Kosz życzeń
TADEUSZ TOMASZEWSKI
CZYTELNIK
3
4
Stanisław Morelowski Projekt okładki i strony tytułowej Katarzyna Konior / www.bluemango.pl Na okładce: widok ulicy Wielka Pohulanka oraz zaułek Literacki w Wilnie na fotografiach z okresu międzywojennego. (Ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego) Wybór ilustracji Tadeusz Tomaszewski i Mariusz Zwoliński Opracowanie ilustracji Maria Drabecka Redakcja Mariusz Zwoliński Redaktor techniczny Bożena Ławnicka
Wydawca dołożył wszelkich starań, aby ustalić autorstwo ilustracji zamieszczonych w książce oraz dotrzeć do właścicieli i dysponentów praw autorskich, jednak nie zawsze było to możliwe. Uprzejmie prosimy wszystkich zainteresowanych o kontakt z wydawnictwem.
© Copyright for the text by Tadeusz Tomaszewski / Tadeuš Tomaševskij, 2018 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2018
ISBN 978-83-07-03430-0
Kosz życzeń
5
WSTĘP
Niniejsza książka jest rezultatem spotkań z niepospolitymi ludźmi, których łączy czas urodzenia – pierwsza połowa XX wieku – oraz miejsce, gdzie przyszli na świat bądź spędzili niezapomniane lata swojego życia – Wilno. Jest to książka nie tyle napisana, co „nagadana”, zbiór wspomnień sięgających czasów polskiego Wilna i okresu wojny oraz lat powojennych, przez większość moich rozmówców spędzonych w nowej Polsce, tej bez Wilna, do którego jednak każdy z nich tak czy inaczej wracał. Ci natomiast, którzy Wilna nie opuścili, wskrzeszali w pamięci lata dzieciństwa i młodości, przywołując obrazy miasta sprzed epoki powszechnego dostępu do techniki fotograficznej i filmowej. Jest zgrabne litewskie słowo: pakeleivis, znaczące tyle, co towarzysz podróży. Słuchając opowieści o powrotach do niegdysiejszego i współczesnego Wilna, czułem się takim cichym pakeleivisem, zasłuchanym w głosy ludzi na zawsze z tym miastem związanych i ich niepowtarzalne historie. Zebrane razem składają się one na portret zbiorowy wilnian minionego wieku i historię miasta, do którego się wraca.
6
Stanisław Morelowski
Kosz życzeń
7
KOSZ ŻYCZEŃ rozmowa ze Stanisławem Morelowskim
Stanisław Morelowski, architekt, urodził się w 1931 roku w Wilnie w rodzinie historyka sztuki i romanisty Mariana Morelowskiego. Po ukończeniu w roku 1957 studiów architektonicznych na Politechnice Wrocławskiej pracował między innymi w Pracowni Konserwacji Zabytków we Wrocławiu oraz w Biurze Studiów i Projektów Budownictwa Rolniczego. Jest rzeczoznawcą w zakresie architektury i mediatorem sądowym. Rozmowa odbyła się we Wrocławiu w sierpniu 2014 roku.
Kwadrans przed spotkaniem usiadłem na ławce w cieniu drzewa na skwerze Skaczącej Gwiazdy. Było letnie popołudnie, czworokątny zieleniec niczym nie przypominał gwiazdy i nikt na nim nie skakał. Na jednej z dalszych ławek drzemał rozchełstany mężczyzna z okazałym piwnym brzuchem, w pewnej chwili przeszły kobieta z zakupami i wlokąca się za nią kilkuletnia dziewczynka – poza tym w ciągu kwadransa skwer pozostawał bezludny i bezptasi. Z nudów gapiłem się na pierzeję sąsiedniej ulicy: szereg połączonych kamienic, z których część wzniesiono jeszcze przed wojną. Typowa dla tego miasta układanka architektoniczna. Inny, mniej jawny element tejże wielkiej powojennej układanki – przepołowioną ramę wileńskiego obrazu – zobaczyłem wkrótce w mieszkaniu architekta. T T : Na jakich ulicach minęło pana wileńskie dzieciństwo? S M : Pierwsza była ulica Teatralna. Mieszkanie przy Teatralnej, gdzie się urodziłem, pamiętam jak przez mgłę. Zachowały się dwa zdjęcia zrobione od podwórza: na jednym jestem na bal-
8
Stanisław Morelowski
konie i ciągnę mały wózek, na drugim stoję tamże na krześle, a ojciec mnie trzyma, żebym nie wyleciał za balustradę. Dlaczego te zdjęcia są ważne? Otóż kiedy w końcu lat osiemdziesiątych pierwszy raz po wojnie przyjechałem do Wilna, dzięki nim mogłem to mieszkanie odnaleźć. O tym, że urodziłem się na ulicy Teatralnej, wiedziałem z całą pewnością, ponieważ na wielu książkach ojca, który je lubił podpisywać i pieczętować – nie pieczątką typu ex libris, tylko zwyczajną – znajdował się adres: Wilno, ulica Teatralna 9. Ten numer mnie zmylił. Miałem najwyżej cztery lata, kiedy opuściliśmy to miejsce i moje wspomnienia o nim czas zatarł zupełnie, ale coś mi się w dzisiejszym domu numer 9 nie zgadzało. Wziąłem się na sposób i poszedłem na ulicę równoległą, leżącą nieco wyżej, skąd budynki przy Teatralnej mogłem zobaczyć od strony podwórza – i wtedy dostrzegłem balkon z moich zdjęć. Utwierdzony w przekonaniu, że musieliśmy mieszkać na ostatnim piętrze, i już prawie pewny, że znalazłem to, czego szukałem, wszedłem na klatkę schodową domu wykończonego popularną do dzisiaj na Wileńszczyźnie żółtą cegłą, który w wyniku zmiany numeracji nosi teraz numer 10. Rozjaśniona świetlikiem dachowym klatka schodowa skojarzyła mi się z jakimś wspomnieniem, że to już widziałem. A kiedy wszedłem na samą górę, poczułem pewnego rodzaju lęk, którego – odniosłem takie wrażenie – doznawałem tu dawno temu: otóż schody na klatce mają konstrukcję zabiegową i w czasie schodzenia ma się uczucie, że trzeba trzymać się ściany, gdyż balustrada na zabiegu dosyć ostro spada, tak iż można łatwo wypaść i znaleźć się na parterze. W każdym razie to mi pasowało, ale chciałem się upewnić. Zadzwoniłem. Otworzyła jakaś pani. Zapytałem, czy pozwoli mi wejść, dlatego że ja się tutaj urodziłem. Była zdumiona, ale powiedziała – po polsku – że oczywiście, bardzo proszę, niech pan wejdzie. Prowadząc do pokoju, który był przy balkonie, wskazała na siedzące kilka starszych pań i powiedziała: „A to są moje ciocie”. Przywitałem się z ciociami, po czym wyszedłem na balkon i miałem już sto procent pewności trafienia: mogłem pokazać dokładnie, w jakim miejscu stało krzesło, na którym byłem fotografowany. Gospodyni, jak się okazało, jest fotografikiem, Litwinką, i ma męża Litwina, którego nie poznałem, bo przebywał na letnisku pod Wilnem. Pokazała mi mnóstwo polskich książek w swojej biblioteczce. Z tą panią utrzymywałem później korespondencję świą-
Kosz życzeń
9
teczną – wymienialiśmy się życzeniami na święta Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Kontakt się urwał, ale pozostało wspomnienie jej życzliwości. Było to interesujące doświadczenie, ponieważ w czasie wojny stosunek Litwinów do Polaków nie był zbyt przyjazny, mówiąc delikatnie. Spotkania z ludźmi, którzy mienili się Litwinami, budziły różne emocje. Stąd moje pozytywne zaskoczenie, że zostałem przyjęty niezwykle ciepło i serdecznie. To doświadczenie zmieniło w pewnym sensie mój, zapamiętany z dzieciństwa, stosunek do Litwinów. Następne nasze mieszkanie znajdowało się w okazałym domu przy ulicy Biskupa Bandurskiego... Przy placu Katedralnym? Tak, ulica ta idzie od placu Katedralnego w stronę uniwersytetu i ulicy Zamkowej, z którą zresztą także mam dużo wspomnień, ponieważ chadzałem tam przed wojną z mamą na spacery i do wspaniale zaopatrzonego sklepu cukierniczego. Dwie rzeczy mnie w tym sklepie frapowały: co mama kupi słodkiego oraz poprzybijane gwoździkami na blacie kasy fałszywe polskie monety – gdy ktoś zapłacił fałszywą monetą, kasjer przybijał ją dla ostrzeżenia. Patrzyłem na te monety i zastanawiałem się, jak też on to robił. No, ale wracając do domu przy ulicy Bandurskiego. W latach osiemdziesiątych, a były to jeszcze czasy sowieckie, w budynku tym mieściło się coś w rodzaju zarządu komunikacji. Gdy wszedłem, portierka, która również mówiła po polsku, powiedziała, że dzień pracy dobiega końca, urzędnicy już wyszli, więc mam przyjść nazajutrz. Następnego dnia zostałem przyjęty przez jakąś panią, która łamaną z rosyjska polszczyzną przywitała mnie, po czym przywołała pracownika, Wołodię, i przykazała mu pokazać pomieszczenia, gdzie było nasze mieszkanie. Od razu zauważyłem, że wnętrze zostało przebudowane: brakowało dawnego przedpokoju, a pokoje od strony podwórza zostały połączone w dużą salę, w której na stołach stały pracujące bez przerwy dalekopisy. Pokazałem Wołodii fotografię, gdzie jestem ja i moja babcia, która wtedy przyjechała do nas do Wilna – stoimy na balkonie, a w tle widać dzwonnicę i katedrę. Wołodia spojrzał i mówi: „Faktycznie, ten sam widok”. Jeden pokój pozostał mniej więcej taki sam, jak go pamiętałem. W tym pokoju najbardziej lubiłem się bawić: z szablą w dłoni ujeżdża-
10
Stanisław Morelowski
łem konia na biegunach, budowałem namioty i oglądałem komiksy. Między innymi opowiadające fascynujące historie dzielnego kapitana kanadyjskiej policji konnej. Policjanci w Kanadzie do dzisiaj mają kapelusze z wielkim rondem – widziałem je na rysunkach, dzięki czemu już wtedy wiedziałem, jak wygląda policjant kanadyjski! Z tym pokojem (dzisiaj nazwalibyśmy go salonem) wiąże się też wspomnienie nieco dramatyczne, ponieważ któregoś razu odwiedziła rodziców zaprzyjaźniona starsza pani i kiedy wychodziła, ojciec kazał mi się z nią pożegnać i pocałować w rękę, a ja nie chciałem. Uparłem się, że nie. Ponieważ ojciec był dosyć surowy, miałem stracha i przezornie ukryłem się gdzieś w mieszkaniu. Nigdy więcej już się nie zdarzyła podobna sytuacja, a zwyczaj całowania kobiet w rękę zachowałem bez przymusu do dzisiaj, ale ten jeden raz uparłem się i nie chciałem. W mieszkaniu były dwa gabinety ojca, z których jeden od koloru ścian nazywaliśmy niebieskim. Ojciec miał dużą bibliotekę, a ja uwielbiałem wspinać się na regały z książkami. Były to wyprawy prawie alpinistyczne, bo z dużym trudem udawało mi się znaleźć szparę między ciasno ustawionymi książkami, by uchwycić się półki. W gabinecie ojca stał też sporej wielkości obrotowy sześcian z półkami dostępnymi z czterech stron – uwielbiałem używać go jako karuzeli. Oczywiście pod nieobecność ojca. Zwykle spędzałem czas z mamą, bo ojciec był zapracowany. W dzień wykładał historię sztuki na uniwersytecie, a po powrocie do domu pracował nieraz nocami do świtu. Mama stawiała mu na biurku dzbanek z mocną czarną kawą i ojciec pracował, po czym zostawiał kartkę – podobnie jak w latach powojennych, już we Wrocławiu – że poszedł spać o tej i o tej porze i żeby zbudzić go za osiem godzin. Z tym że w Wilnie nie zawsze przesypiał tyle czasu, potrafił pracować do czwartej, piątej, potem kładł się spać na krótko i już około dziesiątej szedł na uniwersytet. Nic więc dziwnego, że przeważnie zostawałem z matką lub opiekunką. Z okna sypialni widać było ulicę prowadzącą do kościółka Bonifratrów, do którego myśmy z mamą chodzili. Poza tym co niedzielę o określonej godzinie do tego kościółka szedł na mszę oddział wojska z orkiestrą i ja przez okno ten przemarsz oglądałem. Również z ulicy Bandurskiego zacząłem przed wojną chodzić do szkoły.
Kosz życzeń
Marian Morelowski ok. 1920 r., późniejszy profesor Uniwersytetu Stefana Batorego, i Lena z Tochtermanów (w mieszkaniu przy ul. Biskupa Bandurskiego) w latach 30.
Stanisław Morelowski w 1943 r.
11
12
Stanisław Morelowski
Gdzie znajdowała się ta szkoła? Jeżeli się nie mylę – przy Mickiewicza. Była charakterystyczna przez to, że mieściła się w oficynie zabudowanego z trzech stron dużego dziedzińca. Litewskich kolegów stamtąd sobie nie przypominam, natomiast byli Żydzi i jeden kolega Tatar, muzułmanin, który przed modlitwą – przed pierwszą lekcją zawsze odmawialiśmy modlitwę – wychodził na korytarz. To odbierało się jako coś zupełnie normalnego. Mieliśmy też jednego niezapomnianego kolegę, Jurka Łuczywka; pochodził z zamożnej rodziny, jego ojciec był adwokatem. Jurek, przychodząc nieprzygotowany na lekcję, na uwagi nauczyciela tłumaczył się zawsze tym, że „ni z tego, ni z owego” coś mu stanęło na przeszkodzie. Mówił na przykład: „Nie mogłem odrobić lekcji, bo ni z tego, ni z owego do mamy przyszli goście”. Tym „ni z tego, ni z owego” zapadł wszystkim kolegom w pamięć. Wiele lat po wojnie dowiedziałem się, że podobno jako nastolatek walczył i zginął w oddziale „Łupaszki”. Tak w każdym razie mówiono. Z lat dziecięcych zapamiętałem opowieści ojca o powodzi, która nawiedziła Wilno w roku 1931, i o łódkach pływających po placu Katedralnym. Ojciec uczestniczył w odkryciu w podmytej wodą katedrze podziemnej krypty, gdzie znaleziono szczątki królewskie, w tym Barbary Radziwiłłówny, oraz klejnoty i insygnia pogrzebowe; brał udział w komisji, która badała znalezisko, i publikował artykuły na ten temat. Więc gdy po latach przyjechałem do Wilna, poszedłem też do katedry. Okazało się, że podziemia są zamknięte. Zrezygnowany, wstąpiłem do zakrystii, gdzie zastałem księdza, Litwina, który powiedział, że podziemia są w gestii muzeum wileńskiego, ale on zaraz tam zadzwoni i kogoś sprowadzi. Rzeczywiście, po niecałej godzinie przyszedł pracownik muzeum i oprowadził mnie po podziemiach, pięknie zaaranżowanych jako mauzoleum z prochami królewskimi oraz bogatą dokumentacją tego, co odkryto przed wojną, po powodzi. Ta niezwykła życzliwość księdza oraz pracownika muzeum zapadła mi w pamięć, jak również i to, że było dla nich zupełnie oczywistym umożliwienie mi zwiedzenia miejsca związanego ze wspomnieniem ojca, który uczestniczył w odkryciu krypt. Jak pan, będąc dzieckiem, poznawał Wilno? Zacząłem w rejonie ulicy Biskupa Bandurskiego. Poznałem wtedy skwer w pobliżu katedry, tak zwany Cielętnik, a także Górę Zam-
Kosz życzeń
13
kową, na której zboczu stał drewniany krzyż z tablicą informującą, że tam pochowano powstańców z 1863 roku. To miejsce zawsze robiło na mnie wielkie wrażenie. Pamiętam również, jak wychylony przez okno, trzymany przez mamę od tyłu, spoglądałem na oświetloną reflektorami Górę Trzech Krzyży – było to w dzień śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. Z opiekunką chodziłem do Ogrodu Bernardyńskiego i stamtąd drewnianym mostkiem przez Wilejkę na drugą stronę rzeczki, gdzie była wspaniała piaszczysta skarpa, w której razem z innymi chłopcami dłubałem w piachu, robiąc „jaskinię”. Ta sama opiekunka prowadzała mnie również na ulicę Wielka Pohulanka, gdzie znajdował się (i jest nadal) gmach teatru, a naprzeciwko wysoki budynek dyrekcji kolei z olbrzymią bramą. Miała w tym rejonie narzeczonego, który do niej wychodził. Pamiętam, byłem strasznie zły, dlatego że chciałem gdzieś pójść, coś zobaczyć, a musiałem dreptać w miejscu, bo jej narzeczony wciąż nie pojawiał się na horyzoncie. Z ostatnich lat przed wybuchem wojny zapamiętałem dalszą wycieczkę poza miasto. Rodzice mieli zaprzyjaźnioną panią, której syn Jurek był moim rówieśnikiem. Oboje bardzo mi imponowali, bo ona sama prowadziła samochód, tak zwaną dekawkę, a Jurek szczycił się znawstwem tego pojazdu. Było wtedy takie powiedzenie: Co to za skrót „dekawka”? – DKW: dykta, klej i woda! Ale ona miała tę „dekawkę” i raz zabrała mamę, mnie i Jurka na wycieczkę gdzieś do Werek czy Wołokumpi. Niestety tylko jeden raz. Z Jurkiem spotkałem się w czasie wojny w Warszawie, w ostatnich dniach przed powstaniem, a po wojnie Jurek znalazł się w Anglii. Był pan stale pod czyjąś opieką? Dopóki mieszkaliśmy przy placu Katedralnym, zawsze znajdowałem się pod opieką. Jeżeli wypuszczano mnie, to tylko w obrębie placu. Na rogu ulicy Mickiewicza i placu Katedralnego znajdował się postój taksówek, ojciec miał tam zaprzyjaźnionego taksówkarza, z którym zawsze jeździł. Pewnego dnia podszedłem do tego taksówkarza i poprosiłem, żeby mnie podwiózł do domu, na Bandurskiego – czyli jakieś dwieście metrów. Zapamiętałem go, bo obiecał, że nauczy mnie prowadzić samochód. Niestety wybuchła wojna i nie nauczył (śmiech). Byłem ogromnie zawiedziony, bo gdyby nie wojna, byłbym świetnym kierowcą!
14
Stanisław Morelowski
Czy interesował się pan tym, czym zajmuje się pański ojciec? Interesowałem się, że tak powiem, namacalnie. Ojciec kolekcjonował dzieła sztuki – tu pan widzi przywieziony z Wilna francuski podróżny sekretarzyk z intarsją, z XVIII wieku, który mam na sumieniu, bo jak byłem mały, odłamałem kawałek z jego krawędzi. Nie pamiętam, czy dostałem za to lanie (śmiech). Poza obrazami i innymi dziełami sztuki w zbiorach ojca znajdowały się też, proszę pana, prawdziwe zbroje! Nieraz zakładałem hełm husarski, kolczugę i brałem na ramię niedużą, okrągłą tarczę; skrzydeł husarskich wprawdzie nie było, ale w kołczanie tkwiły strzały, i to najprawdziwsze. Jeszcze ciekawsza była autentyczna japońska zbroja samuraja, którą w czasie wojny skonfiskowali Rosjanie. Szczególnie w nią lubiłem się ubierać, ponieważ była stosunkowo lekka, z laki, czarna z fragmentami czerwieni, a jako ochronę twarzy miała maskę z wystającymi policzkami i mocną czerwienią wokół ust – to była piękna rzecz. Prócz tego tapczan w gabinecie okrywała autentyczna skóra białego niedźwiedzia. Te wszystkie cudowności były moimi towarzyszami zabaw. Były to wyłącznie zabawy samotne? Nie można powiedzieć, że nie miałem innych towarzyszy zabaw – miałem, ale przeważnie z grona znajomych moich rodziców. Na przykład Zosia Pelczar, która często u nas bywała ze swoimi rodzicami. Pan Kazimierz Pelczar, profesor medycyny, zginął potem w Ponarach, ale o tym będziemy mówić w dalszym ciągu naszej rozmowy. Ponadto Dorota i Krzysztof Niesiołowscy: Dorota była moją rówieśnicą, a starszy o cztery lata Krzysztof chodził do szkoły prowadzonej przez jezuitów. Marzyłem, żeby pójść do tej szkoły, bo jej uczniowie mieli eleganckie mundurki oraz czapki podobne do francuskiego wojskowego kepi, a poza tym chodzili w pelerynach. Coś wspaniałego! Krzysztof budził mój podziw również w czasie wojny, gdy byliśmy już pod okupacją niemiecką, bo po pierwsze: zbierał karcinki. Co to były karcinki? To ustawione w rzędy na półce złożone pudełka po papierosach. Chłopcy rywalizowali, kto uzbiera więcej. Poza tym Krzysztof kupował gdzieś niemiecki miesięcznik z małymi, ale wiernie zrobionymi modelami samolotów do wycinania. Miał co najmniej kilkanaście pięknie wykonanych messerschmittów, stukasów i innych, które zawsze oglądałem z podziwem.
Kosz życzeń
15
Rodzice przyjaźnili się z Niesiołowskimi, ojciec bardziej z panem Tymonem, wybitnym malarzem, a mama z panią Heleną. Niesiołowscy zajmowali na ulicy Zamkowej dawne mieszkanie państwa Bécu. Na zewnątrz znajduje się popiersie Słowackiego; jest też okno, przez które pana Bécu piorun trafił. Tymon Niesiołowski oprócz malarstwa miał pasję żeglarską. W 1938 czy 1939 roku na Targach Północnych w Wilnie wystawiono między innymi małą żaglówkę, i choć pani Niesiołowska była temu przeciwna i wściekła, pan Niesiołowski uparł się i kupił ją, ale nie miał gdzie jej trzymać, więc zrobił w pokoju jadalnym zaczepy pod sufitem i zawiesił tę żaglówkę wprost nad stołem. Oczywiście bez żagla (śmiech). W ich obszernym mieszkaniu i na równie obszernym, zadrzewionym dziedzińcu było dużo miejsca dla zabawy. Krzyś, co prawda, patrzył na nas trochę jak na szczeniaków. Był pierwszą miłością mojej siostry, która wtedy, jeszcze całkiem smarkata, nazywała go Kyś i zakochała się w nim po uszy. Kiedy po latach przyjechałem do Wilna, skierowałem kroki na ulicę Zamkową i po zewnętrznych drewnianych schodach wszedłem na piętro, do dawnego mieszkania Niesiołowskich. Zastałem w nim pracownię dekoracji sklepowych; panował „twórczy” bałagan, jacyś faceci wycinali coś z tektury i malowali prymitywne ozdoby. Za okupacji niemieckiej państwo Niesiołowscy przeprowadzili się gdzie indziej. Pewnego razu mama z moją siostrą poszły na imieniny pani Heleny, która na pożegnanie dała im kawałek ciasta dla mnie. Ciasto niosła siostra. Mama szła przodem i w pewnej chwili zapytała: „Marysiu, masz ciasto dla Stasia?” – „Mam”. Za jakiś czas pyta znowu: „Marysiu, masz ciasto dla Stasia?” – „Mam”. Ostatni raz pytanie padło pod drzwiami mieszkania, ale odpowiedzi już nie było, bo siostra moje ciasto ukradkiem zjadła! (śmiech) Jak głosi wieść rodzinna, wziąłem ją na lekcję i wytłumaczyłem dobitnie, jakie świństwo zrobiła bratu. Tę naukę moralną siostra pamięta do dzisiaj. Po wybuchu wojny państwo też przenieśli się gdzie indziej? W 1939 roku, po wybuchu wojny, panowało przeświadczenie, że niebezpiecznie jest mieszkać w dużym, reprezentacyjnym budynku przy placu Katedralnym. (Budynek był reprezentacyjny raczej głównie dzięki okazałej elewacji, gdyż mieszkania miały niezbyt wysoki
16
Stanisław Morelowski
Zapełnione antykami i dziełami sztuki pokoje w mieszkaniu państwa Morelowskich przy ul. Biskupa Bandurskiego
Kosz życzeń
17
standard). Przenieśliśmy się więc stamtąd do domu na rogu ulicy Mickiewicza i dzisiejszej Rotundo. Tego mieszkania nie udało mi się po latach zobaczyć, bo budynek uległ częściowej przebudowie i nawet nie wiedziałem, jak tam wejść: niegdyś wchodziło się na klatkę schodową z ulicy Mickiewicza, a teraz od podwórza, przez dawną klatkę kuchenną. Na pierwszym piętrze w miejsce naszego mieszkania stworzono dwa. W jednym nie zastałem nikogo, a gdy zadzwoniłem do drugiego, odezwała się jakaś kobieta, chyba Rosjanka – tłumaczyłem, że chciałbym tylko wejść i zobaczyć, ale nie wpuściła, twierdząc, iż tam nie ma nic do oglądania. Kiedy mieszkaliśmy na Mickiewicza, byłem już starszy, chadzałem sam i miewałem rozmaite przygody. Dwa razy przed kolejnym Bożym Narodzeniem zrobiłem późnowieczorne wyprawy po choinkę. Obowiązywało zaciemnienie, miałem kiepską latarkę i marzyłem o latarce wojskowej, w której można było zmieniać kolor światła. Obie wyprawy okazały się jednak udane, tak że rodzina wiele mi zawdzięczała. Poza tym zimą zjeżdżało się z Góry Bouffałowej na nartach. Dostałem je po znajomym chłopcu i musiałem pójść po nie na Zwierzyniec. Gdy z upragnionymi nartami wracałem do domu, na moście Zwierzynieckim otoczyło mnie kilku żulików i je wyrwało. W czasie szamotaniny, bo broniłem zaciekle mojej własności, oni z zemsty zrzucili narty na skutą lodem Wilię. Z duszą na ramieniu – narty w czasie wojny to był skarb prawdziwy – wszedłem na lód i udało mi się je ściągnąć z rzeki. Tamtej Góry Bouffałowej z lat wojennych teraz już nie poznaję. Część góry zniwelowano, co zmieniło jej dawny wygląd nie do poznania. Znikł stok szaleństw narciarskich i saneczkowych, znikła mała ślepa uliczka Piekiełko, gdzie bywałem częstym gościem u mego przyjaciela. Wraz z nim biliśmy się z żulikami. Raz oberwałem cios kamieniem pod oko i długo paradowałem z potężnym siniakiem. Jakim człowiekiem był pański ojciec i jakie miał metody wychowania dzieci? Jeżeli chodzi o siostrę, to przed wojną była zbyt mała do jakiegoś wychowywania, ale ojciec chciał, żeby została artystką i tak się stało. Natomiast moim wykształceniem ojciec bardzo się interesował. Miał świetną pamięć, do końca życia potrafił recytować wiersze, których
18
Stanisław Morelowski
nauczył się w szkole. Studiował historię sztuki w Wiedniu i Paryżu, a historię w ogóle, szczególnie Polski, znał wyśmienicie. O to z kolei zadbał dziadek, Julian Feliks Morelowski, który był prawnikiem, prezesem sądu karnego w Krakowie i radcą dworu przy trybunale wiedeńskim. Jak opowiadał ojciec, przyjmując młodych prawników do pracy, dziadek zapowiadał, że jeżeli nie będą znali na wyrywki historii Polski, to nie mają u niego szans. W czasie wojny ojciec uczył także mnie i sprawdzał moją wiedzę z zakresu naszej historii: musiałem zapamiętać poczet królów polskich ze wszystkimi datami i umieć go wyrecytować nawet obudzony w nocy (śmiech). Ojciec chciał ponadto, żebym zaczął uczyć się łaciny. W tej nauce nie szło mi jednak tak doskonale. Z pocztem królów polskich było lepiej, ale z łaciną nie tak bardzo – po prostu nie chciało mi się. Wymyślałem wymówki, prosiłem matkę, żeby mnie wysłała po zakupy, aby tylko nie być w domu w czasie, gdy ojciec miał wolną chwilę i mógł kontynuować disce puer latinae. Ojciec był dobrym, ale też surowym pedagogiem. Na uniwersytecie studenci go lubili, bo prowadził wykłady w sposób niesztampowy, ubarwiając je dowcipami i anegdotami. Pański ojciec, podobnie jak wielu przedwojennych wileńskich inteligentów, nie był rodowitym wilnianinem. Ponoć nie wszyscy wilnianie przychylnie patrzyli na przybyszy? Na pewno tak. Z całą pewnością były różne animozje, ale ja nie znałem żadnych szczegółów poza tym, co słyszałem i czytałem o pojedynku ojca ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem. Z tego, co wiem od ojca, z Catem-Mackiewiczem to nie były żarty. Cat wydawał gazetę „Słowo” i potrafił szantażować ludzi. Napięte stosunki łączyły ojca także ze Stanisławem Lorentzem, ówczesnym konserwatorem zabytków w Wilnie, zresztą również przybyszem. Rodzice bywali u państwa Lorentzów, ale panowie za bardzo się nie lubili; ojciec cenił Lorentza jako fachowca, lecz miał do niego wiele zastrzeżeń jako człowieka. W wydanej po wojnie książce Album wileńskie Lorentz pozwolił sobie napisać, że ojciec w ogóle nie był historykiem sztuki, a zajmował się tą dziedziną wiedzy jako dyletant, co było ewidentnym kłamstwem. Pisanie inwektyw niezgodnych z prawdą, w czasie gdy mój ojciec już nie żył i nie mógł przeciwko temu zaprotestować, nie świadczy dobrze
Kosz życzeń
19
o Lorentzu. Natomiast jakichś innych nieprzyjemności ojciec jako przybysz chyba nie odczuwał, w każdym razie nie przypominam sobie, żeby się o tym mówiło w domu. Prawdziwe nieprzyjemności zaczęły się podczas okupacji litewskiej. Ojciec, jako historyk sztuki, dostał pracę w urzędzie miejskim, w ratuszu, gdzie jego szefem był pan Biržiška, którego ojciec nazywał polakożercą, bo wyróżniał się wielką niechęcią do Polaków. Praca ta trwała kilka miesięcy, po czym nastąpiła okupacja sowiecka i zaczęły się inne problemy. Ojciec znalazł się bez stałego zatrudnienia i rodzice żyli ze sprzedawania co cenniejszych rzeczy. Z kolei mnóstwo ludzi, szczególnie z terenów wiejskich, zaopatrywało się teraz – w zamian za żywność – w artykuły przed wojną dla nich trudno dostępne. Rodzice w taki sposób kupili worek ziemniaków. To było szczęście niesamowite: worek ziemniaków! Ale okazało się, że tylko do pierwszego jedzenia, bo ziemniaki smakowały naftą. Widocznie stały w pobliżu pojemnika z naftą albo zostały niechcący nią oblane. No, ale trzeba było je zjeść (śmiech). W czasie okupacji sowieckiej ja się nadal uczyłem w szkole i pamiętam, jak na ulicy Mickiewicza przed dniem 1 maja odbywały się próby defilowania młodzieży komsomolskiej. Nie jestem antysemitą, ale taka jest prawda: to byli sami młodzi Żydzi. Do nas do szkoły również przyszła taka młoda Żydówka – zebrano nas w sali gimnastycznej – i w płomiennych słowach zachwalała nową władzę oraz namawiała do zapisywania się do ich organizacji, co miało dać przywilej noszenia czerwonego krawata i dumnej nazwy pioniera. A w przededniu 1 maja na lekcji pojawiła się dyrektorka szkoły, postawna, tęga Litwinka, dobrze mówiąca po polsku, która przywitała nas słowami: „Dzieci, zbliża się dzień wielkiego święta, zobaczcie, jak miasto pięknie wygląda ozdobione czerwienią sztandarów, jakby całe było zlane krwią”. To były jej słowa! Ona była zachwycona widokiem miasta zalanego krwią. Co za skojarzenie! Jak pan wspomina okupację niemiecką? Pański ojciec współpracował z Armią Krajową? Ojciec był zaangażowany w AK i prowadził tajne wykłady. O działalności konspiracyjnej nic nie wiedziałem, bo ten temat był trzyma-
20
Stanisław Morelowski
ny w absolutnej tajemnicy. Wyczuwało się, że coś się dzieje, ale działo się to poza domem i o tym się nigdy nie mówiło. Kilka razy wysyłano mnie z jakimiś papierami – bez wiedzy, co w nich jest – gdzieś na drugi koniec miasta, a że było lato i biegałem w krótkich spodenkach, nie budziłem podejrzeń. Lata pod okupacją sowiecką i później niemiecką obfitowały dla mnie w domu rodzinnym w ciekawe obserwacje, jako że odbywały się w nim regularne spotkania o charakterze towarzyskim, na które przychodzili zaprzyjaźnieni z ojcem szalenie ciekawi ludzie: Jerzy Hoppen, Jan Bułhak, Tymon Niesiołowski, Ludomir Sleńdziński (notabene mój ojciec chrzestny); często pojawiali się również: literaturoznawca profesor Konrad Górski i architekt Piotr Bohdziewicz. Ten ostatni konsultował z ojcem inwentaryzację architektoniczną kościoła Świętych Piotra i Pawła i przynosił wspaniałe rysunki, które z podziwem oglądałem. Treści rozmów nie pamiętam, bo przerastały moje możliwości poznawcze, ale musiały być ciekawe, gdyż były to spotkania ludzi pasjonujących się sztuką, kulturą. W pokoju, gdzie się odbywały, stało kilka krzeseł i foteli, ale również piękny stary mebel, tak zwany cabinet, rodzaj sekretarzyka z szufladkami na kręconych, toczonych nóżkach. Pod nim było moje tajne, ukryte miejsce obserwacyjne. Wśród tych postaci szczególnie zapamiętałem malarza Bronisława Jamontta, który w trakcie spotkań brał pudełko od papierosów (to jeszcze nie była karcinka, bo nią pudełko stawało się po złożeniu) i kartonikiem ustnika papierosowego, który maczał w atramencie, na tym pudełku robił rysunki. Jego pasją były zaułki wileńskie i ślady swego upodobania uwidaczniał na tych miniaturkach. Wie pan, gdybym dzisiaj był świadkiem takiego rysowania, zbierałbym te wszystkie pudełka i stworzył wspaniałą kolekcję. Wtedy też przystąpił pan do pierwszej komunii? To było na początku 1942 roku. Do komunii przygotowywał mnie ksiądz jezuita mieszkający u rodziców na Mickiewicza, który zresztą po wojnie wystąpił z zakonu, ożenił się i osiadł w Warszawie. Nie wiem, jak to ojciec załatwił, w każdym razie po spowiedzi w kościele Świętego Kazimierza przystąpiłem do komunii w kaplicy Ostrobramskiej. Potem był obiad, jak na czasy okupacyjne dość wystawny i z truskaw-
Kosz życzeń
21
kami na deser, wielkim wówczas rarytasem. A na komunijny prezent dostałem książkę. Co się tyczy książek, to po wybuchu wojny księgarnie i hurtownie wyprzedawały je za grosze i ojciec, korzystając z okazji, nakupił dużo książek dla młodzieży, w tym wiele historycznych. W czasie okupacji sowieckiej bawiłem się z dziećmi z sąsiedztwa na podwórku. Była wśród nich sympatyczna, drobna dziewczynka, Żydówka, której szalenie zazdrościłem, bo miała duży, dosyć gruby ołówek (taki jak długopis Lecha Wałęsy) z żółtą oprawą zadrukowaną reklamami i oprócz tego – tabliczką mnożenia. Ten ołówek budził moje pożądanie, marzyłem, żeby go mieć, chociaż tego nie zdradzałem. I proszę sobie wyobrazić: nadeszły dni okupacji niemieckiej, Żydzi są przesiedlani do getta, ja jestem sam w domu i słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram, a na klatce schodowej stoi ta dziewczynka, wyciąga w moim kierunku swój duży ołówek i mówi: „Weź go, mnie już nie będzie potrzebny”... Skąd ona wiedziała, że ja chciałem mieć ten ołówek?! Nigdy jej tego nie powiedziałem, nie prosiłem, żeby mi go pożyczyła czy zamieniła na inną zabawkę. Nie zapomnę nigdy widoku tej dziewczynki, która przyszła do mnie z ołówkiem przed odejściem do getta. W sąsiednim mieszkaniu, u naszych znajomych, znalazła schronienie uciekinierka z Górnego Śląska. Pewnego wieczora przyszła zapłakana do mego ojca z prośbą o napisanie listu po niemiecku. Dostała bowiem wiadomość, że jej osiemnastoletni syn, który pozostał na Śląsku, został aresztowany w łapance i trafił do Auschwitz. W tym liście, który ojciec napisał pod jej dyktando, zawarta była prośba do komendanta obozu koncentracyjnego, aby jej syna nie posyłano do ciężkiej pracy, ponieważ chłopak jest wątłego zdrowia. Przecież to śmiechu warte! Ale tak wyglądała świadomość ludzi na tamtych terenach. Zapewne byli tacy, którzy wiedzieli, co to jest Auschwitz – próbowano przecież słuchać radia z Londynu – i ojciec, człowiek wykształcony, świadomy, też mógł wiedzieć, ale widocznie nie wiedział. Czy zdarzało się panu być świadkiem jakichś dramatycznych wydarzeń? Wydarzeń typu strzelanina byłem świadkiem tylko w Warszawie, już w roku 1944, po wyjeździe z Wilna. Natomiast w Wilnie w 1943 roku został zabity funkcjonariusz gestapo, za co wzięto stu zakładników,
22
Stanisław Morelowski
Odkrycie krypty królewskiej pod katedrą Świętego Stanisława Biskupa i Świętego Władysława, 22 września 1931 r. Stoją m.in. (od lewej, na pierwszym planie): prof. Marian Morelowski (w jasnym płaszczu), bp Kazimierz Michalkiewicz (wysoki, wysunięty do przodu), wojewódzki konserwator zabytków Stanisław Lorentz (w szarym garniturze), wojewoda Zygmunt Beczkowicz (w środku), arcybp Romuald Jałbrzykowski, bp Władysław Bandurski (szósty od prawej), prof. Ferdynand Ruszczyc (na prawo za bpem Bandurskim); na podwyższeniu, z prawej prof. Ludomir Sleńdziński
Kosz życzeń
23
między innymi mojego ojca. Następnego dnia dziesięciu zakładników, w tym profesora Kazimierza Pelczara, rozstrzelano w Ponarach. Ojciec ocalał cudem. Gestapo przyszło do nas późnym wieczorem, już leżałem w łóżku, kiedy przez pokój, gdzie układałem się do snu, przeszło do gabinetu ojca dwóch gestapowców. Po około pół godzinie wyprowadzili ojca. Minęła noc i nad ranem, o piątej czy szóstej, ojciec wrócił! Co go uratowało? Otóż ojciec przed wojną badał barok wileński i napisał na ten temat książkę. W 1939 roku, kiedy książka była już w drukarni, na kongresie historyków sztuki w Londynie ojciec poznał niemieckiego naukowca, również zajmującego się barokiem, który bardzo się tą książką zainteresował – barok wileński był i jest powszechnie znany. Książka wyszła we wrześniu, chyba tydzień po wybuchu wojny, i nie wiadomo było co z tym robić: kilka stosów książek przechowywaliśmy w domu. Po zajęciu Wilna przez Niemców jeden egzemplarz ojciec wysłał – naukowiec naukowcowi – temu historykowi sztuki do Berlina. Po jakimś czasie nadeszła odpowiedź z podziękowaniem. Zbiegiem okoliczności niemiecki uczony pisał swoją odpowiedź nie w domu, lecz w pracy i na firmowym papierze, a okazało się, że pracował w Ostinstitut, czyli w Instytucie Wschodnim, podlegającym wówczas Himmlerowi. Kiedy przyszli gestapowcy, ojciec mówi, że to jakieś nieporozumienie, pomyłka: „Panowie, ja współpracuję i prowadzę korespondencję z Ostinstitut”. I pokazuje list z Berlina. Gestapowiec na to: „Niech pan to weźmie ze sobą”. Zaprowadzili ojca do siedziby gestapo. Opowiadał potem, że siedząc tam na korytarzu, przeżywał męki, gdyż bardzo się bał, bo po pierwsze groziła mu śmierć, a po drugie miał w kieszeni notatki, które nie mogły wpaść w ręce Niemców i musiał je zjeść; mówił, że nie wyobrażał sobie, iż zjedzenie papieru jest takie trudne. Nad ranem oddali list i wypuścili ojca do domu. W sytuacjach ekstremalnych ojciec potrafił działać nie gorzej niż agent 007. Jego przejścia i przygody w Moskwie, gdy był w Komisji Rewindykacyjnej, mogłyby posłużyć za kanwę niejednego filmu sensacyjnego. To było jeszcze w latach dwudziestych? Tak. Komisja otrzymała wiadomość, że w muzeum na Kremlu prawdopodobnie są polskie sztandary. Trzeba było sprawdzić, czy istotnie tam się znajdują, i jeżeliby się dało, zrobić ich fotografie. Jednak wej-
24
Stanisław Morelowski
ście na teren Kremla w latach dwudziestych, gdy straż pełniły bezwzględne oddziały Łotyszy, było szalenie trudne. Normalnie ojciec by nie wszedł, bo nikt by go nie wpuścił, ale on wziął aparat fotograficzny – co samo w sobie nie było łatwe ze względu na ówczesną wielkość tych aparatów – zabrał ponadto dużą kopertę z jakimś pismem dyplomatycznym, wsiadł do wynajętej dorożki i kazał dorożkarzowi (a znał doskonale język rosyjski, podobnie jak niemiecki i francuski) jechać galopem w kierunku Kremla. Kiedy dojeżdżali do bramy, ojciec sięgnął do kieszeni, niedbałym ruchem wyciągnął kopertę i pomachał nią wartownikom. Ci, zaskoczeni, zasalutowali i przepuścili dorożkę (śmiech). Naczelnik muzeum na Kremlu nie był bolszewikiem i pozwolił ojcu zrobić zdjęcia sztandarów. Aparat fotograficzny z kliszami zatrzymał, ale po jakimś czasie przekazał ojcu odbitki zdjęć. Dzięki temu sztandary wróciły do Polski. Strona rosyjska konsekwentnie odmawiała oddania polskich dóbr, twierdząc, że ich nie ma na terenie Rosji, ale gdy pojawiły się dowody, że są, zwrócono sztandary bez gadania. Tak że ojciec dysponował umiejętnością działania w sytuacjach ekstremalnych. Ale po tym, gdy spędził noc w gestapo, trzeba było pryskać z Wilna. Dzięki przedwojennym znajomościom zamieszkaliśmy w pałacu Tyszkiewiczów w Zatroczu. Pałac był pusty, bez jakichkolwiek urządzeń, pamiętam, że dostaliśmy do dyspozycji duży pokój na parterze z widokiem na jezioro i zamek w Trokach. Poza zarządcą, który tam mieszkał z rodziną i nas karmił, w pałacu przebywała też grupa polskich studentów, ukrywających się pod pozorem, że są robotnikami rolnymi. Po pewnym czasie zmieniliśmy miejsce ukrycia, przenosząc się do wsi – jej nazwy nie pamiętam – do której jechało się dość długo bryczką przez malownicze okolice. A z początkiem zimy wróciliśmy do Wilna i po długich staraniach, na przełomie stycznia i lutego 1944 roku wyjechaliśmy – matka ze mną i moją siostrą – do Warszawy, do dziadków. Jechaliśmy wagonem towarowym i można było zabrać trochę rzeczy i cenniejszych obrazów. To wszystko spłonęło w Warszawie w czasie powstania. Ojciec miał dojechać później, bo musiał zadbać o olbrzymią bibliotekę, zbiory i mieszkanie. Ale latem Wilno zajęli Rosjanie. Do mieszkania przyszedł oficer sowiecki, który otrzymał na nie przydział, rozejrzał się i wskazując według własnej woli i uznania na poszczególne rzeczy, decydował: „To zostawicie, to możecie zabrać, to zostawicie...”,
Kosz życzeń
25
po czym dał ojcu dwa dni na spakowanie i wyniesienie się. Trzeba było działać błyskawicznie, porobić skrzynie – pomagali w tym studenci – by spakować wszystko co najcenniejsze. Ramy obrazów się nie mieściły, więc zostały przecięte na pół. Studenci nie wiedzieli o tym, że obrazów olejnych nie można zwijać farbą do środka, tylko na zewnątrz. Z tego powodu farba popękała. Obraz, który wisi za panem na ścianie, przeszedł renowację już tu, we Wrocławiu, ale gdy patrzy się na niego z boku, widać ślady ubytków i przecięcia ramy. Jak się państwu żyło u dziadków, w okupowanej Warszawie? Dziadkowie, rodzice mojej mamy, mieszkali przy ulicy Filtrowej w pobliżu placu Narutowicza. Raz poszliśmy stamtąd z babcią na miasto i przy Nowogrodzkiej, blisko Marszałkowskiej, zobaczyliśmy zgromadzenie ludzi, krew pod ścianą kamienicy i zwłoki na ziemi... W pobliżu stał kabriolet, do którego wsiadało dwóch po cywilnemu ubranych gestapowców z pistoletami maszynowymi. Po prostu wyciągnęli kogoś z mieszkania i rozstrzelali na miejscu. Kiedy później wracaliśmy do domu, na pustej upalnym popołudniem ulicy Filtrowej minął nas powoli ten sam kabriolet z dwoma gestapowcami. Serca nam zamarły, w promieniu pięćdziesięciu metrów byliśmy na ulicy tylko my dwoje. Państwo przeżyli też powstanie? Nie całe, ale tylko tydzień czy dziesięć dni. W pobliżu placu Narutowicza walki skończyły się właściwie po tygodniu i zostaliśmy wyprowadzeni przez słynny Zieleniak, gdzie oddziały własowców w służbie niemieckiej mordowały ludzi. Tej nocy na obszernym placu Zieleniaka nie da się zapomnieć. Kobiety i dziewczyny okrywały się szczelnie czym mogły, by uniknąć zgwałcenia. Od czasu do czasu rozlegał się krzyk przeraźliwy i strzały. Zabrano nas stamtąd następnego dnia rano i dużą kolumną poprowadzono do Pruszkowa, gdzie w zdewastowanych zabudowaniach fabrycznych był zorganizowany obóz przejściowy. Po Pruszkowie wegetowaliśmy jeszcze u rodziny pod Piotrkowem i wreszcie w pierwszych miesiącach 1945 roku dotarliśmy z matką i dziadkami do Łodzi. Mieszkaliśmy tam do jesieni, a jesienią przenieśliśmy się do Lublina – tam dotarł z Wilna ojciec i objął na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim katedrę historii sztuki.
26
Stanisław Morelowski
Kiedy zamieszkał pan we Wrocławiu i jakim zastał pan to miasto? Zamieszkaliśmy tu na stałe na jesieni roku 1949. Wrocław, w czasie wojny zamieniony przez Niemców w Festung Breslau, został potwornie zniszczony w czasie oblężenia w 1945 roku. Plac Nowy Targ, przez który pan przechodził, to były same ruiny i gruzy, stało tylko kilka zrujnowanych domów. Chodziło się między gruzami, handlowało, bo tam też powstało targowisko. Bywał na nim również mój ojciec, szukając ciekawych, często wartościowych rzeczy. Do mojej szkoły jechało się przez ulice otoczone ruinami. Na przystanku tramwajowym siadało się na cegłach. Czy pański ojciec wpajał panu zamiłowanie do sztuki? Wie pan, żyjąc w mieszkaniu pełnym obrazów, gdzie mówiło się ciągle o sztuce, ja tym po prostu nasiąkłem. A kiedy jakieś trzy lata przed maturą powiedziałem ojcu o swojej decyzji pójścia na studia na architekturę, on się bardzo ucieszył. Czy myśląc o tym, żeby zostać architektem, miał pan jakieś marzenia dotyczące swoich przyszłych budowli? Miałem marzenia, które skwitował mój nieoceniony profesor Andrzej Frydecki. To były czasy komuny i ograniczeń narzucanych przez nią także w architekturze. Gdy mu przedstawiałem swoje nieco zwariowane projekty, mówił: „Rób tak dalej, rób, co ci podpowiada fantazja, bo gdy skończysz studia, więcej takich projektów robić już nie będziesz; masz teraz ostatnią okazję, żeby się wyżyć”. I tak było. Los ze mnie trochę zażartował. W czasie studiów najmniej lubiłem architekturę wiejską, a pracując w biurze projektów, wsiąkłem na długo w budownictwo rolnicze. Tak to jest w życiu. Jak pan ocenia dzisiejszą architekturę? Pojedyncze obiekty są interesujące. We Wrocławiu, owszem, powstało kilka budynków, których architektura jest ciekawa, świadcząca nie tylko o zdolnościach konstrukcyjnych, ale również o artyzmie projektantów. Niestety, jest też dużo sztampy architektonicznej. Mając dzisiejsze materiały budowlane, można byle co przykryć szkłem i wygląda to interesująco – no bo jak jest szklana ściana i coś się w niej odbija, niebo i tak dalej, wtedy to już jest interesujące. Ale czy piękne?
Kosz życzeń
27
Zawsze fascynowała mnie architektura japońska, dlatego że ona czerpie z tradycji tamtejszego budownictwa i uwzględnia nie tylko bryłę obiektu, ale także zieleń, wodę, otaczające je dźwięki – ta cała kompozycja tworzy dzieło. Pod względem dbania o zagospodarowanie miejskiej przestrzeni byłem zachwycony współczesnym Wilnem. Oczywiście w dalszych zaułkach może wygląda to inaczej, ale na Starówce i w wielu innych miejscach miałem wrażenie, że jestem na przykład we Francji. Naprawdę, to było nie to samo Wilno. Czy nie brakuje panu we Wrocławiu wileńskich wzgórz i pagórków? „...Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”? Z biegiem czasu coraz bardziej przemawia do mnie inwokacja z Pana Tadeusza, ale wzgórz i pagórków mi nie brakuje. Wystarczy przejechać kilkadziesiąt kilometrów i mam góry. Jeszcze z Wilna. Gdy się urodziłem, mama wraz z życzeniami dostała wspaniały kosz kwiatów i owoców od samego Hadży Seraji Chana Szapszała. Był to wybitny orientalista, duchowy przywódca Karaimów, który w 1928 roku objął stanowisko hachana Trok. Miałem okazję poznać go, gdy bywał ze swoją żoną u moich rodziców. A pewnego razu ojciec, idąc do niego, zabrał mnie ze sobą. W ich drewnianym domku wśród drzew na Zwierzyńcu przechowywana była część zbiorów etnograficznych gospodarza, różne sprzęty karaimskie i między innymi dwie kołyski dla niemowląt: jedna dla chłopców, a druga dla dziewczynek. On pokazywał to jako osobliwość, bo kołyski zostały tak skonstruowane, że dzieci mogły sobie siusiać do woli i nie były zamoczone. Nie mam pojęcia, jak to zrobiono! Hadży Seraja Chan Szapszał – wysoki, zawsze czarno ubrany – był niezwykle wykształconym człowiekiem, a przy tym bardzo skromnym. Tak więc powitano mnie na tym świecie dość oryginalnie. Mama mówiła, że był to kosz różnorakich kwiatów i owoców, z których każdy symbolizował jakieś życzenie. Był to zatem kosz życzeń. Przypuszczam, że wiele z tych życzeń się spełniło? A na pewno dzięki nim jestem urodzonym optymistą.
28
Zofia Jamontt
MATKA BOŻA MAJOWA rozmowa z Zof ią Jamont t
Zofia Jamon urodziła się w 1928 roku w Wilnie w rodzinie adwokata Macieja Jamon a. Dzieciństwo i lata dziewczęce spędziła w Wilnie oraz w rodzinnym folwarku Rockiszki koło Gieranon w powiecie lidzkim. Po wojnie ukończyła studia zootechniczne w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i pracowała w instytucjach rolniczych, stacjach hodowli roślin i stadninach koni w wielu regionach Polski. Po przejściu na emeryturę często przebywała na terenie obecnej Białorusi, gdzie we współpracy z księżmi porządkowała archiwa i przywracała pamięć o ludziach z Kresów. Zmarła w Poznaniu w 2013 roku. Rozmowa odbyła się w Rzecznej koło Pasłęka w czerwcu roku 2011.
Najpierw spotkaliśmy się na Rossie przy sadzeniu jałowca na grobach Jamonttów, potem w stadninie koni Rzeczna położonej niedaleko Elbląga. Okna pokoju, w którym mnie umieszczono, wychodziły na rząd kasztanowców przesłaniających widok na stajnie i wybiegi dla kasztanowatych koni. Nieco dalej końskie rodziny leniwie pasły się na obszernym pastwisku graniczącym z polem zielonej o tej porze pszenicy. Przy drodze stały przedwojenne zabudowania gospodarcze oraz krzyż, cały we wstążkach i sztucznym kwieciu. Pokój mojej rozmówczyni z jego niekrępującym nieładem, żółtą torbą na podłodze i wciśniętą między kufrem a regałem sfatygowaną walizką, przypominał przystań wędrowca. Gospodyni wygodnie umieściła kontuzjowaną kiedyś na nartach nogę i rozmowa się zaczęła. Nie wiem dokładnie, ile trwała, czas zamiast zegarka odmierzał kran kuchenny z równomiernie kapiącą wodą.
Matka Boża Majowa
29
T T : Od kiedy rodzina Jamonttów związana jest z Wilnem i Wileńszczyzną? Z J : Trudno powiedzieć, w każdym razie mój dziad Kazimierz urodził się w Petrelach na Żmudzi, prawie pod Kłajpedą. Co ciekawe, jest tam także miejscowość Jamontty. W XIX wieku jedna gałąź rodziny znalazła się w Wilnie i niektórzy Jamonttowie pochowani są na Rossie, między innymi Stefan, ojciec chrzestny mego ojca, a także dwóch Maciejów – to było imię rodzinne, mój ojciec też był Maciej. Leży tam również uczestniczka powstania styczniowego Ludwika Jamontt-Rodziewiczowa i jej córka Krystyna, pochowana już w czasie ostatniej wojny, w 1943 roku. Znalazłam jej metrykę śmierci, gdzie podano ostatni adres zamieszkania i informację, że chowała ją przyjaciółka. Nic więcej na temat obu tych pań nie wiem, a dręczy mnie myśl, żeby natrafić na jeszcze jakiś ślad i czegoś więcej się o nich dowiedzieć. Pani rodzice urodzili się jeszcze w XIX wieku? Tak. Mój ojciec urodził się w 1881 roku w Dokudowie, nad samym Niemnem, jakieś trzydzieści kilometrów od Lidy. Dziadek dzierżawił Dokudowo. Tam przyszło na świat czterech braci Jamonttów: stryjowie Władzio i Henio, mój ojciec Maciej oraz stryj Bronisław, który jest najbardziej znany. Najmłodszy, stryj Gustaw, urodził się w Moryniu, też niedaleko. Języka litewskiego pani rodzice raczej nie znali? Ojciec prawie na pewno nie znał litewskiego, ale co ciekawe, znalazłam u niego mały litewski słowniczek, czyli jednak czuł te swoje korzenie i jakoś sobie ten język przyswajał. Mama, Zofia z Missarzewskich, pochodziła spod Lidy i jej rodzina z Litwinami raczej nie miała nic wspólnego. Gdzie się ojciec kształcił? Ukończył prawo w Petersburgu. Dwaj jego starsi bracia też byli prawnikami.
30
Zofia Jamontt
A Bronisław? Bronisław zaczął prawo, ale przerzucił się na sztuki piękne. A najmłodszy, Gustaw, skończył akademię wojskową i został oficerem. Kiedy pani ojciec osiadł w Wilnie? Po śmierci mojego dziadka, który zmarł młodo, w 1889 roku, babcia Maria wykształciła synów i zrezygnowała ze wsi. Przeniosła się do Wilna chyba w czasie pierwszej wojny światowej. Siłą rzeczy do Wilna zaczęli ściągać i jej synowie. Ojciec zamieszkał nad samą Wilią, przy ulicy Zygmuntowskiej 18 (teraz numer jest zmieniony) w charakterystycznym domu z dwiema żelaznymi latarniami przy wejściu. Można sobie wyobrazić, że kiedyś to były latarnie gazowe. Pamięta pani mieszkanie na Zygmuntowskiej i samą ulicę, która podobno wyglądała inaczej niż teraz? Wilia nie była tak uregulowana, bo teraz to jest kanał, a przedtem płynęła luzem i rozlewała się szerzej. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, okna salonu wychodziły na rzekę, za którą znajdowały się koszary i stał nieudany pomnik Mickiewicza, koszmar prawdziwy. Kościół Świętego Rafała koło Zielonego Mostu był kościołem garnizonowym i wojsko w niedzielę szło tam na mszę – całe pułki, czasem z orkiestrą. Siedziałam wtedy w oknie, śledziłam, jak wojsko maszeruje do kościoła, i bardzo mnie to bawiło. Pani ojciec pracował jako adwokat? Ojciec w ogóle bardzo ciężko pracował. Po pierwsze, w tym samym domu, przy Zygmuntowskiej, prowadził swoją kancelarię. Specjalizował się w sprawach odzyskiwania majątków skonfiskowanych po powstaniu przez rząd carski, prowadził na przykład sprawę Radziwiłłów; w każdym razie nie bawił się w jakieś pyskówki, jak to się mówiło, tylko zajmował się konkretnymi sprawami. Poza tym był radcą prawnym w dwóch bankach przy ulicy Mickiewicza – Ziemskim i Handlowym, a także plenipotentem margrabiny Umiastowskiej, która w Wilnie miała dom na rogu Zawalnej i Trockiej. Nad bramą tego domu i teraz są herby Umiastowskich, a na rogu stoi rycerz. Margrabina posiadała też kilka majątków i dużo lasów na terenie Wileńszczyzny; dla ojca oznaczało to
Matka Boża Majowa
Maria i Kazimierz Jamonttowie z Dokudowa nad Niemnem, rodzice Władysława, Henryka, Macieja, Bronisława i Gustawa
Maciej Jamontt w 1918 r.
31
32
Zofia Jamontt
sporo pracy – wiem, że w sprawie sprzedaży lasów jeździł do Niemiec, Holandii i Anglii. Miał taki zwyczaj, że spisywał sobie wszystkie sprawy, które w danym dniu musiał załatwić, na paseczku papieru. Nazywał go śledziem; mówił: „Mój śledź jest taki długi, że nie wiem, jak to będzie”. Obiad w domu był zawsze o godzinie czwartej po południu, ojciec przychodził z banku albo z sądu gdzieś między drugą a trzecią i kładł się przed obiadem, żeby trochę odpocząć i żeby po jedzeniu nie tyć. O czwartej mieliśmy obiad, a potem przychodziła sekretarka i ojciec dalej pracował w swojej kancelarii. Nasze mieszkanie było sześciopokojowe. Pierwszy od wejścia znajdował się duży salon, dalej prowadziły drzwi do gabinetu ojca, potem były pokoje sypialne i stołowy. Ale gdzieś w końcu lat dwudziestych bądź na początku trzydziestych ojciec kupił od pani Łopacińskiej dom przy Wielkiej Pohulance pod numerem 32, to jest za cerkwią po lewej stronie. Dom był od ulicy, czynszowy, nieduży: parter, piętro i poddasze, ale za nim rozciągał się pokaźny plac, na którym ojciec wybudował willę. Przenieśliśmy się do niej chyba w roku 1938, czyli długo przy Zygmuntowskiej nie mieszkaliśmy. W tej chwili w tamtym domu przy Wielkiej Pohulance jest Zarząd Komunikacji i Dróg (albo coś takiego), a za nim wzniesiono szklany biurowiec – między domem od ulicy a willą, obok dawnego budynku gospodarczego, gdzie znajdowało się mieszkanie stróża, garaż i stajnia. Wiem, że mieszkańcy protestowali, ale biurowiec władowano. Ile w państwa wileńskim domu pracowało służby? Zawsze była kucharka, służąca i kierowca, który na Zygmuntowskiej miał dodatkowe zadanie: noszenie drzewa na opał – ponieważ palono drzewem. Było kilka pieców, każdy na dwa pokoje, no i jeszcze kuchnia, a że mieszkaliśmy na drugim piętrze, więc musiał to drzewo wnosić. Natomiast na Pohulance to już mieliśmy centralne ogrzewanie. Kto i jak panią wychowywał? Bo ja wiem. Mama w ogóle nie pracowała. Gdy w okresie PRL-u uczyłam się i pracowałam, to pytałam mamę: „Mamusiu, jak to mogło być, że mamusia nie pracowała?”. A mama mówiła: „To byłoby nawet źle widziane, gdyby żona zaczęła pracować, mając dobrze sytuowanego
Matka Boża Majowa
33
męża, bo po co zajmować miejsce komuś, kto go bardziej potrzebuje?”. Była panią domu. A poza tym zawsze miałam jakieś nianie. W 1922 roku ojciec nabył też folwark Rockiszki koło Gieranon, położony około czterdziestu kilometrów od Lidy, a siedemdziesiąt pięć od Wilna. Był to folwark z klucza żemłosławskiego, a Żemłosław należał do Umiastowskich. Ziemi Rockiszki miały niedużo, tylko siedemdziesiąt pięć hektarów ornych, poza tym jakieś sześćdziesiąt hektarów łąk i trzydzieści kilka hektarów lasu. Ze względu na łąki i pastwiska odchowywano tam źrebaki. Ojciec kupił folwark w stanie dosyć zaniedbanym i dzięki dużym nakładom rozbudował dom, wzniósł oficynę, stodołę, powiększył oborę, postawił tak zwane czworaki mieszkalne dla pracowników. Dużo, dużo wkładał w te Rockiszki. Pamiętam, jak później mówił mamie: „Już nie dokładam do Rockiszek, one się same w sobie zamykają”. Jeśli chodzi o rolnictwo w okresie międzywojennym, to majątki ziemskie radziły sobie z trudem, chyba że był przy nich jakiś przemysł: gorzelnia, młyn czy płatkarnia. Na przykład nasi znajomi Protassewiczowie mieli w Borkach płatkarnię, gdzie wyrabiano płatki ziemniaczane. Z samego rolnictwa ciężko było przeżyć i ziemiaństwo nie miało łatwo. Po tym, kiedy ojciec kupił folwark, my z mamą zawsze wiosną jechałyśmy do Rockiszek i miałam tam raj na ziemi: biegałam, jeździłam konno. Nie byłam taką dziewczynką, która ubiera i rozbiera laleczki – od najmłodszych lat ładowałam się na konia. Miałam do dyspozycji klacz o imieniu Grażyna. Gdy ją dostałam, była to zabiedzona woziwoda, ale ja ją podtuczyłam i Grażyna odżyła. Moją najlepszą zabawą było pójść do stajni, wyczyścić koryto dla Grażyny, przyciągnąć słomy, pościelić i położyć się na tej słomie, żeby zobaczyć, czy Grażynie będzie dobrze. Takie dziwactwa różne. Lubiłam wieś i pamiętam, że któregoś lata mama chciała wywieźć mnie gdzieś za granicę, na Riwierę, jak się kiedyś mówiło, bo ja niby byłam wątłe dziecko, więc to dla Zosi. No to ja w płacz, że jak to? Nie pojadę do Rockiszek, tylko na jakieś tam Riwiery? Nie! (śmiech) Strasznie byłam oburzona. No i tamtego roku w końcu nie pojechaliśmy. Ale później, w 1937 czy 1938, byliśmy w San Remo we Włoszech. A jeszcze przedtem, kiedy byłam zupełnie mała, byłyśmy z mamusią w Beaulieu-sur-Mer niedaleko Nicei. Wtedy tatuś przyjechał tam po nas i razem udaliśmy się do Wene-
34
Zofia Jamontt
cji, którą akurat zalała powódź; pamiętam, że z hotelu nas wynoszono, bo nie można było przejść. W Rockiszkach miałam przyjaciółkę, córkę ekonoma, Wercię Głuszkiewiczównę, która notabene teraz mieszka w Australii, a ja jakieś siedem lat temu odwiedziłam ją w Melbourne. Lubiłyśmy z Wercią wieczorem pójść na pastwisko, a ponieważ pastwiska znajdowały się przy lesie, więc w obawie przed wilkami konie na noc zganiano do stajni – my wtedy właziłyśmy na nie i w tabunie kilkunastu koni, tatataj tatataj, wracałyśmy galopem. Cały problem polegał na tym, że jak się do stajni wjeżdżało, to trzeba było położyć się na końskim grzbiecie, ponieważ inaczej groziło uderzenie głową w strop i spadnięcie. Więc kładło się albo do tyłu, albo do przodu, a kiedy po wejściu do stajni koń skręcał do swojej przeoryny, trzeba było przerzucić nogę przez jego szyję i w porę zeskoczyć, żeby się nie poobijać. Bo podczas jazdy w tabunie to zeskoczyć nie można. Rodzice akceptowali tego typu zabawy? Ojciec jak najbardziej. On od najmłodszych lat jeździł konno i miał swojego wierzchowca. Jest taka fotografia, na której widać stojący na podwórzu duży, zastawiony stół i towarzystwo siedzące po jego rogach, a ojciec skacze przez stół konno (śmiech). Zamiłowanie do koni mam więc po ojcu. Mama też jeździła, ale jakoś niespecjalnie. O wielu rzeczach – o tym, cośmy wyprawiały – mama nie wiedziała w ogóle, na przykład o jeździe na koniu bez uzdy, bez siodła, bez niczego i tylko grzywy się trzymając. Kiedy pojechałam teraz do Werci do Australii, to przypominałyśmy sobie tamto wszystko: a pamiętasz to? a ty pamiętasz to? Natomiast w mieście nie miałam szczególnych znajomości. Długo nie chodziłam do szkoły, uczyłam się w domu, dopiero w roku bodajże 1938 zaczęłam naukę u sióstr nazaretanek. Kiedyś zachorowałam na anginę i zaczęłam grymasić, że może by Wercia przyjechała, bo tak smutno i nudno tutaj. No i Wercia przyjechała. A jak przyjechała, to została u nas. Najwięcej przyjaźniłam się z Wercią. A z kim przyjaźnili się pani rodzice? Wydaje mi się, że na wielkie życie towarzyskie tatuś po prostu nie miał czasu. Oczywiście utrzymywał kontakty z braćmi. Poza tym by-
Matka Boża Majowa
35
ła siostra mojej mamy, Hela, która wyszła za Mikulskiego i mieszkała z mężem w majątku Michałowo, więc jeździło się do cioci Heli do Michałowa. Oni do nas mniej przyjeżdżali, bo nie mieli samochodu; myśmy mieli i gdy ojciec czasem wyjeżdżał za granicę, to samochód wraz z kierowcą dawał do dyspozycji mamie i wtedy odwiedzałyśmy z mamą różnych znajomych. Co się tyczy ziemiaństwa, to ono miało zwyczaj, że zjeżdżało się na imieniny pani czy pana domu; wtedy zbierało się całe i bliższe, i dalsze sąsiedztwo. U nas rodzice uznali, że 15 maja, na Zofię – mama, jak ja, miała na imię Zofia – spotykać się byłoby jakoś wcześnie, bo czasami nawet bzy jeszcze nie kwitły, a na imieniny tatusia, 24 lutego, tym bardziej, więc postanowili, że zjazd rodzinny w Rockiszkach będzie na Piotra i Pawła. Natomiast w Wilnie bywał u nas między innymi mecenas Zygmunt Jundziłł, przyjeżdżał też Zygmuś Protassewicz, z którym łączyło nas dalekie pokrewieństwo i który potem ożenił się z Jadwigą Smosarską. Aktorką? Tak. Oni oboje bywali u nas w Rockiszkach. Raz przyjechali na Boże Narodzenie i urządzało się kuligi, a raz przyjechali w lecie i bardzo byłyśmy z Wercią tą wizytą Smosarskiej przejęte. Wercia była o kilka lat starsza ode mnie i już zbierała fotosy, a tu aktorka przyjeżdża do Rockiszek. Jak się Smosarska prezentowała na żywo, była tak samo piękna jak na ekranie? Była bardzo prosta i sympatyczna, otwarta, bez specjalnych póz. Między obiadem a kolacją gdzieś się zamykała i uczyła roli, bo ona przyjechała do nas w lecie w tym roku, kiedy miała kręcić film o Barbarze Radziwiłłównie. Barbara Radziwiłłówna była primo voto Gasztołdowa, a w naszej parafii, w Gieranonach, znajdowały się ruiny zamku Gasztołdów. Zygmunt August przyjeżdżał w tamtejsze knieje na polowanie i poznał ją, gdy ona była już wdową, tak że w Gieranonach wszystko to się zaczęło. Smosarska chciała wieczorem pojechać do Gieranon i pobyć w ruinach, poczuć atmosferę zamku, w którym mieszkała Barbara. My z Wercią strasznie się martwiłyśmy, że przy tym nie będziemy, bo nie chciano nas zabrać; jechali wieczorem, po ciemku i nie chcieli dzieci wozić ze sobą. Kazik, kierowca, był bardzo fajny i kombinowa-
36
Zofia Jamontt
łyśmy, żeby może wpakować się do bagażnika. Ale okazało się, że jadą samochodem Protassewicza, więc nie mogłyśmy już robić żadnych kombinacji. A te ruiny w Gieranonach nadal istnieją, z tym że teraz tam głusz, wszystko dookoła zarośnięte. Pani się interesowała filmem, teatrem, muzyką? Niespecjalnie. Mój ojciec bardzo dobrze śpiewał, mam płyty z głosem tatusia. W jakich okolicznościach je nagrano? Tatuś przyjaźnił się z Zygmuntem Protassewiczem, który też śpiewał; ojciec barytonem, a Zygmuś tenorem. Kiedy Zygmuś budował w Krynicy Patrię Janowi Kiepurze, Kiepura go namawiał, żeby zostawił budownictwo i został śpiewakiem. Gdy Zygmuś przyjeżdżał do Rockiszek, to całe koncerty się odbywały: śpiewali on, tatuś i jeszcze pani Irena, ziemianka z sąsiedztwa. Przypuszczam, że ojciec nagrywał te płyty z Zygmuntem w Warszawie. Mam ich kilka. Szczególnie wstrząsająca jest pieśń Usta moi mołczat. Ojciec pisał też wiersze. W ogóle był ciekawym i wszechstronnym człowiekiem, bo z jednej strony mocno stąpał po ziemi, dorobił się czegoś, a z drugiej – jeździł konno, co było dla niego wielką frajdą, śpiewał, pisał wiersze. Uzdolniony artystycznie, a szczególnie malarsko, był też jego brat Bronisław. Czy bracia często się kontaktowali? Stryj był kawalerem, mieszkał przy ulicy Mickiewicza 32 u doktora Eugeniusza Iszory, pediatry, który opiekował się między innymi mną. Kiedy mieszkaliśmy na Zygmuntowskiej, stryj Broniś zawsze przychodził do nas na obiady. Szedł sobie z uniwerku koło Katedry, przez Cielętnik, a wracał do siebie na Mickiewicza już drugą stroną, gdzieś tam ulicą Wileńską. Miałam specjalny blok rysunkowy – strasznie żałuję, że mi zginął – zawsze go stryjowi podsuwałam przed obiadem, żeby coś narysował. Lekceważyłam sobie to jego rysowanie, ponieważ nigdy nie namalował mi porządnego konia! (śmiech) Ja chciałam koniecznie konia, a on był zdecydowanym pejzażystą, nie malował ani koni, ani postaci ludzkich, chyba że jakieś figurki w tle pejzażu. Gdy zamieszkaliśmy na Pohulance, to stryj Broniś już nie przychodził, bo mu nie pasowało:
Matka Boża Majowa
37
to kawał drogi i musiałby wchodzić pod górę. Moja mama czasem stryja podpytywała: „Panie Bronisławie, czemu się pan nie ożeni?”. A stryj Broniś miał taki zwyczaj, że odpowiadając, najpierw patrzał na rozmówcę, potem spoglądał na bok i dopiero mówił. No i wówczas odrzekł: „No, bratowo, przykłady w rodzinie nie są zachęcające” (śmiech). Ponieważ w rodzinie Jamonttów było dwóch rozwodników: mój ojciec i stryj Gucio. W jaki sposób poznawała pani miasto? Gdy byłam mała, to z mamą chodziłyśmy do Cielętnika, przeważnie z psami. Na początku miałyśmy dwa boksery, Trolla i Boba, strasznie cięte na inne psy. Pamiętam, jak kiedyś się kotłowały, ja trzymałam jednego, który mnie wywrócił i utytłał. Tatuś miał opinię człowieka zamożnego, wobec tego bał się, żeby mnie nie porwano. Dlatego kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, to albo odwoził mnie rano kierowca, albo odprowadzały dwie dziewczynki, które mieszkały w naszym domu na górze i były już w gimnazjum. Czyli tak sobie bez żadnej kontroli po mieście nie ganiałam. Potem, w czasie wojny, to już tak. Uczono panią języków obcych? Tak. Mama znała dobrze francuski i miałam lekcje francuskiego w czasie wakacji w Rockiszkach, gdzie zawsze latem była jakaś madame. Kiedyś była to madame Chautin, chyba Szwajcarka, a potem bardzo sympatyczna madame Helena Michałowska, ziemianka spod Krzemieńca. Z nią zdarzyła się dziwna historia. Pewnego dnia przyszła rano na śniadanie i zaczęła coś tam z mamą konferować, po czym mama mówi do mnie: „Słuchaj, dzisiaj nie będzie żadnych lekcji, bo madame źle się czuje”. W to mi graj! Pani Helena zawsze była biedna ze mną, bo ja wolałam jeździć na koniu, a nie pisać jakieś słówka francuskie; upamiętniło mi się jej powiedzenie: „Zosiuniu, to nie jest nauka, to są kpiny ze zdrowego rozsądku!” (śmiech). Jak już wspomniałam, wyjeżdżając za granicę, tatuś zostawiał samochód do dyspozycji mamy. A wkrótce po tamtym dniu miałyśmy jechać do cioci do Michałowa i madame pojechała z nami. Kiedy po wejściu do pokoju cioci zobaczyła na ścianie fotografię mojej babci, stanęła zdziwiona i pyta: „Kto to jest? Ja tę panią znam!”. Ciocia mówi: „Wątpię, ona zmarła w 1925 roku”. Okazało się, że tego dnia, gdy madame źle się czuła, przed samym świtem obudziła
38
Zofia Jamontt
się z wrażeniem, że ktoś na nią patrzy. Otworzyła oczy i zobaczyła, że w drzwiach stoi jakaś postać ubrana w staroświecki wcięty serdaczek. Pani Helena usiadła i mówi: „Que voulez-vous, Madame?”. Co pani sobie życzy? I wtedy ta postać zniknęła. A w Michałowie madame rozpoznała ją na portrecie mojej babci. Dziwna historia. Czy wychowując się w zamożnym domu, obserwowała pani życie dookoła? Czy w Wilnie były widoczne kontrasty społeczne? Tak, były widoczne. Mam fotografię z lat dwudziestych: koło domu przy Zygmuntowskiej stoi nasza bryczka zaprzęgnięta w parę koni, przy wejściu do domu – moja mama, a w pobliżu – dwóch bosych chłopaków, to zapewne synowie stróża. Czyli były te różnice społeczne. Gdy mnie czasem rano do szkoły odwożono samochodem, to pamiętam, że się wstydziłam – wcale nie byłam dumna, że jadę samochodem – i prosiłam kierowcę, żeby zatrzymał się trochę wcześniej, a nie pod samą szkołą. Wolałam kawałek dojść. Wracając do przyjaźni moich rodziców. Mama przyjaźniła się z panią Jadwigą Raczkiewiczową, tatuś z kolei dobrze znał jej męża, późniejszego prezydenta Władysława Raczkiewicza. Kiedy mama wyjeżdżała do Warszawy, to właśnie z panią Raczkiewiczową chodziła tam po sklepach. Państwo Raczkiewiczowie nie mieli dzieci, natomiast pani Raczkiewiczowa bardzo lubiła pieski i gdy wybuchła wojna, a pan Raczkiewicz, wówczas wojewoda pomorski w Toruniu, w jakiś sposób wydostał się na Zachód, pani Raczkiewiczowa z Jimem, dosyć dużym, zabawnym czarnym pudlem, wylądowała w Wilnie. Sowieci weszli do Wilna 19 września 1939 roku, a 13 października aresztowali ojca. Więzili go najpierw na Łukiszkach, potem w Starej Wilejce, a zmarł tatuś w więzieniu w Mińsku. Ponieważ nasz dom był na indeksie, pani Raczkiewiczowa znalazła wtedy schronienie u sióstr nazaretanek na Górze Bouffałowej. Mieszkała w klasztorze, ale miała tego psa, co było podejrzane, no bo jak to: siostra zakonna z pieskiem? Ona powiedziała, że nie odda go pod opiekę nikomu innemu, jak tylko mamie i w ten sposób dostaliśmy Jima, który później przeszedł z nami wszystkie koleje losu, łącznie z ewakuacją do Polski. A pani Raczkiewiczowa wyjechała na Zachód via Litwa w okresie, kiedy jeszcze można było tak wyjechać, póki Litwa była niby samodzielna.
Matka Boża Majowa
Zofia Jamonttowa (żona Macieja) przed domem przy ul. Zygmuntowskiej 18 w Wilnie w 1927 r.
Dworek w Rockiszkach koło Gieranon w powiecie lidzkim (województwo nowogródzkie) w latach 30.
39
40
Zofia Jamontt
W tym czasie zdarzyła się też ciekawa historia. W naszej willi zamieszkał z rodziną pan Antanas Trimakas, przedstawiciel rządu litewskiego. Państwo Trimakasowie, którzy byli bardzo sympatyczni i wynajęli od nas cztery pokoje, mieli chłopczyka, fajnego czterolatka imieniem Kanutis. Oni u nas przez jakiś czas mieszkali w tym okresie, kiedy niby była Litwa. A dom od ulicy, co ciekawe, wynajmował od nas wtedy konsulat sowiecki. A kto przedtem mieszkał w domu od ulicy? Normalnie, lokatorzy. Między innymi wdowa po stryju Władziu, który był dyrektorem banku w Lidzie i zmarł nagle na zawał; ona prowadziła w tym domu pensjonacik dla dziewcząt z rodzin ziemiańskich. A konsulat sowiecki szukał budynku, który byłby taki „osobniak”, żeby nikt w okna nie zaglądał, no i nasz dom od ulicy im odpowiadał. Mama postawiła jeden warunek, żeby znaleźli mieszkanie dotychczasowym lokatorom, a jeśli chodzi o wynagrodzenie, to powiedziała: „Proszę podsumować, ile płacili lokatorzy, i tyle” – bo oni mieli wszystko elegancko płacić. No a potem, w połowie roku 1940, przed tym naszym domem zaczęły się demonstracje z czerwonymi sztandarami, domagające się przyłączenia Litwy do Związku Sowieckiego. W tym czasie w willi razem z nami mieszkali wujostwo Mikulscy – i ciocia Hela, osoba wrażliwa, zapłakiwała się: „Znowu z tymi czerwonymi sztandarami chodzą!”, po czym uciekała na drugą stronę domu, żeby tego nie widzieć. Bo Mikulscy po ucieczce z Michałowa, zanim dotarli do Wilna, straszne koleje losu przeszli. Kim byli ludzie, którzy prosili o przyjęcie Litwy w skład Związku Radzieckiego? Większość to byli Żydzi. W każdym razie taka panowała opinia, że gros to Żydzi; ja sama nie wiem, byłam jeszcze dzieckiem. Prośby obywateli z czerwonymi sztandarami wysłuchano i jej zadośćuczyniono? Tak, Litwę przyłączono do ZSRR i konsulat nie miał już racji bytu. Konsul Berezin powiedział mamie: „Ja wam sowietuju, ujezżajtie
Matka Boża Majowa
41
otsiuda”, czyli że radzi wyjeżdżać. „Weźmie pani samochód meblowy, wszystko pani zabierze i niech się pani wyprowadzi gdzieś pod Wilno, póki ja tu jestem”. A tych mebli trochę mieliśmy, bo wszystkie dziewięć pokoi było umeblowanych. On przysłał swego kierowcę i mama zrobiła, jak radził: pojechała do Jerozolimki pod Wilno, gdzie mieszkały przyjaciółki mojej babci, które z kolei poradziły mamie dom niejakiej pani Zajączkowskiej przy ulicy Szkolnej. Jak się jedzie przez Jerozolimkę w kierunku Werek, to się skręca na lewo i rzeczywiście mieści się tam szkoła, a w pobliżu jest jar prowadzący do stawku, przy którym na górce stała willa pani Zajączkowskiej. Mama wynajęła cztery pokoje. Ja miałam na Wielkiej Pohulance, wtedy już ulicy Basanavičiaus, koleżankę i jakieś pół roku po naszej przeprowadzce poszłam tam i zobaczyłam, że tabliczka „Konsulat” na naszym domu została zamieniona na „NKWD”. Kiedy mieścił się tam jeszcze konsulat, przychodzili z niego do nas na obiady dwaj młodzi chłopcy – blondyn i przystojny brunet. A później, gdy poszłam na Basanavičiaus i Litwa była już respubliką, zobaczyłam tych dwóch chłopaków wchodzących z ulicy do budynku z tabliczką „NKWD”. Czyli tabliczka się zmieniła, a chłopcy zostali ci sami. Tylko Berezin wyjechał. Jak się państwu mieszkało w Jerozolimce? Niespokojnie, bo byliśmy kandydatami do wywózki. Znalazło tam schronienie wiele rodzin ziemiańskich, a najbardziej zagrożona była chyba księżna Radziwiłłowa z córką. Noce staraliśmy się spędzać poza domem – zdarzało się, że w stodółce przy szosie. Pamiętam, że pewnego razu, gdy nocowałam w takiej stodółce z mamą i wujostwem Mikulskimi, wujek Michaś zaczął kaszleć, bo dużo palił; wujek kaszle i nagle słyszymy od strony szosy szum jadącego samochodu i wołanie: „Stoj, stoj, podożdi!”, po czym samochód hamuje. Już czekaliśmy, że wejdą do stodółki i nas zgarną, ale słyszymy, że Rosjanie dalej rozmawiają między sobą, a za chwilę samochód odjeżdża. Czyli po prostu ktoś chciał zabrać się na stopa i zatrzymał samochód. Odetchnęliśmy z ulgą, że jednak ocaleliśmy, ale było strasznie. Początkowo wywożono w nocy, a potem jeździli i w ciągu dnia.
42
Zofia Jamontt
Jak pani teraz, z perspektywy czasu ocenia swoje dzieciństwo w Wilnie? Czy było szczęśliwe? Kiedy patrzę z perspektywy, to na pewno było ono szczęśliwe. Do chwili wybuchu wojny. Bo potem nastąpiła zupełna zmiana: aresztowanie ojca, zmiana warunków, zmiana wszystkiego. Z tym że ja nigdy nie byłam taką delikatną, kapryśną panienką, której i to przeszkadza, i tamto, że och! ach! Nie. Ale podziwiam moją mamę, która była przyzwyczajona do warunków wręcz luksusowych, a mimo to potrafiła dostosować się do zmian i nigdy nie narzekała. Czasem ją pytałam: „Mamusiu, jak to będzie?”. Odpowiadała: „Jakoś tam będzie”. Gdy w 1946 roku przyjechałyśmy do Polski, też była ciężka sytuacja, bo dosłownie nie było z czego żyć. Ja jeszcze matury nie miałam, zaczęłam się uczyć, ale okazało się, że nie mogę się uczyć, że muszę pracować. No więc potem uczyłam się na wieczorówkach i pracowałam. Pytałam się: „Mamusiu, jak my damy radę?”, a mama mówiła: „Jakoś to będzie, nikt w Polsce z głodu nie umrze i my też nie umrzemy”. To była odpowiedź pełna optymizmu. Jak się panie dowiedziały o śmierci pani ojca? Po latach miałyśmy kontakt z panem, który siedział z tatusiem w Mińsku w jednej celi, ocalał i trafił do armii Andersa. Ten pan mówił, że tatuś w więzieniu bronił się jak prawnik i że podczas przesłuchań zaganiał Rosjan w kozi róg, ale to nie zdało się na nic. Raczej trzeba było udawać durnego, bo jak oni widzieli, że ktoś ich dołuje, że jest od nich inteligentniejszy, to stawali się – taki odruch – tylko bardziej okrutni. Wiadomo, że tatuś zmarł w listopadzie 1940 roku, ale grobu nie ma, więc orzekłam, że w takim razie postawię krzyż w Kuropatach pod Mińskiem. No i krzyż tam ustawiłam. Normalny żelazny krzyż zrobiony przez majstra z Rzecznej. Przejdźmy do okresu okupacji niemieckiej, czyli lat 1941–1944. Jak się paniom wtedy żyło? W 1941 roku władze niemieckie ogłosiły, że ziemiaństwo może wracać do swoich majątków i my z mamą pojechałyśmy do Rockiszek. Stryj Gucio, który był oficerem, po wejściu we wrześniu 1939 roku Sowietów ewakuował się na Litwę i stamtąd bez przerwy telefonował do
Matka Boża Majowa
43
tatusia: „Maciej, jedź ze mną! Dam ci mundur i tu się ukryjesz”. A tatuś mówił: „Nie zostawię Zosi i Zosieńki” – „Zabieraj całą rodzinę ze sobą” – „Nie, teraz bolszewicy są inni, to nie rok 1918”. Przekonał się, jacy są bolszewicy. A stryj Gucio jakoś się potem z Litwy wykaraskał i w sierpniu 1941 roku razem z nami wyjechał do Rockiszek. Jim oczywiście też. W Jerozolimce mama wzięła jeszcze z wylęgarni kurczaki, część się pozjadało, ale jakieś dziesięć sztuk dowieźliśmy do Rockiszek. Kiedy Sowieci byli w Rockiszkach, powiedzieli okolicznym mieszkańcom: „Wsio eto wasze, bieritie!”. Więc cały dwór zastaliśmy rozrabowany. W piwnicy były różne wina i całe gąsiorki miodu pitnego – to oczywiście poszło od razu. Jak opowiadano, jeden chłop z Kuźmicz, sąsiedniej wioski, nazwisko jeszcze pamiętam, Kulnis, wszedł do pokoju tatusia, położył się na łóżku i powiedział: „Tiepier’ ja Jamontt!”. W Rockiszkach tatuś postawił figurę Matki Bożej. Stała, ze spuszczonymi rękami, w półkolu brzózek. Gdy wkroczyli Sowieci, powiedzieli, że to pewnie dziedziczka i poodbijali Matce Bożej ręce. We dworze, w domu mieszkalnym, założyli dom starców, a w oficynce na dole punkt sanitarny. Jako że w domu zastaliśmy starców, ulokowaliśmy się w oficynce. Potem Niemcy tych starców z dworu gdzieś zabrali i obawiam się, że rozwalili. Mama powiedziała, że potrzebuje ogrodnika oraz służącej i dzięki temu wybroniła dwie osoby. Mama dobrze mówiła po niemiecku, a Niemcy byli wtedy nastawieni do ziemiaństwa raczej pozytywnie. Raz z Żemłosławia przyjechało dwóch starych Niemców, z których jeden był piekarzem i jemu się strasznie spodobała nasza nowa, dobudowana do dworu kuchnia z piekarnikiem. Mówił, że chciałby po wojnie wrócić do Rockiszek. Nie było tam w pobliżu jakiejś partyzantki? W naszej parafii w Gieranonach był ksiądz Michał Żełudziewicz, który pomagał w przerzucie ludzi „spalonych” w Wilnie; przesyłano ich od plebanii do plebanii i księża rozprowadzali to towarzystwo po tych domach, gdzie mieszkali zaufani ludzie. Gieranony stanowiły ostatni punkt przerzutów i do nas trafiły trzy osoby. Jedną z nich była mała, dziesięcioletnia Żydóweczka z ogoloną głową, która wydostała się z Ponar. Poszła do ludzi, którzy jej pomogli, i trafiła aż do Gieranon; była u nas jakiś czas, a później ksiądz ją umieścił gdzieś indziej.
44
Zofia Jamontt
Drugą osobą była młoda, przystojna brunetka, niepodobna do Żydówki zupełnie, tylko akcent miała bardzo wyraźny i nie mogła się go pozbyć. Kiedy dotarła do nas, moja mama zrobiła coś takiego. Jeździło się wtedy wozami drabiniastymi, bo bryczek nie było żadnych. Sznurowało się wóz pośrodku, kładło słomę czy siano, przykrywało kocem i na tym się siadało, a z tyłu i z przodu zostawało puste miejsce. I proszę sobie wyobrazić, że moja mama kiedyś wsiadła na wóz, wzięła ze sobą tę panią – mnie nie zabrały, bo ja lubiłam powozić koniem, a tym razem mama powoziła – i pojechała do Dziewieniszek, do Niemców. Powiedziała im, że ta pani to jest mamy przedwojenna gospodyni, która była w Warszawie, gdzie zginęły jej wszystkie papiery, a ponieważ pochodzi z tych stron, tu była chrzczona, więc mama prosi, żeby jej wyrobić jakieś dokumenty, bo ona nie może tak żyć bez papierów. Moja mama była przystojną niewiastą, elegancko ubraną, bo jeszcze miała ładne ubrania, i dopięła swego: wydali jej dokument. Uważam, że to historia niesamowita. Potem tamtą kobietę ksiądz zabrał i już legalnie, z papierami, odesłał gdzieś dalej. A trzecim był pan Gerard. Bardzo ciekawa postać, młody prawnik, Polak pochodzący z Wrocławia. W 1939 roku został zmobilizowany do wojska niemieckiego, ale na samym początku wojny, kiedy jego jednostka stacjonowała w Prusach Wschodnich, zdezerterował razem z czterema innymi wrocławianami i cała piątka chciała zgłosić się do Wojska Polskiego. To im się nie udało i wylądowali w Wilnie, skąd czworo z nich wyjechało przez Litwę do Szwecji, do Japonii, a pan Gerard pozostał. Należał do polskiej organizacji, aż w pewnej chwili musiał z Wilna uciekać, bo go szukano, no i dotarł do Gieranon. Był u nas dłuższy czas, uczył mnie niemieckiego i łaciny. Kiedy w okolicy zaczęli grasować czerwoni partyzanci, myśmy z mamą musiały uciekać. Wyjechałyśmy do Subotnik, miasteczka koło Żemłosławia, i zimę z roku 1943 na 1944 spędziłyśmy w Subotnikach. Po czym w 1944 pan Gerard i stryj Gucio poszli do polskiej partyzantki. Ja też się wybierałam, już miałam specjalnie uszyte spodnie, skombinowałam też buty i kurtkę, ale mnie chcieli wziąć na sanitariuszkę, co mi nie odpowiadało, bo pragnęłam być zwykłym żołnierzem, nikim więcej, chociaż ciągle miałam do czynienia z organizowanym przez moją kuzynkę Alinę, córkę najstarszego z Jamonttów, punktem
Matka Boża Majowa
45
dla rannych partyzantów w Zakrzewszczyźnie. Akowcy rozbili aptekę w Dziewieniszkach, przywieźli mnóstwo lekarstw i ja tymi lekarstwami się opiekowałam, a jak trzeba było – wydawałam. Całe paki tego stały w wędzarni. Potem rozbili młyn subotnicki i mąkę do nas przywieźli, przechowywaliśmy ją w łazience. W każdym razie powalczyć w partyzantce nie zdążyłam. Po pewnym czasie przeniosłyśmy się z powrotem do Rockiszek, ale gdy front się zbliżał i słychać było detonacje, wsiadłyśmy na wóz drabiniasty i przyjechałyśmy do kolonii koło Konwaliszek, jakieś dwadzieścia kilometrów w stronę Wilna, gdzie mieszkał emerytowany podoficer, znajomy stryja Gucia. Ulokowałyśmy się z mamą w stodole. W pobliżu nie było działań wojennych, ale cały czas słyszałyśmy dudnienie: huhuhu, huhuhu. W dzień szli Niemcy rozbitkowie, jeden – straszna rzecz – miał tak zranioną twarz, że mu dosłownie szczęka odpadała i on miał ją podwiązaną chustką. Przychodzili głodni, prosili o mleko, o cokolwiek. No to im się dawało, a oni szli dalej. A potem przyszli bolszewicy i ich szukali. Bolszewicy zjawiali się zazwyczaj wieczorem. Kiedyś wpadli do naszej stodoły i zobaczyli nas z mamą: „A wy czto tut diełajetie?”. Odpowiadamy, że jesteśmy z Wilna, że uciekłyśmy przed frontem, że mamy tutaj krewnych. Im się to wydało podejrzane i poprowadzili nas do dowódcy, który był w chałupce po drugiej stronie drogi. Mamę prowadzą pierwszą, ja idę za nią, przychodzimy tam i jeden mówi: „Eto szpionka, ona nam komandira ubiła”. A wtedy istotnie ktoś – może Niemcy, może kto inny, nie mam pojęcia – komandira im zabił. Ten dowódca zerknął na nas i warknął: „Rasstreliat’!” – od razu, decyzja błyskawiczna. Wtedy ja – nie wiem, czy się bałam, na pewno się bałam – zaczęłam na niego wrzeszczeć po rosyjsku: „Czto ty, s uma soszoł?”. Że jak ona mogła zabić ich komandira? Dajcie jej broń, przecież ona w ogóle strzelać nie potrafi. Wy lepiej, mówiłam, czasu nie traćcie, szukajcie tego, kto zabił, a nie udawajcie głupiego! I omalże po matuszkie na nich. A z Sowietami trzeba twardo, rugać się z nimi, bo wtedy masz rację, a jak zaczniesz grzecznie prosić, to nie wiadomo, czy coś wskórasz. Więc ja na nich krzyczałam ruskim słowem, w końcu zaczęłam się drzeć, wrzeszczeć, aż on mówi: „Nie rewi, nie rewi!” – żebym się nie darła. Przychodzi jakiś drugi, wydaje się mocno pijany, mówi: „Co ty tutaj, z dzieckiem wojujesz?!”. Ja te-