Co ma piernik do Torunia

Page 1


Co ma piernik do Torunia - subiektywny przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika dla (nie tylko) nowojorczyka Karina Bonowicz

Katowice, wrzesień 2015

Okładka, skład, korekta oraz digitalizacja: Szymon Konkol Materiały audiowizualne multibooka: portal edukacyjny WikiVid – www.wikivid.eu Hosting: WikiVid – www.wikivid.eu Blog „Spacerkiem po Toruniu”: Karina Bonowicz i Szymon Konkol www.spacerkiempotoruniu.blogspot.pl

Publikacja powstała dzięki wsparciu fundacji WikiVid


Karina Bonowicz

Co ma piernik do Torunia

Subiektywny przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika dla (nie tylko) nowojorczyka


Wstęp Drogi Czytelniku, (nie tylko) nowojorczyku, oto masz przed sobą subiektywny przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika. Znajdziesz w nim wszystko to, co pokazałabym Ci w pierwszej kolejności, gdybym miała tylko jeden dzień, aby Cię oprowadzić po moim mieście i sprawić, abyś je pokochał. Tak, jak kocham je ja. Oczywiście, Toruń kryje w sobie o wiele więcej fascynujących miejsc, osób i legend, niż ten skromny przewodnik zdoła pomieścić, dlatego daję Cię możliwość zobaczenia go moimi oczami. Dzięki temu przewodnikowi dowiesz się, gdzie „waletował” – studentem będąc – Zbigniew Herbert, za jakie grzechy toruńska Krzywa Wieża jest krzywa, czy to prawda, że w Dworze Artusa wywoływano duchy i pod jakim „grzybkiem” przysiadł Napoleon w drodze na Moskwę. Poznasz tajemnicę chleba z masłem, dzięki której Kopernik zamienił się na chwilę w doktora House’a, zagadkę smoka uwięzionego w środku miasta i mroczny sekret wybornych toruńskich pierników, które są – nie bójmy się tego powiedzieć – najlepsze na świecie i we wszechświecie!No, i rzecz jasna, zostanie zweryfikowane stwierdzenie, które padło w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego, że… Kopernik była kobietą. Drogi Czytelniku, żeby Ci ułatwić zadanie, ułożyłam cały alfabet miejsc, ludzi, wydarzeń i ciekawostek, dzięki czemu będziesz mógł „zwiedzać” Toruń nie tylko od A do Z (albo od Z do A), ale także od każdej innej litery. Być może będzie to dla Ciebie inspiracją do dopisywania kolejnych haseł.


Drogi malkontencie, (nie tylko) nowojorczyku, jak sama nazwa wskazuje, jest to SUBIEKTYWNY przewodnik po mieście (nie tylko) Kopernika, więc nie narzekaj, że czegoś zabrakło albo znalazło się tam niepotrzebnie, ale zakasaj rękawy i pisz własny przewodnik! Mam nadzieję, że ten, który masz przed sobą, stanie się dla Ciebie o ile nie inspiracją, to przynajmniej wyzwaniem. Bo przewodników po jedynym takim mieście na świecie, a może i w całymwszechświecie, nigdy za wiele.

Życzę smacznej, pachnącej piernikiem lektury!

Karina Bonowicz


Spis treści 1. A jak ANIOŁY, czyli jak to się stało, że Toruń stał się polskimLos Angeles – str. 1 2. B jak BASZTYKOCIE, czyli gdzie jest reszta średniowiecznego „kota” i co dziś koty robią w Toruniu– str. 8 3. C jak COPERNICUS (a może Copernikus albo Kopernikus?), czyli czy Kopernik był(a) Polakiem? – str. 14 4. D jak DUCHY w DWORZE ARTUSA, czyli kto w Toruniu organizował seanse spirytystyczne, a kto hipnotyzował torunian na długo przed Kaszpirowskim – str. 20 5. E jak EGZOTYKA, czyli jak to „urodzony pod gwiazdą przygody” (a najpierw w Toruniu) Tony Halik przywiózł pieprz i wanilię do kamienicy przy Franciszkańskiej – str. 27 6. F jak FLISAK, czyli kto stoi za plagą żab-melomanów i czego się nie robi dla kobiecej… ręki – str. 38 7. G jak GOSPODY, czyli kto jadał„Pod Modrym Fartuchem”, kto popijał „Pod Turkiem” i czy Napoleon przekąszał pod…„Grzybkiem” – str. 44 8. H jak HERBERT, czyli w którym barze mlecznym się stołował, u kogo spał „na waleta” i gdzie posiał swoją „magisterkę”podczas pobytu w Toruniu pewien poeta – str. 51 9. I jak IMIĘ, czyli o tym, jak to samo imię nosi święty, co torunian od głodu uratował, jak i (nie)święty, co się na indeksie ksiąg zakazanych znalazł – str. 58 10. J jak JADOWSKA ANETA, czyli o tym, dlaczego Toruń jest najbardziej fantastycznym miejscem w Polsce – str. 68


11. K jak KRZYŻACY, czyli co wspólnego mają: torunianin i pająk krzyżak, gdzie podział się zamek na drzewie i dlaczego Toruń pozazdrościł Pizie i ma własną Krzywą Wieżę – str. 76 12. L jak LEKARZ, czyli o tym, jak Kopernik przy pomocy chleba z masłem w doktora House’a się zamienił i położył kres epidemii – str. 86 13. Ł jak ŁABĘDŹ ZE SŁOMY, czyli o słomianym bynajmniej nie zapale, ale pomniku „na miarę naszych możliwości”, co postawiony latem nie doczekał zimy – str. 94 14. M jak MASONI, czyli o tym, czy toruńscy wolnomularze nie zostawili przypadkiem na kamienicy przy ul. Piernikarskiej cyrkla i kielnii czy papież wiedział, że odpoczywa „Pod Pszczelim Ulem” – str. 99 15. N jak NIEWIASTY, czyli o tym, która torunianka pozowała Witkacemu, a która została jedyną kobietą desantowaną do okupowanej Polski, bo… nie było więcej miejsca w samolocie – str. 109 16. O jak OLBRACHT (Jan I Olbracht), czyli o tym, w której ścianie bije serce króla, co lubił wino, kobiety i… Toruń (i to tak bardzo, że został w nim na zawsze) – str. 119 17. P jak PIERNIKI, czyli co ma pieprz do piernika, piernik do Katarzyny, a Katarzyna do „katarzynek” – str. 127 18. R jak RATUSZOWY KALENDARZ, czyli jak to się stało, że Ratusz odmierza miastu dni… oknami i gdzie najlepiej sprawdzić w Toruniu godzinę – str. 137 19. S jak SMOK, czyli toruńska galeria osobliwości, które o dawnym Toruniu przypominają, szczęście na egzaminie zapewniają albo… po prostu zadziwiają – str. 143 20. T jak TORUŃ, czyli o tym, jak przez przypadek miasto tak, a nie inaczej się nazywaja, komu tak przypadło do gustu, że je między bajki włożył – str. 150 21. U jak ULICE, czyli dlaczego Most Pauliński obywa się bez wody, kogo poniosła fantazja, żeby nazwać ulicę Balonową i co się stało z Placem Cycowym – str. 158 22. W jak WODA OGNISTA, czyli o Toruńskich Kroplach Życia, co je szybciej w szynku niż w aptece znaleźć można było i czy to prawda, że palec skazańca poprawia smak… piwa – str. 168


23. X jak X MUZA, czyli o gwiazdach, które w Toruniu nie tylko spadają z nieba, ale także schodzą z ekranu – str. 175 24. Z jak ZBRODNIA, czyli kogo ścięto, kogo powieszono, a komu życie jednak darowano i przeszedł do historii (bez względu na to, czy przeżył czy nie)i co każdy wielbiciel kryminałów przed przyjazdem do Torunia wiedzieć powinien – str. 183

Bibliografia – str. 192 Netografia – str. 195


A jak ANIOŁY, czyli jak to się stało, że Toruń stał się polskim Los Angeles Gdzie można spotkać dziś anioły? Na ołtarzu w kościele? Ciepło… W witrażu? Ciepło, ciepło… W galerii z ceramiką? Cieplej… Na straganie z wyrobami z mąki i soli? Coraz cieplej… A może w sklepie z piernikami? Gorąco… Jest takie miejsce, gdzie spotkacie anioły we wszystkich tych miejscach. Mało tego, spotkacie je na każdym kroku. To nie żart! Jest tylko jeden warunek. Musicie wybrać się do „Miasta Aniołów”. Gdzie go szukać na mapie? W Polsce. I to też nie jest żart! Biorąc pod uwagę częstotliwość występowania aniołów na metr kwadratowy, śmiało można powiedzieć, że Toruń ma większe prawo do nazywania się „Miastem Aniołów” niż… Los Angeles. I niemała w tym zasługa historii miasta. Co anioły – i to w takiej liczbie! – robią w Toruniu? Dobre pytanie. Chyba najprostsza odpowiedź brzmi: są. I to wszędzie. Nie tylko w kościele. Małe i duże, ceramiczne i drewniane, gipsowe i olejne, ze szkła, masy solnej i z … piernika. Zerkają z wystaw galerii i ulicznych straganów. Spoglądają ze ścian budynków: z fasady Dworu Artusa, z witraża nad wejściem do głównego budynku Urzędu Miasta Torunia (ul. Wały gen. Sikorskiego 8), ze szczytu kamienicy Łuk Cezara czy znad bramy Ratusza Staromiejskiego. Siedzą w oknach. Jeśli przechadzając się ulicą Szczytną, zadrzecie wystarczająco wysoko głowę, zobaczycie na parapetach Ośrodka Czytelnictwa Chorych i Niepełnosprawnych (ul. Szczytna 13) całą czwórkę aniołów (a może anielic, biorąc pod uwagę modne stroje…) autorstwa Alicji Bogackiej, które ubrane są zgodnie z modą secesyjnych detali architektonicznych toruńskiej starówki. Anioły czekają na Was także w sklepach z pamiątkami czy na ulicznych straganach na Rynku Staromiejskim, gdzie przybierają najrozmaitszą postać: od drewnianych płaskorzeźb po pękate od mąki i soli figurki. A kosztując toruńskich pierników, możecie natrafić na piernikowego anioła, który się nie będzie miał za złe, że zostanie w mig spałaszowany.

1


Oczywiście ci, którzy uważają, że miejsce aniołów jest w kościele, zawsze mogą swoje spotkanie z toruńskimi aniołami rozpocząć od świątyń. Na tych, którzy swoje pierwsze kroki skierują ku Katedrze Świętojańskiej (Bazylika Katedralna św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty przy ul. Żeglarskiej 16), będą czekać całe w lokach gotyckie anioły, unoszące Marię Magdalenę (nie ma obawy, nie uciekną z nią przed Wami!).

Ci z kolei, którzy

2


odwiedzą Kościół św. Jakuba (Rynek Nowomiejski 6), staną oko w oko z groźnym Michałem Archaniołem. Na szczęście jedynie na obrazie Antona Möllera „Sąd Ostateczny”.

W Toruniu zawsze można też spotkać żywe anioły. To nie żart! Jeśli wybierzecie się na zawody żużlowe, dane Wam będzie podziwiać „Toruńskie Anioły”, czyli żużlowców z Klubu Sportowego Toruń S.A., wielokrotnych drużynowych mistrzów Polski. Jeśli natomiast będziecie odwiedzać Toruń jesienią i zupełnie przypadkiem zostaniecie w mieście na 3


imieniny trzech archaniołów: Michała, Rafała i Gabriela, możecie być świadkami „Anielskich Spotkań”, podczas których przyznawane są – i to od 2006 r. – Anioły Toruńskie, czyli Nagrody Prezydenta Miasta Torunia wędrujące do rąk ludzi będących dla innych „aniołami”. „Złotymi Aniołami” z kolei nagradzani są twórcy filmowi w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego TOFIFEST (więcej: X jak X MUZA).

4


Ale zaraz, zaraz… Skąd w ogóle wzięły się w Toruniu anioły? I kim był pierwszy anioł, który sprowadził wszystkie inne do tego miasta? Na to pytanie odpowiedzieć może tylko toruńska legenda, bo legenda – jak się z czasem przekonacie – zna odpowiedź na wszystkie pytania. Legenda ta głosi, że w roku 1500 – według jednej z przepowiedni – miał nadejść koniec świata, ponieważ Niebo – rozgniewane grzechami ludzi – chciało w ten sposób położyć kres ich niegodziwości. Torunianom nie spieszyło się jednak wcale na tamten świat, dlatego postanowili spróbować potargować się z Niebem. A jak najlepiej? Oczywiście, hojnymi darami! Postanowili więc wykonać dzwon ku chwale boskiej (inna legenda mówi, iż przepowiednia o rychłym końcu świata miała jedynie przyspieszyć zbiórkę funduszy na nowy dzwon, co – jak się łatwo domyślić – natychmiast poskutkowało). Dzwon zwany „Tuba Dei”, czyli „Trąba Boża” miał zawisnąć dokładnie 31 grudnia 1500 r. w Katedrze Świętojańskiej. Torunianie w mig odlali siedmiotonowy dzwon o ponad dwumetrowej średnicy i trzymetrowej wysokości i zawiesili go na wieży Fary Staromiejskiej św. Janów. „Trąba Boża” tak miała się spodobać Bogu, że nie tylko wybaczył torunianom ich winy, ale także postanowił im nieba przychylić i zesłać do miasta anioła. A właściwie… anielicę, która miała matczyną miłością otoczyć mieszkańców Torunia. Na pamiątkę tego wydarzenia w herbie Torunia umieszczono wizerunek opiekunki miasta. Dlatego dzisiaj w herbie anielskiego miasta mamy (nie mogło być inaczej!) anioła dzierżącego tarczę, na której widnieje fragment murów miasta z trzema basztami oraz półotwarta brama (otwarta, ma się rozumieć, dla przyjaciół, bo dla wrogów część bramy pozostaje zamknięta). Herb – w zależności od zawirowań historycznych – ulegał licznym przeobrażeniom, i to z winy samego… anioła. Anioł (o ile pojawiał się w ogóle, bo pod koniec XVIII w., gdy Toruń znalazł się pod pruskim panowaniem, anioła zastąpił orzeł pruski, a po II wojnie światowej dopiero co przywrócony anioł znów zniknął, by powrócić ostatecznie w 1991 r.) za sprawą mniej lub bardziej wprawnej ręki artysty zmieniał swój image, a nawet płeć (choć teoretycznie anioł to istota bezpłciowa…). Mieliśmy więc i anioły, i anielice, w rozmaitych strojach, o różnych fryzurach, a w XIX w. nawet z kluczami w dłoni. Torunianie wciąż wierzą, że to właśnie dzięki opiece anielskiej Toruniowi udało oprzeć się atakowi wroga w czasie wojen szwedzkich i nie ucierpieć w czasie II wojny światowej. Na potwierdzenie tego przypominają, że w czasie wojen napoleońskich Toruń nie miał anioła w herbie i zniszczenia były już o wiele większe. Dlatego aktualnie nie opuszcza on toruńskiego herbu. Tak na wszelki wypadek… 5


Nie można zapomnieć o jeszcze jednym toruńskim aniele. Co do jego płci nie ma żadnych wątpliwości. Jest niebotycznie wysoki, jasnowłosy i przystojny. To Joshua – jeden z bohaterów serii książek urban fantasy o wiedźmie policjantce Dorze Wilk autorstwa toruńskiej pisarki Anety Jadowskiej, która swoim cyklem (którego akcja dzieje się w grodzie Kopernika) wpisała Toruń na literacką mapę Polski. Joshua jest Aniołem Stróżem wiedźmy Dory, co nie przeszkadza mu ani się w niej kochać, ani brać wraz z nią udział w

6


niebezpiecznych przygodach, podczas których niejednokrotnie to ona ratuje mu skórę. Chcecie go poznać bliżej? Sięgnijcie po heksalogię o Dorze Wilk. Z książkami Jadowskiej pod pachą, gdzie byście nie byli, natychmiast przeniesiecie się do Torunia, by chwilę później znaleźć się w jego alternatywnym odpowiedniku – magicznym Thornie, w którym spotkać można nie tylko wiedźmy i anioły, ale także wampiry, wilkołaki i inne magiczne istoty, o których nawet Wam się nie śniło (więcej: J jak JADOWSKA). Bo to, że będziecie po tej lekturze śnić o Toruniu, jest więcej niż pewne. Chyba już nie trzeba Was przekonywać, że Toruń słusznie powinien dzierżyć palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o prawo do przydomku „Miasto Aniołów”. A aniołów w Toruniu wciąż przybywa. Choć bezcielesne i bezpłciowe, mnożą się na potęgę. Warto ich poszukać także na własną rękę. A jeśli chcielibyście w Toruniu znaleźć własnego anioła, takiego, którego moglibyście zabrać ze sobą, udajcie się do pracowni ceramiki „Cud” (Most Pauliński 14), prowadzonej przez artystkę Alicję Bogacką, zwaną Alicją od Aniołów,jako że jest matką niezliczonej liczby aniołów. Może czeka tam już na Was Wasz osobisty anioł. Dla równowagi trzeba jednak wspomnieć, że gdzie anioł, tam i diabeł. Jeśli, zwiedzając Toruń, nabierzecie ochoty na pyszne pierogi z pieca, koniecznie zajrzyjcie do Pierogarni „Stary Toruń” przy Moście Paulińskim 2. Zanim jednak przekroczycie jej próg, zadrzyjcie wysoko głowę i wytężcie wzrok, a na jej szczycie zobaczycie ceramicznego… nie, nie anioła, ale diabła! Co ciekawe, autorstwa Alicji od Aniołów…

7


B jak BASZTY KOCIE ŁAPY, czyli gdzie jest reszta średniowiecznego „kota” i co koty robią dzisiaj w Toruniu Podobno świat dzieli się na psiarzy i kociarzy. Toruń zdaje się należeć do tej drugiej kategorii. Pokażcie drugie takie miasto, które nazywa „kocimi” przydomkami budynki. No, właśnie… Chyba będzie Wam trudno znaleźć takie drugie. Co ciekawe, Toruń kociarzem był już w średniowieczu. Dlaczego? Bo już wtedy umocnienia miasta, składające się na północny odcinek murów obronnych Starego Miasta, miały wyjątkowo „kocie” nazwy: Koci Łeb, Koci Brzuch, Koci Ogon i Kocie Łapy. Nie ma rady. Żeby dowiedzieć się, skąd ten pomysł, trzeba rozebrać toruńskiego„kota” na części pierwsze. Zacznijmy od początku, czyli od… łba. Koci Łeb (ul. Podmurna 74) to nic innego jak XV-wieczna (choć jest całkiem prawdopodobne, że mogła powstać w tym samym czasie, co mury miasta, czyli w II poł. XIII w.), zachowana do dziś – choć nie w formie oryginalnej – baszta, która była wówczas elementem obronnym w systemie średniowiecznych murów miejskich. Drugi koniec średniowiecznego „kota” obronnego to Koci Ogon (ul. Piekary 53/Fosa Staromiejska), nieistniejąca już, nie licząc przyziemia, baszta zbudowana w tym samym czasie co Koci Łeb (jakże mogło być inaczej; wyobrażacie sobie kota bez ogona?), także wspólnie z nią w 1500 r. przekształcona i przystosowana do obrony artyleryjskiej. Oczywiście, nie mogło zabraknąć „tułowia” obronnego „kota”: Barbakan Chełmiński to Koci Brzuch, a sąsiadujące 4 prostokątne baszty między Kocim Brzuchem a Kocim Ogonem to Cztery Kocie Łapy. W ten oto sposób siedem „kocich” elementów tworzyło północny system obronny dawnego Starego Miasta. Dobrze, dobrze, ale o co chodzi z tymi średniowiecznym „kotem” z cegły? Co skłoniło torunian do nazwania w tak oryginalny sposób murów obronnych? Jeśli wierzyć legendzie, to był to kot. Chciałoby się powiedzieć, że był to najzwyklejszy Mruczek na świecie, ale nie tym razem. Bo ten kot, torunianin zresztą, to patriota i bohater. Choć, jak to czasem bywa, bohaterem został akurat przez przypadek. Jak mówi jedna z najstarszych toruńskich legend, 8


koty – i to w dużej liczbie – pojawiły się w Toruniu w celach służbowych. Jak wiadomo, kiedy kota nie ma, myszy harcują. I tak też rzecz się miała w miejskich spichrzach, które szczególnie upodobały sobie, i nic w tym dziwnego, okoliczne myszy. Jak łatwo się domyślić, torunianie nie zapałali miłością do nowych lokatorów spichlerzy, więc burmistrz zarządził sprowadzenie ekipy specjalnej kotów, która położyć miała kres mysim harcom.

9


Nasz – jak się później okazało – dzielny kot nie należał jednak do pracusiów. Kiedy jego koledzy po fachu wyruszali wieczorową porą na łowy, ten najspokojniej w świecie wybierał się na spacer po murach.

Dzięki temu jednak zadzierzgnął nowe znajomości, głównie wśród strażników miejskich, którzy chętnie go dokarmiali. W czasie kiedy jego koci towarzysze toczyli boje z mysim wrogiem, nasz kot lenił się i… tył. Aż razu pewnego (zupełnie przypadkiem był to 16 lutego 10


1629 r.) stał się bohaterem. Jak? Ponoć zaalarmować miał obrońców pod dowództwem Gerarda Denhoffa o tym, że wróg (a wrogiem byłakurat wtedy Szwed) jest u bram. Kiedy torunianie dzielnie odpierali atak nieprzyjaciela, leniwy – do tej pory – kot, który jak dotąd nie miał ochoty na bój z mysią armią, dostał takiej werwy, że przyłączył się do walki ze Szwedami, rzucając się na wroga z pazurami. I to dosłownie! Kiedy było już po wszystkim, nadszedł czas na honory i odznaczenia dla wszystkich bohaterskich obrońców Torunia. Tylko jak

tu

odznaczyć

kota?

Nawet

jeśli

jego

męstwo

nie

podlega

dyskusji.

W końcu uznano, że najrozsądniej będzie upamiętnić go, nazywając poszczególne elementy murów obronnych miasta… częściami jego ciała. Niestety, ani Koci Łeb, ani Koci Brzuch, ani nawet Koci Ogon nie wytrzymały kolejnego szwedzkiego oblężenia Torunia w 1703 r. Nasz dzielny toruński kot nie byłby pewnie zadowolony, gdyby zobaczył jak ci, z którymi tak dzielnie walczył, wysadzają nazwany jego imieniem odcinek murów obronnych. Szwedzi chcieli w ten sposób osłabić miasto i , niestety, trochę im się to udało. Ostatecznie resztki zrujnowanego Kociego Ogona rozebrano pod koniec XIX w., a cztery Kocie Łapy – na początku XX w. Odcinek między nimi też się nie zachował. Jedynie Koci Łeb nadbudowano na początku XX w., i to w formie neogotyckiej i takim też możemy go podziwiać po dziś dzień. Jeszcze do niedawna do Kociego Łba pielgrzymowali studenci, a todlatego, że mieścił się tam swego czasu Instytut Języka Polskiego Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Obecnie zmierzają (a może biegną albo dojeżdżają na rowerze) do niego trochę inne pielgrzymki, bo dziś swoją siedzibę ma tam Wydział Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Torunia. W ten oto sposób upamiętniono dzielnego kota, a właściwie całą kocią rasę. Wszak nie wiadomo, jak ów bohaterski kot się wabił. O to bowiem, który to kot z czasów najazdu szwedzkiego był tym właściwym, można do dziś toczyć spory. Być może znajdzie się jakiś koci potomek, który zechce dochodzić swych praw i dopominać się szczególnych łask z tytułu pokrewieństwa z bohaterskim przodkiem. Nie jest to jednak jedyny kot-celebryta w Toruniu. Pewnego dnia na dachu kamienicyprzy Rynku Staromiejskim 8, w której mieści się bar „Miś” (tak, tak, zbieżność misiów nieprzypadkowa; więcej: Ł jak ŁABĘDŹ), pojawił się blaszany kot i… przyjął pozę samobójcy (co w przypadku kota nie jest chyba do końca możliwe, jako że kot zawsze spada na cztery łapy). Ten kot jednak – dla odmiany – ma swój przydomek. To Kot Blachacz. Jedni widzą w tym nawiązanie do ocynkowanej blachy, z której Andrzej Schmidt z Pracowni 11


Kowalstwa Zdobniczego przy ul. Kopernika 13 powołał kota do życia. Są jednak i tacy, którzy widzą tu związek z… Rafałem Blechaczem, pochodzącym z Nakła n. Notecią wybitnym pianistą, zwycięzcą XV Konkursu Chopinowskiego w 2005 r., który często w Toruniu bywa i koncertuje. Tak czy siak kot stoi na dachu i za nic nie chce zejść. I wiemy nawet, dlaczego. W kamienicy tej mieszkać miał pewien chłopiec, Józek było mu na imię, który żył w wielkiej przyjaźni ze swoim czarnym kotem.

12


Przyszedł jednak czas, że Józek stał się Józefem i musiał rozstać się z kotem, bo ojczyzna wzywała. Kiedy Józek poszedł na wojnę, kot nie mógł sobie poradzić z tęsknotą za swym panem. Pewnego upalnego dnia wyszedł na dach, by wypatrywać jego powrotu. Wyszedł i… już nie wrócił. Upał zaczął bowiem topić dach i kot przykleił się niego, pozostając w tej samej pozycji po dziś dzień. Kto wie? Może tak jak jego sławny kamrat pewnego dnia zasłuży się miastu. Tylko najpierw musiałby zejść z dachu. A jeśli zejdzie, będziemy mieć kolejną toruńską legendę. * Wszystkich tych, co mają „kota” na punkcie pierogów, zapraszamy do Pierogarni „Pod Blaszanym Kotem”, która może poszczycić się najdłuższą tradycją lepienia pysznych pierogów w Toruniu. To właśnie na dachu kamienicy, w której – obok baru „Miś” – mieści się pierogarnia, wciąż siedzi czarny kot, który wypatruje swojego pana…

13


C jak COPERNIKUS (a może jednak Kopernikus?), czyli czy Kopernik był(a) Polakiem? Nicolaus Copernicus. A może jednak Kopernikus? Gdyby słynny astronom posłuchał dyskusji, jakie wciąż toczą się na temat jego nazwiska… sam nie wiedziałby już jak się nazywa. Dywagacjom na temat biografii słynnego astronoma nie ma końca. A w związku z tym także nieporozumieniom na jego temat. I tak w 2008 r. unijny komisarz ds. przemysłu i przedsiębiorczości Günter Verheugen ogłosił w trakcie europejskiej konferencji w Lille nazwę nowego programu globalnego monitoringu środowiska i bezpieczeństwa GMES (który jest drugim – po „Galileo” – gigantycznym projektem w ramach europejskiej polityki kosmicznej), która brzmiała… „Kopernikus” (bo tak właśnie brzmi nazwisko Mikołaja Kopernika po niemiecku). Verheugen zasugerował jednocześnie, że słynny astronom urodził się w 1473 r. w Toruniu, czyli na terenie ówczesnych Prus i że miał niemieckich rodziców. I w ten sposób otrzymaliśmy polsko-niemieckie… nieporozumienie. Polskie środowisko zawrzało i zażądało, by niemiecką nazwę programu zamienić na łacińskie „Copernicus”, bo tak się przyjęło pisać nazwisko Kopernika na całym świecie. Co prawda, rzecznik Verheugena tłumaczył, że łacińska wersja nazwiska „Copernicus” jest już zarejestrowana jako nazwa zupełnie innej instytucji, a sam komisarz uważa Kopernika za wielkiego Europejczyka i Polaka, ale dyskusja znów przybrała na sile. I chyba nic nie wskazuje na to, żeby kiedykolwiek miała się ostatecznie zakończyć. Dlaczego? Bo wątpliwości dotyczące pochodzenia nazwiska astronoma mają nawet językoznawcy, którzy wciąż łamią sobie głowę, jak to z tym Copernicusem czy Kopernikusem było. Panieńskie nazwisko matki astronoma (Niemki z pochodzenia) to Watzenrode (to jeden z wariantów), z kolei nazwisko pochodzącego ze Śląska ojca to Koppernik (Niklos Koppernik). Polskość połączenia: „Koper” + „-nik” uznają niemieccy kopernikolodzy. Przyjmowana wówczas podstawa nazewnicza – „kopr”, „koper” oraz polska końcówka „-nik” nie powinny pozostawiać żadnych wątpliwości, co do polskości tego 14


nazwiska. Sama podstawa pochodzić ma od wsi Kopernik, która z kolei nazwana tak została za sprawą bujnie tam rosnącego… kopru, koperku, koprnika, czy też po prostu kopernika. Co na to sam Mikołaj Kopernik? Na trzech dokumentach widnieje jego podpis – „Copernic”. Skoro się tak podpisał, to chyba wiedział, jak się nazywa, czyż nie?

Jeśli nawet torunianom wydaje się, że wiedzą wszystko na temat wielkiego astronoma, który rozsławił ich miasto na świecie, to grubo się mylą. Nie tylko pochodzenie jego nazwiska 15


budzi wątpliwości.Wiele faktów z jego biografii nadal pozostaje w sferze domysłów, nie wyłączając tak podstawowej informacji jak… miejsce urodzenia. Czy wiadomo, gdzie stała kołyska małego Mikołajka? Otóż nie. Wszyscy odwiedzający dziś Dom Mikołaja Kopernika przy ul. Kopernika 15/17 są święcie przekonani, że przechadzają się po tych samych izbach, po których biegał przyszły astronom światowej sławy. Tymczasem nie ma co do tego żadnej pewności. Setki lat dochodzono, gdzie mogła stać kołyska Kopernika. I co? Dziś wiemy jedynie to, że rodzina Koperników faktycznie miała kamienicę przy ulicy św. Anny (obecnie – a jakże! – ulica Kopernika), ale który to właściwie dom? Tego nie wiedział nawet Napoleon, bo jemu także – kiedy to odwiedzał Toruń – pokazano zupełnie inny budynek (dom narożny przy ul. Kopernika i Piekar, gdzie dziś znajduje się Hotel „Gotyk”), w czym zorientowano się dopiero w XIX w. Domem, w którym na świat miał przyjść Kopernik, miała być kamienica przy dzisiejszej ulicy Kopernika 17. Powieszono tam nawet swegoczasu nieistniejącą już tablicę: „Tu urodził się Mikołaj Kopernik 19 lutego 1473 roku. Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie wydało go plemię”, ale przy okazji obchodów 500-lecia urodzin Kopernika znów nabrano wątpliwości i okazało się, że… kołyska astronoma nie stała jednak przy Kopernika 17, ale przy Kopernika 15, gdzie znajdowała się kamienica należąca do rodziny Koperników. Podobno mieli oni również dom przy Rynku Staromiejskim. Miał to być budynek sąsiadujący bezpośrednio z Kamienicą pod Gwiazdą, gdzie dziś znajduje się dom towarowy PDT. Jeśli ta kamienica faktycznie należała do nich, to pewnie tam właśnie – ze względu na zamożność – zamieszkiwali, bo – jak wiadomo – mieszkanko przy rynku było wyrazem wyjątkowego prestiżu. Ufff… Czy zbliżyliśmy się choć o milimetr do ustalenia miejsca kołyski astronoma? Chyba jednak nie. Co ciekawe jednak, wątpliwości ciągną się od kołyski aż po grób. Miejsce pochówku astronoma też nie jest wcale takie pewne. Wiemy, że zmarł w 1543 r. we Fromborku i że – jako kanonika – pochowano go zapewne w tamtejszej katedrze. Gdzie dokładnie? To też nie jest jasne jak Słońce, które wstrzymał słynny torunianin. Jego grobu poszukiwano przez ponad 200 lat. Wreszcie w 2004 r. w wyniku badań archeologicznych Instytutu Antropologii i Archeologii Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku (z inicjatywy biskupa dr. Jacka Jezierskiego, prepozyta archikatedry we Fromborku) ustalono, gdzie spoczął astronom. Łatwo nie było, gdyż pod posadzką ogromnej fromborskiej katedry mieści się około 100 grobów kanoników i prałatów. Dochodzenie, który z nich to ten właściwy, to jak szukanie igły w stogu siana. Z pomocą przyszła jednak genetyka i nieuwaga samego Kopernika, który zostawił w jednej z ksiąg 16


swoje… włosy. Badacze z Uniwersytetu w Uppsali zbadali DNA włosów Kopernika i porównali je z DNA czaszki znalezionej w katedrze. Okazało się ono identyczne.

Analiza antropologiczna prof. Karola Piaseckiego wykazała, że jest wielce prawdopodobne, iż znaleziona we fromborskiej katedrze czaszka należy astronoma. To dało początek dociekaniom,

jak

też

ten

Kopernik

wyglądał.

W

Centralnym

Laboratorium

Kryminalistycznym Komendy Głównej Policji inspektor Dariusz Zajdel, ekspert z zakresu 17


antroposkopii kryminalistycznej, pieczołowicie odtwarzał wygląd twarzy Kopernika metodą Gierasimowa, polegającej na rekonstrukcji plastycznej twarzy na podstawie czaszki. Rekonstrukcja przyniosła oczekiwany rezultat, ponieważ obraz inspektora Zajdla do złudzenia przypominał kilka bardzo realistycznych portretów astronoma. Zdradziła przy okazji także jego wiek. Z badań wynika, że Kopernik dożył 70 roku życia. Jednak aby mieć stuprocentową pewność, że mamy do czynienia z tym a nie innym Kopernikiem, konieczne byłoby porównanie DNA włosów i czaszki z DNA należącego do kogoś z żyjących krewnych astronoma. Póki co, krewnych nie odnaleziono. Na szczęście, nie poszukiwano ich przez media. Jest bowiem więcej niż pewne, iż zgłosiłaby się wtedy liczba potomków rodziny Kopernika sięgająca liczby gwiazd na niebie. Badacze wpadli jednak na inny pomysł. Doc. dr Marie Allen, kierująca Laboratorium Rudbeck (Wydział Genetyki i Patologii Uniwersytetu w Uppsali) spróbowała odczytać kod genetyczny z – na szczęście zachowanego – odręcznego listu Kopernika, jak również z notatek na marginesach jego ksiąg, a także wykonanych jego ręką szkiców i rysunków. I tu pojawił się problem: pobranie materiału genetycznego z kart tak starych ksiąg mogłoby uszkodzić je bezpowrotnie. Z pomocą przyszedł jednak sam… Kopernik. W „Calendarium Romanum” Johannesa Stöfflera badacze natrafili na dziesięć włosów, które mogły należeć do astronoma. Dwa z nich – specjalnie wyselekcjonowane – wykazały cechy podobieństwa DNA do tego uzyskanego z czaszki odnalezione we Fromborku. Tak oto identyfikacja szczątków Mikołaja Kopernika zakończyła się kosmicznym wręcz sukcesem. Kim tak naprawdę był dobrze nam wszystkim znany Copernikus, tj. Kopernikus? Polakiem czy Niemcem? Matka Kopernika była z pochodzenia Niemką i nazywała się Watzenrode, ojciec z kolei pochodził ze Śląska. Mikołaj Kopernik był poddanym króla polskiego i całe życie spędził w Toruniu. Walczył też po stronie polskiej w wojnie polsko-krzyżackiej, ale tu oczywiście możemy się zastanawiać – z racji tego że w XV i XVI w. nie istniało pojęcie narodu – czy Krzyżacy byli Niemcami i… w ten sposób koło się zamyka. Idąc tym tropem, być może za chwilę o Kopernika zawalczą także inne nacje. A na końcu okazać się może to, czego dowiedzieliśmy się dzięki „Seksmisji” Juliusza Machulskiego: że Kopernik była kobietą…

18


19


D jak DUCHY w DWORZE ARTUSA, czyli kto w Toruniu organizował seanse spirytystyczne, a kto hipnotyzował torunian na długo przed Kaszpirowskim Jeśli myślicie, że w Dworze Artusa od początków jego istnienia słychać było jedynie kwartety smyczkowe, oratoria i arie operowe, to nawet nie wiecie, jak bardzo się mylicie. Ta ostoja kultury wysokiej, gdzie miał swój koncert Henryk Wieniawski, gdzie rozbrzmiewała „Halka” Stanisława Moniuszki i gdzie przechadzał się Ignacy Jan Paderewski, serwowała swego czasu rozrywkę, która cieszyła się o niebo większą popularnością niż koncerty symfoniczne. Były to… seanse spirytystyczne. I to nie tak dawno, bo na początku XX w. Tak, tak, nie przesłyszeliście się! Był to czas, kiedy na masową skalę organizowano seanse magnetyczne czy „hypnotyzerskie”, które cieszyły się szalonym powodzeniem. Czy wywoływano podczas nich duchy? Oczywiście! Jedną z osób parających się tym zajęciem był niejaki prof. Becker, „rosyjski nadworny cesarski eskamoter i magnetyzer”, który zapraszał na „fantastycznomagiczne soirées mysterieuses(tajemnicze wieczory), składające się z najnowszych eksperymentów wyższej magii, wraz z wywoływaniem duchów i fenomenami”1. Ogłoszenia tego typu można było przeczytać w „Słowie Pomorskim” czy „Gazecie Toruńskiej”, gdzie aż roiło się od informacji dotyczących seansów spirytystycznych. Aż trudno uwierzyć, że Dwór Artusa mógł być miejscem takich rozrywek. Z drugiej strony… Jeśli sięgnąć do historii obiektu, to faktycznie nie od zawsze pełnił on rolę wyłącznie kulturalną, tym bardziej że nosił wówczas nazwę Domu Klubowego lub… Towarzyskiego. Nie, nie, nic z tych rzeczy! Dom ten powstał dla wielce wtedy elitarnego stowarzyszenia Bractwo św. Jerzego, do którego należeli patrycjusze toruńscy, a które wchodziło w skład zinstytucjonalizowanego w formie Dworu Artusa (!) „stowarzyszenia arturiańskiego”, nawiązującego do tradycji legendarnego króla Celtów Artura (Artusa) i Rycerzy Okrągłego stołu. Sama nazwa Dworu pochodziła od imienia króla Artura (podobnie jak Dwór Artusa w Gdańsku – curia regis Artus, czyli królewski dwór Artura, choć obydwa miały alternatywną nazwę – curia sancti Georgi, czyli 1

Por. Ogłoszenie reklamowe w „Gazecie Toruńskiej” z października 1868. http://informatorium.ksiaznica.torun.pl/torunskiereklamy/reklamy-ogloszenia-anonse-gazeta-torunska-pazdziernik-1868-cz-36/

20


dwór św. Jerzego, jako że św. Jerzy, patron bractwa, był patronem rycerstwa i miał swój świecki odpowiednik w królu Arturze). Nie był jednak toruński Dwór Artusa jedynym miejscem tego rodzaju. Placówki takie powstawały na terytoriach związanych z Zakonem Krzyżackim (czyli terytorium Państwa Krzyżackiego) i dotyczyły większych miast, takich jak: Gdańsk, Elbląg czy Braniewo i były formą, w jaką organizował się patrycjat danego miasta, silnie nawiązujący do tradycji rycerskich.

21


W Toruniu Dwór Artusa, pod taką właśnie nazwą, pojawił się stosunkowo późno, bo dopiero w XVII w. Wcześniej – jak podają źródła – funkcjonował jako gildia (określenie stowarzyszeń kupieckich i rzemieślniczych w średniowieczu) lub dom kompanijny (kompanii kupieckiej), co wskazuje na związek z powstałym jeszcze przed XIV w. Bractwem Kupieckim Najświętszej Marii Panny. Niektórzy przyjmują, że w 1385 r. Bractwo Kupieckie połączyło się z istniejącym od 1311 r. (stąd data na fasadzie budynku Dworu Artusa – 1311 r.) Bractwem św. Jerzego, mającym swoją siedzibę przy Rynku Staromiejskim. Z racji tego że bractwo przygotowywało często pokazy militarne, ludyczne czy religijne, takie jak: turnieje, parady czy procesje, z myślą właśnie o nich zbudowano w 1385 r. tzw. Dom Klubowy/Towarzyski na Rynku Staromiejskim. Do naszych czasów nie przetrwał jednak ów pierwszy, średniowieczny budynek, znacznie zresztą mniejszy niż ten, który stoi dziś na Rynku Staromiejskim. Tak naprawdę dopiero wybudowanie drugiego Dworu Artusa sprawiło, że zaczął on pełnić funkcje artystyczne. Jak to się stało? Paradoksalnie, pomogła… wojna. W XVIII w. podczas oblężenia szwedzkiego w czasie wojny północnej został on spalony i z czasem rozebrany, a w XIX w. zastąpiony nowym, powiększonym o sąsiednią kamienicę. Po rozwiązaniu Bractwa św. Jerzego gmach ów został przeznaczony na miejsce wysokiej rozrywki, czyli na teatr, choć był to jeszcze teatr impresaryjny, jako że nie miał on swojego zespołu i pod koniec XIX w. przeznaczony był do wystawiania niemieckich przedstawień. Dwór Artusa okazał się jednak fuszerką budowlaną. Kiedy tylko zaczął się sypać tynk z sufitu, a ściany zaczęły pękać, uznano, że jedynym rozsądnym wyjściem jest zburzenie budynku i postawienie nowego. Nowy budynek miał być wielofunkcyjny, ale ze ściśle określonym przeznaczeniem. Miała być tam sala na 500 osób, zarówno teatralna, jak i koncertowa, a równocześnie balowa. O jej wielofunkcyjności mówią zachowane do dziś witraże, które znajdują się w Sali Wielkiej Dworu Artusa i przedstawiają odkrycia w dziejach ludzkości, i to z różnych dziedzin: nauki, sztuki i rzemiosła. Po II wojnie światowej Dwór Artusa przekazano żakom, czyli nowo powstałemu Uniwersytetowi Mikołaja Kopernika. To właśnie tam odbywały się zajęcia akademickie, a w 1963 r. mieścił się kultowy studencki klub „Od Nowa”. Ale wróćmy do seansów spirytystycznych… Na początku XX w. prasa nie mogła przemilczeć tak doniosłego wydarzenia, jakim było pojawienie się w Toruniu słynnego medium – prof. Czerbaka. Bilety na jego seanse można było kupić w najdziwniejszych miejscach miasta, w tym także u… golibrody i kędziornika. Albo też w składzie cygar przy ul. Szerokiej 46. 22


Prof. Czerbak był magnetyzerem i hipnotyzerem, który opracował autorski system usypiania ludzi. W gruncie rzeczy bardzo prosty, bo polegający na długim i dość nudnym monologu, który siłą rzeczy musiał w końcu uśpić nawet najbardziej skupionych słuchaczy.

Ale prof. Czerbak miał także swój własny patent na uśpienie czujności publiczności. Czerbak „usypiał” wcześniej opłacone osoby, które zgłaszały się „na ochotnika” do seansu hipnotycznego. Mimo tego prof. Jan Czerbak cieszył się niezwykłą estymą i traktowany był 23


jak autorytet w dziedzinie okultystki i hipnozy. Swego czasu gościł nawet u znanej aktorki Ireny Solskiej wraz z cieszącą się sławą wśród elit jasnowidzką Mirthą Noel (dla przyjaciół – Romaną, hrabiną Stecką). Podczas spotkania Mirtha miała przewidzieć Solskiej parę faktów z jej przyszłego życia (rzekomo miały się potem sprawdzić) i dostać katalepsji w trakcie seansu. Kiedy Solska z Czerbakiem opuścili pokój, Mirtha miała zniknąć i znaleźć się w pustej szafie, skąd wypadła – jak opisuje Solska – „zwinięta w kłąb… zaczęła przemierzać pokój dziwacznymi skokami na głowie połączonej z nogami”. Trochę czasu zajęło, zanim profesor Czerbak uspokoił jasnowidzkę2. Ale przyszła wreszcie kryska na Matyska. Prof. Czerbak miał pecha, kiedy to podczas jednego z seansów Warszawskich spotkał Magdalenę Samozwaniec, siostrę Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej. Ta, wywołana do tablicy, uparcie nie chciała dać się uśpić, czym zdemaskowała słynne medium. Opisane jest to w książce Magdaleny Samozwaniec „Maria i Magdalena”, gdzie autorka przedstawia nie tylko jego historię, ale też historię jego oszustwa: Drugą sławą był niejaki dr Czerbak, który potrafił przy zaćmionym świetle usypiać całą widownię – co i dzisiaj umieją wyczyniać niektórzy autorzy dramatyczni, wcale tym sławy nie zyskując. Dr Czerbak grasował po całej Polsce, a w Zakopanem wplątał się w życie tamtejszego „najlepszego” towarzystwa, eksperymentując na naiwnych damach. Uprawiał on między innymi systemami tak zwany „Schrecksystem”, który polegał na tym, aby opornemu, który za nic nie chciał zasnąć, ryknąć do ucha: „Śpij!!” Madzia pierwsza zgłosiła się do eksperymentu, oświadczywszy profesorowi, że jest wypróbowanym medium. Profesor posadził ją naprzeciw siebie i swoje ogniste źrenice wbił w jej oczy. Ściskał jej ręce, szepcząc: – Usypiam... usypiam powoli... już nie wiem, co się ze mną dzieje... kim jestem... zapadam się coraz głębiej... coraz głębiej w sen. – Madzia znużona przymknęła oczy. –Już śpi – rzekł profesor, gładząc z zadowoleniem długą rozwianą brodę – teraz możemy jej wmówić, że jest całkiem kimś innym... na przykład niemowlęciem w kołysce, które zaraz zacznie kwilić! – Madzia nie wytrzymała i uśmiechnęła się kącikami ust. –Jeszcze nie śpi snem hipnotycznym – zauważył po chwili z pewnym zniechęceniem – trzeba użyć ostatecznego sposobu. – Pochylił się nad nią i z całej siły ryknął jej do ucha: – ŚPIJ!! Nie

2

Por. Bogna Wernichowska, Salonowe życie z Giewontem w tle, www.zakopanedlaciebie.pl.

24


przygotowana na to, zerwała się przerażona z krzesła, po czym zaczęła się śmiać jak szalona. Profesor obraził się bardzo i od tego czasu ledwo jej się kłaniał.3

Nic wiec dziwnego, że profesor musiał po demaskacji opuścić stolicę i przeniósł się właśnie do Torunia.

3

Magdalena Samozwaniec, Maria i Magdalena, Świat Książki, Warszawa 2010.

25


Czy dzisiaj można spotkać jakiegoś ducha (wciąż zahipnotyzowanego?) błąkającego się po salach Dworu Artusa? Trudno powiedzieć. Nawet jeśli ktoś widział tam duchy, to póki co, milczy jak zaklęty. Jeśli jednak spotkacie kiedyś jakiegoś ducha w Dworze Artusa, to pamiętajcie, że być może to efekt, i to długofalowy!, hochsztaplerskich działań prof. Czerbaka.

26


E jak EGZOTYKA, czyli jak to „urodzony pod gwiazdą przygody” (ale najpierw w Toruniu) Tony Halik przywiózł pieprz i wanilię do kamienicy przy Franciszkańskiej „Każdy urodził się pod jakąś gwiazdą, złą czy dobrą; gwiazdą przeznaczenia… Ja urodziłem się, tak przynajmniej mi się wydaje, pod gwiazdą przygody” – powiedział Tony Halik i… miał rację. To właśnie ta gwiazda zrobiła z Halika człowieka, który w czasach PRL-u razem z żoną Elżbietą Dzikowską w magiczny sposób sprawiał, że w niedzielne popołudnie ludzie znikali na ulicach niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki. Co się z nimi stało? Znaleźć ich można było... przed telewizorem, gdzie z zapartym tchem oglądali parę podróżników, którzy w ciasnym mieszkaniu, za to w otoczeniu egzotycznych przedmiotów opowiadali o wyprawach do krajów, o których Polakom nie śniło się wtedy nawet w najśmielszych snach. Program „Pieprz i wanilia” (wcześniej „Tam, gdzie pieprz rośnie” i „Tam, gdzie rośnie wanilia”) był emitowany w czasach, kiedy na podróż mogło sobie pozwolić niewielu Polaków, dlatego dla tych, którzy mogli sobie o tym pomarzyć (czyli dla większości), był oknem na świat. Program gromadził co tydzień przed telewizorem kilkanaście milionów widzów, a że nadawany był przez ponad dwadzieścia lat, zyskał honorowy tytuł najdłuższego dokumentalnego serialu telewizyjnego w Polsce. Kim był człowiek, dzięki któremu ulice świeciły pustkami a niedziela pachniała pieprzem i wanilią? Odpowiedź jest bardzo prosta. Torunianinem. Tony Halik urodził się pod gwiazdą przygody. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.Ale warto pamiętać o tym, że przede wszystkim urodził się w Toruniu. 24 stycznia 1921 r. w kamienicy przy ulicy Prostej 3 na toruńskiej starówce przyszedł na świat Mieczysław Sędzimir Antoni Halik – jeden z najwybitniejszych polskich podróżników, dziennikarz, autor programów telewizyjnych o tematyce podróżniczej, którego świat poznał (i zapamiętał) jako Tony’ego Halika. I… to by było tyle, jeśli chodzi o jego związek z grodem Kopernika. Oprócz tego jednego, jedynego śladu, próżno szukać tropów Halika w Toruniu. A wszystko 27


dlatego, że pochodzący z prowincji państwo Halikowie postanowili co prawda, że dziecko urodzi się w mieście, ale potem szybciutko wrócili na wieś, wskutek czego Tony dzieciństwo spędził w majątku rodziców Tupadło (później Żabin). A że wkrótce rodzina przeprowadziła się do Płocka, młody Halik na dobre pożegnał się Toruniem i już w Płocku ukończył Liceum Ogólnokształcące

im.

Marszałka

Stanisława

Małachowskiego,

czyli

słynną

„Małachowiankę”, nawiasem mówiąc najstarszą szkołę w Polsce (istnieje od 1180 r.!).

28


Zanim to jednak nastąpiło, gwiazda przygody zaczęła dawać o sobie znać, bo pewnego pięknego wakacyjnego dnia 14-letni Tony uciekł z Płocka… na tratwie. Dlaczego? Bo chciał poznać smak podróży. Wakacyjną porą i po kryjomu wybrał się – jako flisak – do Wolnego Miasta Gdańska. Daleko nie uszedł (a właściwie nie upłynął), bo Straż Graniczna bardzo szybko odstawiła młodocianego amatora wycieczek do domu.

29


Wybuch II wojny światowej sprawił, że Tony Halik zupełnie przypadkiem poznał smak tak zagranicznych wojaży, jak i dziennikarstwa. Po przedostaniu się przez Rumunię do Francji wstąpił do Wojska Polskiego. Po raz pierwszy zetknął się z kamerą w Wielkiej Brytanii, gdzie – służąc w Royal Air Force i latając w Dywizjonie 201 – filmował samoloty. W tym czasie został zestrzelony w okolicach kanału La Manche i – po odnalezieniu – trafił do szpitala w Szkocji. Tam właśnie narodziła się pasja dziennikarska. A wszystko… z nudów. W czasie przymusowej rekonwalescencji, aby zabić czas, pisał o swoich wojennych przygodach przyjacielowi z Londynu. Listy Halika wydrukowało wówczas jedno z londyńskich czasopism. Ale to był dopiero początek przygód. Tony Halik zamiast się przestraszyć samolotów natychmiast wrócił do latania i… znów został zestrzelony. Tym razem nad Francją. Ocalał w iście filmowym stylu, bo po skoku spadochronem wylądował – cały i zdrowy – na francuskiej farmie, niemal prosto w ramiona uroczej Pierrette Andrée Courtin, która po wojnie… została jego żoną. Póki co jednak Halik nic o tym nie wiedział, więc bez wahania przyłączył się do Ruchu Oporu, by potem znów ruszyć – przez Hiszpanię – do Wielkiej Brytanii. Kiedy wojna się skończyła, Tony został uznany za bohatera i odznaczony brytyjskimi i polskimi odznaczeniami wojskowymi oraz francuskim Krzyżem Wojennym. Po wojnie Halik ani myślał zwalniać tempa. Po powrocie do Wielkiej Brytanii i podpisaniu kontraktu z prywatną argentyńską transportową linią lotniczą wyemigrował wraz ze świeżo upieczoną żoną Pierrette (tak, tak, tą samą, której spadł on – i to dosłownie – z nieba) do Argentyny. Aby zapewnić sobie swobodę podróżowania, przyjął argentyńskie obywatelstwo i … argentyńskie imię Antonio, bo – jak się łatwo domyślić – nikt nie potrafił wymówić Mieczysława Sędzimira. W Buenos Aires zrealizował swoje dwie wielkie pasje: prowadził szkołę lotniczą i był fotografem w ekipie ówczesnego szefa państwa, Juana Perona. Ale gwiazda przygody, pod którą się urodził, nie dawała o sobie zapomnieć. Zaczął więc podróżować – i to wraz z żoną, która podzielała jego podróżnicze pasje – do amazońskiej dżungli. Tam tak się zachwycił dzikimi plemionami indiańskimi, że – podążając ich szlakiem – przemierzył całą Amerykę Południową. Co ciekawe, w pierwszą wyprawę w poszukiwaniu ich śladów Pierrette i Tony udali się żaglówką (zwaną zresztą „Halikówką”) wzdłuż południowoamerykańskiej rzeki Parana. Od tego momentu rozpoczęła się też współpraca Halika z amerykańskimi czasopismami m.in. „Life”, „Time and Life” czy „Sport Magazine”, a także amerykańską stacją telewizyjną NBC, dla której przygotowywał reportaże i która – dzięki niemu – otrzymała Nagrodę Puliztera za cykl programów o Kubie. To wtedy właśnie po raz pierwszy nazwano go zdrobniale Tony i… tak już zostało. 30


W latach 50. Tony Halik przypadkiem stał się odkrywcą… Jaskini Orła Białego. A wszystko dlatego, że po tym, jak odłączyli się z Pierrette od wyprawy myśliwskiej w stanie Mato Grosso (znanym jako „Zielone Piekło”), szukali rzeki Rio das Mortes („Rzeki Śmierci”), a zupełnie przypadkiem znaleźli się na paśmie górskim Serra do Roncador, gdzie Halik odkrył interesujący system tuneli i jaskiń, który – jak na patriotę przystało – nazwał Jaskinią Orła Białego. Podróż zaowocowała nie tylko odkryciem, ale i dwiema książkami: „200 dni w Mato

31


Grosso” i „Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso”. Trzecia – „180 tysięcy kilometrów przygody” – stała się zapisem najsłynniejszej podróży Tony’ego, którą odbył on razem z Pierrette (i psem!) z Ziemi Ognistej do Alaski. Wyprawa trwała cztery lata, a dokładnie 1536 dni. Udało im się zwiedzić 21 krajów, przebyli 182 624 kilometry. W tym czasie wydali ponad 80 tysięcy dolarów i zmienili… 8 kompletów opon. Namiot rozbijali aż 684 razy. Żeby było zabawniej, w czasie wyprawy zorientowali się, że podróżują w czwórkę. Pasażerem na gapę okazał się… syn Tony’ego i Pierrette. 5 stycznia 1959 roku, czyli w samym środku podróży, przyszedł na świat syn Halika – Ozana, zawdzięczający swe oryginalne imię Indianinowi, który uratował Halikowi życie podczas walk skłóconych plemion. Malec skończył podróż razem z rodzicami, kiedy to 1962 r. za kręgiem polarnym dumnie wbili w ziemię dwie flagi: polską i argentyńską. Co ciekawe, wiele lat później Tony Halik usłyszał, że na trasie jego podróży, gdzieś w Peru, powstała miejscowość Puente Halik, czyli… Most Halika. Przypomniał sobie, że podczas jednej z wypraw zbudował most (niejeden zresztą!) i dla żartu umieścił obok niego tablicę informacyjną z takim właśnie napisem. A potem… zupełnie o tym zapomniał. Osadnikom most bardzo się przydał, a że przypadkiem osiedlili się w pobliżu, nazwa się przyjęła. W połowie lat 70. Tony poznał w Meksyku swoją drugą żonę, Elżbietę Dzikowską. Oczywiście, przez przypadek. Dzikowska przeprowadzała z nim wywiad dla „Kontynentów”, ale – jak sama przyznaje – Tony nie od razu przypadł jej do gustu. Kiedy go zobaczyła po raz pierwszy w telewizji w programie „Klub Sześciu Kontynentów”, uśmiała się do łez i… natychmiast wyłączyła telewizor. Kiedy spotkali się po raz drugi, nie było już odwrotu. I tak rozpoczęli trwającą 24 lata, czyli do śmierci Halika przygodę. To dla niej Tony wrócił do Polski. Razem podróżowali, razem prowadzili cykl programów telewizyjnych: „Tam, gdzie pieprz rośnie”, „Tam, gdzie rośnie wanilia” i najsłynniejszy – „Pieprz i wanilia”. Równocześnie Tony nadal pracował dla NBC, dzięki czemu Zachód poznał okoliczności m.in. powstawania „Solidarności” i stanu wojennego. Ze swoich wypraw małżeństwo podróżników przywiozło tony pamiątek, w tym plemienne ozdoby, broń i myśliwskie trofea, wyroby ceramiczne, biżuterie i wszystko to, co udało się unieść i pokazać widzom. Co ciekawe, wszystkie programy nakręcane były w… domowej piwnicy w Międzylesiu pod Warszawą. W 1976 r. Tony Halik podczas wspólnej wyprawy z Elżbietą Dzikowską i Edmundo Guillenem (peruwiańskim pisarzem, podróżnikiem i odkrywcą) jako pierwszy nie tylko dotarł 32


do legendarnej stolicy Inków Vilcabamby, ale także zdobył niewątpliwe dowody na potwierdzenie, iż jest to słynna stolica dawnej cywilizacji. Ale to przecież tylko wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o jego umiejętności. Halikpoliglota – mówiący płynnie po angielsku, hiszpańsku, francusku, portugalsku, włosku, rosyjsku, niemiecku, czesku oraz w trzech narzeczach indiańskich: Hinan, Guarani i Xavante – zrealizował ponad czterysta filmów dokumentalnych, napisał trzynaście książek, niezliczoną liczbę artykułów, a także był jednym ze współautorów komputerowej Encyklopedii Świata. Jednak Tony Halik, o czym nie wszyscy wiedzą, to także wynalazca. Oczywiście, jak to często bywa, stał się nim przez przypadek. A właściwie z naglącej potrzeby. Ajak powszechnie wiadomo, że potrzeba jest matką wynalazku. Kiedy Tony wraz z Pierrette i nowo narodzonym podróżnikiem, synem Ozaną kontynuowali podróż na Alaskę, nie lada problemem okazało się pranie i suszenie pieluch. Halik wymyślił więc i skonstruował bardzo oryginalną pralkę. Dwudziestolitrową bańkę wypełnił wodą z mydlinami przyczepił do karoserii jeepa. Wyboje i dziury na drodze – jako wirnik – zrobiły swoje. Za suszarkę natomiast robiły: sznurek przyczepiony z boku samochodu, a także wiatr i słońce. W ten oto pomysłowy sposób rodzina Halików nawet w najtrudniejszych warunkach podróżniczych zawsze była jak spod igły. Tony, obok rozlicznych umiejętności, posiadał również niezwykły talent do… wymykania się śmierci z rąk. A podczas wielu przygód nie raz spoglądał śmierci w oczy: czy to na wojnie, czy podczas walk plemiennych i napadów rabusiów (w tym szalonego autostopowicza, i to we wcale nie dzikich Stanach Zjednoczonych), czy też w walce z żywiołami, dzikimi zwierzętami, a nawet… czarownikami. Nie raz, nie dwa musiał skakać ze spadochronu z samolotu. Kiedyś, podczas filmowania gór Hondurasu, zawisł na pasach bezpieczeństwa śmigłowca, który uległ awarii na wysokości 1370 metrów. Halik nie przerwał filmowania, mając nadzieję, że jeśli nie on, to przynajmniej jego materiałocaleje. Pilot dał jednak radę i samolot uniknął rozbicia, a szczęściarz Tony złamał jedynie obojczyk. Materiał filmowy, jak łatwo się domyślić, wyszedł z tej przygody bez szwanku. Innym razem pochowano go za życia. To nie żart! Aż trzy razy pojawiały się fałszywe wiadomości o śmierci Halika. Po raz pierwszy koledzy po fachu uznali go za zmarłego w Boliwii, gdzie wraz z żoną Pierrette w Tipuani dali się ponieść gorączce złota. Jeden z poszukiwaczy, który „gorączkował” się wtedy wraz z nimi, oświadczył, że na własne oczy widział parę topiącą się w rzece Coroico. Opisywał topielców tak sugestywnie, że 33


dziennikarze nie mieli wątpliwości, że musieli to być Halik i Pierrette. Tony nie miał wyjścia; musiał wysłać do przyjaciół listy, zapewniając solennie, że jest cały i zdrowy.

Po raz kolejny Halik przeżył własna śmierć w Kolumbii, gdzie wraz z żoną Pierrette próbowali ominąć szlak łączący Pasto z Popayán, którego nie można było przebyć bez eskorty wojskowej. A że podróżnikom trochę się spieszyło, postanowili wybrać się na własną rękę (co oznaczało dokładnie to samo, co: na własne ryzyko) i udali się wyjątkowo stromą 34


górską drogą, by… wpaść prosto w ręce rzezimieszków z karabinami. Uciekając przed nimi, w ostatniej chwili wyskoczyli z pędzącego i ostrzeliwanego jeepa, który zawisł nad przepaścią. Udało im się wydostać z opałów, a następnego dnia, kiedy cali i zdrowi odpoczywali na fermie przyjaciół w Cali, usłyszeli w radio informację o… własnej śmierci. Rzekomo szczątki jeepa znaleziono u stóp skał, a ciała nie zidentyfikowano. Zarówno przyjaciele, jak i sami Halikowie nie kryli zdumienia, spoglądając na siebie nawzajem… Innym razem, kiedy podróżnicy zabawili trochę dłużej u Indian Jibarów, ktoś rozpuścił plotkę, że ich głowy zostały już spreparowane i znajdą się niebawem w… muzeum etnograficznym. Jeden z amerykańskich korespondentów przekazał tę niepotwierdzoną, za to wyjątkowo chwytliwą wiadomość dalej, co uruchomiło lawinę plotek. Wściekły Halik musiał interweniować w amerykańskiej agencji w Bogocie, żeby przyjaciele znów nie musieli kupować wieńców żałobnych. „Od dzieciństwa żyłka awanturnicza i ciekawość świata zmuszały mnie do szukania własnych ścieżek – przyznał Halik. – Wciąż dręczyło mnie to samo pragnienie: zobaczyć, co kryje się za ścianą, za górą, za morzem…”. Nie zapominał jednak nigdy o odbiorcach: Przygoda stała się dla mnie narkotykiem, dostarczającym coraz większych dawek emocji. Czułem się jednak samotny, wyalienowany, jak gdybym był skąpcem, który gromadzi bogactwa i ukrywa je przed światem bez niczyjego pożytku. Wtedy zacząłem pisać. (… ) Odkryłem wówczas, że nie jestem sam, ponieważ poprzez moje relacje otwierają się nowe drogi, które z ciekawości przemierzają tysiące czytelników, telewidzów i radiosłuchaczy na świecie. Wszyscy oni znajdowali się bisko mnie w najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych momentach mojego życia. Myśląc o nich dobywałem się na odwagę, by niemożliwe uczynić możliwym.4 „Urodzony dla przygody” skończył swoją podróż 23 maja 1998 r. w Warszawie w wieku 77 lat. Ale nadal jest żywy. Jego duch wciąż gości w miejscu, gdzie ta podróż się zaczęła. O jego przywiązaniu do miasta urodzenia świadczyć może chociażby to, że w 1985 r. otrzymał medal za zasługi dla Torunia m.in. za film popularyzujący miasto w Stanach Zjednoczonych. Od 2003 r. pamiątki z jego licznych podróży można oglądać w Muzeum Podróżników im. Tony'ego Halika w Toruniu. Na pomysł stworzenia w miejscu urodzenia Halika muzeum wpadła Ligia Schmidt, ówczesny prezes oddziału toruńskiego Towarzystwa Polska – 4

Tony Halik, Jeep. Moja wielka przygoda, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2008.

35


Ameryka Łacińska, która przyjaźniła się z Tonym i Elżbietą Dzikowską. Po śmierci Halika Schmidt nakłoniła Dzikowską, aby podarowała zbiory z podróży męża Toruniowi. I tak też się stało.

36


W 1999 r. Elżbieta Dzikowska przekazała miastu zbiór kilkuset eksponatów, które trafiły do Muzeum Okręgowego. Rok później po raz pierwszy zorganizowano wystawę czasową w Domu Eskenów, na której zaprezentowano podarowane zbiory, a która to odwiedziła też kilka miast Polski. Wciąż jednak się zastanawiano, jak nazwać świeżo upieczony oddział Muzeum Okręgowego. Najpierw chciano nazwać go po prostu Muzeum Tony'ego Halika albo „Pieprz i wanilia”, ale uznano, że to zbyt hermetyczna nazwa. W końcu padł pomysł nazwania go Muzeum Podróżników im. Tony'ego Halika. I tak już zostało. Każdy, kto odwiedzi Muzeum Podróżników, może poczuć się jak towarzysz podróży Tony’ego Halika. Wystawa zatytułowana „Tony Halik. Urodzony dla przygody” zajmuje dwa piętra muzeum i złożona jest z części biograficznej, czyli dokumentów Halika-podróżnika oraz zdjęć Tony'ego z jego licznych wypraw. Tu obejrzymy jego metrykę urodzenia (żeby się przekonać, że naprawdę urodził się w Toruniu), argentyński paszport, dowód osobisty i prawo jazdy, papiery żeglarskie, karty akredytacyjne dziennikarza NBC, nagrody i wyróżnienia. Udajemy się w ten sposób tropem wypraw Tony’ego Halika (z racji tego, że w większości przypadków znajdują się tam zbiory Halika), ale także podążamy śladami podróży Elżbiety Dzikowskiej, ponieważ zbiory muzeum są cały czas wzbogacane o obiekty przywożone przez nią z jej aktualnych wypraw. Na piętrze z kolei można podziwiać pamiątki z ich podróży. Odzież, broń, ozdoby, amulety, ponad sto nakryć głowy z różnych krajów, ludowe stroje i instrumenty. Obok walizek i toreb podróżnych z naklejkami lotniczymi z wielu zakątków świata znajduje się całkiem spora i bardzo intrygująca kolekcja… kluczy do pokoi, w których Halik i Dzikowska spędzili choć jedną noc. Kiedy będziecie przekraczać próg Muzeum Podróżników, na pewno poczujecie zapach pieprzu, wanilii i… przygody. To zapachy, które Tony Halik przywiózł –i to specjalnie dla nas! – z egzotycznych krain, a które już na zawsze będą się nam z nim kojarzyć.

37


F jak FLISAK na Rynku Staromiejskim, czyli kto stoi za plagą żab-melomanów i czego się nie robi dla kobiecej… ręki Skąd na toruńskim Rynku Staromiejskim wziął się grający na skrzypcach flisak, otoczony wianuszkiem zasłuchanych (!) żab? Od kiedy to przygrywa się żabom na skrzypcach? I od kiedy to płazy są takie muzykalne? Na te pytania trudno odpowiedziećjednoznacznie, bo próżno szukać w historii Torunia informacjo o tym, żeby flisacy i żaby żyli w niezłej komitywie. Co innego toruńska legenda, która – oczywiście! – swoje wie.Ta z kolei głosi, że flisak na Rynku Staromiejskim stoi całkiem zasłużenie, choć jego atencja do otaczających go wianuszkiem żab (nie wiadomo, czy pań, czy panów…) jest – według podania – mocno wątpliwa. Otóż pewnego lata, najpewniej w wyniku powodzi, średniowieczny Toruń zaroił się – i to dosłownie! – od żab (są jednak i tacy, którzy utrzymują, że to kara rozgniewanego Nieba albo… rozgniewanej kobiety –wypędzonej z miastażebraczki). Nie było takiego miejsca w mieście, gdzie dałoby się postawić nogę i nie nadepnąć na jakiegoś płaza (albo płazową). Żaby gościły nawet podczas mszy i zebrań rady miejskiej. Przerażeni nie na żarty mieszkańcy winą za żabią „powódź” obarczyli rajców i burmistrza, grożąc nawet zmianą burmistrza. To musiało chyba podziałać na ówczesną władzę (na jaką władzę by nie podziałało…), bo niemal od ręki wydano zarządzenie wzywające do walki z tą iście egipską plagą na polskiej ziemi. Niestety, torunianie nie kwapili się do mokrej (nomen omen) roboty. Władza poszła więc o krok dalej i ogłosiła, że ten, kto uwolni miasto od żab, otrzyma nagrodę i rękę pięknej córki burmistrza. A to przecież zmienia postać rzeczy, nieprawdaż? Swoją drogą, czy taką samą nagrodę wyznaczono dla dzielnych niewiast chcących położyć kres żabim harcom? Nie wiadomo…

38


Choć zgłaszało się wielu młodzieńców, żadnemu z nich nie udało się jednak pokonać żabiego wroga. Wreszcie pojawił się pewien flisak… To, oczywiście, samo w sobie nie było niczym dziwnym, bo Toruń pełnił wówczas ważną rolę pośrednika w handlu towarami spławianymi Wisłą z południa Polski i był dużym ośrodkiem docelowym, gdzie flisacy spławiali drewno. Drewno spławiane było do Torunia, a z Torunia do Gdańska. Poza tym w Toruniu mieściła się też komora celna. Dziś chyba niewiele osób wie, że Toruń – ze względu na swoje

39


położenie nad Wisłą – w zasadzie od początku swego istnienia odgrywał bardzo ważną rolę w handlu europejskim. W każdym razie zjawił się flisak o wdzięcznym imieniu Iwo, który… No, właśnie… To zależy, którą wersję wydarzeń przyjmiemy. Bo jeśli romantyczną, to należałoby uznać, że zakochany w córce burmistrza Iwo postanowił spróbować szczęścia i postarać się o rękę burmistrzanki. Jeśli jednak przyjmiemy wersję daleką od romantyzmu, to Iwo miał zamiar zarobić trochę grosza przygrywaniem na skrzypcach flisaczych melodii.

40


Romantycznie czy nie, najważniejsze, że podziałało. Jak tylko Iwo zaczął grać na toruńskim rynku, na dźwięk skrzypiec wszystkie żaby powychodziły ze swych kryjówek, żeby lepiej wsłuchać się w melodię, którą wygrywał flisak. Ten natomiast bardzo powoli szedł rakiem, aż dotarł do Bramy Chełmińskiej, czyli do krańców miasta, gdzie wówczas znajdowały się mokradła (dziś znajduje się tam przedmieście Mokre), a tuż za nim podążały wszystkie żaby z miasta. Jak łatwo się domyślić, płazom-melomanom bardzo się spodobała nowa okolica. Tym bardziej że Iwo wrzucił swoje – wciąż rozbrzmiewające – skrzypce do wody. Zasłuchanym żabom tylko w to graj! Wszystkie – jak jeden mąż – wskoczyły za nimi do Wisły. W ten oto sposób flisak uratował Toruń i otrzymał obiecaną rękę córki burmistrza. Na cześć poskramiacza żab (choć dopiero w 1914 r. doceniono wagę jego czynu) w Toruniu powstała rzeźba-fontanna, która stoi w południowo-zachodnim narożniku Ratusza Staromiejskiego. Odlany z brązu pomnik flisaka-skrzypka i muzykalnych żab, dzieło berlińskiego rzeźbiarza Georga Wolfa, został ufundowany przez zamożnych obywateli Torunia. Co ciekawe, Iwo i żaby zmieniali swoją lokalizację aż dziewięć razy. Do tej pory stali już sobie: na dziedzińcu Ratusza, koło Collegium Minus(czyli słynnej „Harmonijki”), na pl. Rapackiego, a także przy Krzywej Wieży. W obecnym miejscu stoją razem od ponad 30 lat. Inną wersję wydarzeń podaje toruński pisarz i socjolog Tomasz Szlendak w książce „Leven. Opowieść o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce”, która jest mrocznym kryminałem osadzonym w realiach średniowiecznego Torunia. Jego bohater, kupiec Nicolas Leven przy pomocy aptekarza i kucharza sprowadza azjatyckie śpiewające żaby, których „śpiew” godowy miał zwabić toruńskie żaby. Nasi bohaterowie szli z koszykiem pełnym egzotycznych śpiewających żab (Leven dołączył siędo nich ze śpiewem) w stronę krańców miasta, a rodzime żaby podążały za nimi. W ten sposób to Leven, a nie Iwo, uratował miasto. A co do faktów… Z przykrością trzeba stwierdzić, że nie ma historycznego potwierdzenia, aby średniowieczny Toruń nawiedziła plaga żab. Co prawda, w 1570 r. Wisła wylewała na całej długości, a w lutym poziom fali powodziowej miał nawet wynieść 8,76 metra (poziom został zaznaczony na murach), ale gdzie były wtedy żaby? Chyba raczej nie w mieście. Jednak legenda o flisaku, który wybawił Toruń od plagi żab wciąż jest żywa. Nawet jeśli nie jest tak znana jak ta (spopularyzowana przez braci Grimm) o szczurołapie z Hammeln – który za sprawą gry na flecie wyprowadził natrętne gryzonie z miasta – ale wciąż ma się dobrze. Ci, którzy chcą ją poznać naocznie (i nausznie), 41


mogą wziąć udział w interaktywnych spektaklach odbywających się w Domu Legend Toruńskich.

Czy faktycznie Toruń nawiedziła iście egipska plaga żab? Nadal nie wiadomo. Ale nikomu to dziś nie przeszkadza. A, i najważniejsze! Zwłaszcza dla odwiedzających Toruń. Podobno żaby z brązu mają szczególną moc spełniania życzeń. Wystarczy tylko pomyśleć życzenie i potrzeć grzbiet żaby (uwaga: niepolecane osobom nielubiącym gadów i płazów). Co prawda, 42


żadna z nich nie zamieniła się jeszcze w księcia z bajki, ale można próbować. Jeśli któraś z nich stanie się nagle Bradem Pittem albo George’m Clooneyem, dojdzie nam kolejna toruńska legenda, czego my, torunianie, bardzo byśmy sobie życzyli. *„Flisaka” – nagrodę dla twórcy związanego z regionem kujawsko-pomorskim przyznaje się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego TOFIFEST (więcej: X jak X MUZA).

43


G jak GOSPODY, czyli kto jadał „Pod Modrym Fartuchem”, kto popijał „Pod Turkiem” i dlaczego Napoleon przekąszał pod…„Grzybkiem” Kiedy dopada głód przygody, Toruń otwiera swe podwoje, oferując szeroką ofertą kulturalną i turystyczną. A kiedy dopada prawdziwy głód? Taki, który sprawia, że zjadłby człek konia z kopytami? Na to również znajdzie się rada. Ale co, jeśli ktoś chciałby zaspokoić jeden i drugi? Wtedy warto się wybrać się do Gospody „Pod Modrym Fartuchem”. Dlaczego? Bo nie dość, że można zjeść tam, gdzie biesiadował – i to po królewsku! – i Kazimierz Jagiellończyk, i Jan Olbracht i sam cesarz Napoleon Bonaparte (choć raczej nie ma co liczyć, że zje się na tej samej zastawie i tymi samymisztućcami…), to jeszcze można będzie poczuć na plecach oddech legendarnej gospodyni, od której modrego fartucha gospoda nosi swoją nazwę. I to od średniowiecza, bo kamienica nr 8 przy Rynku Nowomiejskim jest zaliczana jeśli nie do najstarszych gospód w Polsce, to na pewno najbardziej sędziwych w grodzie Kopernika. Powstała, kiedy w kupieckim Toruniu trzeba było i najeść się do syta, i przenocować, i zabawić i coś uradzić. Założona w 1489 r. przez rodzinę Szalitów najpierw była – jak na krzyżacki Toruń przystało – gotycka, a potem (od XVIII w.) przerobiona na styl barokowy. I tak Gospoda „Pod Modrym Fartuchem” stała się gospodą cechową, goszczącą w swych progach toruńskich rzemieślników, którzy to właśnie tutaj tłumnie gromadzili się na zebraniach,

wyborach

starszyzny cechu,

uroczystościach

mianowania uczniów na

czeladników, święcie patrona cechu oraz… na wspólnym biesiadowaniu przy znakomitym miodzie, węgrzynie czy piwie. Zaraz, zaraz, ale co z tym fartuchem, pod którym raczono się tymi wyśmienitymi trunkami? Są tacy, którzy twierdzą, że nazwa pochodzi od fartuchów, które rzemieślnicy nosili podczas pracy, jednak torunianie bardziej skłaniają się w stronę legendy, która mówi o pierwszym właścicielu gospody. 44


Był to ponoć człowiek niezwykle utalentowany kulinarnie i niebywale pracowity, dzięki czemu gospoda uchodziła za najlepszą w mieście. Niestety, o ile w sprawach zawodowych wiodło mu się doskonale, o tyle w życiu osobistym nie najlepiej. Żona naszego gospodarza, nie dość że nie dała sobie w kaszę dmuchać, to jeszcze kołki mu na głowie ciosała, jednym słowem była łyżką dziegciu w beczce miodu. A że złośliwa była okrutnie, co jej urody nie dodawało, w mieście zaczęto szeptać, że gospodarz ożenił się z… czarownicą. Razu pewnego do gospody zawitał pewien wędrowiec, którego przywiodła powszechna opinia o niebywałej 45


gościnności tego miejsca. I rzeczywiście, jak tylko przekroczył jej próg, zjawił się gospodarz, który gotów był nieba nieznajomemu przychylić. Nie dość, że nakarmił pysznie, to jeszcze zaczął zabawiać rozmową. Niestety, niezbyt długo trwała pogawędka panów, bo na salę wparowała żona gospodarza, która z miejsca złajała męża za przesiadywanie przy stoliku.

Gospodarz nakrył się uszami, a nieznajomy, który przyglądał się spokojnie tej niezręcznej sytuacji, poradził, by przy okazji kolejnej awantury wyrysował węglem na progu gospody

46


wielki znak X, jako że znaku tego strasznie boją się czarownice. Skuteczne jest ono jednak dopiero wtedy, kiedy wypowie się zaklęcie: „Raz, dwa, trzy, wyleć czarownico przez ścianę lub drzwi”. Gospodarz, który z natury był niezwykle uprzejmy, podziękował nieznajomemu, ale nie dał wiary jego słowom. Jednak przy następnej karczemnej (nomen omen) awanturze gospodarz przypomniał sobie radę wędrowca, pospiesznie nakreślił więc tajemny znak na progu i wypowiedział stosowne zaklęcie. Jakie było jego zdziwienie, kiedy gospoda zadrżała w posadach. W tym czasie gospodyni pobiegła na strych, by ratować dobytek, który – zakupiony za ciężko zarobione mężowskie pieniądze – spoczywał w okutych skrzyniach. Czym prędzej zbiegła na dół z całym majątkiem w ręku i ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy tylko przekroczyła próg z zagadkowym znakiem, tajemnicza siła wyrzuciła ją z całym dobytkiem przez ścianę gospody. Przerażony nie na żarty gospodarz stał jak wryty. Kiedy jednak się otrząsnął, rzucił się ratować… dobytek. Zdążył jednak chwycić żonę za modry fartuch i… już było po niej! W ręku gospodarza ostał się jedynie fartuch. Jak się domyślacie, gospodarz zmartwił się okrutnie, ale… dziurą w ścianie gospody. Nie smucił się jednak zbyt długo, bo wyrwę w ścianie zasłonił fartuchem małżonki i ogłosił wszem i wobec, że wszystkim złym kobietom wstęp do gospody jest surowo zabroniony. Jakiś czas po tych przedziwnych wypadkach ludzie zaczęli nazywać gospodę „Pod Modrym Fartuchem” i tak zostało do dziś. A na pamiątkę tych niezwykłych wydarzeń obsługa Gospody nosi modre fartuchy, a goście jadają na modrych obrusach. Kupiecki i rzemieślniczy Toruń mógł się pochwalić w XVI w. (a dokładnie w 1576 r.) 102 szynkami, a u schyłku XVII w. – 160. Oprócz ogólnodostępnychw grodzie Kopernika mieściły się też elitarne gospody, do których wstęp mieli jedynie członkowie bractw, jak chociażby bractwo Kupieckie czy Kurkowe. Jedną z ówczesnych ekskluzywnych gospód była XV-wieczna Gospoda „Pod Trzema Koronami” (dziś Hotel „Pod Trzema Koronami” przy Rynku Staromiejskim 21, będący równocześnie najstarszym hotelem), gdzie gościły takie znakomitości, jak żona króla Jana III Sobieskiego – królowa Marysieńka, August II Mocny, car Piotr Wielki oraz jego syn Aleksy (dziś na fasadzie budynku można oglądać tablicę upamiętniającą te wizyty), a także postaci świata sztuki: Zygmunt Krasiński, Jan Matejko i Helena Modrzejewska. Dziś również można się tu zatrzymać i skosztować iście królewskich dań.

47


Niestety, nikt już nie posili się w pochodzącej z przełomu XIII i XIV w. Gospodzie „Pod Turkiem” (Flisaczej) przy Rynku Staromiejskim 5, bo choć kamienica się zachowała, to była tak długo przebudowywana, że zatraciła swoje cechy stylowe, a przede wszystkim przestała być gospodą. Gospoda „Pod Turkiem” zawdzięcza swoją nazwę godłu – figurze Turka z fajką, który aktualnie kurzy ją w Muzeum Okręgowym. Z racji tego że w XVI w. kamienica trafiła w ręce toruńskiego rodu patrycjuszowskiego Schotdorffów, a na fasadzie pojawił się

48


płasko rzeźbiony herb rodowy (dwupolowa tarcza; w lewym polu znajduje się połowa czarnego orła na żółtym tle, zaś w prawym – sękaty pieniek na czarnym tle).

W XIX w. przechodziła ona z rąk do rąk. Po Schotdorffach właścicielem był Ludwik Borcha, a następnie żydowski kupiec Markus Henius, który prowadził tam fabrykę wódki i likierów, a jednocześnie gospodę. Upodobali ją sobie szczególnie flisacy, toteż stała się miejscem ich spotkań biznesowych, a także pasowania fryców na flisaków. To właśnie tam młokosi musieli 49


oddawać hołd Grubej Marynie. Jeśli jednak kto myśli, że mowa tu o urodziwej kobiecie o rubensowskich kształtach, to musi się, niestety, gorzko rozczarować. Gruba Maryna to… beczka pokaźnych rozmiarach, która jest w stanie pomieścić 1200 litrów wina, a na której okrakiem siedzi bóg wina Bachus, trzymający w prawej ręce kielich, a w lewej butelkę. Każdy fryc przed pierwszą podróżą flisaczą (odbywającą się Wisłą z Torunia do Gdańska) musiał przejść chrzest bojowy, tj. oddać hołd Grubej Marynie, całując Bachusa w… palec prawej stopy. Może i mało przyjemny był to zwyczaj, ale z racji tego że zapewniało to wyjątkowe szczęście, nikt się nie protestował. Tradycję dawnej Gospody „Pod Turkiem” przejęła w XIX w. restauracja, ale i ta została zlikwidowana w czasie okupacji. Obecnie jest to kamienica mieszkalna, więc ani nie pokosztujemy tam niczego, a żeby pochwycić (albo ucałować, jak kto woli) Bachusa siedzącego na Grubej Marynie, trzeba się udać na ul. Łazienną 13 do Domu Eskenów. Pozostałością po flisaczych biesiadach jest za to płaskorzeźba Grubej Maryny na fasadzie dawnej Gospody „Pod Turkiem”, która siedzi sobie spokojnie między postaciami Hermesa – posłańca bogów i wyobrażenia Sprawiedliwości. Niestety, nie ma co liczyć na posiłek w Gospodzie „Pod dzikim człowiekiem z maczugą”. Ba! Nie ma co liczyć nawet na monument przed kamienicą na rogu dzisiejszych ulic: Różanej i Ducha Świętego, od którego gospoda wzięła swoją nazwę, a o którego niegdysiejszym istnieniu mogą świadczyć dawne ryciny. Kogo przedstawiał? To pozostaje w kwestii domysłów. Być może antycznego herosa – Heraklesa, którego torunianie nie znali, więc pozostał on dla nich „dzikim człowiekiem z maczugą”… Śmiało za to można coś przekąsić pod toruńskim „Grzybkiem”. Lepiej jednak zabrać ze sobą kosz piknikowy, bo „Grzybek” to nic innego jak pochodzący z XIX w. przystanek tramwaju konnego (dziś ciekawy przykład małej architektury parkowej), mieszczący się na Bydgoskim Przedmieściu (ulice: 500-lecia Torunia i Bydgoska). Przystanek ma postać grzyba, stąd ta oryginalna nazwa. Co ciekawe, ten „Grzybek” jest wyjątkowo – jak na grzyby – wędrujący, bo początkowo stał przy skrzyżowaniu ulicy Chopina i alei 500-lecia, ale z powodu budowy torowiska tramwaju konnego „przeniósł się” na ul. Ks. Jana Popiełuszki 2, czyli tam, gdzie do 2008 r. stał Hotel „Kosmos”, aż wreszcie „osiadł” na dzisiejszym miejscu. Ponoć jadł pod nim obiad sam Napoleon, posilając się podczas postoju w wyprawie na Moskwę. Dlatego wszyscy ci, co siądą pod „Grzybkiem” i wyciągną kanapki i termos, mogą przez chwilę poczuć jak się „mały kapral”.

A

jedząc

sałatkę

cesarską,

nawet…

po

cesarsku.

50


H jak HERBERT, czyli w którym barze mlecznym jadał, u kogo spał „na waleta” i gdzie posiał swoją „magisterkę”pewien poeta Każdego roku Toruń się powiększa. Tyle że jedynie na9 miesięcy. A wszystko za sprawą żaków, którzy przybywają tu z różnych stron i sprawiają, że Toruń w czasie roku akademickiego pęka w szwach. W wakacje może trochę popuścić pasa, ale w październiku znów cudownie

się powiększa. A to dlatego, że każdego roku Uniwersytet Mikołaja

Kopernika wita w swoich progach kilkanaście tysięcy pierwszoroczniaków (liczba absolwentów od czasów powstania uczelni, czyli od1945 r.przekroczyła już dawno 100 tys.). Raz na jakiś czas zdarza się, że wśród studentów pierwszego roku, którzy włóczą się po mieście, zajmują miejsce w komunikacji miejskiej i zakłócają ciszę nocną, znajdzie się ktoś, kto nie dość, że nie tylko wyjdzie na ludzi, to jeszcze stanie się powodem do dumy dla uczelni i miasta. Tak też było z niejakim Zbigniewem Herbertem, który w Toruniu zjawił się pewnego pięknego październikowego dnia (październik 1947 r. był podobno wyjątkowo ciepły), by złożyć podanie o przyjęcie na studia prawnicze (w Krakowie skończył już Akademię Handlową i zaliczył dwa lata prawa.). Było to na długo przed tym, nim stał się „panem od poezji”. Skąd więc wziął się Herbert w grodzie Kopernika? Raczej nie przyjechał z myślą o rozsławieniu miasta. Przyczyna była – jak na przyszłego poetę – bardzo prozaiczna: rodzina Herberta w 1946 r.przeniosła się do Sopotu, więc każdy, kto choć trochę zna się na matematyce, obliczy sobie, że Uniwersytet Mikołaja jest jednak bliżej sopockiego molo niż Uniwersytet Jagielloński. Inną, choć bardzo prawdopodobną przyczyną tego, czemu Herbert tak chętnie przyjechał do piernikowego miasta, to fakt, że toruński uniwersytet był nowym środowiskiem akademickim, nieskażonym jeszcze silną wtedy myślą komunistyczną. Właściwie mógł uchodzić – w porównaniu z warszawskim czy krakowskim akademickim środowiskiem naukowym – za ośrodek wręcz prowincjonalny. To miało swoje dobre strony. 51


Uniwersytet Mikołaja Kopernika, silny kadrą Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, pozwalał Herbertowi na branie udziałuw wykładach z historii filozofii bez naleciałości marksistowsko-logistycznej. W tym czasie w Toruniu wykładały takie znakomitości, jak Henryk Elzenberg‚ Konrad Górski‚ Stefan Srebrny czyEugeniusz Kucharski (z uniwersytetu we Lwowie)‚ któremu towarzyszył niemniej znakomity, choć wtedy jeszcze jako asystent, Artur Hutnikiewicz. Znaleźli się oni w Toruniu, bo albo byli przeszkodą w swoich ośrodkach, albo… nie wiedziano, co z nimi zrobić. Paradoksalnie ta „zsyłka” do grodu Kopernika 52


przyczyniła się do wysokiego poziomu nauczania w początkującym ośrodku akademickim. Ot, taka słodka zemsta na władzy ludowej.

Herbert studiował przez dwa lata prawo na UMK i jak na przykładnego studenta przystało chodził do „Harmonijki” (dziś Collegium Minus przy ul. Fosa Staromiejska 1a, gdzie znajduje się Wydział Humanistyczny), bo tam mieścił się wówczas Wydział Prawa (dziś przeniesiony do miasteczka akademickiego na Bielanach). Poznał wówczas swojego jedynego 53


mistrza – prof. Elzenberga, który na tyle zainspirował Herberta, że ten postanowił – po skończeniu prawa –rozpocząć studia filozoficzne.

I tak właśnie „pan od poezji” zrobił. Przeniósł się z „Harmonijki” do Collegium Maius (ul. Fosa Staromiejska 3), gdzie mieścił się wówczas Wydział Filozofii, a że znajdował się on niemal naprzeciwko Collegium Minus, daleko nie miał z przeprowadzką. No, ale po wykładach musiał w końcu wrócić do domu. W roku akademickim 1947/1948 Herbert mieszkał początkowo przy ul. Legionów 16, gdziedziś mieści siękancelaria prawnicza. Dopiero kiedy dostał przydział w Domu Studenckim nr 2 (u zbiegu ulic: Jagiellońskiej i Grudziądzkiej), przeniósł się do miejsca, gdzie kwitło studenckie życie. W roku akademickim 1948/1949 z „Dwójki” trafił do „Jedynki” (przy ul. Mickiewicza 2/4), gdziew pokoju nr 14mieszkał razem z Władysławem Walczykiewiczem. A kto dziś ma zaszczyt mieszkać w pokoju Herberta? Chyba nikt. Najbardziej prawdopodobne jest to, żew dawnym pokoju poety mieści się dziś… damska łazienka. Gdzie się później podziewał? Skończył studia prawnicze i złożył podanie na filozofię na Wydziale Humanistycznym. Gdzie mieszkał w roku akademickim 1949/1950? Pewnie „waletował” w akademiku, mieszkając w jednym pokoju ze swoim przyjacielem Władysławem Walczykiewiczem, późniejszymurzędnikiem Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Ostatnim miejscem, w którym widziano Herberta podczas jego toruńskiego epizodu, było mieszkanie na rogu ulic: Konopnickiej i Bydgoskiej. Pokój na pierwszym piętrze przy ulicy Konopnickiej 11 wynajmowali mu wówczas państwo Skopowscy.

Poeta nie poeta, ale jeść musi. Nawet jeśli nazywa się Zbigniew Herbert. Ponoć jadał na początku w Domu Studenckim nr 1, czyli tam, gdzie przyszło mu mieszkać.Jadł, dopóki nie znalazł tam… robaków. Zamienił więc stołówkę na bar mleczny przy ul. Różanej (Bar Mleczny „Pod Arkadami”, gdzie dziś również można zjeść zupę pomidorową czy mielonego, dokładnie tak samo przyrządzone jak za czasów Herberta!). Kolejnym miejscem, gdzie można było spotkać pałaszującego kotleta poetę, była restauracja „Trzy korony”, która w owym czasie była idealna na studencką kieszeń. Herbert skończył prawo w 1949 r. Co ciekawe, nikt nie wie, gdzie podziała się jego praca magisterska…Cezary Dobies w swojej książce „Herbert w Toruniu” ma dwie koncepcje, gdzie mogła się zawieruszyć„magisterka” poety. Mogło – według niego – dojśćdo przypadkowego albo celowego zniszczenia. W latach 60. każda osoba publiczna miała swojego agenta, a wszystko co, związane z Herbertem, mogło budzić zastrzeżenia. 54


W Archiwum UMK wciąż leży teczka Herberta, gdzie znajdują się m.in. dokumenty potwierdzające ukończenie przez niego prawa, a także karta rejestracyjna, w której znajdują się podstawowe informacje o studencie i świadectwo odejścia. Jest także pismo z prośbą o przełożenie egzaminów. Pracy magisterskiej, póki co, nie ma i nie dowiemy się, obraz jakiego prawnika wyłania się z pracy magisterskiej poety.

55


We wrześniu 1949 r. Zbigniew Herbert złożył podanie o przyjęcie na drugi rok filozofii, jako że studiując prawo był równocześnie słuchaczem filozofii.Jednak rok akademicki 1950/1951 okazał się pechowy i kiedy Katedrę Filozofii UMK zamieniono w Katedrę Logiki, był to koniec pobytu Herberta w Toruniu. Poeta przeniósł się do Warszawy i tam kontynuował studia filozoficzne. Utrzymywał jednak kontakt ze swoim mistrzem prof. Elzenbergiem i u niego zdał końcowe egzaminy. W liście do Jerzego Turowicza przyznawał Herbert, że wiąże z Toruniem „nadzieje o przystani”, ale przewrotny los nie pozwolił mu jednak na zatrzymanie się na dłużej w grodzie Kopernika.

Herbert nie tylko w Toruniu studiował, jadł w barze mlecznym czy „waletował”. Także pisał. W Toruniu powstało nawet kilka wierszy.Można się domyślić, że większość utworów z tomiku „Struna światła” pochodzić może z toruńsko-sopockiego okresu życia Herberta. W liście do Haliny Misiołek przyznał się, że napisał wiersz na chórze kościoła Najświętszej Marii Panny. Każdy, kto kiedykolwiek czytał „Kościół” Herberta i był na chórze rzeczonego kościoła, może mieć pewność, że poeta nie kłamał.„Panu od poezji” zawdzięczamy także wprowadzenie do języka terminu… „piernikologia”. Po raz pierwszy słowo to pada w cyklu artykułów pod nazwą „Katarzynki toruńskie”, który Herbert opublikował pod pseudonimem Mikołaj w dzienniku „Słowo Powszechne”, a w nim znalazł się „Traktat o toruńskim pierniku” (wydany też w książce „Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone. 19481998”), gdzie Herbert wręcz rozpływa się w zachwycie nad Toruniem i … piernikami.

Co dziś pozostało po słynnym „panu od poezji”?Naturalnie tablica upamiętniająca okres studiów Zbigniewa Herberta,odsłonięta w 2008 r. na budynku Collegium Maius UMK. „Struną światła” (czyli tytułem debiutanckiego tomiku Herberta) nazwana została Kafeteria Dworu Artusa. Ma Herbert również swoje rondo u zbiegu ulic: Mickiewicza i alei 500-lecia, tuż przy jego dawnym akademiku – „Jedynce”. Organizowana jest także gra miejska „Śladami Herberta”, podczas której uczestnicy podążają tropami poety. Do tej pory odbyła się już trzy razy z inicjatywy Grzegorza Chudzika i Stowarzyszenia na Rzecz Aktywności Społeczno-Artystycznej.

56


Na ścianie jednej z kamienicy przy ul. Podmurnej można znaleźć napis z wiersza Herberta: „Miasto stoi nad wodą gładką jak pamięć lustra”. Dotyczy to, co prawda, Troi, ale dlaczego by nie podywagować, czy nie miał Herbert na myśli Torunia…

57


I jak IMIĘ, czyli o tym, jak to samo imię nosi święty, co torunian od głodu uratował, jak i (nie)święty, co się na indeksie ksiąg zakazanych znalazł Co ma wspólnego św. Mikołaj od prezentów z toruńskim Mikołajem, który wstrzymał Słońce i poruszył Ziemię? Oczywiście, są imiennikami! Imię Mikołaj pochodzi z greki: nike – „zwyciężać” i laos – „lud” i zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku można śmiało powiedzieć, że imię to jest znamienne. Pierwszy z wymienionych odniósł zwycięstwo nad głodem, czym zasłużył sobie na dozgonną wdzięczność ocalałego ludu Torunia (tak, tak, torunianie nie byliby sobą, gdyby legendę o św. Mikołaju nie potraktowali po swojemu, czyli po toruńsku), drugi – owinął sobie wokół palca Słońce i Ziemię, każąc jednemu się zatrzymać, drugiej – ruszyć, czym na wieczność przysłużył się ludzkości. Jeden za swoje czyny został uznany świętym, drugi wręcz przeciwnie – trafił na czarną listę ówczesnego Kościoła i o świętości mógł sobie tylko pomarzyć. Skąd w Toruniu wziął się św. Mikołaj? Ano dzięki fantazji torunian. Legenda toruńska, a jakże!, przypomina rozliczne podania na temat Mikołaja – biskupa greckiego miasta Mira, słynącego z wielkiej szczodrobliwości – które rozpowszechnione zostały dzięki „Złotej legendzie” Jakuba de Voragine, a doprawione były sporą dawką fantazji. Tam też Mikołaj, późniejszy święty, przestawiony był jako potomek zamożnych rodziców, który postanowił rozdać odziedziczony majątek wśród najbardziej potrzebujących. Od tego momentu Mikołaj zbliżał się coraz bardziej do świętości, by po śmierci wreszcie nim się stać, a przy okazji zostać uznanym za etatowego roznosiciela prezentów. Torunianie postanowili odrobinę, a właściwie bardzo spolszczyć historię biskupa Mikołaja. Według toruńskiej legendy dawno, dawno temu, w czasach złotego wieku miasta, kiedy to gród Kopernika kwitł i bogacił się, nikomu nawet do głowy nie przyszło, że może nadejść klęska głodu. A jednak nastąpił rok wielkiego nieurodzaju. Zabrakło chleba, bo i zabrakło mąki. Wydano ostatnie zboże ze spichlerzy z przeznaczaniem na wypiek chleba, ale to nie starczyło nawet na kilkanaście dni. Nadszedł grudzień i adwent. Torunianie musieli obejść się 58


smakiem, bo tym razem nie było nie tylko wypiekanych o tej porzewybornych pierników, ale też ani kromki chleba. W obliczu widma śmierci głodowej zwrócilio pomoc do biskupa toruńskiego – Mikołaja. Ten przykazał im modlić się i… czekać na cud. Jak łatwo się domyślić, cud zdarzył się szybciej, niż myślano. Dokładnie 6 grudnia, w imieniny Mikołaja do toruńskiego portu na Wiśle zawitał statek ze zbożem. Biskup Mikołaj udał się na brzeg rzeki, by prosić załogę statku, by podzieliła się zbożem z głodującymi torunianami.

59


Jednak marynarze, choć współczuli głodującym mieszkańcom, bali się swego chlebodawcy, który przykazał im surowo, by do czasu sprzedaży zboża nie zabrakło ani jednego ziarna. Biskup uspokoił ich, mówiąc tajemniczo, iż jeśli podzielą się z mieszkańcami zbożem, nie ubędzie im ani ziarenka. Marynarze ulegli w końcu prośbom biskupa Mikołaja i podarowali torunianom sporą część zboża, z czego upieczono wiele upragnionych bochenków chleba. W ten oto sposób biskup Mikołaj ocalił Toruń przed śmiercią głodową. Kiedy zaś marynarze opuścili miasto i dotarli do portu przeznaczenia, ze zdziwieniem zauważyli, że na statku nie brakuje ani jednego worka zboża. Załoga, szczęśliwa z takiego obrotu spraw, zaczęła rozpowiadać, co zaszło 6 grudnia w Toruniu, a o biskupie Mikołaju stało się głośno. Zaczęto nawet mówić o nim jako o świętym. Wieść o biskupie i jego cudach obiegła świat i odtąd ludzie na całej kuli ziemskiej na pamiątkę niezwykłych toruńskich wydarzeń właśnie 6 grudnia zaczęli obdarowywać swoje pociechy słodyczami. Oczywiście, w przypadku torunian są to, rzecz jasna,toruńskie pierniki. Po wielu, wielu latach, kiedy powstało miasto Podgórz (dziś dzielnica Torunia na lewym brzegu Wisły), jego mieszkańcy –wciąż pamiętający o biskupie Mikołaju – który ocalił Toruń przed śmiercią głodową, umieścili w swoim herbie postać świętego, trzymającego w lewej ręce pastorał, a w prawej – trzy złote kule. Próżno jednak szukać dziś w Toruniu kościołów pod wezwaniem św. Mikołaja. Katolicki kościół św. Mikołaja i klasztor dominikanów w Toruniu wzniesiono w 1334, a rozebrano w I poł. XIX w. W grodzie Kopernika mieści się dziś tylko jedna prawosławna cerkiew pw. św. Mikołaja Cudotwórcy przy ul. Podgórnej 69. Swego czasu istniała za to… Kancelaria św. Mikołaja, która mieściła się wcale nie w Laponii, ale w Piernikarni Toruńskiej przy Placu. Św. Katarzyny 9. Każdego roku w okolicach 6 grudnia można na ulicach Torunia spotkać najprawdziwszego św. Mikołaja. I to nie jednego. A właściwie setki, tysiące Mikołajów! A wszystko za sprawą Półmaratonu Świętych Mikołajów organizowanego przez Stowarzyszenie Kultury Fizycznej Maraton Toruński. To najprawdopodobniej największa mikołajkowa impreza biegowa na świecie. Jednego dnia tysiące osób ubranych w czapki św. Mikołaja i czerwone koszulki biegną dla dzieci z domów dziecka z regionu kujawsko-pomorskiego. Biegowi towarzyszy akcja charytatywna, podczas której zbierane są świąteczne prezenty od uczestników, przekazywane później domom dziecka oraz dzieciom z biednych rodzin. W 2014 r. odbyła się dwunasta już edycja biegu świętych o ciepłych nogach. Wystartować w biegu może każdy, kto chce pomóc i… czuje się na siłach. Tak więc, jeśli chcecie zobaczyć na żywo nie jednego, 60


a tysiąc świętych Mikołajów (i nie będzie to miało nic wspólnego z kłopotami ze wzrokiem), wybierzcie się na Mikołajki do Torunia. Możecie zabrać buty do biegania i worek prezentów i… też stać się świętym.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o toruńskich świętych Mikołajów. Czas przejść do (nie)świętego Mikołaja, który zamiast na aureolęzasłużył sobie – według współczesnego mu Kościoła – na… rózgę. Zanim jednak wiekopomne dzieło nieświętego Mikołaja Kopernika 61


„O obrotach ciał niebieskich” („De revolutionibus orbium coelestium”) znalazło się na Indeksie Ksiąg Zakazanych, przeszło długą drogę od „ochów” i „achów” przez potępienie w czambuł do glorii chwały. Ale po kolei. Pierwszy zarys teorii heliocentrycznej przedstawił Kopernik około 1510 r. w rozprawie znanej pod tytułem „Commentariolus”, która –co prawda –nie ujrzała światła dziennego w postaci drukowanej, ale w obiegu funkcjonowała w postaci odpisów, z których dwa znaleziono dopiero w XIX w. Tworzenie wiekopomnego dzieła – zakładającego, żeZiemia kręci się nie tylko wokół Słońca, ale i wokół własnej osi – powstawało w latach 1514 – 1533. W 1514 r. zaczęto spisywać księgę, by całość – jako że dobra nowina lotem błyskawicy dotarła także do Rzymu – przedstawić w 1533 r. ówczesnemu papieżowi – Klemensowi VII. Co ciekawe, teoria Kopernika spotkała się wówczas z przychylnością Kościoła, bo otrzymał on nawet jakiś czas później,czyli w 1536 r. list od kardynała Nikolausa von Schönberga, w którym kardynał ów zachęcał go nie tylko do opublikowania dzieła, ale i do przesłanie kopii do Rzymu. Dopingował Kopernika także profesor matematyki uniwersytetu w Wittenberdze Georg Joachim von Lauchen, zwany Retykiem (Rheticus), wielki entuzjasta jego teorii, nie tylko pomagając mu w obliczeniach, ale i nakłaniając go do wydania dzieła. Sam zresztą sporządził krótki jego opis i wydał go w Gdańsku. Zapoczątkował tym, niestety, lawinęnieporozumień, ponieważ zabrany – za zgodą Kopernika – odpis autografu jego dzieła (z myślą o druku w Norymberdze) wpadł w ręce protestanckiego teologa Andreasa Osiandera, który to – tym razem bez wiedzy toruńskiego astronoma –przedmowę torunianina zastąpił własną.Wynikało z niej, że teoria Kopernika to jedynie hipoteza, a nie pewnik. Żeby było zabawniej, nie podpisał się pod nią własnym nazwiskiem, co sugerowało, że sam Kopernik poddaje w wątpliwość wiarygodność własnych badań. Co innego przecież mówił list dedykacyjny do papieża, skreślony tym razem ręką samego Kopernika, a wydrukowany na początku tego samego woluminu…Hipoteza brzmiała jednak lepiej niż teza, a co za tym idzie nie stała już tak bardzo wopozycji do doktryny Kościoła, czego zapewne obawiał się Osiander. Tym bardziej że stosunki między katolikami i protestantami stawały się wtedy coraz bardziej napięte. Niemniej jednak, dzieło dedykowane jednemu papieżowi innemu papieżowi zaczęło przeszkadzać…

62


Księga, która zrewolucjonizowała nauki przyrodnicze, ukazała się w 1543 r. w Norymberdze, czyli w roku śmierci astronoma (nie jest do końca pewne, czy Kopernik zobaczył je na własne oczy na łożu śmierci) pod tytułem „De revolutionibus orbium coelestium”. Czy faktycznie taki tytuł dał Kopernik swemu dziełu? To pozostanie zagadką. W rękopisie Kopernika brak bowiem karty tytułowej. Po śmierci Retyka rękopis Kopernika przechodził przez wiele rąk, by w końcu znaleźć sięw Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. W 1616 r. dzieło „O obrotach

63


ciał niebieskich” trafiło na Indeks Ksiąg Zakazanych, czyli do kościelnego rejestru publikacji, których nie tylko czytanie, ale i samo posiadanie było zabronione pod groźbą ekskomuniki. Ciekawe, że wcześniej nikomu nie przeszkadzało…

Kopernik i jego teoria stawały się jednak coraz bardziej popularne, zwłaszcza pospaleniu w 1600 r. Giordana Bruna, zwolennika i propagatora kopernikańskiego modelu wszechświata, który wolał spłonąć, niż zaprzeczyć tej teorii. Kiedy jednak astronom Galileusz odkrył 64


podczas obserwacji Jowisza obiegające planetę księżyce i na dodatek postanowił się tym pochwalić (potwierdzając tym samym teorię Kopernika), tego już było dla Kościoła za wiele.

Ówczesny papież Grzegorz XV wraz ze Świętą Inkwizycjąprzyjrzał się bliżej pracy torunianina. Jak już się przyjrzano, to stwierdzono, że teorie te są jawnie heretyckie i stoją w opozycji do Pisma Św. Galileuszowi zamknięto usta dożywotnim aresztem domowym, 65


Kopernika odsądzono od czci i wiary, księga „De revolutionibus…” z miejsca znalazło się na Indeksie. Los bywa jednak przewrotny i dzieło torunianina zaczęło cieszyć się coraz większą popularnością. Jak powszechnie wiadomo, zakazany owoc smakuje najlepiej, więc Indeks zrobił – paradoksalnie wiele dobrego Kopernikowi. I choć kolejne odkrycia naukowe potwierdziły, żetoruński astronom miał rację, z Indeksu księga została usunięta dopiero w 1828 r. decyzją papieża Piusa VII. Jednak aż do 1835 r. każdy katolik w Polsce mógł być ekskomunikowany za czytanie lub choćby posiadanie na półce dzieła Kopernika. Na szczęście, całegotego zamieszania Kopernik już nie doczekał… A wszystkie edycje „O obrotach ciał niebieskich”–w tym trzy najstarsze, czyli norymberskie z XV w. –wraz z drukami rozwijającymi koncepcje torunianina znajdziemy dziś w Książnicy Kopernikańskiej oraz Domu Kopernika w Toruniu.

I to właśnie imię tego odsądzonego od czci i wiary, a nie św. Mikołaja patronuje wszystkiemu, co tylko możliwe w Toruniu. I nie tylko w Toruniu. W mieście astronoma jego imię nosi: uniwersytet, szkoły, szpital miejski, ulica,instytucje naukowe, fabryka cukiernicza, najstarsza spółdzielnia mieszkaniowa, biblioteka, festiwal chóralny i wiele, wiele innych. A w Polsce? Na świecie? A nawet wszechświecie? Proszę bardzo! Radziecko-polski satelita „Kopernik 500”, amerykański satelita „OAO-3 Copernicus, planetoida nr 1322 (odkryta w 1934 r.),kratery na Księżycu i Marsie, Port Lotniczy Wrocław-Strachowice im. Mikołaja Kopernika, statek pasażerski MF „Kopernik” , okręt hydrograficzny OBR „Kopernik”, pociąg dalekobieżny „Kopernik”, samolot PLL LOT Ił-62 „Mikołaj Kopernik”, pierwiastek chemiczny Copernicium (Cn), Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika Polskiej Akademii Nauk, Centrum Nauki „Kopernik” w Warszawie i z pewnością wiele innych, o których być może jeszcze nawet nie wiemy.

66


Co jeszcze nosi imię Mikołaja, co wstrzymał Słońce a poruszył Ziemię? Piwo z Browaru Amber w Bielkówkuna Pomorzu, wódka Toruńskiej Fabryki Wódek, pierniki, różawy hodowana w 1969 roku przez Bolesława Wituszyńskiego, powojnik i odmiana tulipana. W ten sposób najpopularniejszego toruńskiego Mikołaja można śmiało posmakować i… powąchać.

67


J jak JADOWSKA (Aneta), czyli dlaczego Toruń jest najbardziej fantastycznym miejscem w Polsce Pewnie nie każdy wie, że Toruń ma swoją alternatywną stronę. Nazywa się Thorn i jest… magiczną wersją grodu Kopernika. Jak tam dotrzeć? Podpowiedź znajdziemy na kartachksiążki „Złodziej dusz” toruńskiej pisarki fantasy Anety Jadowskiej, która wpisała Toruń na literacka mapę Polski:

Brama jest nieopodal ruin zamku krzyżackiego. Nie mogę zdradzić gdzie, choć i tak nie przeszedłby nią nikt, kto nie zna zaklęcia. Magia odpychała, mrowienie na skórze skłoniłoby każdą niemagiczną istotę do przejścia na drugą stronę ulicy. Na pierwszy rzut oka Brama wyglądała jak zwyczajne drzwi wiodące na podwórko studnię. I nie znając zaklęcia, właśnie tam dojdziecie.5

A jak wygląda ten magiczny Thorn?

Był sporo starszy od ludzkiego miasta, zwiedzanego każdego dnia przez niemieckich turystów. (…) Thorn pod wieloma względami jest podobny do Torunia, architektura i ukształtowanie ulic Starówki są odzwierciedleniem kształtu centrum alternatywnego miasta. Nie przypadkiem. Budowniczy Thornu byli pierwsi. Stulecie przed tym, nim zbudowano perłę gotyku, istniała już osada istot nadnaturalnych, niedostępna dla zwykłych śmiertelników. W całej Polsce jest kilka, nie licząc mniejszych osad. Żadna z lokalizacji nie była przypadkowa, nadnaturalni osiadają w punktach, które mają wysoki współczynnik energetyczny, lub gdzie linia dzieląca świat realny od świata niematerialnego jest wyjątkowo cienka. Tak było w miejscu, gdzie założono Thorn. Pod wieloma względami lokalizacja tego miasta jest wyjątkowa – właśnie tu stykają się trzy światy, a granica między nimi jest

5

Aneta Jadowska, Złodziej dusz, Wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2012.

68


najcieńsza w Polsce i jedna z najcieńszych w Europie. Przyciąga to wiele ciekawych istot, nie tylko magicznych.6

I to by było na tyle. Jeśli chcecie wiedzieć, co słychać w Thornie, musicie sięgnąć po całą heksalogię Anety Jadowskiej o Dorze Wilk („Złodziej dusz”, „Bogowie muszą być szaleni”, 6

Ibidem.

69


„Zwycięzca bierze wszystko”, „Wszystko zostaje w rodzinie”, „Egzorcyzmy Dory Wilk”, „Na wojnie nie ma niewinnych”). A to nie lada gratkazarówno dla wielbicieli literatury fantasy (zwłaszcza urban fantasy), jak i dla miłośników grodu Kopernika. Kim jest Dora Wilk (oprócz – rzecz jasna – tego, że jest torunianką)? Wiedźmą – która nosi w sobie zarówno dziedzictwo bogini miłości, jak i Pani Północy, bogini wojowników – jak i… policjantką prowadzącą własną agencję detektywistyczną. Początkowo łapie złoczyńców tylko w Toruniu, ale z czasem przenosi swoją działalność także do Thornu, gdzie przychodzi jej mierzyć się ze zbrodniami w magicznym świecie (czasami będzie musiała też wpaść do alternatywnej strony Trójmiasta, czyli… Trójprzymierza). Jak łatwo się domyślić, na naszą wiedźmę czeka mnóstwo mniej lub bardziej niebezpiecznych przygód z udziałem szeregu magicznych postaci, takich jak: wampiry, wilkołaki, magowie, krasnale, wróże, jak również bohaterowie wielu mitologii oraz… Biblii. W międzyczasie uwikłana jest w przedziwny trójkąt damsko-męski, bo mieszka z dwoma młodzianami, którzy powinni – delikatnie mówiąc – nie darzyć się sympatią, a przyjaźnią się. Mowa tu o diable, potomku samego Lucyfera – Mironie i aniele, potomku archanioła Gabrielao pięknym imieniu Joshua (Anioł Stróż Dory).I tyle, jeśli chodzi o Dorę Wilk i jej perypetie. Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej, nie czekajcie, tylko czytajcie! Czytając heksalogię Anety Jadowskie, wrażeń Wam nie zabraknie. A będąc w Toruniu, a nuż wam się poszczęści i uda się Wam znaleźć bramę, przez którą – dzięki odpowiedniemu zaklęciu – przenieście się do alternatywnego miasta – magicznego Thornu?

Ale to nie jedyny fantastyczny ślad w grodzie Kopernika. Swego czasu wielbiciele fantasy mogli

spędzić

Toruńskie

Popołudnie

z

Fantastyką

(konwent

fanów

fantastyki).

Pomysłodawcami niezwykłych spotkań, podczas których wielbiciele fantasy z całej Polski zjeżdżali na jeden dzień do grodu Kopernika, by wspólnie grać w RPG (ang. role-playing game, czyli gra fabularna) albo w planszowe lub karciane gry fantasy, wysłuchać wykładów i prelekcji, spotkać się z autorami literatury fantasy oraz wspólnie spędzać czas na wymianie doświadczeń była dwójka toruńskich nastolatków: Mateusz Pitulski i Marcin Pezda. Obaj – jak na miłośników fantastyki przystało – już wcześniej brali udział w podobnych imprezach w Polsce. Kiedy wreszcie napatrzyli się, jak robią to inni, nabrali ochoty na stworzenie czegoś fantastycznego we własnym mieście. I tak zorganizowali własnymi, ale nie magicznymi (chociaż kto wie…) siłami Toruńskie Popołudnia z Fantastyką. Pierwsza edycja ruszyła w 2006 r., a zorganizowali ją: Mateusz Pitulski i Dominika Kowalska. Z czasem dołączył do nich Marcin Pezda. 70


Toruński konwent trwał zwykle od rana do wieczora i to nie tylko jeden dzień. W ten oto sposób Toruńskie Popołudnie z Fantastyką zamieniło się w Toruńskie Dni z Fantastyką.Fani spotykali się w jednym magicznymmiejscu z wieloma salami (zwykle szkolnymi), by – w zależności od tego, kto jaką gałęzią fantastyki się interesował – móc poszukać czegoś dla siebie

i

fantastycznie

spędzić

czas.

W

jednej

sali

mógł

posłuchać

prelekcji

poświęconejfantastyce, w drugiej – odbyć sesję RPG albo zagrać w planszówkę, w trzeciej natomiast –spotkać się z ulubionym autorem fantasy. W 2008 r. ze względu na rozpoczęcie 71


tzw. dorosłego życia organizatorzy konwentu zaprzestali organizowania kolejnychedycji. Jednak tradycja robienia imprez fantastycznych w Toruniu została podtrzymana przez Festiwal Gier i Fantastyki Copernicon.

Copernicon to kolejna fantastyczna impreza cykliczna, która odbywa się w Toruniu od 2010 r. i gromadzi fanów fantasy z całej Polski. Pierwsze dwie edycje zorganizowało Stowarzyszenie Gier i Fantastyki Perła Imperium, które po edycji w 2011 r. zakończyło działalność. Na 72


szczęście, szybko znalazł się ktoś, kto nie pozwolił wielbicielom Coperniconu zostać bez lokalnego konwentu. Piotr „Pirat” Panecki wraz z grupą entuzjastów postanowił uratować festiwal i tak w 2012 r. powstało Stowarzyszenie Miłośników Gier i Fantastyki Horn.

Z edycji na edycję festiwal rósł w siłę (i kreatywność) pod okiem głównegokoordynatora kolejnych edycji Andrzeja Ziółkowskiego. Impreza już dawno przestała być lokalnym konwentem, a stała się ogólnopolskim festiwalem fantastyprzyciągającym do Torunia fanów fantastyki, gier i popkultury z całej Polski.Festiwal jest obfituje w magiczne wydarzenia; 73


fanom fantasy oferuje setki godzin programu, a w nim: prelekcje, panele dyskusyjne, pokazy, turnieje, konkursy, spotkania ze znanymi osobistościami ze świata literatury, popkultury czy gamedev'u, a także magię gotyckiej starówki, bo poszczególne punkty programu odbywają się w różnych klimatycznych miejscach Starego Miasta. I tak czekają na uczestników: fireshow, pokazy tańca, setki gier planszowych i video oraz koncerty. Copernicon 2015 to już czwarta odsłona festiwalu organizowana przez Thorn. Organizatorzy zapowiadają, że nie jest to ich ostatnie słowo.

Miał także Toruń Festiwal Miłośników Fantastyki Zahcon (organizator: Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki „Mithost” przy wsparciu Centrum Kultury Zamek Krzyżacki), dzięki któremu – oprócz wielu interesujących punktów programu – mole książkowe mogły się spotkaćz plejadą gwiazd polskiej fantastykim.in. Andrzejem Pilipiukiem, Jackiem Dukajem, Anną Brzezińską, Feliksem Kresem, Ewa Białołęcką, Witoldem Jabłońskim czy Jarosławem Grzędowiczem.Wciąż też można się wybrać na Weekend Toruńskiej Fantastyki – konwent miłośników fantastyki, RPG i kultury japońskiej) do toruńskiego Młodzieżowego Domu Kultury (organizator: Stowarzyszenie Miłośników Gier i Fantastyki Thorn oraz Klub Miłośników Kultury Japońskiej „Dekiru”, działający przy Młodzieżowym Domu Kultury w Toruniu). Nie można też zapomnieć o StarForce – zlocie miłośników „Gwiezdnych Wojen”(organizowanym od 2008 r. przy udziale toruńskiego Fan Clubu Star Wars, Manda`Yaim – Polska Społeczność Mandaloria, Legiony – Eagle Base i Polish Garrison to polskie oddziały dwóch międzynarodowych organizacji kostiumowych, skupiających fanów gwiezdnej sagi: Rebel Legionu i Legionu 501. Oraz Imperium Mocy), podczas których na fanów czekają m.in. prelekcje, gry, wystawy, spotkania z twórcami i wiele innych, a wszystko związane z kultową filmową sagą George’a Lucasa. W 2014 r. odbyła się już szósta edycja tej imprezy.

74


Czy po tym, co właśnie przeczytaliście, macie jeszcze jakieś wątpliwości, że Toruń jest najbardziej fantastycznym miejscem w Polsce? Chyba nie…

75


K jak KRZYŻACY, czyli co wspólnego mają torunianin i pająk krzyżak, gdzie podział się zamek na drzewie i dlaczego Toruń pozazdrościł Pizie i ma własną Krzywą Wieżę Ojcowie czy wrogowie? A może i ojcowie, i wrogowie? Tak dziś, z perspektywy historii, można nazwać Krzyżaków. Dlaczego? Bo nikt nie zrobił tyle dobrego i tyle… złego dla Torunia co oni. Bez nichToruń nigdy nie pojawiłby się na mapie.Inną sprawą jest to, że założenie Torunia stało się dla Krzyżakówpunktem wyjścia do tworzenia własnego państwa – państwa krzyżackiego. W ten oto sposób ojcowie założyciele zamienili się w najbardziej znienawidzonych wrogów miasta, bo torunianie wcale nie zamierzali kłaniać się w pas rycerzom z krzyżem na plecach, którzy obchodzilisię z mieszkańcami miasta (które sami w końcu powołali do życia) po macoszemu. Ale zaraz, zaraz, skąd w ogóle wzięli się Krzyżacy? Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, bo tak brzmi pełna nazwa Zakonu Krzyżackiego, był jednym z największych (obok joannitów i templariuszy) chrześcijańskich zakonów rycerskich w średniowieczu,powołanym przez papieża do opieki nad chorymi i pielgrzymami do Grobu Pańskiego w Jerozolimie, a równocześnie – żeby niebyło tak słodko – także do walki z tzw. niewiernymi w czasie wypraw krzyżowych. Początkowo działali w Palestynie, ale trudno było walczyć o wpływy z mającymi kolosalną przewagę muzułmanami, więc wielki mistrz Herman von Salza uznał, że czas przenieśćZakon do Europy, gdzie będzie on miał większe szanse na utworzenie własnego państwa. Tym bardziej że w kręgu zainteresowań „nawracających” ogniem i mieczem rycerzy zaczęłyznajdować się też pogańskie ludy nadbałtyckie, w tym Prusowie. I tak Krzyżacy trafili do Europy, gdzie mniej lub bardziej, ale zawsze konfliktowo próbowali odnaleźć się na nowych terenach. Początkowo próbowali zadomowić się w węgierskim Siedmiogrodzie, ale król Andrzej II zorientował się szybko, że zatrudnieni do obrony granic rycerze starają się wcielić w życie zasadę „każdy sobie rzepkę skrobie”, jednym słowem uniezależnić się, a co za tym idzie rosnąć w siłę.Wyproszeni z Węgier dali się zaprosić w 1226 r. księciu Konradowi 76


Mazowieckiemu, którego mieli wesprzeć w walce z pogańskimi Prusami i – delikatnie mówiąc – nakłonić ich do poddania się wpływom książąt polskich.

Konrad Mazowiecki nie wiedział jeszcze, że przyjął właśnie w swoje progi istnego konia trojańskiego. Przyjaciele z krzyżem na płaszczach mieli mu bowiemz czasem wbić nóż w plecy. Kiedy tylko otrzymali w dzierżawę ziemię chełmińską – a na dodatek obiecano im, że tereny, które odbiją od Prusów, staną się ich księstwem, będącym jednak lennem książąt

77


mazowieckich – zwarli szeregi, zasilane przez coraz to nowszych rycerzy,po czym nie tylko błyskawicznie podbili ziemie pruskie, ale iw mig stworzyli silne gospodarczo i militarnie państwo.

I tak pewnego pięknego wiosennego dnia Krzyżacy – na razie w liczbie 7 rycerzy z Hermanem Balkiem na czele –stanęli na Ziemi Chełmińskiej na lewym brzegu Wisły. W 1231 r. przeprawili się na jej prawy brzeg i… od tego momentu możemy mówić o początku

78


Torunia. To właśnie w tym miejscu – jako że czasu mieli niewiele, za to niebezpieczeństw czyhających na nichsporo –Krzyżacy założyli zamek… na drzewie. Przynajmniej tak mówi legenda. Niestety, nie ma najmniejszych szans na poznanie całej historii początków Torunia, ponieważ archeologom nie udało się – póki co – odkryć śladów pierwotnej osady. Za to podanie mówiące, że pierwszą siedzibą Krzyżaków była korona olbrzymiego dębu jest wciąż żywe. Także dziś w zbiorach toruńskiego Muzeum Okręgowego można oglądać XVIIIwieczny obraz „Przybycie Krzyżaków na ziemię chełmińską”, który nawiązuje właśnie do tej do legendy, bo przedstawia, i to dosłownie! (jako że jest ilustracją zapisu z XIV-wiecznej kroniki Piotra z Dusburga), lokowanie twierdzy na dębię. Gród krzyżacki Thorun założony wokół wspaniałego dębu-warowni (dziś w okolicy wsi Stary Toruń)otrzymał w 1233 r. prawa miejskie.A zamek na drzewie w dalszym ciągu można oglądać w Toruniu, tyle że w postaci… instalacji w Domu Legend Toruńskich. A czym faktycznie mógł być ów zamek na drzewie? Może jednym z drzew wartowniczych, które znane były w owym czasie na terenach niemieckich. Taka wartownia dawała wiele możliwości, w tym obserwację terenu, błyskawiczną reakcję na zbliżające się niebezpieczeństwo i użycie drzewa jako tymczasowy punkt obronny. Czy tak było rzeczywiście? Pozostają tylko domysły. Na pewno jednak żadnym domysłem jest kamień upamiętniający miejsce pierwotnej lokacji Torunia w 1231 r. i nadania praw miejskich w 1233 r., który można sobie obejrzeć we wsi Stary Toruń. Stoi sobie spokojnie obok remizy, na której ścianie widnieje malowidło dwóch krzyżackich rycerzy w koronie dęby. Nie ma jednak co łudzić się, żerozłożysty dąb rosnący za obeliskiem to ten sam albo chociaż spokrewniony z tym, na którym Krzyżacy zbudowali zamek, bo faktyczna pierwotna ich siedziba znajdowała się około 800 metrów dalej w kierunku Wisły. Dlaczego akurat w tym miejscu Krzyżacy postanowili zbudować swoje imperium? Jak nie wiadomo o co chodzi, to zwykle chodzi o pieniądze. I tak też było w tym przypadku. Nadwiślańskie położenie Toruniabardzo odpowiadało Krzyżakom. Żyzne gleby ziem kujawskich i Ziemi Chełmińskiej, przeprawa przez rzekę na starym szlaku z Kujaw i Śląska, którą kupcy udawali się nad południowo-wschodni Bałtyk po bursztyn… Czegóż chcieć więcej? Jak byśmy się przed tym nie bronili, historia pokazuje nam, że Toruń zawdzięcza swoje powstanie i pierwsze lata rozwoju Zakonowi Krzyżackiemu. A że sprawni byli organizacyjnie i administracyjnie, Toruń rósł w siłę. Z powodu licznych powodzi w 1236 r. miasto przeniesione został w górę Wisły, a więc tam, gdzie dziś położony jest Toruń, a w 1264 r. nadano także prawa miejskie drugiej osadzie – Nowemu Miastu, które od wschodu 79


sąsiadowało ze Starym Miastem. W 1454 r. oba miasta połączono. Z pomocą ludności autochtonicznej Krzyżacy budowali swoje imperium. Zaczęli, oczywiście, od przygotowania grodu do celów obronnych.

Zamek krzyżacki zaczęto wznosić w połowie XIII w. na planie podkowy (składał się z zamku głównego, międzymurza i przedzamczy –północnego, górnego i dolnego). Musiało im to wychodzić całkiem nieźle, skoro jakiś czas po założeniu Torunia udało się rycerzom z 80


krzyżem na plecach odeprzeć ataki oddziałów pruskich oraz księcia pomorskiego Świętopełka. Toruń stał się bardzo ważną twierdzą krzyżacką, a z czasem stał się także komturstwem (składającym się z zamków i przylegających do nich okręgów). Położenie grodu tuż przy granicy miało ogromne znaczenie dla Krzyżaków, i to ze względu na system obronny, jak i na relacje handlowe, a zamek toruński stał się jednym z najważniejszych punktów strategicznych władzy zakonne. Mało tego, toruńscy komturowie przez cały okres istnienia państwa zakonnego byli jednymi z najbliższych doradców Wielkiego Mistrza. Dziś nie każdy, kto spaceruje po toruńskiej starówce, zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę przechadza się po jednej z największych średniowiecznych twierdz warownych we wschodniej Europie. A wszystko to Toruń zawdzięcza Krzyżakom. Zamek toruński wraz z posiadłościami komturstwa został oddany przez Radę w ręce polskie w sierpniu 1410 r., czyli jakiś czas po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem. Niestety, Toruń stał się równocześnie polem rozgrywki między władzą polską a zakonną. Polskie rządy w mieście (i na zamku) trwały do I pokoju toruńskiego (1 lutego 1411 r.), po czym Toruń wrócił znów pod panowanie zakonne. Tak było do1454 r., kiedy to mający dość krzyżackiego panowania mieszczanie Starego Miasta Toruniaruszyli na zamek. Dali tym samym znak innym miastom pruskim do zbrojnego wystąpienia przeciw Krzyżakom, co stało się tak naprawdępoczątkiem polskokrzyżackiej wojny trzynastoletniej zakończonej polskim zwycięstwem, dzięki czemu miasto (wraz z całym Pomorzem) zostało przyłączone do Polski. Z atakiem mieszczan na zamek wiąże się pewna znana toruńska legenda. Na zamku Krzyżacy podejmowali – zapewne piernikami i miodem – dostojnych gości. Nie byli świadomi tego, że w czasie, kiedy oni bawią się w najlepsze, pod zamkowymi murami potajemnie zbierali się już toruńscy mieszczanie, gotowi w każdej chwili zdobyć twierdzę. W kuchni zamkowej rej wiódł zaprzyjaźniony z mieszkańcami miasta kucharz Jordan Warzywoda, który pozostawał w zmowie z gromadzącymi się pod murami mieszczanami. Czekał więc na odpowiedni moment, kiedy zakonnikom głowy opadną od nadmiaru wina i miodu, a on sam da mieszczanom znak, że droga wolna. Kiedy rycerze posnęli, wbiegł na zamkową wieżę, by chochlą dać sygnał do ataku. Jednak ciekawość wzięła górę i kucharz postanowił zostać na wieży, aby pooglądać niezwykłe widowisko, jakim miało być zdobywanie zamku. I faktycznie, mieszczanie w mig sforsowali zamkowe fosy i mury, po czym założyli lont pod wieżę i podpalili!Jak się łatwo domyślić, kucharz Jordan nie zdążył uciec, kiedy nastąpił wybuch i… wyleciał wysoko w powietrze. Poszybował nad miastem i 81


wylądował na Bramie Chełmińskiej. Był w takim szoku i w takim strachu, że spędził tam kilka dni, dopóki nie zdjęli go mieszczanie, świętujący któryś dzień z rzędu zwycięstwo nad Krzyżakami. Dla uczczenia bohaterskiego kucharza, torunianie zawiesili na Bramie Chełmińskiej metalową chorągiewkę przedstawiającą kucharza z chochlą w ręku. Wisiała tam ona aż do zburzenia Bramy w XIX w.

82


Dziś można ją oglądać w Muzeum Okręgowym w Ratuszu. Inną sprawą jest to, że według pewnego rachunku budowlanego z datą 1520 r. mieszkał w Bramie Chełmińskiej pewien kucharz miejski, który mógł wywiesić chorągiewkę jako… reklamę. Smutny los spotkałza to sam zamek.Mieszczanie – po odniesionym zwycięstwie nad Krzyżakami – musieli dali upust swej nienawiści do braci zakonnej i zaczęli pustoszyć zamek. Reszty dokonała Rada Miejska, która postanowiła chuchać na zimno i… rozebrać twierdzę, by przyszła władza (polska albo krzyżacka) nie mogła wprowadzić i utrzymać załogi wojskowej.Zamek od tamtego czasu był wielokrotnie przebudowywany, a poszczególne jego części zyskiwały nowe życie. Do dziś zachowała się jedynie oryginalna część murów i gdanisko – wieża, która pełniła wcześniej funkcję… toalety. W 2007 r. z inicjatywy Gminy Miasta Toruń powstało Centrum Kultury Zamek Krzyżacki przy ulicy o znamiennej nazwie Przedzamcze 3, którego zadaniem jest kulturalne i turystyczne zagospodarowanie terenu ruin zamku krzyżackiego w Toruniu oraz jego otoczenia. Dzięki temu dziś możemy śmiało zwiedzać dziedziniec zamkowy, podziemia i tzw. gdanisko, a także podziwiać wystawy: archeologiczną czy „wina mistrzów”, jak również wziąć udział w pokazie walk rycerskich czy bicia monet,a przede wszystkim poczuć krzyżackiego ducha. Nie można jednak pominąć tego, jak wiele dobrego Krzyżacy zrobili dla Torunia. To właśnie za czasów ich panowania Toruń wyrósł na siłę gospodarczą, licząc się – jako miasto – w całej Europie.W1280 r. Toruń został członkiem związku miast handlowych Europy północnej, czyli Hanzy (miasta należące do tego układu popierały się ekonomicznie). Zakon bił także własne monety. Już w 1237 r. w Toruniu istniała już mennica (początkowo mieściła się przy dzisiejszej ul. Mostowej, a później, aż do zamknięcia, przy ul. Piekary), gdzie wybijano srebrne brakteaty i szelągi – podstawowy środek płatniczy na terenie całego państwa krzyżackiego. To właśnie w Toruniu wybito pierwszą monetę z wizerunkiem panującego. W ślad za sukcesami na tych polach szedł rozwój urbanistyczny, czego doskonałym przykładem są zachowane zabytki. Bez Krzyżaków nie byłoby dziś gotyckich kościołów: śś. Janów, św. Jakuba czy Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, a znane dziś toruńskie hasło „Gotyk na dotyk” nie miałoby racji bytu.

83


Ale żeby nie było tak różowo, trzeba także pamiętać, że nie wszystkie krzyżackie pamiątki architektoniczne są doskonałe. To właśnie Krzyżakom zawdzięczamy wieżę, której pozazdrościć może Toruniowi włoska Piza. Tak, tak, toruńska wieża także jest krzywa. A z jej krzywizną związana jest, a jakże!, kolejna toruńska legenda. Otóż w czasach panowania krzyżackiego, kiedy na zamku krzyżackim mieszkało zaledwie 12 Krzyżaków, trafił się wśród nichwyjątkowo

urodziwy

rycerz

zwany

Hugonem.

Nic

więc

dziwnego,

że

za

przechadzającym się toruńskimi ulicami Krzyżakiem toruńskie panny chętnie wodziły 84


wzrokiem. On zaś upodobał sobie szczególnie jedną z nich. Rzecz jasna, jak to zwykle w legendach bywa, odznaczała się niezwykłą urodą. Rycerz wpadł po uszy. No, i z tego wszystkiego zupełnie zapomniał, że jest nie tylko rycerzem, ale i… zakonnikiem. Dał się ponieść nasz brat Hugon namiętności, toteż stawał się coraz mniej ostrożny podczas schadzek z piękną torunianką w zaułkach miasta. Ich romans wyszedł w końcu na jaw, a wieść o nieobyczajnym życiu brata Hugona dotarła do Rady Miejskiej i komtura. Zastanawiano się długo, jak ukarać naszych zakochanych. Ostatecznie uradzono, że torunianka zostanie skazana na 25 batów wymierzonych publicznie przy bramie św. Jakuba na Nowym Mieście. A co do brata Hugona… Komtur pognębił go okrutnie, każąc wznieść wieżę obronna, która byłaby odchylona od pionu, tak jak odchylone od reguły zakonnej było jego życie. I tak powstała krzywa, odchylona o 1,4 metry od pionu wieża, która stoi po dziś dzień przy ulicy, a jakże!, Pod Krzywą Wieżą 1. I jest przedmiotem kolejnej legendy. To właśnie tutaj można sprawdzić swoją niewinność. Wystarczy stanąć plecami przy murze, wyciągnąć ręce do przodu i…utrzymać tę pozycję przez kilka chwil. Jeśli się to nie uda… No, cóż. Pozostawmy to pytanie bez odpowiedzi.

Po tak przedstawianej historii krzyżackich początków Torunia chyba trudno się dziwić, że torunianie zwani są dzisiaj „krzyżakami”. I raczej im to nie przeszkadza, choć swego czasu był to przydomek uznawany za wyjątkowo pogardliwy. Dlatego też toruński kupiec Leven, bohater książki Tomasza Szlendaka (więcej: Z jak ZBRODNIA), której akcja dzieje się w średniowiecznym Toruniu, oburza się na swoją kochankę, kiedy ta nazywa go Krzyżakiem:

Widzisz, jaki płaszcz biały na moim ramieniu, hę? Widzisz? A brodę widzisz? Każdy przecie Krzyżak jako ten filozof brodę nosi, chociaż go to wcale filozofem nie czyni. Widzisz brodę? A może pałę mam zakonną zakutą w turniejową płytę ze stalowym dziobem w miejsce nosa i pawie pióro wsadzone na czub? Mam czy nie mam? Czy wam tu wszystkim Toruń kojarzy się jeno z Zakonem? Nie ma już inny toruńczyków poza braciszkami? Zważ, żenie pałam ani ja, ani moi toruńscy kamratowie do Zakonu wielką miłością, zatem proszę, nie nazywaj mnie więcej Krzyżakiem!7 Dzisiaj już chyba żaden torunianin nie zrobi kobiecie takiej awantury z powodu nazwania go „krzyżakiem”. A każdy szanujący się obywatel grodu Kopernika wie, że jego przydomek nie pochodzi odnazwy popularnego pająka, a od założycieli miasta, którzy z pająkiem tym dzielili czarny krzyż na plecach. 7

Tomasz Szlendak, Leven. Opowieść o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce,Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008, s. 35.

85


L jak LEKARZ, czyli o tym jak Kopernik przy pomocy chleba z masłem w doktora House’a się zamienił i położył kres epidemii O Mikołaju Koperniku myślimy zwykle jako o tym, który wstrzymał Słońce, a ruszył Ziemię, ale na tym nie kończyły się zdolności utalentowanego Mikołaja, który znał się równie dobrze na matematyce, ekonomii, prawie, strategiach wojskowych, humanistyce, medycynie... Uff… Na pewno znał się jeszcze na wielu innych rzeczach, ale można by pewnie popaść kompleksy, słysząc o tak szerokim wachlarzu umiejętności wielkiego torunianina, więc na tym może poprzestańmy. Wiadomo jednak na pewno, że początkowo studiował astronomię na Akademii Krakowskiej (dzisiejszy Uniwersytet Jagielloński), a potem kontynuował naukę w Padwie i Bolonii, studiując prawo i medycynę. Najprawdopodobniej w Padwie kończył studia prawnicze, które rozpoczął wcześniej w Bolonii, ale przede wszystkim zgłębiał tam tajniki medycyny:anatomię i ziołolecznictwo. A był to czas, kiedy wykładowcami medycyny były takie sławy jak: Gabriel Zerbi z Werony, Andrea de Alpago, Bartolomeo de Montagnana, Giovanni d’Aquila czy Giordano dela Torre. Co ciekawe, w międzyczasie – jeszcze w Krakowie – przyjął niższe święcenia kapłańskie i został kanonikiem warmińskim (niemałą rolę odegrał tu biskup warmiński Łukasz Watzeronde, zupełnie przypadkiem wuj Mikołaja), co – jak się okazało – miało zbawienny wpływ dla jego medycznych umiejętności(wyżsi rangą kapłani nie mogli parać się medycyną). Trudno powiedzieć, czy medycyna i prawo były dziedzinami, które faktycznie pasjonowały przyszłego astronoma, czy też uległ on namowom wuja, biskupa Łukasza Watzenrode (opiekującym się Mikołajem po wczesnej śmierci jego ojca) i kapituły warmińskiej, której członkiem był członkiem(też zresztą dzięki wujowi). Z racji tego że biskup Watzenrode widział w siostrzeńcuswego następcę w Lidzbarku, trudno jednoznacznie powiedzieć, czy Kopernik studiował prawo i medycynę dla własnej przyjemności, czy też dla satysfakcji wuja. Poza tym kapituła warmińska, udzielająckanonikowi Mikołajowi zgody na urlop, aby mógł bez przeszkód oddać sięstudiom medycznych, wiedziała dobrze, co robi.Przyszły Kopernik86


lekarz miał stać sięosobistym doradcąmedycznym zarównoich zwierzchnika Łukasza Watzenrodego, jak i całej kapituły.

Młody Kopernik poważnie traktował medycynę i związane z posiadaniem wiedzy medycznej powinności. Znamienne są słowa, które zapisał na marginesie jednej z prac medycznych: „Zapamiętaj to lekarzu! Prawdziwe jest owo powiedzenie Awicenny, że nie wiedzący doprowadza do zabójstwa i dlatego jego powiedzenie powinno być w pamięci każdego 87


ostrożnego lekarza”.Musiał być nasz astronompojętnym uczniem, skoro po powrocie do ówczesnych Prus od słów od razu przeszedł do czynów i zajął się medycyną praktyczną. Mało tego, jak wieść niosła, miał on być znakomitym fachowcem w tej dziedzinie. Wiadomo, że leczyli się u niego czterej kolejni biskupi warmińscy, w tym – rzecz jasna – jego wuj Łukasz Watzenrode, jak również kanonicy fromborscy: chorujący na malarię Tiedemann Giese, cierpiący na krwotoki Feliks Reich, a także brat Mikołaja, Andrzej Kopernik, zmagający się z trądem (choć mówi się, że był to raczej syfilis niż trąd). Jego autorytet lekarski sprawiał, że uznawano go za jednego z najbardziej znanych medyków w Prusach Królewskich. Sam wielokrotnie opuszczał Warmię, gdzie jako kanonik przebywał, by z jego umiejętności skorzystać moglitakże mieszkańcy Gdańska, Lubawy i Królewca. Ponoć leczył także chorych w szpitalu św. Ducha we Fromborku, a nawet – według żyjącego w XVIIw. Szymona Starowolskiego – świadczył swe medyczne usługi wśród najuboższych, i to za darmo. Konsultował się także Kopernik z ówczesnymi autorytetami medycznymi, takimi jak chociażby Benedykt Solfa, którym był nadwornym lekarzem króla Zygmunta Starego. Pozostawiony księgozbiór wskazuje na to, że astronomnie spoczął jako lekarz na laurach i wciąż pogłębiał wiedzę medyczną. Jak wskazują recepty, które po nim pozostały, korzystał z dostępnych wówczas środków leczniczych, ale – na szczęście – nie korzystał z magicznych zastosowań trujących substancji, płazów, gadów czy… moczu. Za to był bystrym obserwatorem i wnikliwym medykiem, co upodabnia go do słynnego bohatera amerykańskiego serialu medycznego „Dr House”. Świadczą o tym chociażby notatki poczynione podczas prób rozwikłania zagadki tajemniczej zarazy trapiącej ludność na północy kraju, któradotarła także do Fromborka i Braniewa. Zwrócono się wówczas o konsultacje do doktora Mikołaja, a ten poczynił naprędce przy rozdziałach o zarazie w podręczniku Michała Sawonaroli kilka uwag na temat sposobów dezynfekcji pomieszczeń i przedmiotów podczas epidemii. Ta przenikliwość pomogła doktorowi Kopernikowi uratować mieszkańców oblężonego przez Krzyżaków Olsztyna przed rozprzestrzenianiem się tajemniczej epidemii.

88


Miało to miejsce w XVI w. na Warmii, gdzie przyszły astronom miał przyjemność być mianowanym przez wuja kanonikiem i nieco mniejszą przyjemność zmagać się z najazdami Zakonu Krzyżackiego próbującego odzyskać tam zwierzchnictwo. A wszystko dlatego że równolegle z zaszczytem bycia kanonikiem warmińskim wziął na siebie ciężar administrowania dóbr kapituły warmińskiej z siedzibą na zamku w Olsztynie. Kiedy Krzyżacy po raz ostatni zdecydowali się na odzyskanie władzy i zdobycie olsztyńskiego

89


zamku, Kopernik stanął na czele obrońców twierdzy. Niestety, pod koniec oblężenia (o tym, że był to koniec Kopernik, rzecz jasna, jeszcze nie wiedział) astronomowiprzyszło się zmagać nie tylko z Krzyżakami, ale i z zagadkową epidemią, która zaczęła zwalać olsztynian z nóg. Kopernik jako zaprawiony w bojach medyk początkowo stosował rutynowe zabiegi, ale zaraza nie ustępowała, a u dopiero co wyleczonych chorych objawy wracały ze zdwojoną siłą. Kiedy nasz Mikołaj zachodził w głowę, skąd bierze się mór, wieść o jego zachodzeniu w głowę dotarła do Lipska i Adolpha Buttenadta, który pomógł swego czasu astronomowi zostać członkiem Cechu Aptekarzy i Medyków. Kiedy doszły go słuchy, że Kopernik zna odpowiedź na pytanie, skąd wzięła się epidemia, mało tego!, że wie, jak jej zapobiec, natychmiast udał się na Warmię, aby zobaczyć to na własne oczy. Tymczasem doktor Mikołaj,

niczym

serialowy

doktor

House,

przeprowadziłinteresujący

eksperyment.

Podejrzewając, że epidemia ma jakiś związek z żywnością, zabawił się w dietetyka i podzielił olsztynian na kilka grup, które poddał różnym dietom. Po jakimś czasie zauważył, że nie chorują jedynie ci, którzy nie jedzą… chleba. A że nie da się wyeliminować z jadłospisu chleba (przynajmniej nie z menu walczących z Krzyżakami chłopów na schwał), Kopernik zaczął się baczniej przyglądać samemu pieczywu, by ostatecznie to właśnie pieczywo uznać za głównego winowajcę. Domyślił się toruński doktor House, że musi ono ulegać zanieczyszczeniu podczas transportu do twierdzy. Najpewniej upadające na ziemie chleby podnoszono wraz z kurzem oraz zarazkami i takie też pajdy otrzymywali (z zarazą w bonusie) pełniący dwunastogodzinną wartę obrońcy zamku. A że bochenki były ciemne i chropowate, brud idealnie się z nimi komponował i tak niezauważony trafiał do głodnych i nieświadomych niczego olsztynian z twierdzy. Gerhard Glickselig, mieszczanin olsztyński, miał wówczas podpowiedzieć Kopernikowi sposób na uniknięcie zanieczyszczonego chleba. Każda pajda miała być smarowana warstwą ubitej śmietany, czyli … masła. Jasny kolor demaskował wszelkie zanieczyszczenia i chroniłtym samym olsztynian przed zakażeniem. Buttendat, który oglądał poczynania toruńskiego House’a na żywo, tak bardzo zachwycił się maślaną profilaktyką, że kiedy kilka lat po śmierci Kopernika podczas I wojny religijnej w Niemczech zaczęła się szerzyć zaraza, niemiecki medyk zastosował metodę kolegi po fachu.W ten oto sposób upowszechnił się… Buttenadting, skąd miało się wziąć określenie „buttering”, czyli znana na niemal całym świecie czynność smarowania chleba masłem. Tak miało być wedłughistoryka Samuela B. Handa i lekarza Arthura S. Kunina, którzy na łamach czasopisma Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego („The Journal of the American Medical Association”) przedstawili tę oto opowieść w nawiązaniu do historycznego faktu 90


epidemii8. Czy faktycznie kromka z masłem, którą serwował Kopernik swoim pacjentom ocaliła olsztynian? Torunianie święcie w to wierzą.

Dziś po medycznych wyczynach Kopernika w Toruniu są dwa ślady: imię Kopernika (chociaż pewnie bardziej astronoma niż lekarza…) nositoruński Specjalistyczny Szpital

8

Jarosław Włodarczyk, Kopernik – słynny polski gastronom, www.wyborcza.pl.

91


Miejski oraz… fabryka słodyczy i pierników, która wprawdzie nie oferuje chleba z masłem, ale nikt przecież nie zabroni leczyć się piernikiem z grubą warstwą masła.

O Koperniku-lekarzu mówią za to liczne portrety, gdzie zamiast z astrolabium pozuje z konwalią w ręku. To nie oznacza, że nasz Mikołaj był romantykiem wąchającym kwiatki (chociaż kto wie…); konwalia to znany symbol sztuki lekarskiej. Nie dokonał może Kopernik spektakularnych odkryć w dziedzinie medycyny, ale chyba nie należy wymagać od kogoś, kto 92


tyle się napracował przy wstrzymywaniu Słońca i poruszaniu Ziemi, aby jeszcze odkrywał szczepionki i antybiotyki…

93


Ł jak ŁABĘDŹ ZE SŁOMY, czyli o słomianym bynajmniej nie zapale, ale pomniku „na miarę naszych możliwości”, co postawiony latem nie doczekał zimy Dawno, dawno temu… No, dobrze, może nie aż tak dawno, bo w 2006 r.Toruń nawiedziła ptasia

grypa.

Rzecz

wydarzyła

się

pewnego

wiosennego

dnia,

a

dokładnie

2 marca 2006 r., kiedy to na Bulwarze Filadelfijskim (nazwa nieprzypadkowa – Filadelfia jest miastem partnerskim Torunia) znaleziono dwa trupy. Łabędzie trupy, gwoli ścisłości. Wszystkie trzy: dwa martwe i jeden nie najlepiej się czującyuznane zostały za winne tego, że Toruń został, niechlubnie!, pierwszym miastem w Europie, w którym wykryto ognisko ptasiej grypy. Trzy dni później podano do publicznej wiadomości, że mamy do czynienia z pierwszymi przypadkami wystąpienia wirusa ptasiej grypy w Polsce. A że informację potwierdził Państwowy Instytut Weterynarii w Puławach, który podał, iż łabędzie były zarażone wirusem H5N1, blady strach padł na torunian, a jeszcze większy na toruńskie łabędzie. Weterynarze zaczęli się na nie czaić z klatką, licząc na to, że zwabione pokarmem głodne ptaki grzecznie wejdą do klatki i dadzą się zbadać.Bulwar Filadelfijski został zamknięty na trzy spusty i otoczony sanitarną strefą ochronną. Wyizolowano ponad sto ptaków, z czego u 32 stwierdzono obecność wirusa. Zdrowe wypuszczono, a zarażone uśpiono. Niebezpieczeństwo zostało zażegane. Torunianie nie byliby jednak sobą, gdyby nie upamiętnili tych wydarzeń. Dlatego też postanowiono… postawić pomnik. Tylko komu? A właściwie czemu? Początkowo snuto plany o pomniku z brązu albo miedzi. Na cokole umieszczona miała być tabliczka z informacją o ataku wirusa ptasiej grypy. Ostatecznie jednak potraktowano sprawę, jak na torunian przystało, z przymrużeniem oka. W lipcu tego samego roku, kiedy wybuchła epidemia, na Bulwarze Filadelfijskim, czyli w miejscu, gdzie pochwycono pierwszego w Polsce ptaka zarażonego ptasią grypą, odsłonięto pomnik… łabędzia ocalałego z epidemii.

94


Chociaż „pomnik” to chyba za dużo powiedziane. No, chyba że ktoś widział gdzieś pomnik ze… słomy. A że natrętnie przywodził on na myśl słynnego słomianego misia-giganta z filmy Stanisława Barei „Miś”, zadedykowano go właśnie ojcu „Misia”. I tak na 4-metrowej złotej rurze znalazł się olbrzymi słomiany łabędź, podrywający się do lotu, autorstwa anonimowego twórcy. Umieszczono także stosowną tabliczkę z napisem: „Łabędź” – na miarę naszych możliwości. Pamięci Stanisława Barei”. Miejsce, w którym stanął słomiany łabędź, jest iście historyczne. Niedaleko znajduje się bowiemtablica upamiętniająca kolejną kultową polską 95


komedię –„Rejs” Marka Piwowskiego, a właściwie moment kiedy przy Bulwarze Filadelfijskim zacumował wesoły statek z bohaterami „Rejsu”, który bawi nas do dziś (i statek, i „Rejs”). „Pomnik” łabędzia na miarę toruńskich możliwość nie doczekał jednak zimy. A właściwie to łabędziowi znudziło się siedzenie na cokole (a dokładniej: na niewygodnej, choć złotej rurze) i… odfrunął.

96


Jak i kiedy? Nie wiadomo. Można jednak podejrzewać – z racji tego że był to grudzień tego samego roku –że najpewniej odleciał do ciepłych krajów. A że natura nie znosi próżni, na jego miejscu znaleziono ogromne… jajo. Niestety, nie doczekaliśmy pęknięcia skorupki i wyklucia się z niej… no, właśnie czego? Nie wiadomo, bo do Wielkanocy nic się nie wykluło. Dlatego artyści z toruńskiej Galerii Rusz z jaja zrobili pisankę, ozdabiając ją wizerunkiem Heleny Trojańskiej (czyżby spodziewano się wyklucia się konia trojańskiego?). W 2008 r. jajo zostało wystawione na licytację przy okazji kolejnej edycji Wielkiej Orkiestry Wielkiej Pomocy, ale ostatecznie nie zostało zlicytowane i słuch po nim zaginął. Co się z niego wykluło? Nadal pozostaje to zagadką… A co do słomianych „pomników”, to niekwestionowanym liderem wciąż pozostaje słomiana miniatura „misia na miarę naszych możliwości” zdobiąca wystawę baru „Miś”. Tak, tak, to ten sam miś. Najsłynniejszy w Polsce. Miś Barei. Przy ul. Rynek Staromiejski 8 w mieści się bar mleczny wzorowany na tych z czasów PRL-u. Tylko tutaj zjecie bigos albo flaki słynną łyżką na łańcuchu, napijecie się ze szklanki-musztardówki i poczytacie przy jedzeniu (choć, jak wiadomo, przy jedzeniu czytać niezdrowo) plakaty propagandowe z czasów PRL-u. Oczywiście, wpuszczani sątylko klienci w krawatach, bo – jak wiadomo –„klient w krawacie jest mniej awanturujący się”. Oczywiście, możecie zaryzykować i wejść bez. Jeśli ryzyko się nie opłaci, zawsze możecie się poskarżyć… książce skarg i zażaleń, która również ma swoje zaszczytne miejsce w barze „Miś”. Ten założony w 2005 r. bar powstał zupełnie przypadkiem, bo przy okazji „11 Lata Filmów w Toruniu” i miał być czynny jedynie przez okres trwania festiwalu. Torunianie jednak tak go pokochali, że nie wyobrażali sobie życia bez „Misia”, toteż jest i czynny, i uwielbiany do dziś. A słomiany miś na wystawie oparł się próbie czasu i wciąż „odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa”. Mimo że jest ze słomy…

97


Ci, którzy chcieliby wywieźć z Toruni acoś PRL-owskiego, muszą się udać do sklepu o znamiennej nazwie „Spod lady” przy ul. Strumykowej 1, gdzie można nabyć charakterystyczną barową zastawę z napisem „Społem”, koszulki z cytatami z filmów Barei, a także oryginalną PRL-owską oranżadę w proszku, szare mydło czy perfumowaną wodę „Pani Walewska”.

98


M jak MASONI, czyli o tym, czy toruńscy wolnomularze nie zostawili przypadkiem na kamienicy przy ul. Piernikarskiej cyrkla i kielni i czy papież wiedział, że odpoczywa „Pod Pszczelim Ulem”

Masoni(wolnomularze) tak pilnie strzegli swoich tajemnic, że z czasemobrośli taką legendą, że trudno było (może nawet im samym) odróżnić fakty od mitów i legend, z historią o podpisywaniu własną krwią cyrografu z diabłem (o co podejrzewano przecież swego czasu także mistrza Twardowskiego i… św. Joannę D’Arc) na czele.

A wszystko zaczęło się od Bogu ducha winnych mularzy, czyli… murarzy (swoją drogą, ciekawe, czy wiedzą o tym dzisiejszy murarze…). Tak, tak, sama nazwa wzięła się od słowa „mularz”, bo trzeba pamiętać, że jeszcze do końca XVIII w. nie było murarzy, a jedynie mularze, czyli ci, co budowali przy pomocy cegły, kamienia, gliny, wapna i cementu. Wariant „murarz” był tylko alternatywny. Z czasem jednak „mularz” stał się określeniem nie tylko rzemieślnika, ale także członka ruchu wolnomularskiego, który wyrósłz korporacji budowniczych średniowiecznych,zrzeszającychwykwalifikowanych rzemieślników, głównie mularzy(murarzy)i kamieniarzy. W ten oto sposób powstał wyjątkowo prestiżowy cech mularzy, który składał się z rzemieślników-freelancerów, czyli wykonujących na zlecenie możnych katedry i kościoły. Byli lepiej opłacani, cieszyli się wieloma przywilejami, a że nie mieli stałej siedziby, mogli swobodnie przemieszczać się w zależności od zleceń. Jednym słowem byli to wolni mularze, czyli… wolnomularze. Stopniowo związki mularzyfreelancerów zaczęły zmieniać swój charakter, przeradzając się w międzynarodowy albo raczej ponadnarodowy ruch jednoczący się wokół idei solidarności i braterstwa, a stawiający sobie za główny cel samodoskonalenie jednostki, wymianę myśli i niwelowanie podziałównarodowych i religijnych. Z czasem, na początku XVIII w. wolnomularze zaczęli się gromadzić w zorganizowane struktury: bractwa i loże (co ciekawe, masoneria była dość sfeminizowana jak na tamte czasy, bo istniały także loże skupiające kobiety).

99


Z racji tego że był to częściowo utajniony ruch, jego członkowie musieli – siłą rzeczy – posługiwać się szyfrem albo za pośrednictwem rozbudowanejzagadkowej symboliki. Oczywiście, obrzędy wolnomularskie stanowiły tajemnicę, którą członkowie lóż masońskich mieli absolutny obowiązek zachowywać, dlatego dziś możemy jedynie domyślać się, czy symbole, które po sobie zostawili, należą właśnie do nich i co tak naprawdę znaczą.

100


Początki wolnomularstwa sięgają Anglii i Szkocji, ale jako że ruch ten był bardzo dynamiczny, został przeszczepiony z Wielkiej Brytanii na grunt ogólnoeuropejski oraz amerykański. Także w obrębie jednego kraju następowało stopniowo scalanie lóż masońskich w Wielkie Loże.

Przeciw

wolnomularstwu

wystąpił

bardzo

szybko

Kościół

katolicki

(w 1738 r. papież Klemens XII obłożył nawet masonów ekskomuniką).Nic dziwnego, skoro wolnomularstwo popierało ruchy narodowe, narodowowyzwoleńcze i liberalne, a także 101


opowiadało się za rozdziałem Kościoła od państwa, co (wraz z podejrzeniami o uprawianie magii i okultyzm) sprawiło, że masoni nie cieszyli się zbytnią sympatią hierarchów kościelnych. Pierwszą polską lożą masońską było założone w 1721 r. w Warszawie „Czerwone Bractwo”, które choć – potępione przez papieża – szybko zakończyło swoją działalność, stało się impulsem do tworzenia kolejnych lóż.

102


Jedna z nich mieściła się w Toruniu i całkiem możliwe, że toruńscy masoni zostawili po sobie niejeden ślad w grodzie Kopernika. Jaki? Trudno do końca powiedzieć, bo zaznaczyli swoją obecność za pomocą, a jakże!, tajemniczych symboli.

Za pierwszą toruńską lożę masońską należy uznać powstałą w 1793 r. lożę „Zum Bienenkorb” – „Pod Pszczelim Ulem” (która w 1829 r. kupiła działkę wraz z kamienicą przy ul. Łaziennej 18), a za ojców założycieli – torunian o niemieckich korzeniach. W 1792 r. 103


zwrócili się oni do Grosse Landesloge der Freimaurer von Deutschland w Berlinie (Wielkiej Loży Krajowej Wolnomularzy Niemiec) z prośbą wydanie pozwolenia na powołania w Toruniu loży, której organizacji miał się podjąć kanonik z Kościelca koło Inowrocławia – Paul Gottlieb von Pohl. Oczywiście, z racji tego że Toruń znalazł się chwilę później pod zaborem pruskim, do loży należało z pewnością wielu braci niemieckich (choć w pierwszych wykazach członków loży pojawiają się też polskie nazwiska). Loża „Pod Pszczelim Ulem” zawieszała i odwieszała swoją działalność w zależności od sytuacji politycznej. W 1885 r. Wielka Loża Krajowa Wolnomularzy Niemiec powołała w Toruniu Lożę św. Andrzeja (o wyższym stopniu wtajemniczenia) pod nazwą Sedula.

I wojna światowa była czasem próby na lóż wolnomularskich; większość z nich zdecydowała się na zakończeniu prac. „Zum Bienenkorb” walczyła jednak uparcie o swoje istnienie i nawet w 1919 r. zarejestrowała się jako Stowarzyszenie Loge Zum Bienenkorb, oczywiście „zapominając” dodać, że jest to… organizacja masońska.Sedula nie chciała być gorsza, toteż podążyła jej śladem i w ten oto sposób obie loże zostały legalnie (!) zarejestrowane. Loże istniałyby pewnie jeszcze długo, gdyby nie kolejny czynnik polityczny. Po wojnie nastąpiła masowa emigracja, która dotknęła także członków lóż. Sedula rozwiązała się pod koniec lat 20. XX w. a „Zum Bienenkorb” ostatecznie poddała się w 1937 r. Część majątku loży sprzedano, część rozdano. We wrześniu 1937 r., po likwidacji „Pod Pszczelim Ulem”, kamienica przy ul. Łaziennej 18 została sprzedana za, bagatela!, 33 tys. zł mistrzowi rzeźnickiemu – Karolowi Wakarecemu. Ten z kolei przeniósł prawo własności na ówczesny kościół św. Jana, a sam budynek ofiarował prałatowi ziemskiemu. Obecnie mieści się tu Kuria Diecezji Toruńskiej. Pod numerem 20 natomiast znajduje się – swego czasu też należąca do loży – kamienica, gdzie odpoczywał Jan Paweł II podczas swego pobytu w Toruniu 7 czerwca 1999 r. Od tego czasu kamienica ta nazywana jest „Domem Papieża”.Ciekawe, czy ówczesny papież wiedział, gdzie spędza czas…

Co dziś pozostało po masonach toruńskich? Na pewno pamiątki, które można oglądać w Muzeum Okręgowym. Znajdują się tam dokumenty loży „Pod Pszczelim Ulem”. Niektóre z pamiątek wolnomularskich (nie tylko z Torunia) to dary samych masonów. Dla przykłady w XIX w. rodzina Jana Cissowskiego, który był członkiem loży Albertine zur Vollkommenheit (Albertyna Pod Doskonałością), ofiarowała Muzeum Towarzystwa Naukowego kilka fartuszków oraz szarfy i oznaki.

104


Najbardziej jednak intrygujące, bo niewyjaśnione pozostają wolnomularskie symbole na toruńskich budynkach. Symbolika masońska, choć nie do końca jednoznaczna, odwoływała się przede wszystkim do chrześcijaństwa (mimo że, jak pamiętamy, Kościół odsądzał wolnomularzy od czci i wiary) i gnozy, ale także do symboliki rycerskiej i… narzędzi dawnych średniowiecznych mularzy wznoszących gmachy świątyni. W ten sposób rozwiązuje się zagadka kielni, cyrkla oraz młota, które bardzo często pojawiają się w kontekście symboliki wolnomularskiej, także tej, której ślady możemy napotkać w Toruniu. 105


W ten sposób masoni odwoływali się do „budowania” własnej osobowości i duchowości. Jednakże czerpali równie mocno z tradycji różokrzyżowców, starożytnych misteriów inicjacyjnych, mitów solarnych i pitagorejskich.

Do najpopularniejszych symboli należały:

- cyrkiel – odwołanie do narzędzi mularskich, symbol jednego z Trzech Wielkich Świateł albo sił twórczych Boga i człowieka, ale również symbol mądrości, wiedzy, rozumu i aktywności oraz miłości braterskiej;

- węgielnica – nawiązuje do narzędzi murarskich, jest też symbolem równowagi i szczerość; cyrkiel i węgielnica splecione ze sobą stanowią markowy znak wolnomularstwa, a w pole pomiędzy nimi zwykle wpisywana była litera „G”;

- trójkąt, liczba 3 – symbol doskonałości i nauki; trzy kolumny – trzy wartości: wiedzy, piękna i siły;

-

gwiazda – symbol jasności umysłu, wiedzy;

-

oko – zwłaszcza w trójkącie oznacza Wielkiego Architekta Wszechświata;

- litera „G” – pierwsza litera od grande, grand („wielki”), bądź też nawiązanie do geometrii oraz greckiego gnosis – wiedza.

106


Na klasycystycznej elewacji gotyckiej kamienicy z XV w. przy ul. Łaziennej 18, czyli dawnej siedzibie „Pod Pszczelim Ulem” można także dziś zauważyć popularną symbolikę masońską, czyli sznury z chwostami oznaczające jedność braterską członków wolnomularstwa. Zagadką wciąż pozostają symbole na elewacji kamienicy na rogu ul. św. Jakuba i Piernikarskiej. Są to symbole, które śmiało można by uznać za wolnomularskie. Znajdziemy tam zarówno głowicę kolumny, jak i zamkniętą księga, półotwarty cyrkiel przecinający kątomierz oraz gałązki 107


dębowe. Niestety, żadne źródła nie podają, czy toruńscy masoni mieli tam swoją siedzibę. Przynajmniej żadne do tej pory odkryte źródła… Czy toruńscy wolnomularze faktycznie zostawili swój ślad na kamienicy przy ul. Piernikarskiej? Póki co, pozostaje to zagadką. Czy zostawili jeszcze jakieś ślady? Nie wiadomo. Może warto ich poszukać. A nuż, widelec (czy raczej: cyrkiel i kielnia) uda się komuś wpaść na trop wolnomularskich tajemnic.

108


N jak NIEWIASTY, czyli która torunianka pozowała Witkacemu, a która została jedyną kobietą desantowaną do okupowanej Polski, bo… nie było więcej miejsca w samolocie Skoro już ustaliliśmy, że Kopernik nie była kobietą (a przynajmniej naukowo nie udowodniono tego, że była) i nie można go uznać z najsłynniejszą toruniankę, trzeba poszukać innych znanych mieszkanek Torunia. A tych jest całkiem sporo. Zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, żeniemal połowa mieszkańców grodu Kopernika to kobiety. Aż dziw bierze, że wśród Honorowych Obywateli Miasta Torunia znalazły się tylko trzy. Ale za to jakie! Pionierka pedagogiki specjalnej Wanda Szuman, astronom prof. Wilhelmina Iwanowska i gen. Elżbieta Zawacka – jedyna kobieta wśród cichociemnych. A przecież to tylko wierzchołek góry lodowej. A

Maria

Znamierowska-Prüfferowa?Założycielka

i

wieloletnia

dyrektorMuzeum

Etnograficznego, dzięki której może się ono pochwalić ok. 14 tys. zbiorów etnograficznych z terenów północnej Polski, kobieta uwieczniona przez samego Witkacego (dziś portret ten można oglądać, oczywiście po obejrzeniu wszystkich prawie 14 tys. eksponatów, w Muzeum Etnograficznym). Na budynku muzeum wisi dziś upamiętniająca ją tablica. A Janina Awgulowa? Pedagog i konspiratorka AK, na którą wydano dwukrotnie wyrok śmierci i której życie uratowały dzieci, ostrzegające ją, kiedy ukrywała się przed gestapo i która postanawiała im się w przyszłości odwdzięczyć, zakładając istniejący do dziś Teatr Lalek „Zaczarowany Świat” przy Szosie Chełmińskiej 226. Upamiętnia ją dziś tablica na budynku Przedszkola nr 8 przy ul. Chabrowej 8. A Monika Dymska? Przed wojną nauczycielka i szef hufca Organizacji Przysposobienia Wojskowego Kobiet, w czasie wojny – członek wywiadu Organizacji Wojskowej „Związek Jaszczurczy” i AK. Pojmana przez hitlerowców zginęła zgilotynowana 25 czerwca 1943 r. w Plötzensee koło Berlina. Pamiątkowa tablica ku czci bohaterskiej torunianki wisi dziś na ścianie domu, w którym mieszkała, czyli przy ul. Pod Krzywą Wieżą. 109


A Helena Grassówna? Polska tancerka, aktorka teatralna i filmowa, która tylko przed wojną zagrała w siedemnastu popularnych filmach z Eugeniuszem Bodo, Aleksandrem Żabczyńskim, Ludwikiem Sempolińskim, Józefem Orwidem, Antonim Fertnerem czy Adolfem Dymszą. W czasie wojny służyła w jednej ze specjalnych komórek Armii Krajowej i brała udział w powstaniu Warszawskim pod pseudonimem „Bystra”, dowodząc batalionem AK „Sokół”.

110


A Julie Wolf? Urodzona w Toruniu wybitna graficzka i portrecistka, która utrwaliła na wieczność chociażby Dagny Przybyszewską.

A Lotte Jacobi? Również w Toruniu urodzona fotograficzka, w której obiektywie znalazły się takie sławy jak: Albert Einstein, Tomasz Mann, Marc Chagall czy Eleanor Roosevelt.

A Janina Ochojska? Założycielka i szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej, opozycjonistka i działaczka toruńskiej NSZZ Solidarność, niekwestionowana specjalistka w kwestiach udzielania pomocy i niedoszły… astronom.

A Iwona Chmielewska? Toruńska graficzka i autorka książki picturebooks, z których większość wydawana jest w Korei Południowej, a prawa do nich zostały sprzedane do Chin, Japonii, Portugalii i na Tajwan. Jej książki wielokrotnie nagradzane na najważniejszych konkursach ilustracji na całym świecie. A aktorki toruńskie? Grażyna Szapołowska, Małgorzata Kożuchowska oraz aktorki młodego pokolenia – Olga Bołądź oraz Magdalena Czerwińska, których nie trzeba dziś nikomu przedstawiać. A śpiewaczka Stefania Toczyska,pianistka Regina Smendzianka, skrzypaczka Anna Maria Staśkiewicz i… na pewno jeszcze wiele, wiele innych, o których na pewno – jeśli już nie usłyszeliśmy – to jeszcze usłyszymy. Tyle tylko, że nie wszystkie dziś mają swoje tablice, ulice, instytucje albo pomniki. No, może z wyjątkiem jednej torunianki, która ma to wszystko. Mowa o gen. Elżbiecie Zawackiej, która nie dość, że ma swoją tablicę i swój pomnik, to jeszcze jej imieniem nazwano muzeum i drugi most w Toruniu. Jak to się stało? Bo drugiej takiej ze świecą szukać, toteż Toruń jest z niej bardzo dumny. Tym bardziej że mogłabym swoim życiorysem obdzielić co najmniej kilka osób. Torunianka z krwi i kości. Przyszła na świat w grodzie Kopernika, kiedy ten był jeszcze pod zaborem pruskim. Ukończyła matematykę na Uniwersytecie w Poznaniu, bo w Toruniu uniwersytet Mikołaja Kopernika nie był jeszcze nawet w planach. Tam też studiowała pod kierunkiem późniejszych twórców maszyny deszyfrującej kody niemieckiej „Enigmy”. Jako studentka zetknęła się z działalnością organizacji „Przysposobienie Wojskowe Kobiet” (PWK), a po studiach sama prowadziła zajęcia z przysposobienia obronnego dla kobiet, 111


(przeszkolenie kobiet na wypadek wojny) na przemian z działalnością pedagogiczną. Kiedy wybuchła II wojna światowa, jak na kobietę przystało, wraz z Kobiecym Batalionem Pomocniczej Służby Wojskowej walczyła w obronie Lwowa. Bojąc się o rodzinę, wróciła z czasem na Pomorze. Zew walki wziął jednak górę i Zawacka wstąpiła do Służby Zwycięstwu Polsce (SZP), by pod pseudonimem „Zelma” tworzyć struktury konspiracyjnej organizacji na Śląsku. W Związku Walki Zbrojnej kierowała z kolei jego łącznością w Okręgu Śląskim. Już jako „Zo” do zadań specjalnych zaczęła pracować w Wydziale Łączności Zagranicznej Komendy Głównej Armii Krajowej „Zagroda”, by z czasem stać się zastępcą szefa „Zagrody”. Wtedy właśnie AK zobaczyło w niej idealną emisariuszkę. Inteligenta, błyskotliwa i świetnie znająca niemiecki „Zo” stała się kurierem na trasie między Warszawą a Berlinem.

Blondwłosą

dziewczynę,

świetnie

władającą

językiem

niemieckim

nie

podejrzewano nawet o to, że siedząc sobie spokojnie w przedziale „Nur fuer Deutsche” jest… Polką. Ponad 100 razy przekraczała granicę z II Rzeszą, przenosząc nie tylko meldunki, ale i walizki pełne dolarów. Nie była to, jak się łatwo domyślić, bezpieczna praca. Życie Zawackiej w tym czasie przypominało najbardziej trzymające w napięciu odcinki „Stawki większej niż życie”. Nie dość, że codziennie podejmowała ryzyko, to jeszcze była nieustannie tropiona przez gestapo. Ratując się przed nimi, musiała uciekać z Krakowa do stolicy, a żeby zgubić „ogon”, wyskoczyła z pędzącego pociągu. W odwecie gestapo aresztowało i zabiło członków jej rodziny. Od tego momentu „Zo”znalazła się na czarnej liście, i to dosłownie, bo został wysłany za nią list gończy. Zawacka, jako superagentka, została w końcu wysłana jako emisariuszka Komendanta Głównego AK Stefana Roweckiegodo Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Tam miała nie tylko zdać relację z okupowanej ojczyzny, ale także sprawdzić stan łączności między Polską a Londynem. Rozpoczęły się żmudne i niełatwe przygotowania do drogi. Ostatecznie wyruszyła z Warszawy jako Elisabeth Kubica, pracownica firmy naftowej, wioząca zupełnie przypadkiem korespondencję ukrytą w… zapalniczce i trzonku domowego klucza. Niestety, pierwsze podejście do wyprawy do Londynu poniosło porażkę i „Zo” musiała wrócić do Polski. W lutym 1943 r. ponowiła próbę wyjazdu do Londynu. Czekała ją trudna droga przez Niemcy, Francję, Andorę, Hiszpanię i Gibraltar, gdzie musiała podróżować na tendrze parowozu, przedostawać się przez zaśnieżone Pireneje, wreszcie drogą morską dotarła do Londynu i spotkała się z gen. Władysławem Sikorskim. Tam też – po wykonaniu wszystkich zadań – przeszła, już jako „Elisabeth Watson”, szkolenie spadochronowe, by w nocy z 9 na 10 września wrześniu 1943 r. zostać zrzucona ze spadochronem w ramach akcji „Neon 4” na 112


placówkę „Solnica” we wsi Osowiec. W ten oto sposób stała się jedyną kobietą wśród 316 cichociemnych, czyli żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych, którzy podczas II wojny światowej desantowani byli do okupowanej Polski w celu walki z okupantem oraz organizowania i szkolenia polskiego ruchu oporu w kraju. Może i byłoby więcej chętnych, ale podobno… nie było już miejsca w samolocie.

113


Jak sama opowiadała, śmiała się zawsze do rozpuku na wspomnienie, jak to po wylądowaniu żołnierze AK chcieli rzucić się w jej ramiona, ale kiedy zobaczyli, że pod mundurem cichociemny jest jakoś bardziej zaokrąglony niż reszta, odskoczyli, jak oparzeni. Nikt nie spodziewał się przecież kobiety…

„Zo”,jak na cichociemną przystało, cicho i po ciemku wykonywała swoje zadania, ale pod koniec wojny groziło jej aresztowanie, więc została wycofana z działalności kurierskiej i

114


przeniesiono ją do służby w dowództwie Wojskowej Służby Kobiet. Brała także udział w powstaniu warszawskim, a po jego upadku zeszła do podziemia. Nawiązała łączność z Londynem i zaczęła dostarczać do Szwajcarii pierwsze szczegółowe meldunki o sytuacji w kraju po upadku powstania.

Po wojnie skończyła studia z zakresu pedagogiki społecznej i zaczęła pracować w Państwowym Urzędzie Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego przy

115


Ministerstwie

Obrony Narodowej.

Po

likwidacji

urzędu

wróciła do

działalności

pedagogicznej i naukowej. Po uzyskaniu tytułu doktora nauk humanistycznych na Uniwersytecie Gdańskim i otrzymaniu habilitacji wróciła do Torunia, gdzie podjęła pracę w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UMK. Niestety, w 1951 r. Zawacka została aresztowana przez UB i skazana na 10 lat więzienia za szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu oraz za działalność na szkodę państwa polskiego. Odsiedziała cztery lata i wróciła do Torunia, gdzie znów zamieniła się w nauczycielkę i naukowca. Po likwidacji przez SB założonego przez nią Zakładu Andragogiki zdecydowała się odejść na emeryturę. Jej spora kolekcja medali obejmuje: Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, podwójny Virtuti Militari V klasy, pięciokrotny Krzyż Walecznych i Order Orła Białego. Do tego można dołączyć także zaszczytny tytuł Honorowego Obywatela Miasta Torunia. W 2006 r. została mianowana generałem brygady Wojska Polskiego.W ten sposób torunianka została drugą – po gen. Marii Wittek – kobietą w historii Polski piastującą tak wysokie stanowisko wojskowe. W 1990 r. z jej inicjatywy powstała Fundacja Archiwum i Muzeum Pomorskie Armii Krajowej oraz Wojskowej Służby Polek w Toruniu, która dziś nosi jej imię i gromadzi pamiątki zebrane także przez „Elizabeth Watson”. Przed jej siedzibą przy ul. Podmurnej 93 stoi (a właściwie siedzi, bo przedstawia siedzącą gen. Zawacką) pomnik upamiętniający dzielną „Zo”. Ci natomiast, którzy mieszkają dziś przy ul. Gagarina 13 w Toruniu, mogą śmiało powiedzieć, że mieszkają w jednym bloku z gen. Zawacką. Właśnie tam osiedliła się legendarna „Zo”, dlatego też postanowiono upamiętnić ten fakt odpowiednią inskrypcją na budynku. Ma więc „Zo” swoja tablicę, pomnik, instytucję swojego imienia i swój… most. Drugi most w Toruniu został, co prawda, oddany do użytku w 2013 r., ale już w 2009 r. Rada Miasta Torunia postanowiła nadać mu imię gen. Elżbiety Zawackiej w hołdzie złożonym wybitnej toruniance.

116


Z kolei wszystkie mole książkowe mogą sięgnąć po książkę Katarzyny Minczykowskiej „Cichociemna. Generał Elżbieta Zawacka „Zo” 1909 – 2009”, która opowiada o tych najsłynniejszych, jak i tych mniej znanych przeżyciach „Zo”. Teatromanisą pewnie ciekawi, czy historia „Zo” przeniesiono na deski teatru. Otóż tak! Monodram „Elizabeth Watson – Cichociemna”, poświęcony postaci Elżbiety Zawackiej, został wyreżyserowany przez Inkę Dowlasz, a w rolę główną wcieliła się toruńska aktorka Teresa Stępień-Nowicka, która gra

117


Kamilę, polską aktorkę mieszkającą w Londynie i dorabiającą jako kelnerka. Kamila, która już dawno zostawiała swoją polskość w Polsce, przygotowując się do nowej roli, poznaje historię życia Zawackiej i zaczyna zmieniać swoje zdanie na temat własnego kraju i swoich relacji z nim. Na dużym ekranie „Zo” jeszcze nie zagościła. Kto wie? Może niedługo to się zmieni. W końcu jej perypetie są niemal żywcem wyjęte ze „Stawki większej niż życie”, a życiorys mógłby posłużyć za materiał na scenariusz. I to niejeden.

118


O jak OLBRACHT (Jan I Olbracht), czyli w której ścianie bije serce króla, co lubił wino, kobiety i Toruń tak bardzo, że został w nim na zawsze Toruń był wyjątkowo lubiany przez królów, toteż wielu władców przez wieki odwiedzało gród Kopernika.Czyz powodu pierników, czy też z przyczyny unoszącego się nad Toruniem ducha Mikołaja Kopernika? Nie wiadomo. Jedno jest pewne: w Toruniu uwielbiano ubijać interesy. Wystarczy wspomnieć o słynnym II pokoju toruńskim, który zakończył wojnę trzynastoletnią, w wyniku postanowień którego Toruń (wraz z Prusami Królewskimi) wszedł w skład państwa polskiego.Od tego momentu gród Kopernikamógł się poszczycić opinią jednego z trzech (obok Gdańska i Elbląga) najważniejszych miast Polski północnej. Poza tym był miastem najzajadlej walczącym z Krzyżakami (nie mylić z pająkami, choć biorąc pod uwagę sukcesy na polu walki z żabami, z tym też torunianie by sobie poradzili), więc już chociażby tym zasłużył sobie na przychylność władców polskich. Gród Kopernika cieszył się w związku z tym wyjątkowymi królewskimi względami. I tak na przykład Aleksander Jagiellończyk nadał toruńskim mieszczanom przywilej, który pozwalał władzom używać czerwonego wosku do pieczęci. A to było nie byle co.Kolor ten w końcu zarezerwowany był jedynie dla monarchów.

Toruń odwiedzali jednak nie tylko polscy monarchowie, ale także władcy innych krajów. W czasie wielkiej wojny północnej trzy razy wpadał na pierniki car Rosji Piotr Wielki. Podczas pierwszej wizyty tak mu się spodobało, że spędził aż dwa tygodnie w hotelu „Pod trzema koronami”. Oczywiście, w interesach. W zaciszu hotelowym namawiał się z Augustem II Mocnym przeciwko Szwedom. Także syn Piotra Wielkiego Aleksy upodobał sobie Toruń. I to tak bardzo, że w hotelu „Trzy korony”spędził z małżonką miodowy miesiąc. A właściwie kilka miodowych miesięcy…Niemal tydzień gościł w grodzie Kopernika cesarz Francji Napoleon Bonaparte, który zatrzymał się w hotelu „de Varsovie” (dziś budynek Poczty Głównej na Rynku Staromiejskim 15). Tyle że nie w celach rozrywkowych, ale w związku z przygotowaniami do wojny z Rosją. Zdążył jednak odwiedzićdom Kopernika 119


(który domem Kopernika wcale nie był, bo – jak wiemy – miejsce kołyski słynnego astronoma zmieniało się co chwilę, w zależności od badań) i kościół śś. Janów, posilić się Gospodzie „Pod Modrym Fartuchem”, a także zrobić przegląd gwardii na umocnieniach oraz… podyktować dziesiątki listów, co robić miał – jeśli wierzyć anegdotom – równocześnie.

120


Choć Toruń zawsze chętnie gościł władców, nie dla każdego wizyta w grodzie Kopernika kończyła się szczęśliwym powrotem do domu. Dla jednego z polskich monarchów zakończyła się nawet śmiercią. No cóż… Są tego jednak dobre strony. W końcu nie wszyscy mogą się pochwalić tym, że zostawiali w Toruniu cząstkę siebie. I to dosłownie.

Szczęściarzem, któremu się to udało był Jan I Olbracht, syn Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki, pochodzący z dynastii Jagiellonów, ale w ogóle do Jagiellonów niepodobny. Ponoć odstawał od sławnych polskich przodków wyglądem, bo bardziej 121


przypominał rodzinę matki, czyli Habsburgów. Nie miał ani pociągłej twarzy, ani tym bardziej wydatnego nosa jak słynny dziadek Władysław Jagiełło. Jak pisze kronikarz Maciej z Miechowa, „był wysokiego wzrostu, oczu piwnych, na twarzy z pewnym wyrzutem i wysiękiem. (...) W ruchach szybki, często u boku z mieczykiem przypasanym występował, namiętnościom i chuciom jako człowiek wojskowy folgował”9.No, cóż… Tutaj też nie poszedł w ślady przodków, abstynentów powściągliwych w sprawach sercowo-łóżkowych.

9

Rafał Jaworski, Śmiałe plany "niejagiellońskiego" Jagiellona. http://www.rp.pl/artykul/927751.html

122


Król Olbracht lubił wino, kobiety i śpiew(nie bez powodu liczne browary – łącznie z toruńskim – zwane są jego imieniem). I to go chyba ostatecznie zgubiło. Chyba, bo tajemnica śmierci wesołego królawciąż pozostaje tajemnicą. To znaczy nie był tajemnic fakt, że zmarł, bo tego nie dało się ukryć, ale dlaczego? Najpierw jednak ustalmy fakty.

8 maja 1501 r. król Olbracht przybywa do Torunia, by prowadzić rozmowy z Krzyżakami w ramach II pokoju toruńskiego (układ pokojowy zawarty 19 października 1466 r. w Dworze Artusa między Polską a Krzyżakami, kończący wojnę trzynastoletnią, nie mógł być zawarty nigdzie indziej, skoro Toruń był jednym z pierwszych miast, które wystąpiły przeciwko Zakonowi i najaktywniej prowadziło antykrzyżacką ofensywę). Niełatwe były to rozmowy, bo – zgodnie z postanowieniami pokoju –rycerze z krzyżami na plecach mieli nie tylko zwrócić zagrabione ziemie polskie, ale także pokłonić się królowi polskiemu. I tu zaczęły się schody. O ile oddanie ziem jeszcze wchodziło w grę, o tyle mistrz

123


Zakonu nie miał najmniejszej ochoty składać, na znak poddaństwa, hołdu królowi Polski. Fryderyk Saski, bo on to był właśnie, odmówił jakiegokolwiek kłaniania się, a co za tym idzie nie zgodził się na zatwierdzenie pokoju z Janem Olbrachtem. To oznaczało tylko jedno: wojnę z Krzyżakami. Dla króla miało to mieć fatalne skutki. Olbracht zmarł nagle podczas wizyty w Toruniu 17 czerwca 1501 r.

124


Niemal od razu wokół śmierci króla narosło wiele legend. Podejrzewano, że być może z powodu silnych emocji Jan Olbracht dostał w toruńskim ratuszu apopleksji, czyli udaru mózgu i został sparaliżowany. Jednak krąży o wiele bardziej interesująca – głównie dla plotkarzy – wersja wydarzeń, a mianowicie taka, że król zmarł wskutek… rozpusty. Źródła tego nie potwierdzają, ale śmierć króla mogła być spowodowana,owszem, paraliżem, ale 125


syfilitycznym, będący skutkiem choroby wenerycznej, jakiej nabawić się miał podczas licznych miłosnych igraszek.

W ten oto sposób król Olbracht z Torunia już nie wyjechał. A przynajmniej częściowo. Pochowany został – jak na króla przystało – na Wawelu, ale mówi się, że sercem został w grodzie Kopernika na zawsze. I to dosłownie, bo ma ono „bić” w jednej ze ścian katedry śś. Janów. Czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że nie jest to tak mało prawdopodobne. Królowizmarło się w czerwcu, a więc w czasie wielkich upałów. Ciało (rzecz jasna, zabalsamowane)musiało – z oczywistych względów – pojawić się na Wawelu, ale wnętrzności mogły zostać i być przechowywane na miejscu. Serce trafiło więc do drewnianej skrzynki, która miała zostać wmurowana w ścianę katedry śś. Janów, czyli kościoła jednego z jego patronów – św. Jana Ewangelisty.Do dziś na ścianie świątynisą znaki świadczące o tym, że to tam i nigdzie indziej spoczywa serce króla – serce i data 1501 na jednym z filarów kościoła. Towarzystwo ma zacne, bo obok stoi XIII-wieczna chrzcielnica, w której przypuszczalnie chrzczony był Mikołaj Kopernik.Wszyscy, którzy dziś odwiedzają katedrę śś. Janów, zastanawiają się, czy serce Jana Olbrachta wciąż tam jest. I tu czas na przewrotność historii; jak wykazały badania, skrzynka z królewskim sercem nie została wmurowana w ścianę, ale została zakopana pod posadzką kościoła w okolicach kolumny. Czy serce wesołego króla wciąż tam bije? Zawsze można przyłożyć ucho do podłogi i sprawdzić.

126


P jak PIERNIKI, czyli co ma pieprz do piernika, piernik do Katarzyny, a Katarzyna do „katarzynek”

„Krakowska panna, gdańskie trzewiki i toruńskie pierniki” – tak swego czasu Jan Długosz zachwalał nasze dobra narodowe. Widać, że nawet duchowny uległ pokusie… toruńskich pierników. „Wpadnij na piernik. Kopernik” – tak zachęca turystów najsłynniejszy mieszkaniec miasta. I wpadają. Bo choć Niemcy mają Lebkuchen a Szwajcarzy – Basler Läckerli, żadne z nich nie mogą się równać z toruńskimi piernikami. Pewnie dlatego, że posiadają one magiczne właściwości, a zarówno receptura, jak i okoliczności powstania pierwszych pierników są już legendarne.

Jakim cudem ciastko z mąki i wody zrobiło tak wielką karierę? A to już diabla sprawka. Bo przecież diabeł tkwi w szczegółach. A ściślej mówiąc, w przyprawach korzennych, bez których żaden piernik piernikiem nazwać się nie może. W końcu sama nazwa piernika, któraznaczy nic innego jak tylko przyprawiony, a dokładniej pieprzny (od staropolskiego pierny). Bo i pieprz ma swój wkład w wonność toruńskich pierników, obok takich przypraw, jak cynamon, goździki, anyż, gałka muszkatołowa i wiele, wiele innych, o których istnieniu nie dowiemy się nigdy, bo stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę. I to od średniowiecza, bo pierwsze wzmianki o toruńskich piernikowych przysmakach sięgają XIV w. Skąd się wzięły? Krąży kilka legend, które łączy zawsze jeden element (oprócz końcowego efektu, czyli piernika), czyli kobieta. A ta kobieta to zawsze ta sama Katarzyna.

Jedno z podań wspomina piekarza Bartłomieja, który miał córkę o takim właśnie imieniu. W córce tej kochać się miał (i to z wzajemnością) czeladnik piekarski – Bogumił, który mógł sobie jednak o Katarzynie pomarzyć, bo jej ojciec raczej nie widział go w roli swego zięcia. Tak więc Bogumił – jako że romantyczne było to chłopię – marzył sobie po cichu i głównie za miastem. I właśnie podczas jednej z takich wypraw, siedząc i wzdychając nad wodą, 127


zobaczył tonącą pszczołę. Rzucił się jej więc na ratunek i wyciągnął w wody. Wdzięczna pszczoła udała się w te pędy do Królowej Pszczół, która to w ramach podziękowania za uratowanie jednej z poddanych podała mu… przepis na pierniki.

Nie wiadomo, jak kto inny zareagowałby na taki prezent, ale Bogumił – z racji wykonywanego zawodu – nie posiadał się ze szczęścia. Akurat nadarzyła się okazja, żeby wypróbować świeżo zdobyty przepis, bo do Torunia z wizytą wybierał się król i w piekarni Bartłomieja wszyscy na gwałt piekli pierniki. Bogumił dołączył do nich, ale po cichu zmienił 128


trochę recepturę swoich ciastek, bo zaczął wypiekać pierniki a’la Królowa Pszczół, z dodatkiem miodu i przypraw korzennych. Na dodatek, jako że – o czym była już mowa – był nad wyraz romantyczny ulepił dwa serca z piernika połączone piernikowymi obrączkami i włożył do pieca. Niestety, nie przewidział (pewne przez ten nadmiar romantyzmu), że w trakcie pieczenia zbyt blisko ułożone serca z piernika zleją się w jedno. Ku zdziwieniu wszystkich, rano wyjęto z pieca zamiast dwóch piernikowych serc – jeden wielki piernik o przedziwnym kształcie. Chyba nie trzeba dodawać, że mistrz Bartłomiej nie był zadowolony… O dziwo, zachwycony był król, któremu ten nowy – w kształcie i smaku – piernik tak zasmakował, że osobiście chciał poznać jego autora. I tu pojawił się Bogumił, który z absolutną szczerością wyznał, że to zasługa miodu, przypraw i… miłości. Król – nie wiadomo, czy przez piernik, których smak czuł jeszcze na języku, czy przez romantyczne usposobienie– nie tylko poprosił mistrza Bartłomieja, by zgodził się na ślub czeladnika ze Katarzyną, ale nadał też Toruniowiprzywilej sprzedaży i wypieku pierników zarówno w kraju, jak i za granicą. Miał sobie też zażyczyć, by osobliwy w kształcie i smaku piernik został nazwany – ze względu na pamięć o miłości Bogumiła do córki piekarza – „katarzynką”. I tu wyjaśnia się, komu najpopularniejsze toruńskie pierniki zawdzięczają nie tylko kształt, ale i nazwę.

Ale to nie jedyna historia związana z tajemnicą toruńskich pierników, jaką przekazują sobie od wiekówtorunianie. Innym wariantem historii o Bartłomieju, Bogumile i Katarzynie jest legenda mówiąca o tym, jak to podczas choroby mistrza piernikarskiego wypiekiem pierników zajęła się jego córka, która – nie mogąc znaleźć form – poszła na łatwiznę i wycięła cynowym kubkiem po kilka medalionów piernikowych, które po włożeniu do pieca zrobiły ten sam psikus co czeladnikowi Bogumiłowi. Ułożone parami medaliony zlały się ze sobą, tworząc niespotykany dotąd (a znany już przecież naszemu legendarnemu Bogumiłowi) kształt. Katarzyna zmartwiła się, że nikt takich dziwolągów nie kupi, ale okazało się, że klienci lubią nowinki, także te kulinarne i pierniki rozeszły się jak ciepłe bułeczki. Mieszczki toruńskie twierdziły nawet, że pierniki wypiekane przez Katarzynę były lepsze niż te przygotowywane przez jej ojca, a to dlatego, że receptura wzbogaciła się o jeszcze jeden składnik: miłość córki do ojca. A dziwaczne pierniki nazwano „katarzynkami”.

129


Inną Katarzyną, której przypisuje się, że była imienniczką popularnych „katarzynek”, była pewna mniszka benedyktyńska, która uratowała miasto przed śmiercią głodową. Kiedy do Torunia dotarła szalejąca po Europie „czarna śmierć”, w mieście zapanował głód. Siostra Katarzyna zachodziła w głowę, jak nakarmić miasto, które pukało do wrót klasztoru. Aż tu pewnej nocy zjawił się nieoczekiwanie… mysi król Kocistrach, któremu siostrzyczka niegdyś uratowała życie, wyrywając go ze szponów krwiożerczego kota. Poprowadził on mniszkę do piwnic, gdzie stały dzieże z zapomnianym ciastem, które stało tam już… 50 lat. Katarzyna 130


obawiała się o – delikatnie mówiąc – niezbyt świeże ciasto, ale postanowiła spróbować je upiec. Nie tylko się udało, ale i wszystkim smakowało. Nikt już od bram klasztoru nie odszedł głodny. Najedzeni i wdzięczni toruńscy mieszczanie na cześć siostrzyczki nazwali pierniki „katarzynkami”.

Inna legenda – na szczęście, mniej dramatyczna – mówi z kolei o tym, że słynne toruńskie pierniki powstały jako dowód wdzięczności dla… Krzyżaków. Tak, tak, dla tych samych,z którymi torunianie toczyli wojny. Otóż kiedy książę Konrad Mazowiecki sprowadził w XIII w. na ziemię chełmińską Zakon Krzyżacki (a intencje miał dobre, bo bronić mieli jego ziem przed najazdami Prusów i nawracać na chrześcijaństwo, ale jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane…), ten zaczął podbijać coraz bardziej odległe tereny, w tym także tereny ówczesnej Litwy. Z tej wyprawy zakonnicy wrócili z wieloma łupami, w tym zwziętymi w niewolę litewskimi dziewicami. Nie wiedząc, co z taką liczbą młodych dziewcząt zrobić… zamknięto je w klasztorze, któremu nadano regułę św. Benedykta. Świeżo upieczone mniszki były bardzo zadowolone z takiego obrotu spraw, toteż odwdzięczały się braciom zakonnym pysznymi wypiekami. Na jednej z comiesięcznych uczt pojawił się zupełnie nowy przysmak – upieczony przez siostrę Katarzynę piernik w kształcie połączonych ze sobą sześciu kół. Wielkiemu komturowi tak ów piernik przypadł do gustu, że postanowił, iż od tej pory zwać go będą imieniem siostry Katarzyny. Wiele lat później, kiedy skończyła się opieka krzyżacka, do klasztoru zajrzał głód. Wtedy mniszki przypomniały sobieo przysmaku siostry Katarzyny i zaczęły masowo wypiekać „katarzynki”, które kupowano w ogromnych ilościach. A siostrzyczki nie tylko zaczęły sobie coraz lepiej radzić finansowo, ale przy okazji przyczyniły do popularyzacji toruńskich pierników.

Nieco inną, za to zdecydowanie bardziej pikantną historię powstania „katarzynek” przedstawia Tomasz Szlendak w powieści „Leven”. Według niego swój dzisiejszy kształt popularne toruńskie pierniki zawdzięczają… krótkiemu tête à tête tytułowego Levena z córką młynarza Katariną w wiatraku: I tak się spacer po winnej skarpie kończy w chłodnym i ciemnym wnętrzu wiatraka, w którym na ławach dojrzewało od miesiąca piernikowe, pachnące imbirem i cynamonem ciasto. Ona go ciągnie za koszulę ku sobie, on powolny jej dłoniom stąpa noga za nogą ku ławom z aromatycznym ciastem. Ona opiera się o blat, na którym dojrzewa ciemne, brązowe ciasto, on kładzie ciepłe ręce na jej pośladkach. Ona podciąga sztywną tunikę, a pod nią zwiewną, białą koszulę, on ją podnosi do góry i sadza na atakującym nozdrza, chłodnym cieście. Jej pupa 131


wgniata się miękko w korzenne placki (…).[Katarina] zeskoczyła z ciasta, strzepała z kształtnego zadka piernikowe resztki i odwróciła się, by ocenić straty. W leżącym na ławie dojrzewającym pierniku pupa odcisnęła zabawny wzór. A gdyby tak, pomyślała, (...) dodać do tego jeszcze jeden tyłeczek, skierowany w przeciwną stronę? Albo jeszcze jeden, na samym dole? O tak, to jest to! Klasnęła w dłonie i jęła wycinać w cieście odkrytą przed chwilą formę.10

10

Tomasz Szlendak, op.cit., s. 202.

132


Czy takie były początki toruńskich „katarzynek”? I od której Katarzyny je nazwano? Na pewnik nic przyjąć się nie da. Pewne jest natomiast to, że jednym z pierwszych toruńskich piernikarzy, o którym mówią źródła, był żyjący (i wypiekający pierniki) w XIV w. Nikos Czan. O nim także krąży legenda. Otóż żył kiedyś pewien mistrz piekarski, który wypiekał nadzwyczajnej smakowitości chleb. Mistrz ów miał czeladnika Mikołaja, który był najlepszym czeladnikiem w Toruniu. I nawet kiedy Mikołajowi się zachorowało, szef nie wysłał go do domu, ale kazał stać przy piecu chlebowym, bo wiedział, że nikt tak jak on nie zaczyni ciasta. I tak Mikołaj, pracujący w strugach poty i z wysoką gorączką, pomylił się i zamiast wody dolał do ciasta stojącego obok niej miodu. Po wyjęciu z pieca okazało się, że ciasto nie dość, że jest ciemne, to jeszcze słodkie! Mistrza piekarskiego ogarnął gniew. Zagroził Mikołajowi, że jeśli nie sprzeda ciasta, nie ma po co wracać następnego dnia. Może z tym ciastem robić, co mu się żywnie podoba, byleby wszystko się rozeszło. I tak też Mikołaj zrobił. Zaczął wycinać z ciasta różne figury i wrzucać do pieca. A potem zgarnął wszystkie ciastkowe cudaki i wystawił na straganie przed kościołem śś. Janów. Ucieszył tym samym okoliczną dzieciarnię, której bardzo spodobały się jadalne zwierzątka z ciasta. Wieść o cudakach z ciasta szybko obiegła miasto i Mikołaj nie mógł opędzić się od klientów. Gdy to usłyszał jego dawny pracodawca, skruszony zaproponował mu dożywotnie miejsce w swojej piekarni, byleby Mikołaj u niego właśnie wypiekał te pyszności. O tego czasu obaj zaczęli wspólnie piec dziwaczne ciastka z miodem i przyprawami. A że były mocno przyprawione i pieprzne, torunianie zaczęli je nazywać pieprznymi ciastkami albo piernikami (od pierny – pieprzny). Po śmierci swego mistrza Mikołaj sam stał się mistrzem piekarskim, a właściwie pierwszym mistrzem piernikarskim. Nazywano go Mikołaj Czan lub Nikolas Czan, a to dlatego że jedna z przypraw korzennych, których używał, nazywała się czane. To pierwszy znany historii toruńskiej piernikarz. Kolejnym, równie znanym, był Henryk Kuche – który to wypiekał pierniki jeszcze przed bitwą pod Grunwaldem. W XIX w., kiedy gwałtownie zaczął się rozwijać przemysł, powstały również fabryki, które specjalizowały się w produkcji pierników. Wśród nich najważniejsze były działające na przełomie XIX i XX w. trzy toruńskie zakłady: fabryka Gustawa Weesego, firma Hermanna Thomasa oraz zakład Jana Ruchniewicza. Najstarszym producentem pierników jest Fabryka Cukiernicza „Kopernik” S.A., która – jak to czasem bywa – powstała wskutek zaślubin dwóch firm. I tak też było w tym przypadku. Jan Weese poślubił Dorotę Schreiber, która była wdową po piernikarzu Schreiberze i w ten sposób firmy się połączyły. Po licznych zmianach i właścicieli, i nazw,

133


śmiało można powiedzieć, że Fabryka Cukiernicza „Kopernik” to najdłużej działający zakład produkujący pierniki zgodnie z tradycją toruńskich piernikarzy.

I tych nigdy wam w

Toruniu nie zabraknie. Tylko tutaj posmakujecie pierników o takich kształtach, o jakich Wam się nie śniło. Możecie mieć Kopernika z piernika, kamienicę z piernika, a na Boże Narodzenie szopkę z piernika. Warto być w Toruniu 25 listopada, czyliw dzień św. Katarzyny, który dziś jest również obchodzony jako Dzień Piernika. Inną tradycją jest Jarmark Katarzyński na Rynku Staromiejskim, nawiązujący do dawnych jarmarków organizowanych z okazji święta patronki kościoła św. Katarzyny. Dziś także można znaleźć tam stragany z piernikami we wszystkich kształtach i o najróżniejszych smakach.

Każdy szanujący się smakosz pierników nie może, będąc w Toruniu, nie odwiedzić „Żywego Muzeum Piernika” przy ul. Rabiańskiej 9 oraz Piernikarni Mistrza Bartłomieja przy ul. Królowej Jadwigi 24, gdzie można samodzielnie (na własne oczy, uszy i… własny język) zgłębić tajemnicę wiedzy piernikarskiej, własnoręcznie piekąc pierniki według starej receptury i przy użyciu dawnych sposobów. Samodzielnie wykonany piernik to najsłodsza pamiątka z Torunia, którą można zabrać ze sobą. A co z dziećmi? Te zawsze można wysłać do Piernikowego Miasteczka przy ul. Podmurnej 62/68, gdzie będą miały do dyspozycji piernikowy zamek, huśtawki, miniscenę i karuzelę w kształcie piernikowej chatki. Warto dodać, że patronem miasteczka z piernika został Tytus de’Zoo – kultowa postać z komiksów Papcia Chmiela „Tytus, Romek i A’tomek”. Spacerując po toruńskim Starym Rynku i zaglądając do sklepów z piernikami, których można kupić tyle, ile dusza zapragnie, nie da się nie zauważyć, że w Toruniu gwiazdy spadły na ziemie i są na wyciągniecie ręki. A właściwie pod… nogami. Przed Dworem Artusa można się natknąć na Piernikową Aleję Gwiazd. Ma swoją aleję gwiazd Hollywood, ma i Toruń. Nie mogło być inaczej, mosiężne „gwiazdy” wtopione w granitowe płyty chodnika mają kształt toruńskich „katarzynek”, a na nich znajdują się autografy najsłynniejszych torunian i osób związanych z grodem Kopernika. Podpisali się już tamznani polscy aktorzy, muzycy, politycy i pisarze, których łączy Toruń, bez względu, czy jest to ich miasto urodzenia, edukacji czy początków kariery. Do gwiazdorskiego grona należą m.in. światowej sławy astronom Aleksander Wolszczan, polityk Leszek Balcerowicz, aktorka Grażyna Szapołowska, pisarz Janusz L. Wiśniewski i muzycy z zespołu Republika. Od 2003 r. co roku dwie osoby związane z grodem Kopernika zostają uhonorowane „katarzynką”.

134


„Dla Torunia tym jest piernik, czym dla statku dobry sternik” – mówi przysłowie. I coś w tym jest. Torunianie chlubią się piernikami i trudno im się dziwić. Nie byliby sobą, gdyby nie wcisnęli piernika nawet do… opowieści wigilijnych. Według jednej z legend pasterze, którzy przybyli do stajenki z nowo narodzonym Jezusem, tak bardzo się spieszyli, że zostawili w piecu chleb. Kiedy wrócili, okazało się, że chleb jest nie tylko ciemniejszy, ale i słodki, co uznali za kolejny cud.

Jedząc toruńskie pierniki, warto pamiętać, że tymi samymi przysmakami raczyli się tacy władcy jak m.in. Zygmunt Stary czy Stefan Batory, car Rosji Piotr I czy cesarz Napoleon, Fryderyk Chopin, Jan 135


Matejko, Zygmunt Krasiński, Józef Piłsudski, Jan Kiepura, Czesław Miłosz czy papież Jan Paweł II. A to tylko niektórzy ze znanych wielbicieli „katarzynek”.

A kiedy rozbolą Was brzuchy od toruńskich wypieków, pamiętajcie, że pierniki zawierają pikantne przyprawy korzenne, które działają pobudzająco na trawienie. Nie może dziwić fakt, że lekarze zapisywali je jako receptą na dolegliwości gastryczne, a aptekarze sprzedawali je jako lek. To też powinno uspokoić wszystkich łakomczuchów, bo…czym się trułeś, tym się lecz.

136


R jak RATUSZOWY KALENDARZ, czyli jak to się stało, że Ratuszodmierza miastu dni… oknami i gdzie najlepiej sprawdzić w Toruniu godzinę Co prawda, szczęśliwi czasu nie liczą, ale jeśli – będąc w Toruniu –będziecie chcieli dowiedzieć się, która godzina, wystarczy, że rozejrzycie się wokół, a na pewno znajdziecie jakiś zegar. Jeśli jesteście na Rynku Staromiejskim, wystarczy zadrzeć głowę do góry i spojrzeć na wieżęRatusza Staromiejskiego, która dawnym torunianom wskazywała nie tylko godzinę, ale i datę. Jak to możliwe? Trzeba sięgnąć do toruńskiej legendy. Po zakończonej wojnie trzynastoletniej Toruń wrócił wreszcie po długich latach poddaństwa Zakonowi Krzyżackiemu pod panowanie Królestwa Polskiego. Dla miasta nadszedł złoty okres, który wiązał się z nowymi inwestycjami burmistrza Torunia Henryka Strobanda, który wraz z Radą Miejską podjął decyzję o rozbudowaniu jednego z najważniejszych w mieście budynków – wzniesionego w XIV w. gotyckiego Ratusza Staromiejskiego. Mieściły się tam: kupieckie kramy, skarbiec, archiwum i więzienie, tam też organizowane były wszystkie ważne uroczystości miejskie. Rozbudowy tak ważnego obiektu nie można było zlecić byle komu. Dlatego też do Torunia sprowadzony został wybitny architekt niderlandzki, jeden z twórców gdańskiego renesansu, pierwszy budowniczy Gdańska – Antoni von Obberghen. Postawiono mu jednak jeden warunek: toruńskiratusz musi się stać budowlą jedyną w swoim rodzaju iabsolutnie nie do powtórzenia. Architekt namyślał się trochę, wreszcie wpadł na pomysł, aby tak przebudować budynek, aby stał się on… kalendarzem. W ten oto sposób powstała wieża symbolizująca rok, cztery narożne wieżyczki odpowiadające czterem porom roku, 12 sal niczym12 miesięcy i 52 pomieszczenia mniejsze,liczące tyle, co tygodnie w roku. Mało tego, ratusz posiadał365 okien, czyli tyle, ile dni ma rok. Nasz bystry architekt nie zapomniał również, że co cztery lata rok liczy 366 dni, dlatego raz na cztery lata w starych murach miały być wykuwane otwory, aby nie zabrakło dnia 29 lutego. Kiedy rok się kończył, otwór musiał zostać zamurowany na kolejne cztery lata.Dzisiaj, po wielu przebudowach, trudno mówić o tym samym kalendarzu, który zaprojektował niderlandzki artysta.Na pewno zachowała sięwieża i cztery narożne wieżyczki. A co z liczbą okien i pomieszczeń? Policzcie 137


sami! Nie musicie się za to martwić o godzinę. Wieża ratuszowa bezbłędnie wskaże Wam godzinę, bo wskazuje ją niezmiennie od pierwszej połowy XV w. Co prawda, nie zadzwoni jak wtedy, kiedy zegar wieżowy i bicie dzwonów zegarowych wyznaczały życie w średniowiecznym mieście (początek i koniec dnia pracy, czas trwania targu czy ostrzeżenie przed nieprzyjacielem), ale nie ma obawy, ustawiając swój zegarek zgodnie z tym ratuszowym, nie spóźnicie się na żadne spotkanie.

138


W kwestii godziny możecie też polegać na „Palcu Bożym”. Spokojnie, to tylko tak groźnie brzmi. Nazwa ta (łac. Digitus Dei) pochodzi od znajdującej się na zegarowej tarczy tylko jednej, godzinowej wskazówki, która zakończona jest dłonią z palcem wskazującym na godzinę. Należy do najstarszego, pochodzącego najprawdopodobniej z 1433 r. zegara toruńskiego na wieży, czyli zegara ozdabiającego południową stronę katedry św. Janów.

139


Zwany jest on także zegarem flisaczym, a to dlatego, że – dzięki „Palcowi Bożemu” – zegar był widoczny po drugiej stronie Wisły. Nieprzypadkowo. Ułatwiał w ten sposób pracę flisakom i regulował życie na rzece. Polegali na nim także przyjezdni flisacy. Zegar ten to druga – po gdańskim Kościele Mariackim i krakowskim ratuszu – największa historyczna tarcza zegarowa w Polsce (prawie 5 m średnicy, 300 kg wagi). A że nikt z flisaków nie miał czasu na licznie minut, wskazówka do tej pory pokazuje jedynie godzinę.

140


Na pewno nie skorzystacie za to ze słynnego XV-wiecznego astronomicznego zegara torunianina Hansa Düringera. Przede wszystkim dlatego, że niezwykły zega rpowstał nie dla toruńskiego, ale gdańskiego Kościoła Mariackiego. Było to dzieło życia torunianina, które miało trzypiętrową konstrukcję, 13 m wysokości i pokazywało oprócz godzin także dni, tygodnie, jak również daty świąt ruchomych i fazy księżyca. W południe z kolei w górnej jego części pokazywał się mechaniczny korowód postaci z Adamem i Ewą, apostołami, Trzema Królami i Śmiercią. Z budową tego zegara wiąże się pewna historia. Düringer– który poświęcił na budowę zegara sześć latswojego życia – jako że wymagało to ciężkiej i skomplikowanej pracy, jak również doskonałej znajomości matematyki, astronomii i praw mechaniki – oczarował nim ówczesną gdańską Radę Miejską. Ta,

niestety,

nie

okazała

mu

jednak

wdzięczności,

wręcz

przeciwnie

kazałaoślepićgenialnego konstruktora, aby nigdy więcej nie powtórzył tak wybitnego dzieła. Ponoć zrozpaczony Düringer miał w akcie zemsty uszkodzić mechanizm, po czym popełnić samobójstwo, rzucając się z wieży zegarowej. Legenda mówi, od tego czasu zegar jest przeklęty. I coś w tym jest, bo od tamtej pory nie dało się go w żaden sposób naprawić. Pod koniec II wojny światowej zegar został rozebrany i – na szczęście – uniknął zniszczenia. Dopiero w latach 80. ubiegłego wieku z rozebranego zegara udało się odzyskać część elementów, dzięki którym udało się go odtworzyć. Jeśli ktoś jednak woli posługiwać się zegarem słonecznym, też znajdzie w Toruniu takowy. Można posłużyć się tym na kamienicy przy ul. Łaziennej 2 (zegar na fasadzie od strony Bulwaru Filadelfijskiego) albo na fasadzie jednej z kamienic przy ul. św. Katarzyny. Odwiedzając aulę Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, można z kolei zerknąć na zegar na fasadzie od strony ul. Gagarina. Nie odczytacie za to godziny z zegara słonecznegona południowej elewacji Kościoła Świętojańskiego; dziś o jego istnieniu przypomina jedynie niewyraźny płat tynku, choć jeszcze do niedawno widać było jeszcze tam rzucającą cień wskazówkę. Co ciekawe, tradycja przypisywała autorstwo tego zegara samemu Mikołajowi Kopernikowi…

141


Spacerując po Toruniu, nie obawiajcie się, że nie będziecie mieli jak sprawdzić, który dziś dzień albo która godzina, ale uwaga :zwiedzając gród Kopernika, możecie stracić poczucie czasu, czego Wam, oczywiście, życzę.

142


S jak SMOK, czyli toruńska galeria osobliwości, które o dawnym Toruniu przypominają, szczęście na egzaminie zapewniają albo…po prostuzadziwiają Kogo można spotkać, spacerując po Toruniu? Na przykład… smoka. Albo Kargula i Pawlaka. Albo średniowieczną przekupkę. Albo osła. Ale nie tego ze „Shreka”, więc nie ma co liczyć na to, że przemówi. Gród Kopernika potrafi zadziwić galerią osobliwości. Z każdą jednak wiążę się osobna historia, którą warto poznać, zanim zaczniecie się dziwić, dlaczego na ścianie wisi but, a na ławce siedzi przekupka z brązu. No, i czemu wszyscy łapią pieska z kapeluszem w pysku za ogonek. Zacznijmy jednak od smoka. Ma swojego smoka Kraków, ma go i „Kraków Północy”, czyli Toruń. Siedzi sobie spokojnie pod kamienicą przy ul. Przedzamcze i nikogo nie straszy, bo jest… ceramiczny. Budzi za to ciekawość, bo wszyscy się zastanawiają, czy tego właśnie smoka widziała pewna para, której zeznania – jak donoszą archiwalia– spisano i dołączono do nich nawet rysunek bestii. W 1746 r. mistrz ciesielski Johann Hieronimi oraz Katharina Storchin, żona pewnego miejskiego wojskowego, zeznali, że widzieli… smoka.Miał on mieć 2 m długości (3,5 łokcia) i przypominać latającego węża albo jaszczurkę. Ponoć pojawić się miał dwukrotnie na jednej z ulic nad Strugą Toruńską, po czym odlecieć… nad zamek krzyżacki. Katharina zeznała również, że podobnego smoka widziano 30 lat wcześniej w ogrodzie toruńskiego burmistrza Kazimierza Leona Schwerdtmanna. No, cóż… W żaden sposób nie udało się potwierdzić tych zeznań. A że smok nie porywał dziewic, nie pożerał mieszczan, nie ział nawet ogniem, dano spokój tym niebywałym wieściom. Na pamiątkę tego przedziwnegowydarzenia (umówmy się, że wierzymy naszym bohaterom) toruński artysta Dariusz Przewięźlikowski wykonał smoka z ceramiki, który jest z torunianami do dziś. Czy tak wyglądał legendarny smok? Trudno powiedzieć, bo oryginał zeznań zaginął. A że dołączony był do nich również rysunek bestii, wciąż nie wiadomo, jak naprawdę wyglądał ów smok i na ile ten przy ul. Podzamcze go przypomina.

143


Trochę mniej niewiarygodna historia wiąże się z kolejną osobliwością Torunia – mosiężnym osiołkiem, który od 2007 r. stoi sobie spokojnie na Rynku Staromiejskim, tuż przy zbiegu ulic: Żeglarskiej i Szerokiej. Niestety (a może i „stety”), nie ma nic wspólnego ani z Kłapouchym z „Kubusia Puchatka”, ani z osiołkiem ze „Shreka”. Nie marudzi i nie zamęcza swoim gadulstwem, bo… nie mówi. Bo też nie ma się czym chwalić. Jego rola w średniowiecznym Toruniu była wyjątkowo niewdzięczna. Osiołek był bowiem… pręgierzem,

144


gdzie wymierzano kary fizyczne. Mało tego, od XVII w. do XVIII w. niesłychanie popularną karą było sadzanie delikwenta na drewnianą figurę osła, którego grzbiet był „wymoszczony” blachą. Jego nogi obciążano ciężarkami, co sprawiało, że blacha , delikatnie mówiąc, uwierała go niebywale w siedzenie. Oczywiście, nie mówiąc już o wstydzie, jakiego musiał się najeść podczas publicznej kary. Dlatego warto, aby każdy, kto zechce sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie na ośle, pamiętał o tym, że nie siadano tam dla własnej przyjemności.

145


Inny osioł, który nie został w żaden sposób przez torunian upamiętniony, był osłem, który służył do wymierzania zupełnie innej kary. Toruńska Kępa Bazarowa, czyli wyspa przy lewym brzegu Wisły w toruńskiej dzielnicy Rudak, oddzielona od lądu tzw. Małą Wisłą zwana była w XVI-XVII Małpim Gajem, a to dlatego, że wypędzano na nią nierządne kobiety z Torunia. Ubraną w wieniec ze słomy delikwentkę sadzano tyłem na ośle i wywożono na wyspę. Temu osłu nikt jednak pomnika nie wystawił… Do przyjemniejszych toruńskich osobliwości należy z pewnością zaliczyć psa Filusia. Na Rynku Staromiejskim, niemal u zbiegu Szosy Chełmińskiej i ul. Szewskiej stoi sobie oparty o słup parasol prof. Filutka, a obok siedzi czekający na niego jego wierny pies, trzymający w pysku melonik profesora. Piesek ów jest żywcemwyjęty z komiksu toruńskiego satyryka i rysownika Zbigniew Lengrena, którego historia o profesorze Filutku i jego piesku ukazywały się przez ponad 50 lat w „Przekroju”. W 2005 r.,w 86. rocznicę urodzin Lengrena odsłonięto pomnik słynnego psa Filusiaw towarzystwie melonika i parasola prof. Filutka, który od tamtej pory upamiętnia twórczość niezwykłego torunianina.Z toruńskim Filusiem wiąże się sympatyczny przesąd: potarcie go przynosi studentom szczęście na egzaminach, a pozostałym… po prostu szczęście. Nie powinny też nikogo spacerującego po toruńskiej starówce dziwić dwie osobliwe panie: Piernikarka stojąca z koszem pierników u zbiegu ulic: Małe Garbary i Królowej Jadwigi, ani też Przekupka, która przycupnęła na ławce obok dawnego zboru ewangelickiego na Rynku Nowomiejskim. W końcu nikt tak jak one nie przywoła średniowiecznych tradycji grodu Kopernika. Piernikarka o wyjątkowo ciekawym, bo zielonym kolorze,której „ojcem” jest Tadeusz Porębski (autorem alei gmerków przy ul. Żeglarskiej oraz alei herbów miast hanzeatyckich na toruńskim deptaku), pojawiła się w Toruniu w 2011r. i upamiętnia największą toruńską piernikarnię, którą Gustaw Weese otworzył w 1751 r. w kamienicy przy Małych Garbarach. Z kolei Przekupka z brązu, która pojawiła się w tym samym roku co Piernikarka, siedzi sobie spokojnie na ławce przy dawnym zborze ewangelickim, trzymając za pazuchą gęś i dzierżąc wagę i koszyk z wypadającymi zeń jajkami, a przy pasku mając sakwę z groszem. Jej „ojciec”, artysta Maciej Jagodziński-Jagenmeer (jest i „matka”, żona Jagenmeera – Aneta) chciał podkreślić w ten sposób historyczne znaczenie Rynku Nowomiejskiego jako miejsca handlu.

146


Skoro jesteśmy już na Rynku Nowomiejskim, nie sposób nie zwrócić uwagi na kolejną osobliwość – żeliwny wózek, który… wygrywa melodię. To wózek z filmu „Prawo i Pięść”, który nawiązuje do kręconego w tym miejscu filmu w reżyserii Jerzego Hoffmana z 1964 r. Jest on zresztą opatrzony inskrypcją upamiętniającą twórców filmu. Wózek autorstwa pary poznańskich artystów – Karola Furyka i Małgorzaty Więcławskiej (zwycięzców konkursu ogłoszonego przez Toruń), który wypełniony jest po brzegi dobytkiem przesiedleńców z

147


filmu Hoffmana, stanął na Rynku Nowomiejskim w 2008 r.Przy jego odsłonięciu nie mogło zabraknąć reżysera filmu Jerzego Hoffmana oraz Magdaleny Zawadzkiej, wdowy po Gustawie Holoubku, odtwórcy głównej roli w filmie „Prawo i pięść”. Jeśli będziecie mieć szczęście, usłyszycie melodię „Nim wstanie dzień” odgrywaną z czeluści wózka, czyli z… pozytywki (więcej: X jak X MUZA).

148


Idąc ulicą Mostową z kolei, nie zdziwcie się, jeśli zobaczycie na ścianie jednego z budynków… but. I to nie byle jaki but, bo Sławomira Mrożka. But jest przytwierdzony na fasadzie budynku u zbiegu ulic: Szerokiej i Mostowej z tkwiącym w nim cytatem z „Dziennika” Mrożka. Dariusz Przewęźlikowski, autor ceramicznego buta, musiał się nieźle napatrzeć na obuwie pisarza, bo but jest identyczną kopią jednego z butów Sławomira Mrożka, w których to zwiedzał starówkę w 2006 r.,kiedy przyjechał odebrać Nagrodę Miast Partnerskich Torunia i Getyngi im. Samuela Bogumiła Lindego. Mrożek zaszczycił swą obecnością toruńską starówkę i bar „Miś”, gdzie złożył na ścianie swój autograf, po czym wyjechał, zostawiając na pamiątkę but, który jak wciąż przypomina torunianom o specyficznym poczuciu humoru Mrożka. Inną sympatyczną osobliwością jest Pawlak i Kargul, których można spotkać w Toruniu, i to ciągle w tym samym miejscu, a mianowicie przy ul. Czerwona Droga, kilka minut od toruńskiej starówki, gdzie zamarli w niemym (i to dosłownie!) zdziwieniu i zachwycie, wpatrując się jak urzeczeni w … mulitpleks. Bohaterowie popularnej filmowej trylogii: „Sami swoi”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć” Sylwestra Chęcińskiego, odlani z brązu, naturalnej wielkości, stoją sobie tak, jak ich toruński artysta Zbigniew Mikielewicz w 2006 r. postawił, a znany satyryk Jan Pietrzak odsłonił. Stoją i przypominają o tym, że dziwić się jest rzeczą ludzką, a dopóki dziwić się będziemy, dopóty będziemy ciekawi tego, co możemy spotkać na swojej drodze. Także podczas wizyty w Toruniu.

149


T jak TORUŃ, czyli o tym, jak przez przypadek miasto tak, a nie inaczej się nazywa i komu tak przypadło do gustu, że je między bajki włożył Czy ci z Was, którzy odwiedzają Toruń po raz pierwszy, jak również ci, którzy wciąż do niego wracają, zdają sobie sprawę, że nazwa miastapowstaław wyniku niezwykłego zbiegu okoliczności? Przynajmniej tak mówią torunianie…Zanim jednak przyjrzymy się temu, jak było naprawdę, należałoby przede wszystkim rozwiać wszelkie złudzenia, jakoby nazwa grodu Kopernika pochodzi od niem. Thorn albo łac. Thorunia, Torunium. Tak naprawdę pierwszy zapis dotyczący nazwy grodu Kopernika pojawia się w dokumentach krzyżackich z 1231 r. na określenie miasta położonego nad Wisłą w niedalekim sąsiedztwie Bydgoszczy (której nazwa najpewniej wywodzi się od imienia Bydgost, a źródła łacińskojęzyczne podają także inne nazwy: Budegac, Bidgosciam, Budegosta, Bidgoscha). To właśnie tam mowa jest o założonym prze Hermana van Balka, mistrza krajowego Zakonu Krzyżackiego, mieście Torunie (Torun). Jednak według badaczy historii języka nazwy „Toruń” nie należy w żaden sposób łączyć z językiem germańskim. Okazuje się bowiem, że przeszła ona długą drogę, począwszy od XIII w., kiedy to zgermanizowana została słowiańska nazwa… Tarnów (Tarnovia), która zamieniała się w Thorn, Thoron, Thorun, a następnie – dziźki tzw. „repolonizacji” – w„Toruń”. W ten oto sposób Toruń powsta³ z … Tarnowa. Co ciekawe, nazwa Tarnowa pochodzi od staropolskiej tarniny (pras³owiańskie *tŗ´nina –ciernisty krzew, powsta³e przez dodanie przyrostka -ina do rdzenia *tŗ´nъ (staropolskie. tarn) – cierń). Można więc rzec, że Toruńzawdzięcza swoją nazwę… cierniowi. Oczywiście, torunianie nie byliby sobą, gdyby nie mieli własnej odpowiedzi na pytanie o pochodzenia nazwy swojego miasta. Legenda związana z powstaniem Torunia mówi o istnieniu bezimiennego miasta w zakolu Wisły, otoczonego grubymi murami, nad którymi górowały wysokie baszty. Jedna z nich (a miała to być znana nam skądinąd Krzywa Wieża) zaprzyjaźniła się z Wisłą, która obmywała jej mury. A że była ciekawa świata, wypytywała

150


rzekę, co tam słuchać na świecie. Ta chętnie opowiadała jej, co dzieje się w Polsce, wszak przepływała, i to od samej Baraniej Góry, przez cały kraj, więc miała co opowiadać.

Jednak z czasem niezwykła przyjaźń zaczęła się psuć. Baszta miała już dość trajkoczącej przyjaciółki i przestała jej słuchać. Wisła nie dawała jednak za wygraną i uderzała z wielką siłą w mury baszty, próbując zmusić ją do słuchania. Krzywa Wieża zaczęła się niepokoić natarczywością Wisły, bo woda coraz bardziej podmywała mury. Wreszcie baszta zabrała 151


głos. Poprosiła, żeby dawna przyjaciółka przestała podmywać jej fundamenty: – Wisło, Wisło, nie płyń tu, bo runę!Na co rzeka miałaodpowiedzieć:– To ruń! A echo poniosła woda. Zupełnie przypadkiem przechodziło tamtędy dwóch wędrowców. Jeden z nich strasznie był ciekaw, cóż to za miasto. Wtedy Wisłaodpowiedziała mu echem, ale wędrowiec usłyszał jedynie: – To… ruń. To… ruń. I tak właśnie zapisali nazwę miasta.

152


Nie może więc dziwić fakt, że miasto z tak baśniową historią własnej nazwy nie przestaje fascynować tych, którzy fantazjowaniem zajmują się zawodowo. I tak Toruń pojawił się jako główny bohater książki torunianina Tomasza Szlendaka „Leven. Opowieść o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce”, gdzie autor popuszcza wodzę fantazji i miesza swobodnie fakty historyczne z toruńskimi legendami miejskimi, podając przy tym sporo własnych odpowiedzi na historyczne pytania. Jest tu i trup, i wyjaśnienie skąd w Toruniu wziął się na Rynku Staromiejskim flisak przygrywający żabom i czemu toruńskie „katarzynki” mają taki a nie inny kształt, a przede wszystkim barwny obraz średniowiecznego Torunia, przyprawiony dobrym humorem i odrobiną pikanterii (patrz: Z jak ZBRODNIA). Dla wielbicieli fantasy obowiązkową lekturą jest heksalogia torunianki Anety Jadowskiej o policjantce Dorze Wilk, która zupełnie przypadkiem jest równocześnie… wiedźmą. To nie jedyna podwójność w jej życiu. Dora działa w dwóch alternatywnych miastach – realnym Toruniu i magicznym Thornie. Jak łatwo się domyślić, w obydwu miastach dzieją się złe, ale za to bardzo interesujące rzeczy, które sprawiają, że Dora ma pełne ręce roboty. Trup ściele się tu gęsto, a magiczne wydarzenia przeplatają się z tymi realnymi, dzięki czemu już nigdy nie spojrzycie na Toruń w taki sam sposób (patrz: J jak JADOWSKA). W Toruniu dzieje się też akcja książki innej torunianki Kariny Obary „Dwa światy Zofii”. To powieść o współczesnym grodzie Kopernika, która nawiązuje do nie zawsze łatwych relacji polsko-niemieckich. Poznajemy historię torunianki, która spotyka młodego Niemca, co staje się impulsem do poszukiwań śladów Zosi, przedwojennej miłości swego dziadka, toruńskiego Niemca. Oboje zanurzają się w swoich historiach rodzinnych, co przynosi zaskakujące rezultaty i daje ciekawe spojrzenie na dwa dawniej zwaśnione narody. Z kolei torunianka Anna Łacina jest autorką rozgrywającej się również we współczesnym Toruniu książki dla młodzieży „Sześć Dominika”. To opowieść o nastoletniej Dominice, która nie dość, że musi się mierzyć z problemami typowymi dla swojego wieku, to jeszcze czeka ją rozplątywanie zwikłanej rodzinnej historii, w której – oprócz matki i nieznanego ojca – jest ważnym elementem. Do tego mamy jeszcze nieśmiałego doktoranta biologii, zagubionego w polskiej rzeczywistości Szkota, szukającego żony Irakijczyka i… szczyptę dobrego humoru.

153


Będąc w Toruniu, nie można nie sięgnąć po książkę toruńskiej graficzki Iwony Chmielewskiej „Cztery strony czasu”, która przybliży barwną, choć momentami zagmatwaną historię grodu Kopernika. Świadkiem tej historii jest toruńska wieża ratuszowa z czterema tarczami zegara skierowanymi w cztery strony świata. W książce Chmielewskiej mieszkańcy okolicznych kamienic mierzą się z troskami i cieszą radościami zupełnie tymi samymi, co i my dzisiaj.

154


Torunianin Janusz Bochenek natomiast uczynił gród Kopernika miejscem niezwykłych zdarzeń opisywanych w książce „Znak Archimedesa”. To właśnie w Toruniu główny bohater Piotr (przez rówieśników zwany Archimem (od Archimedesa), jako że chłopię jest piekielnie uzdolnione matematycznie) zaczyna swoją przygodę z tajemniczym kryptogramem w roli głównej, który sprawia, że chwilę później tropi skarb w Dużym Młynie pod Łęczycą, a na drodze stają mu coraz to nowsze i bardziej skomplikowane łamigłówki kryptologiczne i rodzinne tajemnice. Co ciekawe, książka obfituje w zagadki, które można wraz z Archimem rozwiązywać. Jeśli jest się w ogóle w stanie oderwać od lektury i poświęcić czas matematyce… Toruń jest także miejscem śledztwa prowadzonego przez toruńskiego dziennikarza w książce torunianina Piotra Głuchowskiego (też zresztą dziennikarza) „Umarli tańczą”. Toruński redaktor Robert Pruski prowadzi własne dochodzenie w sprawie niewyjaśnionych zaginięć z czasów PRL, które prowadzi go, krok po kroku, prosto do seryjnego mordercy. Pozycja polecana wielbicielom kryminałów, którzy będą też mieli okazję przyjrzeć się grodowi Kopernika od innej, nieznanej turystom strony. Pozostając w kręgach kryminalnych, nie można opuścić takiej pozycji jak „Eksterminator” Krzysztofa

Wytrykowskiego(co

prawda

nie

torunianina,

ale

zafascynowanego

średniowiecznym Toruniem autora), którego akcja toczy się w XV-wiecznym Toruniu, na dwa lata przed wybuchem wielkiej wojny z Zakonem Krzyżackim, zakończonej porażką zakonników. Autor odsłania kulisy tego, co dzieje się w Toruniu w przededniu wojny: walka o wpływy i brudne interesy toruńskich kupców mieszają się tu z serią okrutnych morderstw. Oczywiście, do akcji wkroczyć musi Sherlock Holmes i doktor Watson, czyli przyjaciele: kupiec Niclas i jego pomocnika Jan. Mrożąca krew w żyłach intryga i świetnie oddany klimat średniowiecznego Torunia to chyba najlepsza zachęta zarówno dla fanów kryminałów, jak idla wielbicieli powieści historycznych. Marek Żelech, kontynuator cyklu powieści Zbigniewa Nienackiego „Pan Samochodzik”, poszedł o krok dalej i w książce„Pan Samochodzik i toruńskie tajemnice” tym razem wysłał Pawła Dańca (współpracownika Tomasza N.N., czyli tytułowego Pana Samochodzika) do Torunia, gdzie ma on odkryć tajemnicę toruńskich lochów i sekretnego przejścia pod Wisłą między Zamkiem Dybowskim i Katedrą śś. Janów oraz znaleźć skarb ukryty dawno temu przez hitlerowców.

155


Cezary Leżeński natomiast zabiera najmłodszych czytelników do świata współczesnego Mikołajowi Kopernikowi. „Bartek, Zuzanna i Kopernik” to książka, która jest kontynuacją przygód Bartka („Bartek, Tatarzy i motorynka”). Akcja rozgrywa się zarówno współcześnie, jak i czasach Kopernika, a jej miejscem są miasta wyjątkowo bliskie wielkiemu astronomowi: Warszawa, Kraków, Lidzbark Warmiński, i oczywiście Toruń.

156


Nie możemy także zapomnieć o poetach, którzy – rymując lub nie – zachwycali się Toruniem albo… toruńskimi piernikami. A były wśród nich wybitne postaci: Sebastian Klonowic, Ignacy Krasicki, Zbigniew Herbert, Józef Czechowicz, Władysław Broniewski, Tadeusz Śliwiak i wielu, wielu innych. A to na pewno nie koniec, bo Toruń był, jest i z pewnością będzie niewyczerpanym źródłem inspiracji dla literatów wszelkiej maści. Wystarczy tylko przejść się starówką, przegryźć piernika i porozmawiać z przypadkowo spotkanymi torunianami. W końcu nikt tak jak oni nie potrafi na każde pytanie o Toruń odpowiedzieć miejską legendą.

157


U jak ULICE, czyli dlaczego Most Pauliński obywa się bez wody, kogo poniosła fantazja, żeby nazwać ulicę Balonową i co się stało z Placem Cycowym Czy zastanawialiście się, przechadzając się (lub wodząc palcem po mapie) Mostem Paulińskim, ulicą Różaną czy Balonową, skąd wzięły się tak dziwaczneich nazwy? No, bo dlaczego w środku starówki pojawia się Most Pauliński, skoro wokół nie ma żadnej wody? Albo skąd pomysł na ulicę Różaną, skoro w pobliżu nie ma nawet śladu po ogrodzie różanym? Nad ulicą Balonową nie unosi się przecież ani jeden balon, na Szewskiej nie ma ani jednego zakładu szewskiego, na Łaziennej nie ma łaźni, a na Ducha św., no cóż… nikt żadnego ducha, a już na pewno Ducha św. nie widział. Czas sięgnąć do historii, a przede wszystkim do toruńskich legend. Na toruńskiej starówce aż roi się od ulic, które są pozostałościami po czasach średniowiecza i przypominają o krzyżackiej tradycji. Na przykład ul. Fosa Staromiejska (Grabenstraße). Jej nazwa wyraźnie wskazuje na przebieg dawnych murów miejskich, tym bardziej że znajduje się na miejscu średniowiecznej fosy obiegającej Stare Miasto od strony zachodniej i północnej. Podobnie ulica Podmurna, której północna część została tak a nie inaczej nazwana, a to przez nawiązanie do murów miejskich. W końcu w XIX w. ulica ta zyskała nazwę najbardziej zbliżoną do współczesnej, czyli Przy Murach Miejskich (An der Mauer, An der Stadtmauer), by w wreszcie na przełomie XIX w. i XX w. pojawiła się nazwa Mauerstraße (ul. Murna). Dzisiejsza ulica Podmurna biegnie po wewnętrznej stronie wschodniego odcinka dawnych murów obronnych Starego Miasta, wyznaczając granicę Starego Miasta i biegnąc od Wisły aż do baszty Koci Łeb. Podobnie ulica Przedzamcze, która wskazuje na odcinek biegnący ku dawnemu zamkowi krzyżackiemu. Ulica Pod Krzywą Wieżą z kolei, jak łatwo się domyślić, wzięła swą nazwą od pochylonej baszty obronnej będącej pamiątką – według legendy – grzechu pewnego Krzyżaka..

158


Inne ulice natomiast są śladem (niejednokrotnie jedynym) dawnych rzemiosł. I tak Małe i Wielkie Garbary to nic innego jak pozostałość po zamieszkujących tam w średniowieczu rzemieślnikach garbujących skóry. Ulica Ślusarska z kolei zwana była swego czasu Rycerską, a później Krzyżacką. W domu przy tej ulicy, ozdobionym metalową wywieszką, mieścił się w międzywojniu znany z kowalstwa artystycznego w Toruniu Zakład Ślusarski Winiarskiego.

159


Stąd też nazwa. Ulica Sukiennicza to, oczywiście, jawny znak tego, że swego czasu mieszkańcami tej ulicy byli głównie rzemieślnicy zajmujący się sukiennictwem. Szewska była kiedyś ulicą szewców, rymarzy i kupców, Szczytna – bednarzy, paśników, nożowników i oczywiście szczytników wyrabiających tarcze-szczyty, choć źródła wcale tego nie potwierdzają.

160


Ulica Piekary wzięła swą nazwę od pewnego zwyczaju. Otóż mieszkający na tej ulicy piekarze mogli, ale tylko w dni powszednie, sprzedawać pieczywo w oknach własnych domów (w dni targowe musieli wykładać swój towar na ławach w ratuszu, ostatecznie potem mogli już tylko tam sprzedawać). Mogli, więc wystawiali, a ulica nie mogła się już inaczej nazywać. A co z ulicą Różaną? Sprzedawano tam róże? Jak się okazuje, błędnie wywodzi się tę nazwę od kwiatów. Początkowo nosiła ona nazwę Rosengasse (od niem. der Ross – koń), a więc po prostu… Końska. I tu pójdzie już jak z płatka, bo ulicę tę zamieszkiwali kowale, wytwórcy wozów i uprzęży. A nazwa powstała pewnie na przekór… zapachom, które musiały się unosić na tej ulicy. Tym bardziej że dalej tą ulicą szło się do Rozgartu (Rossgarten), czyli stadniny. A że niemieckie der Ross (koń) i die Rose (róża) mają podobne brzmienie, trudno się dziwić, że Polacy woleli przechadzać się ulicą Różaną niż Końską. A co z pozostałymi? Ulica Chełmińska na przykład nosi swoją nazwę niezmiennie od średniowiecza i należała (tak dawniej, jak i dziś) do najważniejszych ulic Torunia, bo właśnie na niej brał swój początek szlak handlowy prowadzący do Chełmna i dalej, nad Bałtyk. Gościła głównie karczmarzy, którzy obsługiwali podróżujących kupców i rzemieślników. Ciasna natomiast, uchodząca za najstarszą ulicę, która powstała jeszcze przed lokacją miasta (zwana także ulicą Ciasną i Małą, a w XIX w. również Różaną), jest faktycznie… ciasna. Bliska ulicy Mostowej, przez którą wiódł szlak handlowy, była doskonałym miejscem dla bogatych kupców, którzy tam właśnie umieszczali spichlerze. Skoro mowa o Ciasnej, czas najwyższy przybliżyć, skąd wzięła się nazwa… ulicy Szerokiej, czyli głownej uicy toruńskiej starówki. Początkowo, jeszcze w średniowieczu były to dwie uzupełniające się ulice: ulica Rymary (między Rynkiem Staromiejskim a ulicą Szczytną) i ulica Wielka (między ul. Podmurną oraz Bramą Wielką, która prowadziła na teren Nowego Miasta). Coraz większa popularność przeprawy i mostu na Wiśle oraz liczne usługi świadczone przybywającym zewsząd kupcom sprawiły, że nazwę ulicy Wielkiej rozciągnięto na Rymary, aż w końcu powstała jedna, za to bardzo rozległa ulica Szeroka, która stała się jedną z bardziej reprezentacyjnych ulic, zwłaszcza że właśnie przez nią wiódł szlak komunikacyjny z południa na północ i z zachodu na wschód. A co z ulicą Żeglarską? Z racji tego że to właśnie na tym odcinku brał swój początek najważniejszy szlak handlowy dla kupców, którzyprzybywali Wisłą do Torunia, z którego udawali się nad Bałtyk, postanowiono na ich pamiątkę nazwać ulicę Żeglarską.Nie zapominamy o ulicy Strumykowej, którą nazwano tak od płynącej pod chodnikiem Strugi Toruńskiej (zwanej Wielkim Strumykiem, Bacha lub Mokrą).

161


Ulica Ducha Św. zawdzięcza natomiast swoją nazwę szpitalowi (przytułkowi) Ducha Świętego, Franciszkańska – przyległemu do niej z południowej strony klasztorowi św. Franciszka, Kopernika – oczywiście domniemanemu domowi toruńskiego astronoma, Łazienna – Bramie Łaziennej, która z kolei nazwę swą wzięła od stojącej w pobliżu, na nadbrzeżu za murami miejskimi, łaźni miejskiej. Ulica Mostowa (aż do wybudowania mostu stałego na Wiśle zwana Promową) była tak naprawdę najdłuższym toruńskim traktem

162


prowadzącym podróżujących kupców od przeprawy przez Wisłę (tuż przy Bramie Mostowej) prosto na ulicę Szeroką, Rynek Staromiejski, a następnie ulicą Chełmińską na północ do Chełmna i Gdańska. Była więc suchym… mostem. Podobnie Most Pauliński, którego nazwa pochodzi od średniowiecznego mostu, który biegł nad Strugą Toruńską do Nowego Miasta w pobliżu klasztoru dominikanów (zwanych też paulinami). Dziś mostu nie ma, a Most Pauliński został.

163


Ulice: św. Katarzyny, św. Jakuba i św. Jana zawdzięczają swą nazwę kościołom o takiej samej nazwie. Browarna – mieszczącemu się dawniej na narożu z ul. Piernikarską i Wielkie Garbary browarowi (dziś restauracja „Stary Browar”). Niejasna jest natomiast geneza ulicy Rabiańskiej. W średniowieczu nazywała się Rabiansgasse albo Rabinsgasse. Nazwę tę próbowano więc wywodzić od niewolników (rab), którzy mieli tam ponoć zamieszkiwać (było to raczej mało prawdopodobne, ale w okresie międzywojennym nie przeszkadzało nazwać jej także Niewolniczą). W XVI w. i I. poł. XVII w. pojawiła się jednak inna nazwa: Rabesgasse i Rabensgasse, co można wywodzić od niemieckiego der Rabe, czyli kruk. W tym samym czasie pojawia się polski odpowiednik w postaci ulicyKruczej. W XVIII w. i XIX w. nazywano ją Arabengasse lub Rabengasse, co tłumaczono tym, iżzamieszkiwali tam podobno wyznawcy islamu albo rabin i Żydzi, co też raczej należy włożyć między bajki. Tak więc ulica Rabiańska nie ma dziś odpowiednika źródłowego w języku polskim i jedynie naśladuje nazwy niemieckie. Najbliższa chyba jest jednak etymologia wywodząca się od niem. der Rabe – kruk, być może ze względu na bliskość krążących nad pobliskimi spichrzami. Są także w Toruniu nazwy, których historia sprawia, że cierpnie skóra i pojawia się gęsia skórka. Ulica Wysoka (Hohenngasse) to nazwa ulicy, której wschodni odcinek jeszcze do połowy XIX w. był nazywany ulicą… Katowską. Tak, tak, ponoć było to miejsce kaźni, stąd taka makabryczna nazwa. Z kolei ulica Oprawcza (dawniej Büttelgasse, dziś skrzyżowanie ulic: Św. Józefa z Grunwaldzką) w XVII w. nosiła taką nazwę tylko dlatego, że była drogą, którą prowadzono na górę zwaną Wiesiołkiem (Galgenberg), gdzie – jak łatwo się domyślić – wykonywano

egzekucje

prze

powieszenie.

Nieistniejąca

jużnatomiast

Mordigasse

(Mordercza) biegła od Bramy Starotoruńskiej na północny-zachód i od Bramy św. Katarzyny na południe.Kolejną tajemniczą ulicą jest ul. Wenecka (dawniej Venedigergasse, dziś ulica Wysoka), która jednak nie ma nic wspólnego z Wenecją. Jest za to wielce prawdopodobne, że była to nie Wenecka, a Wenedyjska ulica i wtedy jej nazwę tłumaczyłoby określenie Słowian, którzy tam zamieszkiwali (Wenedowie?). Inna koncepcja jest znacznie bardziej tajemnicza. Może wiąże się z zagadkowym Zaułkiem Lisim i Placem Cycowym (dziś ulica Wysoka) i odnosić się ma do „kobiet weneckich”, czyli rozpustnych. Nic więc dziwnego, że w XVI w. funkcjonowała – mimo wyraźnych zakazów uprawiania nierządu – nazwa „Plac Cycowy”…

164


A co z pozostałymi ulicami? Na ul. Balonowej (Ballenstrasse) nie ma śladu po balonie. Oprócz nazwy. Nie jest ona wcale wyssana z palca. To pozostałość po porcie sterowcowo-baloniarskim, bo trzeba pamiętać, że w międzywojniu gród Kopernika był jednym z ważniejszych portów lotniczych w Polsce i ośrodków baloniarstwa wojskowego i sportowego. W latach 20. XX w. nad miastem unosił się balon obserwacyjny (na uwięzi). Istniało także lądowisko balonów, hala sterowcowa oraz 165


hala balonowa (dla balonów obserwacyjnych), aeronauci mieli w Toruniu swoje koszary, a miasto – szkołę kształcącą obserwatorów balonowych. Dziś wszystko to jest już wspomnieniem. I tyko nazwa ulicy przypomina o toruńskich balonach.

166


W Toruniu można też się przejść ulicami: Czterech Pancernych, Gustlika, Szarika, Rudego, których konotacji chyba nie trzeba wyjaśniać. Po prostu urzędników poniosła filmowa fantazja... Za to toruński Kaszczorek to miejsce, gdzie aż chce się mieszkać. Bo jak być nieszczęśliwym, mieszkając przy ulicy Uroczej, Szczęśliwej czy Złotej Rybki?

167


W jak WODA OGNISTA, czyli o Toruńskich Kroplach Życia, co je szybciej w szynku niż aptece można było znaleźć i czy to prawda, że palec skazańca poprawia smak… piwa Zimna woda, zdrowia doda – mówi przysłowie. A co z wodą ognistą? Ta poprawi krążenie i… pozyska stronników. Tak przynajmniej uważali Krzyżacy, którzy sadzili dzikie wino na potęgę i w ten oto sposób część pale– i to niemała – winnic na terenie Prus należała do rycerzy z krzyżem na plecach. Wielkimi smakoszami wina byli krzyżaccy bracia, toteż nasłonecznione wschodnie nadwiślańskie brzegi miasta aż roiły się od winnic (jedna z nich należała nawet do ojca Mikołaja Kopernika), a specjalnie sprowadzeni koloniści znad Renu uszlachetniali jakość produkowanych wówczas toruńskich win. A że Krzyżacy nie tylko je pili, ale także pozyskiwali nimi stronników, produkcja kwitła w najlepsze. Toruńskie wino stanowiło przedmiot wymiany handlowej, będąc środkiem płatniczym i towarem wymiennym. Już w drugiej połowie XIV w. gród Kopernika stał się jednym z największych ośrodków produkcji wina na dzisiejszych ziemiach polskich, a jego sława obiegła nie tylko kraj, ale także przepłynęła morze. Swego czasu poseł krzyżacki zawiózł na angielski dwór 12 beczek toruńskiego wina, a kiedy komtur z Widawy ofiarował Wielkiemu Mistrzowi sokoły w darze, ten miał ponoć pokręcić nosem, bo – jak przyznał – wolałby kilka gąsiorów… toruńskiego wina. Musiał jednak przyjść i taki moment, że toruńskie wino ze stołów zakonnych i patrycjuszowskich zeszło do szynków i gospód, które wyrastały jak grzyby po deszczu i ze względu na wizerunki albo szyldy nad wejściem zwane były: Pod Kogutami, Pod Koroną, Pod Smokiem czy Pod Turkiem, gdzie flisacza brać, która po raz pierwszy udawała się w podróż, całowała w gruby palec prawej stopy Grubej Maryny, a dokładnie w paluch siedzącego okrakiem na olbrzymiej beczce wina Bachusa (patrz: G jak GOSPODY).

168


Tylko w grodzie Kopernika wciąż leży „Wino Mistrzów”. W 2008 r. za sprawą Wytwórni Zdarzeń Niezwykłych (czyli takich, które dzieją się po raz pierwszy lub ostatni w historii świata i ludzkości, a których to uczestnicy wpisywani są do, uwaga!, ustanowionej notarialnie „Księgi Zdarzeń Niezwykłych”) i Centrum Kultury Zamek Krzyżacki odstawiono do leżakowania 69 butelek „Wina Mistrzów”, czyli… najbardziej piłkarskiego wina na świecie. 34 butelki hiszpańskiego trunku będzie tam spoczywało do momentu zdobycia przez polską

169


reprezentację w piłce nożnej mistrzostwa świata lub mistrzostwa Europy. Oczywiście, po raz pierwszy w historii. 35 pozostałych butelek będzie z kolei czekało, aż mistrzostwa świata zdobędzie drużyna, której nigdy jeszcze nie udało się zdobyć tytułu. Po zdobyciu tego tytułu każdy zawodnik mistrzowskiej drużyny (a także każdy z jej trzech trenerów)w nagrodę osobiście odbierze butelkę wina hiszpańskiej Navarry. W 2010 r. na „Wino Mistrzów” zasłużyła sobie właśnie Hiszpania, której drużyna wygrała Mundial. Wina nie odebrano jednak, więc wciąż czeka ono w pełnej gotowości na przyszłych mistrzów. Oczywiście, wszyscy wierzą, że będą to Polacy… W 2009 r. natomiast złożono w piwnicach zamkowych beczkę z 69 litrami wybornego wina (ofiarowanego prze włoskiego kierowcę Formuły 1 – Jarno Trulli, właściciela winnicy „Podere Castorani”), które z kolei czeka na polskiego kierowcę wyścigowego, który jako pierwszy w historii zdobędzie tytuł Mistrza Świata Formuły 1. „Wino Mistrza F1” miało nadzieję, że pokosztuje go jedyny Polak w F1 – Robert Kubica. Niestety, wypadek rajdowca przekreślił te plany. A wino wciąż dojrzewa w toruńskich piwnicach… Ale nie tylko winem mógł się pochwalić Toruń. Także wódką, likierem, miodem pitnym i piwem. W XIX w. istniało na starówce kilkanaście gorzelni i browarów. Słynna już kamienica „Pod Turkiem”,po przejęciu jej przez Markusa Heniusa,była wówczas fabryką wódki oraz likierów i gospodą w jednym.Tam też można było napić się Toruńskich Kropli Życia/Kropli Toruńskich – najstarszegoi najbardziej znanego toruńskiego trunku. Toruńska firma Sułtan i S-ka, którą w połowie XIX. założył Wolf Sułtan, produkowała na potęgę owe krople. Wtedy też otrzymały one przydomek „toruński”. Zwane były też Thorner Lebenstrophen i można je było nabyć w Niemczech, a także w… Azji i Afryce, gdzie były eksportowane. Krople te wielce były pożądane, jako że był to trunek ziołowy, bardzo gorzki, typu digestiff, czyli podawany po posiłku na pobudzenie trawienia. Dziś, niestety, mimo że istnieje właściciel marki, gorzka ognista woda na trawienie nie pomoże już nikomu. Przynajmniej dopóki ktoś nie wpadnie na to, by ją przywrócić.

170


Nie możemy zapomnieć także o toruńskim piwie, które ma równie ciekawą tradycję. W średniowiecznym Toruniu browarów i gospód było co nie miara. Bo i Toruń miał czym podjąć kupców, którzy zatrzymywali się w grodzie Kopernika (jako że stał na szlaku handlowym; piwem zresztą też płacono), a i torunianie sami chętnie sięgali po kufel, bo był jednym z podstawowych składników – obok jaj, ryb i pieczywa – ich menu. Piwo jęczmienne albo pszenne pijali wszyscy: i starcy, i dorośli, a nawet dzieci. A że było pożywne,

171


otrzymywali je w postaci zup czy grzanego piwa z jajkiem także chorzy. Natomiast piwowarzy byli bardzo ciekawym jak na tamte czasy cechem. Nie produkowali samodzielnie piwa (to była robota mielcarzy, czyli producentów słodu do wyrobu piwa oraz browarczyków), ale byli właścicielami browarów.

Obowiązywały ich też restrykcyjne regulacje; w średniowiecznym Toruniu nie wolno było sprzedawać piwa w piwnicach, a w gospodach serwować można było jedynie do bicia 172


wieczornego dzwonu (do godziny 22.00, czyli ciszy nocnej, potem jedynie na wynos). Z kolei w XVI w. pojawił się dekret zakazujący – pod groźbą kary pieniężnej lub chłosty – używania do produkcji piwa wody, w której się kąpano. Aż strach pomyśleć, jak to wyglądało wcześniej…

Oczywiście, wciąż też prześcigano się w sposobach na ulepszenie piwa. Wierzono nawet, że doskonały smak trunku otrzyma się po włożeniu do beczki… palca skazańca. Czy tak 173


faktycznie robiono? Biorąc pod uwagę dekret o zakazie wykorzystywania brudnej wody do produkcji piwa, który z jakichś przecież powodów został uchwalony, kto wie?

Będąc dziś w Toruniu nie można nie pokosztować wyjątkowej toruńskiej wody ognistej: wódki „Copernicus”, czy też piwa smaku… piernikowym. Bez obaw, raczej nie znajdziecie tam palca skazańca.

174


X jak X MUZA, czyli o gwiazdach, które w Toruniu nie tylko spadają z nieba, ale także schodzą z ekranu W Toruniu, mieście najwybitniejszego astronoma na świecie, a nawet we wszechświecie, gwiazdy są nie tylko na niebie, ale i na wyciągniecie ręki. W końcu nie w każdym mieście można spotkać… Kargula i Pawlaka stojących sobie jak gdyby nigdy nic na ulicy z zadartymi wysoko głowami. Nie, nie kręcono tu żadnej części ze słynnej trylogii Sylwestra Chęcińskiego, ale miasto stało się planem akcji dla innych produkcji filmowych. Bo, co tu kryć, gród Kopernika jest wyjątkowo fotogeniczny. Toruń „grał” w ponad 20 filmach. Zresztą w 1976 r. odbył się nawet przegląd wszystkich możliwych filmów z Toruniem w tle. Gród Kopernika zagrał w kultowym „Rejsie” Marka Piwowskiego z Janem Himilsbachem i Zdzisławem Maklakiewiczem w rolach głównych,a także w filmach: „Prawo i pięść” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego ze wspaniałą kreacją Gustawa Holoubka, „Zamach” Jerzego Passendorfera i serialu „Czterej pancerni i pies” Konrada Nałęckiego i Andrzeja Czekalskiego. Śladów „Rejsu”, który kręcony był na dzisiejszym Bulwarze Filadelfijskim w 1969 r., można doszukać się i dziś. To nie tylko tablica upamiętniająca ten fakt, ale także murek wzmacniający nabrzeże, pokryty cytatami z pamiętnych „Rejsowych” dialogów: „ Jak nie ma treści to po prostu można tam sobie podkładać różne treści” czy „Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje”. Toruńska łódka rejsowa „Katarzynka”, przewożąca pasażerów z nadbrzeża starówki na drugi brzeg Wisły, która została uwieczniona w scenach filmowych, do dziś stoi na Bulwarze Filadelfijskim, stanowiąc nie lada atrakcję turystyczną.

175


Z kolei obecność toruńskiego Rynku Nowomiejskiego w filmie „Prawo i pięść” upamiętnia dziś żeliwny wózek, pełen dobytku filmowych przesiedleńców, wygrywający melodię z filmu (więcej: S jak SMOK). A na pamiątkę wykorzystania plenerów toruńskich w serialu „Czterej pancerni i pies” aż cztery toruńskie ulicenazwano: Czterech Pancernych, Gustlika, Szarika i Rudego.

176


Ale Toruń „grał” rolę epizodyczną również w takich filmach jak: „Limuzyna Daimler-Benz” Filipa Bajona z Michałem Bajorem, „Wrony” Doroty Kędzierzawskiej z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik, „Kto nigdy nie żył” Andrzeja Seweryna z Michałem Żebrowskim, czy też „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta z Danutą Szaflarską, Ireną Kwiatkowską i Beatą Tyszkiewicz. Toruń był też miejsce akcji filmu „1409. Afera na zamku Bartenstein” Rafała Buksa i Pawła Czarzastego z Janem Machulskim w jednej z ról, która w humorystyczny

177


sposób przedstawia historyczne relacje polsko-krzyżackie. Z kolei w 2015 r. toruńska starówka wzięła udział w zdjęciach do filmu „Excentrycy” Janusza Majewskiego, którego akcja dzieje się w latach 50. i opowiada historię Fabiana (Maciej Stuhr), emigranta wojennego i muzyka, który wraca do Polski z Anglii i próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A kiedy poznaje tajemniczą śpiewaczkę Modestę (Natalia Rybicka), próbują odnaleźć się w niej razem. Do dnia, kiedy Modesta znika, a romans zamienia się w aferę szpiegowską…

178


Z Torunia pochodzą albo związane z nim były rodzime gwiazdy filmowem.in.:Helena Grassówna, Grażyna Szapołowska, Bogusław Linda, Małgorzata Kożuchowska, Olga Bołądź, Magdalena Czerwińska, Jakub Gierszał i Piotr Głowacki. Gwiazdy mają też swoją aleję na ulicy Szerokiej przed Dworem Artusa. Nie jest ona hollywoodzka, ale … piernikowa (patrz: P jak PIERNIKI), co czyni ją zdecydowanie smaczniejszą od amerykańskiej.

179


Co jakiś czas można w Toruniu spotkać gwiazdy światowego formatu, a to za sprawą Międzynarodowego Festiwalu Filmowego TOFIFEST (zapoczątkowanego w 2003 r. jako Festiwal Filmowy Toffi). MFFT – nazywany zresztą „niepokornym festiwalem” – jest jednym z najważniejszych wydarzeń filmowych w Polsce. W ciągu 12 lat istnienia imprezy wśród jej gości i laureatów znaleźli się m.in. Geraldine Chaplin, Jim Sheridan, Jiri Menzel, Ulrich Seidl, Emanuelle Seigner czy Julia Jentsch.

180


Co roku festiwal prezentuje ponad 150 filmów, w kilkunastu sekcjach, a projekcjom towarzyszą liczne dodatkowe wydarzenia artystyczne, wystawy, spektakle teatralne i koncerty. Toruński Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej (pierwsza edycja – 2009 r.) z kolei stanowi pierwszą w Polsce i jedyną w Europie imprezę artystyczną, która skupia się na piosence w kinematografii polskiej, europejskiej i światowej. Nawiązuje on do ballady filmowej „Nim wstanie dzień” Krzysztofa Komedy i Agnieszki Osieckiej z polskiego westernu „Prawo i pięść”, której melodia wygrywana jest codziennie przez wózek na Rynku Nowomiejskim, który to rynek pamięta jeszcze zdjęcia do tego filmu. Festiwal składa się z przeglądu konkursowego i galowego z udziałem laureatów. Podczas koncertu usłyszeć można rodzime śpiewające gwiazdy filmowe, wśród których nie może zabraknąć torunian i torunianek. Innym toruńskim festiwalem międzynarodowym jest zapoczątkowanyw 1993 r. przez toruńską Fundację Tumult i Marka Żydowicza Międzynarodowy Festiwal Autorów Zdjęć „Camerimage”, który został przeniesiony w 2000 r. do Łodzi, a ostatecznie w 2010 r. do Bydgoszczy.

Obecnie to

jeden z największych na świecie festiwali filmowych

poświęconychsztuce oparatorskiej. To doskonała okazja, aby spotkać się z operatorami filmowymi, obejrzeć projekcje filmowe, czy też wziąć udział w warsztatach i seminariach prowadzonych przez wybitnych operatorów i reżyserów. No, i nie można zapomnieć o Festiwalu Lato Filmów (edycje XI – XIII zrealizowano w Toruniu), któremu Toruń zawdzięcza słomianego misia nawiązującego do kultowego „Misia” Stanisława Barei, który dynda na wystawie baru „Miś” na starówce. Bar ten zresztą miał być otwarty jedynie na czas festiwalu, jednak tak przypadł do gustu torunianom, że istnieje do dziś. Nie wszyscy wiedzą, że w 1929 r. w Toruniu mieściła się wytwórnia filmowa (Marwin-Film), a dziś stacjonuje Studium Sztuki i Technik Telewizyjnych Camerimage Film School. Prywatnej firmie filmowej „Kruk Mulitimedia” zawdzięczamy film w reż. Ryszarda Kruka (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa) o najstarszym toruńskim taksówkarzu „Taksówkarz”, który niewiele ma wspólnego z filmem Martina Scorsese z Robertem De Niro, ale opowiada historię taksówkarza Henryka Janickiego, który przez pół wieku woził swych pasażerów fiatem 125p. Film ten jest laureatem plebiscytu publiczności Festiwalu Kult Off Kino TVP Kultura. Wyjątkowy ciekawy debiut filmowy powstał w Toruniu za sprawą toruńskiego reżysera Marcela Woźniaka. „Caissa”, czyli opowieść o życiu widzianym jako partia szachów

181


została zrealizowana za minimalny budżet 6 tys. przy udziale toruńskich aktorów i toruńskich plenerów.

Ale Toruń nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, jeśli chodzi o „karierę” filmową. Na pewno będzie miał niejedno swoje 5 minut. Bo, jak wspomniałam, jest niezwykle fotogeniczny i świetnie czuje się przed kamerą.

182


Z jak ZBRODNIA, czyli kogo ścięto, kogo powieszono, a komu życie jednak darowano i przeszedł do historii (bez względu na to, czy przeżył czy nie) i co każdy wielbiciel kryminałów przed przyjazdem do Torunia wiedzieć powinien Toruń był miejscem niejednej zbrodni. I wciąż jest! Nie dość, że był areną wielu mordów w przeszłości, to jeszcze autorzy kryminałów zobaczyli w nim idealne miejsce akcji dla krwawych wydarzeń mających miejsce w ich powieściach. A w Toruniu głowę można było bardzo łatwo stracić (w końcu nie bez powodu istniały swego czasu ulice zwane: Katowską, Oprawczą i Morderczą), o czym przekonał się burmistrz toruński, który został skrócony o głowę wskutek… czapki strąconej z innej głowy. Ale po kolei. Ani dziś, ani pewnie w XVIII w. nikt nie spodziewał się, że nakrycie głowy będzie miało aż tak duże znaczenie dla historii Torunia. No, i że pozbawi kogoś życia. Wszystko zaczęło się w pewien słoneczny lipcowy dzień 1724 r. podczas katolickiej procesji ku czci Matki Boskiej Szkaplerznej, która okrążała właśnie protestancki w tym czasie kościół św. Jakuba. A że był to niezykły widok, przyglądało się jej wiele osób, w tym także ewangeliccy gimnazjaliści. Niestety, na ich nieszczęście, podziwiali procesję w czapkach. To rozsierdziło niezmiernie jednego z uczniów kolegium jezuickiemu, Stasia Lisieckiego, który kategorycznie domagał się, by protestanccy gapie zdjęli nakrycia głów i uklękli na znak szacunku dla Najświętszego Sakramentu. Jak się łatwo domyślać, ewangeliccy gimnazjaliści ani myśleli tego robić. I tak od słowa do słowa doszło do karczemnej awantury, podczas której jakiś katolicki sztubak zrzucił czapkę z głowy sztubaka protestanckiego. No, i się zaczęło! W ruch poszły nastoletnie pięści, co dało początek zamieszkom na tle religijnym, zwanym tumultem toruńskim, a które doprowadziły w ostatecznym rozrachunku do krwawego rozwiązania i śmierci wielu osób.

183


Żeby było jednak jasne, konflikt między katolikami i protestantami nasilał się dużo wcześniej, a chłopięca bójka przed kościołem św. Jakuba była jedynie pretekstem do wszczęcia znacznie poważniejszej awantury o władzę. Tak, tak, bo jak nie wiadomo, o co chodzi… Swoje zrobiła XVI-wieczna reformacja, która zadecydowała o przewadze protestantów w Europie, w tym także w Toruniu, co przekładało się na niemal wszystkie dziedziny życia. Protestanci opanowali władzę, cechy rzemieślnicze i kościoły. Kościołami niezgody były: kościół Janów

184


(najpierw protestancki, potem symultaniczny – czyli wspólny dla jednych i drugich, wreszcie katolicki, jak to jest po dziś dzień).

Podobnie z kościołem św. Jakuba, który do „potopu szwedzkiego” był kościołem protestanckim, a po „potopie szwedzkim” – katolickim. Dzisiejsza siedziba Fundacji Tumult (której nazwa powstała na pamiątkę wydarzeń z XVIII w.) to z kolei dawny zbór ewangelickiśw. Jerzego. Oczywiście, jedni drugim przy każdej nadarzającej się okazji robili 185


na złość. Kiedy, dla przykładu, w katolickim wtedy kościele św. Janów zepsuł się zamek, nie było go komu naprawić, bo ślusarzami byli jedynie protestanci…

Wróćmy jednak do lipcowej procesji. Zakończyła się ona aresztowaniem dwóch protestantów i Stasia Lisieckiego, inicjatora zamieszek, który też został zamknięty, kiedy to po procesji nadal nie ochłonął i wdał się w kolejną bójkę. Poniedziałek nie okazał się spokojny. Co chwilę dochodziło do kolejnych kłótni, prowokacji i bijatyk między młodzieżą katolicką i

186


protestancką. Napięcie rosło, więc zdecydowano się na wypuszczenie uwięzionych protestantów. Burmistrz toruński Johann Gottfried Rösner (gwoli ścisłości, protestant) wydał już nawet decyzję o wypuszczeniu krewkiego Stasia Lisieckiego, ale porwanie ewangelickiego ucznia przez studentów kolegium jezuickiego na tyle go rozeźliło, że je natychmiast cofnął. Pojawiła się również plotka, że w podziemiach kolegium pozostaje uwięziony jeszcze jeden protestant. Oburzeni tym protestanccy mieszczanie wdarli się tam, demolując i profanując, co się dało. Jezuici zgłosili sprawę biskupowi, ten królowi Augustowi II, któremu nietolerancja religijna była akurat na rękę,więc w mig powołał komisję katolicką do osądzenia protestantów. Ta była nieubłagana. Czternastu z oskarżonych skazano na śmierć, a dziesięciu zostało ściętych. Wśród nich znalazł się sam burmistrz miastaRösner, którego stracono na ratuszowym dziedzińcu. Była to dość niezręczna sytuacja dla sprowadzonego aż z Płocka kata, którego burmistrz… najmował zwykle do pracy. Rösner miał jednak szczęście (o ile można mówić o szczęściu w takich okolicznościach), że w ostatnich chwilach mógł liczyć na prywatność. Pozostałych, na którychwydano wyrok śmierci, czekała publiczna egzekucja na Rynku Staromiejskim, a kat demonstracyjnie obcinał im dłonie, którymi profanować mieli kaplicę. Ich ciała poćwiartowano i spalono. Podobno ratunkiem przed śmiercią dla burmistrza miała być ucieczka (z której nie skorzystał) oraz przejście na katolicyzm (z czego też nie skorzystał). Ścięcie protestantów nie spodobało się państwom ościennym; powstawały już nawet projekty interwencji zbrojnej ze strony nieprzychylnych Polsce państw Europy. Królowie Danii i Anglii, car rosyjski i Fryderyk II z Prus stali bowiem po stronie protestantów. Ostatecznie udało się załagodzić napięte stosunki. Niesmak jednak pozostał. Dla upamiętnienia tumultu w 1725 r. ufundowano – nieistniejącą już dziś – tablicę ku czci ściętego burmistrza Rösnera, urnę i liczne portrety burmistrza, który ponoć był osobą najczęściej portretowaną po... Koperniku. O tragicznych wydarzeniach przypomina jedynie wzmianka na pamiątkowej tablicy, która wisi na kamienicy przy ul. Chełmińskiej 28, gdzie urodził się burmistrz.

187


Był jednak w Toruniu ktoś, kto uszedł z życiem wyrokiem śmierci, tyle że przed stryczkiem. A był to pewien włóczęga, którego przyłapano na kradzieży. A że złodziei wówczas było dużo, a schwytanych złodziei niewielu postanowiono ukarać przykładnie owego włóczęgę, aby surowa kara odstraszyła potencjalnych łamaczy siódmego przykazania. Sąd wydał więc na niego wyrok śmierci, i to przez powieszenie, jako że miała to być wyjątkowo spektakularna kara. Powiedziono więc skazańca ówczesną ulicą Oprawczą na miejsca

188


stracenia, niewielkiego wzniesienia noszącego nazwę „Wiesiołki”. Oczywiście, skazanemu towarzyszył na miejsce kaźni tłum toruńskich gapiów. 16 lutego 1629 r. był dniem egzekucji. W asyście ciekawskich spojrzeń kat przygotował linę i pętlę,a złodziej został wprowadzony na drabinę. Ten rozejrzał się po raz ostatni i… zauważył w oddali grupę żołnierzy z kolorowymi sztandarami, zmierzającymi w stronę miasta. Krzyknął więc co sił: „Idą Szwedzi!” i pokazał ręką, skąd właśnie nadchodzą.

189


Władze i gapie natychmiast opuścili miejsce egzekucji i udali się zająć czymś ważniejszym, czyli obroną Torunia przed Szwedami. Ci ostatni pod wodzą pułkownika Teuffla i generała Wrangla zmierzyli się z toruńską armią dowodzoną przez pułkownika królewskiego Gerharda Derhoffa i ponieśli sromotną klęskę. Torunianie odetchnęli z ulgą i wrócili do swoich zajęć. A co z naszym niedoszłym wisielcem? Chyba nie trzeba mówić, że kiedy torunianie usłyszeli okrzyk „Idą Szwedzi!” natychmiast opuścili „Wiesiołki” i zapomnieli o tym, że ktoś miał być za chwilę powieszony. Nasz niedoszły straceniec uszedł dzięki temu z życiem, bo szybko zszedł z szafotu i uciekł razem z tłumem do miasta. Jakiś czas później przypomniano sobie o nim, ale nikt już nie myślał o nim jako o złodzieju, ale o… bohaterze, którydzięki temu, że z wysokości szubienicy zauważył zbliżające się wojska szwedzkie, mógł ostrzec miasto przed wrogiem. Nie dość, że darowano mu życie, to jeszcze otrzymał przydomek „Szwedko” i… powszechne poważanie.

Toruń, który –jak widać – ma swoje za uszami, jeśli chodzi o mordy, stał się doskonałym miejscem akcji kryminałów, gdzie o trupa nietrudno. I tak Tomasz Szlandak w powieści „Leven. Opowieść o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce” wiesza średniowiecznego trupa nad Wisłą, którego to tajemnica śmierci nie daje spokoju mieszkańców miasta (i, rzecz jasna, czytelnikowi), aż do rozwiązania tej zagadki. „Eksterminator” Krzysztofa Wytrykowskiego przedstawia z kolei niejedną zbrodnię w średniowiecznym Toruniu, nad którą pochylają się: kupiec Niclas i jego pomocnik Jan. A powieść „Umarli tańczą” Piotra Głuchowskiego sprawia, że Toruń przemierzamy z reporterem Robertem Pruskim, tropiąc seryjnego mordercy.

Gród Kopernika w postaci realnego Torunia i magicznego Thorna, gdzie nietrudno o jakieś zwłoki (bardziej lub mniej magiczne) możemy zwiedzać z kolei razem z policjantką-wiedźmą Dorą w heksalogii Anety Jadowskiej. Po lekturze powyższych kryminalnych historii nie ma szans, żeby spacerować po Toruniu bez dreszczyka emocji, za to z duszą na ramieniu.

190


191


Bibliografia 1. Bobecka P., Pierniki toruńskie w historii i w podaniach lokalnych, Rocznik Toruński, tom 39, Towarzystwo Miłośników Torunia. Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, Toruń 2012. 2. Bonowicz K., Czapki z głów, czyli o tumulcie toruńskim, „Gazeta Pomorska”, 16 lipca 2008. 3. Bonowicz K., Czy w Dworze Artusa wywoływano duchy,„Gazeta Pomorska”, 19 kwietnia 2012. 4. Bonowicz K., Kto wie, gdzie stała kołyska Kopernika, „Gazeta Pomorska”, 23 lipca 2008. 5. Bonowicz K., Krzyżacka robota, czyli kto założył piernikowe miasto, „Gazeta Pomorska”, 11 czerwca 2008. 6. Bonowicz K., Na tropach toruńskich masonów, „Gazeta Pomorska”, 9 kwietnia 2008. 7. Bonowicz K., Poeta i pierniki, czyli co Herbert robił w Toruniu, „Gazeta Pomorska”, 2 lipca 2008. 8. Bonowicz K., W której ścianie bije serce króla Jana Olbrachta?, „Gazeta Pomorska”, 27 sierpnia 2008. 9. Bonowicz K., Zapach pieprzu i wanilii w kamienicy przy Prostej, „Gazeta Pomorska”, 3 września 2008. 10. Borawska T., Rietz H., Przewodnik po starym Toruniu, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 1997. 11. Borowicz R., Kostyło H., Szulakiewicz W., Elżbieta Zawacka „Zo”: portret akademicki, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2009. 12. Ciesielska K., Herb, pieczęcie i barwy Torunia, Toruń 1998 13. Dobies C., Herbert w Toruniu: przewodnik po latach 1947-1951 dla turystów poezjojęzycznych, Wydawnictwo „Tako”, Toruń 2008. 14. Elżbieta Zawacka „ZO”,red. Hanna Tomaszewska-Nowak, Fundacja „Archiwum Pomorskie Armii Krajowej”, Toruń 1999. 15. Fenikowski F., Piernikowe miasto, Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1972. 16. Frąckowski B., Legendy toruńskie, Centrum Usługowe przy OP PTTK, Toruń 2006. 17. Gąsiorowscy M. i E., Toruń – przewodnik, Warszawa 1971. 18. Halik T., 180 000 kilometrów przygody, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2006. 192


19. Halik T., Jeep. Moja wielka przygoda, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2008 20. Halik T., Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2008. 21. Hand S.B., Kunin A.S.,Nicholas Copernicus and the inception of breadbuttering, JAMA 1970. 22. Herbert Z./Turowicz J., Korespondencja, z autografów odczytał i posłowiem opatrzył Tomasz Fiałkowski, Kraków 2005. 23. HoffmannS. L., WójtowiczN., Wolnomularstwo, [w:] Encyklopedia Wrocławia, red. Jan Harasimowicz, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001. 24. Hyciek E., Toruńskie legendy = Die Thorner Legenden, przeł. Patricia Klein, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 1997. 25. Iwaniszewska C., Mikołaj Kopernik – toruńczyk, Towarzystwo Miłośników Torunia, Toruń 1972. 26. Jadowska A., Bogowie muszą być szaleni, Wydawnictwo „Fabryka Słów”, Lublin 2013. 27. Jadowska A., Egzorcyzmy Dory Wilk, Wydawnictwo„Fabryka Słów”, Lublin 2014. 28. Jadowska A., Na wojnie nie ma niewinnych,Wydawnictwo„Fabryka Słów”, Lublin 2014. 29. Jadowska A., Wszystko zostaje w rodzinie, Wydawnictwo„Fabryka Słów”, Lublin 2014. 30. Jadowska A., Złodziej dusz, Wydawnictwo „Fabryka Słów”, Lublin 2012 31. Jadowska A., Zwycięzca bierze wszystko, Wydawnictwo„Fabryka Słów”, Lublin 2013. 32. Klimek S., Rymaszewski B., Toruń – Architektura i historia, Wydawnictwo „Via”, Toruń 1994. 33. Kluczwajd K., Skowroński A., Toruń jest... jaki?: wizja miasta zależy od Ciebie, Stowarzyszenie Historyków Sztuki i Autorzy, Toruń 2010. 34. Kluczwajd K.,Toruńskie zegary i zegarmistrzowie, Muzeum Okręgowe, Toruń 2008. 35. Kowalska Z., Krzyżacy w innym świetle : od średniowiecza do czasów współczesnych, Janineum, Wiedeń 1996. 36. Królowie polscy w Toruniu, red. Marian Biskup, Muzeum Okręgowe w Toruniu, Toruń 1984. 37. Legendy toruńskie, oprac. Małgorzata Korczyńska, Anna Tatarzycka-Ślęk, Toruń 2007. 38. Marchewka J., 250 zagadek o Toruniu, Bydgoszcz 1984. 193


39. Mansweld B.,Zespół zabytkowy Torunia, Warszawa 1983. 40. Mikulski K., Mikołaj Kopernik: życie i działalność, Muzeum Okręgowe w Toruniu, Toruń 2009. 41. Prof. dr hab. gen. bryg. Elżbieta Zawacka (1909-2009): materiały do biografii, red. Katarzyna Minczykowska, Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej, Toruń 2010. 42. Remer J., Toruń : historia, ludzie, sztuka, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1965. 43. Rybka E., Mikołaj Kopernik: życie i twórczość, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Kraków 1973. 44. Rospond S., Mikołaj Kopernik: Studium językowe o rodowodzie i narodowości, Opole 1973. 45. Rospond S., Słownik etymologiczny miast i gmin PRL. Wrocław 1984. 46. Samozwaniec M., Maria i Magdalena, Świat Książki, Warszawa 2010. 47. Skulimowski M.,Mikołaj Kopernik: wybitny przedstawiciel medycyny XVI wieku w Polsce 1473-1543, Academia Medica Cracoviensis, Kraków 1973. 48. Szczypka J. „Kalendarz polski”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1984. 49. Szlendak T., Leven. Opowieść o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008. 50. 51. Toruń

dawny i

dzisiejszy: zarys dziejów, red. MarianBiskup, Państwowe

Wydawnictwo Naukowe, Warszawa – Poznań – Toruń 1983. 52. Toruń średniowieczny i nowożytny, red. Jadwiga Chudziakowa, Alina Sosnowska, Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2011. 53. Voisê W., Mikołaj Kopernik: dzieje jednego odkrycia, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Toruń1970. 54. Wernichowska B., Salonowe życie z Giewontem w tle, www.zakopanedlaciebie.pl. 55. Zakon krzyżacki a społeczeństwo państwa w Prusach: zbiór studiów, red. Zenon Hubert Nowak, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, Towarzystwo Naukowe, Toruń 1995. 56. Zakon krzyżacki i jego państwo w Prusach, red. Andrzej Radzimiński, Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2005.

194


Netografia 1. http://www.rp.pl/artykul/145269.html?p=4 2. http://www.torun.pl/pl/miasto/samorzad/miejskie-nagrody-i-wyroznienia/honoroweobywatelstwo-miasta-torunia/wykaz-honorowych 3. http://historia.focus.pl/polska/nasze-sledztwo-krzyzackie-zamki-na-debach 1358?strona=2 4. http://www.torun.turystyka.pl/wydarzenia/58-pomnik-labedzia-07-2006.html 5. (http://copernicus.torun.pl/biografia/1496-1503/3/ 6. ://www.poradniajezykowa.us.edu.pl/baza_archiwum.php?POZYCJA=60&AKCJA=& TEMAT=Etymologia&NZP=&WYRAZ= 7. http://nowosci.com.pl/96689,Tu-stal-dziki-czlowiek-z-maczuga.html 8. http://glos.umk.pl/2006/02/kopernik/ 9. http://www.jerzysikorski.pl/miko%C5%82aj-kopernik-jako-lekarz-praktyk). 10. http://www.rp.pl/artykul/927751.html) 11. http://www.rp.pl/artykul/927751.html?print=tak&p=0 12. http://informatorium.ksiaznica.torun.pl/ 13. http://kpbc.umk.pl/ 14. http://otoruniu.net/varia/slownik-ulic/ 15. http://otoruniu.net/ 16. http://www.torun.pl/

195


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.