczywiście, że to ona go do tego nakłoniła”. Z drugiej strony często się zastanawiałam, czy bez jej tyranizowania, popychania go, knucia i intrygowania na jego rzecz, owego „nakłaniania go”, czy tak naprawdę, bez tych właśnie cech, które sprawiały, że była tak nielubiana, jej grubej skóry, ambicji, niepohamowanego parcia do przodu, w ogóle dokonałby on kiedykolwiek czegoś wartego odnotowania w świecie. Nie jest to teoria popularna. Rzekomo w sile wieku, nim naprawdę mogłam go poznać, gdy po ich powrocie z Indii był już stary, zmęczony i zaprzestał walki, miał pod kontrolą nie tylko ludzkie losy, ale także wulgarne zachowanie żony. Zastanawiam się. Wyczuwałam u lorda Montdore nieskuteczność działania, która nie miała nic wspólnego z wiekiem: na pewno był piękny fizycznie, ale była to piękność 11


pusta, jak piękność kobiety pozbawionej seksapilu; wyglądał cudownie i staro, ale odnosiłam wrażenie, że choć nadal regularnie uczęszcza do Izby Lordów, bierze udział w posiedzeniach Tajnej Rady Królewskiej, zasiada w wielu komitetach i często pojawia się na liście wyróżnionych z okazji urodzin monarchy, mógłby równie dobrze być zrobiony z cudownej starej tektury. Lady Montdore natomiast niewątpliwie była stworzona z krwi i kości. Urodziła się jako panna Perrotte, urodziwa córka wiejskiego dziedzica posiadającego niewielki majątek i niewielkie znaczenie, tak więc jej małżeństwo z lordem Montdore stanowiło o wiele świetniejszą partię, niż mogłaby realnie oczekiwać. W miarę upływu czasu, kiedy jej towarzyska pazerność i snobizm, jej straszliwa, nieznająca umiaru niegrzeczność stały się przysłowiowe, dając pożywkę wielu anegdotom, ludzie zaczynali sądzić, iż pochodzi ze znacznie niższej sfery albo zza oceanu, ale w rzeczywistości była całkiem dobrze urodzona i starannie wychowana, tak że nie wchodziły w rachubę żadne okoliczności łagodzące i powinna była wiedzieć, jak się należy zachować. Z pewnością jej agresywna wulgarność wzrastała z wiekiem i coraz bardziej rzucała się w oczy. Tak czy inaczej mąż chyba nigdy tego nie zauważał i ich małżeństwo było udane. Lady Montdore szybko pchnęła go na drogę kariery publicznej, której owocami mógł się cieszyć bez specjalnego nakładu pracy, bo już ona się postarała, by otaczała go chmara kompetentnych podwładnych, a choć on udawał, że gardzi życiem towarzyskim, które nadawało sens jej egzystencji, godził się z nim z wielkim wdziękiem, wykorzystując naturalny talent do przyjemnej konwersacji i przyj12


mując jako rzecz mu należną fakt, że ludzie uważają, iż jest wspaniały. – Czyż lord Montdore nie jest wspaniały? Sonia oczywiście jest niemożliwa, ale on jest tak genialny, taki kochany, uwielbiam go. Lubiano udawać, że wyłącznie ze względu na niego bywa się w domu Montdore’ów, co było wierutną bzdurą, ponieważ nie miał on najmniejszego wkładu w radosną, pełną życia atmosferę przyjęć u lady Montdore, która choć pod wieloma względami trudna do zniesienia, jako gospodyni niewątpliwie błyszczała. Krótko mówiąc, byli ze sobą szczęśliwi i wyjątkowo dobrze dopasowani. Jednak przez wiele lat małżeństwa towarzyszyło im jedno zmartwienie: nie mieli dzieci. Lord Montdore niepokoił się, ponieważ naturalnie chciał mieć spadkobiercę, a także z powodów sentymentalnych. Lady Montdore wprost się zamartwiała. Nie tylko też życzyła sobie spadkobiercy, ale nie potrafi ła znieść niepowodzenia na żadnym polu i namiętnie pragnęła mieć coś, na czym mogłaby skoncentrować tę ilość energii, której nie pochłaniało małżeństwo i kariera męża. Byli małżeństwem blisko dwadzieścia lat i wyzbyli się już całkiem nadziei na dziecko, kiedy lady Montdore zaczęła się czuć nie tak dobrze jak zwykle. Nie zwracała na to uwagi, nadal zajmowała się swoimi codziennymi obowiązkami i dopiero na dwa miesiące przed porodem zorientowała się, że będzie mieć dziecko. Była na tyle sprytna, żeby nie narażać się na kpiny często towarzyszące podobnym sytuacjom, i udawała, że celowo trzymała to w tajemnicy, tak więc zamiast zarykiwać się ze śmiechu wszyscy mówili: „Czyż Sonia nie jest absolutnie fenomenalna?”. Wszystko to wiem, ponieważ opowiedział mi o tym 13


mój wuj Davey Warbeck. Przez lata cierpiąc na większość przypadłości lub raczej ciesząc się większością przypadłości ze słownika medycznego, był znakomicie na bieżąco, jeśli chodzi o plotki z kliniki położniczej. To że dziecko po urodzeniu okazało się dziewczynką, w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało Montdore’om. Możliwe, że biorąc pod uwagę fakt, iż lady Montdore nie miała jeszcze czterdziestu lat, kiedy urodziła się Polly, nie przewidywali, że pozostanie jedynaczką, a do czasu gdy zdali sobie sprawę, że nie będą mieli więcej dzieci, zdołali pokochać ją tak mocno, iż myśl, że mogłaby być w jakikolwiek sposób inna, być inną osobą, chłopcem, nie mieściła im się w głowie. Oczywiście chcieliby mieć syna, ale tylko o ile mogliby go mieć obok, a nie zamiast Polly. Stanowiła ich skarb, samo centrum ich uniwersum. Polly Hampton była piękna i piękność stanowiła jej cechę dominującą. Należała do tych osób, o których nie potrafimy myśleć inaczej jak tylko w związku z ich wyglądem, w jej wypadku niezmiennym niezależnie od ubrania, wieku, okoliczności, a nawet zdrowia. Kiedy była chora czy zmęczona, po prostu wyglądała na osobę kruchą, ale nigdy nie miała żółtej czy zwiędłej cery ani nie wyglądała niepociągająco; urodziła się piękna i nigdy, w żadnym momencie, kiedy ją znałam, nie przygasła, nie zbrzydła, lecz przeciwnie, jej uroda cały czas nabierała blasku. Piękność Polly i pozycja jej rodziny są zasadniczymi elementami tej opowieści. Podczas gdy o Hamptonach można poczytać w różnych encyklopediach czy leksykonach, to niewiele da sięganie do „Tatlera” i oglądanie w tym magazynie Polly takiej, jaką widzieli Lenare czy Dorothy Wilding. Struktura kostna wyznaczająca rysy twarzy oczywiście tam jest, koszmarne kapelusze, 14


staroświeckie pozy nie są w stanie jej ukryć, rysy i owal twarzy Polly były zawsze doskonałe. Ale piękność to w końcu coś więcej niż kości, bo kiedy kości należą do śmierci i zdolne są przetrwać rozkład, piękność jest żywa, jest nieuchwytna, błękitne cienie na białej cerze, włosy opadające jak złote pióra na białe gładkie czoło; ucieleśniona jest w ruchu, w uśmiechu i nade wszystko w spojrzeniu pięknej kobiety. Spojrzenie Polly było niebieskim błyskiem, czymś najbardziej niebieskim i nagłym, co kiedykolwiek widziałam, tak niezwiązanym z aktem widzenia, że prawie nie dawało się uwierzyć, że te nieprzezroczyste niebieskie klejnoty obserwują, wchłaniają albo czynią cokolwiek innego poza obdarzeniem łaskawą uwagą obiektu, na którym spoczęły. Nic dziwnego, że rodzice ją kochali. Nawet lady Montdore, która byłaby okropną matką dla brzydkiej dziewczyny albo dla ekscentrycznego, krnąbrnego chłopca, bez trudności była matką doskonałą dla dziecka, które, jak się wydawało, musi przynieść jej chlubę i ukoronować jej ambicje, być może ukoronować dosłownie. Polly z pewnością pisany był świetny mariaż – czyż lady Montdore nie przewidywała czegoś naprawdę wielkiego, kiedy dała jej imię Leopoldina? Czy nie miało ono królewskiego, nieco koburskiego wydźwięku, który pewnego dnia może okazać się jak najbardziej na miejscu? Czy nie marzyło jej się opactwo westminsterskie, ołtarz, arcybiskup, głos mówiący: „Ja, Albert Edward Christian George Andrew Patrick David biorę sobie ciebie, Leopoldino”? Nie było to marzenia niemożliwe do spełnienia. Z drugiej strony nic nie mogło być bardziej stuprocentowo angielskie, swojskie i bezpretensjonalne niż „Polly”. 15


Z moją kuzynką Lindą Radlett byłyśmy od wczesnego wieku wypożyczane do zabaw z Polly, bo, jak to często bywa u rodziców jedynaków, Montdore’owie bardzo się przejmowali jej ewentualną samotnością. Wiem, że moja własna przybrana matka, ciotka Emily, miała podobne obawy w stosunku do mnie i robiła, co mogła, żebym nie spędzała samotnych wakacji z nią. Hampton Park znajduje się niedaleko Alconleigh, domu Lindy, a ponieważ ona i Polly były mniej więcej w tym samym wieku, wydawało się, że przeznaczeniem ich było stać się najlepszymi przyjaciółkami. Z jakiegoś powodu jednak nigdy zbyt nie przypadły sobie do gustu, a lady Montdore nie lubiła Lindy i gdy tylko dziewczynka w ogóle zaczęła rozmawiać, matka Polly oświadczyła, że kontakty z nią są „nieodpowiednie”. Widzę Lindę przy obiedzie w wielkiej jadalni w Hampton (tej jadalni, w której ja, w różnych momentach mojego życia, bywałam tak przerażona, że sam jej zapach, stanowiący bukiet odkładającego się przez sto lat aromatu wysokokalorycznych potraw, luksusowych win, luksusowych cygar i luksusowych kobiet, wciąż działa na mnie tak jak zapach krwi na zwierzę), słyszę ją, gdy głośno mówi tym swoim śpiewnym Radlettowskim głosem: „Czy ty kiedyś miałaś robaki, Polly? Ja miałam, nie masz pojęcia, jak one się wiercą. A potem, co za cudowna ulga. Przyszedł doktor Simpson i mnie odrobaczył. Wiesz, że dok. Simp jest od zawsze miłością mojego życia, więc sama rozumiesz...”. Tego było za wiele dla lady Montdore i Linda już nigdy nie została zaproszona. Ale ja przyjeżdżałam niemal w każde wakacje na mniej więcej tydzień, po drodze do albo z Alconleigh, wysyłana tam tak, jak wysyła się dzieci, nigdy ich nie pytając, czy to im się 16


podoba i czy mają ochotę jechać. Byłam grzecznym dzieckiem i chyba lady Montdore dosyć mnie lubiła, w każdym razie musiała uważać mnie za „odpowiednią”, które to słowo często się pojawiało w jej słowniku; kiedyś nawet była mowa, żebym przyjechała na semestr i uczyła się z Polly. Jednakże, gdy miałam lat trzynaście, oni pojechali rządzić Indiami i Hampton wraz ze swoimi właścicielami stał się dla mnie mglistym, aczkolwiek wciąż przerażającym wspomnieniem.

2 Kiedy Montdore’owie i Polly powrócili z Indii, byłam już dorosła i miałam za sobą „wejście w świat” podczas londyńskiego sezonu. Matka Lindy, moja ciotka Sadie, zorganizowała wspólny debiut towarzyski dla Lindy i dla mnie, co oznaczało uczęszczanie na szereg debiutanckich potańcówek, na których spotykałyśmy równie młode i nieśmiałe osoby jak my same i wszystko mocno zalatywało pokojem dziecinnym; bynajmniej nie przypominało to realnego świata i przygotowywało do niego w równie niewielkim stopniu co kinderbale. Kiedy lato minęło, Linda się zaręczyła, a ja wróciłam do swojego domu w Kent, do ciotki Emily i wuja Daveya, którzy uwolnili moich własnych rodziców od monotonii i ciężaru wychowywania dziecka. Nudziłam się w domu, jak nudzą się młode dziewczyny, kiedy po raz pierwszy nie mają ani lekcji, ani przyjęć, którymi zajęłyby umysł, aż raptem pewnego dnia tę nudę przerwało zaproszenie na wizytę w Hampton w październiku. Siedziałam właśnie 17


w ogrodzie, kiedy ciotka Emily przyszła do mnie z listem w ręce. – Lady Montdore pisze, że będzie to raczej impreza dla dorosłych, głównie „młodych małżeństw”, ale specjalnie zależy jej na tobie jako towarzystwu dla Polly. Oczywiście jest dla was zaproszonych dwóch młodych ludzi. Ach, co za szkoda, że akurat dzisiaj przypada dla Daveya dzień upijania się. Marzę, żeby mu powiedzieć, to go tak bardzo zainteresuje. Nie było jednak wyjścia, należało odczekać; Davey leżał praktycznie nieprzytomny i jego chrapanie rozlegało się w całym domu. W okresowej nietrzeźwości mojego wuja nie było nic nagannego, miała ona charakter czysto terapeutyczny. Po prostu stosował nowy reżim mający zapewnić idealne zdrowie, w owym czasie bardzo modny, jak twierdził, na kontynencie. – Chodzi o to, żeby rozgrzać gruczoły serią wstrząsów. Najgorsza rzecz na świecie dla ciała to ustabilizować się i wieść spokojne życie według uregulowanych przyzwyczajeń, wtedy ciało poddaje się starości i śmierci. Trzeba aplikować swoim gruczołom wstrząsy, wpychać je z powrotem w młodość, trzymać je w wiecznej niepewności, żeby nie wiedziały, czego mają się spodziewać, a zachowają świeżość i zdrowie i będą gotowe stawić czoło wszelkim niespodziankom. Zatem na przemian jadł jak Gandhi i jak Henryk VIII, odbywał dziesięciomilowe spacery albo leżał cały dzień w łóżku, trząsł się w zimnej kąpieli i pocił w gorącej. Nic umiarkowanego. „Bardzo ważne jest również, żeby od czasu do czasu się upić”. Jednakże Davey za bardzo był człowiekiem o regularnych przyzwyczajeniach, żeby nieregularne odstępstwa stosować inaczej niż regularnie, więc zawsze upijał 18


się przy pełni księżyca. Będąc swego czasu pod silnym wpływem Rudolfa Steinera, był wciąż bardzo świadomy przybywania i ubywania księżyca i chyba miał mgliste przekonanie, że zmniejszanie się i powiększanie jego żołądka zbiega się z tymi fazami. Wuj Davey stanowił mój jedyny kontakt ze światem, nie światem infantylnych panienek, ale samym wielkim złym światem. Obie moje ciotki ów świat wcześnie porzuciły, tak że jego istnienie nie miało dla nich żadnej realności, natomiast ich siostra a moja matka dawno została przezeń wchłonięta. Jednakże Davey żywił do niego pewną sympatię i często dokonywał w tym kierunku małych kawalerskich wypadów, z których powracał z zapasem interesujących historyjek. Nie mogłam się doczekać pogawędki z nim na temat nowego rozwoju wydarzeń w moim życiu. – Jesteś pewna, że jest zbyt pijany, ciociu Emily? – Absolutnie pewna, kochanie. Musimy to pozostawić do jutra. Tymczasem, jako że zawsze odpowiadała na listy odwrotną pocztą, odpisała lady Montdore, przyjmując zaproszenie. Następnego dnia jednak, kiedy Davey wynurzył się, zielony i z okropnym bólem głowy („O, ale to jest cudowne, nie rozumiecie, takie wyzwanie dla metabolizmu. Właśnie rozmawiałem z doktorem Englandem, jest zachwycony moją reakcją”), okazało się, że ma wątpliwości, czy postąpiła słusznie. – Moja droga Emily, dziecko umrze z przerażenia, i tyle. – Zagłębił się w list lady Montdore. Dobrze wiedziałam, że to, co powiedział, jest prawdą, w głębi serca wiedziałam to od razu, kiedy tylko ciotka Emily przeczytała mi ten list, niemniej jednak byłam zdecydowana na wyjazd; sam pomysł nieodparcie mnie fascynował. 19


– Nie jestem już dzieckiem, Davey – zaprotestowałam. – Dorośli też umierali w Hampton z przerażenia – odpowiedział. – Dwóch młodych ludzi dla Fanny i Polly. Akurat! Dwóch starych kochanków dwóch podstarzałych dam, jeśli znam życie. Co tak na mnie patrzysz, Emily! Jeśli masz zamiar wprowadzić to biedne dziecko do wielkiego świata, musisz zaopatrzyć ją w wiedzę na temat życiowych realiów. Naprawdę nie rozumiem twojej taktyki. Najpierw starasz się, żeby Fanny stykała się tylko z całkowicie nieszkodliwymi ludźmi, żeby nie wyściubiała nosa poza swoje środowisko – jest to pewien punkt widzenia, nie sądź, żebym przez moment miał coś przeciwko temu – po czym spychasz ją ze skały wprost w Hampton i oczekujesz, że będzie umiała pływać. – Te twoje metafory, Davey. Wszystko przez ten alkohol – powiedziała ciotka Emily, jak na nią poirytowanym tonem. – Mniejsza o alkohol. Pozwól mi wyjaśnić biednej Fanny kod obowiązujący w wysokich kręgach towarzyskich. Przede wszystkim, moja droga, muszę ci wyjaśnić, że nie ma co liczyć na tych rzekomo młodych ludzi mających was zabawiać, bo oni na pewno nie będą mieli czasu zajmować się małymi dziewczynkami. Natomiast niewątpliwie będzie tam Wyuzdany Wykładowca, a ponieważ chyba nadal znajdujesz się w grupie wiekowej, która go interesuje, Bóg raczy wiedzieć, jakie gry i zabawy zechce ci zaproponować. – Och, Davey! – zawołałam. – Jesteś okropny. Wyuzdanym Wykładowcą zwano Chłoptasia Dougdale’a. Młodzi Radlettowie nadali mu ten przydomek po pewnym jego wykładzie w Instytucie Kobiecym ciotki Sadie. Ów wykład był zdaje się (znam go jedy20


nie z opowieści) bardzo nudny, ale to, co prelegent robił potem z Lindą i Jassy, nudne bynajmniej nie było. – Wiesz, jakie pustelnicze życie prowadzimy – wyjaśniła mi Jassy, kiedy przyjechałam następnym razem do Alconleigh. – Jasne, że nie trudno wzbudzić nasze zainteresowanie. Czy pamiętasz na przykład tego kochanego staruszka, który przyjechał, żeby dać nam wykład na temat myta w Anglii i Walii? Raczej nudny, ale nam się całkiem podobało; on znów przyjeżdża, tym razem ma mówić o Green Lanes. Wyuzdany Wykładowca opowiadał zaś o księżnych, a oczywiście każdy woli słuchać o ludziach niż o mycie. Ale naprawdę fascynujące było to, że po wykładzie dał nam przedsmak seksu, wyobraź sobie co za błogość. Wziął Lindę na dach i robił z nią różne cudowne rzeczy; w każdym razie mogła zobaczyć, jakie byłyby cudowne z kimś innym. A mnie się dostały bardzo seksowne podszczypywania, kiedy przechodził przez podest koło pokoju dziecinnego. Sama rozumiesz, Fanny. Oczywiście ciotka Sadie nie miała o tym zielonego pojęcia; byłaby absolutnie wstrząśnięta. Oboje z wujem Matthew nigdy nie mogli ścierpieć pana Dougdale’a i mówiąc o tym wykładzie, ciotka oświadczyła, że był dokładnie taki, jak mogła się spodziewać: snobistyczny, okropny i mało stosowny dla wiejskiej publiczności, ale z takim trudem udawało się wypełnić program Instytutu Kobiecego miesiąc po miesiącu w tej odległej okolicy, że kiedy on sam zasugerował listownie swój przyjazd, pomyślała: „No dobrze...”. Niewątpliwie sądziła, że jej dzieci nazywają go Wyuzdanym Wykładowcą ze względu na aliterację, a nie z rzeczywistych powodów, i faktycznie z Radlettami nigdy nie było wiadomo. Dlaczego na przykład Victo21


ria ryczała jak byk i gotowa była zabić Jassy, ilekroć ta powiedziała szczególnym tonem i ze szczególnym spojrzeniem, wskazując palcem: „Coś takiego”? Myślę, że one same nie wiedziały. Kiedy po powrocie do domu opowiedziałam Daveyowi o Wykładowcy, zaśmiewał się, ale kazał mi nie mówić ani słowa ciotce Emily, bo będzie straszna awantura, a najbardziej ucierpi na tym lady Patricia Dougdale, żona Chłoptasia. – Ona i tak wiele musi znosić – powiedział – a poza tym, co to pomoże? Ci Radlettowie stale coś wymyślają i końca tych wymysłów nie widać. Biedna Sadie nie zdaje sobie sprawy, na swoje szczęście, jakich gagatków wyhodowała. Wszystko to wydarzyło się rok czy dwa przed okresem, o którym piszę, i w rodzinnym języku przezwisko Wykładowca przylgnęło do Chłoptasia Dougdale’a, więc żadne z nas, dzieci, nigdy nie nazywało go inaczej i nawet dorośli je w końcu przyjęli, chociaż ciotka Sadie dla przyzwoitości niekiedy słabo protestowała. Tak świetnie do niego pasowało. – Nie słuchaj Daveya – powiedziała ciotka Emily – jest w szkaradnym nastroju. Następnym razem zaczekamy, aż księżyca zacznie ubywać, nim powiemy mu o takich sprawach. Zauważyłam, że naprawdę jest tylko wtedy rozsądny, kiedy pości. Musimy teraz pomyśleć o twoich strojach, Fanny. Przyjęcia u Sonii są zawsze tak straszliwie eleganckie. Pewno będą się przebierali do popołudniowej herbaty. Może gdybyśmy ufarbowały suknię, którą miałaś w Ascot, na przyjemny ciemnoczerwony kolor, toby się nadała? Dobrze, że mamy jeszcze prawie miesiąc. Prawie miesiąc istotnie stanowił pociechę. Chociaż zawzięłam się, żeby pojechać na tę wizytę, to 22


na samą myśl trzęsłam się ze strachu, nie tyle ze względu na kąśliwe przestrogi Daveya, co dlatego, że zaczęły odżywać z nową siłą dawne wspomnienia z pobytów w Hampton, i tego, jak naprawdę niewiele miałam z nich przyjemności. Przebywanie na parterze, czyli wśród dorosłych, budziło grozę. Można by myśleć, że nic nie powinno przerażać kogoś tak przyzwyczajonego jak ja do przebywania na parterze dworu mojego wuja Matthew, lorda Alconleigh. Ale ten hałaśliwy potwór, ten pożeracz małych dziewczynek, bynajmniej nie ograniczał się do dolnych pomieszczeń. Ryczał i miotał się po całym domu i w gruncie rzeczy najbezpieczniejszym schronieniem przed nim był znajdujący się właśnie na parterze salonik ciotki Sadie, bo tylko ona miała nad wujem jakąkolwiek władzę. W Hampton królował na dole terror innego rodzaju, lodowaty i beznamiętny. Musiałaś tam iść po herbacie, umyta, w falbankach i lokach, kiedy byłaś całkiem mała, albo w schludnej sukience, kiedy byłaś starsza, do Długiej Galerii, gdzie zastawałaś, jak ci się wydawało, tłum dorosłych zazwyczaj grających w brydża. Najgorsze w brydżu jest to, że w każdej czwórce zawsze jedna osoba może krążyć po pokoju i uprzejmie zagadywać małe dziewczynki. Niemniej, ogólnie biorąc, nie ma możliwości, aby poświęcić zbyt wiele uwagi czemuś jeszcze poza kartami, siedziałyśmy więc przed kominkiem na długim białym futrze polarnego niedźwiedzia, przeglądając książkę z obrazkami opartą o jego łeb albo gawędząc, dopóki nie nadeszła błogosławiona pora pójścia spać. Często się jednak zdarzało, że lord Montdore czy Chłoptaś Dougdale, jeżeli tam był, porzucali grę, żeby nas zabawiać. Lord Montdore czytał na głos baśnie Andersena albo książki Lewisa Carrola, a robił 23


to w taki sposób, że skręcałam się wewnętrznie z zażenowania. Polly leżała z głową na łbie niedźwiedzia i moim zdaniem w ogóle nie słuchała. Gorzej działo się, kiedy Chłoptaś Dougdale organizował zabawę w chowanego albo beczkę śledzi, za obiema przepadał i zachowywał się w nich, jak uważałyśmy z Lindą, „gupio”. Słowo głupio, tak właśnie wymawiane, miało swoje specyficzne znaczenie w naszym języku, kiedy byliśmy (Radlettowie i ja) mali, i dopiero po wykładzie Wykładowcy zdaliśmy sobie sprawę, że Chłoptaś Dougdale nie był głupi, ale lubieżny. Podczas gry w brydża przynajmniej lady Montdore nie zwracała na nas uwagi, gdyż nawet jako dziadek nie odrywała oczu od kart, ale jeśli przypadkiem nie było w domu czwórki brydżowej, zmuszała nas, żebyśmy grali w pędzącego demona, która to gra daje mi zawsze poczucie niższości, ponieważ tak długo się namyślam. – Pośpiesz się, Fanny, czekamy wszyscy na tę siódemkę. Skup się, kochanie. Zawsze wygrywała o kilka długości, nie dawała się nabrać na żadne triki. Nie uszedł też jej uwagi żaden szczegół czyjegoś wyglądu, podniszczona para domowych pantofli, pończochy nie całkiem do pary, sukienka niby schludna, ale za krótka i za ciasna, jednym słowem wyrośnięta – wszystko to zostawało odnotowane. Tak wyglądało życie na dole. Na górze było bezpiecznie, w każdym razie bez groźby najścia, w pokoju dziecinnym rządziły nianie, w pokoju szkolnym guwernantki i żadnego z nich nie odwiedzali Montdore’owie, którzy jeśli chcieli widzieć Polly, posyłali po nią. Ale było tam raczej nudno, ani w połowie tak zabawnie jak w Alconleigh. Żadnej kryjówki Honsów, 24



– Czy nie możesz być trochę milsza dla nich, żaden męż­czyzna nie ma ochoty zalecać się do manekina, to mało zachę­cające.

Nancy Mitford

Rodzina Montdore’ów z Hampton to arystokracja z najwyższej półki, nieprzyzwoicie bogaty ród hrabiowski. Dodatkowo ich wkraczająca w pełnoletność córka, Polly, została obdarzona tak olśniewającą urodą, że wróżyć jej można rychłe zamąż­ pójście. Jednak zabiegi czynione w tym kierunku przez ambitną matkę, lady Montdore, pozostawiają dziewczynę kompletnie obojętną. Również kawalerowie wolą podziwiać ją z daleka… Jaka jest tajemnica pięknej Polly?

– Dziękuję ci, ale nie chcę, żeby się do mnie zalecano.

Miłość w chłodnym klimacie to kolejna powieść Nancy Mitford rozgrywająca się w środowisku arystokratycznym. Z poprzednią częścią, cieszącą się dużym powodzeniem Pogonią za miłością, łączy ją osoba narratorki oraz krąg drugoplanowych postaci. Przezabawne, zaskakujące i nie do podrobienia… Mitford to jedna z najbardziej oryginalnych, uwodzicielskich i kreatywnych użytkowniczek języka angielskiego. Philip Hensher Kunszt Mitford w swoim najlepszym wydaniu – tak pięknie skrzy się dowcipem i lekkością, że stanowi klasę sam dla siebie. „The New Republic”

ISBN 978-83-07-03414-0

9 788307 034140

www.czytelnik.pl

‚‚

Tymczasem w Hampton ma pojawić się przyszły spadkobierca majątku, daleki kuzyn z odległej Kanady. Montdore’owie wy­o­ brażają go sobie jako biednego, nieokrzesanego prowin­cjusza „z kolonii”. Czeka ich jednak prawdziwy szok.

MIŁOSC W CHŁODNYM KLIMACIE

M IŁOSC W CHŁODNYM KLIMACIE

– Na miły Bóg, czego więc chcesz?

Nancy ‚ Mitford ‚

Absolutnie niepowtarzalne, niepodrabialne i wciągające bez reszty. „The Spectator”

CZYTELNIK


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.