Electric Nights 07/2011

Page 1

artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta

NR 7 wrzesień 2011

weterani z Los Angeles

Red Hot Chili Peppers Jane’s Addiction księżniczka R’n’B

Aaliyah

wywiady:

Folklor spoza skansenu

Kapela ze Wsi rozmowa Warszawa

Ścianka • Nosound • Dan Deacon Bye Bye Bicycle • Museum • Half Light

Chrisy Mc Cullagh Moon With Two Faces

płyta do pobrania wraz z magazynem


7

album of the month

10

Mc Cullagh Moon With Two Faces

13

3 Chrisy

Hit lists

Adama Dobrzyńskiego

Clubs Poppeak

7 Przetaczanie krwi

Live fast, love strong and die young 9 To tylko kwestia czasu: wywiad z Bye Bye

Bicycle

26

15

35

W półmroku, ale bez strachu:

z Kapelą ze Wsi

Light

Electronic stage

42 Coke Live Music Festival 44 Deftones

Alternative Stage

Bez podcinania żył:

wywiad ze Ścianką

Hard stage

17 Nic nigdy nie wiadomo

19

45

Folk stage

Zbyt bombastyczni:

wywiad z Museum

23

Progressive stage Rozmowy z samym sobą:

wywiad z Nosound

Folklor spoza skansenu: wywiad Warszawa

wywiad z Half

4 Muzyczny magiel 6 Opium

10 26

Electro Mozart:

Reviews

On tour

Best independent fests

wywiad z Danem

45 Exit Festival

black stage

47

Deaconem

28 Jedna na milion

Stories about big falls

Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

30 Can

Cooperation

33 Congotronics

vs Rockers

Od redakcji Zaskoczenie, niedowierzanie, polski poseł zrzeka się dobrowolnie mandatu... No dobra, poniosło mnie. Nie da się jednak ukryć, że 4 września 2011 r. zdumiał i wlał odrobinę nadziei w serce, a na tle pozostałych wydarzeń - wpisał się w dość ciekawe zjawisko. W niedzielny wieczór TVP 2 wyemitowała (na żywo!) koncert-hołd dla Marka Grechuty. Ciężar zaprezentowania legendarnych kompozycji wziął na swoje barki zespół Plateau w towarzystwie gości takich jak Lech Janerka, Jacek Ostaszewski, Marek Jackowski, Renata Przemyk czy Pogodno, po czym widzowie zostali zaproszeni do TVP Kultura na kolejny występ live, tym razem w wykonaniu sióstr Wrońskich. Ma to być wspólna inicjatywa obu stacji wspierająca dobre wydarzenia kulturalne (i, nie oszukujmy się, drugi z wymienionych kanałów). Przypomnijmy sobie w tym momencie casus Olivii Anny Livki z polsatowskiego show, Ady z Sinusoidal, która walczyła w „X-Factor”, wreszcie rosnącą potęgę Open’era czy tabuny młodych osób snobujących się na OFF-a i na OFF-ie - otrzymujemy krajobraz, w którym ambitna muzyka zaczyna płynąć głównym nurtem. To dobry moment na to, by w tą gałąź rozrywki wkroczyły wreszcie sensowniejsze pieniądze. W kogo inwestować? Proszę bardzo - Bye Bye Bicycle, którzy zagrają na Electric Nights Festival, twierdzą, że za moment będą najlepszym zespołem świata. Z Museum (również pojawią się na tej imprezie) niemiecki rynek nie wie, co zrobić. Jest także bohater działu Album of the month, Chrisy Mc Cullagh z Belfastu, którego nie wyłapał jeszcze żaden majors. Reszta artystów, o których piszemy we wrześniowym numerze „EN”, to już głównie weterani, ale jacy! No i oni też kiedyś zaczynali od funkcjonowania w niszy... Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny

2 Electric Nights


album of the month Chrisy Mc Cullagh

Gdzieś tam coraz mocniej

świeci światełko Chrisy Mc Cullagh to irlandzki singer-songwriter specjalizujący się w staromodnym, szlachetnym folku. Jego EP-ka „Moon With Two Faces” jest prawdziwą gratką dla fanów takich artystów jak Nick Drake, Antony Hegarty czy Jeff Buckley. Piosenki Chrisy’ego, choć na wskroś osobiste i skromne, zaaranżowane są z wielką wyobraźnią i zamiast klasycznego barda z gitarą mamy dynamiczne instrumenty perkusyjne, trąbki czy bas. O tym i innych rzeczach w naszym ekskluzywnym wywiadzie - zapraszamy do czytania, no i słuchania oczywiście.

ak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką? Różnorodna muzyka była obecna w moim domu odkąd sięgam pamięcią, dzięki czemu nigdy nie zatrzymywałem się na długo przy jednym gatunku. Zawsze też lubiłem poświęcać parę godzin na odkrywanie rzeczy, jakie można stworzyć na jakimkolwiek instrumencie, który wpadł mi w ręce.

Od małego słuchałeś Elli Fiztgerald i Led Zeppelin - co inspiruje Cię teraz? Obecnie słucham szerokiego przekroju muzyki z tych pięknych, ale mniej znanych kultur świata. Jest taki południowoamerykański projekt The Lani Singers - są ze sobą tak doskonale zsynchronizowani i istnieje między nimi taka harmonia, że wydaje się, iż potrafią czytać w swoich w myślach. Poznaję też w tej chwili sporo Dostojewskiego. Nikt inny nie potrafił tak pięknie opisać ludzkich stanów i emocji, jego język jest niesamowicie inspirujący. O czym opowiada Twoja EP-ka? „Moon With Two Faces” ma zabrać słuchaczy w podróż przez osobiste doświadczenia takie jak np. odnajdywanie siebie na nowo, czy to po zakończonym związku, czy po utraconej miłości, czy kryzysie tożsamości. Lubię myśleć, że ogólnym przesłaniem płyty jest to, że gdzieś tam coraz mocniej i mocniej świeci światełko, które czyni cię silniejszym duchowo i emocjonalnie. EP-kę będzie można kupić z mojej strony - Chrisymccullagh. com podobnie jak dodatkowe utwory, już za kilka tygodni, co mnie bardzo cieszy. Część pieniędzy zostanie przeznaczona na cele charytatywne. Jakie są Twoje plany na przyszłość? Jestem podekscytowany przyszłością. Szczęśliwie, po tych wszystkich latach ciężkiej pracy i mozolnego dopieszczania, i dopracowywania moich piosenek, mogę zacząć cieszyć się koncertami, których ostatnio mam przewidzianych bardzo dużo - w tym plany występów w Polsce, Norwegii, Liverpoolu oraz w całej Irlandii. Tak w tym, jak i następnym roku. Najbardziej lubię być w trasie - grać koncerty, spotykać ludzi i móc poznawać nowe, piękne historie. Byłbym bardzo szczęśliwy mogąc robić to przez resztę mojego życia albo przynajmniej do czasu, dopóki pozwoli mi na to moje ciało. ROZMAWIAŁ: Emil Macherzyński

Electric Nights

3


hit lists

czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego

Druga połowa wakacji służy Nashville i okolicom, a przede wszystkim muzyce country.

T

ym razem przegląd list przebojów zaczynamy od Wielkiej Brytanii. Tu (co było do przewidzenia) przedwczesna śmierć Amy Winehouse wywołała lawinowe zainteresowanie jej twórczością. Z 3 na 4 spada pierwsza płyta o tytule „Frank”, natomiast na pozycji pierwszej odnajdujemy kolejny i ostatni jej album „Back To Black”. Smutna ale prawdziwa, komercyjna to rzeczywistość, choć w przypadku głosu Amy nikt nigdy nie miał wątpliwości co do jej wcześniejszych osiągnięć. Niejako w tle, ale mocno akcentuje swoją obecność Adele - płyta numer jeden, czyli „19” spada z 4 na 5, a druga („21”) nadal zajmuje miejsce numer 2. W Top 10 tylko dwie nowości. Na 7 Randy Crawford podsumowuje swoją karierę, a na 3 pojawił się być może duet roku, czyli wspólna płyta raperów Jay-Z i Kanye Westa zatytułowana „Watch The Throne”. Niektórzy uważają materiał ten za dziejowy, ale ja jakoś nie mogę się do tej monotonii przekonać. Teraz rzut oka za Ocean. Na liście tygodnika „Billboard” (co jest wręcz nie do uwierzenia) nadal rządzi Adele! To chyba będzie najważniejsza płyta w USA. Jeśli chodzi o kryteria wyboru płyt do nagród Grammy, to przypominam, że we wrześniu kończy się w Stanach klasyfikacja za dany rok, od października do września roku następnego rozpoczyna się sumowanie sprzedaży płyt do następnego rankingu. Bieżącą część lata sponsorują słowa „Nashville” i „country”. Na miejscu 2 uplasował się Eric Church z „Chief ”, a na 3 mamy najwyższą premierę ostatniego tygodnia - nowy album „Proud To Be Here” od Trace’a Adkinsa. To nie koniec nowości. Na 4 pojawia się Mat Kearney z czwartą płytą w swojej karierze. „Young Love” to muzyka z pogranicza rocka i folku. Jego piosenki bardzo często pojawiają się w serialach telewizyjnych np. „Friday Night Lights” czy „The Vampires Diares”. Na 5 jeszcze jedna premiera - soundtrack do obrazu „Victorious”, a na 9 składanka „Slow Grind”. A jeśli mówimy o scenie country - na 6 zatrzymał się Jason Aldean z „My Kinda Party”, choć w zestawieniu już od czterdziestu tygodni! W kolejce do czołówki listy ustawią się niebawem nowe produkcje od Lady Antebellum, Jeffa Bridgesa i (uwaga) pierwsza od dziewięciu lat płyta Shanii Twain. Wracamy do Europy i przyglądamy się sytuacji we Francji. Tu nie ma niespodzianki - nadal prowadzi Adale, choć za nią bardzo dobre tytuły. Na 2 Les Marins Diroise, na 3 następczyni Édith Piaf, czyli Zaz z rewelacyjnym debiutem. W listopadzie artystka pojawi

4 Electric Nights

się z jedynym koncertem w stolicy. Na 4 wyjątkowo popularni nad Sekwaną The Black Eyed Peas, a pierwszą piatkę zamyka Nolwenn Leroy z „Bretonne”, płytą tyle przebojową, co nastrojową i typową dla nurtu Variete Francois. W Holandii sytuacja bardzo podobna do tej z Wysp Brytyjskich. Na szczycie Adele, która wraca na tę pozycję

R

e

k

l

a

m

a


z drugiej lokaty, z pierwszego na 2 osuwa się Amy Winehouse z LP „Back To Black”, a na 3 (identycznie jak na Wyspach) duet Kanye West i Jay-Z („Watch The Throne”). W Stanach Zjednoczonych miała bardzo ładne otwarcie (debiut na 9), ale w Europie kompletnie nie podoba się nowa płyta od Joss Stone „LP1”. A szkoda, bo jej współpraca z Davem Stewartem i wizyta w Nashville zmieniła prawie w stu procentach jej oblice. Lub pokazała kierunek, do którego Joss zbliżała się z każdą wcześniejszą propozycją. W Holandii jest na 13, na Wyspach spadła już z listy, wcześniej docierając jedynie do 36 lokaty, w Danii 38, w Szwajcarii 7, ale już np. we Włoszech 80…

m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu

Na mojej liście sporo istotnych zmian, a w czołowej dziesiątce znajdziemy zapowiedzi nowych płyt. Na 10 (awans z 17) zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy z wydanego w marcu tego roku krążka R.E.M. „Collapse Into Now”. „Thwat Someone Is You” może brać udział w konkursie na najkrótszą i najpiękniejszą piosenkę. W ogóle zapowiada się jeden z najważniejszych albumów mijającego roku, choć wiele „gorących” tytułów czeka jeszcze na swoja premierę. Wśród nich wymieńmy Red Hot Chili Peppers. Ich najnowszy longplay promuje niezwykle przebojowy song „The Adventures Of Rain Dance Maggie”, po raz drugi w zestawieniu i ponownie na 6 miejscu. Oczko wyżej świetna rzecz od Raya Wilsona, który na-

dal wspomina „romans” z Genesis (patrz zarejestrowany w Poznaniu koncert z orkiestrą), ale z formacją Stiltskin i nagrywa coraz lepsze płyty. Na „Unfulfillment” takich momentów jak „American Beauty” jest znacznie więcej. No i oczywiście ukazujący się w momencie pisania tych słów nowy Lenny Kravitz. Zapowiedź płyty może mało przebojowa (tym samym mało radiowa, u mnie na 72 miejscu), ale i o tym tytule na pewno świat szybko nie zapomni. Warto podkreślić, że w ścisłej czołówce duży ruch wśród nagrań artystów, którzy niedawno pojawili się z koncertami w Polsce. Beth Hart, trzykrotna liderka listy, z „Bad Love Is Good Enough” oddaje szczyt i spada na 3, ale ze Slashem pnie się w górę, od razu z 20 na świetną, 7 lokatę. Hooverphonic – awans z 28 na 9, choć na liście już ponad sześć miesięcy, Saxon po elektryzującym występie w Dolinie Charlotty na 6 i to zapewne nie ostatnie słowo… Na fotelu lidera zaś wreszcie zasiada Pendragon, który albumem „Passion” powrócił na swoją najlepszą z muzycznych dróg (co udowodnili też kilkoma występami w naszym kraju). Na jesieni przyjedzie do Polski klawiszowiec zespołu, Clive Nolan z projektem Arena i może się jeszcze wiele wydarzyć. TEKST: Adam Dobrzyński

tytuł piosenki

wykonawca*

1

3

2

THIS GREEN AND PLEASANT LAND

PENDRAGON

2

2

4

(YOU’RE SO SQUARE) BABY, I DON’T CARE

CEE LO GREEN

3

1

6

BAD LOVE IS GOOD ENOUGH

BETH HART

4

4

2

AMERICAN BEAUTY

RAY WILSON AND STILTSKIN

5

5

2

THE ADVENTURES OF RAIN DANCE MAGGIE RED HOT CHILI PEPPERS

6

6

2

SURVIVING AGAINST THE ODDS

SAXON

7

20

13

SISTER HEROIN

BETH HART AND SLASH

8

25

19

LATE BLOOMER

RON SEXSMITH

9

28

26

THE NIGHT BEFORE

HOOVERPHONIC

10

17

19

THAT SOMEONE IS YOU

R.E.M.

*notowanie 1292 z 20.08.2011

Electric Nights

5


Clubs Z Opium parę kwestii jest na opak. Jeden szyld, ale dwie miejscówki. Położenie w centrum miasta, ale na uboczu.

J

eśli w weekend szukacie w Lublinie imprezy tanecznej w rytmach indie, electro czy nu rave, nieuchronnie musicie trafić na ul. Langiewicza 10. Tam, po wejściu na taras, w towarzystwie innych, kultowych dla studentów miejsc (wszystko znajduje się na terenie miasteczka akademickiego), znajduje się Scena Opium. Dość młody stażem klub składa się tak naprawdę tylko z jednej sali, ale zajmuje dość dużą powierzchnię, toteż nie da się odczuć, że mamy do czynienia z klitką. Pewnym mankamentem jest właściwie brak wydzielonego parkietu przeznaczonego tylko do pląsów, ale też Opium nie stawia i nie przyjmuje nigdy dużej ilości klubowiczów, więc nie jest to wielki problem. Zresztą jeśli ktoś woli mniejszą ilość decybeli i spokojne sączenie napojów chłodzących, może wybrać się na wspomniany taras lub... przejść do drugiego Opium. Cafe Opium leży zaledwie kilka metrów od opisywanej wyżej miejscówki, w innym budynku, na Langiewicza 16. To już bardziej kameralny lokal, kawiarnia, w której w odróżnieniu od Sceny Opium czas spędza się tylko na rozmowach, słuchaniu muzyki i konsumo-

6 Electric Nights

waniu tego, co aktualnie stoi przed nami na stole. Odwiedzający Lublin w wakacje mogą doznać niezłego szoku, gdy po wizycie na zatłoczonym Starym Mieście i w tętniącym życiem ścisłym centrum (deptak i najbliższe okolice) trafią w opisywane rejony. Scena Opium i Cafe Opium również znajdują się w samym środku miasta, ale nie przy głównym trakcie, więc latem trafia do nich garstka osób. Powód jest oczywisty - studenci wrócili już do domów i Opium odwiedzają tylko wtajemniczeni lub ci, którzy przyszli zachęceni plakatem zajawiającym imprezę np. reggae, hip-hop, bo i takie mają tu swój kącik. Sytuacja na miasteczku akademickim odwraca się wraz z październikiem, kiedy to Lublin zaczyna oddychać już oboma płucami. Przy tej okazji warto dodać, że Scena Opium ma ambicje być nie tylko miejscem przyjaznym dla klubowiczów, ale i salą koncertową, na której pojawiać się będą duże nazwiska m.in. polskiej alternatywy. Co wyjdzie z tych planów, przekonamy się już jesienią. TEKST: Łukasz Kuśmierz ZDJĘCIA: Magdalena Krajewska


Poppeak

Red Hot Chili Peppers

Przetaczanie krwi

„Kilkanaście miesięcy temu odszedłem z Red Hot Chili Peppers” - oświadczenie opublikowane przez Johna Frusciante pod koniec 2009 r. zdruzgotało fanów grupy. Natychmiast pojawiły się dwa pytania: „z jakiego powodu?” i „co teraz?”. Odpowiedź na pierwsze z nich jest oczywista - zmęczenie, chęć poświęcenia się innym projektom. Otwartą pozostaje kwestia druga.

Z

jednej strony świat nie kończy się na Johnie Frusciante. Kiedy ostatnim razem opuścił zespół, na jego miejscu zjawił się Dave Navarro z Jane’s Addiction, a Red Hoci nagrali porywający album „One Hot Minute”. Ale z drugiej - nie była to płyta, której oczekiwali fani Papryczek, styl Navarro znacznie odbiegał od sposobu gry, do którego przyzwyczaił Fru. Longplay nie odniósł sukcesu, który choć trochę zbliżyłby go do słynnego „Blood Sugar Sex Magik”. Red Hoci znaleźli się w ciężkim momencie kariery, górę nad muzyką brały narkotyki i do odrodzenia grupy potrzebny był... powrót Johna. Po jego powtórnym odejściu zespół znów miał problem. Powrót Navarro nie wchodził w grę. Po pierwsze Jane’s Addiction się reaktywowało, więc Dave miał co robić.

Electric Nights

7


Po drugie - nawet Anthony Kiedis w swojej biografii „Scar Tissue” (wydanej w Polsce jako „Blizna”) pisał, że Navarro nie do końca pasuje do stylistyki Papryczek. Na świecie są dziesiątki tysięcy gitarzystów, którzy marzą o dołączeniu do kalifornijskiego kwartetu, stąd było z czego wybierać. Tyle tylko, że zespół nie planował szukać, nie organizował castingów ani podobnych szopek. Urodzony w październiku 1979 r. Josh Klinghoffer od pewnego czasu znajdował się w otoczeniu Red Hotów. Kumplował się z Frusciante, pracowali razem nad płytami Ataxii, Josh grał również na solowych płytach Johna. „To utalentowany muzyk i mój przyjaciel, pod wieloma względami najbliższa mi osoba” - opowiadał o nim

go, że muzycy potrzebowali przerwy. „Nie róbmy niczego związanego z zespołem przynajmniej przez rok. Żyjmy, oddychajmy, uczmy się nowych rzeczy” - apelował do kolegów Flea. Basista był do tego stopnia zmęczony, że rozważał opuszczenie zespołu. Na szczęście kilkunastomiesięczna przerwa pomogła mu zmienić zdanie. W trakcie urlopu Flea sporo czasu poświęcił doskonaleniu swoich umiejętności w grze na trąbce, odbył też wspólnie z Kiedisem podróż do Etiopii, podczas której panowie nie tylko odnowili więzy przyjaźni, ale też zdążyli zapoznać się z tamtejszą sceną muzyczną. Echa podróży słychać w utworze o wszystko mówiącym tytule „Ethiopia”, który znalazł się na najświeższym albumie kwartetu „I’m With You”. Właściwe prace nad nową płytą rozpoczęły się

Zwolennicy spiskowej teorii dziejów podejrzewają, że Frusciante po prostu przysposabiał swojego następcę.

Fru. The Bicycle Thief, zespół Josha, supportował RHCP podczas trasy promującej „Californication”. Co ciekawe, założycielem The Bicycle Thief był Bob Forrest, kolega Anthony’ego i Flea z czasów głębokiego uzależnienia. Klinghoffer występował też bezpośrednio z Papryczkami, pełniąc rolę drugiego gitarzysty w niektórych utworach podczas objazdu świata związanego z promocją „Stadium Arcadium”. Jeśli byliście na polskim koncercie Red Hotów w 2007 r. (Stadion Śląski w Chorzowie, 3 lipca), poszukajcie w pamięci piątego muzyka na scenie - to właśnie Josh Klinghoffer. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów podejrzewają, że Frusciante po prostu przysposabiał swojego następcę, ale oficjalnie nikt nigdy tego nie potwierdził i raczej tego nie zrobi. Trasa promująca „Stadium Arcadium” ciągnęła się w nieskończoność, przyczyniając się do przemęczenia muzyków. Nic dziwne-

8 Electric Nights

we wrześniu 2010 roku. Producentem materiału miał być Rick Rubin, co jest już tradycją w przypadku RHCP. Większość materiału jest efektem licznych jamów.

Kiedis na każdym kroku deklaruje, że zespół potrzebował świeżej krwi. Tylko że niekoniecznie musiała to być krew Klinghoffera. Hillel Slovak, John Frusciante, Dave Navarro - każdy z nich był niesamowicie wyrazisty. Każdy potrafił sprawić, że jego instrument wysuwał się na pierwszy plan. Klinghoffer nie ma takiej cechy, gra inaczej, zupełnie jakby przyzwyczaił się do tego, że swoją gitarą jedynie uzupełnia piosenkę, a nie napędza ją. Kto wie, może zabrakło mu śmiałości przy pracy ze starszymi, bardziej doświadczonymi i utytułowanymi kolegami. Josh ma zaledwie 31 lat, podczas gdy Kiedis i Flea już 48, a Chad Smith 49. tekst: Maciek Kancerek


LIVE FAST, love strong and die young Bye Bye Bycicle

Bye Bye Bycicle to grupa, z której przykład mogłyby brać dziesiątki polskich zespołów. Młodzi Szwedzi zdobyli uznanie w Europie bez nachalnego PR-u i ślepego podążania za trendami. Dzisiaj, z mocną pozycją na scenie alternatywnej i drugą płytą w planach zapowiadają: podbijemy świat!

To tylko Kwestia czasu e Bye By J

esteście wciąż dość młodym zespołem na wielkiej alternatywnej scenie w Skandynawii, do tego nie da się Was opisać jako „typowego szwedzkiego zespołu”. Trudno było zdobyć popularność, gdy wokół tyle świetnych grup? Może i trudno, nie myśleliśmy o tym jakoś dużo... Fakt faktem - nie jesteśmy typowym szwedzkim bandem, jednak sądzę, że stanowimy dobre urozmaicenie. Poza tym nie ma tu za wiele grup w naszej kategorii. Mamy ludziom do zaoferowania coś innego niż reszta sceny, nie dbamy zbytnio o to, co się dzieje w muzyce, co obecnie jest na topie. Jesteśmy wyluzowanym zespołem, chcemy tylko grać dobre koncerty i niesamowite dźwięki (śmiech). A jak Wam idzie w Europie? Czy na kontynencie nie jest się trudniej wybić? Jak wygląda współpraca z promotorami, wytwórniami? Nie jest zbyt trudno. W końcu są tysiące zespołów, a Bye Bye Bycicle jest jedno! Nie staraliśmy się nigdy zbytnio o odniesienie sukcesu, ale nie znaczy to, że nie będziemy najważniejszym zespołem świata! To tylko kwestia czasu! Mamy szczęście do ludzi w Europie, spotykamy bardzo miłe i pomocne osoby, mimo że łatwiej było o słuchaczy w Szwecji. Szczerze mówiąc - nie wiem, gdzie mamy najwięcej odbiorców, oczywiście poza naszym krajem. Wszędzie gramy w sporych klubach, sprzedaż też jest jednakowa. Która dekada jest Wam bliższa? Lata 80. czy 90.? Słyszę ich spory wpływ na Waszą muzykę.

Bycicle

Właściwie to obie. Urodziliśmy się na ich przełomie, a muzyka, nasze pierwsze muzyczne doświadczenia mają wpływ na to, co robimy.

Wasza ostatnia płyta „Compass” ma w tej chwili dwa lata. Co o niej myślicie patrząc z perspektywy tego czasu? Nadal jesteśmy z niej zadowoleni, ale dziś brzmiałaby nieco inaczej. Jesteśmy o wiele bardziej doświadczeni, zagraliśmy 110 koncertów promując „Compass”! Na drugim albumie znajdzie się wiele nowych elementów, które złożą się na nasze nowe brzmienie. A jaki będzie nowy longplay? Będziemy go nagrywać w październiku, oczywiście z przerwą na Wasz festiwal (śmiech). Dostarczymy Wam na pewno wiele radości. To będzie album z klasycznymi, popowymi hymnami, dziesięć singli! Wracacie do Polski, tym razem będziecie koncertować w Lublinie. Jakie macie wspomnienia z poprzednich występów? Jak najlepsze! Nic nie wiedzieliśmy o Polsce, jednak gdy już się zameldowaliśmy, zakochaliśmy się w Krakowie i Warszawie. Czekamy na Lublin. Rozmawiał: Marcel Wandas Electric Nights

9


LIVE FAST, love strong and die young Museum

Zbyt bombastyczni

Museum to nowoczesny, rockowy skład z Niemiec. Kwartet łączy nerwowy minimalizm i skłonność do emocjonalnych wyładowań. W związku z nadchodzącym, debiutanckim albumem „Traces Of” i koncertem na Electric Nights Festival, postanowiliśmy zadać wokaliście zespołu, Tobiasowi Hermesowi, kilka pytań. Oto jak sobie z nimi poradził.

Jak powstało Museum? Ja i Soehnke (Grothusen - przyp. red.), z którym chodziłem do szkoły, założyliśmy Museum w 2004 roku. Napisaliśmy razem całkiem sporo piosenek, więc pomyśleliśmy, że czas najwyższy zacząć grać je na żywo jako zespół. Nauczyliśmy naszego przyjaciela, Hagena (Hamma - przyp. red.), grać na basie i zaangażowaliśmy znajomego perkusistę, ale on dość szybko zrezygnował. Zastąpił go Martin, nasz przyjaciel, który grał z nami do 2009 roku, kiedy to zdecydował się skupić na swojej karierze pisarskiej. Od tamtego 10 Electric Nights

czasu za zestawem perkusyjnym zasiada Florian (Bolzau - przyp. red.), zresztą także dobry przyjaciel. Wszyscy się przyjaźnimy jeszcze od czasów przed założeniem zespołu, a Hagen i Florian nauczyli się gry na instrumentach specjalnie po to, by do nas dołączyć. Skąd pomysł na tak niewdzięczną w Internecie nazwę dla zespołu? Lubimy opowiadać, że początkowo chcieliśmy nazwać zespół „Radioheadum”, ale że nie brzmiało to zbyt dobrze, postawiliśmy na Museum. Tak naprawdę Soehnke i ja rozmyślaliśmy nad tą kwestią


całymi miesiącami, a „Museum” po prostu wpadło mi do głowy i tak zostało. Szukaliśmy jakiegoś prostego, powszechnie znanego słowa, którym nikt wcześniej nie nazwał żadnego zespołu. Spodobało nam się to, co wiąże się ze słowem „muzeum” - wystawianie czegoś na widok publiczny, prezentowanie czegoś. Nie myśleliśmy wtedy w ogóle o kwestii Google i później także nigdy nie rozważaliśmy na poważnie opcji zmiany nazwy po to, żeby było nas łatwiej znaleźć w Internecie. Zespoły takie jak Interpol pewnie też były trudne do znalezienia, kiedy zaczynały.

Każda piosenka jest podpisana Twoim nazwiskiem. Jak pracujecie nad swoim materiałem?

Jestem swego rodzaju liderem, mam bardzo wyraźną wizję tego, jak Museum powinno brzmieć i jakie być. Niemniej jednak nie jest to tylko moja własna wizja - wszyscy w zespole ją podzielamy. Przeważnie to ja albo Soehnke przynosimy nowe piosenki, a ja zajmuję się podstawową aranżacją. Pozwalają mi na to, bo to w większości moje piosenki, a wszystkim podoba się moje podejście do tych utworów. Potem jednak każdy zgłasza własne pomysły. Do momentu, w którym gramy Wasz album jest podsumowaniem siedmiu lat te kawałki choćby na próbach, są już rozwiniędziałalności zespołu czy nową drogą? te i dość dobrze dopracowane. Może kiedyś Nigdy spróbujemy nowego podejścia do pisania i do Większość piosenek z płyty było na nie byliśmy aranżacji, bo nie ma ostatecznego, obligawcześniejszej EP-ce. Zgaduję więc, że taki typem zespołu toryjnego sposobu na robienie tych rzeczy. był nasz oryginalny zamysł, ale nie moimprowizującego, Nigdy nie byliśmy za to typem zespołu imgliśmy go zrealizować nagrywając utwory ale to też może się prowizującego, ale to też może się zmienić, w naszym mieszkaniu. Sądzę, że na płyzmienić,bo nie mamy bo nie mamy żadnych ścisłych zasad. cie udało nam się oddać to, jak te piosenki żadnych ścisłych w zamierzeniu miały brzmieć. Jeśli natomiast zasad. W swoim bio piszecie, że chcecie pokazać, chodzi o utwory, których nie było na EP-ce iż jest w Waszym kraju muzyka inna niż Ramoczywiście zmieniliśmy nasze podejście do mumstein i Tokio Hotel. Ciężko jest Wam się odnazyki, nagrywania i produkcji przez te wszystkie lata. leźć w Niemczech? Myślę, że inaczej zaaranżowalibyśmy niektóre piosenki w przyszłości. Nagrana wersja danej kompozycji jest zawsze Takim zespołom jak nasz nie jest w Niemczech łatwo. Dla trochę jak zdjęcie. Ale płyta przeważnie bywa podsumowaniem, prawda? Naprawdę długo pracowaliśmy nad tymi kawałkami i moż- dużych wytwórni jesteśmy zbyt niszowi i dziwaczni, żeby na tej liwość ruszenia dalej to prawdziwa ulga. W tej chwili pracujemy muzyce dało się zarobić jakieś pieniądze. Niemieckie duże labele nad wieloma nowymi utworami i myślę, że na „Midwinter” (wy- postępują bardzo asekuracyjnie, chcą grup, które w bardzo krótkim danej przez nas wcześniej w tym roku za darmo) mogą znajdować czasie sprzedadzą mnóstwo płyt i oczywiście zrobią to w Niemsię pewne wskazówki co do strony, w którą zmierzamy. Ale to na- czech. Zespoły takie jak Arcade Fire, Radiohead, Muse itp., które prawdę dziwne - płyta nie została nawet jeszcze wydana, ale już jest sprzedają miliony płyt, nigdy nie dostałyby u nas kontraktu. Natomiast jeśli chodzi o niezależne wytwórnie, to myślę, że jesteśmy zbyt stanowi dla nas zamknięty rozdział.

Electric Nights

11


Museum ambitni i chcemy działać na zbyt dużą skalę. One lubią „bezpieczne” kapele. Nie umiem tego inaczej opisać. Jesteśmy po prostu zbyt wyraziści i bombastyczni dla tych wytwórni. Pomimo tego istnieje sporo dobrych niemieckich zespołów, więc mam nadzieję, że uda nam się zrobić wszystko po swojemu. Problem w tym, że nie mieliśmy żadnego lokalnego Radiohead - zespołu eksperymentalnego, oryginalnego, jednocześnie przystępnego, ale nie przesadnie łatwego w odbiorze. Bez takiej rewolucji niemieckie wytwórnie nie będą chciały podpisywać kontraktów z nikim, kto nie pasuje do ich wymogów. Świetnie byłoby być właśnie „tym” zespołem, ale nie wiem, czy mamy szansę. Skąd pomysł na taką oprawę graficzną albumu (zdjęcia rozbitych samochodów w pustych pomieszczeniach - przyp. red.)? Nie myśleliśmy zbyt dużo nad oprawą graficzną w czasie nagrywania płyty. Kiedy dostaliśmy pocztówkę z zaproszeniem na wystawę zdjęć niemieckiej fotografki Ricardy Roggan, od razu wiedzieliśmy, że to po prostu musi znaleźć się na naszej okładce. Te fotografie rozbitych samochodów były jednocześnie przerażające i piękne. Wybraliśmy tytuł „Traces Of ” jeszcze zanim zdecydowaliśmy się na wspomniane zdjęcia, a one po prostu świetnie oddały to, co mieliśmy na myśli. Wszystko, co zostało, to ślady, ślady... Nie wiadomo czego. Nie wiesz, co się stało z ludźmi, którzy byli w tych samochodach - czy przeżyli, jak wyglądało ich życie itd. Chcemy wykorzystać więcej prac Ricardy we wkładce do płyty, kiedy album doczeka się wydania.

planowaliśmy robienia wszystkiego samodzielnie, to się po prostu stało, bo nie dało się inaczej. Zdecydowaliśmy się na wydanie EP-ki za darmo i reakcje na to wydawnictwo przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Ale niemiecki przemysł muzyczny nadal zdaje się ignorować Internet. Wydawałoby się, że zespół, który ma ponad 100 tys. słuchaczy na Last.fm powinien przyciągnąć czyjąś uwagę, lecz nic podobnego się nie stało. Sęk w tym, że nie można się obyć bez absolutnie żadnego managementu. Wytwórnie nie chcą negocjować bezpośrednio z samymi zespołami, podobnie kluby, które nie pozwolą ci zagrać koncertu, jeśli nie masz osoby odpowiedzialnej za jego organizację. Problemem nie jest ciężka praca, a ignorancja, z którą się spotykasz na swojej drodze i niemożność zrobienia ze swoją muzyką tego, co by się chciało. Ale widoczna jest już stopniowa poprawa i miejmy nadzieję, że będziemy mogli się skupić teraz bardziej na muzyce, a album ukaże się w sklepach jak najszybciej. Jak nastroje przed wizytą w Polsce?

Do tej pory wszystko robiliście sami - nagrywaliście, wydawaliście i promowaliście swoją muzykę. Jak sobie z tym radzicie?

Nie możemy się doczekać zagrania na Electric Nights! Polscy fani bardzo nas wspierali przez kilka ostatnich lat, spora część naszych słuchaczy na Last.fm jest z Polski. Nie wiem, czy uda się nam wydać płytę przed festiwalem, ale każdy, kto wybiera się na koncert, powinien namówić też innych i w ten sposób wszyscy będziemy się świetnie bawić. Bardzo chciałbym, żeby pojawiło się dużo ludzi i żeby nasza twórczość nie była dla nich czymś całkowicie obcym. Nasze dwie EP-ki i dwa utwory z płyty są ciągle dostępne za darmo na naszej stronie www.binarymuseum.net i na Last.fm. Szczególnie niecierpliwie wyglądam zagrania na tym koncercie „Uncorrupted”, bo to była jedna z pierwszych piosenek Museum, jaka powstała i w dodatku napisałem ją w Polsce.

Na szczęście coś się zmienia. Znaleźliśmy ludzi, którzy za nas zajmują się stroną biznesową całego przedsięwzięcia. Nigdy nie

Rozmawiał: Emil Macherzyński Tłumaczenie: Anna Charzyńska

12 Electric Nights


LIVE FAST, love strong and die young Half Light

W tym roku upływa dziesięć lat od niespodziewanej śmierci Grzegorza Ciechowskiego. Rodzimi artyści pamiętają o liderze Republiki, o czym może świadczyć niedawny koncert „Tribute to Republika” czy opublikowana w ubiegłym roku płyta „Ciechowski. Moja krew” Kasi Kowalskiej. Tematem poniższego wywiadu jest inne wydawnictwo - zawierająca nowe wersje utworów z pamiętnych „Nowych sytuacji” Republiki płyta „Nowe orientacje” zespołu Half Light. O niej rozmawialiśmy z klawiszowiecem formacji Piotrem „Piterem” Skrzypczykiem.

W półmroku, ale bez strachu D

laczego ze wszystkich polskich płyt zdecydowaliście się akurat na „Nowe sytuacje”?

Album „Nowe Sytuacje” nie był kwestią wyboru. Wszyscy jesteśmy ogromnymi fanami zespołu Republika, a ta akurat płyta wywarła na nas ogromny wpływ. Uważamy ją za jedno z najważniejszych wydawnictw w historii polskiej muzyki rockowej. Sam pomysł stworzenia takiego wydawnictwa powstał już jakiś czas temu. Wspólnie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że warto taki krążek stworzyć w inny sposób. Kompozycje Grzegorza Ciechowskiego i zespołu Republika są bardzo inspirujące, kreowanie ich nowych aranżacji było dla nas wszystkich olbrzymią przyjemnością.

Nie boicie się, że album z coverami na tak wczesnym etapie kariery może Wam zaszkodzić? Nie zastanawialiśmy się nad tym. Myśl o stworzeniu własnych wersji tak wyjątkowej płyty było dla nas wystarczającą siłą napędową. Postanowiliśmy to zrobić - pochylić głowę przed wspaniałymi piosenkami i ich twórcą, i, zachowując to, co było wg nas najcenniejsze, stworzyć nowy longplay Half Light. Zielone światło dla tego pomysłu od naszego wydawcy było bodźcem przypieczętowującym

decyzję. W pewnym sensie podobnie było z naszą pierwszą płytą „Night In The Mirror”, podczas tworzenia której nie przyświecała nam myśl o robieniu jakiejś oszałamiającej kariery, a raczej o stworzeniu albumu wyrażającego naszą muzyczną pasję i wewnętrzne przeżycia. Staraliście się zachować ducha oryginałów, czy postawiliście sobie za zadanie, by jak najdalej od nich odejść? Kierowaliśmy się własnym wyczuciem w tym, jakie elementy potraktować jako te najważniejsze oraz najcenniejsze w utworach z „Nowych Sytuacji” i te pozostawiliśmy bez zmian. Reszta była efektem inspiracji i własnego postrzegania muzyki. Generalnie jednak, odpowiadając wprost na pytanie, staraliśmy się zachować ducha oryginałów. Nie było to jednak dla nas żadnym ograniczeniem. Płyta oryginalna była bardzo surowa aranżacyjnie i brzmieniowo, co oczywiście było jej atutem. Jednak same kompozycje dają ogromne możliwości interpretacyjne, które staraliśmy się wykorzystać. Na krążku „Nowe orientacje” jest bardzo wiele naszej myśli muzycznej. Mimo że linie wokalne są bardzo zbliżone do oryginałów, to jednak nie jest to proste kopiowanie. Zarówno w sferze interpretacyjnej, jak i produkcyjnej głosu mamy dużo do zaoferowania słuchaczowi. Electric Nights

13


W warstwach gitarowych posunęliśmy się jeszcze dalej. Krzysiek Marciniak jest daleki od trzymania się jakichkolwiek konwencji. Bardzo często jesteśmy pod dużym wrażeniem jego pomysłów na gitarowe granie, co również słychać na tej płycie. Aranżacje są utrzymane w pewnej umownej konwencji Half Light – o ile można tak powiedzieć. Jest w nich jednak o wiele więcej energii niż na naszej pierwszej autorskiej płycie, a wynika ona z samych kompozycji Republikańskich, które mają jej ogromny ładunek. Na Waszej stronie internetowej można przeczytać: „Założeniem zespołu jest przeniesienie słuchacza w intymny, ciepły, choć czasem niespokojny półmrok, w którym zagubiony we współczesności człowiek może się ukryć i odnaleźć siebie”. Nie boicie się tworzyć muzyki wymagającej zaangażowania? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta - nie boimy się (śmiech). Wynika to z założeń, jakie poczyniliśmy wspólnie przy powstawaniu zespołu i które sprawdzają się znakomicie - co możemy stwierdzić po dwóch latach. Realizujemy pasję opartą na własnym postrzeganiu muzyki i to właśnie chcemy przekazać słuchaczowi. Dajemy coś od siebie, a nie realizujemy zamówienie na dźwięki (śmiech). Half Light to formacja stworzona przez doświadczonych muzyków. Jakimi projektami zajmowaliście się zanim zaczęliście grać razem? Mimo wspólnych inspiracji muzycznych wywodzimy się z nieco różnych klimatów. Krzysiek Janiszewski wcześniej współtworzył rockową Vitaminę, psychodelicznego Doktora C, rockowo-progresywny zespół Syndrom, metalową grupę Stainless, współpracował również z Januszem Niekraszem z TSA. Krzysiek Marciniak, inspirujący się bardzo mocno grupą King Crimson i muzyką Roberta Frippa, również był współtwórcą grupy Syndrom oraz uczestniczył w innych tego typu projektach. Ja natomiast wywodzę się z elektronicznych rejonów, które w bardzo szerokim zakresie stylistycznym od el-muzyki przez elementy transowe aż do world music tworzyłem z grupą Endorphine wraz z Krzysztofem Kurkowskim i Adamem Mr Smokiem Bórkowskim, nadal odnoszącym sukcesy w tych obszarach. Stylistyka Half Light jest wypadkową Waszych fascynacji, czy raczej mamy tutaj do czynienia z jakąś osobą dominującą, decydującą, w którą stronę pójdziecie?

minowała nasze działania na żywo. Kilka dni temu w Toruniu odbył się koncert „Tribute to Republika”. Kto Waszym zdaniem najciekawiej interpretował utwory grupy? Braliśmy w tym koncercie udział zarówno jako słuchacze, jak i muzycy, i przyznajemy, że poziom toruńskiej sceny muzycznej jest bardzo wysoki. Wszyscy wykonawcy zaprezentowali doskonałe i naprawdę ciekawe interpretacje utworów Republiki. Trudno jednak traktować ten występ jako swoistego rodzaju rywalizację estetyczną z tego względu, że wykonawcy prezentowali bardzo rozpięty wachlarz stylistyczny od rocka przez hip-hop z eksperymentami, klasycznie ujęte ballady czy klimat poezji śpiewanej aż po wersje metalowe. Każdy z artystów miał bardzo wiele do zaoferowania, czego odzwierciedleniem były reakcje publiczności, która przybyła na koncert w naprawdę imponującej ilości i reagowała bardzo żywiołowo. Debiut Half Light ukazał się niecały rok temu, teraz dostajemy drugą płytę. Wspaniałe tempo. Czy to znaczy, że nowy album Waszego projektu ukaże się w 2012 roku? W tym przypadku odpowiedź brzmi „nie” (śmiech). Na pierwszy krążek mieliśmy dość sporo czasu, robiliśmy go bez żadnego napięcia, bez żadnych terminów, docierając się wzajemnie. Jesteśmy z niego zadowoleni, choć z perspektywy czasu być może niektóre rzeczy moglibyśmy zmienić. Druga płyta tworzona była w oparciu o konkretny termin w dość krótkim czasie, ale z kolei z takim materiałem, którego siła inspiracji była wielka. Można zatem powiedzieć, że zrobiliśmy ogrom pracy w niedługim czasie, ale... bez dużego wysiłku - piosenki w nowych aranżacjach powstawały niejako samoistnie. O trzecim albumie już myślimy. Zakładamy jednak, że poświęcimy na niego więcej czasu. Chcemy podnieść sobie poprzeczkę, postaramy się zrobić jeszcze ciekawsze utwory, bardziej dopieszczone. Chcemy ich przede wszystkim stworzyć dużo więcej, by samemu mieć większy komfort wyboru kawałków na krążek. Być może też płyta będzie odrobinę mniej mroczna. Ciągle jednak będzie to Half Light z tym rysem, który spowodował, że pierwszy krążek był odbierany bardzo pozytywnie. Rozmawiał: Maciek Kancerek

I tak, i nie (śmiech). Pomysł powstania i ogólne założenia Half Light wykiełkował w głowie Krzyśka Janiszewskiego. Jednak jego intuicja w doborze osób do zespołu była na tyle dobra, że teraz współtworzymy i wyznaczamy kierunek muzyczny już wspólnie. Jako że po dwóch latach muzykowania można powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi, to nie mamy problemów z porozumieniem się zarówno w kwestiach muzycznych, jak i czysto technicznych. Krzysiek Janiszewski, jako najbardziej doświadczony muzycznie, czuwa jedynie nad tym, byśmy w tych burzach mózgów nie skręcili w nieodpowiednią stronę. Jest z resztą skarbnicą naprawdę ciekawych pomysłów, które realizujemy ze wspólną pasją. Czy koncertom promującym „Nowe orientacje” będzie towarzyszyć jakaś specjalna oprawa związana np. z charakterystyczną dla „Nowych sytuacji” kolorystyką? Nad wizualną stroną naszych występów ciągle jeszcze pracujemy. Nie planujemy związać się w 100% z koncertową estetyką Republikańską. Staramy się raczej wypracować własny styl. Płyta „Nowe orientacje” jest płytą okolicznościową i nie chcemy by zdo14 Electric Nights

Half Light


alternative STAGE Ścianka

Bez podcinania żył

O nadchodzących albumach, o tym, dlaczego nie usłyszymy ich na czarnym krążku i innych kwestiach rozmawialiśmy z liderem Ścianki Maciejem Cieślakiem zaraz po sierpniowym występie w Łodzi. Zespół, ostatecznie chyba przystosowując się do formuły tria (w której grają od 2005 r.), dał świetny koncert, złożony wyłącznie z nowego, bardziej matematycznego i rockowego materiału. Jaki los spotka te piosenki? Czytajcie dalej.

O

głosiliście dzisiaj sporą ilość nowości na stronie Waszego labela My Shit In Your Coffee… Zaplanowane są trzy nowe wydawnictwa, ale pewnie będzie mniej, jak to w życiu (śmiech). Od dawna pracuję nad płytą Ścianki, która ma się ukazać w połowie października. Chcemy też wydać wreszcie obiecaną EP-kę z singlem „Shift The Night For Tomorrow” i jego dwunastoma remixami, musimy jeszcze ustalić kolejność tych utworów. A w archiwum mam od wielu lat bardzo fajną sesję improwizacyjną - dwie perkusje, trąbka, flet prosty, klawisze i generator hałasów. Historia tego jest taka, że nasza koleżanka Danusia (Kiewłeń - przyp. red.) często organizowała w klubie Sfinks pokazy swoich slajdów. Jako że robiła to od wielu lat, to Florek (Robert Florczak - przyp. red.), ówczesny kierownik klubu, zaproponował

jej swój własny wieczór, tym razem nie ze slajdami do muzyki, a z muzyką do nich. I Danusia poprosiła mnie, żebym skleił na tę okazję jakiś skład. Skończyło się tym, że ja grałem na jednej perkusji, na drugiej Michał Gos, na flecie prostym grał Paweł Nowicki z Kobiet, nasz kumpel Olaf (Woliński - przyp. red.) na trąbce, Szymon z Szelestu Spadających Papierków na generatorze, a Jowita z Oczi Cziorne na klawiszach. Wyszedł z tego ciekawy konglomerat zespołów i naprawdę szamańska jazda. Wystąpiliśmy bez żadnej próby i grało się nam tak fajnie, że stwierdziłem, iż koniecznie trzeba to zarejestrować. Tydzień później umówiliśmy się u mnie w studio i zrobiliśmy sobie taką jednodniową sesję. I jako że konsumowaliśmy podczas niej alkohol, to utwory z pierwszej taśmy wyszły bardzo fajnie, potem grało się nam coraz lepiej, ale wychodziło z tego coraz większe gówno (śmiech). Pierwszych parę

kompozycji wyszło naprawdę dobrze i noszę się z zamiarem wydania tego od kilku lat, więc chyba już najwyższy czas z tym ruszyć. Wydacie to jako Ścianka? Nie wiem jak to się będzie nazywać, ale na pewno nie jest to Ścianka. Właściwie powinniśmy te nagrania zatytułować „Slajdy Danusi”, bo przecież po to to robiliśmy (śmiech). Po raz pierwszy Wasz nowy album doczekał się prawdziwej daty premiery. Nie boicie się oczekiwań? (śmiech) No, jeszcze się okaże, czy to prawdziwa data premiery. Wiesz, jakbyśmy się czegoś obawiali, to siedzielibyśmy schowani po jakichś norkach albo na siłowni i w ogóle nie zajmowali się muzyką. To są Electric Nights

15


ale w pewnym momencie załapałem, o co chodzi. Ile można robić w jednej materii? Taka jest dynamika ludzkiego umysłu, przecież nie jecie w kółko tego samego. Chyba, że jecie (śmiech), ale u nas to wygląda inaczej, chwała Bogu. Zawsze funkcjonowaliśmy tak, że kolejny utwór mógł być diametralnie różny od poprzedniego. A te hardrockowe numery... Miałem ciężką jesień półtora roku temu, to chyba są ciągle reperkusje tego faktu. Doczekamy się w końcu jakiegoś winyla od My Shit In Your Coffee, swego czasu bardzo zapowiadanego?

Ile można robić

w jednej materii? z naszym pierwszym dla nas ważne rzeczy, basistą, Wojtkiem MiTaka jest a kwestia odbioru, nie chałowskim. „Not Fake obrażając nikogo, jest dynamika ludzkiego umysłu, Enough” z kolei wydla nas tak naprawdę przecież nie jecie konywaliśmy jeszcze drugorzędna. Najważw kółko tego samego. w składzie z Jackiem Laniejsze jest, czy nam się chowiczem i Andrzejem to podoba i czy udało nam się wyrazić coś z siebie, bo po to się Koczanem, nie załapał się na „Pana Planeto wszystko robi, nie? I dopiero kiedy my tę”, bo kompletnie tam nie pasował. Mamy stwierdzimy, że jest OK, udało się, to wy- też kilka piosenek numerowanych i jest puszczamy to dalej. Jak to w życiu, połowie „Piosenka #1”, wymyślona pod koniec 1994 się wszystko podoba, połowie nie podoba roku, jakiś tydzień po założeniu zespołu, się nic, ale to dotyczy każdego zespołu, od i ona tak czeka już siedemnaście lat (śmiech). Bayer Full po Led Zeppelin. Każdy się cie- To będą trzy numery, które wcześniej niszy, gdy rzeczy, które robi, zdobywają uzna- gdzie nie trafiły, ale teraz nadszedł ich czas. nie, to oczywiste, ale bez przesady, nikt sobie Poza tymi piosenkami reszta jest z okresu, w którym gramy z Michałem. Te bardziej nie będzie podcinać żył. hardrockowe utwory to już ostatni rok i muNa płycie znajdą się głównie nowe piosen- szą niestety dopiero poczekać na swoją kolej. ki znane z koncertów? Skąd taka zmiana brzmienia w kierunku Tak naprawdę na tej płycie, którą teraz mocniejszych gitar? wydajemy, zebraliśmy to, co powstało od Może zmiana wzięła się stąd, że zokiedy gra z nami Michał, czyli przez ostatnie sześć lat. Jest kilka wyjątków. „Small Things” stałem fanem Black Sabbath (śmiech). pochodzi z 1997 roku, graliśmy go jeszcze Naprawdę, kiedyś się śmiałem z tych gości, 16 Electric Nights

Na wydanie winyla napaliłem się już jakiś czas temu, ale potem zacząłem zagłębiać się w kwestie techniczne, razem ze znajomymi - Wojtkiem Czarnym, który robi winyle od kilkunastu lat i Piotrkiem, geniuszem elektroniki. We dwóch jeździli po tłoczniach, sprawdzali procesy technologiczne itd. Wyszło na to, że w dzisiejszych czasach to wszystko to jest generalnie ściema. Za każdym razem materiał na winyl przechodzi z płyty kompaktowej - po prostu wsadza się to do jakiegoś odtwarzacza kompaktowego albo puszcza z komputera. Pół sukcesu, jakbyśmy mieli własne przetworniki, które zrobił Piotr, bo one są rzeczywiście dobre. Ale do tego dochodzi kwestia maszyn do nacinania płyt. W Europie są to w większości maszyny Studera, ale one, z tego co mówi Piotr, a ja mam do niego zaufanie, mają nieprzemyślaną konstrukcję, która zamula dźwięk. On jest purystą, więc pewnie przesadza, ale tak czy inaczej efekt jest taki, jakby ktoś słuchał sobie nagrań z kompaktu i nagrał to na winyl - kompletnie bezsensu. Tak było np. z ostatnią płytą Kristen. Zamówili winyle i przyszli do mnie z trzema próbnymi tłoczeniami, żeby wszystko posprawdzać. Słuchamy sobie tego, a ten krążek brzmi po prostu jak gówno, podczas kiedy kompakt znakomicie. Jeśli z winyla słyszysz to samo, co na płycie kompaktowej tylko, że gorzej, to nie ma to sensu. Druga sprawa - tłoczenie wosków jest strasznie drogie. Płyta kompaktowa to koszt rzędu 3 zł. Najdroższa w tym wszystkim jest okładka. Natomiast winyl wyniósłby ok. 10 zł za sztukę. Trzeba włożyć dużo kasy, a istnieje ryzyko, że niewiele osób to kupi. Zamówić minimum 500 sztuk, a sprzedalibyśmy pewnie z 30 płyt i byśmy do emerytury siedzieli z tą stertą. Za to jako gadżet kolekcjonerski taki winyl to fajna rzecz. Ma ten czar. Specjalne podziękowania dla Ryszarda Gawrońskiego za realizację i Anny Charzyńskiej za transkrypcję.

ROZMAWIAŁ: Emil Macherzyński ZDJĘCIA: Rafał Nowakowski


Hard STAGE ‚

Jane s Addiction

Nic nigdy

nie wiadomo Pojawienie się w sklepach płyty „Strays” w 2003 r. było zaskoczeniem dla fanów Jane’s Addiction. Od wydania poprzedniego krążka minęło trzynaście lat, zespół zaliczał kolejne rozpady i reaktywacje, a jego członkowie zdążyli stworzyć kilka pobocznych projektów. Co się działo ich w obozie od tamtej pory? Po staremu - muzycy się rozchodzili, schodzili i znów rozchodzili. Osiem lat po wydaniu „Strays” kapela przygotowuje się do wypuszcznia na rynek kolejnej płyty, „The Great Escape Artist”.

T

rudno w to uwierzyć, ale zjawisko zwane Jane’s Addiction funkcjonuje na scenie już (choć oczywiście z kilkoma przerwami) od 26 lat. Jeszcze trudniej przyjąć do wiadomości fakt, że formacja z takim stażem ma swoim koncie zaledwie trzy albumy. Inna sprawa, że to bardzo dobre albumy. Czy czwarty krążek utrzyma ten trend? Tego dowiemy się w już niedługo. Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie. Niby premierę materiału wyznaczono na 26 sierpnia, ale niektóre źródła podają jako pewniejszą datę 4 października. Wedle początkowych

założeń płyta miała wyjść w sierpniu. Jane’s Addiction są składem do tego stopnia nieprzewidywalnym, że z oficjalnym potwierdzeniem premiery trzeba chyba poczekać do momentu, w którym faktycznie longplay pojawi się na półkach. Materiał na nowe LP powstawał od 2008 roku. Podczas ostatniej jak dotąd reaktywacji Jane’s Addiction wyruszyli na wspólną trasę z Nine Inch Nails i dowodzonym przez Toma Morello Street Sweeper Social Club. Wymowna nazwa NIN/JA

Tour sugerowała, że nowy projekt gitarzysty Rage Against The Machine nie był specjalnie ważnym elementem przedsięwzięcia. W jego ramach na początku lipca 2009 r. grupa zawitała do Poznania, nie wystąpiła jednak ani z NII (ci pojawili się w tym samym mieście kilka tygodni wcześniej), ani SSSC. Wyprawie towarzyszyło okazjonalne wydawnictwo, na którym każda z formacji umieściła dwie kompozycje (materiał można było pobrać za darmo z sieci). Perry Farrell i spółka na potrzeby „NIN/JA 2009 Tour Sampler” nagrali studyjne wersje Electric Nights

17


„Chip Away” i „Whores” - piosenek, które były do tej pory dostępne wyłącznie na koncertowym debiucie „Jane’s Addiction”. „To dopiero początek” - odgrażał się w wywiadach Perry Farrell. Zespół zaraz po powrocie z NIN/JA Tour miał wejść do studia i nagrać nowe piosenki. Plany posypały się jednak wraz z odejściem Erica Avery. Trwające na stanowiskach trio Perry Farrell, Dave Navarro, Stephen Perkins zwróciło się z prośbą o pomoc do mózgu TV On The Radio Davida Sitka. Nowy nabytek składu uzupełnił tzw. creative team. Sitek miał istotny udział w powstawaniu nowych utworów, stając się drugim producentem obok Richa Costeya (pracował wcześniej z m.in. z Muse i Interpol). Muzyk TV On The Radio nagrał także część ścieżek basu na nowy album Jane’s Addiction. Przez amerykańską załogę przewinęło się kilku pierwszoligowych basistów. Tym oryginalnym i przez wielu fanów uważanym za jedynego słusznego był Eric Avery. To właśnie z nim Jane’s Addiction odwiedzili Polskę. Przez jakiś czas grupę wspierał stary znajomy z Kalifornii, niejaki Michael Balzary znany bardziej jako Flea. W czasach „Strays” na basie grał Chris Chaney. Też nie był pierwszym lepszym gościem z ulicy, przed Jane’s Addiction występował m.in. w zespole Alanis Morissette. Chaney jest członkiem aktualnego składu formacji, brał udział w nagraniach „The Great Escape Artist”. To właśnie on występuje z grupą podczas koncertów. Jego bezpośrednim poprzednikiem był Duff McKagan, z którym zespół rozstał się w bardzo przyjaznej atmosferze po kilku miesiącach. „Świetnie się dogadywaliśmy, od strony imprezowej było naprawdę wspaniale, ale Duff jest z innego muzycznego świata” - tłumaczył decyzję lider Jane’s Addiction. Również były basista Guns N’ Roses chwalił sobie czas spędzony w dowodzonej przez Farrella kapeli. Pierwszy fragment „The Great Escape Artist” pojawił się na początku kwietnia tego roku. Zespół udostępnił za darmo piosenkę „End To The Lies”, do której kilka tygodni później powstał teledysk. Perry w wywiadach w następujący sposób opisywał nowe numery: „To mroczna mieszanka post-punkowo-gotycka, z której Jane’s słynie z odrobiną współczesnej muzyki typu Muse czy Radiohead. Choć bardzo chciałbym dogodzić starym fanom, nie mogę przestać iść do przodu”. Przy okazji frontman wyjaśniał znaczenie tytułu: „Uwielbiam uciekać od przeszłości. Ta była wspaniała, ale po prostu wolę patrzeć przed siebie”. Pod koniec lipca zespół pochwalił się kolejnym numerem, imponującym „Irresistible Force”. Cudowny, przestrzenny refren z rzadkim u Jane’s Addiction klawiszem potwierdza słowa Farrella 18 Electric Nights

o ciągłym rozwoju i patrzeniu przed siebie. Jeśli cała płyta utrzyma poziom dwóch udostępnionych piosenek, będziemy mogli mówić o jednym z głównych pretendentów do tytułu płyty roku.

„Uwielbiam uciekać od przeszłości. Ta była wspaniała, ale po prostu wolę patrzeć przed siebie”.

Artyści wspólnie z wytwórnią EMI ogłosili konkurs na najlepszy remix promującej longplay piosenki, w którym nagrodą jest 1000 dolarów i umieszczenie przerobionego kawałka na oficjalnym singlu, a głosowanie (internautów) odbywa się za pośrednictwem profilu Jane’s Addiction na Facebooku. Co stanie się po wydaniu

„The Great Escape Artist”? W tej wywrotowej grupie nic nigdy nie wiadomo. Zespół w tej chwili koncertuje, po premierze krążka prawdopodobnie zwiększy się częstotliwość występów. Potem pewnie nastąpią kolejne rozpady i reaktywacje. A kolejna płyta? Cóż, raczej nie za dwa lata. Ale być może nie trzeba będzie czekać osiem czy nawet trzynaście. Póki co wypatrujmy jednak najnowszego dzieła Jane’s Addiction - album zapowiada się wybornie. Tekst: Maciek Kancerek


PROGRESSIVE STAGE Nosound

Rozmowy z samym

sobą

D

zwonię do Ciebie do Anglii - mieszkasz tam obecnie?

Tak, przeniosłem się z Włoch kilka lat temu. Lada dzień ukaże się „The Northern Religion Of Things”, nowa płyta Nosound, na której zarejestrowane są próby, w trakcie których przygotowywałeś się do solowych występów. Czy odtworzenie brzmienia Nosound przez jedną osobę stanowiło wyzwanie? To nie było łatwe, głównie ze względów technicznych. Musiałem poradzić sobie z problemem jednoczesnego grania na gitarze akustycznej i wydobywania dźwięków

Słowo „Italia” dość często występuje w połączeniu z przymiotnikiem „słoneczna”. Określenie to nie bardzo pasuje do muzyki, jaką od kilku już lat dostarcza nam grupa Nosound. M.in. o dopiero co wydanej płycie „The Northern Religion Of Things” opowiada Giancarlo Erra - lider wloskej formacji i współtwórca projektu Memories Of Machines.

z instrumentów klawiszowych. Było z tym sporo kłopotów, ale szczerze mówiąc, okazało się również świetną zabawą. Bardzo mi się podobało. Taki nieoczekiwany powrót do niektórych utworów, powrót do uczuć, które towarzyszyły ich powstawaniu. Do czasu, kiedy grałem tylko na akustycznej gitarze, fortepianie czy śpiewałem. Na płycie nie ma premierowych kompozycji. Czy do tego, żeby wydać ten album skłoniła Cię intymność tych wykonań?

Na początku nagrywałem próby tylko po to, żeby sprawdzić, czy wszystko jest OK. Jednak już od pierwszej sesji czułem coś wyjątkowego. Po wysłuchaniu utworów stwierdziłem, że mogę do nich dodać jakiś nowy pierwiastek, dlatego postanowiłem urządzić sesję w studio. Nie nagrywałem na wielośladzie, jedynie stereo. Chciałem jak najwierniej oddać brzmienie koncertowe. Po jakimś roku wróciłem do tych nagrań, ponieważ firma Kscope poprosiła mnie o kolejny solowy występ w Londynie, który odbędzie się we wrześniu tego roku. Wysłałem taśmy do wyElectric Nights

19


twórni. Zgodzili się ze mną, że warto wydać te nagrania. To inny obraz kompozycji, które słuchacze już znają. „Kites” czy „The Broken Parts” wszyscy kojarzyli z pełnej, zespołowej aranżacji. Mnie bardzo spodobała się wersja solo. Dlatego to wypuściliśmy na rynek. Czy to zatem taki powrót do przeszłości, kiedy Nosound był Twoim jednoosobowym projektem? Tak, coś w tym rodzaju. Choć przecież już „Sol29” był albumem z rozbudowanymi aranżacjami. Tym razem chciałem wrócić do korzeni, mocniej położyć nacisk na śpiewanie, na znaczenie tego o czym śpiewam, nie oblewać tego ścianą gitar czy syntezatorów. Czyli to bardzo osobista płyta. Tak, absolutnie. Dlatego tak bardzo ją kocham. Pewnie to zbyt daleko posunięte przypuszczenie, ale skoro możesz działać sam, po co Ci cały zespół (śmiech)? To coś zupełnie innego. Wciąż uwielbiam granie z innymi ludźmi. Nagrania kameralne preferuję raczej jako kontrast. Jestem fanem kompleksowo brzmiących piosenek. Jeśli robisz coś sam, osiągnięcie tego jest niemożliwe. Nawet jeśli nagrasz w studio wszystkie instrumenty, to wciąż tylko Twoja wizja. Gdy grasz z innymi, napotykasz interakcje, inny punkt widzenia. Nawet jeśli to ja komponowałem i nagrywałem demo, kiedy graliśmy, to razem działy się rzeczy magiczne. To co mi wydawało się najlepsze, nie zawsze było takie dla innych. Wolę granie z zespołem, choć granie solo było miłym kontrastem po czterech latach tworzenia z nimi. A co z nowym materiałem? Obecnie pracuję nad nowym albumem, który powinien ukazać się w pierwszej połowie przyszłego roku. Napisałem już prawie całą muzykę, teraz wybieram utwory. Będzie to pełny nowy krążek zagrany przez cały zespół. Myślę, że to, co do tej pory powstało, to bardzo dobry materiał. Mix tego, co robiliśmy wcześniej, choć nie jest to cofanie się do przeszłości. Patrzymy w przyszłość. Nie jest to nowy „A Sense Of Loss”, nie będzie podróży do rockowych rzeczy jak na „Lightdark”. Myślę, że czuć tu różne wpływy np. post-rock. Choć na „A Sense Of Loss” także były widoczne, to na nowym albumie używamy więcej przesterowanych brzmień. Niekoniecznie gitar. Jest sporo przesterów w klawiszach czy perkusji. Warstwa tekstowa również będzie nowa. W ciągu ostatnich 2-3 lat zaszły dość istotne zmiany w moim 20 Electric Nights

życiu osobistym i będą one odzwierciedlone w tekstach. Do Włochów przylgnęła opinia raczej wesołego narodu, natomiast muzyka Nosound zdaje się być przeciwieństwem wesołości. Steven Wilson, który był producentem albumu Memories Of Machines i gościnnie zagrał na gitarze, powiedział, że najbardziej inspirują go smutne uczucia. Czy z Tobą jest podobnie? Jako słuchacz nigdy nie lubiłem szybkich temp czy wesołej muzyki. Zawsze wolałem, o ile nie smutną, to w jakiś sposób melancholijną. Czasem melancholia może być pozytywna. Tak też jest zorientowana muzyka Nosound. Zgadzam się, że wiele osób oczekuje, że Włosi będą weseli. Nie wiem, czy jestem wyjątkiem, czy nie (śmiech). Podobnie przeciętny Włoch powinien być jeszcze piłkarzem, a ja o piłce nożnej nie wiem absolutnie nic - z tego punktu widzenia mógłbym być wyjątkiem. Może dlatego postanowiłem przenieść się do Wielkiej Brytanii. Nie czułem się prawdziwym Włochem (śmiech).

Ale fam futbol też jest bardzo popularny! Fakt (śmiech). Co podoba mi się w słowach Stevena to to, że sztuka zwykle jest inspirowana smutkiem, melancholią bądź ogólniej - negatywnymi uczuciami. Są one mocniejsze, głębsze, potrafią ranić. Osobiście, gdy jestem smutny, wolę smutek czy melancholię wyrzucić z siebie przenosząc je do muzyki. Gdy jestem wesoły, mam ochotę cieszyć się radością, być jej częścią. Czyli radość jest w tym wypadku sferą prywatną? Tak, nie lubię komponować, gdy jestem szczęśliwy. Wolę wyjść na spacer, spędzić czas z przyjaciółmi, iść na piwo, po prostu cieszyć się życiem. Czasem nie jest łatwo mówić o swoim smutku, o czymś co nas rani czy czego się boimy. Wówczas pomaga przeniesienie, zamiana tych uczuć na tekst utworu. W pewien sposób rozmawiasz o tym sam ze sobą, tak jak byś był własnym psychologiem.


Ale kiedy grasz nie jesteś jednak nieszczęśliwy? Mógłbyś być zaskoczony! Na scenie wszyscy bardzo się koncentrujemy. Jestem w stanie powrócić do uczuć, emocji, które były przyczyną powstania piosenki. Mógłbym nawet rozpłakać się podczas występu. Możemy wykonać na żywo utwór przepełniony emocjami, ale jak tylko się skończy, możemy być najzabawniejszymi czy najgłupszymi osobami na świecie. Znajomi, który widzieli nasze próby, czasem są zaskoczeni oglądając nas, ponieważ oczekiwali bardzo poważnych ludzi. To dlatego, że swoje negatywne strony potrafimy włożyć w muzykę, pozytywne zaś idąc choćby na pizzę. Na scenie używasz smyczka. Czy to zabieg mający na celu wzbogacenie leniwego brzmienia Nosound, czy może raczej uatrakcyjnienia wizualnej strony występów? W studio też Ci się to zdarza? Głównie w studio. Ale fajnie to wygląda również na scenie. Jeśli kiedykolwiek widziałeś nasz koncert, wiesz, że nie jesteśmy zespołem, który stara się wyglądać pięknie czy skupiać się na samych sobie. Używam smyczka, ponieważ podoba mi się ciągłe, mocne brzmienie, które pozwala osiągać. To wciąż dość oryginalne. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem pierwszy - Jimmy Page robił to już w latach 70., a ostatnio choćby Sigur Rós. Nie jestem jedyny, ale bardzo to lubię.

Dwa miesiące temu ukazała się płyta „Warm Winter” Memories Of Machines, projektu, który tworzysz z wokalistą No-Man, Timem Bownessem. Jak doszło do jego powstania?

stwierdziliśmy, że mamy wystarczająco dużo materiału, a że było to inne niż Nosound i inne niż No-Man, postanowiliśmy wydać to jako odrębny projekt - Memories Of Machines.

Pierwszy raz skontaktowałem się z Timem mailowo w 2005. Ponieważ prowadzi firmę Burning Shed, wysłałem mu także egzemplarz „Sol29” - chciałem, aby Nosound znalazł się w ich katalogu. Materiał bardzo mu się spodobał. Pracowałem wówczas nad

Moim zdaniem dzięki użyciu dużej ilości instrumentów akustycznych aranżacje na „Warm Winter” są cieplejsze niż na „Lightdark”.

Możemy wykonać na żywo utwór przepełniony emocjami, ale jak tylko się skończy, możemy być najzabawniejszymi czy najgłupszymi osobami na świecie.

„Lightdark” i zapytałem, czy nie moglibyśmy zrobić coś razem. Udało się nagrać „Someone Starts To Fade Away”, które znalazło się na płycie. Wysłałem mu demo z pierwszą wersją, 2-3 dni później odesłał mi wokale, które okazały się fantastyczne. Obaj byliśmy zaskoczeni rezultatem. Na początku nie zakładaliśmy, że współpraca się rozwinie. Po gościnnym udziale na „Lightdark” kontynuowaliśmy tworzenie piosenek. Cieszyliśmy się pisaniem muzyki razem. Jakiś rok temu

Sam nie wiem, zależy co masz na myśli mówiąc „cieplejsze”. Wydaje mi się, że cieplejszy jest Nosound. Z pewnością utwory Memories Of Machines mają dużo bardziej spójne brzmienie. W Nosound składają się one z wielu warstw, kompozycje trwają nawet 17 minut. Na „Warm Winter” chodzi bardziej o piosenkę, więc różnice na pewno istnieją. Na albumie pojawia się wielu gości. Robert Fripp, Peter Hammill, Jim Matheos, Steven Wilson, Peter Chilvers to tylko nieliczni. Czy był jakiś klucz ich doboru? Nad płytą pracowaliśmy jakieś cztery lata. Sam grałem na prawie wszystkich instrumentach i bardzo chciałem zaprosić kogoś świeżego, kto nie będzie znał muzyki. Niektórzy z nich pracowali już z No-Man bądź ich płyty ukazywały się w Burning Shed. Tak było np. z Peterem Hammillem. „Change Me Once Again” początkowo było nagrane przez Nosound, więc chciałem, aby Electric Nights

21


i tu wystąpili muzycy Nosound. Potem pojawił się pomysł zaangażowania perkusisty Paatos, zawsze uwielbiałem jego grę. Nie było jakiejś jednej idei, chcieliśmy, żeby pojawił się ktoś inny i odbywało się to na zasadzie „piosenka po piosence”. Wymyślaliśmy gości do każdej z nich. A jak udało się zdobyć Roberta Frippa? Robert wysłał Timowi kilka soundscapesów i od razu na bazie jednego z nich stworzyłem strukturę utworu z akordami gitary akustycznej. Zapytałem Tima, czy mogę to wypróbować i po kilku dniach wróciłem z gotową muzyką. Nie było to trudne. Robertowi również bardzo się spodobało i zaakceptował końcowy efekt. Dla mnie była to wielka rzecz. Czyli utwór powstał na bazie jego partii? Zupełnie tak samo jak najnowsza płyta A King Crimson ProjeKct. W taki sam sposób pracował Jakko Jakszyk… Cała muzyka i pomysł zrodziły się z jego partii. Zresztą zaraz po „At The Centre Of It All” to mój ulubiony utwór na płycie. Jesteś Włochem, ale czy kiedykolwiek interesowałeś się klasycznym włoskim

rockiem progresywnym? Zespołami takimi jak choćby Il Balletto di Bronzo, Premiata Forneria Marconi, Banco del Mutuo Soccorso? To prawdopodobnie powód, dla którego przeniosłem się do Anglii (śmiech)… Poważnie, nigdy nie lubiłem Il Balletto di Bronzo, Le Orme czy PFM. Jedynym zespołem, jaki lubiłem z tego okresu to Banco. Ale głownie ze względu na wokale i znaczenie tekstów. Szczerze, nie jestem zbyt wielkim fanem tego typu progresywnej klasyki. Rzeczy jak Yes, EL&P to nie moja działka. I dla mnie jest to zawsze zaskakujące - nie widzę powiązania między ich muzyką a Nosound, a każdy zdaje się je zauważać. Wydaje mi się to zabawne, ponieważ nigdy nie lubiłem tych zespołów. Pytam, ponieważ jesteś Włochem, a w latach 70., kiedy dorastałeś, były to dość znaczące zespoły. Być może, ale zawsze wolałem brytyjską, anglosaską muzykę. A dokładniej muzykę, która przychodziła z północnej Europy. Może to być metal, folk, post-rock, cokolwiek. Czuję jakieś dziwne powiązanie z tymi dźwiękami. Nawet dziś prawie w ogóle nie lubię włoskich rzeczy…

A znasz, lubisz jakieś polskie zespoły? Znam Riverside. Także Indukti. Graliśmy razem na Ino-Rock - zrobili na mnie duże wrażenie. Wielokrotnie z Nosound koncertowaliście po Polsce. Jak wspominasz wizyty u nas? Zawsze chcemy u Was grać. Jesteście jedną z najlepszych publiczności, przed jaką zdarzyło nam się występować. Jesteście bardzo ciepli! Publiczność bardzo skupia się na muzyce. To niesamowite uczucie, kiedy jesteś na scenie i widzisz, że ludzie naprawdę słuchają. Jest szansa na kolejną wizytę przy okazji wydania nowego albumu? Chciałbym. Być może wcześniej pojawię się na jednym, dwóch solowych występach, a potem wrócimy z zespołem. Miejmy nadzieję, że jeszcze przed nową płytą. Zawsze chcemy wracać do Polski, bo granie u Was to prawdziwa przyjemność. ROZMAWIAŁ: Robert Grablewski ZDJĘCIA: Giancarlo Erra, Mario Gessa, Marco di Meo

Zawsze chcemy wracać do Polski, bo granie u Was to prawdziwa przyjemność.

22 Electric Nights


folk STAGE

Kapela ze Wsi Warszawa

Folklor spoza

skansenu

Siedzimy przy ulicy Grodzkiej 15 w Lublinie, Mario z Magdą burzliwie dyskutują nad tym, które numery zagrać podczas wieczornego koncertu, Paweł bawi się z synem, reszta zespołu właśnie kończy jeść obiad. W głośniku zaczyna grać kolejny hit Lata z Radiem. Na moje pytanie, czy w tej sielskiej atmosferze potrzeba im jeszcze czegoś do szczęścia, wszyscy wybuchają śmiechem. Potem zaczyna się już poważna rozmowa. Prawie poważna rozmowa. Electric Nights

23


S

iedzą przede mną ludzie, którzy grają na największych muzycznych festiwalach, jeżdżą w trasy koncertowe po całym świecie i mają status międzynarodowej gwiazdy. Jest coś, czego nie udało Wam się jeszcze osiągnąć? Prawdę powiedziawszy nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, ale pewnie znalazłoby się wiele rzeczy, które nadal pozostają w sferze naszych marzeń… Może jedną z nich jest większa popularność w ojczystym kraju?

płycie. Jesteśmy co prawda kwalifikowani jako zespół folkowy, ale raczej nie identyfikujemy się z tym gatunkiem. Staramy się, by może nie tyle było to coś więcej, bo wychodziłoby wtedy na to, że muzyka ludowa nic dla nas nie znaczy, ale by był to mix przeróżnych rzeczy. Stąd też np. nasz pomysł, by na kolejnej płycie dołączyć nowe instrumenty nadające naszej twórczości trochę innego charakteru. Polacy, nawet ci nie znający Kapeli, mają dużą świadomość muzyki folkowej i mniej więcej wiedzą, co mogą usłyszeć podczas

czy nam, że są zszokowani. My schodzimy ze scenicznych desek, a oni ciągle stoją z otwartymi ustami (śmiech). O to właśnie chodzi. Ludzie byli zaskoczeni tym, że po wielu latach wreszcie pojawiła się kapela z Polski, która proponuje coś nowego opartego na korzeniach. Takich zespołów zagranicą przed nami nie było. Funkcjonował jedynie krakowski band Kroke. Niektórzy słyszeli też o zespole Trebunie Tutki, który nagrał kiedyś płytę z Twinkle Brothers. My koncertujemy dla publiczności, która na co dzień słucha bardzo różnej muzyki z różnych krajów. Występujemy najczęściej

A faktycznie, jeśli o Polskę chodzi, czeka nas prawdopodobnie jeszcze dużo ciężkiej pracy (śmiech). Ale mówiąc tak zupełnie serio - bardzo dobrze czujemy się tutaj incognito. Możemy spokojnie pójść do sklepu czy wyjść z psem. Fajne jest zwłaszcza to, że dopiero zagranicą nabieramy statusu gwiazdy. Bardzo nam to odpowiada. Lider zespołu Maciek Szajkowski powiedział kiedyś, że w Polsce wszystko, co związane z ludowością, jest skazywane na festyn, kotlet i parówkę. Wasz dzisiejszy występ na Jarmarku Jagiellońskim chyba trochę potwierdza te słowa. To prawda, ale takie miejsca też są ważne. Na Jarmarku pojawiają się przecież osoby, które chcą zobaczyć i usłyszeć coś ciekawego. I zapewniamy cię, że na scenie robimy wszystko, by nie poczuły się one choćby odrobinę zawiedzione. Ale tak naprawdę obecnie wszystko zaczyna się trochę zmieniać. Nie jest już tak, że ciągle pojawia się tylko ten wspomniany kotlet i parówka, ale coraz częściej gramy też w klubach. I to w klubach wypełnionych po brzegi. W lecie natomiast faktycznie skazani jesteśmy na festiwale i jarmarki, więc na nich gramy. Ale nie ma w tym nic złego. Może i muzyka folkowa czy ludowa nie wywodzi się stąd, ale właściwie po to była kiedyś grana, żeby cieszyć gawiedź na tego rodzaju imprezach. Więc jakby nie patrzeć, wszystko się zgadza. Ale sami przecież mówicie, że w Polsce muzyka ludowa ma brutalny charakter i dlatego ludzie są do niej tak negatywnie nastawieni. Sama muzyka ludowa jest na pewno brutalna i ciężko byłoby ją tu zaprezentować tak in crudo… Chociaż są i tacy, którzy wciąż to robią i na brak publiczności nie narzekają (śmiech). My nie rościmy sobie prawa, by nazywać siebie muzykami ludowymi, bo nimi nie jesteśmy. Ta ludowość w naszym przypadku jest jedynie punktem wyjścia do tego, co finalnie można potem usłyszeć na 24 Electric Nights

koncertu. Ale podejrzewam, że dla wielu obcokrajowców spotkanie z Wami może być jednak swojego rodzaju odkryciem.

Tak naprawdę słuchacze opierają się przede wszystkim na tym, co słyszą i czują, nie wchodząc już w samą treść i kontekst słów. Zadowalają się emocjami otrzymanymi z samej muzyki.

Jeśli ludzie przychodzą zagranicą na nasze koncerty, to głównie dlatego, że doskonale nas znają. Pod tym względem jest zupełnie inaczej niż w Polsce (śmiech). Czasami mamy nawet wrażenie, że oni od początku do końca kojarzą nasze utwory. Trudno nam w to uwierzyć, ale to bardzo miłe. Mówicie o tych, którzy Was słyszeli już wcześniej, a mnie ciekawi, jak reagują obcokrajowcy, którzy spotykają się z Waszą muzyką po raz pierwszy.

Nie spodziewamy się reakcji rzucania stanikami i majtkami na scenę. Wystar-

na festiwalach typu World Music, czyli na imprezach zdominowanych współczesną muzyką inspirowaną folklorem i zawsze spotykamy się z bardzo pozytywnym odbiorem.

Podejrzewam, że język polski jest dla obcokrajowców trudny w odbiorze, więc w przypadku gwary ta bariera musi być pewnie jeszcze większa. Pojawiają się wnikliwi słuchacze proszący o wyjaśnianie słów śpiewanych przez Was utworów? Na zagranicznych koncertach rządzi zawsze Maciej „Herszt” Szajkowki. On przybliża publiczności teksty tych piosenek, opowiada o nich i ludziom to już najczęściej wystarcza. Tak naprawdę słuchacze opierają się przede wszystkim na tym, co słyszą i czują, nie wchodząc już w samą treść i kontekst


Może jesteście już za starzy na taką muzę. Za chwilę stuknie Wam piętnasta rocznica istnienia. Swoją drogą - przydałoby się to jakoś uczcić. Są szeroko zakrojone plany na mega, ogromną imprezę w otoczeniu tancerek z Zespołu Pieśni i Tańca. Nie możemy za dużo powiedzieć, ale wyjeżdżamy do Las Vegas do kasyna… … pewnie by przewalić tam wszystkie pieniądze. Tak, ale nie ma co się martwić, bo całą zabawę sponsoruje nam miasto stołeczne Warszawa (śmiech). A poza tym, to nie wiemy. Minęło piętnaście lat, pewnie jeszcze szybciej minie piętnaście kolejnych. Dalej robimy swoje, pracujemy nad nową płytą, a na świętowanie jeszcze przyjdzie czas.

m

Ten album jest wielką zagadką nawet dla nas. Kilka nowych numerów gramy na koncertach, ale na więcej szczegółów musisz niestety poczekać do dnia premiery. Nie to, żebyśmy chcieli coś przed tobą ukrywać, ale sami jeszcze nie mamy pojęcia, jaki będzie efekt tych prac. Opowiemy ci za kilka miesięcy (śmiech).

a

Za Wami pracowite wakacje - wiele koncertów w różnych krajach, ale także i tworzenie nowej płyty. Opowiecie mi o krążku, który na rynku ma pojawić się podobno jeszcze w tym roku?

a

Wielokrotnie powtarzaliście w wywiadach, że źródłem waszego międzynarodowego sukcesu jest pokazanie obcokrajowcom czegoś nowego w muzyce. Widzicie w Polsce kogoś kto miałby do zaproponowania coś niespotykanego? Behemoth i Bayer Full są świetnymi przykładami na to, że polskie zespoły potrafią odnaleźć swoje miejsce na zagranicznych rynkach. Ten drugi sprzedał przecież w Chinach kilkadziesiąt milionów płyt. Jest kilka takich grup czy twórców, którzy mają coś do powiedzenia. Dobrze radzą sobie polscy

To, co właśnie teraz leci w głośnikach (w tle dance’owa wersja przeboju Thin Lizzy „Whiskey In The Jar” - przyp. red.) Aż trudno uwierzyć, jak bardzo popularne są te wszystkie letnie hity okraszone discopolowymi dźwiękami. Ale każdy słucha tego, co lubi. W sumie nic nam do tego. My po prostu lubimy trochę inne klimaty.

l

Często pojawia się przy Was właśnie stwierdzenie o połączeniu tradycji z nowoczesnością. Nie wątpię, że wielu młodych ludzi mówi Wam, że pozbawiliście folk łatki obciachu. Bardziej jednak ciekawi mnie, czy zdarzają się np. starsze osoby, które reagują odwrotnie, zarzucają Wam zabijanie ducha tradycji? Nie spotkaliśmy się nigdy z taką sytuacją. Może są to ludzie, którzy siedzą w domach, a swoje frustracje przelewają na papier. Ale ze strony ludzi starszych takie opinie raczej nigdy nie padały. Może już bardziej ze strony grupy młodych strażników polskiego folkloru. Jest jedna taka formacja, Dom Tańca, która nie przepada za naszymi działaniami, ponieważ uważa, że folklor powinien być przedstawiany jedynie w oryginalnej postaci i w takiej też kultywowany. Szanujemy ich opinię, ale jest ona w 100% niezgodna z naszymi założeniami. Jesteśmy przeciwni trzymaniu muzyki jedynie w skansenie, dlatego traktujemy ją wyłącznie jako pretekst. I w najbliższym czasie nic się w naszym podejściu nie zmieni. Zresztą, jak pokazuje życie, nie jesteśmy w tych opiniach odosobnieni.

A co dla Was w Polsce jest dużym obciachem?

ROZMAWIAŁ: Tomasz Kowalewicz zdjęcia: Bartek Muracki

k

Teraz jest jeszcze bardziej stary niż był na samym początku (śmiech). Rzeczywiście czasami śmiejemy się, że nasza publiczność to ludzie już dojrzali, tacy 60+. Wydaje nam się jednak, że w Polsce sytuacja jest trochę odwrotna. W naszym kraju większą popularnością cieszymy się wśród młodzieży. Nie mamy pojęcia, z czego to wynika. Niektórzy uważają, że jest to efekt łączenia folku z nowoczesnymi gatunkami. Ale trudno powiedzieć, ile w tym prawdy, bo nie prowadzimy żadnych tego typu statystyk.

e

Jak bardzo zmienił się Wasz odbiorca na przestrzeni piętnastu lat istnienia Kapeli?

jazzmani - Tomasz Stańko, Leszek Możdżer. Była też kiedyś świetna grupa Skalpel. Dzisiaj największą szansę na międzynarodową karierę mają raczej zespoły niszowe, ponieważ one nie starają się nikogo naśladować czy powielać. A niestety większość mainstreamowych, rodzimych wykonawców dosyć wiernie odtwarza to, co jest na Zachodzie. To raczej zła droga i trudno oczekiwać, że ktokolwiek zagranicą będzie chciał tego słuchać.

R

słów. Zadowalają się emocjami otrzymanymi z samej muzyki. Zresztą wiesz - historia opowiedziana przez Macieja przed rozpoczęciem każdego utworu jest często dłuższa niż sam utwór (śmiech). Dlatego też później już nic nie trzeba dopowiadać.


electronic STAGE Dan Deacon

Electro

Mozart

Z Danem Deaconem sprawa jest trudna. Z jednej strony, to wykształcony muzyk po renomowanych studiach. Nie w głowie mu jednak filharmonie - tworzy elektronikę rodem z piekła, której w normalnych warunkach słuchać się nie da. Nastawienie do tej twórczości zmienia się dopiero po wkroczeniu Amerykanina... pod scenę, pomiędzy publiczność, gdzie gra swoje koncerty. Rewelacji tegorocznego OFF Festivalu, podczas trwania tej imprezy zadaliśmy kilka nieszablonowych pytań.

T

woje koncerty polegają na ruchu, na interakcji z publicznością, poza tym też sporo uwijasz się przy instrumentach. Co byś zrobił, gdyby pewnego dnia uderzył Cię autobus i skończyłbyś sparaliżowany? (długi śmiech) Cóż, nie wiem, czasem myślę sobie o tym, co by było, gdybym stracił nogi albo ręce. Chyba większość ludzi myśli czasem o takich rzeczach, nie widzę 26 Electric Nights

w tym nic dziwnego. Ale gdyby nagle mnie sparaliżowało? Cóż, sądzę, że to nieco depresyjna sytuacja. Ale pewnie da się też z tego wybrnąć. Prawdopodobnie skupiłbym się na pisaniu muzyki dla orkiestr, muzyki klasycznej, kameralnej. To byłoby dobre wyjście, gdybym sam nie mógł jej przedstawiać. Mam już doświadczenie i sądzę, że byłoby to dobre wyjście na wypadek takich komplikacji.

Na scenie nie używasz laptopa. Czy jesteś przeciwnikiem używania komputerów w studiu i w czasie występów? Nie, to jest instrument jak każdy inny, sam go używam. Niektórzy grają na nim dobrze, niektórzy nie. To taki instrument naszej generacji. Sam gram bardzo mało na klawiszach i żywych instrumentach, więc pewnie nie poradziłbym sobie z kompono-


waniem, gdybym urodził się 150 lat temu. Masz dobre wykształcenie muzyczne, jednak wielu ludzi jest przekonanych, że nie ma co zaprzątać sobie głowy takimi rzeczami, jeśli nie gra się muzyki klasycznej. Czy wybór studiów muzycznych wpłynął na Twoją twórczość? W sumie nie wiadomo. Tak naprawdę nie mam pojęcia, co by było, gdybym nie wybrał tego kierunku. To zawsze gdzieś tam zostaje i nie daje się wymazać, jakoś musi wpływać. Uważam, że nie trzeba koniecznie kształcić się muzycznie, żeby grać muzykę pop. Mimo że jestem związany też z muzyką orkiestrową, klasyczną i elektroniczną, to cały czas posługuję się popowymi schematami, od których nie da się chyba dziś uwolnić. No i jak wielu Amerykanów nie wiedziałem za bardzo, jakie studia wybrać... Mniej więcej tak samo jest u nas. (śmiech) No właśnie. Nie chciałem zostać prawnikiem ani studiować bardziej ści-

słych rzeczy, wybrałem więc coś najbardziej bliskiego. W czasie tworzenia swojego elektronicznego jazgotu posługujesz się więc schematami wyniesionymi z edukacji muzycznej i muzyki klasycznej? Tak jak powiedziałem - wszystkie doświadczenia życiowe zostają w człowieku, więc na pewno sporo tego jest. Na anglojęzycznej Wikipedii wyczytałem, że jesteś amerykańskim muzykiem i hipsterem. Które z wymienionych to twój zawód? (śmiech) To chyba oczywiste. Ale jeśli chodzi o hipstera, to chyba przesadzone. Ubieram się na tyle normalnie, że obsługa festiwali myli mnie często z pracownikami cateringu czy ochrony. Sądzę że łatka hipstera jest łatwa do przyklejenia wszystkiemu, co ludziom nie bardzo pasuje, czego nie rozpoznają. Ze mną być może trochę tak jest. Rozmawiał: Marcel Wandas

Electric Nights

27


black STAGE Aaliyah

Jedna na milion 25 sierpnia 2011 r. minęło równo dziesięć lat od tragicznej śmierci jednej z najważniejszych gwiazd współczesnego R’n’B. Aaliyah zostawiła po sobie mnóstwo wspaniałych nagrań, wyśmienitych teledysków i absolutnie wzorowe albumy.

N

ie mam wątpliwości, że to była osoba z innej planety. Miała nie tylko wielki talent, ale była przede wszystkim zjawiskową osobowością. To, że mówiliśmy o niej Anioł, nie wzięło się z przypadku. To określenie opisywało ją w stu procentach” - wspominał przed laty raper DMX. Wiedział, co mówi, bo współpracował z wokalistką nie tylko na gruncie artystycznym, ale był też jej bliskim kompanem. Na dobrą sprawę w takim samym tonie wypowiadali się wszyscy ludzie, którzy ją znali. Należy sobie zatem zadać pytanie, co wpłynęło na takie oceny?

28 Electric Nights

Po pierwsze bez wątpienia talent. Aaliyah od najmłodszych lat przejawiała niezwykłą smykałkę. Jak tysiące innych amerykańskich gwiazd śpiewała w chórze kościelnym, zespole szkolnym. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, co ona, bo też nie każdy ma wujka będącego mężem samej Gladys Knight. Można więc powiedzieć, że na dobrą sprawę Aaliyah wyboru nie miała, musiała zostać kimś istotnym. No i dość szybko rzeczywiście stała się gwiazdą. Debiutowała albumem „Age Ain’t Nothing But A Number” w wieku zaledwie piętnastu


stycznej. Futurystyczna, zupełnie odjechana, nieznana wcześniej mieszanka R’n’B, popu, hip-hopu i brzmień elektronicznych nie od razu zyskała poklask. Timbaland i Missy stworzyli dźwięki tak nowoczesne, tak świeże, że dla niektórych aż za trudne do błyskawicznego przyswojenia. Na to potrzeba było czasu. Ten, już naprawdę właściwy czas, to były wakacje 2001 roku. Dziwny zabieg w postaci nazwania trzeciego albumu „Aaliyah” miał na celu wskazanie, że oto mamy już w pełni dojrzałą, świadomą co i jak chce nagrywać artystkę. Płytę poprzedzał wspaniały singiel „We Need A Resolution”, a całość okazała się jeszcze lepsza od niego. Aż dziw bierze, że mało jaki magazyn muzyczny docenił wizjonerstwo, kunszt tej produkcji, która na dobrą sprawę powinna być uważana za absolutny wzór współczesnego R’n’B. Fani na szczęście wyczuli pismo nosem i longplay zadebiutował na drugim miejscu „Billboardu”, szybko osiągając złoty nakład. Promocja krążka trwała w najlepsze, gdy pod koniec sierpnia po tym, jak na Bahamach nakręcono teledysk do „Rock The Boat”, przeciążony samolot z m.in. Aaliyah na pokładzie rozbił się kilka chwil po wystartowaniu...

Aaliyah nie wypromowała się skandalami czy też za sprawą szeroko zakrojonej machiny promocyjnej, lecz po prostu muzyką, świetnymi piosenkami, głosem i naturalnością.

lat! Nad krążkiem okraszonym hitami „Back & Forth” i „At Your Best (You Are Love)” (oba single znalazły się w Top Ten „Billboardu”) pracował ówczesny życiowy partner młodziutkiej wokalistki, niekwestionowany król R’n’B lat 90. - R. Kelly. Co znamienne, Aaliyah nie wypromowała się skandalami czy też za sprawą szeroko zakrojonej machiny promocyjnej, lecz po prostu muzyką, świetnymi piosenkami, głosem i naturalnością. Była bez wątpienia przepiękną dziewczyną, lecz nie uciekała się do rozbieranych sesji. Stawiała na zmysłowość, mocno pracowała nad ciepłym wize-

runkiem dziewczyny z sąsiedztwa. Gdy media zaczęły mocno uderzać w nią i Kelly’ego, postanowili dla dobra ogólnego rozstać się zarówno na gruncie prywatnym, jak i artystycznym. Zostawmy kwestie osobiste, to nie miejsce na takie rozważania. Inaczej sprawa się ma z wątkami stricte artystycznymi. Dla Aaliyah nowy rozdział muzycznej kariery, czyli dołączenie do wytwórni Atlantic Records i kooperacja z Timbalandem oraz Missy Elliott, którzy postanowili się nią zaopiekować to był strzał w dziesiątkę. Wydany w 1996 r. krążek „One In A Million” okazał się absolutnym hitem, zarówno od strony komercyjnej, jak i wartości arty-

Nie można jednak powiedzieć, że wszystko, co związane z artystką należy bezwzględnie chwalić. Próby aktorskie gwiazdy urodzonej w Detroit były szczerze mówiąc niezbyt udane. Uroda to jednak nie wszystko. O dziwo, nie przeszkodziło to reżyserom „Matrixa” rozmawiać z nią na temat głównej roli. Strony były już dogadane, natomiast życie boleśnie ten plan zrewidowało. Nie miała też Aaliyah szczęścia do nagród. Wiązało się to chyba z tym, o czym wspomniałem wcześniej - nie wszyscy byli gotowi na aż tak nowatorskie podejście do gatunku, w którym uprzednio bardziej zwracano uwagę na walory głosowe i wysmakowane, nagrywane z żywym składem kompozycje. Warto przy tym pamiętać o jednym. Brzmienie zapoczątkowane na albumie „One In A Million” stało się w następnych latach punktem wyjścia dla dziesiątek innych producentów muzyki R’n’B. Na albumach Toni Braxton, TLC czy Whitney Houston można odnaleźć mnóstwo „zapożyczeń” z tego, co robili Timbo oraz Missy. To chyba jest najlepszym potwierdzeniem tego, jak wartościowe były nagrania Aaliyah. Ponadto ich klasę wyraża też ponadczasowość - kilkadziesiąt lat od premiery, piosenki nieżyjącej divy wciąż brzmią kapitalnie, mają mnóstwo mocy. TEKST: Andrzej Cała

Electric Nights

29


Stories about big falls Can

Can Aby zrozumieć, skąd wzięło się Can, a w efekcie cała eksplozja kosmische musik, którą z czasem zaczęto nazywać „krautrockiem”, należy odświeżyć sobie odrobinę wiadomości z historii.

Z

achodnie Niemcy, ojczyzna zespołu, były po drugiej wojnie światowej zasiedlone przez aliantów z USA i Wielkiej Brytanii. Wyjątkowo ułatwiało to tamtejszej młodzieży dostęp do popkulturowych zdobyczy kultury anglosaskiej i zaowocowało szybkim zaadaptowaniem na niemiecki grunt nonszalanckiego stylu bycia, razem z Coca-Colą, wielkimi samochodami, tumiwisizmem i całym dobrodziejstwem inwentarza. Istotny był też wpływ Karlheinza Stockhausena, wizjonera nowej muzyki klasycznej, pod którego okiem uczyli się Irmind Schmidt i Hogler Czukay. Ci dwaj ostatni mieli plany wspólnego grania muzyki dziwnej, nowoczesnej i innej już w połowie lat 60. ubiegłego stulecia, ale musieli na swoją kolej trochę poczekać.

w 1967 roku, kiedy 19-letni wówczas Michael Karoli zapoznał swojego o 11 lat starszego nauczyciela gry na gitarze Czukaya (urodzonego co ciekawe w Wolnym Mieście Gdańsk) z „I Am The Walrus” The Beatles. Hogler zrozumiał wtedy, że w muzyce popularnej mogą pojawiać się rzeczy równie ciekawe, co w eksperymentalnej. Drugim wydarzeniem była podróż Schmidta do Nowego Jorku rok później. Odkrył on wówczas hedonistyczną i oryginalną stronę tego miasta dzięki znajomości z takimi wizjonerami nowej klasyki jak Steve Reich, La Monte Young czy Terry Riley. Z kolei zetknięcie się ze świtą Andy’ego Warhola zaowocowało przywiezieniem z powrotem do Niemiec bodaj najważniejszej z perspektywy czas, inspiracji - debiutu The Velvet Underground.

Genezy pomysłu na twórczość, która wywindowała zespół z Kolonii na piedestał, nowej muzyki rockowej, należy szukać w dwóch ważnych wydarzeniach. Pierwsze z nich miało miejsce

Te zbiegi okoliczności sprawiły, że jeszcze w 1968 r. powstało The Inner Space - grupa muzyczna chcąca połączyć mądrość wyniesioną z klasycznego wykształcenia i dzikość muzyki młodzieżo-

30 Electric Nights


wej. Basista Czukay zostaje liderem formacji, Schmidtowi przypada w udziale rola klawiszowca. W składzie znaleźli się również Karoli na gitarze, Jan Liebzeit na perkusji i David Johnson (flet prosty). Na początkowym etapie zespół skłaniał się bardziej ku muzyce etnicznej, udało mu się wydać singiel z piosenkami „Agilok & Blubbo” i „Kamera Song”. Gdy jednak grupa zaczęła skręcać w stronę energii zespołów psychodelicznych, Johnson odszedł, a zamiast niego w zespole pojawił się ich pierwszy wokalista, Malcolm Mooney, rzeźbiarz nie mający pojęcia o śpiewaniu. Ten drobny defekt nie przeszkodził jednak zespołowi ruszyć z kopyta i tworzyć nowych utworów na dwuścieżkowym magnetofonie w zamku Schloss Norvenich zamienionym w studio. Wtedy też pojawia się nazwa „The Can”. Nie dajcie się omamić historiom opowiadanym ze swadą przez zespół, jakoby miała być ona skrótem od słów „komunizm”, „anarchia” i „nihilizm”. Poza puszką „can” oznacza „życie” oraz „duszę” w języku tureckim, a w japońskim, pisane jako „kan” - „uczucie”. Zaraz po zawiązaniu tego składu, zespół nagrywa swój debiut, płytę „Prepared To Meet Thy Pnoom” - mieszankę surowego, reedowskiego rocka z elementami etnicznego transu i lekko funkującej rytmiki. Niestety w 1968 roku wytwórnie nie były gotowe na tak nową, dziwną jakość, Can zostali zmuszeni do powrotu do studia i nagrania czegoś przystępniejszego. Odbiorcy mogli zapoznać się z materiałem z „Prepared To Meet Thy Pnoom” dopiero w 1982 roku, kiedy to płyta została wreszcie wydana pod tytułem „Delayed 1968”. To na niej pojawił się choćby balladowy „The Thief ”, grany po latach często przez Radiohead. Nie wiadomo, jakiego rodzaju logika tu zadziałała, ale powstały w trakcie nowych, wymuszonych sesji album „Monster Movie” znalazł wydawcę i zmaterializował się na początku 1969 roku. Było to o tyle dziwne, że płyta była prawdopodobnie jeszcze dziwniejsza od swojej niedoszłej prekursorki - drugą jej stronę wypełniał dwudziestominutowy jam „Yoo Doo Right”. Ten transowy, oparty na jednostajnej pętli basu i potężnych bębnach utwór, ozdobiony przy tym zawodzeniem Mooneya, w oryginale był trwającą sześć godzin improwizacją, którą później (dosłownie!) pocięto i sklejono na nowo. Co znamienne, było to pierwsze doświadczenie Czukaya z materią edycji, co dało zespołowi zupełnie nowe możliwości - od tamtej pory improwizacje rearanżowane za pomocą żyletki i taśmy klejącej staną się znakiem rozpoznawczym Can. Sukces nie pojawił się od razu i potrzeba było diametralnych zmian, by przełamać złą passę. Ekscentryczna i bardzo intensywna muzyka zespołu wyraźnie odbijała się na zdrowiu psychicznym wokalisty, aż w grudniu 1969 r. doszło do eskalacji tego problemu - Malcolm doznaje Poza puszką załamania nerwowego na scenie w trakcie występu. Po tym epizodzie wrócił do Stanów, gdzie da„can” oznacza lej zajmował się muzyką, ale w historii Can miał „życie” nie pojawić się przez następnych 20 długich lat. oraz „duszę” W maju 1970 r. zespół znajduje nowego wokalistę w języku tureckim, w osobie grajka ulicznego Japończyka Kenji „Damo” a w japońskim, Suzuki. Jego ekscentryczna, wykrzykiwana ze sceny mieszanka angielskiego i japońskiego przeraziła pisane jako „kan” odrobinę publiczność na pierwszym koncercie, ale - „uczucie”. okazała się być strzałem w dziesiątkę. Przy okazji grupa wyrzuciła z nazwy „The”, zostawiając samo „Can”. W tym samym roku wydała kompilacyjną płytę „Soundtracks”, na której nalazły się utwory nagrane zarówno przez starego, jak i już nowego wokalistę. Po tym wydawnictwie Can zabrało się za pracę nad longplayem, który miał zachwycić nawet anglosaskich rodziców krautrocka. Gdy „Tago mago” (1971) pojawiło się na sklepowych półkach, zmieniło zasady gry. Album był najbardziej wyrazistym z dotych-

Electric Nights

31


Później było już tylko gorzej artystycznie, ale z małymi sukcesami komercyjnymi. W 1973 r. zespół wydał „Future Days”, album znacznie bardziej czysty, symfoniczny, z odniesieniami do muzyki ambient. Chwile potem Damo opuszcza Can by oddać się w pełni swojej nowej religii - Świadkom Jehowy. Zespół nie szukał jednak jego następcy, a po prostu zaczął śpiewać sam, głównie ustami Schmidta i Karoli. Następne płyty szły coraz bardziej w uproszczoną rytmikę mając swoją kulminację na „Flow Motion”, które zawierało „I Want You” - hit w Anglii w 1976 roku, głównie w dyskotekach. Następnie ze swoich obowiązków zrezygnował Holger Czukay, który postanawia zając się już tylko edycją i zabawą dziwnymi dźwiękami. Jego miejsce zajmuje basista Rosko Gee, dodatkowo pojawia się w zespole pochodzący z Afryki Rebop Kwaku Baah grający na przeszkadzajkach. Oficjalnie grupa rozpadła się w 1979 roku, schodząc się jednak jeszcze kilka razy, a nawet wydając album „Rite Time” w 1989 r. z oryginalnym wokalistą Malcolmem Mooneyem. Największą karierę poza Can zrobił Holger Czukay, który wydał wiele interesujących, eklektycznych albumów solo i z innymi muzykami (np. David Sylvian), kontynuując swoje ambientowo-etniczne zapędy. Poza liderem swoją obecność na muzycznej scenie zaznaczył również Jaki Liebzeit, nagrywający m.in. z Jah Wobblem czy gościnnie występując chociażby na „Ultrze” Depeche Mode oraz „Before And After Science” Briana Eno. Nie ma już jednak raczej szans na kolejny reunion - jeden z założycieli, najmłodszy członek zespołu Michael Karoli w 2001 r. przegrał walkę z rakiem ostatecznie zamykając rozdział Can w historii muzyki. TEKST: Emil Macherzyński R

czasowych dokonań nowej muzyki niemieckiej pokroju Faust i Ash Ra Temple, i dzięki temu zapisał się na stałe do historii muzyki jako takiej. To monumentalne, siedemdziesięciominutowe wydawnictwo miało być próbą uchwycenia mistycznej dźwiękowej wyprawy od światła w ciemność i z powrotem. Idea ta przełożyła się na sześć długich utworów i jeden krótszy - popularne „Mushroom”. A wszystko było efektem trzymiesięcznej pracy, w czasie której zespól improwizował, pisał, nagrywał, i (przede wszystkim) ciął oraz składał. Czukay wykorzystywał nawet z pozoru bezsensowne brzdąkanie, uskuteczniane w celu zabicia czasu w trakcie przerw w pracy. Ilość godzin zarejestrowanego materiału była więc ogromna - umożliwiała swobodne aranżowanie i tworzenie na nowo. Inspiracją dla tytułu albumu była wyspa Tagomago, znajdująca się niedaleko Ibizy i będąca prywatną własnością niemieckich deweloperów. Po nim przyszedł najgrubszy rok – 1972. Wyżyci Can zainteresowali się piosenkami. Oczywiście nie zamierzali walczyć z Toddem Rundgrenem o najgładszy singiel, choć mieli i swoje pięć minut w niemieckim Top 40 z piosenką „Spoon” zapowiadającą nadchodzący wielkimi krokami longplay „Ege Bamyasi”. Ten bardzo rytmiczny utwór, jeden z pierwszych na świecie łączących maszynę perkusyjną (absolutne wtedy novum) i prawdziwe bębny zdobył popularność dzięki serialowi „Das Messer”, którego był motywem przewodnim. Na tym samym albumie znalazł się też niby-przebój „Vitamin C”. Paralelny z wydanym w tym samym roku bardzo perkusyjnym krążkiem „On The Corner” Milesa Davisa jest jednym z najbardziej konwencjonalnych utworów Niemców, prowadzonym przez skoczny rytm antycypujący nie tylko elektroniczne szaleństwa lat 90., ale swoim rozbujaniem przywołujący nawet hip-hop. Całe „Ege Bamyasi” było jakby okrojonym, bardziej zwartym i przystępnym „Tago Mago” lub też pomysłem po prostu bezpośrednio z tego albumu wyrastającym. 32 Electric Nights

e

k

l

a

m

a


cooperation

Congotronics vs Rockers

Afryka

w środku

Europy

7 sierpnia 2011, Katowice, OFF Festival. Trwa koncert Deerhoof na Leśnej. W przerwie między piosenkami nadpobudliwy perkusista Greg Saunier zaprasza wszystkich na występ kongijskiej grupy Konono No. 1. Nieśmiało wspomina, że Afrykanie spodziewają się gości.

O

godz. 23 ci festiwalowicze, którzy zamiast Ariela Pinka wybrali Konono, stawili się w Namiocie Eksperymentalnym. Gdzieś w połowie drugiego utworu za dodatkowym zestawem perkusyjnym siada Saunier. W trakcie gigu do grania dołącza reszta Deerhoof i koncert kończy się eksplozją dźwięków zmuszających do tańca. Dźwięków pierwotnych, odległych, ale niezwykle kuszących. Widać, że to nie było pierwsze spotkanie Deerhoof i Konono No. 1.

1987 Świat o muzyce ulic Kinszasy dowiadywał się dwa razy. Pierwszy raz 24 lata temu, gdy mała francuska wytwórnia Ocora wydała kasetę „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. Znalazły się na niej nagrania mające wtedy ok. 9 lat, w tym również utwory Konono. Jednak słuchacze nie chcieli przyjąć do wiadomości, że w stolicy Zairu dzieją się rzeczy nie mniej fascynujące niż na ulicach Nowego Jorku, Londynu i Paryża.

2004 Gotowi byli dopiero, gdy Zair od siedmiu lat był znów Kongiem. Rzecz została nagłośniona ponownie za sprawą niewielkiej wytwórni, tym razem belgijskiej Crammed Discs, która wydała nagrania Konono No. 1 po raz pierwszy na kompakcie. Tytuł był bardziej chwytliwy - „Congotronics” brzmi dużo lepiej niż „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. W tym samym roku w kolejnym małym labelu (Terp) ukazał się album z nagraniami koncertowymi Konono.

Electric Nights

33


Zderzenie Afryki z Ameryką, z którego powstaje nowa jakość, zupełnie inna od jednej oraz drugiej tradycji muzycznej.

W 2005 r. Crammed Discs wydali składankę „Congotronics 2”, na której zaprezentowali najciekawszych wykonawców z Konga jak 25-osobowy, wieloetniczny ansambl złożony z najlepszych muzyków prowincji Kasai - Kasai Allstars, bardziej eksperymentalne wcielenie Konono (Kisanzi Congo) albo Bolia We Nedge, którzy używają przede wszystkim akordeonu. Wybucha szał na muzykę kongijską, podtrzymywany przez wydanie debiutu Kasai Allstars i Staff Benda Bilili, zespołu nie zaliczanego do kolektywu Congotronics, ale o którym w zachodnim świecie jest równie głośno.

2010 W tym momencie na scenę wkraczają czołowi eksperymentatorzy muzyki zachodniej. Crammed Discs wydają dwupłytowy album „Tradi-Mods Vs. Rockers”, na którym śmietanka amerykańskiej i europejskiej alternatywy bierze na warsztat utwory Kongijczyków. Deerhoof, Animal Collective, Megafaun, Andrew Bird, Shackleton, EYE, AU to tylko część muzyków uczestniczących w tym przedsięwzięciu. Efekt jest absolutnie frapujący. Głos Satomi Matsuzaki z Deerhoof niezwykle dobrze współgra z plemienną muzyką Kasai Allstars, orkiestracje dodane przez Jhereka Bischoffa do utworu Konono nadają mu niezwykłej podniosłości, Shackleton z sampli tworzy zupełnie nową całość (która jednak ciągle ma afrykański sznyt), a Andrew Bird nie zmienia wiele w piosence „Ohnono/Kiwembo”, jedynie uzupełnia ją delikatnymi skrzypcami. Najciekawiej wypada Argentynka Juana Molina, która na kongijskiej podstawie stworzyła kompozycję ze wszech miar latynoską oraz kolaboracja Kasai Allstars z Aksak Maboul, zespołem Marca Hollandera, założyciela Crammed Discs. „Tradi-Mods Vs. Rockers” zostawia pewien niedosyt, bo żaden z artystów nie odszedł radykalnie od tego, co robi na co dzień. Z plemiennymi rytmami od dawna eksperymentowali Animal Collective, nie jest to też nowość dla AU. Nie wszystkie 34 Electric Nights

utwory są udane, jednak dzięki tej kompilacji oraz licznym blogom (w tym Awesome Tapes From Africa) Czarny Ląd wdarł się do świadomości słuchaczy. A najlepsze jeszcze przed nami.

2011 Pod koniec marca Crammed Discs ogłaszają trasę koncertową Congotronics vs Rockers, który trwa od końca maja do lipca. 20 muzyków - 10 z Kongo, 10 z naszego kręgu kulturowego. „Nasi” przedstawiciele to Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums oraz Skeletons - wszyscy brali udział w powstawaniu płyty „Tradi-Mods...”. Artyści cały maj spędzili w Brukseli (siedzibie Crammed Discs) na graniu. Pisali nowe piosenki, ćwiczyli je, a potem cała dwudziestka zaprezentowała świeże utwory na festiwalach w Europie i Japonii. Debiut tej supergrupy, nazwanej tak samo, jak tournée, został zapowiedziany na początek przyszłego roku. Dokładnie na 31 urodziny Crammed Discs.

7 sierpnia 2011 Konono i Deerhoof schodzą ze sceny po ponad godzinnym, transowo-tanecznym koncercie przy owacjach publiczności. Występ na OFF Festivalu 2011 był naprawdę wyśmienity. Zderzenie Afryki z Ameryką, z którego powstaje nowa jakość, zupełnie inna od jednej oraz drugiej tradycji muzycznej. Artyści są świetnie zgrani po miesiącu prób i kolejnych kilkudziesięciu dniach wypełnionych trasą. A to przecież tylko namiastka Congotronics vs Rockers, którzy pewnie zdystansują inną supergrupę - SuperHeavy Micka Jaggera. TEKST:: Michał Wieczorek zdjęcia: Gosia Lewandowska


reviews Asobi Seksu Fluorescence Asobi Seksu ze swymi lukrowanymi, twee/dream-popowymi piosenkami do niedawna całkiem udanie zapewniali nam zapotrzebowanie na dźwiękową dawkę cukru w muzycznym krwiobiegu. Mowa szczególnie o uroczym wokalu Yuki Chikudate, Japonki, która w wieku szesnastu lat rozpoczęła samotne życie w Nowym Jorku. Grupie z Brooklynu przydarzyło się po drodze parę fajnych albumów (na czele z „Citrus”) i kilka zapadających w pamięć utworów, choćby „Thursday” czy „Walk On The Moon”. Przykro w takim razie stwierdzić, że na „Fluorescence” zbyt często mamy do czynienia ze sporym przesłodzeniem materiału, co w połączeniu z samym charakterem tego grania daje chwilami poczucie niesamowitej miałkości.

zniewalające

Zdarzają się highlighty, o których nie fair byłoby nie wspomnieć. Może się podobać „Sighs” z przyjemną piosenkową motoryką, rozmyte, oniryczne „Counterglow”, gdzie Yuki i James Hanna z powodzeniem łączą wokalne siły, także bardzo eleganckie „Ocean”, przesiąknięte magiczną atmosferą artystów związanych z 4AD. Ogółem druga część krążka wypada całkiem nieźle, choć niestety trudno do niej przebrnąć przez rozczarowującą pierwszą połowę. Piąta płyta Asobi Seksu nie jest na pewno „epic failem”, można znaleźć na niej coś ciekawego, ale wiemy przecież, że stać ich na więcej.

piękno desperacji

Łukasz Zwoliński tańczyć mi się chce

Bomb The Music Industry! Vacation Jeff Rosenstock od paru lat „groził” sporym potencjałem oraz umiejętnością nagrywania nie tylko punkowych wymiataczy, ale i kompozycyjnie sprawnych, popowych piosenek o znakomitych refrenach. Ciasna szufladka ska-punku od dawna była dla Bomb The Music Industry! jedynie formalnym tagiem, niewiele znaczącym w kontekście ewoluującej, niepokornej twórczości. Zeszłoroczna EP’ka „Adults!!!: Smart!!! Shithammered!!! And Excited By Nothing!!!!!!!” poza eksplodującymi klawiszami odjazdami zdobyła uznanie także dzięki świetnym tekstom, w których Rosenstock opisywał przekonująco potyczki z własnymi depresjami. Ten mini album, a także pojawiające się co jakiś czas zapowiedzi „Vacation”, zwyczajnie nie mogły antycypować rzeczy złej. Ska prawie całkiem odeszło do lamusa, punk rock nadal pełni ważną rolę, ale i tak najwy-

raźniejszy stał się czysty songwriting. „Hurricane Waves” imponuje lekkością i beztroską a la wczesne The Beach Boys. Trąbki oraz laptopy zostały rzucone w kąt, mamy do czynienia z klasycznym graniem i śpiewaniem. W „Why, Oh Why, Oh Why (Oh Oh Oh Oh)” pojawia się jedno i drugie, ale to wokalne linie Jeffa wychodzą na pierwszy plan. Epickie „The Shit That You Hate” rodzi się jako ckliwa ballada, by po drodze zahaczyć o wpływy country i „Pet Sounds”, a następnie zakończyć żywot zbuntowaną podniosłością. Dodajmy jeszcze melodic punk „Everybody That You Love”, „Savers” brzmiące jak wszystko, co najlepsze w tym zespole z rozkosznym zdzieraniem gardła na czele i esztę pieśni, jakich nie mogę już tu opisać, a wyjdzie nam obraz wyjątkowo udanego, wakacyjnego (a jakże) albumu będącego ukoronowaniem dotychczasowych działań formacji z Baldwin.

wieczór, lampka wina i...

przeszło obok, nie zauważyłem, że było

Łukasz Zwoliński

The Caretaker

dla wytrwałych

An Empty Bliss Beyond This World Czy muzyka może być lekiem skutecznie łagodzącym objawy Alzheimera? Okazuje się, że w świetle całkiem świeżych medycznych odkryć, bliskie sercu melodie pozwalają pacjentom w zaawansowanym stadium choroby wydobyć z otchłani pamięci dawno stracone wspomnienia. Wpływ dźwięków na kondycję ośrodkowego układu nerwowego od lat stoi (obok fascynacji posępnym klimatem opuszczonych sal balowych jak ta rodem z „Lśnienia” Kubricka) w centrum artystycznych zainteresowań Leylanda Kirby’ego. Od strony formalnej koncept przetwarzania i repetowania przedwojennych melodii i krótkich, bigbandowych form rodem ze sta-

rego kina czy wytwornych bankietów belle époque prezentuje się co najmniej intrygująco. Niestety, być może wskutek niezbyt fortunnego doboru materiału, z którego skrojone są kompozycje na „An Empty Bliss Beyond This World”, tegoroczny album Brytyjczyka zamiast koić i wzbudzać emocje, najzwyczajniej w świecie nuży. Nierozerwalnie związana z muzyką ambient technika repetycji ad infinitum powoduje w tym przypadku, że z gatunku kontemplacyjnego ambient Caretakera przeradza się w... uciążliwy. Ma to jednak i dobre strony - skoro pozostaję na tę płytę tak zobojętniały, to najwidoczniej moja pamięć wciąż jest w całkiem niezłej kondycji.

rozczarowanie

Bartosz Iwański gwóźdź do trumny

Com Truise Galactic Melt Seth Haley jest jednym z tych muzyków w ostatnich latach, którzy korzystając z chillwave’owego okna pokazali się światu, ale ani myślą podporządkować się tamtemu gatunkowi. Com Truise nie zajmuje się więc hypnagogiczną degradacją tkanki dźwiękowej, a jedynie wychodząc z podobnego pułapu (lata 80., wczesne analogowe syntezatory, arpeggiatory) tworzy przystępną, popową muzykę zahaczającą o nu-disco i klimat soundtracków do „Miami Vice”. I wszystko skończyłoby się jak w bajce, gdyby nie to, że naiwna, kompozycyjna błogość i niezbyt rewolucyjne pomysły znane z płyt DannielRadalla, Ming Ming czy na naszym po-

dwórku B Szczęsnego nie są w stanie wypełnić całych 43 min. albumu ciekawymi motywami. „Galactic Melts” jest trochę zbyt ładne, trochę zbyt bezpieczne. Szczytem ekstrawagancji jest wypuszczenie się na trochę bardziej niepokojące rejony Boards of Canada, zespołu, który chyba zupełnie nieświadomie zafundował nam całą generację fanów błogiego, szumiącego brzmienia. Dlatego muszę pochwalić, ale też życzyć większej odwagi przy kolejnych projektach. Nie ma się czego bać!

smaczny deser

absolutnie odkrywcze

Emil Macherzyński

Electric Nights

35


The Decemberists iTunes Session Już drugi raz The Decemberists wydają EP-kę dla iTunes. Tym razem grupa postawiła na prezentację swojej twórczości w przekrojowy sposób, sięgając do utworów z poprzednich albumów, a nawet cofając się w dziesięcioletniej już historii grupy do samego początku, czyli małej płyty „5 Songs”. Oprócz trzech piosenek zagranych nieco inaczej niż na „The King Is Dead”, zespół udanie adaptuje Leonarda Cohena w „Hey, That’s No Way to Say Goodbye” oraz chicagowską grupę Fruit Bats coverując ich firmowy kawałek „When U Love Somebody”. Te dwa fragmenty są z pewnością głównym powodem,

dla którego warto sięgnąć po tę EP-kę. Podobnie jak grany podczas solowych występów Meloya „Everyday Is Like Sunday” wydają się piosenkami napisanymi specjalnie po to, aby wykonywać mogli je The Decemberists. Reszta utworów ma za zadanie przybliżyć twórczość grupy tym, którzy jeszcze jej nie znają, względnie, stanowić atrakcję i prezent dla najwierniejszych fanów. Jedynym mankamentem mini albumu wspierającego promocję nuklearno-tenisowego klipu do „Calamity Song” jest brak chociaż jednej premierowej pozycji. No cóż, „Picaresqueties” było jedyne w swoim rodzaju. Witek Wierzchowski

Dominant Legs Invitation To wciąż ciekawy proces, jak zespoły przed dekadami uważane za obciachowe są przywracane do łask przez ludzi, którzy w okresie popularności owych grup byli zbyt młodzi, by czuć zażenowanie z powodu lubienia ich. Najlepszym przykładem The Killers, których otwartą miłość do Duran Duran traktowano z rezerwą. Dzisiaj? „Rio” i „Notorious” to żelazne klasyki. A The Killers? Ktoś ma jakieś pojęcie co robią teraz The Killers? Czwórka z Las Vegas pojawia się w kontekście Dominant Legs nieprzypadkowo - obydwa zespoły wychodzą od eightiesowego power popu z dużą ilością syntezatorów,

przez co da się zauważyć pewne pokrewieństwa w ich brzmieniu. Jednak tam, gdzie The Killers stawiali na britpop i przyjazność, twórcy „Invitation” po prostu piszą najlepsze piosenki, jakie umieją. Nie licząc kilku kiksów, album fenomenalnie łączy w sobie wspomniane Duran Duran („Hoop Of Love”), rezerwę melodii późnego The Cars („Darling Girls”) i lekkość piosenek, jakie Patrick Leonard pisał dla Madonny („Already Know That It’s Nice”). Kilka lat temu wśród co bardziej zorientowanej polskiej młodzieży popularni byli Tigercity, który poruszali się w podobnych rejonach, ale przepadli. Mam nadzieję, że z Dominant Legs czas obejdzie się łaskawiej. Emil Macherzyński

Elite Gymnastics Neu! 92 Ilość szufladek, jakie powstają, zaczyna być dla mnie konfundująca. Wygląda jakby każde uchybienie od głównego nurtu potrzebowało swojej nazwy. Stąd zalew różnych „-wave’ów”, „-house’ów”, „-stepów” - i, jakby tego było mało, niektóre mają już prefiks „post-”. Składający się na Elite Gymnastics duet James Brooks i Josh Clancy dostarcza przyjemnej słuchowej strawy swoim napakowanym samplami różnej maści chillwavem połączonym z popularną ostatnimi czasy etnotroniką i skłonnościami do downtempo w stylu witch house. Jeżeli nie rozumiecie, o czym piszę, cieszcie się. To oznacza, że nie zmarnowaliście ostatnich miesięcy na analizę kolejnych dennych łatek, któ-

re na koniec dnia okazują się kolejną wariacją na temat rozmarzonego, lo-fi popu nagrywanego w domowych warunkach. „Neu! ‚92” to bardzo zgrabne 15 minut, tyle że zahaczające o cynizm. Tutaj zwolnimy sampel, tam zaszalejemy z pogłosem, a wokalista uda, że jest już zmęczony. W szerszym ujęciu - potraktujmy album Elite Gymnastics jako ostrzeżenie, że każdy styl dochodzi do momentu, w którym da się go spreparować tylko na podstawie encyklopedycznego opisu i każdy nowy artysta w nim trwający ociera się o parodię. Bo istnieje naprawdę ograniczona ilość „sztuczek”, jakimi można urozmaicić przedstawienie tego samego patentu. I wtedy pozostaje już tylko iść dalej. Emil Macherzyński

Fair To Midland Arrows & Anchors Niewiele brakowało, a świat nigdy nie usłyszałby o grupie niesamowitych Teksańczyków. Formacja zaistniała w świadomości słuchaczy dzięki interwencji lidera System Of A Down, który w 2007 roku wydał we własnej wytwórni płytę o przydługim tytule „Fables From A Mayfly: What I Tell You Three Times Is True”. Oby więcej takich interwencji. Próbując jednoznacznie scharakteryzować twórczość amerykańskiego kwintetu, narażamy się na sromotną klęskę. Ilość patentów na metr kwadratowy można porównywać jedynie z gęstością zaludnienia w Makau. Dziki Devin Townsend spotyka lirycz-

36 Electric Nights

nego Stevena Wilsona, post-hardcorowe zapędy Alexisonfire mieszają się z progresywnym zacięciem Pure Reason Revolution. Nawiązania do estetyki tej ostatniej grupy słychać m.in. w rozpisanych na głosy wokalach (energetyczny „Coppertank Island”). Inna rzecz, że w przypadku Fair To Midland za wszystkie partie śpiewane odpowiada obłędny Darroh Sudderth. Płynność z jaką przechodzi od dławiącego growlingu do czystego, niemal perlistego głosu wprawia w osłupienie. Serj Tankian wyciągnął ich niemal spod ziemi, dając szansę pokazania się szerszej publiczności. Od tamtej pory są skazani na siebie. Jak dotąd radzą sobie doskonale. Maciek Kancerek


Fountains Of Wayne Sky Full Of Holes Fountains Of Wayne zawsze sprawiali dla mnie wrażenie zespołu średnio zaabsorbowanego nagrywaniem nowej muzyki, wydawaniem płyt i wszystkim, co jest z tym związane. Pomiędzy kolejnymi albumami grupy mijało zazwyczaj tyle czasu, że pamiętać o niej mogli jedynie ci najbardziej zainteresowani. Tak jakby Chris Colingwood z ekipą zasypiali na 3-4 lata, po czym budzili się zaskoczeni, że to już czas wziąć się za nowy materiał. Co by nie powiedzieć, do tej pory należało przymknąć na to oko, bo krążki ich autorstwa za każdym razem brzmiały zadowalająco. Power pop, pop-rock obfitujący w świetne

melodie, solidnie nawiązujący do katalogu amerykańskiej klasyki. Szkoda, że tym razem im się nie udało. „Sky Full Of Holes” to zbiór utworów do bólu bezpiecznych, nie dość, że nie zaskakujących, to zwyczajnie nużących. Płyta wypada kiepsko choćby w porównaniu ze swoim poprzednikiem, wydanym w 2007 r. „Traffic And Weather”. Tam mieliśmy różnorodność i garść świetnie napisanych przebojowych piosenek, tutaj boli brak tej ostatniej cechy, czegoś, o co bym ich nigdy nie podejrzewał. Na pocieszenie da się wyłowić całkiem fajne „Someone’s Gonna Break Your Heart” oraz „The Summer Place”, ale to w żadnym wypadku nie ratuje przed smutnym skonstatowaniem faktu chwilowego wypalenia się nowojorskiej kapeli. Łukasz Zwoliński

Girls Father, Son, Holy Ghost Ojcze, Synu, Duchu Święty, Girls wreszcie nagrali płytę skrojoną na miarę swojego nieprzeciętnego talentu, który na debiucie starali się ukryć przed światem. Drugi pełnowymiarowy krążek grupy z San Francisco zastaje Dziewczęta w pełnym makijażu, zupełnie odmienione pod względem brzmieniowym, tak jakby w studiu rezydenci miasta pochyłych ulic zastąpieni zostali przez zupełnie inny zespół. Stojący przy mikrofonie Chris Owens co prawda skrócił włosy, lecz z mitycznym Samsonem nie ma chyba nic wspólnego, bo sił i kreatywności mu nie ubyło, wręcz przeciwnie. Kalifornijczycy niesamowicie urozmaicili swoją twórczość, dzięki czemu LP2 niemal ugina się pod naporem eklektyzmu i bogactwa inspiracji. „Father, Son, Holy Ghost” łagodzi odwieczny spór między fanami solówkowego hard-rocka, a wyznaw-

cami etosu popowego, tutaj jednak z obowiązkowo dodanym przedrostkiem „chamber” tudzież „jangle”. Obok mocnego, przywołującego echa The Black Mountain „Die” amerykańska superpiątka stawia kruche gitarowe melodyjki. Mimo swego sielankowego charakteru, „Just A Song” ma w sobie ten specyficzny, minimalistyczny klimat „Halcyon Digest” Deerhuntera, „Magic” wydaje się wręcz podkradzione z sejfu Gruffa Rhysa, natomiast w obecności ulotnego „Alex” można z powodzeniem dopatrzyć się brakującego składnika ostatnich albumów The Sea And Cake. Wszystkie jednak wypadają blado przy strategicznym punkcie tego krążka - „Vomit”, po swoim depresyjnym, slowcore’owym początku a’la Low, rozgniata szorstką partią gitary, by znów zatopić się w przeszywającym smutku i ponownie ten cykl powtórzyć. To samo należy zrobić z tą płytą, która w kategorii gitarowej stanowi w tym roku obowiązkowy punkt wycieczek. Kamil Białogrzywy

Gross Magic Teen Jamz EP Być może zainteresowanie Gross Magic wynika z tęsknoty za pięknymi latami 90. Być może dobrym patentem dla nowych wykonawców jest umieszczenie utworów na coraz popularniejszym Soundcloud. com. Na pewno jednak Sam McGarrigle jest artystą, którego długogrający debiut będzie bardzo oczekiwanym wydawnictwem. Jeśli już coś słyszeliście od gościa z Brighton, z pewnością było to „Sweetest Touch”, jeśli nie, zacznijcie właśnie od tej piosenki. Nazwałbym ją pełnoletnim „Today” z basową linią a la Nirvana, wskaże od momentu ukazanie się tego najbardziej optymistycznego kawałka o samobójstwie minęło właśnie osiemnaście lat. Odniesienie do popapranych za-

grywek Becka, które wielu szokowały dwie dekady temu, znajdziecie w „We’re Awake Tonight”. Depechowe klawisze rodem z „Violatora” czy „Songs Of Faith And Devotion” to znak rozpoznawczy „Can’t Ignore My Heart”. Jednak najciekawszym fragmentem „Teen Jamz”, a przynajmniej dającym nadzieję, że kolejne dzieło Gross Magic nie będzie osadzone jedynie w dekadzie grunge’u, jest utwór tytułowy, brzmiący niczym spotkanie gitary Marca Bolana i wokalu The Ronnets. Sam McGarrigle podczas jedynie scenicznej obecności Electrelane jawi się jako największa nadzieja Brighton. Ja na więcej dobrego materiału z East Sussex zawsze czekam z niecierpliwością. Witek Wierzchowski

Joss Stone LP1 Wyeksponowany na okładce kolczyk w nosie pięknej Brytyjki nie jest jedynie zabiegiem estetycznym. Joss Stone nabrała pazura, dziś jest znacznie bardziej zaczepna niż kiedyś. I choć jej piosenki to wciąż wysokiej jakości blue-eyed soul, to cięższe zagrywki gitarowe nie należą do rzadkości. Słuchając „LP1” trudno oprzeć się wrażeniu, że artystka słuchała w ostatnim czasie sporo płyt The Black Crowes. Sposób, w jaki poprowadzono wokalne wielogłosy choćby w „Don’t Start Lying To Me Now” dość mocno kojarzy się z pomysłami wesołej kompanii braci Robinson. Nowa płyta Joss Stone kontynuuje nie

do końca chlubną tradycję swojej poprzedniczki. Brakuje charakterystycznych, zapadających w pamięć momentów. Poza „Drive” czy wspomnianym „Don’t Start Lying To Me Now” nie ma tutaj jednoznacznie pięknych i ciekawych zagrywek. Można napić się kawy, pogadać z kimś, zagrać partyjkę w Scrabble, a „LP1” zdąży przelecieć w całości, nie przykuwając naszej uwagi. Słuchając tego albumu w skupieniu na słuchawkach prędzej zaśniecie niż dacie się wciągnąć w opowieści brązowookiej piękności. Jeśli szukacie pasji, wróćcie do „Mind, Body & Soul”, bo na „LP1” znajdziecie jedynie gustowną muzykę tła. Maciek Kancerek

Electric Nights

37


Lenny Kravitz Black And White America Gość, który jeszcze kilka lat temu tytułował siebie „Minister Of Rock ‚N’ Roll”, przestał być rockowym purystą i zaprosił do zabawy Jaya-Z i Drake’a. Tym samym dodał do swojej muzyki jeszcze więcej „czarnych” pierwiastków, czyniąc „Black And White America” krążkiem zaskakująco bujającym i dobrym. Niby funkowe zagrywki to żadne novum w Kravitzowej estetyce, jednak tym razem artysta położył na ten element znacznie większy nacisk. Kawałek tytułowy czy „Come On Get It” brzmią jakby ktoś wygrzebał je z ciemnych piwnic

wytwórni Motown, z kartonu opisanego „summer 76”. Kravitz kipi energią, choć na flow w stylu „Are You Gonna Go My Way” nie ma tu szans. „Black And White America” to przede wszystkim polityczny manifest pacyfisty. Lenny nie byłby jednak sobą, gdyby nie dorzucił solidnej porcji miłosnych ballad. Na szczęście nie przesadził z ich ilością, co w przeszłości niestety mu się zdarzało. Słodko-gorzkie piosenki Kravitza układają się w realistyczny portret Czarno-Białej Ameryki. Muzyk przyznaje, że jako czarnoskóry Żyd miał mnóstwo okazji, by przekonać się na własnej skórze o nietolerancji i agresji względem „odmieńców”. Maciek Kancerek

The Megaphonic Thrift Decay Decoy The Megaphonic Thrift to norweska supergrupa złożona z członków alternatywno-rockowej sceny udzielających się wcześniej w takich kapelach jak The Low Frequency In Stereo, Stereo 21 i Casiokids. Wydaje ich ta sama wytwórnia co znanych i lubianych ostatnio Ringo Deathstarr, na koncie mają również koncerty z A Place To Bury Strangers. Trudno chyba o lepszą rekomendację dla fanów współczesnego, szeroko pojętego indie rocka. Dodajmy jeszcze, że najwłaściwszym skojarzeniem dla ich muzyki jest Sonic Youth i będziemy w domu. Wszystko pięknie, ale to właśnie tu pojawia się problem. W któ-

rym miejscu jest to jeszcze dobre granie zainspirowane dokonaniami Thurstona Moore’a i spółki, a w którym zdajemy sobie sprawę, że stylistycznie skopiowane zostaje zbyt wiele? Kosi, tak jak należy, singlowe „Talks Like A Weed King”, cieszą (pomimo oczywistego kierunku) „Candy Sin” i „Queen Of Noise”. „You Saw The Silver Line” czy „Neues” to już jednak nieudane odgrzewanie klimatów „Murray Street”. Przy „Sister Joan” można odnieść wrażenie, że ktoś za bardzo nasłuchał się utworów Lee Ranaldo. „You Saw The Silver Line” nie dość, że nudne, to wykańcza się perfidnymi przesterami na końcu. „Decay Decoy” da się ostatecznie posłuchać, wybiórczo nawet kilkukrotnie, całościowo nie więcej niż dwa razy. Łukasz Zwoliński

R

Mogwai Hardcore Will Never Die, But You Will Jak ten czas leci. Wydawać by się mogło, że raptem wczoraj zaziewywaliśmy się na śmierć przy „The Hawk Is Howling”, tymczasem poprzedniemu albumowi Szkotów zdążyły już stuknąć 3 latka, a na półce pojawił się kolejny. Zawiodą (lub wręcz przeciwnie - zachwycą!) się ci, którzy obawiali się kolejnego wymuszonego, ciągnącego się w nieskończoność, nudnego krążka, jakie Mogwai wydawali w ostatnim czasie. „Hardcore Will Never Die, But You Will” to ich najsolidniejszy album od ośmiu lat. I nie to, by zespół pokusił się o jakieś zmiany. Dalej jest obowiązkowy krótszy, szybszy kawałek, trochę elektroniki tu i tam, jakiś fragment z wokalami lawirującymi w stronę popu, a wszystko to poprzetykane ich firmowym graniem jednego motywu w nieskończoność – klasycznie (oczywiście) rozmarzonego. Jednak na tym albumie jakoś tak się złożyło, że wszystkie minusy dają plus - głównie za sprawą kompozycyjnej lekkości. Tak jakby kwintet odnalazł dawno zagubiony talent do pisania ciekawych motywów. Już pilotujące album „Rano Pano” dawało znać, że tym razem pomysły mogą być trochę lepsze - pomimo standardowego mogwaizmu, kawałek ten oferuje frapujący, asymetryczny podział rytmiczny i znaczne odświeżenie brzmienia chropowatych gitar, które zamiast smęcić w nieskończoność, nawarstwiają się. Piękne. I całość zdaje się patrzeć na stare pomysły jakby nowym okiem. Lubię takie zaskoczenia. Emil Macherzyński

38 Electric Nights

e

k

l

a

m

a


Noah And The Whale Last Night On Earth Kiedy w drugiej połowie lat 80. Wielka Brytania zaczęła podnosić się z kolan po wieloletniej recesji, a ulice wyspiarskich miast znów stały się kolorowe, w lokalnych rozgłośniach radiowych triumfy święciły wymuskane od strony brzmieniowej, dojrzałe, adresowane do przedstawicieli klasy średniej kompozycje. Specyficzny „gatunek”, nie bez ironii ochrzczony po latach ze względu na swą wybitnie samochodową predestynację „mondeo popem”, zdają się wskrzeszać na swym trzecim albumie skłaniający się dotąd raczej ku zabawom folklorystycznym Noah And The Whale. Być może nikt nie wytoczył w tym roku tak ciężkich armat już na samym otwarciu płyty kapitalna sekwencja przebojowych singli „Life Is Life”-„Tonight Is The Kind

Of Night”-”L.I.F.E.G.O.E.S.O.N.” przez długie miesiące mogłaby gościć na antenie lwiej części europejskich rozgłośni. Dalej bywa różnie. O folkowej proweniencji grupy w uroczy sposób przypomina „Just Before We Met” z imitującymi June Brides smyczkami, ale już closer w postaci „Old Joy” to koszmarna, bezpłciowa piano-ballada. Część krytyków (może i słusznie) wyrzuca zespołowi koniunkturalizm i już widzi w nich kolejną reinkarnację stadionowego rocka spod znaku późnego U2 czy Coldplay. Śmiała teza. Mnie trudno oprzeć się wrażeniu, że londyńska formacja w szybkim tempie dojrzewa i w pewnym sensie zmienia grupę docelową. Ma to jednak znaczenie drugorzędne - Charlie Fink wciąż pisze świetne piosenki. W dobie demograficznego niżu nie powinien narzekać na brak fanów. Bartosz Iwański

Novika Mixfinder Od syntetycznych nawiązań do lat 80. po wysmakowany, współczesny pop. „Mixfinder” to przekrojowa wycieczka po świecie muzyki elektronicznej. Na album trafiło 16 remixów utworów z ostatniej płyty Kasi Nowickiej, „Lovefinder”. Nie wszystkie piosenki doczekały się przeróbek, bowiem artystka nie sugerowała remixerom, co mają wziąć na warsztat. Stąd też znalazło się miejsce dla czterech wersji „Miss Mood” (autorem jednej z nich jest Hot Toddy z Crazy P) i trzech „Strangers”. Zabrakło za to „Daily Routine” oraz „Mother’s Duty”. Szkoda, bo oba numery na pewno można poddać ciekawemu liftin-

gowi. Ważne, że kawałki pojawiające się w kilku wersjach, w istotny sposób różnią się między sobą. I tak „Miss Mood” w synthpopowej wersji KAMP! jest zupełnie inną piosenką od wyspiarskiej „Miss Mood” Hot Toddy’ego, a minimalistyczne opracowanie „Kinds Of Love” Rawskiego stanowi alternatywę dla tanecznej wersji autorstwa Bogdana Kondrackiego. Bodzio jest zresztą współautorem tej piosenki podobnie jak kilku innych na ostatniej płycie Noviki. Warto zaopatrzyć się w „Mixfinder” - jeśli z jakiegoś powodu nie kupiliście „Lovefinder”, poszukajcie w sklepach dwupłytowego wydania, które zawiera oba krążki. Maciek Kancerek

Patrick Wolf Lupercalia „Jesteś lekiem na całe zło” - śpiewała kiedyś diwa polskiej muzyki rozrywkowej. Miłość to była trudna, pełna wyrzeczeń, ale nadawała sens i pozwoliła dumnie kroczyć na przód. Że miłość potrafi uskrzydlić, przekonał się również Patrick Wolf, złoty chłopiec Londynu. Z emocjami rozkręconymi do granic wytrzymałości, do tej pory rozpaczliwie poszukiwał swego miejsca (również w kontekście muzycznym, czego dowodem rozpiętość stylistyczna jego wcześniejszych dokonań), dziś spokojny, by nie powiedzieć - stabilny, rozkoszuje się arkadią, w której miejsce przeznaczone jest tylko dla dwóch osób. Nie znaczy to jednak, że Wolf zrezygnował z podstawowych wyznaczników swej twórczości – przepychu i patosu. Kompozycje wciąż upstrzone

są szeregiem detali (smyki, dęciaki, pianino prowadzące niekiedy całość), jednak gdzieś na dalszy plan zeszły i elektroniczne rozdygotanie, i folkowe ciągoty. Przejrzyste piosenkowe formy, jakie Patryczek proponuje na swej piątej płycie, wreszcie jednoznacznie wskazują, że Wolf wielkim kompozytorem jest (lekkie i letnie „The City” otwierające całość to mocny pretendent do miana przeboju roku). Trzeba jednocześnie przyznać, że czasem szczęście prowadzi go na tekstowe mielizny, ale to akurat przywilej ludzi zakochanych, dla których banał i kicz stają się podstawowymi środkami wyrazu. Oczywiście w ogóle mu tego nie życzę, ale skoro zakochany, niesiony emocjami Wolf stworzył album tak przenikliwy, to aż strach pomyśleć, jakie wydawnictwo mogłoby powstać, gdyby ten związek za chwilę skończył się z hukiem. O tym niewykluczone na płycie numer sześć. Maciek Tomaszewski

Rainbow Arabia Boys And Diamonds Zawiodło Was Gang Gang Dance swoim nowym, bardzo ułożonym albumem „Eye Contant”? Nie martwcie się, jest jeszcze Rainbow Arabia. Wykonujący szeroko pojętą eklektyczną elektronikę duet z Los Angeles odnosi się do tych bardziej zwięzłych, niemal tanecznych momentów i egzotycznych wycieczek GGD, przefiltrowanych przez bardziej psychodeliczne i dubowe klimaty wytwórni Not Not Fun (jak opisywane na łamach „Electric Nights” nie tak dawno temu

Peaking Lights). „Boys And Diamonds” to muzyka żywa, pełna kolorów, niecodziennych instrumentów i perkusjonaliów, ruszających rytmów zwykle odległych od klasycznego, anglosaskiego 4/4 (choć, zakamuflowane, zdarza się), wypełniona „alternatywną przebojowością”. W dodatku idealnie skrojona do nerwówki dzisiejszych czasów zamyka podbój naszych głośników w okolicach 40 minut. Reasumując - Amerykanie, nawiązujący do Arabii, wydający muzykę w niemieckiej wytwórni Kompakt. Co globalna wioska, to globalna wioska. Tylko uważajcie, może uzależnić. Emil Macherzyński

Electric Nights

39


The Rapture In The Grace Of Your Love Miłosne wątki w twórczości The Rapture ciągną się nieprzerwanie już od ponad dekady. „Kid 606 In Love With The Underground”, „I Need Your Love”, „House Of Jealous Lovers”, „Pieces Of The People We Love”… Nad wyraz romantyczni wskrzesiciele dance punka na trzecim, zbyt długo wyczekiwanym albumie ponownie poruszają swój flagowy temat, jednak tym razem strzała kupidyna prawdopodobnie ominie ich o dobrych kilka metrów. Łaska fanów na pstrym koniu jeździ, w kontekście nowej płyty nowojorczycy mogą o miłości ze strony swoich dotychczasowych wielbicieli jedynie pomarzyć. Na „In The Grace Of Your Love” The Rapture okazują się być dotkniętymi muzycznym Alzheimerem pariasami, którzy zatracili wszystkie atuty, jakimi do tej pory niszczyli konkurentów. Praktycznie zapomniano więc o efektownych kanonadach ciętych gitar, dzięki którym przypięto im niegdyś łatkę spadkobierców tradycji Gang Of Four, a ich miejsce zastąpiły płaskie

partie syntezatorów. Tego typu zabiegi wydają się jednak symptomatyczne w obliczu przekroczenia przez autorów „Echoes” bram nadzorowanej przez Jamesa Murphy’ego wytwórni DFA, słynącej przecież z na wskroś tanecznej klawiszologii. Trzeci krążek ekipy Luke’a Jennera to jadąca na podobnych patentach, niespełniona obietnica, której po ciekawym, płynącym „Sail Away” nie udaje się niestety zespołowi dotrzymać. Amerykanie gubią się tutaj między wprawiającymi w konsternację weselnymi wstawkami akordeonu („Come Back To Me”), daremnym próbom grania na modłę MGMT („Blue Bird”, „Children”) a ociekającym nudą usypiaczem (closer). Artyści jedynie w charakterze uzupełnienia pozostawiają szkielety całkiem ciekawych kompozycji jak seksownie pulsujący kawałek tytułowy czy w całości znakomity, pilotujący całość „How Deep Is Your Love?”. Odpowiadając na postawione w tytule singla pytanie - daliście mi panowie zbyt mało argumentów, by między nami choć zaiskrzyło. Kamil Białogrzywy

Red Hot Chili Peppers I’m With You Kakofonie i sprzężenia na początku „Monarchy Of Roses” sugerują, że wszystko jest w porządku. Nieprawda, nie jest. Josh Klinghoffer nie udźwignął ciężaru zastąpienia Johna Frusciante, a „I’m With You” okazała się najsłabszą płytą Red Hotów od czasu debiutu. Jasne, niezwykle ciężko zastąpić Fru. Niemniej da się to zrobić, wystarczy znaleźć muzyka, który będzie miał odwagę wyjść przed szereg zamiast chować się na dziesiątym planie. Numery, które na wcześniejszych płytach pełniłyby jedynie funkcję wypełniaczy,

na „I’m With You” urosły do rangi największych kozaków. Na dobrą sprawę znalazł się tutaj tylko jeden godny uwagi utwór - „Ethiopia” z ciekawym brzmieniem gitary i przebojowym, wyrazistym refrenem. Reszta płyty zlewa się w jednolitą, pozbawioną wyrazu papkę, którą można śmiało porównać do szpitalnych posiłków. W związku z premierą nowej płyty wytwórnia Warner Music przygotowała obniżkę cen wcześniejszych płyt Papryczek (począwszy od „Blood Sugar Sex Magik”, na „Stadium Arcadium” skończywszy). Warto skorzystać i uzupełnić braki na półce. Nowej płyty nie kupujcie. Chyba że chcecie podłożyć komuś świnię. Maciek Kancerek

Taking Back Sunday Taking Back Sunday Z nową płytą Taking Back Sunday jest trochę jak z huśtawką. Od wrażeń bardzo dobrych (w górę) natychmiastowo przechodzimy do krytycznych (w dół), no i tak z powrotem (góra). Mamy z czego się cieszyć, co omijać, zdziwić się też można. Optymistycznie nastrajała na pewno wiadomość o powrocie Johna Nolana, który opuścił zespół parę ładnych lat temu, a swoimi własnymi projektami udowodnił, że z całej tej ekipy talent posiada zdecydowanie największy. Okładka z kolei i pierwszy udostępniony numer „El Paso” wywołać mogły niemałą dezorientację oraz przeczucie, że może być dziwacznie. Dziś kawałek ten jako opener niesamowicie kojarzy się z równie nietypowo otwierającym ostatnią płytę Brand New utworem „Vices” (wokalista Jesse Lacey

dawno temu przewinął się przez skład TBS). To co dostajemy chwilę później fani chłopaków z Long Island mogą już jednak odebrać ze spokojem. Singlowy „Faith (When I Let You Down)” z jednej strony odznacza się typową dla nich chwytliwością i przyjemnym uderzeniem w refrenie, z drugiej - da się w nim wyczuć swoistą dojrzałość. Tak jest zresztą z całą płytą. Lekko zaakcentowany powrót do starych czasów i akceptacja faktu, że nie jest się już ekipą dwudziestoparolatków. Nie ma sensu przekonywać o wartości „Taking Back Sunday” kogoś kto takiego grania nigdy nie lubił. Jestem za to pewien, że nastolatkowie zachwycający się „Tell All Your Friends”, dziś już starsi nawet o dekadę, muzycznie dojrzewający równolegle z zespołem, będą mieli się przy czym uśmiechnąć. Łukasz Zwoliński

Trivium In Waves W 2006 r. Trivium dononało rzeczy absolutnie niebywałej, sprzecznej z wszelkimi prawami fizyki. Zespół zrobił olbrzymi krok naprzód idąc, a nawet biegnąc ku przeszłości. Kapela, która penetrowała wcześniej metalcorowe poletko, zdradzając przy tym fascynacje klasycznym metalem, za sprawą albumu „The Crusade” zdecydowanie bardziej opowiedziała się za thrashem z lat 80. Gdzie w takim razie postęp? Otóż dzięki takiej decyzji płyty Trivium wskoczyły na zupełnie nowy, znacznie wyższy poziom jakości. „Shogun” sprzed trzech lat potwierdził aspiracje Matta Heafy od zawsze deklarującego, że jest miłośnikiem Megadeth czy Metalliki. Kiedy twórczość Trivium wskoczyła

40 Electric Nights

na pułap, z którego można było już patrzeć na wielkich mistrzów, artysta wystraszył się tego, jak dobry może być jego zespół. Piąty album Trivium to powrót na łono metalcore’u. Płyta brzmi nowocześnie, ale też potwornie sterylnie. Nie ma tutaj „żylety”, która na poprzednich krążkach cięła wszystko równo z trawą. Nie ma ciekawych pomysłów, które sprawiały, że zarówno „The Crusade”, jak i „Shogun” mogły kręcić się w odtwarzaczu praktycznie bez końca. „In Waves” to zachowawczy longplay, który ma szansę przypaść do gustu fanom dwóch pierwszych krążków kapeli, ale ci, którzy zachwycili się bezpośrednimi poprzednikami albumu, raczej będą kręcić nosem. Maciek Kancerek


Various Artists 21 Anos De MPD Zdecydowanie powinniśmy brać przykład z naszych portugalskich braci. Rok istnienia netlabela Música Pop Desempregada (Niezatrudniony Pop) podsumowali gigantyczną składanką z 30 premierowymi utworami. Są tu nowości, odrzuty, dema. Wszystkie w jakiś sposób powiązane z MPD. I co robi największe wrażenie, to wręcz przytłaczająca ilość dobrych piosenek. Ba, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że ze świecą szukać tutaj czegoś słabego. Większość rzeczy porusza się po zbliżonych polach rozmarzonego

indie popu podszytego elektroniką, ale daleko tej kompilacji do monotonii (a trwa przeszło 2 godziny!). Są momenty bardziej popowe (w tym przeróbki utworów Deerhunter i... Enyi) i bardziej abstrakcyjne. Jest leniwie sącząca się muzyka z pogranicza ambientu (Wools), są kwaśne, psychodeliczne wybuchy rodem z lat 70. (Black Bombaim), jest i dawka minimalistycznego house’u najwyższej próby (Rephrase). Bez naciągania i wypełniaczy. Bracia Hugo i Emanuel Botelho wykonali masę dobrej roboty. I to wszystko (jak to u netlabeli) za darmo. Istne szaleństwo. Emil Macherzyński

WhoMadeWho Knee Deep „Calendars crumble, I’m knee deep in numbers…” śpiewał dwie dekady temu zespół The Trash Can Sinatras w utworze „Obscurity Knocks”. Poza skojarzeniem w tytule płyty, punktów stycznych pomiędzy szkocką grupą a WhoMadeWho już się raczej nie doszukamy. Duńczycy nie oferują nam bowiem optymistycznego jangle popu, a hybrydę dość brudnej, tanecznej elektroniki z czymś co powinno zadowolić klasycznych indie rockistów. „Knee Deep” to trzeci już długogrający rezultat współpracy singer-songwrittera i gitarzysty pochodzącego z awangardowej sceny jazzowej, falsetującego basisty ze skandynawskiego, rockowego undergroundu i perkusisty (Tomboy)

R

e

k

l

a

m

a

z małym dorobkiem płytowym na koncie. Świetnie wypada w ich wykonaniu ta mieszanka mrocznej dyskoteki dyktowanej przez hipnotyczne bity oraz kraftwerkowe klawisze z dozą gitarowej przebojowości (kapitalny singiel „Every Minute Alone”) i obezwładniającej psychodelii. Ścina z nóg ponad sześciominutowe „Checkers”, przy „We’re Alive, It’s A Miracle” nie pozostaną obojętni fani LCD Soundsystem, zaś „Musketeer” i „Two Feet Off Ground” znajdą swoje miejsce wśród czołowych nagrań WMW. Album do polecenia zwolennikom Suuns, Johna Mausa, kafkowskich klimatów, a także wszystkiego, co w rocku oraz elektronice świeże i dobre. Łukasz Zwoliński


on tour Lotnisko - Muzeum Lotnictwa, Kraków, 26-27.08.2011

Coke Live Music Coke Live Music Festival nazwany jest tak trochę na wyrost, bo z tłustym od muzycznych dobrodziejstw festem, do jakich w ostatnich latach przywykliśmy, nie ma on niestety zbyt wiele wspólnego. Sceny rozlokowane w nieodległym towarzystwie bloków mieszkalnych, absolutny brak festiwalowej atmosfery i przede wszystkim drobny szczegół, który boli najbardziej - nieobecność przyprawiających o szybsze bicie serca headlinerów. To właśnie Coke w telegraficznym skrócie. 42 Electric Nights

Dzien I

Festival

R

ozpieszczana ostatnimi czasy polska publiczność może obecnie znacznie śmielej niż kiedyś oczekiwać od organizatorów letnich imprez kompletowania składu będącego odbiciem świeżych, współczesnych trendów. Tymczasem, jak to zwykło bywać w przypadku krakowskiej imprezy, po raz kolejny zagwarantowano wszystkim cyniczny recykling

tego samego materiału w postaci gwiazd, które zapewne w niedługim czasie osiedlą się w naszym kraju na stałe. Trudno inaczej określić Brytyjczyków z Editors czy The White Lies, o których wizytach w Polsce będzie można wkrótce mówić w kontekście „kiedy wreszcie z Polski wyjadą?” zamiast „kiedy wreszcie do nas przyjadą?”. Czy jest na pokładzie Archive?

Nie licząc zupełnie nieistotnego pop-punkowego składu z You Meet Me At Six, którzy już w piątkowe popołudnie zainstalowali się na głównej scenie, za właściwe rozpoczęcie tegorocznej edycji Coke’a można uznać właśnie wspomniane The White Lies. Nowi idole polskiej młodzieży przyjechali promować do Krakowa swój najświeższy, jeszcze słabszy od przeciętnego debiutu album, łatwo więc wyobrazić sobie przebieg tego koncertu. Nietrudno było także przewidzieć ekstatyczne reakcje nastoletnich fanek, które wypadałoby jakoś uspokoić mówiąc, że Londyńczycy pewnie jeszcze nie raz nad Wisłę zawitają, skoro do tej pory uczynili to całe trzydzieści sześć razy. Do podobnej liczby mogą w przyszłości dobić

nieco bardziej doświadczeni koledzy z The Kooks, widziani u nas ostatnio na ósmej odsłonie festiwalu Heineken Open’er. Luke Pritchard i koledzy w ciągu niespełna sześciu lat, jakie upłynęły od premiery „Inside In/Inside Out”, nieco się postarzeli, nadal jednak grają prosto i melodyjnie, idealnie wpisując się tym samym w tak doceniany przez brytyjskie media schemat. Niemiłosierny ścisk panujący na koncercie kwartetu z Brighton udowodnił, że ten typ grania idealnie trafia w nasze polskie upodobania, nawet mimo drugoligowości prężących się na scenie artystów. Nie najlepszy repertuar The Kooks, złożony w połowie z dość średnich kawałków z drugiej i szykowanej na wrzesień trzeciej płyty, mógł co prawda zostać bohatersko


uratowany przez sympatyczne, debiutanckie single, jednak za sprawą wyjątkowo kiepskiego tego dnia nagłośnienia tak się niestety nie stało. Ciężko traktować występ Anglików inaczej, jak tylko w charakterze zbędnego supportu przed najbardziej wyczekiwanym tego dnia koncertem Interpolu. W ręce nowojorczyków wpadła najlepsza z możliwych szansa, by zmazać plamę, jaką rok wcześniej dali na fatalnym, imiennym krążku. Mimo że tak jak w przypadku

koncertu poprzedników nie mieli zbyt wiernego sojusznika w formie okropnie cichego nagłośnienia, można powiedzieć, że paradujący w dresowej bluzie, niegdysiejszy elegancik Paul Banks i spółka nie są w tak fatalnej formie, na jaką mogłyby wskazywać ostatnie dokonania. Kiedy z głośników wybrzmiewają epokowe numery z dwóch pierwszych płyt, na których wychował się znaczny odsetek współczesnej generacji słuchaczy, autorzy „Turn On The Bright Lights” odzyskują dawną siłę i przywracają wiarę w melodyjne,

Dzien II Drugi dzień festiwalu rozpoczął się od dokooptowanych w ostatnim momencie Brytyjczyków z Everything Everything, opisywanych w festiwalowej książeczce jako „To Be Announced”. Tym samym tradycji stało się za dość i niespieszni w ogłaszaniu nowych artystów organizatorzy w momencie tonięcia musieli chwycić się brzytwy. Ta na szczęście nie okazała się zbyt ostra i na scenę wkroczył „miły i sympatyczny” zespół, którego obecność w line-upie związana była zapewne z faktem towarzyszenia na trasie Editors. Koncert Ev Ev zbiegł się z pięknym zachodem słońca, który oświetlał ubranych w szare, więziennorobotnicze uniformy muzyków, wykonujących kawałki z wielce udanego albumu „Man Alive”, wzbogacone o nieliczne nowe

utwory. Setlista nie mogła nie zawierać takich oczywistości jak „MY KZ, UR BF”, „Schoolin’” i „Final Form”, których główne atuty pod postacią charakterystycznego falsetu Jonathana Higgsa i wykręconych gitarowych melodii zrobiły rok temu niemałą furorę. Potencjalnego sukcesu można się było spodziewać także w przypadku kolejnego gwoździa programu na Main Stage. Jego gwarantem był oczywiście koncert Editors, czyli trochę przesadnie uwielbianych w Polsce pogrobowców Iana Curtisa. Można ich nie lubić za momentami wręcz kabaretową, aktorską manierę Toma Smitha, można nimi gardzić za zdobycie popularności w wyniku kradzieży muzycznej tożsamości, jednak za każdym razem, kiedy meldują się na scenie, są gwarantem solidnie zagranego,

post-punkowe granie, tak dalece inne od gitarowych wprawek rzeszy epigonów. Spośród osiemnastu zagranych tej nocy piosenek, tylko pięć pochodziło z „Interpolu”, przy czym to liczba i tak zbyt duża, biorąc pod uwagę fakt, że w zasadzie tylko koncertowa wersja „Lights” może w jakiś sposób nawiązywać do chlubnej przeszłości. Na szczęście mając w zanadrzu taką ilość ociekających klimatem kawałków, jak choćby brawurowo wykonane, klaustrofobiczne „Hands Away”

rzetelnego show. Nie inaczej było i tym razem, choć każda minuta występu grupy z Birmingham przywoływała klimat ich poprzedniej wizyty w Krakowie. Tłok pod sceną nie był wcale mniejszy niż niegdyś w przeładowanym Studiu (będąc jednocześnie niemal podwojeniem frekwencji z show Interpolu), a wystudiowane gesty wokalisty jak i sama koncertowa rozpiska wydawały się chwilami wręcz bliźniacze. Ponuropiosenkowi Angole postanowili nie krzywdzić żadnej ze swoich płyt, każdej z nich zgodnie przydzielając po pięciu reprezentantów. Nowe utwory wraz z nudną, akustyczną wersją jednego z gorszych w ich dyskografii „Weight Of The World” z powodzeniem można było zastąpić wielkimi nieobecnymi - „Lights” i „Blood” z debiutanckiego „The Back Room”. Niemniej jednak trudno odmówić Editorsom najwyższego stopnia zaangażowania i wyżyłowania setlisty do maksimum. Mimo szaleńczej reakcji pogującej w pobliżu sceny widowni, to nie angielski band był tym, dla kogo większość festiwalowiczów nałożyła rankiem swoje złote łańcuchy. Od początku trwania drugiego dnia imprezy wyraźnie dało się odczuć, kto stanowi najbardziej tłusty kąsek w dość wychudzonym pod względem artystycznym Coke’u. Ten ktoś kilka chwil po godz. 23 ukazał się publiczności na specjalnej platformie, która pomknęła ku górze w nieodzownym towarzystwie fajerwerków i unoszonych dłoni. Kanye West, bo to o jego nietuzinkowej osobie mowa, przygotował zakrojony na dużą skalę, podzielony na trzy akty teatralny spektakl, jakiego nie powstydziłyby się czołowe gwiazdy plastikowo-cukierkowego popu. Gdyby jednak pozbawić dwu

i nieco progresywne „The New”, a także singlowe wiązki dynamitu w rodzaju „Slow Hands” i „Evil”, trzeba być spokojnym o poziom koncertu. Po ubiegłorocznych roszadach personalnych oryginalny Interpol skurczył się o połowę, w przypadku albumowym przejmując końcówkę „POL”, jednak koncertowo cały czas pozostaje Interem. Szkoda, że zespołowi nie dorównał poziom ekipy technicznej, przez którą Amerykanie byli słabiej słyszalni niż niektórzy śpiewający razem z zespołem fani.

i półgodzinny performance Czarnego Jezusa tanecznowizualnej otoczki, oczom widzów ukazałby się ogołocony z blichtru szansonista, który z byciem raperem w tradycyjnym pojęciu tego słowa nie ma niestety zbyt wiele wspólnego. Trudno bowiem mówić w ten sposób o człowieku, który przez połowę koncertu w dość jednostajny sposób lamentuje smutno przerobionym w Auto-Tune wokalem. W dodawanej do karnetu książeczce dało się zresztą przeczytać, że wreszcie doczekaliśmy się godnego następcy samego... Michaela Jacksona. Jeśli tak właśnie jest, to Justina Biebera wypadałoby określić mianem złotego dziecka UK garage, natomiast tytuł spadkobiercy talentu Elvisa Presleya należałoby przyznać Jayowi-Z. Szósta edycja Coke Live Music Festival przeszła do historii. Pozostaje mieć nadzieję, że siódemka będzie dla organizatorów znacznie szczęśliwszą liczbą, a wspominana przy okazji imprezy idea „sentymentalnych powrotów do poprzednich odsłon Open’era” pozostanie w końcu zarzucona. Frekwencja krakowskiego festu wciąż co prawda utrzymuje się na zadziwiająco wysokim poziomie, jednak wypadałoby mieć choć odrobinę przyzwoitości i skupić się na artystach, których do tej pory w kraju nie widzieliśmy. Chociaż z drugiej strony gdyby za rok w line-upie znalazł się ktoś z czwórki Pulp, Foals, The Strokes, Colplay, nikt chyba nie miałby większych pretensji. W tych przypadkach recykling byłby zjawiskiem ze wszech miar pozytywnym. tekst: Kamil Białogrzywy, Zdjęcia: Michał Dzikowski

Electric Nights

43


on tour Amfiteatr w Parku im. Sowińskiego, Warszawa, 16.08.2011

Deftones

Kvelertak Flapjack Tides From Nebula

Sierpniowa odsłona Rock In Summer Festival była niepowtarzalną okazją do zobaczenia na żywo niekwestionowanej gwiazdy sceny numetalowej, kalifornijskiej formacji Deftones. Była to pierwsza wizyta tego zespołu w Polsce, naturalne więc, że całe rzesze fanów ciężkiego brzmienia wiązały z nią ogromne oczekiwania.

P

rzed gwiazdą wieczoru wystąpiły bardzo ciepło przyjęte zespoły Flapjack, Kvelertak i Tides From Nebula. Ale to właśnie Deftones zgromadzili pod sceną największy tłum i prawdę mówiąc ciężko się temu dziwić. Setlista koncertu nie była chyba zaskoczeniem dla nikogo, kto choć trochę interesuje się twórczością tej grupy. Usłyszeliśmy zatem sporo utworów z ostatnich płyt, ale też klasyczne numery, które przyniosły Deftones globalną popularność, w tym oczywiście singlowe „My Own Summer (Shove It)” i „Be Quiet And Drive (Far Away)”. Chino Moreno, jak na frontmana z kilkunastoletnim doświadczeniem przystało, świetnie odnajdował się na scenie i poza nią - podczas „Elite” zeskoczył do fanów, doprowadzając część z nich do ekstazy. Zespół przez pięć kwadransów dawał z siebie wszystko, ale gdy wybiła godzina dziesiąta wieczorem, nie było zlituj -

46 Electric Nights 44

cisza nocna ostatecznie zakończyła oficjalną część tego wydarzenia (nieoficjalną było after party, podobno bardzo udane). Szkoda, bo grupa na pewno byłaby skłonna dorzucić jeszcze kilka numerów do swojego repertuaru. Nie wszystko jednak zagrało tak, jak życzyłaby sobie tego publiczność. Można było mieć zastrzeżenia do formy wokalnej Chino Moreno, któremu ewidentnie wysiadał głos w kilku bardziej wymagających fragmentach. Nagłośnienie też nie było perfekcyjne – przez większość koncertu za mało selektywne, a w niektórych utworach powodowało nieprzyjemne rzężenie gitar. Z drugiej strony, jeżeli ktoś oczekuje idealnie czystego śpiewu, powinien raczej wybrać się do opery, a perfekcyjnie czysty dźwięk można uzyskać na domowym sprzęcie stereo - koncerty rockowe rządzą się swoimi prawami. Szkoda tylko, że organizatorzy tej masowej

imprezy nie zawsze potrafili stanąć na wysokości zadania. Uczestnicy, którzy przecież w większości przyszli spędzić w Parku Sowińskiego niemal pół dnia, narzekali na długie kolejki w strefie gastronomicznej i zbyt małą liczbę toalet. Po tak doświadczonej agencji koncertowej, jaką jest Go Ahead, można było jednak oczekiwać czegoś więcej. Podsumowując - organizacja pozostawiała trochę do życzenia, ale myślę, że nie były to mankamenty, które zostaną w pamięci uczestników tego koncertu na długo. Wspomnienia muzyczne natomiast mają na to znacznie większe szanse. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie będą to pierwsze i ostatnie wspomnienia polskich fanów związane z zespołem Deftones. tekst: Przemysław Nowak ZDJĘCIA: Artur Rawicz


Best independent fests

Exit Festival Największy festiwal w południowej Europie na pewno nie jest przyjazny dla śpiochów i leniuszków.

E

xit (w przeciwieństwie do innych festiwali) nie zrodził się z czystej miłości do muzyki. Jego pierwsza edycja, która odbyła się 2000 r., trwała aż sto dni. Za eventem stali trzej studenci Uniwerystetu w Nowym Sadzie - Dušan Kovačević, Bojan Bošković i Ivan Milivojev. Ich celem był przede wszystkim protest przeciwko reżimowi Slobodana Miloševicia, zresztą nazwa też miała podtekst polityczny, bowiem oznaczała ucieczkę z dziesięcioletniego, szalonego reżimu. Impreza odbyła się na terenie położonego na lewym brzegu Dunaju uniwersytetu. W ciągu stu dni na licznych scenach zagrały przede wszystkim zespoły serbskie jak DLM, Darkwood Dub czy Eyesburn. Nie muzyka była jednak najważniejsza. Oprócz koncertów kampus uniwersytecki stal się sceną dla rozmaitych performance’ów, przedstawień teatralnych, organizatorzy sami zachęcali publiczność do współtworzeniu festiwalu. Ten zakończył się 22 września, dwa dni przed wyborami prezydenckimi, które przegrał... Milošević.

o malwersacje finansowe Dušan Kovačević i Bojan Bošković trafili na 30 dni do aresztu. Trzy tygodnie przed startem festiwal stracił szefa fundacji i dyrektora artystycznego. Impreza jednak się odbyła, a wspomniana dwójka została zwolniona bez żadnych zarzutów. Najbardziej burzliwą edycją była z pewnością ta z 2005 roku. Wtedy to przypadała 10 rocznica masakry w Srebrenicy, którą organizatorzy chcieli uczcić minutą ciszy podczas ostatniej nocy festiwalu. Nie udało się - bośniacki Dubioza Kollektiv uzupełnił swój zabarwiony politycznie koncert wizualizacjami z serbskimi zbrodniarzami, co rozwścieczyło część serbskiej publiczności oraz rządzącą wtedy w Nowym Sadzie radykalnie prawicową partię SRS. Wówczas też policja doniosła o kilku groźbach zamachami bombowymi na terenie imprezy, a przed samym festiwalem na organizatorów spadła ogromna krytyka ze strony partii i organizacji lewicowych

Rok później Exit skrócił się do tygodnia i przeniósł na drugą stronę rzeki, na teren zabytkowej twierdzy Petrovaradin, gdzie odbywa się do dziś. Ponownie polityka odgrywała dużą rolę - festiwal był podziękowaniem za obalenie rządu dotychczasowego prezydenta Jugosławii, w związku z czym pojawili się na nim nowo wybrani decydenci. Nie to jednak było największym zaskoczeniem. Na jednej ze scen wystąpił szef jugosłowiańskiego MSZ-u i prezes Banku Centralnego, którzy wykonali kilka coverów Ekatariny Velikej, jednego z najważniejszych nowofalowych serbskich zespołów! 2002 był z powodu zmiany organizatora rokiem przełomowym dla imprezy. Wtedy właśnie powstała fundacja Exit, której zadaniem jest promocja i organizacja festiwalu. Nie obyło się bez kontrowersji. Edycja zanotowała ogromne straty finansowe, a organizatorzy zostali oskarżeni w mediach o defraudację publicznych pieniędzy. Podobne problemy dotknęły Exit z 2004 roku, kiedy to podejrzani Electric Nights

45


- fundacja podpisała umowę o dofinansowanie z wywodzącą się ze środowiska SRS burmistrz Nowego Sadu. Jakby nie dość było tego medialnego szumu, podczas wydarzenia zmarł dwudziestoparolatek, który przedawkował narkotyki. Ta nieszczęsna edycja była pierwszą, którą zainteresowały się poważne zachodnie media. Na szczęście następne przebiegały bez większych turbulencji. Tyle historii, czas na teraźniejszość. Exit konsekwentnie stawia na eklektyzm. Pozwalają na to ogromne rozmiary eventu. 22 sceny, 600 wykonawców rocznie, a wśród nich gwiazdy wielkiego formatu jak Grinderman, Portishead, Arcade Fire, Crystal Castles, Beirut, Garbage, The Datsuns, Franz Ferdinand i lokalne zespoły, które grają na każdej ze scen. Jest więc i ta metalowa, i etno, elektroniczna, rockowa, wreszcie serbska. Każda edycja to nie tylko potężna dawka muzyki, ale też tańca (jest specjalna arena poświęcona występom trup tanecznych) i sztuk wizualnych, które są częścią festiwalu od jego początków. Wielką zaletą Exit jest jego lokalizacja - malownicza twierdza nad samym brzegiem Dunaju. Chyba jedynie położony na budapeszteńskiej wyspie Sziget Festival może z nią konkurować. Event odbywa się w drugim tygodniu lipca, od czwartku do niedzieli, więc spokojnie zdążycie z Open’era. Koszt karnetu jest porównywalny z gdyńskim festiwalem, w 2011 roku wyniósł 10990 dinarow serbskich (razem z polem namiotowym, które znajduje się nad rzeką mniej więcej 20 min. spacerkiem od terenu imprezy), czyli ok. 400 zł. Wejściówka ma cenę zdecydowanie europejską, ale utrzymanie się w Serbii jest bardzo tanie. Na terenie Exit można zakupić jedzenie oraz podstawowe paliwo prawdziwego festiwalowicza, czyli piwo, a także (co u nas niespotykane) wino. Do Nowego Sadu najprościej dostaniemy się własnym samochodem. Miasto nie ma własnego lotniska, najbliższe, belgradzkie, oddalone jest o 70 km na południowy wschód od Nowego Sadu. Z Belgradu na Exit najlepiej dotrzeć pociągiem lub autobusem. Zbliżamy się już do końca, ale ciągle nie wiadomo, czemu ten festiwal nie jest dla śpiochów. Oczywiście o żadnym nie da się tak powiedzieć, ale omawiany jest tej grupie szczególnie nieprzyjazny. Koncerty nie zaczynają się o 14, lecz sześć godzin później i trwają aż do świtu (ostatni artyści wchodzą na scenę o 6:30 rano). Headlinerzy zaczynają grać najwcześniej o północy, największe gwiazdy są na scenie dopiero po 2 w nocy. Biada tym, którzy lubią się wyspać. Na szczęście to tylko cztery dni w roku, można je przetrwać dzięki napojom energetyzującym. TEKST: Michał Wieczorek ZDJĘCIA: Matt McNeill

46 Electric Nights


Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

1961

The Shirelles ‚

Tonight s The Night Rok 1961 nie był zbyt łaskawy dla muzyki rozrywkowej. Elvis Presley właśnie rozpoczął finalny i zarazem najgorszy w swojej karierze okres twórczy, wybitnych płyt nie nagrali Chuck Berry, Little Richard, Bo Diddley ani żaden z innych, mniej dzisiaj rozpoznawalnych rock ’n’ rollowców, wytwórnia Motown nie zdążyła się na dobre rozkręcić, a inwazja Brytyjczyków miała dopiero nadejść. Mimo to na kilka albumów wydanych w tym roku warto zwrócić uwagę. Np. na debiut jednego z pierwszych girlsbandów w historii, czyli The Shirelles. „Tonight’s The Night” przygotowane zostało w dość tradycyjny, jak na tamte czasy sposób - do kilku hitowych singli dograno tzw. wypełniacze i wypuszczono na rynek powstały w ten sposób krążek. O świetności kawałków „Will You Love Me Tomorrow”, „Dedicated To The One I Love” czy tytułowego z tej płyty nie muszę chyba nikogo informować. Na szczęście utwory, które w założeniu miały stanowić dla wspomnianych wcześniej tylko tło, też brzmią zaskakująco dobrze. Ot choćby „Boys”, nagrany w nowej wersji przez The Beatles na ich debiucie „Please Please Me” dwa lata później. Skoro ta muzyka była wystarczająco dobra dla Beatlesów, to musi być wystarczająco dobra także dla nas.

1971

T.Rex

1981

This Heat

Electric Warrior Brytyjski glam rock, inaczej niż amerykański, od początku traktowany był jako poważny gatunek muzyczny, a nie jako ciekawostka dla wąskiej grupy fanów muzyki alternatywnej. Dlatego w odróżnieniu od New York Dolls, takim grupom jak T.Rex znacznie łatwiej było wypłynąć na szerokie wody. Chociaż przyznać trzeba, że płyta „Electric Warrior” ma w sobie znacznie więcej komercyjnego potencjału niż jego nowojorski odpowiednik w postaci self-titled wspomnianego wcześniej zespołu. Marc Bolan wprowadził swoją formację do pierwszej ligi muzyki popularnej, w której przez następnych kilka lat toczył krwawe pojedynki o palmę pierwszeństwa z Davidem Bowie. W tej walce bardzo silnym orężem okazał się właśnie album „Electric Warrior”, pełen chwytliwych piosenek, przy których nogi aż rwą się w stronę parkietu i wpadających w ucho melodii, godnych ojców glam rocka. T.Rex ostatecznie przegrali batalię na froncie popularności, ale i tak wprowadzili kilka utworów do kanonu tanecznego rock ’n’ rolla. Takie dyskotekowe wymiatacze jak „Get It On”, „Jeepster” i „Mambo Sun” po dziś dzień można usłyszeć na imprezach, jeżeli tylko prowadzi je dobrze wyedukowany muzycznie DJ.

Deceit

Jak w dzisiejszych czasach akty terroryzmu, tak trzydzieści lat temu sen z powiek młodemu pokoleniu spędzała wizja wojny nuklearnej i jej następstw. Dlatego trudno się dziwić, że na przełomie lat 70. i 80. powstawały takie płyty jak „Deceit”. I choć jej ewidentne i wyjątkowo dosadne przesłanie antywojenne (objawiające się w warstwie tekstowej) nieco się już zdezaktualizowało, to muzycznie jest to materiał, którego wielkość nigdy nie powinna zostać zakwestionowana. This Heat na swoim drugim i finalnym zarazem krążku z jednej strony zrobili ukłon w stronę muzyki bardziej przystępnej, dodając wokal i skracając utwory do radiowych długości, z drugiej jednak, zmienili kurs brzmieniowy i stylistyczny idąc jeszcze dalej w głąb awangardowego post-punku. W efekcie powstało jedenaście kompozycji penetrujących różne obszary muzyki eksperymentalnej - elektronicznej, tape music, industrialnej, a nawet darkambientowej. A wszystko to osadzone zostało w dominującym na płycie, dusznym i paranoicznym klimacie miejskiej dżungli. „Deceit” stało się inspiracją dla niezliczonych artystów nagrywających w podobnej estetyce, a z czasem okazało się także silną podwaliną pod raczkujący nurt post-rockowy. Wystarczy posłuchać nagrań Animal Collective, Liars lub Godspeed You! Black Emperor żeby przekonać się, jak silny wpływ na różnych wykonawców (nawet po wielu latach) miała twórczość This Heat.

Electric Nights

47


1991

Soundgarden

2001

The Strokes

Badmotorfinger Soundgarden w 1991 roku mogli mieć duży żal do Nirvany i Pearl Jamu, że ci postanowili właśnie w tym samym czasie nagrać dwa spośród rockowych albumów wszech czasów. Gdyby nie „Nevermind” i „Ten”, palma pierwszeństwa w grunge’u (przynajmniej na jakiś czas) przypadłaby Chrisowi Cornellowi i spółce. Tymczasem pomimo swojej znakomitości, album „Badmotorfinger” przez lata musiał walczyć o należne mu miejsce w muzycznym panteonie, zmuszając jej twórców do wypuszczania na rynek kolekcjonerskich wydań, aby zapewnić mu platynową sprzedaż. Ustalona w kulminacyjnym momencie popularności hierarchia utrzymała się już na zawsze, a Soundgarden zmuszeni byli zadowolić się rolą ubogiego krewnego w tzw. Wielkiej trójce z Seattle. Nie umniejsza to jednak w żaden sposób wartości płyty wydanej w 1991 roku, na której znalazło się miejsce dla takich rockowych killerów jak singlowe „Rusty Cage” czy „Outshined”. Mamy też najbardziej heavymetalowy utwór w historii zespołu - „Jesus Christ Pose”, osławiony dzięki zakazanemu w MTV teledyskowi, znakomite „Searching With My Good Eyes Closed” i zakończone kapitalnie chaotyczną partią instrumentów dętych „Room A Thousand Years Wide”. „Badmotorfinger” na pewno był dowodem na to, że Soundgarden są nietuzinkowym zespołem, po którym można się jeszcze w przyszłości spodziewać czegoś naprawdę wielkiego.

Is This It

The Strokes, choć wbrew obiegowej opinii nie byli wcale prekursorami nurtu zwanego garage rock revival, jako pierwsi odnieśli na tym polu prawdziwy komercyjny sukces. Zdobyli sławę, pieniądze i kobiety, w zamian dając młodzieży nową modę, której ta mogła hołdować. Media na całym świecie, a zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich, zachłysnęły się świeżością i bezpretensjonalnością (czy wręcz bezczelnością) brzmienia The Strokes. Rock ’n’ roll po latach banicji wrócił na salony, modne stały się oldschoolowe, obcisłe dżinsy i trampki, a dzieciaki znów ochoczo chwyciły za gitary widząc, że nie trzeba być wirtuozem tego instrumentu, aby wykonywać na nim fajną muzykę. A to wszystko za sprawą prostych gitarowych kawałków takich jak „Last Nite” czy „Hard To Explain”, które zapewniły „Is This It” miejsce w panteonie muzyki rockowej. Wersja europejska jest lepsza, bo ma oryginalną okładkę (zdaniem Amerykanów zbyt wulgarną) i zawiera usunięty ze wszystkich amerykańskich edycji tej płyty wydanych po zamachach z 11 września 2011 r. utwór „New York City Cops” (ze względu na tekst, delikatnie mówiąc niezbyt przychylny nowojorskim policjantom). Na koniec ciekawostka, o której mało kto wie - bez debiutu The Strokes prawdopodobnie nigdy nie powstałby serwis Screenagers.pl! Ale to już temat na dłuższą opowieść…

TEKST: Przemysław Nowak

Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl

n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl

n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl

n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska

n Zespół i współpracownicy:

n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kamil Białogrzywy, Andrzej Cała, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciek Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Gosia Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antek Opolski, Maciek Tomaszewski, Marcel Wandas, Michał Wieczorek, Witek Wierzchowski, Kasia Wolanin, Paweł Wygoda, Martyna Zagórska, Łukasz Zwoliński

48 Electric Nights

Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących

n Reklama: reklama@electricnights.pl Zdjęcie na okładce - Bartek Muracki

i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.