Zamtuz mieścił się na ulicy Przyzaśródśrodkowej, w najbardziej wysuniętej na zachód części Zaśródśrodka. Zwał się Pchełka. Czyż Hrywen nie było urocze? Zaśródśrodek i burdel Pchełka. Po co w ogóle zdejmować kwarantannę?
Właściciel przybytku, Simon Pollack, nie skarżył się na zamknięcie bram. I tak rzadko zapuszczał się poza mury. Narzekał za to na zastój w interesie. Wprowadzenie stanu wyjątkowego odbiło się na dochodach Pchełki. Stali klienci albo padli ofiarą choroby, albo ze strachu przed nią zaszyli się w domach. Pollack nie rozumiał ich zachowania. Wychodził z założenia, że przeznaczenie zapisano w gwiazdach, dlatego każdy dostanie to, co odgórnie ustaliły bóstwa. I jeśli ktoś ma zachorować, nie pomoże chowanie głowy pod koc. Co więc przeszkadza ludziom zażyć przedtem odrobiny rozrywki? Wychował się w małej wiosce w Południowym Zenicie. Wśród miejscowych wielkim poważaniem cieszyła się zamieszkująca pobliski las starucha, którą wszyscy nazywali Babunią. Babunia przyjmowała porody, leczyła dolegliwości brzucha i za kilka jajek prostowała kości, kiedy pracującym w polu mężczyznom przytrafiał się wypadek. Potrafiła też przepowiadać przyszłość. Kiedy Simon był dzieckiem, matka zaprowadziła go do Babuni, by wiedźma uchyliła kurtynę losu i dyskretnie zerknęła na scenę. Wtedy to dowiedział się, że pozna śliczną kobietę, zdobędzie majątek i dożyje późnej starości. Babunia podziękowała za pieczonego świniaka, a Simon Pollack od tego momentu już o nic więcej się nie martwił. Jak na razie wszystko się sprawdzało. Otworzył własny biznes i poznał piękną kobietę, a nawet całą gromadkę, która dla niego pracowała. To ze starością też musiało być pewne, więc nie bał się, że ukatrupi go dziwne choróbsko. Babunia na pewno by o tym wspomniała. Powiedziała, że mąż pani Żytko zginie z ręki czarnobrodego drwala. Chłop całe życie wystrzegał się lasów i tartaków, aż w końcu poślizgnął się na wypastowanej podłodze i złamał kark. To było błogosławieństwo w porównaniu z losem, który mógł szykować dla niego sadystyczny rębajło! Dobrze, że staruszka w porę go ostrzegła. Albo Albert Wodziojad. Babunia lojalnie uprzedzała, kiwając kościstym palcem, żeby trzymał się z daleka od koni. Konie pragnęły jego zguby. Kiedyś Albert wybrał się na jarmark do miasta, gdzie został napadnięty i pobity do nieprzytomności. Potem opowiadał z przejęciem, że napastnik był chudy jak szkapa i nieustannie rżał ze śmiechu. I jak tu nie wierzyć Babuni? Podobna wyrocznia przydałaby się w Hrywen, może wtedy ludzie przejrzeliby na oczy i zrozumieli istotę przeznaczenia. Zaczęliby się bawić, a Pchełka zaczęłaby zarabiać. Dla każdego coś miłego. Pollack stał właśnie przed lustrem i poprawiał starannie ufryzowane włosy, kiedy drzwi zamtuza uchyliły się i do środka weszli klienci – niski człowiek z cygarem w ustach i jego groźnie wyglądający kompan, zapewne ochroniarz. No proszę, tuż przed zamknięciem! Ucieszył się na widok nowych twarzy. Od czasu wizyty strażnika miejskiego i tego starego
szlachcica, który wpadł chyba tylko po to, żeby pochwalić się udziałem w jakiejś zapomnianej bitwie, Pchełka świeciła pustkami. – Witam szanownych panów. W czym mogę pomóc? Nie musiał przybierać szerokiego uśmiechu, tak pomocnego w fachu sprzedawcy – bo nim w gruncie rzeczy był. Odkąd za młodu odwiedził Babunię i wszystkie życiowe wątpliwości oraz zagadkowe zmienne rozwiały się jak pyłek na wietrze, uśmiechał się tak dzień w dzień, bez przerwy. *** Pierwsze promienie słońca przebiły się przez kopułę nocy, odpędzając czające się w mrokach strachy z powrotem do piwnic i strychów. Niewiele to zmieniało. Świt nad Hrywen od czasu kwarantanny przypominał wiązkę światła skierowaną na cmentarz. – Pchełka? – zdziwił się Haxerlin, zadzierając głowę do góry. Podziwiał okazały gmach przybytku rozkoszy. Musiał przytrzymywać przy tym rondo cylindra, który co chwilę zsuwał mu się na oczy. – A wasza najlepsza karczma to pewnie Jama Truciciela? – Nie – stwierdził Leo bez cienia wesołości. – Najlepsza jest Złota ze Wśródśrodka. Felczer protestował, kiedy Jäger zmusił go do założenia kolczugi i hełmu. Jako pacyfista odczuł wewnętrzny dyskomfort, musząc paradować z dwuręcznym mieczem przewieszonym przez plecy. Ponadto żelastwo niesamowicie obciążało kręgosłup. Ale skoro szef kazał… W lecznicy udało im się znaleźć wszystkie potrzebne stroje i akcesoria. Pacjenci chyba nie mieli za złe, że Haxerlin i Leo na pewien czas pożyczyli sobie ich przyodziewek. W końcu po co chorym na fedura eleganckie szaty albo zbroja, skoro i tak nigdzie się nie wybierali? – Pamiętaj, stoisz blisko mnie i się prężysz. Tyle powinno wystarczyć. A jeśli o coś cię spytam, odpowiadasz „Tak jest, panie Hax”. I nie otwieraj przyłbicy, choćby cię swędziało w nosie, bo urok pryśnie. Rozumiesz? Leo prychnął. – Ja się na to wcale nie… Kupiec zmierzył go wzrokiem. – Tak jest, panie Hax – rozległo się z wnętrza hełmu, z jakąś taką nutką pretensji. – Dobrze, w takim razie zaczynamy. Mistrz wyjął cygaro z kieszeni surduta. Strój był na niego za duży i sięgał niemal kostek, ale uznał, że to nawet lepiej, bardziej ekstrawagancko. Włożył cygaro do ust – nie
zapalił go, bo nie cierpiał tytoniu – i raźno wkroczył do Pchełki. Za nim wszedł Leo, pobrzękując niczym stojak z garnkami. Kupiec rzadko gościł w zamtuzach, nawet wtedy, gdy był dużo młodszy. Niektórzy lubią stwierdzenia typu: „Ależ miałem burzliwą młodość!”, lecz w przypadku Haxerlina nie sposób było mówić o burzy, co najwyżej o lekkim zachmurzeniu. Och, za studenckich czasów zaglądał to tu, to tam, kiedy razem z kolegami udało się sforsować zamek przy bramie kampusu i zmylić akademickie patrole, ale nie myślał o tych eskapadach w kategorii przygody życia. Ot, było dużo potu, dużo stękania, a potem człowiek chodził cały dzień zmęczony i nic mu się nie chciało. Zamiast tego wolał zjeść dobry obiad albo rozegrać partyjkę kości. Pchełka nie przypominała domu uciech z Plattendorfu, obskurnego budynku, gdzie kręciły się różnej maści rzezimieszki i typy spod ciemnej gwiazdy, gotowe na dzień dobry zbluzgać twoją matkę i na do widzenia poczęstować kopniakiem. Wnętrze hryweńskiego zamtuza, skąpane w półmroku, udekorowano na królewską modłę. Przy wejściu leżał miękki, czerwony dywan, a ściany przystrojono gobelinami i malowidłami, na których baraszkowały półnagie postacie. Artyści popisali się wyjątkową wyobraźnią. Haxerlinowi najbardziej spodobał się obraz młodej kobiety, leżącej w kuszącej pozycji na grzbiecie krokodyla. Cóż, może krokodyl też był zmęczony. Za masywnym, wypolerowanym kontuarem stał uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek. W grymasie radości było coś niepokojącego, jakby pod grubą warstwą szczęścia drzemał ukryty pierwiastek obłędu. Farbowane włosy mężczyzny, ułożone w koguci grzebień, roztaczały przyjemny aromat jaśminu. – Witam szanownych panów. W czym mogę pomóc? Haxerlin dostojnym krokiem podszedł do lady, ściskając między zębami końcówkę cygara. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd po chwili wyjął monokl. Złoty łańcuszek zakołysał się jak wahadełko. Mistrz założył okular i z miną znawcy zlustrował salę. Leo stanął obok, naprężając muskuły, których kruchość maskowało kilka warstw odzieży i solidny pancerz. – W czym mogę pomóc? – Właściciel Pchełki powtórzył pytanie głośniej i – choć wydawało się to niemożliwe – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Nazywam się Hax. Hax Erlyn. – Mistrz wyciągnął rękę i potrząsnął energicznie prawicą mężczyzny. – Rozumiem, że mam przyjemność z panem Pollackiem? W oczach Simona błysnęła iskierka strachu.
– Nie, nie. – Szybko cofnął dłoń. – Ja nie z tych. Przyjemność to tylko z moimi dziewczynami. Cygaro zabawnie opadło Haxerlinowi w ustach. – Nazywam się Hax. – Spróbował raz jeszcze. – Tak jak pan prowadzę zakład… krawiecki. – Mrugnął porozumiewawczo. Simon Pollack nie odpowiedział. Biel jego zębów mogła odbijać światło. – Zatrudniam kobiety. – Mistrz rozpaczliwie ciągnął wątek. – Ręczna robota, pełen profesjonalizm.
Obsługujemy
wszystkie
rozmiary
i
podejmujemy
się
najbardziej
wymagających projektów. Jeśli trzeba, obciągamy końcówki. – Och, musiał trafić pan pod zły adres. Chodzi pewnie o salon mody Sznapsa. To w Zapołśródśrodku, ale na razie zamknęli go ze względu na kwarantannę. Tu jest burdel. Kupiec natychmiast ukręcił łeb kurtuazyjnej grze skojarzeń. – Też mam burdel, tyle że w Gettysheim. Czyż nie, Ole? – Tak jest, panie Hax – przytaknął Leo. – Ach, kolega po fachu, trzeba było tak od razu! – ucieszył się Simon. – Nie dane mi było zawitać do Gettysheim. To gdzieś na południu? – W istocie. – Haxerlin uznał, że zmyślone miasto równie dobrze mogło leżeć w tamtych rejonach. – Zapraszam pod Cuda i Dziwy, jeśli wpadnie pan przejazdem. Mężczyzna zaśmiał się dźwięcznie; naoliwiony czubek fryzury zakołysał mu się jak targany wiatrem żagiel. – Już mi się podoba. Co sprowadza pana pod skromny dach Pchełki? – „Skromny” było najwidoczniej lokalnym synonimem słowa „pozłacany”. – Sprawdzamy, co słychać u konkurencji? Jak widać nienajlepiej. Ta cała epidemia odebrała ludziom rozum. A przecież jak coś ma spaść, to spadnie, prawda? Spadnie jak nic. – Spadnie, spadnie. – Mistrz nie za bardzo wiedział, o co chodzi, ale zdał się na przeczucie. – Przejdę do rzeczy. Jestem tu w interesach. Razem z moim ochroniarzem ugrzęzłem w mieście, tak jak wszyscy, ale to nie znaczy, że poważni przedsiębiorcy siedzą bezczynnie na tyłku i czekają, aż ktoś posprząta ten bajzel. Czym się w tym czasie zajmują? – Wyciągnął z ust cygaro i strząsnął na podłogę iluzoryczny popiół. – Ano zarabianiem! Dobrze mówię, Ole? – Tak jest, panie Hax. – mruknął felczer. Pod ciężarem zbroi drżały mu kolana. – Przepraszam, mogę usiąść? Od tych wojaży strasznie łupie mnie w krzyżu. Haxerlin westchnął i machnął cygarem na zgodę.
– Wszyscy w Hrywen chwalą Pchełkę – kontynuował. – Że czysto, że schludnie, dziewczyny prześliczne i tak dogodzić potrafią, że chłopy potem nie wiedzą, gdzie góra, gdzie dół. Innymi słowy – biznes pierwsza klasa. Simon Pollack pokraśniał z dumy. – Nie lubię odwalać fuszerki. Mamy tu nawet w Pchełce powiedzenie: „Pieprzyć to wszystko”. – Słoneczny uśmiech rzucił kilka dodatkowych promieni. – Taki branżowy dowcip. – I dlatego właśnie wychodzę z pewną propozycją. Ile pracownic obecnie pan zatrudnia? Pollack w skupieniu zmarszczył brwi. – Lolę, Shafre… – Odginał palec za palcem. – …Caro, Ynes, Clair i Nasturcję. Sześć cudownych panien. – Szukam nowej perły do kolekcji. Znaczy się inaczej. – Zreflektował się szybko, zanim prostolinijny umysł Simona zdążył odesłać go do jubilera. – Chciałbym kupić którąś z dziewczyn. Nie na godzinę, nie na noc, ale po to, żeby zabrać ją do Gettysheim. Zapewniam, że spodoba się jej w Cudach i Dziwach. Dobrze traktujemy personel, co nie, Ole? – Tak jest, panie Hax – odezwał się felczer, wygodnie wyłożony na różowej sofie. – Na pewno jakoś się dogadamy. – Mistrz uśmiechnął się sympatycznie. – Ach, wymówienie kontraktu. Rozumiem… – Postukał palcem po blacie. – Cóż, przyznam się, że myślałem nad odprawieniem jednej z dziewczyn, nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także z powodu bezpieczeństwa. Pewnie pan wie, co mówią o burdelach, w których pracuje sześć dam? – Och, oczywiście. – Haxerlin nie miał bladego pojęcia. – Tak właśnie mówią. Ludzie. Różni. – No właśnie. – Simon Pollack był prawdopodobnie jedyną osobą w Imperiale, która potrafiła wzdychać cierpiętniczo i jednocześnie szczerzyć zęby. – Dlatego kto wie, kto wie… Proszę usiąść, zawołam dziewczyny. Niech pan spojrzy, która panu przypadnie do gustu. Mistrz Haxerlin rozsiadł się na pufie obok Leo. Obserwował, jak właściciel Pchełki pociąga za ozdobne wstęgi wiszące za jego plecami. Końcówki sznureczków niknęły gdzieś okolicach sufitu. Rozległo się ciche pobrzękiwanie. Dźwięk dzwoneczka powtórzył się sześciokrotnie; dobiegał z wyższego piętra. Po kilku minutach ze schodów zaczęły dochodzić ciche chichoty. Dziewczyny schodziły na dół, trzymając się za ręce albo obejmując w talii. Mistrz chrząknął i poprawił kołnierz. Zrobiło mu się jakoś duszno.
– Przywitajcie się z panem Haxem. Sześć kobiet równiutko dygnęło, a serce Mistrza zabiło z pełną mocą. – Przedstawiam panu Caro… Filuterna blondynka puściła oczko, poprawiając kusą spódniczkę. Cylinder Haxerlina przekrzywił się na bok. – …Nasturcję… Kobieta kusząco przygryzła wargę. Leo poczuł, że jego zbroja staje się stanowczo za mała. – …Shafre… Rudowłosa piękność spojrzała na Mistrza w taki sposób, że nagle pożałował, że za młodu tyle czasu spędzał na hazardzie. Ileż podobnych spojrzeń musiało go ominąć… – …Lolę… Cygaro upadło na ziemię z cichym mlaśnięciem. Naprawdę chciał skupić się na jej twarzy. Naprawdę. Po prostu oczy odmawiały posłuszeństwa, zawzięcie okupując niższe partie ciała. – …Clair… Młoda dziewczyna spłonęła rumieńcem. Wbiła wzrok we własne stopy, nieśmiało splatając dłonie za plecami. Była urocza. – …i Ynes. Ciemne włosy nosiła spięte w kok. Obcisły czarny strój podkreślał wszystkie krągłości. Na widok bicza przypiętego do pasa Haxerlin zastanowił się, czy aby przypadkiem Ynes nie robi w Pchełce za wykidajło. Potem przypomniał sobie pewien pijacki wieczór w Plattendorfie – odruchowo potarł się po łopatce, gdzie do teraz miał blizny – i wszystko nabrało sensu. Postarał się zebrać myśli. Któraś z nich roznosi fedura. Któraś może być wampirzycą… – Skusi się pan? – Pollack wyrwał go z odrętwienia. Założył dłonie na piersiach i przyglądał się dziewczynom jak hodowca rasowych koni obserwujący wybieg. – Spuszczę z ceny dla konesera. – Podoba mi się ten wojak. – Ynes skinęła palcem na Leo. – Lubię twardych facetów. Co ty na to, bohaterze? Wyciśniemy z ciebie trochę potu? Leo jęknął. Wyglądało na to, że lada moment hełm zagotuje mu się do czerwoności, a przyłbicę otworzy kłąb buchającej pary. – Dziękuję – powiedział Mistrz – ale najpierw interesy, potem przyjemności.
Simon klasnął w dłonie; dziewczyny zgrabnie obróciły się na pięcie i ruszyły z powrotem do swoich pokojów. – Jestem pod wrażeniem. – Handlarz wstał i oparł się o kontuar. – Wszystkie są wyjątkowe. Ale, jak obaj dobrze wiemy, najważniejszy w tym fachu jest potencjał ekonomiczny. Chciałbym wiedzieć, jaki dochód wygenerowały poszczególne dziewczyny, powiedzmy, na przestrzeni ostatniego miesiąca. Żeby nie kupować kota w worku. Uśmiech Simona przygasł, ale tylko troszkę. – Dobrze panu wiadomo, że księgi rachunkowe są wyłącznie do wglądu właściciela i poborców podatkowych. – Oczywiście, jesteśmy poważnymi ludźmi – zastrzegł Mistrz. – A poważni ludzie nie kupczą informacjami na temat partnerów biznesowych. Rozmawiamy tylko o szybkim zerknięciu na listę transakcji. Liczby nie kłamią. Pal licho miesiąc! Zestawienie z dwóch tygodni w zupełności wystarczy. – Nie jestem do końca przekonany, panie Hax. Mam swoje faworyty i ich na pewno nie odstąpię, nieważne, jaka padnie kwota. – Umówmy się tak – zaproponował Haxerlin. – Jeśli zajrzy pan do Cudów i Dziwów w Gettysheim, odstąpię panu na bardzo atrakcyjnych warunkach jedną z moich najlepszych pracownic. Jeśli rzecz jasna rozwiąże się problem z feralną szóstką. Zmiana otoczenia wyjdzie jej na dobre. – Nachylił się do ucha Pollacka i kontynuował szeptem: – Nazywa się Deadrie, ale klienci mówią na nią pieszczotliwie Ciągutka. Proszę się domyślić, dlaczego. – Ciągutka. – Zmrużył oczy. – Brzmi… zachęcająco. – Ole! – Haxerlin krzyknął, aż felczer podskoczył na sofie. – Co myślisz o Ciągutce? Zdolna dziewczyna? – Jaka Ciągu… Aaa, tak jest, panie Hax. – Ciągle nie mógł dojść do siebie po spotkaniu z Ynes. – Najzdolniejsza. Klienci nadziwić się nie mogą. – Widzi pan? – Mistrz położył cylinder na ladzie. – Jedno zerknięcie. – Jedno zerknięcie. – Właściciel zamtuza przyklęknął i zaczął manewrować pokrętłem sejfu. Wmontowano go bezpośrednio w kontuar. Po chwili wyłonił się spod lady z opasłym tomiszczem w rękach. – Proszę nie robić żadnych notatek. Otworzył księgę na ostatnio zapisanych stronach i obrócił w stronę Haxerlina. Handlarz wziął głęboki oddech. Miał nadzieję, że nie pomylił się w ocenie Pollacka i znajdzie informacje, po które przyszedł. Zanurzył się w rubryczkach, tabelach i spisie numerowanych transakcji.