artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta
NR 1 marzec 2011
Radiohead
Niezależni królowie płyta do pobrania wraz z magazynem
Chemia organiczna
Blackfield
Satysfakcja
recenzenta
The Decemberists EP-ka była lepsza
James Blake
a i n e d r a G
ieńce
i•w iązank
•w K wiaty
Toro Y Moi
Ciągle interesuje mnie pisanie przebojów
7
Longplay of the month
3 Gardenia - wizjonerzy nowej fali
Hit lists
6 Muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
Clubs
7 Fabryka
Poppeak
8 zawsze lepsi od konkurencji
Live fast, love strong and die young
10 ciągle interesuje mnie pisanie przebojów wywiad z Toro Y Moi 12 lubimy dużo gadać o emocjach - wywiad z Paulą i Karolem
34
14
Alternative Stage
Folk stage
14 Niezależni królowie 17 death From Above 1979 powracają!
27 satysfakcja recenzenta 30 u podnóża góry - wywiad z Carrantuohill
18 Zakk Wylde: Rock & roll prosto z serca
32 eP-ka była lepsza
Hard stage
Progressive stage
20 Gwiazda na Hollywood Boulevard wywiad z Votum 24 nie ma miejsca na wątpliwości - wywiad z Karolem Wróblewskim
Electronic stage
Stories about big falls
34 aztec Camera
Cooperation
37 chemia organiczna
39
Reviews
50
On tour
45 the National 46 band Of Horses 47 The Australian Pink Floyd Show 48 Christoph de Babalon 49 the Real McKenzies, Kastet, Pils 50 Dezerter, Przeciw
Best independent fests
51 pukkelpop
53
Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
Od redakcji And we go! To co teraz trzyma... wyświetlacie na swoich ekranach, to pierwszy numer miesięcznika muzycznego „Electric Nights”. Nie byłoby go gdyby nie Marek Kułakowski - prezes honorowy i pomysłodawca całego projektu. Chcemy by „Electric Nights” prezentowało szerokie spektrum muzyczne, stąd u nas indie obok popu, a elektronika obok folku. My piszemy, Wy wybieracie z tego coś dla siebie. Bez gatunkowych gett i patrzenia z góry. Bo muzyka, o czym często zapominamy, to w dalszym ciągu rozrywka, a „inny” (gust od własnego) wcale nie równa się „gorszy”. Tym samym interesują nas czytelnicy o otwartych głowach, a wśród nich w pierwszej kolejności ludzie młodzi. Dlatego w naszym magazynie będzie trochę „odrabiania pracy domowej” z twórczości różnych zespołów czy historii gatunków, ale na tyle rzetelnie i z poważnym podejściem do odbiorcy, że i starszy czytelnik znajdzie tu wiele rzeczy dla siebie. Np. dział „Stories about big falls”, w którym przypomnimy świetnych artystów, którzy jednak nie zrobili wielkich karier. Młodsi niech z kolei śledzą rubrykę „Live fast, love strong and die young” - tam trafią muzycy dopiero na dorobku, którym rzecz jasna nie życzymy tego ostatniego. W „Clubs” opiszemy i opatrzymy znaczkiem jakości „Electric Nights” ciekawe miejscówki, w recenzjach oceny zastąpią nasze wtyczki-emocje towarzyszące sesjom z danymi albumami, a co miesiąc do ściągnięcia będzie autorska płyta. Nazwa „Electric Nights” dobrze opisuje historię pracy nad pierwszym numerem. Nie zrażamy się jednak tym i życzmy Wam, sobie jak najwięcej elektrycznych nocy z lekturą naszego magazynu! Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny 2 Electric Nights
Longplay of the month Gardenia
Gardenia
wizjonerzy nowej fali
Z jaką muzyką kojarzą Ci się lata osiemdziesiąte XX wieku? New Romantic, New Wave Of British Heavy Metal, Madchester, Gothic rock? Chyba najbardziej charakterystycznym (pod)gatunkiem tamtego okresu dla rockowego, acz nie tylko odbiorcy jest New Wave. Joy Division, The Cure, Xmal Deutschland, Public Image Ltd to ikony stylu, który doskonale zaadoptował się w Polsce, kraju wtedy bardzo smętnym i przytłaczającym.
Szare ulice, puste półki sklepowe w czasach rządów Generała nie nastrajały optymistycznie. Ale być może dzięki temu dziś możemy śmiało powiedzieć, że Polska była źródłem najlepszych nowofalowych zespołów w Europie. Gdyby możliwości promocyjne przypominały wówczas obecne, to takie nazwy, jak Siekiera, 1984 czy Gardenia znaliby wszyscy fani New Wave na świecie, bowiem poziom jaki prezentowały płyty „Nowa Aleksandria” czy debiut
Gardenii niczym nie odbiegał od zachodnich produkcji. Niestety rzeczywistość polityczna nie pozwoliła wypłynąć wspomnianym artystom na szerokie wody. Ponieważ moda na lata 80. wróciła jakiś czas temu (patrz sukcesy Interpolu, White Lies, The Killers), my z dumą możemy przypomnieć pionierów nowej fali na polskim gruncie. Jest ku temu bardzo dobra okazja - najnowsze wydawnictwo Gardenii, „Kwiaty Wiązanki Wieńce”. Electric Nights
3
Przez ostatnie klika miesięcy rozmawiałem z członkami zespołu o formie jaką powinien przyjąć ten album. Jak się okazuje, pamięć o muzykach przykrył nieco kurz, a wydane dotąd płyty Gardenii od dawna nie są dostępne w sklepach. Warto więc przypomnieć ich twórczość młodym słuchaczom i zaprezentować nagrania, które dzisiaj brzmią jeszcze lepiej i (wbrew pozorom) bardzo na czasie. Zespół zadebiutował w 1987 r., a pierwszy raz wystąpił na żywo w warszawskiej Stodole 10 kwietnia, gdzie wtedy muzycy spędzali najwięcej czasu. Dziś wspominają, że to był ich drugi dom. Rok 1988 przyniósł debiut płytowy nagrany w składzie: Alek Januszew-
ski (gitara, klawisze), Radosław Nowak (wokal, teksty), Przemek Wójcicki (gitara basowa), Mariusz Radzikowski (perkusja) i Marcin Chlebowski (konga). Album został zrealizowany przez dzisiaj jednego z najbardziej znanych i najlepszych polskich producentów, Leszka Kamińskiego. Później przyszły liczne koncerty (m.in. Róbrege 89, Festiwal Życia 89, Jarocin 89 i 93) plus mnóstwo imprez klubowych, jak dzisiaj wspominają członkowie zespołu, często w bardzo dziwnych miejscach. Potem zapadła długa cisza. Drugi album „Halucynacje” pojawił się dopiero w 2000 r. i przyniósł muzykę nie różniącą się stylistycznie od debiutu ani o jotę. Jakby czas się dla nich zatrzymał. Cudownie! W wywiadach nadmieniali, że ta forma sztuki to nie wyścigi i wymaga specjalnego podejścia. Nie żyli i nie żyją z muzyki. Do dziś jest dla nich odskocznią od codzienności, bez której nie potrafią funkcjonować. Po kolejnych latach milczenia w 2006 r. wydali płytę „Gardenia III”, ponownie fantastycznie zatrzymaną w czasie. Bez żadnych nacisków, presji, konieczności pchania się na świecznik popkultury. Tacy „bardzo normalni” są do dzisiaj. Obecnie w skład zespołu wchodzą wspomniani Radosław Nowak, Alek Januszewski, Mariusz Radziszewski plus grający na basie Stanisław Porczyk. Poznaliśmy się niespełna trzy miesiące temu. Zamieniliśmy dosłownie kilka zdań, ale już wiem, że to prawdziwi artyści, ludzie, dla których 4 Electric Nights
wspólne granie to największa przyjemność w życiu. Przygotowując „Kwiaty Wiązanki Wieńce” mówili mi o tym, że bardzo chcieliby, aby jakość tych utworów pokazywała dzisiejsze możliwości studyjne. Żeby nie była to po prostu jakaś tam kompilacja, tylko ich wizytówka. I wbrew temu, że praktycznie nie ma ich w światku muzycznym, nie mają stron internetowych, facebookowych itd., są to bardzo nowocześnie myślący artyści. Płyta ukaże się w dwóch wersjach. Wszyscy czytający ten artykuł już wiedzą, że pierwszą jest wersja elektroniczna. Zawiera trzynaście starannie zremasterowanych utworów (niespodziankę stanowią dwie zupełnie nowe piosenki nagrane specjalnie z myślą
o tym albumie, „Miasto Aniołów i „Upalna Noc”), zaś za kilka miesięcy do kupienia będzie specjalne wydanie. Dwie płyty. Na pierwszej dziewiętnaście utworów, a na drugiej swoisty eksperyment - remixy przygotowane przez młodych producentów wyłonionych z konkursu (już ogłoszonego na portalu „Electric Nights”). To będzie chyba najbardziej pasjonująca część wydawnictwa, na którą czekają sami muzycy. Jak dziś widzą i czują ich twórczość młodzi ludzie? Fragmenty będziemy odkrywać na naszej stronie, ale bardzo zachęcamy do szukania tego albumu w sklepach jeszcze przed wakacjami. tekst: Marek Kułakowski
Obecnie w skład zespołu wchodzą wspomniani Radosław Nowak, Alek Januszewski, Mariusz Radziszewski plus grający na basie Stanisław Porczyk. Electric Nights
5
hit lists
czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
To dział, w którym będę przyglądał się światowym zestawieniom list przebojów, co się na nich dzieje, jak kreowane są muzyczne trendy, kto ma szansę stać się rewelacją sezonu, kto odkryciem, a kto największym nieporozumieniem. A faktem jest, że w muzyce jest jak w maglu (pamięta ktoś jeszcze do czego służyło wspomniane miejsce?...), w ciągu jednego tygodnia może zmienić się naprawdę wiele. A co dopiero w ciągu trzydziestu dni…
N
ajbliższe tygodnie za Oceanem będą upływały pod znakiem wręczonych niedawno statuetek Grammy, czyli najważniejszej nagrody w muzycznym świecie. Siła medialna tego wydarzenia odczuwalna jest także w Europie, choć jak co roku, zobaczyć transmisję ze wspomnianej imprezy graniczyło z cudem. Muzyka country ewidentnie przeżywa renesans, ta prawdziwa, melodyjna, ale i odpowiadająca współczesnym czasom, z rockowym sznytem, w której nie ma ani farmerskiej prostoty, ani polskiego kiczu znanego ze sceny początku lat osiemdziesiątych, nie ma też mowy o przyśpiewkach zaczerpniętych z lokalnej kultury. Nie wiele ma również wspólnego z pop kreacjami spod znaku Miley Cyrus, oderwanej od Nashville Shanii Twain czy nowej nadziei na podbój europejskiego odbiorcy, Taylor Swift. Choć może to i ładne, ale nieprawdziwe. Dlatego cieszą cztery statuetki, jakie trafiły do tria Lady Antebellum (w kategorii Nagranie Roku - utwór „Need You Now”), Piosenka Roku (również „Need You Now”), Najlepsze Wykonanie Country (i ponownie „Need You Now”) oraz Album Roku Country (płyta... „Need You Now”). Cieszy też uhonorowanie Mirandy Lambert, jako Najlepszej Wokalistki Country, tym bardziej, że jej trzecia płyta o tytule „Revolution” jest naprawdę interesująca. Zaskoczeniem jest wybranie Debiutu Roku - Esperanzy Spalding, bardzo efektownie grającej kontrabasistki i wokalistki z Portland w stanie Oregon. Co prawda w ubiegłym roku ukazała się firmowana jej nazwiskiem, trzecia płyta, ale…lepiej późno niż wcale. I proszę. Składanka w pewnym sensie prezentująca nagrodzonych, lecz i nominowanych do zaszczytnej nagrody, na liście płyt tygodnika „Billboard” od razu zadebiutowała na samym szczycie zestawienia. Wśród singli warto zwrócić uwagę na kolejny atak popowych gwiazdeczek - na 2 miejscu oczko w górę przesunęła się Katy Perry z „Firework”, a na 1 również najwyżej uplasowany debiut, w postaci zapowiedzi nowej płyty Lady Gagi - „Born This Way”. Na 10 miejscu natomiast bez zmian, znaleźć możemy powracającą po przerwie Britney Spears z numerem „Hold It Against Me”. Ona już też była na najwyższej pozycji, co przywodzi na myśl stare powiedzenie „stara miłość nie rdzewieje”, czy jakoś tak. Fani są zawsze najwierniejsi… Zostajemy za Oceanem, ale tym razem zaglądamy do Australii. Co prawda 1 miejsce obroniła już po raz kolejny Pink z zestawem swoich największych hitów, ale na 3 pozycji odnajdujemy najwyższą premierę w tym tygodniu, trzeci album w dyskografii synthpopowej formacji Cut Copy. Zespół powstał dziesięć lat temu, a aktualnie team tworzą Dan Whitford, Tim Hoey, Ben Browning i Mitchell Scott. Interesująca, a momentami frapująca wręcz mieszanka alternative dance’u, electro i nader popularnego na drugiej półkuli dance punku, sugeruje, że o zespole jeszcze usłyszymy i formacja zapewne powalczy o wyższe lokaty.
6 Electric Nights
Płyta „Zonoscope” ukazała się 11 lutego bieżącego roku. Dopiero na 44 lokatę wskakuje Two Door Cinema Club z albumem „Tourist History”. Pochodzący z Irlandii Północnej zespół parający się alternatywnym rockowym graniem, wzbogaconym elektronicznymi podkładami i smaczkami brzmieniowymi, to naprawdę interesująca rzecz i osiągnięte miejsce nie może być odczytywane w żadnym razie jako porażka. 33 miejsce w Wielkiej Brytanii, 22 w Irlandii czy 51 we Francji wcale jeszcze o niczym nie świadczą. Polecam single „I Can Talk”, „Undercover Martyn” i „What You Know”. Na Starym Kontynencie przede wszystkim (co bardzo mnie cieszy) niezwykłą popularność zdobyła Adele Laurie Blue Adkins, bardziej znana jako Adele, która swój drugi album o tytule „21” opublikowała w drugiej połowie stycznia bieżącego roku. Efekt jest taki, że w ośmiu państwach Brytyjka dzierży szczyty notowań i dodatkowo (co jest mocno zaskakujące) dotarła do pierwszej lokaty w… Nowej Zelandii. Biorąc pod uwagę, że nowe płyty R.E.M, PJ Harvey, Duran Duran czy półówki Oasis pod nazwą Beady Eye dopiero będą się rozpowszechniać, prócz najnowszej płyty White Lies z tytułem „Ritual” - to najważniejsze wydawnictwo pierwszych dwóch miesięcy 2011 roku. Natomiast we Francji nadspodziewaną popularnością cieszy się krążek nieżyjącego „Big Mana” Izraela Kamakawiwoole. Urodził się i mieszkał na Hawajach. Stał się popularny dzięki wydanemu w 1993 r. albumowi „Facing Future”. Utwór, który znalazł się na nim, „Somewhere Over The Rainbow / What A Wonderful World”, został wykorzystany w wielu filmach między innymi „Joe Black”, „50 pierwszych randek” czy „Australia”, a także w wielu serialach z „Glee” na czele. Ważył 343 kg przy wzroście 188 cm. Ze względu na problemy zdrowotne wywołane nadwagą był kilkakrotnie hospitalizowany. Zmarł w Centrum Medycznym w Queen’s w Honolulu, pośrednio z powodu znacznej otyłości i związanymi z nią chorobami układu oddechowego. A płyta „Over The Rainbow” w kraju z wieżą Eiffla w tle, na pierwszym miejscu. Mylene z najnowszym wydawnictwem współprzygotowanym z Moby’m, ciągle w pierwszej piątce. W top 20 jest też najnowsza płyta rockmanów z Indochine. Zwracam również uwagę na zbliżającą się do czołówki Anne Calvi z debiutanckim materiałem. Brian Eno uważa, że to największy kobiecy talent od czasów samej Patti Smith. I chyba jego opinia przesądziła o tym, że BBC umieściło ja w gronie największych nadziei rynku muzycznego w bieżącym roku. Płyta jest już dostępna także w Polsce, można ocenić to samodzielnie. Jedno jest pewne - obojętnie koło niej przejść nie sposób. Do miłego posłuchania. TEKST: Adam Dobrzyński
Clubs
a k y r b a F
fajnie jest mówić: h c ba u kl h c ki ta O apie na koncertowej m ę si ł sa pi za e ał „Na st krakowskiej ku d pa zy pr w ak n Polski”. Jed ięc st. Spieszmy się w je ie n ie jn fa k ta i Fabryk k szybko odejdzie. Ta ę. yk br Fa ać h c ko
Z
niechęcią odnoszę się do wszelkich przejawów krakowskiego spleenu. Z odrazą patrzę na wypiękniony bruk wokół Wawelu. Wzdrygam się na widok równo przystrzyżonego trawnika na Plantach. Niechętnie przemykam przez Floriańską. Najgorsze jest to, że czasem muszę. Tym cenniejsze są doświadczenia, które zupełnie do tego obrazu „magii Krakowa” nie przystają. Całe szczęście, że w stolicy Małopolski znalazło się miejsce zupełnie wydarte z tego kontekstu. Na Zabłociu urządzono bowiem klub z odrapanymi ścianami i ascetycznym wystrojem (lub zwyczajnie jego brakiem). Dawna fabryka Miracullum, kiedyś zajmowana przez Oskara Schindlera (spostrzegawczy zauważą jeszcze napis „Rauchen Verbotten”). Turysta z nowiutkim Nikonem, którego przed chwilą widziałem na Rynku raczej tutaj nie zajrzy. Brzydko, ciemno, zimno, ponuro. Katharsis!
Sztuka przenosi się więc do starych, opuszczonych fabryk, bunkrów (Forty Kleparz), warsztatów samochodowych (Warsztaty Kultury w Lublinie). I dobrze. Niestety takich miejsc w Polsce jest wciąż za mało. Najczęściej miasta myślą o sprzedaży terenu pod nowoczesne inwestycje, które przyniosą zysk. I tutaj pojawia się problem. Zazwyczaj przy otwieraniu tego typu lokali myśli się o opłacalności biznesu. Zapaleńcy z Zabłocia na szczęście nie muszą bać się plajty. Oni wiedzą, że klub musi paść i żyją z tą świadomością od początku istnienia Fabryki. Niedługo teren zostanie zrównany z ziemią, a na miejscu klubu wyrosną nowe mieszkania dla dorobkiewiczów. Magia Krakowa. TEKST: Marcel Wandas
Fabryka to zatem kawał post-industrialnej przestrzeni od niedawna zajmowany wyłącznie przez przemysł kreatywny. W tym przypadku chodzi głównie o koncerty i imprezy klubowe. W ogromnych halach gościli między innymi The Futureheads, Pantha du Prince czy Carbon Based Lifeforms. Odbywały się tam też występy w ramach festiwalu Unsound Poza tym przez cały tydzień można przyjść i popląsać do muzyki, która nie otarła się o Radio Eska. Z klubem współpracuje zresztą Radiofonia, stacja po uszy siedząca w ambitnej elektronice. W Fabryce nie odnajdzie się zatem typowy imprezowicz. Nie rekomendujemy tego miejsca też tym, którzy szukają afterparty po koncercie Happysadu. Serdecznie zapraszamy za to otwarte muzycznie umysły. Głównie elektronika, choć w rozpisce znalazło się miejsce np. na koncert Świetlików. Electric Nights
7
Poppeak
Duran Duran
Zawsze lepsi od konkurencji Kiedy w 1997 r. Ozzy Osbourne wracał do Black Sabbath, mówiło się o reaktywacji na miarę wskrzeszenia Łazarza. Wspomnienie legendy hard rocka w kontekście Duran Duran pojawia się nieprzypadkowo. Wszak obie grupy pochodzą z angielskiego Birmingham. Poza tym wielki reunion gwiazdy new romantic na początku minionej dekady wielu uważa za wydarzenie porównywalne z reaktywacją oryginalnego składu Sabbath.
W
1962 r. we Francji ukazał się komiks „Barbarella” Jean-Claude’a Foresta. Album wychodził do 1964 r. zdobywając na tyle dużą popularność, że cztery lata później doczekał się ekranizacji z piękną Jane Fondą w tytułowej roli. Jaki to ma związek z Duran Duran? Kiedy „Barbarella” wchodziła do kin, w Birmingham działał już zespół RAF (Royal Air Force), w skład którego wchodzili m.in. basista John Taylor i klawiszowiec Nick Rhodes. To ten pierwszy wpadł na pomysł, by nawiązać do filmowego doktora Durand Durand. Wyciął po jednym „d” z każdego wyrazu i tak postać z „Barbarelli” stała się inspiracją do stworzenia funkcjonującej do dziś nazwy Duran Duran. W początkowym okresie skład grupy zmieniał się dość często, a wykrystalizował dopiero niedługo przed nagraniem pierwszej płyty.
8 Electric Nights
Krążek zatytułowany po prostu „Duran Duran” ukazał się nakładem Capitolu (część EMI) w czerwcu 1981 r. i zawierał pierwsze hity grupy - „Planet Earth” i „Careless Memories”. Oprócz wspomnianych Rhodesa i Taylora płytę nagrywał wokalista Simon Le Bon, a także... dwóch innych Taylorów - perkusista Roger (zbieżność imion z bębniarzem Queen absolutnie przypadkowa) oraz gitarzysta Andy. Kapela idealnie wstrzeliła się w modę na new romantic, choć jednoznaczne zaszufladkowanie Duran Duran w tym nurcie jest wielce krzywdzące, gdyż brytyjski kwintet miał wyraźnie rockowe inklinacje, miejscami można go nawet określić jako grupę post-punkową. Debiut kwintetu spodobał się Wyspiarzom do tego stopnia, że płyta dotarła do trzeciego miejsca listy bestsellerów. Album zebrał też świetne recenzje w prasie. Druga płyta - „Rio”
radziła sobie jeszcze lepiej, przynosząc Duran Duran nagrodę Grammy za najlepsze video roku. Kapela zawsze przywiązywała ogromną wagę do swoich teledysków, co z jednej strony pomagało promować kolejne single, ale z drugiej tworzyło ogromną presję. „Każdy nasz teledysk musiał być lepszy od poprzedniego” - komentował po latach Simon Le Bon. Niestety, wraz z wydaniem trzeciej płyty „Seven And The Rigged Tiger” zespół obniżył loty. Choć przez najbliższe lata Duran Duran wciąż biło rekordy popularności, poziom artystyczny kolejnych płyt nie rzucał na kolana. Tak naprawdę fenomenalne okazały się dopiero krążki „Pop Trash” z 2000 r. i nagrana po wielkim reunion płyta „Astronaut” z 2004. Krążek nie tylko nie ustępuje wybitnemu „Rio”, ale można śmiało stwierdzić, że jest najlepszym ze wszystkich dokonań Brytyjczyków. W 1985 Duran Duran nagrali piosenkę tytułową do filmu „A View To A Kill” będącego czternastą częścią przygód niezłomnego agenta 007. Jamesa Bonda odgrywał tym razem Roger Moore, a patronowała mu piękna (bo jakże inaczej) Tanya Roberts. Dla muzyków z Birmingham praca nad tym utworem wiązała się z nowym doświadczeniem - pierwszy raz współpracowali z kompozytorem muzyki filmowej. Nick Rhodes tak pamięta tamten okres: „John Barry zmienił w naszym utworze tylko jeden akord. Wykonał natomiast olbrzymią pracę nad aranżacją zawierającą partie orkiestry”. Niestety, „A View To A Kill” było też ostatnią piosenką nagraną w składzie: Le Bon, Rhodes, Taylor, Taylor... Taylor. „Andy i John zajmowali się już wtedy projektem Power Station, więc nie spędziliśmy wspólnie w studiu dużo czasu” - komentował Rhodes. Kolejną płytę „Notorious” nagrywali już tylko John Taylor, a także Rhodes i Le Bon, wspierani przez grupę muzyków sesyjnych i tylko w kilku miejscach przez Andy’ego Taylora. Le Bon i Rhodes równolegle przygotowali też album grupy Arcadia. Skład tria uzupełniał Roger. Końcówka lat osiemdziesiątych i zdecydowana większość kolejnej dekady nie były dla Duran Duran szczególnie szczęśliwe.
Zespół miotał się próbując na siłę unowocześnić swój styl. Powstałe w tym czasie płyty często były zupełnie niepotrzebne. „Big Thing” raziła natężeniem plastiku i ogólnej sztuczności, zawierająca wyłącznie covery „Thank You” powstała chyba tylko po to, by wzbogacić statystyki. W 2000 r. grupa pożegnała się z Warrenem Cuccurullo, który zastąpił Andy’ego Taylora na przełomie 1985 i 86 roku. „To był dla nas naturalny sygnał by pogadać z Andym” - wspominał Le Bon. Wkrótce okazało się, że do zespołu wrócą także Roger i John. W 2001 r. reaktywacja największego składu Duran Duran stała się faktem. Zespół objechał w tej konfiguracji prawie cały świat, by potem przystąpić do prac nad albumem „Astronaut”, który ujrzał światło dzienne 11 października 2004 r., zwalając z nóg wszystkich fanów i zamykając usta malkontentom, którzy w powrocie znanego bandu widzieli tylko skok na kasę. W trakcie kolejnej trasy grupę ponownie opuścił Andy. Czy tym razem na zawsze? Zobaczymy. Duran Duran nie zwalnia tempa. Ich ostatnia płyta „All You Need Is Now” ukazała się w formie elektronicznej 21 grudnia 2010 roku. Krążek zawiera energetyczną mieszankę brzmień, do których grupa przyzwyczaiła fanów przez lata. Mocną stroną zestawu jest organiczna, bardzo współczesna produkcja. 21 marca album doczeka się fizycznego, płytowego wydania. Muzycy obiecują, że zawartość będzie się różnić od tej z grudnia. Mimo iż moda na New Romantic minęła, Duran Duran wciąż pozostawali na szczycie. Zawsze byli lepsi od konkurencji. Zawsze byli też inni, zamiast plastikowego brzmienia elektrycznej perkusji zawsze używali żywych „garów”. Ich numery często były złożone, szalenie atrakcyjne rytmicznie, głównie dzięki funkowym zapędom Johna Taylora. Absolutnym mistrzostwem w tej dziedzinie jest klangujący bas w „My Own Way” z drugiej płyty. Nad tym motywem pochyliłby się nawet Flea z Red Hot Chili Peppers. tekst: Maciek Kancerek
Electric Nights
9
LIVE FAST, love strong and die young Toro Y Moi
Ciągle interesuje mnie
pisanie przebojów wywiad z Toro
Y Moi
To nie Polak odkrył Amerykę, ale to właśnie rodacy wyszperali w podziemiu Stanów Zjednoczonych Chaza Bundicka. Jeśli w Twoim domu znajduje się łącze internetowe, a Ty sam śledzisz najnowsze trendy w muzyce, nie ma takiej możliwości byś w przeciągu ostatnich dwóch lat nie spotkał się z nazwą „Toro Y Moi”, pod którą tworzy wykonawca z Columbii. Oto rozmowa z Waszym bohaterem, artystą doby Internetu, któremu, sądząc po wypowiedziach, ciut za bardzo udzielił się charakter jego wyluzowanych utworów. 10 Electric Nights
P
ogoda w Południowej Karolinie i tym samym tamtejsze życie musi być bardzo przyjemne. Ale nie da się zupełnie uniknąć również deszczowych dni. Nawiązuję do Twojej muzyki, tego słonecznego popu, który słychać w piosenkach takich jak „Lesson 223”, „Blessa”, a teraz w „New Beat”, ale również do mroczniejszych momentów i takiego brzmienia. Sądzę, że może to wynikać po prostu z moich inspiracji. Jestem wielkim fanem muzyki z wyrazistą melodią, taka zaś zwykle ma podnoszący na duchu charakter, który da się powiązać z rzeczami typu plaża. Prawdę powiedziawszy to nie wiem tak do końca... Niektórzy krytycy opisują Twoją muzykę używając terminu „chillwave”. Wiem, że starasz się unikać szufladkowania własnej twórczości, ale powiedz, co sądzisz o tym zjawisku? Słuchasz wykonawców związanych z chillwavem? Nie przejmuję się tym. Przyjaźnię się z kilkoma artystami należącymi do tego nurtu. Debiutanckie „Causers Of This” zebrało generalnie pozytywne opinie. Kiedy teraz patrzysz wstecz, jesteś zadowolony z odbio-
ru tego albumu czy recenzje mogły być trochę bardziej entuzjastyczne, szczególnie w Twoim kraju? Tak, jestem zadowolony z tego, jak „Causers Of This” zostało przyjęte. Twoi fani, którzy przyzwyczaili się do tego, że Chaz Bundick nagrywa piosenki z przebojowymi melodiami mogą być zszokowani, gdy po raz pierwszy usłyszą „Underneath The Pine”. Obecnie jesteś mniej skupiony na produkowaniu hitów, a bardziej na samym brzmieniu. Czy był to zamierzony efekt? Myślę, że ciągle interesuje mnie pisanie przebojów... Tworzenie nowych utworów, takich, jakich nie mam w swoim dorobku to dla mnie zabawa i zarazem wyzwanie. Jakie są Twoje ambicje i plany związane z nową płytą? Przede wszystkim nagranie albumu, z którego jestem dumny. A poza tym krążka bardzo dobrze sprawdzającego się podczas występów na żywo. Ludzie mówią „Toro Y Moi” i myślą „Chaz Bundick”. Ale pod tą nazwą kryje się tak naprawdę zespół. Wszystko co słyszy odbiorca nagrałem samemu, a moi przyjaciele pomagają mi na koncertach. To są świetni goście, których znam jeszcze z czasów dzieciństwa. Od czasu do czasu polska publiczność kreuje własne sympatie muzyczne. Tak było np. w przypadku Tigercity po wydaniu przez nich „Pretend Not To Love”, tak było też i w Twoim, zanim jeszcze nawet opublikowałeś „Causers Of This”. Prawdopodobnie coś takiego byłoby niemożliwe jeszcze kilka lat temu w czasach przedinternetowych. Sieć jest Twoim sprzymierzeńcem. Internet odegrał dużą rolę, pomógł mi odnieść sukces. Wydaje się, że właśnie w tym kierunku podąża obecnie przemysł muzyczny. Pamiętasz swój koncert na OFF Festivalu w Katowicach w 2010 r.? Co pomyślałeś w momencie, gdy zobaczyłeś tą ogromną rzeszę ludzi, która przyszła specjalnie na Twój występ? Byłem naprawdę w szoku. Niezmiennie opowiadam o tym koncercie jako o jednym z moich ulubionych. Słuchasz i mieszasz w swojej muzyce różne gatunki. Kiedy myślisz o przyszłości, to jak wg Ciebie muzyka będzie wyglądać? Gatunki totalnie się wymieszają czy przeciwnie, rock, punk czy hip-hop już zawsze będą funkcjonować na swoich własnych, odrębnych prawach? Nie wiem jak muzyka będzie brzmieć w przyszłości, ale nie mogę się już doczekać. rozmawiał: Łukasz Kuśmierz
Electric Nights
11
LIVE FAST, love strong and die young Paula i Karol
Paula i Kar
ol
Lubimy dużo gadać
o emocjach
Drogi początkujący muzyku! Chcesz by o Twojej kapeli usłyszano? Skomponuj kilka piosenek na poziomie odbiegającym od tzw. średniej krajowej, a gdy dodatkowo Ty i muzycy, z którymi grasz macie coś do powiedzenia i zwyczajnie budzicie sympatię otoczenia, sukces jest na wyciągnięcie ręki. Paula (Bialski) i Karol (Strzemieczny), folkowy duet z Warszawy, co nieco już o tym wie.
M
inął rok od momentu, gdy zaczęliście się przebijać do świadomości słuchaczy. Od tego czasu macie już na koncie debiutancki album i EP-kę, wierną grupę fanów, gracie koncerty i właściwie wszyscy Was lubią, co nie jest tak często spotykane w przypadku polskich zespołów. Jak radzicie sobie z popularnością, czy często jesteście zaczepiani na ulicy i czemu jeszcze nie porzuciliście kariery na uczelni?
Karol: Rzeczywiście ludzie raczej fajnie reagują na to co robimy. To niezwykle miłe! Oczywiście to, że wszyscy nas lubią jest grubą przesadą, ale na koncertach bawią się świetnie i dzięki temu my też się znakomicie grając czujemy. Co do popularności to na szczęście nie jest ona tak wielka jakby się mogło niektórym wydawać. Mnie nikt na ulicy nie zaczepia… Co innego Paulę. Paula: Haha, tak ostatnio pani w sklepie złożyła gratulacje za „sukcesy.“ Strasznie to było miłe. Ale to chyba jedyny przypadek. A co do uczelni, to narazie mam ogromną też radość z uczenia i bycie w tym świecie naukowym. Ale faktycznie, czasami jest trudno pogodzić jedno i drugie. 12 Electric Nights
Patrząc wstecz, na miniony rok, jesteście zaskoczeni przyjęciem ze strony publiczności? Karol: Bywały takie momenty kiedy byliśmy zaskoczeni - np. kiedy wyszliśmy na support przed Beirutem i dostaliśmy już na początku niesamowite brawa albo ostatnio w Mózgu w Bydgoszczy. Paula: Faktycznie, ludzie krzyczeli, śpiewali nasze piosenki, byli w jakiejś euforii. Ja niesamowicie się zarażam taką energią. A jak entuzjastyczne opinie słuchaczy przełożyły się na zainteresowanie ze strony branży muzycznej? Wiem, że koncertowaliście w Holandii. A poza tym? Czy np. odezwały się jakieś duże wytwórnie? Karol: Przede wszystkim odezwała się do nas wytwórnia z tych największych, czyli Lado ABC. Wszystkie inne potem wydawały nam się niezwykle małe. Paula: Lado 4 Life!
Chcecie w ogóle pozostać w niszy czy jednak poświęcić niepisane ideały undergoundu (poprzez związanie się z popularnym labelem) po to, aby o Pauli i Karolu usłyszało jak najwięcej osób? Paula: Mamy narazie niesamowitą ekipę, która nam pomaga z promocją, począwszy od naszej menadżerki Ani Pruszyńskiej, koledzy, którzy pracują w klubach w Polsce i za granicą i bookują nam koncerty, dziennikarze, nasi znajomi, którzy kupują i pomagają nam sprzedawać płyty… Karol: Tak, póki co sporo można o nas usłyszeć i nie wiem czy potrzebna jest do tego inna wytwórnia. Dobrze nam w tym niepopularnym labelu. Czego się nasłuchaliście w młodości? Pytam, bo Wasze piosenki są niesamowicie melodyjne, wpadające w ucho i niby osadzone w tradycji folkowej, ale jednocześnie potraficie zagrać na koncercie cover A Tribe Called Quest. Z jakich albumów składa się Wasza płytoteka? Karol: Moje trzy ulubione? Tak na szybko: Bob Dylan „Desire”, John Lennon „Plastik Ono Band”, Cypress Hill „Black Sunday”. Paula: Ja wychowałam się na Beck’u, Beastie Boys i kanadyjskim folku. No i trochę amerykańskiego nowego folku jak Iron & Wine, The Decemberists lub Sufjan Stevens. Swoją muzykę określacie mianem „miejskiego folku”. Pozostańmy przy tym wyrażeniu, ale pomińmy teraz charakter samych piosenek. O co chodzi z tymi koncertami na miejskich skwerkach czy domówkach? Skąd taki pomysł?
chodzi o muzykę, pisanie tekstów, wymyślanie melodii. Życiowo też mamy sporo wspólnych doświadczeń. Paula: Jesteśmy też bardzo wrażliwi i lubimy dużo gadać o emocjach. Chyba Krzysiek i Staszek, z którymi gramy w tej chwili też są tak samo wrażliwi. Zawsze jak jest jakiś problem, to w czwórkę o tym rozmawiamy, zastanawiamy się nad sytuacją. Jak jedziemy w trasę po Polsce podróżujemy przeważnie pociągami i ten czas spędzony razem w przedziałach naprawdę nas zbliżył. Pytanie do każdego z Was z osobna – Paula (Karol), wyobraź sobie, że masz nieograniczony budżet i jest okazja wymienić ludzi, z którymi grasz na jakich chcesz, w domyśle najlepszych muzyków w branży. Wymieniasz? Karol: Oczywiście, że wymieniam! Artur Gadowski i Kasia Cerekwicka na wokalu. Perkusista Dream Theater na bębnach. Maryla na akustyku. Skawiński na basie. A co. Paula: No tak, kusząca propozycja Karol. Ale ja tak uwielbiam nasz obecny skład. Za żadne pieniądze nie chce ich wymienić! No może Karola za Sufjana Stevens‘a. Paula i Sufjan brzmi spoko, co? Karol: O ty! To wylatujesz za Emmylou Harris za karę! Powo z Sufjanem. rozmawiał: Łukasz Kuśmierz
Karol: Po prostu lubimy tak grać, ponieważ lubimy grać na akustycznych instrumentach. To akurat można robić prawie wszędzie. Paula: Ja wielokrotnie wspominam, że dla mnie granie muzyki w domu, na domówkach czy podwórkach jest czymś naturalnym. Zawsze w domu w Kanadzie graliśmy na instrumentach i „koncertowaliśmy” z rodzeństwem. Albo z kolegami na imprezach. Ta „folkowość“ może wywodzi się z tego. Taki oddolny, bezpretensjonalny sposób grania muzyki. Paula, wychowałaś się w Kanadzie, mieszkasz w Polsce. Jakie są podobieństwa między ludźmi i kulturami w obu państwach? Paula: Haha, nie wiem czy mogę na to pytanie odpowiedzieć w dwóch zdaniach. Pamiętasz? Zajmuję się socjologią, nie mamy prostych odpowiedzi na takie pytania! Może tylko powiem, że w obu krajach widzę, iż mimo tego, że muzyka rozwija się w różnych kierunkach, ludzie pragną słuchać piosenek, które mają uniwersalny przekaz. O życiu, śmierci, przemijaniu, społeczności lub rodzinie. Wszyscy chcą śpiewać o rzeczach, które znają. A jakie są podobieństwa między Waszą dwójką? Czym się różnicie? Powiedzcie też trochę o ludziach, z którymi gracie. Karol: Różnimy się z Paulą na wiele sposobów! Jesteśmy jednak bardzo zgodni jeśli
Paula i Ka rol Electric Nights
13
alternative STAGE Radiohead
Niezależni
królowie
Nie będę oryginalny gdy powiem, że moja przygoda z Radiohead zaczęła się od „Creep”, na który to klip polowałem w MTV w każdej wolnej chwili. Wówczas nie sądziłem, że piątka z Wysp stanie się jednym z moich ulubionych zespołów, a ich ścieżka kariery zainspiruje do kierowania własną. Bez nich nie byłoby tego magazynu!
14 Electric Nights
W
2000 r. ukazuje się album „Kid A”. Płyta, która przewróciła do góry nogami myślenie o muzyce (a na pewno o ich muzyce). Longplay, który zmienił oblicze grupy i jednocześnie zasygnalizował, że naprawdę mamy do czynienia z czymś więcej niż z zespołem rockowym. No właśnie, z czym? „Kid A” ze swoim totalnie nieprzebojowym charakterem pokazało nam drugie dno jeśli chodzi o wrażliwość muzyków. Wydane wcześniej, wielkie „OK Computer” mogło przewrócić w głowie każdemu. Ale nie im. Forma, kolory, instrumentarium jakie przyniosło „Kid A” w żaden sposób nie
było związane z poprzednikiem, co jedynie głos Thoma Yorka był częścią wspólną. I zanim zdążyliśmy odetchnąć, do sklepów niezauważalnie trafił „Amnesiac”. Mówiono, że to odrzuty z sesji do albumu z 2000 r. Życzyłbym wszystkim takich odrzutów, bo moim zdaniem ta płyta zdecydowanie „Kid A” przebiła. Wiem, że wszyscy znawcy twierdzą inaczej, ale pewnie dlatego, że jeden wyniósł kiedyś na piedestał właśnie „Kid A”, a innym już nie wypada uważać inaczej. W 2003 r. światło dzienne ujrzała płyta „Hail To The Thief ”, album bardzo już wtedy oczekiwany (pamiętam jak Paweł Kostrzewa w Trójce przygotowywał nas na tę płytę), który zawierał znowu trochę „zwykłe” piosenki, chyba na złapanie oddechu po dwóch poprzednich krążkach. Taki deser dla fanów na odprężenie. A później prawie cztery lata milczenia. W między-
czasie wygasł ich kontrakt z EMI, a Thom Yorke nagrał swój solowy album („The Eraser” w 2006 r.), który mógłby spokojnie być sygnowany nazwą zespołu, tyle że po co? Po to by zarobić dodatkowo parę milionów? Z tym jeszcze zdążą. Na markę Radiohead pracowali ciężko przez wiele lat. Mamy rok 2006, wiemy, że znowu wspólnie z Nigelem Goodrichem są w studiu. Pojawia się informacja, że będzie nowa płyta. Pod nazwą Radiohead. Ale znowu totalne zaskoczenie. Żadna z wytwórni tego nie wyda. Co ciekawsze - płyty nie będzie w sklepach. Nie będzie można jej dotknąć. Znajdziesz ją tylko na stronie internetowej www.radiohead.com i kupisz za tyle, za ile chcesz! Chciałbym życzyć innym twórcom takiej odwagi, ale tylko ONI mogli sobie pozwolić na podobne zagranie. Ewident-
nie wypięli się na tzw. show-business i dali wszystkim do zrozumienia, że cały ten syf ich nie interesuje. Efekt? Stali się chyba najbardziej pożądanym zespołem na świecie. A co sami artyści na to? Plotki jakie przez ostatnie lata krążyły wokół nich śmieszyły pewnie Yorke’a i kolegów bardzo, ale jednocześnie... to woda na młyn Radiohead! W 2008 r. puścili do mediów informację, że już nie interesuje ich nagrywanie płyt, że może będą wydawać EP-ki. Pojechali w trasę, byli nareszcie i u nas. Pamiętny sierpniowy wieczór 2009 roku. Zagrali niesamowity koncert i dopiero przed ostatnim „Creep” Thom Yorke odezwał się do zahipnotyzowanej publiczności. Tak, oni już nie muszą się nikomu przymilać. Mogą po prostu cieszyć się z tego co robią. Zwyczajnie robić swoje. Ostatni rok to znowu kompletna cisza, aż nagle internet obiegła informacja, że w sobotę (!) 19 lutego będzie można ściągnąć ich premierowy materiał „The King Of Limbs” (informacja, dodajmy, na parę dni przed premierą!). Oczywiście album kupiłem i rozkoszując się ich nowym
Na markę Radiohead pracowali ciężko przez wiele lat.
Electric Nights
15
materiałem myślę o tym ile ciężkiej pracy wykonali w przeszłości. Że pierwsza płyta została zauważona dopiero po drugiej odsłonie „Creep” w Stanach, a kolejna, „The Bends”, uzmysłowiła krytykom, iż to właśnie Radiohead piszą najlepsze piosenki na świecie. I wreszcie, że nawet taki genialny album jak „OK Computer” można przebić. Trzeba tylko (a może aż) trochę inteligencji, odwagi, niekonwencjonalnego myślenia,
talentu i przede wszystkim wiary we własne możliwości. Nie trzeba iść z prądem. Można pod, ale trzeba robić to z wielkim przekonaniem i bez obawy, że zostanie się odrzuconym i niezrozumianym. Im się to udało w 100%. Mogą robić to, na co mają ochotę. Mogą pozwolić sobie na to, że bez żadnej kampanii promocyjnej umieszczają na swojej stronie internetowej nowy materiał, który w ciągu dnia setki tysięcy
(a może znowu miliony jak w przypadku „In Rainbows”) fanów ściągnie na swoje dyski i to zupełnie legalnie. Radiohead to zjawisko na muzycznej scenie. Zjawisko, które trzeba doceniać i naśladować. Zjawisko, które, dopóki panowie nie zmienią obranego w 2000 r. kursu, dopóty będzie nas zadziwiać jeszcze przez wiele, wiele lat. tekst: Marek Kułakowski
Radiohead to zjawisko na muzycznej scenie. Zjawisko, które trzeba doceniać i naśladować.
16 Electric Nights
alternative STAGE
Death From Above 1979 „Wszystko, co ma w sobie jedenastkę, wyznacza dobrą drogę”.
h t a e D
From
Above 1979
powracają!
Niby już wszyscy wiedzą, jednak ekscytacja w nas nie mija. I musimy powtórzyć. Death From Above 1979... żyje!
W
ydawało się, że będzie to zespół-legenda, z jedną wydaną płytą i milionem niespełnionych nadziei fanów, których co dopiero zdobyli. Tak było do 19 stycznia 2011 roku. Wtedy okazało się, że po pięciu latach od rozwiązania DFA1979 zagrają na tegorocznym festiwalu Coachella. Drogi członków energicznego duetu rozeszły się w 2006 roku, kiedy po dopełnieniu zobowiązań koncertowych basista Jesse F. Keller opublikował na forum DFA1979 pamiętnego posta. „Zdecydowaliśmy, że przestaniemy być zespołem. Tak właściwie stało się to już rok temu”. Doszło do tego przez różnicę w wizji dalszej drogi artystycznej zespołu. Muzycy zajęli się swoimi projektami. Jesse wy-
startował z elektronicznym MSTRKRFT. Death From Above 1979 należało do przeszłości. Żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, by sytuacja miała się zmienić. Jednak jakiś czas temu perkusista zespołu, Sebastien Grainger, napisał na stronie grupy: „Wszystko, co ma w sobie jedenastkę, wyznacza dobrą drogę”. A dokładnie 11 lat temu członkowie DFA1979 zaczęli grać razem. Nie wiadomo jeszcze, czy po trasie koncertowej przyjdzie czas na kolejną płytę. Poza Coachellą zespół potwierdził kilka innych koncertów. Rozpiska obok. Czekamy na Polskę! TEKST: Marcel Wandas
17 kwietnia Coachella Valley Music and Arts Festival, USA
4, 5 maja HMV Forum, Londyn
6 maja Donaufestival, Krems, Austria
27 maja Sasquatch Festival, USA Electric Nights
17
Hard STAGE
Zakk Wylde
ZAKK WYLDE:
&
ROCK ROLL PROSTO Z SERCA Kim tak naprawdę jest Zakk Wylde? Czy to człowiek znany z tego, że grał na kilku ważnych płytach niejakiego Ozzy Osbourne’a? A może tak naprawdę to facet, który powołał jeden z najpotężniejszych rockowych zespołów lat 90., Black Label Society? Albo, tutaj już sięgamy po tematy okołomuzyczne, koleś który potrafił wyżłopać kratę browaru i nic mu nie było? Każdy może cenić Zakka za co innego. Nie ulega jednak wątpliwości, że Wylde to postać bez której dzisiejszy rock’n’roll na pewno wyglądałby inaczej.
18 Electric Nights
K
ariera Wylde’a to tak naprawdę nieustające pasmo sukcesów. W 1987 r. był to sprawny technicznie gitarzysta, który odpowiedział na anonimowe zgłoszenie do zespołu poszukującego dobrego wioślarza. Od tego to wszystko się zaczę-
świetnymi gitarzystami (że wspomnę tylko legendarnego Tony’ego Iommi czy tragicznie zmarłego Randy Rhoads’a), młody Zakk zrobił na nim spore wrażenie. Tak naprawdę trudno sobie w tej chwili wyobrazić krążki takie jak „No More Tears” czy „Ozzmosis” bez gitary Zakka Wylde’a. Każdy kto kiedykolwiek miał styczność z muzyką Osbourne’a kiedy grał z nim Wylde, zawsze dostrzegał nietuzinkowe zagrywki gitarzysty i charakterystyczne riffy, które wydobywał ze swojego instrumentu. Nie dziwne więc, że kiedy okazało się, iż Zakk prócz grania z Ozzym tworzy muzykę z grupą Pride & Glory, zespół od razu stał się lubiany i rozpoznawany, co zaowocowało licznymi trasami koncertowymi i wydanymi trzema płytami. Wydaje się jednak, że nasz bohater skrzydła tak naprawdę rozwinął dopiero po uformowaniu Black Label Society, zespołu, do którego idealnie pasują wszystkie skojarzenia z wyrazami „hard” i „heavy”. Riffy, które atakują nas z niemalże każdego krążka BLS są tak do bólu szczere, tak do bólu przeszywające, że naprawdę ciężko przejść obok tej muzyki bezinteresownie. Jeśli do-
ło. Dwudziestoletni wówczas Zakk nie wiedział, że szefem owej grupy był jeden z jego największych idoli, Ozzy Osbourne, facet który śpiewał niegdyś w Black Sabbath, zespole, który sprawił, że Wylde w ogóle sięgnął po gitarę. Na efekty tego
ciekawego zbiegu okoliczności nie trzeba było długo czekać. Rok później obaj panowie stworzyli już pierwszy wspólny album, „No Rest For The Wicked”. Sam Osbourne cenił u Wylde’a kreatywność i dobre opanowanie instrumentu i choć pracował już z wieloma
Zakk Wylde ma w naszym kraju wielu fanów, którzy tak samo jak on wierzą w potęgę prostego, melodyjnego rock’n’rolla.
dać do tego charakterystyczny głos Zakka Wylde’a, wszystko ułoży nam się w niemal doskonałą całość. Mało tego, niewiele jest kapel, które grając konsekwentnie to co chcą i nie oglądając się na żadne trendy potrafią odnieść sukces komercyjny. A przecież wiele z kawałków które napisał Wylde dla BLS to dziś już spore hity. Weźmy chociażby pierwszy z brzegu, pochodzący z wydanej w 2005 r. płyty „Mafia”, utwór „Fire It Up”: prosty, ciężki riff, modulowany charakterystycznym dźwiękiem talk boxa, mocna gra sekcji rytmicznej i świetny wokal Wylde’a (tak na marginesie, nie jeden już dał się nabrać, że śpiewa... Ozzy) zdecydowanie trafiają do nawet najbardziej wybrednej rock’n’rollowej braci. Oczywiście, można powiedzieć - ot, kolejny gość który łoi w gitarę byle mocniej i byle głośniej. Ale nie będzie to do końca prawdą. Bo Zakk, jak na prawdziwego rockersa przystało, potrafi być również liryczny, co pokazał w niejednej skomponowanej przez siebie balladzie. Najbardziej
chwyta za serce „In This River”, która jest hołdem dla tragicznie zmarłego przyjaciela gitarzysty, Dimebaga Darella, niegdysiejszego gitarzysty Pantery i Damageplan. Znamienne, że tak jak szczery jest u Zakka potężny, gitarowy riff, tak samo szczere jest delikatne pianino i subtelne dźwięki gitary. Podobno po tym poznaje się prawdziwego artystę - potrafi grać różnorodnie, ale zawsze szczerze. Dziewiątego marca Black Label Society wystąpi w Polsce z okazji trasy promującej ich najnowsze dzieło, „Order Of The Black”. Zakk Wylde ma w naszym kraju wielu fanów, którzy tak samo jak on wierzą w potęgę prostego, melodyjnego rock’n’rolla. Rzecz jasna znajdą się i tacy którzy kręcą nosem zarzucając Wylde’owi, że od lat gra non-stop to samo. Być może, ale czyż nie tak samo jest z takimi tuzami jak AC/DC czy Motörhead? Black Label Society dowodzony przez Wylde’a ma wszelkie predyspozycje, aby znaleźć się w tym zaszczytnym gronie. O ile już do niego nie należy. TEKST: Marcin Puszka Electric Nights
19
PROGRESSIVE STAGE Votum
Gwiazda na
Hollywood Boulevard Zbliżająca się wielkimi krokami trasa „Incubate Tour 2011” stała się doskonałym pretekstem do zadania kilku pytań grupie Votum, która już za kilka dni wyruszy na serię koncertów w towarzystwie innego reprezentanta rodzimego progmetalu, grupy Qube. Między innymi o tym wydarzeniu, a także o sympatii do muzyki Justina Timberlake’a i hip-hopu opowiadają klawiszowiec Votum Zbyszek Szatkowski oraz perkusista Adam Łukaszek.
N
iebawem czeka Was seria koncertów w towarzystwie Qube. Jeżeli chodzi o nasze realia „Incubate Tour” to przedsięwzięcie dość poważne biorąc pod uwagę fakt, że trasa obejmie swoim zasięgiem aż osiem miast. Jak przedstawia się Wasze samopoczucie przed tymi wydarzeniami? Macie jakieś oczekiwania?
wielką, ale to przeogromną ochotę przerwać tę pieprzoną rutynę i zagrawszy dobry, solidny gig powrócić do tego do czego jestem stworzony (śmiech). Wiem, że trasa z Qube to będzie petarda. Poznaliśmy chłopaków jakiś czas temu i od razu znaleźliśmy wspólny język. To musi się udać, nie ma innej możliwości!
Adam Łukaszek: Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać. Od kilku miesięcy przeżywam swego rodzaju dzień świstaka. Wychodzę o 8 i wracam o 22, praktycznie ściągam buty po czym wsuwam się do łóżka. W weekendy jest nie lepiej, bo od rana mamy próby i w zależności od tego czy zostanę dłużej, aby ćwiczyć jestem w domu na 17 - 18. I powiem Ci tak w sekrecie, że mam
Zbyszek Szatkowski: Progresywne granie, a w konsekwencji i Votum, powoli zaczyna coraz bardziej przemawiać do publiczności, a kluby, festiwale i sale koncertowe zapełniają się coraz liczniej. Jestem przekonany, że trasy takie jak ta będą coraz częstsze, a osiem miast zostanie wkrótce zastąpione przez osiemdziesiąt, zarówno w Polsce jak i poza jej granicami. Wszystkie
20 Electric Nights
poprzednie trasy były zawsze dla nas wielkimi wydarzeniami – to wielka przyjemność i wspaniałe przeżycie. Jestem pewien, że i tym razem nie będzie inaczej. Szykujecie coś specjalnego na najbliższe koncerty, czego będzie się można spodziewać po Votum? Czy w rozpisce znajdzie się może miejsce na jakieś utwory premierowe? AŁ: Na premierę jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Wszyscy mogą być pewni, że zaskoczymy potęgą energii na scenie, której jesteśmy głodni jak nigdy przedtem. Tworzenie materiału, a jesteśmy właśnie w trakcie, w przypadku Votum to proces bardzo żmudny, wymagający ogromnego skupienia i zaangażowania. Mocno
osusza kontakt ze światem zewnętrznym, a my uwielbiamy całą otoczkę związaną z koncertowaniem i niewątpliwie „Incubate Tour” będzie świetną okazją do wyjścia z podziemnych czeluści i spojrzenia na to co stworzyliśmy świeższym okiem. ZS: Zawsze można się spodziewać wielkiej dawki energetycznej muzy podanej w eleganckim melodyjnym opakowaniu. W niektórych klubach będziemy mieli przyjemność podzielić się z słuchaczami wizualizacjami podkreślającymi treść utworów z obydwu płyt. Staramy się robić to za każdym razem, gdy architektura klubu na to pozwala, jest to dodatkowy atut naszych występów na żywo i bardzo ładny dodatek do przedstawionych treści. Wiadomo, że pracujecie nad trzecią płytą. Powiedzcie coś więcej o nowym materiale. Czy będzie to muzyczna kontynuacja „Metafiction”, czy też zamierzacie penetrować zupełnie inne rejony muzyczne? ZS: Mamy swój styl, który znacznie się wykrystalizował na przestrzeni „Time Must Have A Stop” i „Metafiction”. Będzie on słyszalny na nowym materiale, choć chcemy by był wyraźniejszy i bardziej oparty na granicach wytyczonych przez kompozycje z przeszłości, takie jak „Faces” czy „Stranger Than Fiction”. Naszym celem jest ciągle melodia, moc i mistyka. Środki wyrazu się zmieniają, dusza naszej muzyki jest ta sama. AŁ: Przy okazji wywiadów staram się podkreślać, że Votum jest zespołem, który nie da się tak łatwo zaszufladkować. Po-
twierdzają to dwa dotychczasowe albumy. Nie da się ukryć, że są różne, tak jak i nasz trzeci potomek w drodze. Główne cechy, które charakteryzują Votum są oczywiście zachowane, więc jeżeli chcecie melodii, przestrzeni i wyjątkowego klimatu, to my go Wam zapewnimy. „Metafiction” był albumem konceptualnym, gdzie muzyka była ściśle powiązana z warstwą tekstową. Jak będzie tym razem? AŁ: Nie będzie inaczej i w tym przypadku. Konceptualizacja albumów to jest jedna z rzeczy, która sprawia, że muzyka zyskuje jeszcze więcej. Dodatkowo wizualizacje oraz oprawa graficzna potęgują doznania. Tak powinna wyglądać muzyka przyszłości. Powinna być bodźcem, który dociera do słuchacza na wszelkie możliwe sposoby. ZS: Będziemy trzymać się wytyczonego szlaku. Zanim rozpoczęliśmy pracę nad „trójką” mieliśmy sporo długich rozmów o potencjalnej „fabule” następcy „Metafiction”. Znamy bohaterów, znamy fabułę, teraz uzupełniamy ją o ścieżkę dźwiękową. Ostatni krążek pokazał, że nie ograniczacie się wyłącznie do komponowania zwykłych utworów, ale przez swoją muzykę chcecie przedstawić coś więcej. To muzyka z pewnym przesłaniem i duszą. Powiedzcie skąd u Was wziął się pomysł na takie podejście do tworzonej muzyki. Czy ktoś w zespole jest głównym prowodyrem takiego stanu rzeczy, czy też każdy dokłada swoje pięć groszy?
ZS: Od samego początku Votum w eksperymentalnej formie wiedzieliśmy praktycznie bez większych dyskusji, że tak powinno wyglądać to, co robimy. Bardzo sobie cenię w tym zespole, że pewne sprawy rodzą się z niemego wręcz porozumienia, a inne muszą być hartowane w naszej krwi, by osiągnęły satysfakcjonujący kompromis. Tak też jest w przypadku komponowania każdy z nas wie, jaki kierunek jest dla nas najzdrowszy, ale jego szczegóły rodzą się w zawziętych bojach. Co inspiruje Votum przy komponowaniu muzyki? Czy jest to rzeczywistość, fikcja, a może wszystko po trochu? ZS: W przypadku „Time Must Have A Stop” fabuła krążka zrodziła się z faktycznego raportu policyjnego i była oparta na rzeczywistych wydarzeniach, a my jedynie obudowaliśmy ją interpretacją, bardziej lub mniej fikcyjnymi intencjami bohaterów i „sugerowanym zakończeniem historii”. Przy „Metafiction” była to mieszanka mocno fikcyjna, ale wielopoziomowa za sprawą dialogu ze słuchaczem. Teraz ponownie mamy historię opartą na faktach. To nie jest jeszcze moment by zdradzać, co się będzie działo w warstwie tekstowej, zresztą z pewnością Maciek (Kosiński, wokalista Votum - przyp. red.) będzie miał tu wkrótce dużo do opowiedzenia, zwłaszcza, że bardzo długo tkwił w materiałach źródłowych, by poznać wszelkie aspekty wydarzeń, o których będziemy „grać”. Pytanie o inspiracje jest zawsze trudne, bo nie poszukujemy jej nigdy aktywnie. Muzy przychodzą same, choć mamy sporo sposobów by je wabić.
Pytanie o inspiracje jest zawsze trudne, bo nie poszukujemy jej nigdy aktywnie. Muzy przychodzą same, choć mamy sporo sposobów by je wabić.
Electric Nights
21
Wątek liryczny na „Metafiction” był przygnębiający i ponury. Czy można to potraktować jako katalizator wewnętrznego mroku, który kryje się w każdym z nas? ZS: Trochę tak jest. Myślę, że po prostu docieramy do tych, którzy szukają w sobie czegoś głębiej, tam gdzie światło dnia codziennego już nie dociera. I tym właśnie ma być nasza muzyka – odskocznią, chwilą na refleksję, chwilą na przeżycie duchowe, którym poświęcamy w dzisiejszych czasach coraz mniej miejsca. W przeszłości ludzie poświęcali więcej czasu na medytację, na obcowanie ze swoimi myślami. Liczę na to, że nasza muzyka sprowokuje ich do tego, żeby chociaż fragment swojego wolnego czasu zostawili dla swoich myśli. Macie jakieś wzorce muzyczne? Czego tak w ogóle słuchacie na co dzień i czy jest to muzyka zbliżona stylistycznie do tego co gracie, a może coś zupełnie z innej bajki? ZS: Na co dzień słucham muzyki z innej bajki. Głównie ścieżek dźwiękowych, trochę staroci, wśród których mam swoich faworytów, jak np. „S&M” Metalliki. Raczej wyznaje zasadę „kilka utworów” wykonawcy, gatunku czy płyty. Nie znam zespołu, którego lubiłbym wszystko, ale nie stronię od gatunków, które są uważane w światku „rockowo-metalowo-progresywnym” za wyklęte. Z przyjemnością słucham pewnych numerów popowych (m.in. duet Robbiego Williamsa i Kylie Minogue, czy kilka rzeczy Justina Timberlake’a), hip-hopowych (m.in. z naszego „podwórka” Paktofonika czy Łona, z zamorskich np. The Streets) czy z pogranicza współczesnej elektroniki
(m.in. Prodigy, Pendulum, Mt Eden). Jestem pewien, że to ma spory wpływ na to, po jakie środki ekspresji sięgam czy nawet jakich używam brzmień i jak podchodzę do grania. Bardzo szanuje wykonawców, którzy grają dobrze na żywo, choć nie mam okazji zbyt często bywać, jakby to ująć, na koncertach innych niż swoje. Nie sięgam również zbyt często po płyty zespołów, które grają progresywnie czy artrockowo.
Opetha za jedenastkę lub nawet za dwudziestkę, a potem wróci do naszego pięknego, acz zimnego kraju i zobaczy tą samą płytę za blisko 70 zł, trochę trudno o poczucie, że sprzedaż płyt w Polsce gwałtownie wzrośnie. Nie jakość tu ma znaczenie, a ekonomia. Ostatnio kupiłem sobie „Black Symphony” Within Temptation, „Nord Nord OST” Subway to Sally i soundtrack do serialu „Spartacus: Blood And Sand”.
AŁ: Ostatnio sporo słucham czarnej muzyki. I to nie w sensie black metalu, czy innych „szatanów” tylko coś w rodzaju funku, R’n’B, soulu. Uważam, że każdy bębniarz powinien mieć okres w życiu, kiedy się tym zafascynuje. To kapitalnie poprawia groove, time i ogólne rozumienie muzyki. Lubię też muzykę elektroniczną, która ma dużo przestrzeni, np. Schiller. Zresztą podobne preferencje ma każdy z nas, dlatego pewnie tak bardzo zgadzamy się, co do stylu w jakim podąża Votum.
Niektórzy twierdzą, że muzykę rockową (obecnie) cechują marazm i stagnacja. Czy zgadzacie się z tym stwierdzeniem?
W obecnych czasach sprzedaż płyt leci na łeb na szyję. Co o tym sądzicie i pochwalcie się, jaką płytę nabyliście w ostatnim czasie. ZS: Spójrzmy na to tak - wystarczą krótkie odwiedziny w jednym z angielskich sklepów muzycznych (np. HMV) by zdać sobie sprawę, że różnica cenowa między „nami”, a „nimi” jest ogromna. A zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę siłę nabywczą przeciętnego angielskiego zjadacza chleba. Przy nieco starszych wydawnictwach bardzo łatwo można załapać się na dwie płytki w cenie 5 funtów, co daje jakieś 11 zł za krążek. I kiedy kupi się „Watershed”
ZS: Ciągle trwa cyfrowa rewolucja. Ktoś kto twierdzi, że muzyka jest w stagnacji najprawdopodobniej powinien zacząć słuchać eksperymentalnej współczesnej muzyki klasycznej. Co prawda, niektóre trendy muzyczne powracają i zamierają, ale to naturalna cywilizacyjna kolej rzeczy. Jeśli ktokolwiek uważa, że muzyka tkwi w marazmie, nie szukał porządnie. Trudno mi uwierzyć, że w przepastnych połaciach internetu nie znalazł jakiejś powalonej awangardy dla siebie. W samej Polsce jest tak dużo fajnych kapel, które jeszcze nie są znane szerszej publiczności, a grają na światowym poziomie - jeśli chodzi o umiejętności, a ze słowiańską fantazją i przytupem. Sieć z pewnością jest pełna badziewia, ale znajdują się tam też perełki. W związku z tym, że warstwa tekstowa Votum nie jest banalna zdradźcie, jaką literaturę czytacie w wolnej chwili. Jakie książki w ostatnim czasie wpadły w Wasze ręce?
W Polsce jest tak dużo fajnych kapel, które jeszcze nie są znane szerszej publiczności, a grają na światowym poziomie - jeśli chodzi o umiejętności, a ze słowiańską fantazją i przytupem.
22 Electric Nights
ZS: Wygląda na to, że przez ostatnie trzy miesiące większość rzeczy, które brałem do rąk były natury mocno akademickiej. Z rzeczy bardziej „normalnych” czytałem trylogię „Millenium” Stiega Larssona – pozycja mocno mainstreamowa, powieść „Gamedec. Zabaweczki. Sztorm” Marcina Przybyłka oraz „Limes Inferior” Zajdla. AŁ: Ostatnio czytam literaturę stricte socjologiczną: Durkheim, Bauman, Znaniecki. Choć nie ukrywam, że po egzaminie mój umysł pochłonie literatura II wojny światowej. Votum od początku swojej działalności zgromadził spore grono odbiorców. Czy czujecie się jakoś specjalnie rozpoznawani, czy na razie o czymś takim nie ma mowy? AŁ: Zdarza się, ale w na tyle rozsądnych ilościach, że „sodówa” nam raczej nie grozi. Ostatnio Pan w jednym ze sklepów muzycznych poznał mnie po nazwisku i skojarzył z zespołem. Przyznam szczerze, że troszeczkę urosłem. Bardzo miłe są takie sytuacje. Patrząc wstecz - czy jest coś, co zmienilibyście w karierze Votum, czy ze wszystkiego jesteście w 100% zadowoleni? ZS: Wszystko idzie dobrze, zgodnie z planem, mogłoby, co prawda dziać się szybciej, ale nie mieliśmy do tej pory żadnego kroku wstecz czy dreptania w kółko. Konsekwentnie, z uporem, do przodu. Wysoko stawiamy sobie poprzeczkę i mamy jasne cele. Pytanie trochę poza muzyczne - czy poza graniem ktoś z Was posiada jakieś inne,
R
e
k
l
a
m
a
oryginalne zainteresowania? ZS: Pewnie! Całkiem sporo. Uporczywie dążę do tego by stać się człowiekiem renesansu, choć pewne drogi są dla mnie niestety kompletnie zamknięte - jak na przykład rysowanie (śmiech). Z takich „co dziwniejszych” zainteresowań - w wolnych chwilach piszę opowiadania science-fiction. AŁ: Muzyka jest moim największym zainteresowaniem. Staram się zgłębiać tę wiedzę przy każdej możliwej okazji. Jednak poza duszą jest też trochę miejsca dla ciała. Solidny wysiłek fizyczny pozwala na zachowanie dobrej kondycji, nie tylko fizycznej, ale i psychicznej, co oczywiście nie jest bez znaczenia podczas prób z pięcioma krnąbrnymi muzykami (śmiech). Przy czym najlepiej wypoczywacie i jakie zajęcia Was najbardziej regenerują? AŁ: W moim przypadku zdecydowanie wysiłek fizyczny, skatowanie się, a na koniec fotel i zimne piwko. Brzmi banalnie, ale jest cholernie skuteczne (śmiech). To bardziej pod wieczór, w środku dnia natomiast uwielbiam zasiąść za bębny i pograć do podkładów w stylach funky/fusion. Lubię odpoczywać od metalowo-rockowego stylu. Uwielbiam chodzić na jam session, nie tylko grać, ale też słuchać. Gdy obcujesz z innymi muzykami dostajesz potężną dawkę wiedzy i doświadczenia, które jest nieocenione podczas tworzenia materiału. Co jest największym marzeniem Votum? ZS: Lista życzeń i zażaleń jest dość opasła, choć rozpoczyna się od prostego - grać jak najdłużej! Okazjonalne koncer-
towanie w Royal Albert Hall, setki tysięcy słuchaczy, willa w Beverly Hills, gwiazda na Hollywood Boulevard, potencjalnie ciało niebieskie nazwane naszym wspólnym imieniem... Wymieniać można godzinami. Największy autorytet, zarówno muzyczny jak i życiowy? ZS: Wielce poszukiwany, choć przyznam, że lepiej być niż mieć (śmiech). AŁ: W innych czasach powiedziałbym, że towarzysz Gierek, bo w przypadku innej odpowiedzi zabraliby mi perkusję i połamali pałeczki. W moim przypadku posiadanie jednego autorytetu jest niemożliwe. Nie wiem, może mam skłonności poligamiczne, ale wpatrując się w jeden punkt nie widać reszty krajobrazu. Gdybym słuchał tylko jednego perkusisty nie poznałbym mnóstwa innych fantastycznych patentów, co za tym idzie - nie rozwijałbym się. Uważam, że posiadanie jednego boga zawęża nasze człowieczeństwo. Na koniec macie okazję zareklamować nadchodzące koncerty. Jaka będzie zachęta ze strony Votum? AŁ: Reklamowanie koncertów to jedno z rzeczy, których nie lubię w tym zawodzie (śmiech). Wierze, że ci, dla których muzyka jest ogromną częścią życia, pasją i fascynacją, znajdą się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze by na koniec wspólnie stwierdzić, że „Votum daje radę!” (śmiech). Zapraszam z całego serca! Rozmawiał: Marcin Magiera
PROGRESSIVE STAGE Karol Wróblewski
Nie ma miejsca
na wątpliwości Zmiana wokalisty jest momentem trudnym dla każdego zespołu. Niekiedy oznacza ona po prostu koniec muzycznej przygody.
D
wa lata temu ta rewolucja dotknęła także warszawską grupę Believe. „Zawieszacie działalność?” - zapytałem Mirka Gila zaraz po odejściu z grupy Tomka Różyckiego. „Żartujesz? Już nie mogę się doczekać, kiedy ludzie usłyszą Karola. Ten chłopak jest rewelacyjny” - odparł Mirek. Od tego czasu muzycy nagrali dwie świetnie przyjęte płyty, wskrzesili do życia projekt Mr. Gil, a prawdopodobnie jeszcze w tym roku światło dzienne ujrzą ich kolejne wydawnictwa. W przeddzień rozpoczęcia trasy koncertowej Karol Wróblewski opowiedział nam o nieoczekiwanych początkach, muzycznym dojrzewaniu i zawiązanych przyjaźniach. Kilka tygodni temu wrzuciłeś na Facebooka własną wersję teledysku Radiohead „Lotus Flower”. Chciałbyś być takim artystą, jak Thom Yorke? Radiohead zarezerwowało sobie taki obszar w muzyce, że dzisiaj od razu są rozpoznawalni. Dlatego też myślę, że drugiego
24 Electric Nights
takiego Radiohead, ani Thoma Yorke’a nikt nie potrzebuje. Natomiast duże wrażenie zrobiła na mnie ich nowa płyta „The King Of Limbs”. Mój taniec był takim mini hołdem dla tego zespołu. Miałem dobry humor, w który wprawiła mnie właśnie ich muzyka. Myślałem, że najbardziej na świecie kochasz Petera Gabriela. No tak, ale przecież nie słucham tylko jednego artysty. Podoba mi się wiele bardzo różnych rzeczy. Ostatnio przypadła mi do gustu płyta Deftones „Diamonds Eyes”, więc przekrój moich ulubionych muzyków jest dość duży. Oczywiście Peter Gabriel pozostaje cały czas na pierwszym miejscu i nadal jest moim guru. Jego ostatnia płyta „Scratch My Back” jest po prostu piękna. A Radiohead to był spontan - wpadł mi do głowy taki pomysł i postanowiłem go pokazać. Powinniśmy się chyba cieszyć, że muzycy, o których mówisz, nie urodzili się
w Polsce, bo ich kariery zakończyłyby się pewnie na zapełnianiu średniej wielkości klubów. Nigdy nie wiadomo, jak mogłoby się to potoczyć. Na szczęście w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak internet. Tam każdy może pokazać swoją twórczość. Zresztą uważam, że dobra muzyka zawsze wybroni się sama. Ale ta sytuacja świetnie przekłada się na zespół Believe. Od lat wasze płyty zbierają świetne recenzje na całym świecie, ale światowej popularności nie osiągnęliście. To prawda. Nasze płyty zostały przyjęte i ocenione bardzo dobrze, a kwestia popularności, o której mówisz wiąże się z ciężką pracą i promocją. Mamy na szczęście wytwórnię, dzięki której krążki Believe ukazują się zagranicą. Liczy się dla nas przede wszystkim fakt, że ludzie z innych krajów mogą słuchać naszych utworów. Do takich
rzeczy jak popularność na świecie dochodzi się latami i wymaga to niemałego poświęcenia - zarówno ze strony zespołu, jak i wydawców. Ale robimy wszystko, żeby te płyty docierały do jak największego grona ludzi. Mamy nadzieję, że będzie coraz lepiej, ale i czujemy też, że tak właśnie będzie. Wierzysz, że kiedyś na OLiSie zobaczysz krążek Believe albo Mr. Gila na pierwszym miejscu? Takich rzeczy nie da się przewidzieć. Składa się na nie wiele czynników, zwłaszcza dobra promocja,o której wspomniałem wcześniej. Oczywiście życzyłbym sobie i moim kolegom, aby muzyka, którą gramy była słuchana coraz częściej. Ale spokojnie - wydamy jeszcze wiele płyt, więc łatwo będzie można to sprawdzić. Jesteś wokalistą Believe od 2008 roku. Jak poznałeś Mirka Gila? Mirka spotkałem będąc jeszcze w liceum. Jeździłem wtedy z Bielska Podlaskiego (rodzinne miasto Karola Wróblewskiego przyp. red.) do Warszawy na lekcje emisji głosu. Po pewnym czasie mój nauczyciel, Tadeusz Konador, stwierdził, że warto byłoby zarejestrować kilka utworów. Przypadkowo zaprowadził mnie do Mirka, który uznał, że musimy razem nagrać płytę. Banalna historia. Za każdym razem, kiedy ją sobie przypominam, trudno mi uwierzyć, że ktoś mógł tak nagle zainteresować się tym, co robię. Krok po kroku zaczynałem wchodzić w muzyczne życie. Na początku
w planach było nagranie płyty Mr. Gil. Jednak tak się jakoś ułożyło, że zacząłem śpiewać w tle w zespole Believe, następnie na płytę „Yesterday Is A Friend” nagrałem pierwszą solówkę na flecie poprzecznym. Kiedy Tomek opuścił zespół, zająłem jego miejsce. Wszystko potoczyło się więc bardzo szybko. Natychmiast musiałem pojechać na trasę i wystąpić przed Pendragonem. Świetnie wspominam ten czas. Jak na początek było to całkiem spore doświadczenie.
pracowało. I tak jest do dzisiaj. Nigdy nie miałem żadnego kryzysu i mam nadzieję, że nigdy taki nie nastąpi. Teraz zresztą zapowiada się piękny czas. W marcu ruszamy z trasą koncertową, mamy dużo do zrobienia i myślę, że będzie naprawdę ekscytująco.
Kiedy poznaliśmy się dwa lata temu, grałeś jeden z pierwszych koncertów po odejściu z zespołu Tomka Różyckiego. Miałeś wątpliwości, czy powinieneś zajmować jego miejsce?
Przede wszystkim dokładnie poznałem przekrój muzyki np. King Crimson. To są podstawy progresywnego grania. W ogóle koledzy otworzyli mi pewną furtkę na zespoły, których do tej pory nie słuchałem. Ale i ja co jakiś czas podrzucam im różnych wykonawców, których mogą nie znać. Wspaniałe jest, że kiedy pokazuję im nową muzykę, słyszę: „wiesz co, ale to już kiedyś było. Sięgnij sobie do takiej i takiej płyty i zobaczysz, że to, co przyniosłeś, jest podobne”. Takie rozmowy w dużym stopniu zmieniły moje spojrzenie na nową muzykę, ale obieg albumów cały czas trwa (śmiech).
W takiej sytuacji obawy są chyba normalną rzeczą. Najgorsze jest, że zawsze pojawiają się porównania i tego na pewno nie unikniesz. Mirek i reszta zespołu uprzedzali mnie, że tak może być, ale bardzo się nie przeraziłem. Śpiewam zupełnie inaczej, niż Tomek, więc jedyne, co musiałem zrobić to wyzbyć się negatywnego myślenia. Robię swoje i jest okej. Pojawił się choć raz moment zwątpienia? Jeżeli kochasz to co robisz i spotykasz ludzi, z którymi nie dość, że chcesz robić wspaniałą muzykę, lubisz przebywać i żyć, wtedy nie ma miejsca na wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, którą dowiedzieliśmy się z Gilem o sobie, była wspólna fascynacja Peterem Gabrielem. Wiedziałem, że z takimi ludźmi będzie mi się na pewno dobrze
Mirek opowiadał mi, że od kiedy jesteś wokalistą, nawzajem podrzucacie sobie muzykę, której warto posłuchać. Co poznałeś dzięki niemu, a co on dzięki Tobie?
Dzisiaj jesteś zdecydowanie bardziej pewny siebie, niż na początku, masz duży wpływ na kształt Believe. Wiem, że mimo sporej różnicy wieku, tworzycie grupę przyjaciół, ale nie uwierzę, że macie takie samo spojrzenie na muzykę. Muzykę traktujemy dość intuicyjnie i ufamy sobie wzajemnie. Przy nagrywaniu „World Is Round” absolutnie nie było żadnych spięć. Zresztą cała sztuka tworzenia Electric Nights
25
materiału polega na tym, żeby zbudować w studiu świetną atmosferę i taka atmosfera otaczała nas przy rejestrowaniu dwóch ostatnich albumów. A Robert Sieradzki, autor wszystkich tekstów na poprzednich płytach Believe nie był zły, że zacząłeś pisać także słowa do utworów? Wręcz odwrotnie. To właśnie Robert zachęcił mnie do pisania. Pamiętam kiedy przyniosłem pierwszy mój tekst do utworu „Cut Me, Paste Me”. Przeczytaliśmy go razem i Robert uznał, że nawet nie ma się nad czym zastanawiać. Również i jego zdaniem sztuka polega na tym, żeby ciągle mieć otwartą głowę i to wykorzystywać. Tym mnie przekonał. Co robisz z numerami telefonów, które dostajesz po koncertach od dziewczyn? Wszystkie numery zawsze zapisuję (śmiech). Mówiąc poważnie, nie jestem człowiekiem, który tylko zbiera numery telefonów, ale zawsze chętnie się nimi wymieniam. Strasznie lubię ludzi, którzy przychodzą na koncerty. Są wśród nich osoby, z którymi utrzymuję kontakt do dzisiaj. Zazwyczaj przychodzą ci, którzy mają głowę pełną muzyki, a że są to często dziewczyny, jest po prostu miłe. Poznawanie nowych ludzi to niewątpliwie zaleta tej pracy, ale pewnie są rzeczy, które wyobrażałeś sobie zupełnie inaczej. Pytasz o moje oczekiwania? Z każdym koncertem patrzę na to zupełnie inaczej, ale co chyba istotne, od początku granie sprawia mi ogromną przyjemność. To ciężka praca - wielogodzinne próby, szlifowanie materiału do późnych godzin, a czasami wręcz do wczesnych (śmiech). Ale zawsze staram się odnajdywać tę przyjemność na scenie, bo gdy jesteśmy wszyscy razem, rozpiera nas energia. I to jest najprzyjemniejsza R
e
k
l
a
m
a
część tego wszystkiego. A czy czułem się kiedykolwiek zawiedziony? Absolutnie nie. Moi przyjaciele twierdzą, że jesteś świetnym materiałem na gwiazdę. W muzyce popowej na pewno byłoby ci łatwiej. Nie chciałbym być jednym z tysiąca wokalistów, którzy śpiewają tak samo. Bardzo łatwo w coś takiego popaść i dać się zaszufladkować, a mi na tym absolutnie nie zależy. Pop nie da ci możliwości pokazania bogactwa słów i melodii. Wydaje mi się, że muzyka, którą się teraz zajmuję, wyraża mnie najlepiej. Nigdy nie chciałbym tego przeliczać na popularność. Zresztą czym ona dzisiaj jest? Czy Peterowi Gabrielowi kiedykolwiek zależało na tym, żeby być tylko popularnym wykonawcą? Nie. Chciał być przede wszystkim artystą, a ludzie docenili jego twórczość i sami sprawili, że stał się popularny. Wydaje mi się, że dzisiaj samo bycie gwiazdą ma negatywny wydźwięk, zwłaszcza w Polsce. Co z tego, że możesz być popularny i nie masz nic do powiedzenia? Mam chyba szczęście, że nie musiałem brnąć w muzykę popową, bo trafiłem na Mirka, który pokazał mi, że mogę grać właśnie tak jak Believe czy Mr. Gil. Czasami zastanawiam się, po co wam Mr. Gil? Po to, żeby pokazać tę bardziej melodyjną stronę muzyki. Wszyscy mamy mnóstwo chęci do klimatycznego grania. Lubimy co jakiś czas odnajdywać w sobie ten spokój. I taki jest właśnie Mr. Gil. Zapraszając mnie do tego projektu, Mirek sprawił mi ogromną przyjemność. Pytam o to, ponieważ Mirek z rozbrajającą szczerością przyznał, że nagrał album „Light & Sound”, żeby dzięki niemu nagrać potem kolejny krążek Believe. Faktycznie, na początku mógł mieć do tego pomysłu dość sceptyczne podejście,
bo nie wiedział, w jakim kierunku może pójść ten projekt. Ale kiedy zaczął realizować swoje melodie, okazało się, że wszystko idzie w niesamowicie dobrą stronę. Tak dobraliśmy się z Pauliną, Konradem i Mirkiem, że nagle ta muzyka załapała. Wtedy też obawy Gila szybko zniknęły i powstał bardzo ciekawy album. To jest na pewno dobry kierunek dla zespołu Mr. Gil. Myślałem, że Mr. Gil przekształci się w Collage z Tobą na wokalu. Wszedłbyś w to? Nie chciałbym nawet drążyć takiego tematu. Są pewne rzeczy, o których decyduje Mirek albo Wojtek Szadkowski i absolutnie nie chcę snuć jakichkolwiek planów z zespołem Collage. Są pewne sprawy, które mnie nie dotyczą. Kiedy powstawał ten zespół, nie było mnie nawet na świecie, a gdy odnosił popularność nie byłem jeszcze świadomy takiej muzyki. Kompletnie nie mogę odpowiedzieć ci na takie pytanie. Powiedz w takim razie, jaka będzie kolejna płyta Believe i Mr. Gila? Powoli myślimy nad kolejnym albumem Believe. Mamy pewien pomysł, ale nie chcę na razie za dużo zdradzać. Możliwe, że będzie to album konceptualny. Podobnie jest w sumie z Mr. Gilem, ale w tym momencie nie jestem w stanie za wiele powiedzieć. Z dnia na dzień wszystko może pójść w zupełnie innym kierunku. Jeszcze nie wiemy kiedy, ale postaramy się, żeby kolejne płyty ujrzały światło dzienne. Rozpoczynasz trasę koncertową. Zatańczysz na scenie jak Thom Yorke? Jeśli włączysz mi utwór „Lotus Flower”, czemu nie (śmiech). rozmawiał: Tomasz Kowalewicz
folk STAGE
The Decemberists
To właśnie oryginalność i konsekwentny rozwój umiejętności kompozytorskich wydają się być głównymi przyczynami niespodziewanego sukcesu komercyjnego The Decemberists.
Satysfakcja recenzenta czyli rzecz o tym
jak The Decemberists znaleźli się na pierwszym miejscu listy Billboardu Osiem lat temu przykuła moją uwagę frapująca nazwa zespołu, który promował album udostępniając na swojej stronie utwór „Here I Dreamt I Was An Architect”. Dekabryści? Czy może raczej Dekaberyści? Do angielskiej nazwy rosyjskich rewolucjonistów dodano bowiem enigmatyczne „e”. Urzeczony piosenkami z „Castaways And Cutouts” postanowiłem podzielić się z polskimi słuchaczami swoim wrażeniami.
S
ytuacja miała miejsce w czasach, w których tylko zespoły z małych wytwórni decydowały się prezentować cześć swojej twórczości via oficjalne miejsce w internecie, chciałem więc przybliżyć innym sylwetkę grupy, która w zalewie muzyki z modnego ówcześnie nurtu garażowego stanowiła moje prywatne odkrycie. Prognozowanie, że szósty album The Decemberists zadebiutuje na pierwszym miejscu listy Billboard 200 miało wtedy tyle wspólnego z rzeczywisto-
ścią, co możliwość organizacji przez Polskę Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Tym większą mam frajdę z sukcesu zespołu Colina Meloya. Jakim więc sposobem najnowsza pozycja w dyskografii oregońskiej grupy uzyskała miano najlepiej sprzedającego się krążka w Stanach Zjednoczonych? Czy to jedynie zasługa promocyjnej ceny oferowanej w jednym ze sklepów internetowych? Na pewno wielki wpływ na blisko stutysięczną sprzedaż „The King Is Dead” ma
fakt stworzenia przez zespół Meloya płyty, inspirowanej w większym stopniu twórczością amerykańskich, niźli brytyjskich artystów i (co przyznaje sam Colin) podjęcie słusznej decyzji o przywdzianiu pięć lat temu barw wytwórni Capitol. Nie tłumaczy to jednak ogromnej popularności The Decemberists, których sława dotarła aż do polskich mediów – ekipa z Portland stała się na tyle rozpoznawalna, że jej nazwę całkiem poprawnie wymówił Marek Sierocki Electric Nights
27
w dziale muzycznym Teleexpressu. Co więcej, gadające głowy w jednym z programów TVP Kulutra przeprowadziły ożywioną dyskusję na temat „The King Is Dead”, bo „płyta (wygląda na to) świetnie sprzedaje się w Stanach”. Szczerze nie polecam odcinka z „recenzją” tego albumu – stopień dyletanctwa uczestników debaty przekracza tam jakąkolwiek istniejącą skalę. Piszę o tym dlatego, że sukces w postaci zawrotnej (jak na bądź co bądź niszowy zespół) liczby sprzedanych kopii wydaje się ukazywać Dekabrystów (pozostańmy przy tym nazewnictwie) jako kompletnie nieznaną grupę, która wyskoczyła z oregońskiego lasu i szturmem zdobyła laury przemysłu
muzycznego za Wielką Wodą. Przyjemność wylania jadu na uczestników wspomnianego telewizyjnego show po części wynika z faktu, że samozwańczo i niezbyt skromnie, ale chyba zasłużenie, mogę mienić się sprawcą zaistnienia w świadomości polskiego słuchacza dokonań The Decemberists. Do stu Panów! Colin Meloy nie przetwarza country, nie jest jakimś tam nędznym kopistą, wystarczy chwila skupienia i w nawet mocniej odnoszących się do twórczości innych artystów albumach, praktycznie od razu słychać unikalny styl grupy. To właśnie oryginalność i konsekwentny rozwój umiejętności kompozytorskich wydają się być głównymi przyczynami niespodziewanego
sukcesu komercyjnego The Decemberists w ostatnich tygodniach. Ewolucja brzmienia jest słyszalna od debiutanckiej EP-ki „5 songs” aż do „The King Is Dead”. Należy jednak zauważyć, że obszary muzyczne,po których poruszają się Dekabryści można podzielić na dwa główne nurty. Odniesienia do angielskiego folku i początków hard rocka znajdziemy na epickich „The Tain” i „The Hazards Of Love” będących w istocie ścieżkami dźwiękowymi do opowiadanych historii. Obydwa wydawnictwa śmiało można nazwać spektaklami, w których członkowie zespołu wcielają się w aktorów odgrywających rolę w przedstawieniach. Te pozycje w dysko-
Ewolucja brzmienia jest słyszalna od debiutanckiej EP-ki „5 songs” aż do „The King Is Dead”. 28 Electric Nights
Największym atutem The Decemberists nie są jednak same narracyjne teksty, lecz mistrzowsko zgrana z nimi muzyka.
grafii The Decemberists cechuje spójność i mniejsze zróżnicowanie kompozycji niż na regularnych albumach. Dzięki tym płytom oraz adaptacji fragmentów szekspirowskiej „Burzy” i tytułowej historii na „The Crane Wife” Meloy zyskał miano barda, kładącego w swojej twórczości szczególny nacisk na liryczną stronę utworów. Drugie nie mniej znaczące oblicze Dekabrystów, to umiejętne zamykanie opowieści w ramach poszczególnych piosenek. Tutaj też odnajdziemy dużo szerszy wachlarz inspiracji począwszy od R.E.M przez The Smiths, a na Neutral Milk Hotel skończywszy, niemniej jednak, dzięki niezwykłym tekstom Colina najdobitniej uświadczymy unikalności jego dokonań. Uchem niepoprawnego fana przekrojowo wyróżnię kompozycje: „The Legionnaire’s Lament”, „The Chimbley Sweep”, „The En-
gine Driver”, „Yankee Bayonet (I Will Be Home Then)”, „Calamity Song”. W wymienionych piosenkach Meloy zabiera słuchacza w podróż śladami żołnierza walczącego w drugiej bitwie nad Bull Run, przedstawia historie sierot i panamskiego dziecka stojącego po stronie cesarzowej wdowy, borykającego się z kłopotami finansowymi maszynisty, awanturnika uczestniczącego w zamorskich konfliktach zbrojnych. To tylko niewielki wycinek barwnych historii pojawiających się na każdym z albumów grupy. Gdzie indziej spotkamy hiszpańską infantkę, morderców, szpiegów, podejrzane portowe typy czy botaników z oblężonego w czasie drugiej wojny światowej Leningradu. Największym atutem The Decemberists nie są jednak same narracyjne teksty, lecz mistrzowsko zgrana z nimi muzyka. Przykładem, który zawsze przytaczam jest wspo-
minany już „The Engine Driver” - aranżacje utworu sprawiają, że słuchacz czuje się jakby odbywał podróż pociągiem razem z bohaterem wyśpiewywanej historii. Dekabryści nie pojawili się znikąd. Po będącym ich największym jak do tej pory artystycznym sukcesem albumie „Picaresque” zostali przejęci przez dużą wytwórnię płytową, która zapewniła im lepsze warunki do promowania swojej twórczości. Jednak bez przemyślanej wizji artystycznej nie zyskaliby uznania szerszej publiczności. Nie przebyliby w ciągu dziesięciu lat drogi od mało znanego zespołu z Portland do grupy, której dokonania, nie będące przecież muzyką docierającą do każdego odbiorcy, są nabywane w setkach tysięcy kopii. TEKST: Witek Wierzchowski Electric Nights
29
folk STAGE
Carrantuohill
U podnóża góry Carrantuohill to najwyższy szczyt w Irlandii, uznawany za niezwykle trudny do zdobycia. Wielu śmiałków ten wysiłek przypłaciło życiem. Pewnie nie bez powodu słynna polska grupa, wykonująca muzykę celtycką w naszym kraju, przyjęła tę właśnie nazwę. Dla mnie - muzyka, który właściwie rozpoczął swoją podróż, nie lada wyzwaniem okazała się rozmowa z człowiekiem, który zdobył już niejeden szczyt, przemierzył niejedno wzniesienie.
B
ogdanie, Circle of Bards niecały rok temu wydał swój debiutancki album „Tales”. Muszę przyznać, że mimo, iż muzyką zajmuję się dość długo, płyta CoB jest moim debiutem. Dziś wiem jak wiele trudu trzeba sobie zadać, by przetrwać, jak wiele pracy trzeba włożyć w tę pasję. Carrantuohill na scenie jest już od 24 lat. Macie za sobą 12 wydanych płyt, liczne koncerty w kraju i za granicą oraz wiele nagród, m.in. Fryderyka czy status Złotej Płyty. Czy pamiętasz jeszcze Wasze początki? Jak je wspominasz? Bogdan Wita: Oczywiście, że pamiętam. Tego się nie zapomina. Zaczynaliśmy istotnie blisko ćwierć wieku temu i nie zakładaliśmy wówczas, że nasza przygoda stanie się tak wielką pasją, a z czasem wręcz zawodem. Może dlatego właśnie trwa to tak długo, bo u progu naszego muzykowania nie było absolutnie żadnych kalkulacji, wyliczeń, komercji, marketingu… Była chęć wspólnego grania. I dzięki Bogu wiele z tego zostało nam do dziś. Wspominam nasze początki jako bardzo fajny czas muzycznego poszukiwania, uczenia się dźwięków (nie tyle ich wydobywania
30 Electric Nights
z instrumentów, co ich „czucia”). Zawsze najważniejsze dla nas było, żeby wydobyć z muzyki to głębsze dno, nastrój, uczucie. Nie tylko same dźwięki. Od wydania Waszego ostatniego albumu studyjnego „Inis” minęło sporo czasu. Kiedy możemy spodziewać się najnowszej płyty Carrantuohill? Czy nowy album przyniesie jakieś niespodzianki stylistyczne? Pracujemy nad studyjną płytą już kilka lat. Wiem, to strasznie długo, ale udało nam się stworzyć własne studio, gdzie nie ma tego „tykania zegara”, nikt nas nie pogania. Jest tak, jak każdemu muzykowi się marzy - można korygować i poprawiać do woli, bawić się dźwiękami, kombinować nad brzmieniami. Ale niestety to kij, który ma dwa końce. Niemniej mam nadzieję, że pod koniec tego roku będzie płyta! Oprócz tego, że Carrantuohill współpracuje ze znanymi polskimi wykonawcami, takimi jak Anna Maria Jopek, Stanisław Sojka, Anna Dymna, Paweł Kukiz, Anita Lipnicka czy Robert Kasprzycki,
zapraszacie do wspólnego muzykowania również młodych artystów. Czy śledzisz poczynania młodych polskich zespołów, czerpiących inspiracje z podobnych źródeł co Carrantuohill? Jak oceniasz ich twórczość? Zawsze chętnie słuchamy nowej muzyki, nowych zespołów. I to nie tylko tych czerpiących z podobnych źródeł. Słuchamy niemal każdej muzyki. Każdy muzyk ciągle szuka, ciągle się uczy. Za przykład niech posłuży chociażby Twój zespół. Słuchanie Circle of Bards jest dla mnie osobiście niezwykle ważne i potrzebne. Jestem Wami zafascynowany! Jesteś nie tylko muzykiem Carrantuohill, ale również od wielu lat zajmujesz się managementem zespołu. Co zatem z perspektywy tych obu funkcji decyduje Twoim zdaniem o sukcesie? Jakiej rady udzieliłbyś debiutującym grupom? W XXI w. żaden zespół muzyczny nie przetrwa bez zaplecza organizacyjnego. Takie czasy. I albo „odda się” w ręce zawodowych agencji, albo zajmie się tym sam. My
wybraliśmy drogę własnego managementu. To niełatwe, ale uważam, że to dobry kierunek. Duże wytwórnie mają o wiele większe zaplecze i możliwości, ale mam wrażenie, że szukają głównie wielkich pieniędzy. Mały, niezależny management ma o wiele trudniej cokolwiek zdziałać, ale jeśli jest w tym dużo serca, pokory i wytrwałości, to w końcu się udaje. A wówczas satysfakcja jest o wiele większa. Oprócz występów typowo koncertowych bardzo mocno angażujecie się w rozbudowane widowiska z udziałem innych form sztuki, m.in. tańca, poezji, animacji, teatru. Skąd pomysł na tego rodzaju połączenia? Czy dzięki takim spektaklom docieracie do szerszej publiczności? Tak, zdecydowanie tak. Z jednej strony docieramy do nowych środowisk, do nowych odbiorców, ale z drugiej realizujemy swoje nowe wyzwania. Po tylu latach grania trzeba stawiać sobie coraz wyżej poprzeczkę. Kto stoi w miejscu, ten się cofa. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o naszej współpracy. Przyznam, że nadal pozostaję pod wrażeniem Twojej serdeczności wobec Circle of Bards. Po raz pierwszy spotkaliśmy się z taką otwartością ze strony innego zespołu. Jej efektem jest organizacja wspólnego występu w ramach lubelskiej premiery „Touch of Ireland”. Dociera do mnie wiele nowych zespołów, być może również dlatego, że od wielu lat zajmuję się budowaniem programu Folkowej Sceny Przystanku Woodstock. Jestem otwarty na każde nowe dźwięki. Nowych zespołów nigdy nie traktuję w kategorii kolejnej konkurencji. W muzyce jest dużo miejsca dla każdego. Ważne tylko, żeby każdy szukał tej swojej „własnej, krętej ścieżki”. I nie będę ukrywał, że kiedy posłuchałem po raz pierwszy Waszych dźwięków, to od razu otworzyło mi się serducho. Macie to coś, czego szukam w muzyce, ten klimat, R
e
k
l
a
m
a
ten nastrój. Jestem przekonany, że 25 marca uda nam się w Lublinie z powodzeniem połączyć dwie muzyczne dusze i dzięki temu podwoić ten wyjątkowy nastrój. Z „Touch of Ireland” będziecie gościć w Lublinie po raz pierwszy. Jak byś zachęcił publiczność do przybycia na ten występ? „Touch of Ireland” to efekt naszej wieloletniej współpracy z formacją taneczną Reelandia. To najlepsi tancerze w tym kraju! Z Reelandii wywodzi się wielu obecnych mistrzów Europy tańca irlandzkiego. Publiczność uwielbia irlandzki step-dance,
którego w programie „Touch of Ireland” jest bardzo wiele. Zbudowaliśmy program muzyczno-taneczny, który mieliśmy okazję prezentować w Niemczech, Francji, Szwajcarii i z powodzeniem realizujemy od kilku lat również w naszym kraju. Nie ma tu żadnego udawania, plastikowej muzyki czy gotowych play-backów. Wszystko na żywo, wszystko naturalnie, zagrane i zatańczone z duszą. Do Lublina docieramy po raz pierwszy i mam nadzieję, że „Touch of Ireland” spotka się z równie gorącym przyjęciem, jak w wielu innych polskich i zagranicznych miastach. Rozmawiał: Mariusz Migałka
electronic STAGE James Blake
Dawniej, w erze przedinternetowej (pamięta ktoś jeszcze?). wartościowy zespół mógł liczyć na szczyt popularności w okolicach drugiej-trzeciej płyty.
EP-ka była lepsza Debiutanci zyskują popularność na długo przed wydaniem pierwszej płyty. Niby fajnie, jednak wielu artystów wpędza to w pułapkę.
N
iezalowy światek czeka z niecierpliwością. Niezalowy światek pokłada wielkie nadzieje. W końcu EP-ka była fajna. W końcu druga genialna. Singiel zapowiadający dostał się do „Best New Music” na Pitchforku. Oto szansa na przełom. Drugie Radiohead, następca Animal Collective. I tak dalej. Niezalowy światek swoje wie. I decyduje, kto jest na świeczniku. Kto dostaje się do mainstreamowej prasy, kogo oczekujemy na festiwalach. Dawniej, w erze przedinternetowej (pamięta ktoś jeszcze?), wartościowy zespół mógł liczyć na szczyt popularności w okolicach drugiej-trzeciej płyty. Wtedy dojrzewał, potwierdzał swoją wartość, kariera nabierała rozpędu. Teraz, chcemy czy nie, sława spada na wielu muzyków jeszcze przed wydaniem debiutu, a znika niedługo po nim. Jak to się dzieje, od początku do końca? Zazwyczaj nieświadomy tego, co go czeka młody człowiek wypuszcza do internetu jedną-dwie kompozycje, które na wyrost nazywa EP-ką. W uproszczeniu, przy odrobinie szczęścia zostaje zauważony przez kolejnych słuchaczy. Jego piosenki lądują na blogach. Potem zbierają z nich dane
32 Electric Nights
serwisy Elbo.ws i Hypem.com. Utwory stają się coraz popularniejsze. Singiel, kolejna EP-ka. Apetyt rośnie, artysta dostaje się do wytwórni, podpisuje kontrakt. Nagrywa płytę. I tutaj pojawiają się problemy. Często dochodzi do najgorszego - fani, niegdyś tak oddani i wierzący w sukces pełnego LP, stwierdzają kwaśno: „EP-ka była lepsza”. To najgorsze, co może spotkać młodego artystę. Słuchacze szukają następnego objawienia, następnych szans na przełom w muzyce. Pojawiają się nowi ulubieńcy. Dzisiejsza publiczność szybko zakochuje się i szybko zapomina. Poszukujemy wciąż nowego, świeżego, świeższego niż świeże. Kilka piosenek uznajemy za przejaw geniuszu. Tymczasem po odejściu od laptopa i nielegalnie zdobytego oprogramowania, już przy lepszym sprzęcie i w lepszych warunkach nie starcza talentu na nagranie czegoś, co sprosta oczekiwaniom. A my oczekujemy zbyt wiele. Albo niekoniecznie tego, czego chce artysta. W tym roku widać to szczególnie wyraźnie. Debiutują między innymi You Love Her Coz She’s Dead (brylowali na składankach od Kitsune), Jamie XX, James Blake. Wszyscy z bardzo udanymi, dobrze przyjętymi EP, dwóch ostatnich z debiutem wydanym dosłownie przed chwilą. Skupmy się jednak na ostatnim. Wydana przez niego płyta jest chyba póki co najczęściej komen-
Dzisiejsza publiczność szybko zakochuje się i szybko zapomina. Poszukujemy wciąż nowego, świeżego, świeższego niż świeże.
towanym (obok nieszczęsnego „The King Of Limbs”) wydawnictwem pierwszego kwartału 2011 r. Czego oczekiwano od Blake’a? Wielu chciało, by zajął się dubstepem. Jego początkowe wydawnictwa, zbudowane na porządnej dubstepowej podstawie wskazywały, że ten chłopak może tchnąć w gatunek nowe życie, pchnąć go na nowe tory. Otagowany pośpieszne jako „post-dubstep” artysta poszedł jednak w zupełnie inną stronę (więcej w recenzji). Okazało się, że parę niedbale zbitych w całość kawałków nie musi zapowiadać tego, co znajdzie się na LP. Płyta młodego londyńczyka, mimo że przemknęła zupełnie obok oczekiwań słuchaczy, broni się bardzo dobrze. Gorzej jeśli pełnowymiarowe wydawnictwo okazuje się chłamem. Młodzi ludzie z dwoma dobrymi piosenkami niekoniecznie dają sobie radę z „długograjem”. Najgorszego (przypominam: „EP-ka była lepsza”) doczekali się między innymi Hadouken!. Kiedyś zostali okrzyknięci kolejną majspejsową nadzieją elektroniki. Po dwóch płytach (złej „Music For An Accelerated Culture” i fatalnej „For
The Masses”) pamiętają o nich nieliczni. Zupełnie inną grupę docelową, niż w przypadku singli, zelektryzowała płyta Delphic. Sporo było narzekań na Tame Impala. Na polskim gruncie możemy już zacząć obawiać się, co stanie się z KAMP!. Większość średnich bądź słabych płyt byłaby pewnie lepsza, gdyby dać ludziom za nie odpowiedzialnym jeszcze trochę czasu. W końcu dostrzegliśmy w nich talent. Ale jesteśmy niecierpliwi, chcemy świeżości, która niekoniecznie idzie w parze z jakością. Bo na jakość pracuje się długo. A James Blake praktycznie w rok awansował z nieznanego, świeżo upieczonego absolwenta Goldsmiths do rangi jednego z najmodniejszych muzyków młodego pokolenia. Sława przychodzi zatem zbyt szybko. W ten sposób dostajemy albumy co najwyżej wybijające się ponad przeciętność. A o artystach, którzy przez presję nie osiągnęli nawet tego, zapominamy. Bo niezalowy światek nie wybacza. tekst: Marcel Wandas
James Blake praktycznie w rok awansował z nieznanego, świeżo upieczonego absolwenta Goldsmiths do rangi jednego z najmodniejszych muzyków młodego pokolenia.
Electric Nights
33
Stories about big falls Aztec Camera
Aztec Camera „The secret is silver / It’s to shine and never simply survive”. Amerykanin Roger Black, dwukrotny srebrny medalista z Atlanty w biegu na 400 m przyzna po latach, że przed zawodami motywował się słuchając muzyki, a największy wpływ wywarł na niego wers z piosenki Aztec Camera „Just Like The USA”.
B
ez wątpienia Roddy Frame, założyciel, lider i autor kompozycji szkockiego zespołu (a od pewnego momentu właściwie jego jedyny członek) na wysokości albumu „High Land, Hard Rain” błyszczał. Wszyscy krytycy, jeden po drugim wskazują na debiutancki longplay grupy z Glasgow jako ten najlepszy w całej dyskografii
Frame’a, a wielu idzie dalej mówiąc o jednym z najwspanialszych krążków całych lat 80. Jak to możliwe, że z takim startem wunderkind ze Szkocji (gdy niezwykle dojrzałe „High Land...” pojawiło się na rynku, artysta miał zaledwie 19 lat!) nigdy nie zaistniał w świadomości większej grupy słuchaczy, co więcej, nie przeskoczył zawieszonej przez siebie poprzeczki? „It’s like a mystery that never ends”. Zanim Aztec Camera zaczęli wraz z krajanami z Orange Juice i The Go-Betweens z Australii przywracać słońce na wyspiarski firmament po latach dominacji smutnych nowofalowców, Roddy’ego Frame’a paradoksalnie wciągnął etos punkowy. Zafascynowany Davidem Bowie, The Velvet Underground, The Fall i The Clash już jako trzynastolatek coverował piosenki tych ostatnich pod szyldem Neutral Blue. Artyście, którego twórczość określano potem jakże zaszczytnym mianem „mięczakowatego rocka” było bliżej do robotniczych pubów (w których nota bene występował), niż do schludnych lokali dla zamożnych Brytyjczyków. Ten rys punkowej przekory w nim pozostał, mimo że sam Frame postawił krzyżyk na całym ruchu lub, jak kto woli, tylko udokumentował rzeczywisty stan w piosence „Walk Out To Winter” („Faces of Strummer that fell from your wall / And nothing was left where they hung”) zwracając się
34 Electric Nights
jednocześnie wraz z powstaniem Aztec Camera (grudzień 1979 r.) w stronę bardziej optymistycznego grania. Zmieniły się środki wyrazu, ale nie sam duch niezależności myślenia, cały haczyk polegał na tym, że został on opakowany w przyjazną słuchaczowi formę. To doskonale wpisywało się w zamiary szefa wytwórni Postcard Records, Alana Horne’a, który chciał pokazać brzmienie nowych zespołów, wydawcy szczycącego się hasłem: „jedyny prawdziwy punkowy label, nie zajmujemy się New Wavem!”. Niestety, po wydaniu dwóch singli w barwach Postcard („Just Like Gold” w splicie z „We Could Send Letters” i „Mattress Of Wire”) i trasie po Wielkiej Brytanii, Aztec Camera zostali na lodzie. Największa gwiazda w stajni Horne’a, Orange Juice przeszła do Polydor Records i tym samym w 1981 r. Postcard zakończyło działalność.
wówczas zajmował miejsce w pierwszych rzędach najlepiej sprzedających się artystów na świecie. W książce w „The A To X Of Alternative Music” Steve Taylor tłumaczy ten ruch lidera szkockiej grupy niechęcią artysty wobec związków muzyki alternatywnej z lewicową ideologią i muzycznym elitaryzmem, której to nutkę dało się odczytać w wywiadach udzielanych przez młodego Wyspiarza. Longplay z ładną, deszczową okładką przyniósł kolejny szlagier w dorobku zespołu, „Still On Fire”, ponownie niebanalne wersy Frame’a, jak przenośnia tytułowego „Knife” („And the knife has got my number / And the number that you keep / And the knife has called division (…) It’s twists are cruel and hopeless (…) And it could rip the sky wide open / And let the rain come tumbling in”), ale nie dorównał klasie poprzednika. Paradoksalnie
Przez lata skład Aztec Camera ulegał ciągłym zmianom, a jej dorobek stanowiły piosenki autorstwa Szkota, ale ciągle można było mówić o kolektywie, choć dowodzonym przez jedną osobę.
Rozłąka z szołbizem nie trwała długo i już w 1983 r. nakładem Rough Trade ukazał się debiutancki album Aztec Camera „High Land, Hard Rain”. Oszczędny w instrumentarium (wokal, gitara i harmonijka ustna – Frame, klawisze – współproducent płyty, Bernie Clark, bas – jeden z założycieli zespołu, Campbell Owens i Dave Ruffy na perkusji) krążek ukazał zespół bogaty w pomysły. Pop, folk, muzyka latynoska („Lost Outside The Tunnel”), gospel („Back On Board”), a nawet country (bonusowy track „Queen’s Tattoos”) przy niebanalnym songwritingu, dojrzałych i dość skomplikowanych tekstach podejmujących głównie wątki damsko-męskie już każą zwrócić baczną uwagę na tę płytę. Ale „High Land, Hard Rain” byłoby tylko muzyczną ciekawostką, gdyby nie przeboje pokroju „Oblivious”, „The Boy Wonders”, „Haywire”, a tak naprawdę trzynaście hitów, bo każdy utwór na pierwszym albumie Aztec Camera zasługuje na to miano. Album zajął 22 miejsce na liście brytyjskiej i choć komercyjnie okazał się umiarkowanym sukcesem (co stanie się dla Aztec Camera z jednym małym wyjątkiem normą), to artystycznie zaszybował bardzo wysoko. Po raz kolejny Frame udowodnił, że podąża absolutnie własną drogą zapraszając do produkcji drugiej płyty Aztec Camera „Knife” (1984 r.), już w barwach fonograficznego giganta Warnera, Marka Knopflera, który
sprzedawał się lepiej niż debiut i w związku z tą popularnością do oryginalnej tracklisty dołączono później cover „Jump” Van Halen, znany ze strony B singla „All I Need Is Everything”. Po nagraniu płyty Aztec Camera ruszyli w duża trasę dookoła świata, która odbiła się na stanie zdrowia ich lidera i po powrocie do domu grupa zamilkła na parę lat. Do pracy nad nowym krążkiem Roddy Frame przystępował już jako jedyny członek zespołu. Owszem, przez lata skład Aztec Camera ulegał ciągłym zmianom, a jej dorobek stanowiły piosenki autorstwa Szkota, ale ciągle można było mówić o kolektywie, choć dowodzonym przez jedną osobę. Odtąd artysta podążał już zupełnie sam wspomagany jedynie przez muzyków sesyjnych podczas pracy w studio i koncertów. Album „Love” z 1987 r. był zaskoczeniem. Marka Aztec Camera kojarzona dotąd z akustyczną, alternatywną wrażliwością przeobraziła się w fabrykę chwytliwych, sophisti-popowych czy wręcz czysto popowych ścieżek nastawionych na komercyjny sukces. I faktycznie, wygładzone brzmienie zaowocowało najlepiej sprzedającą się płytą w dorobku ciągle na papierze zespołu i najwyższym miejscem na liście singli wraz z „Somewhere In My Heart” (trzecie miejsce na UK Charts). Nic nie wyszło z podboju Electric Nights
35
amerykańskiego rynku i dopiero glam rockowe „The Crying Scene” z następnej płyty zaledwie otrze się o notowania tamtejszych list (co i tak z czasem okaże się największym sukcesem Aztec Camera w Stanach Zjednoczonych). Frame na „Love” po raz kolejny w przewrotny sposób pokazuje się jako bezkompromisowy artysta właśnie poprzez zwrot w stronę grania przyjaznego masowemu słuchaczowi, zupełnie jakby nic sobie nie robiąc z jakiegoś niepisanego etosu i ideałów alternatywy. Co się zresztą opłaciło, bo „Love” to po prostu świetny longplay i jeśli ktoś pragnie uznać go za najlepszą rzecz od Aztec Camera zaraz po „High Land, Hard Rain”, to trzeba przyjąć to z pełnym zrozumieniem. Ten okres zamyka rok 1989, kiedy to trzeci krążek Frame’a został nominowany do nagrody Brit Awards (dwa lata po premierze!) w kategorii „Najlepszy Brytyjski Album”.
mistyczne zakończenie longplaya. Co ciekawe, po nagraniu „Stray” Roddy Frame zagrał koncert w Polsce, na festiwalu w Sopocie w 1991 r., a „zespół” w tym czasie występował w klubach, na festiwalach folkowych i teatralnych. Frame wsparł też walczącą z AIDS Red Hot Organization użyczając swojej wersji piosenki Cole Portera „Do I Love You?” na płytę „Red Hot + Blue”. Pod szyldem Aztec Camera ukazały się jeszcze dwa albumy, „Dreamland” z 1993 r. i „Frestonia” z 1995, które spotkały się z mieszanym odbiorem. Więcej pochlebnych opinii zebrał ten drugi, ale choć w recenzji w „CMJ New Music Monthly” padło zdanie, iż „zrecyklingowana piosenka Aztec Camera jest ciągle kilka razy lepsza niż jakakolwiek od innych artystów” (w nawiązaniu do kompozycji Frame’a sprawiających wrażenie, że już wcześniej się je u kogoś słyszało),
Frame w dalszym ciągu nie daje się zaszufladkować. Przez lata przyzwyczaił odbiorców, że jego nazwisko należy traktować właściwie jako synonim artyzmu, by już jako dojrzały człowiek zdystansować się słowami o tym, że wybiera życie nad sztukę.
Powiedzmy sobie szczerze, ten gość zrobił wszystko, aby nie odnieść światowego sukcesu, szczególnie gdy wziąć pod uwagę totalne dezorientowanie odbiorcy. Oto po raz kolejny Roddy Frame rzucił jakby w myślach w stronę krytyków i słuchaczy: „myśleliście, że mnie znacie? No to proszę!”. Po „Love” przyszedł czas na „Stray”, po wyjściu do mainstreamu cofnięcie się do podziemia. W studiu spotkali się m.in. przyjaciel Frame’a, lider Orange Juice Edwyn Collins oraz jego bohater z czasów dzieciństwa, Mick Jones z The Clash, z którym (a konkretniej z jego zespołem Big Audio Dynamite) współpraca przyniosła przebojowy singiel „Good Morning Britain”, całkiem nieźle radzący sobie na wyspiarskiej liście. „Stray” to album eklektyczny i to w jeszcze większym stopniu, niż „High Land, Hard Rain”. Smooth jazzowe utwory (np. „Over My Head”) sąsiadują z glam rockowymi, a klasyczne Aztec Camera w „Song For A Friend” z niemal... nowofalowym „Get Outta London”. W tym ostatnim Frame jak nigdy wcześniej wyrzuca z siebie wściekle kolejne wersy piosenki. Ian Lowey w książce „The Rough Guide To Rock” opisując zmianę w tekstach założyciela Aztec Camera użyje wręcz określenia „niespotykany wcześniej cynizm”, ale już Stewart Mason w swojej recenzji zauważy obok smutku i rezygnacji opty36 Electric Nights
to „Frestonia” nie trafiła nawet na brytyjską listę bestsellerów. Po ukazaniu się szóstej płyty Aztec Camera szkocki muzyk postanowił kontynuować karierę już pod własnym imieniem i nazwiskiem. Do tej pory ukazały się trzy krążki, „The North Star”, „Surf ” i „Western Skies”, ale mimo pozytywnych opinii status „High Land, Hard Rain” pozostał nietknięty. Frame w dalszym ciągu nie daje się zaszufladkować. Przez lata przyzwyczaił odbiorców, że jego nazwisko należy traktować właściwie jako synonim artyzmu, by już jako dojrzały człowiek zdystansować się słowami o tym, że wybiera życie nad sztukę (a Picasso chyba nie był miłą osobą, zaś „Słoneczniki” Van Gogha poświęciłby by zobaczyć malarza z parą uszu). Nadal jednak pozostaje kwestią otwartą czemu Aztec Camera nie przebili się do świadomości dużej grupy słuchaczy, choć mają w swoim dorobku jeden z najlepszych albumów jaki kiedykolwiek został nagrany. Przytaczany wcześniej Taylor mówi wprost - takie rodzaj muzyki nie dostaje się do „Top 40”. Jaki konkretnie? Paradoksalnie (znowu!) „poprawny perfekcyjny pop” będący, czego autor nie wyklucza, „nową alternatywą”. TEKST: Łukasz Kuśmierz
cooperation
Chemia organiczna
Blackfield
Nikt w dzisiejszym świecie muzycznym nie pisze takich piosenek jak oni, nikt nie robi tego z takim wdziękiem i smakiem. A oni robią to zupełnie przy okazji. Bez napinania się, bez wielkiej machiny promocyjnej. Po prostu piszą piosenki. Piosenki dla otwartych umysłów. Właśnie dostaliśmy od nich kolejny zestaw muzycznych pereł - „Welcome To My DNA”. Dzięki temu jest okazja o nich wspomnieć. Tak przy okazji.
N
asze życie jest jedną wielką niewiadomą. Jest poszukiwaniem samego siebie, ale też swojej drugiej połówki. I to nie tylko tej w życiu prywatnym, ale także w życiu zawodowym, a w szczególności artystycznym. I dopiero wspólnie już jako całość jesteśmy w stanie przenosić góry. Dowodem na taką tezę są pary Lennon/ McCartney, Page/Plant, Jagger/Richards, czy Brandon Perry i Lisa Gerrard. Tylko razem mogli tworzyć dzieła wybitne. Oddzielnie im się nie udało.
Steven Wilson i Aviv Geffen to pozornie muzycy z dwóch odmiennych światów. Wilson twórca oraz niekwestionowany lider progresywnego Porcupine Tree i Geffen, izraelski popowy bard. Lecz jak dzisiaj patrzymy na Blackfield z perspektywy trzeciej już płyty o znamiennym tytule „Welcome To My DNA”, nie możemy uciec przed wrażeniem, że obaj artyści są po prostu dla siebie stworzeni. Z jednej strony różni – Wilson zawsze sprawiał wrażenie nieco zagubionego introwertyka, choć mocno poukładanego i konElectric Nights
37
sekwentnie dążącego do celu. Z wyglądu skromny, nie wyróżniający się w tłumie. Geffen zaś to prawdziwa gwiazda sceny, rozdzierający na niej swoje emocje. Z drugiej strony obaj komponują po prostu świetne piosenki. I chyba obaj odkryli, że wspólnie mogą robić to jeszcze lepiej, oryginalniej, z własnym niepowtarzalnym i niepodrabianym charakterem. Wszystko zaczęło się w 2000 r. od koncertów Porcupine Tree w Izraelu. To wtedy panowie Geffen i Wilson poznali się, z bardzo dobrym skutkiem. Wspólne rozmowy, wymiana poglądów na muzykę i próby doprowadziły do wydania w 2004 r. pierwszego wydawnictwa (a dla słuchaczy pierwszego od nich prezentu), płyty dzisiaj oznaczanej jako „Blackfield I”. Opisywanie tych piosenek to jak próba opisania pejzaży impresjonistów. Tak jak te obrazy, które po prostu trzeba zobaczyć i zanurzyć się w ich przestrzeni, tak muzyki z debiutanckiego krążka Blackfield trzeba posłuchać samemu. „This is song for an open mind...” - tymi słowami rozpoczyna się krążek, a wraz z nimi podróż z zespołem. Dla ortodoksyjnych fanów progrocka czy popowych piosenek, przygoda z Blackfield to ciągła zdrada. Bo jak zamknąć artrockowe emocje w trzyminutowych formach? I jak można do przebojowych popowych piosenek dołożyć tyle elementów muzycznych wywodzących się z art rocka i w dalszym ciągu mieć te trzy minuty grania? Im się udało. Prezent dla ludzi z otwartym umysłem. Nagromadzenie emocji sprawia, że słuchając tych piosenek wydaje nam się, że trwają wieczność, że to prawdziwe suity, a jak spojrzymy na czas upływający na wyświetlaczu odtwarzacza, to jest to tylko parę minut.
Po „Blackfield I” czekaliśmy trzy kolejne lata rozkoszując się „jedynką”, odkrywając ją za każdym razem na nowo, aż w roku 2007 dostaliśmy drugą część opowieści, „Blackfield II”. To ciąg dalszy, te same emocje, ta sama forma, piękne melodie. I bez syndromu drugiej płyty. Zresztą, jakiego syndromu drugiej płyty – artyści nic nikomu udowadniać nie musieli, spotkali się po prostu znowu i nagrali kolejne perły do swojego naszyjnika. Jak ta chemia organiczna działa między nimi możemy przekonać się oglądając DVD z Nowego Jorku wydane w 2009 r. Scena pulsuje, pełne emocji wykonania zniewalają widzów. A Wilson i Geffen niby trochę obok, ale zawsze kątem oka spoglądający na siebie jakby chcieli powiedzieć „dobra robota”. W 2011 r. poznajemy trzecią już odsłonę świata Blackfield, tym razem pod samodzielnym tytułem „Welcome To My DNA”. Nie będę opisywał tej płyty - recenzję znajdziecie w naszym magazynie. Ale mogę tylko zdradzić, że od pierwszych dźwięków otwierającego album „Glass House” do ostatnich genialnego „DNA”, to jest Blackfield jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Chcę natomiast jeszcze raz zaznaczyć, jak ważne jest wzajemne zrozumienie, przyjaźń (bo panowie są po prostu przyjaciółmi, czego potwierdzeniem mógł być gościnny udział Wilsona na trasie koncertowej Geffena w zeszłym roku) i ta chemia jaka wytwarza się w trakcie kontaktu dwóch nieprzeciętnych osobowości. Fajne w tym wszystkim jest też to, że Blackfield dalej jest traktowany jako projekt poboczny, jako okazja na wyrażenie siebie w nieco inny sposób. I dzięki takiej muzyce my ciągle „believe there is God” (The End Of The World”) i ten Bóg zsyła nam czasem takie perły jak Blackfield. TEKST: Marek Kułakowski
Opisywanie tych piosenek to jak próba opisania pejzaży impresjonistów.Tak jak te obrazy,które po prostu trzeba zobaczyć i zanurzyć się w ich przestrzeni, tak muzyki z debiutanckiego krążka Blackfield trzeba posłuchać samemu. 38 Electric Nights
reviews
Adre’N’Alin
...And You Will Know Us By The Trail Of Dead
The Postman EP
Poznań promuje się hasłem „Poznań Know How”. Okazuje się, że pod względem niebanalnej elektroniki rzeczywiście mieszkańcy Poznania wiedzą jak to się robi. Przynajmniej kilkoro z nich. Nazywają się Adre’N’Alin i jest ich pięcioro. Wśród nich lider - odpowiedzialny za kompozycje, a także śpiewający i grający na klawiszach Igor Szulc, obok niego Bartosz Szczęsny (bas i elektronika). Skład uzupełniają Agnieszka Kowalczyk na wiolonczeli i Rafał Szymański na skrzypcach. Podaje pełny skład nie po to, by każdemu z osobna zrobiło się miło, ale by oddać choć cząstkę brzmienia zespołu. Dodajcie do tego w swojej wyobraźni dźwiękowej ciepły męski wokal, wysmakowane, poukładane aranżacje i głęboki rytm. Gdyby zadebiutowali dziesięć lat temu, dziś pewnie byliby jednym z najbardziej znanych elektronicznych zespołów nad Wisłą. A i za granicą moglibyśmy się nimi pochwalić. Na szczęście muzyka Adre’N’Alin jest na tyle uniwersalna i wartościowa, że trendy im nie przeszkodzą. Potrzebują tylko lekkiego kredytu zaufania i dobrego wiatru w żagle. EP-ka „The Postman” nie jest z pewnością wydawnictwem rewolucyjnym. Ukazała się już ponad cztery miesiące temu i przeszła nieco niezauważona. Niezasłużenie. Najlepszym według mnie dowodem utwory „Prey” i „You Are The Best”. TEKST: Tymoteusz Kubik
Tao Of The Dead
Po artystycznej klęsce ostatnich, całkowicie niemal wypranych z interesujących idei albumów, mało kto przypuszczał, że Teksańczycy z Trail Of Dead są jeszcze w stanie podnieść się z kolan i nagrać dzieło, które przypomniałoby o ich chwilach chwały circa „Source Tags & Codes”. Spory błąd. Niewzruszeni chłodnym przyjęciem ostatnich wydawnictw postanowili przejść do kontrofensywy. We właściwy jednak dla siebie sposób, Keely i spółka ruszyli całkowicie pod prąd. W dobie niekwestionowanego panowania singlowego formatu, rozbudzili w sobie najbardziej pierwotne, surowe rockistowskie instynkty, wypuszczając na światło dzienne rozbuchany koncept album zadający ciężki policzek wszystkim niechętnym wobec artystowskich zakusów prog-rocka. Autoironiczna pompatyczność „Tao Of The Dead”, pierwszej od lat płyty Amerykanów nagranej w „tradycyjnie punkrockowym”, czteroosobowym składzie jawnie nawiązuje do muzycznych ceremoniałów Yes, Rush czy Pink Floyd. Meandrujące melodie, dziesiątki ciasno poupychanych motywów i fascynujące przejścia od kontemplacji ciszy do ogłuszających crescend, niezbicie dowodzą, że w ciągu dziesięciu dni sesji nagraniowej tegorocznej płyty, Trail Of Dead nawiedziło więcej dobrych pomysłów, niż przez ostatnie kilka lat. Trzeba mieć wiele tupetu i odwagi, aby zażądać na wstępie „Let Us Experiment”, bezwstydnie adaptować w tekstach do własnych potrzeb filozofię Wschodu czy motywy rodem z gier RPG, skończyć album trwającą przeszło kwadrans suitą-bestią i wyjść z tego wszystkiego obronną ręką. TEKST: Bartosz Iwański
tańczyć mi się chce wieczór, lampka wina i...
smaczny deser
Blackfield
Braids
Welcome To My DNA
Cztery lata po ukazaniu się krążka „Blackfield II”, Aviv Geffen i Steven Wilson powracają z nowym albumem. Zanim jeszcze trafił do mnie cały krążek, słyszałem promocyjne „Waving”. Nośne, melodyjne, pełne powietrza wnoszonego przez gitary akustyczne. W odróżnieniu od płyt Porcupine Tree, w końcówce wreszcie słychać bardzo naturalny śpiew Stevena Wilsona. Zapowiadało się zatem zachęcająco. Po pierwszym przesłuchaniu poczułem jednak dość mocny niedosyt. Muzycy prezentują tu dziesięć kompozycji trwających łącznie niespełna 37 minut. Od razu da się zauważyć istotną w aranżacjach rolę instrumentów smyczkowych - nie jest to nowość w muzyce spółki Geffen/Wilson, ale do tej pory nie przebijały się aż tak nachalnie. Kolejność utworów poukładano tak, aby głosy Stevena i Aviva pojawiały się na zmianę. Nie wiem jaki był wkład poszczególnych członków duetu w proces twórczy, ale płycie zdecydowanie bliżej do wydanej dwa lata wcześniej pierwszej anglojęzycznej Izraelczyka „Aviv Geffen”, niż np. wilsonowskiego „Insurgentes”. Pewien rodzaj smutku czy zamyślenia, który panowie serwują już od dekady nie sposób pomylić z nieco neurotycznym pięknem No-Man i bardziej nerwowym Porcupine Tree. Wilson niejednokrotnie powtarzał, że znacznie silniej niż radość inspiruje go smutek. I to słychać też i na tej płycie. Mniej tu niż na poprzednich albumach potencjalnych przebojów, choć „Waving”, „Rising Of The Tide” czy nawet „Oxygen” mogłyby powalczyć na antenach rozgłośni radiowych. Nowe dzieło Blackfield nie odkrywa nieznanych terenów, ale chyba nie takie było jego założenie. TEKST: Robert Grablewski smaczny deser
dla wytrwałych
Native Speaker
Braids pochodzą z Kanady, a to w kontekście minionej dekady zobowiązuje. Ich pełnoprawny debiut nie ogranicza się jednak do rodzimych inspiracji. Jawią się jako synteza wszystkiego, co w ostatnich latach było zaprzeczeniem obciachu, wywodząc swoje eklektyczne kawałki gdzieś z plemiennych źródeł Animal Collective, w wersji złagodzonej poprzez post-rockowy minimalizm oraz śliczne i nieco infantylne wokalizy, przywodzące na myśl popisy Joanny Newsom („Plath Heart” może nieźle zmylić) czy Björk. „Native Speaker” to album dopracowany w najmniejszych detalach, a jednocześnie sprawiający wrażenie zbioru nieco monotonnych i rozmytych impresji. Wokalne popisy, pogłosy, plumkania i dreampopowe powinowactwa. Cocteau Twins w czasach freak folku? Doprawdy trudno sklasyfikować ten zespół. A może tak by brzmiało Animal Collective, gdyby zaprosili jakąś utalentowaną wokalistkę na sesję „Feels”? W kwestii samej idei tworzenia czegoś swojego ze składników zaczerpniętych od innych słyszę powinowactwo z zeszłorocznym wydawnictwem Dirty Projectors, z tym że bez tej siły rażenia, która pozwoliłaby mieć nadzieje na jakiś szerszy odzew. Obym się mylił. TEKST: Przemek Skoczyński
smaczny deser
Electric Nights
39
Destroyer
Frankie Goes To Hollywood
Kaputt
Nieźle żeśmy się wszyscy na nowym albumie Destroyera przejechali. Dan Bejar jako artysta kompletny, doszedł na dwóch poprzednich wydawnictwach do takiego etapu, na jakim słuchacz nie oczekuje już muzycznych zaskoczeń, a jedynie podziwia songwriting i czeka na hooki. Rozdmuchane syntezatorowe brzmienia, wszystkie te orkiestrowe imitacje plus dość nieprzewidywalny sposób konstruowania utworów, a do tego przyporządkowanie kolejnych albumów do różnych etapów ewolucji muzyki lat 70., dawały obraz człowieka spełnionego w 100 % na swoim małym muzycznym poletku. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy usłyszałem całą tą selektywność „Kaputt”, tę wyrazistość smooth jazzowych saksofonowych motywów, tę rytmikę lat 80. i oszczędność brzmieniową w porównaniu z poprzedniczkami. O elegancji Roxy Music już nawet nie wypada wspominać, bo piszą o tym wszyscy, a to dlatego, że Bejar sam o tych inspiracjach głośno mówi. Tego albumu nie trzeba specjalnie rozpracowywać, bo każdy element jest tu podporządkowany tylko jednemu, jasno sprecyzowanemu celowi – piosence. A fakt, że mimo przejrzystości i klarowności wydawnictwa, słuchacz nadal ma wrażenie swoistego „elitaryzmu” podczas obcowania z nim, świadczy na korzyść artysty. Z kiczu i przebrzmiałych estetyk można jak widać jeszcze wiele wycisnąć. TEKST: Przemek Skoczyński zniewalające
Liverpool
Parę dni temu znalazłem tę płytę na półce w jednym ze sklepów muzycznych. Zaciekawiła mnie data wydania, czyli 2011 rok. [TU WYWALIŁEM CAŁE ZDANIE] Okazuje się, że wytwórnia ZTT Records, która jest właścicielem katalogu zespołu, w ramach Deluxe Edition od jakiegoś czasu przypomina nagrania sprzed lat uzupełniając regularne wydania o liczne remixy. Kupujący otrzymuje bardzo pokaźną ilość muzyki (dwie płyty po prawie 74 min.), czyli warto wyłożyć parę złotych. Ponadto muzyka starannie zremasterowana cyfrowo. Brzmienie po prostu rewelacyjne. Zawartość niniejszego wydania w przypadku pierwszego krążka, to osiem podstawowych nagrań z oryginalnej płyty wydanej w 1987 r. (płyty, która wprawdzie nigdy nie osiągnęła statusu debiutu „Welcome To The Pleasuredome”, ale wynik prawie 2 mln sprzedanych egzemplarzy też jest godny pozazdroszczenia) plus m.in. przeróbka „Roudhouse Blues” The Doors i „(I Can’t Get No) Satisfaction” Rolling Stonesów. Druga płyta to już zbiór remixów, z których szczególnie fajny jest „Warriors Cassetted” trwający ponad 25 minut (jest to sprytna kompilacja singli 7’’ i 12’’ wydanych w trakcie promocji płyty w latach 80.) i nr 6, „Wildlife Cassetted” wykonany podobnie, ale dodatkowo z kilkoma symfonicznymi smaczkami. Całość materiału to wzorcowa płyta dla producentów nagrań, a dla słuchacza zdecydowanie smaczny deser na relaksujące popołudnie. Polecam. TEKST: Marek Kułakowski smaczny deser
Hooverphonic The Night Before
„To będzie nasza najlepsza płyta” – odgrażał się jeszcze niedawno Alex Callier. Obiecywał, że nowa wokalistka Noémie Wolfs zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Niestety, rzeczywistość znacznie odbiega od buńczucznych zapowiedzi. Trudno powiedzieć cokolwiek złego o następczyni Geike Arnaert. Nowa wokalistka ma niski, ciepły głos, który idealnie komponuje się z muzyką Hooverphonic. Szkoda tylko, że warstwa muzyczna nie elektryzuje już jak kiedyś. Dzisiejszy Hooverphonic nie ma prawie nic wspólnego z wczesnymi, triphopowymi dokonaniami grupy. Elektroniki tu jak na lekarstwo, co w tym
przypadku nie wyszło im na dobre. Nowa propozycja belgijskiego zespołu zamyka się w czterdziestu minutach, a mimo to w połowie zaczyna nużyć. Hooverphonic obrało kurs na ambitny pop, ale to raczej dryfowanie, niż świadoma podróż. Większość utworów cierpi z powodu braku ciekawych pomysłów. Na plus wybijają się dynamiczne (jak na Hooverphonic) „One Two Three” i „Encoded Love”, prowadzone przez brzmiący od lat tak samo bas Calliera. Niemal całkowita rezygnacja z elektroniki sprawiła, że „The Night Before” plasuje się w rejonach dokonań Nancy Sinatry. Nawet „Anger Never Dies” wydaje się miejscami niebezpiecznie podobny do piosenki z „Żyje się tylko dwa razy”. Przykro to stwierdzić, ale zamiast obiecanego hitu rozczarowanie belgijska grupa zaserwowała najsłabszą pozycję w swojej karierze. TEKST: Maciek Kancerek
Iron & Wine
James Blake
Kiss Each Other Clean
Jeśli powiązać ściśle charakter nowej płyty Iron & Wine z przejściem do dużej wytwórni, można by posądzić Sama Beama o uginanie się presji wymagań wynikających z jakichś kontraktowych zapisów. W muzycznej drodze brodacza „Kiss Each Other Clean” jawi się bowiem jako najsilniej sprzęgnięty z mainstreamem zbiór piosenek, pełen klasycznych urozmaiceń, dęciaków, flecików czy klawiszy, a wszystko w ramach ślicznie zaaranżowanych i wyraźnie osadzonych w tradycji kawałkach o ciepłym brzmieniu. Nie ma nawet za bardzo śladu charakterystycznych motywów, które nadawały ton „The Shepherd’s Dog”; myślę głównie o wciągającej rytmice cechującej „White Tooth Man” czy „Boy With A Coin”. To na takich utworach zbudował Samuel świetność tamtej płyty. Na nowym wydawnictwie do tej tradycji zespół odwołuje się rzadko, głównie w zamykającym całość „Your Fake Name Is Good Enough”, będącym jednocześnie jednym z urokliwszych momentów stworzonych pod tym szyldem. W stosunku do poprzedniczki da się zauważyć większą różnorodność stylistyczną i rozrzedzenie muzycznej materii. Jeszcze wyraźniej słychać jak znakomitych muzyków dobiera sobie Beam, bo daje im całkiem spore pole do popisu. Zadziwiające, że przy tym wszystkim udaje się zespołowi zachować czarującą intymność tych nagrań, paradoksalnie zamykającą im drogę na stadiony. Póki tak się sprawy mają, o przyszłość Iron wieczór, lampka wina i... & Wine możemy być spokojni. TEKST: Przemek Skoczyński 40 Electric Nights
James Blake
Już nie pamiętam, kiedy świat zwariował. Jednak było to sporo przed wydaniem długograja Blake’a. Kilka świetnych EP, dwa nośniejsze utwory - i mamy nową nadzieję na rewolucję. Zaczął, publikując jeszcze jako Harmonimix, dubstepowym schematem rytmicznym, potem powoli przekonując nas do swojego wokalu. I właśnie niski głos Jamesa jest najważniejszy na tej płycie. Autor bardzo chętnie używa wynalazków w rodzaju auto-tune czy wokodera. Podwyższa, obniża, tnie na kawałki, sampluje swój głos. Nie obudowuje go przy tym zbyt gęsto. Zazwyczaj słyszymy debiutanta przy fortepianie i wyjątkowo subtelnej elektronice. Dubstepowy rytm jest zazwyczaj ledwo wyczuwalny, podany w jak najmniej rozpoznawalnej formie. A przecież wcześniej bywało pod tym względem naprawdę bogato - przypomnijmy sobie mocny, syntezatorowy „CMYK”. Nie ma zatem żadnej rewolucji. Ale Blake to artysta nietuzinkowy, do tego łączący dwa zupełnie odmienne światy - solidnego wykształcenia muzycznego i „sypialnianego”, laptopowego grania. Rewolucja może zatem kiedy indziej. TEKST: Marcel Wandas
wieczór, lampka wina i...
dla wytrwałych
zniewalające
Kollektiv Turmstrasse
Rebellion Der Träumer
Niemiecka muzyka elektroniczna i klubowa, ta nieco bardziej undergroundowa jej część, zawsze jest pełna intrygujących niespodzianek i świetnych pomysłów na podawanie mechanicznych brzmień techno, house’u czy ambientu w nowych, interesujących formach. Do grona jednego z najciekawszych zjawisk niemieckiej elektroniki zaliczyć należy Kollektiv Turmstrasse. Druga płyta Christiana Hilschera i Nico Plagemanna, „Rebellion Der Träumer”, oprócz tego, że jest pełna onirycznych, ambientowych melodii okraszonych wpadającymi w ucho, acz nieinwazyjnymi bitami, to także pewna wizytówka przemian, jakie ostatnimi czasy zaszły w klubowych brzmieniach. Kollektiv Turmstrasse zrezygnowali z kombinacji w obrębie stylistyki techno i zwrócili się w stronę dubstepowej wrażliwości, wyrazistego, basowego podbicia tam, gdzie będzie to ładnie komponować się z ich rozmarzonymi, powolnymi utworami. Hilscher i Plagemann dość bezwstydnie wspinają się na plecach Kode9 czy Buriala, albo też aktualnie popularnych wykonawców ze stajni Hyperdub, w sumie nie tworząc nic specjalnie odkrywczego (lub robiąc to po prostu dwa lata za późno). Jednak mimo to potrafią przyciągnąć do swojego buntu marzycieli i warto się chociaż na chwilę do nich przyłączyć. TEKST: Kasia Wolanin smaczny deser
Korpiklaani Ukon Wacka
Fińscy bogowie folk metalu 2011 r. rozpoczęli hucznie. Ich najnowszy krążek, który ukazał się na początku lutego jest na pewno hołdem dla fanów. Jest to również płyta, która teoretycznie może przysporzyć grupie kilku nowych zwolenników, bo muzyka na niej zawarta to po prostu esencja pijackozawadiacko-folkowo-metalowego stylu Korpiklaani. Tym razem panowie nie przesadzili zbytnio z objętością materiału i dziesięć utworów na krążku trwa nie całe 35 minut. Jak się okazuje, jest to w sam raz, bo „Ukon Wacka” nie nuży i da się jej wysłuchać bez większego bólu w całości. Szkoda tylko, że tak naprawdę nic na tym wydawnictwie nie powala. Ani otwierający album „Louhen yhdeksas poika” z melodyjnym refrenem i zawadiackimi skrzypcami, ani dość przebojowa „Tequila”, ani tym bardziej znany z repertuaru Motörhead „Iron Fist” nie wybijają zębów. Ta płyta po prostu jest, bez kichy można postawić ją obok innych albumów „Leśnego Klanu”, można jej kilka razy posłuchać w odtwarzaczu, ale nic ponadto. Zwolennicy teorii, że Korpiklaani zjada własny ogon zapewne są w siódmym niebie, fani kapeli i tak będą tego albumu słuchać na okrągło, a przeciętny słuchacz... No właśnie. Przeciętny słuchacz zadecyduje sam, czy po przesłuchaniu „Ukon Wacka” sięgnie po pozostałe albumy Finów, czy też da sobie spokój z tą dziwną mieszanką fińskiego humoru, skandynawskiej ludowości i metalowego ognia. TEKST: Marcin Puszka przeszło obok, nie zauważyłem, że było
Lower Entrance
Little Comets
In Search Of Delusive Little Comets
Z jednej strony Little Comets postrzegani mogą być jako kolejny zespół-pupilek „New Musical Express” z góry skazany na przereklamowanie. Z drugiej, tej bardziej pozytywnej, jako bezpretensjonalna rockowa kapela grająca proste, wpadające w ucho, skoczne kawałki. Wydawać by się mogło, że czeka ich sukces w rodzimych mediach i nikłe zainteresowanie za oceanem. Okazuje się, że niekoniecznie. Tym razem „NME” odpuściło oceniając „In Search Of…” na ledwie przyzwoite 6/10. Zachwycili się nimi za to choćby na Sputnik Music przyznając wysokie 9/10. Tyle może na razie w kwestii numerków, którymi i tak nie ma co się sugerować, a które niech posłużą za ciekawostkę. Little Comets są jak Razorlight i Vampire Weekend, jak Arctic Monkeys, Franz Ferdinand i The Fratellis. To angielska, popowa kapela z gitarami, młode chłopaki wskrzeszające swoimi poczynaniami ducha post-punk revivalu połowy minionej dekady. Jeżeli przy ich utworach chce ci się tańczyć, ruszać, tupać nogą albo rytmicznie stukać palcami, to znaczy, że spełniają one swoje zadanie. Na tej płycie nie ma silenia się na wysoką sztukę czy posuwania jakiegokolwiek gatunku do przodu. Jest rozrywka w postaci dziesięciu skrojonych pod singlową motorykę kawałków i zaledwie jednej ballady umieszczonej na końcu. Możliwe, że wokalista jest nieco irytujący, może kompozycje do wybitnie zajmujących nie należą, ale debiut Little Comets posiada groove, dzięki któremu swobodnie mogę go słuchać dwa razy pod rząd. Bo kiedy dobiega końca „Intelligent Animals” mam ochotę raz jeszcze włączyć „Adultery”. A po nim „One Night In October” i tak już dalej, ponownie aż do numeru 11. TEKST: Łukasz Zwoliński tańczyć mi się chce
Lower Entrance
Kiedy zaczynali dziewięć lat temu jako Junoumi, raczyli nas rodzimymi produkcjami hip-hopowymi z najwyższej półki. Dziś ciężko ich zaszufladkować. Domowa wytwórnia, która powstała w głowach dwóch przyjaciół z Włocławka, rozrosła się do kilku odnóży skupiających się na różnych gatunkach. U Know Me odpowiedzialne za release genialnej płyty Teielte swój czwarty numer w katalogu przypisało producentowi o pseudonimie Lower Entrance. Pochodzi z Kłobucka niedaleko Częstochowy, ale od czterech lat mieszka w Irlandii. Jak zakwalifikować jego produkcje? Jego debiut to sześć utworów, których jedynymi wspólnymi mianownikami są elektronika i gdzieś w oddali słyszalna, hip-hopowa inspiracja. Zapowiadający całość singiel „Unknown Variation” z udziałem Natalii Grosiak, to ambientowy, hipnotyczny trip hop. Z kolei drugi znacznik, czyli „Seven Mountains”, to urzekająca opowiastka z pięknymi samplami i fletem nagranym przez Philipa Horana. Całość zamyka produkcja Lower Entrance w nu-beatowym remiksie Rhytm Baboona. Szaleństwo. Słowem UKM to znak wysokiej jakości. TEKST: Tymoteusz Kubik piękno desperacji
R
e
k
zniewalające
l
a
m
a
Nicolas Jaar
Pale Sketcher
Space Is Only Noise
W muzyce 21-letniego Nicolasa Jaara nic nie jest przypadkowe. Każdy ton, każdy dźwięk dopieszczony, umieszczony w odpowiednim miejscu i czasie. Minimal i house to dwa słowa klucze do jego twórczości. Jednak najważniejsze jest to, że jeśli nie jesteś fanem ani jednego, ani drugiego, to wciąż jest duża szansa, że jego muzyka Cię urzeknie. Wszystko dzięki temu co dzieje się w tle. Klawisze, smyki, głosy dzieci bawiących się w piaskownicy. Idealnie skomponowane z cykającym rytmem, który jest wyczuwalny nawet gdy go nie słychać. Najsłabszym momentem tego długogrającego debiutu wydaje się być tytułowy utwór. Mimo to album jest płynną i przyjemną opowiastką. Przyjemnie wciąga i nie absorbuje. Może być pięknym uzupełnieniem miłego zimowego przedpołudnia. Przeglądam gazety, rozmawiam ze swoją dziewczyną, pije herbatę, a w tle Nicolas Jaar. Tak to widzę. Mimo jego perfekcji są na szczęście rzeczy, które mógłby poprawić. Słychać, że Jaar jest jeszcze młodzieniaszkiem. To fakt wyłącznie krzepiący w kontekście oczekiwania na jego dalsze poczynania i ewentualne kooperacje (to chyba najbardziej by mnie interesowało). Jaar to postać, którą należy obserwować, jego debiut nie mógł być rewelacyjny, jest dobry. Natomiast podcast, który nagrał dla XLR8R uzależniający. Odszukajcie i sprawdźcie, bo to tam należy szukać pełni talentu Jaara i za to go doceniać. Na koniec mała ploteczka. Podobno podczas niedawnej wizyty Nicolasa Jaara w Poznaniu supportujący go B Szczęsny wypadł znacznie lepiej wieczór, smaczny lampka wina i... od samej gwiazdy. deser
Seventh Heaven EP
Justin Broadrick, człowiek-instytucja eksperymentalnego metalu i spiritus movens formacji tak dlań zasłużonych, jak Godflesh i Jesu, powraca wraz z projektem Pale Sketcher do działania na własną rękę. Dobrze się w sumie stało, bowiem o ostatnich nagraniach jego macierzy ciężko powiedzieć cokolwiek dobrego. Z EP-ką „Seventh Heaven”, podobnie jak z wydanym w ubiegłym roku długogrającym debiutem, sprawy mają się, na szczęście, radykalnie inaczej. Niemal całkowicie rezygnując z gitar i sięgając śmiało po pierwiastki dotychczas do metalu ledwie inkorporowane, stworzył Broadrick album atmosferyczny i gęsty, będący twórczym rozwinięciem idei z ubiegłorocznego zbioru remiksów „Pale Sketches”. Przeszło dwudziestominutowa EP-ka jawi się niepokojącą, nocną medytacją z pogranicza posiekanego rytmicznie breakbeatu, hipnotycznej pulsacji Gas, rozmarzonego shoegaze’u, naiwnych kolaży spod znaku Kierana Hebdana, a nawet zadymionego, triphopowego odrętwienia. Fascynuje też sposób, w jaki Broadrick eksploruje własny głos: ścięte, zmultiplikowane i przetworzone wokale zdają się pełnić tu rolę pełnoprawnego instrumentu. Dawno już nie słyszałem w obrębie nowej elektroniki nagrania tak różnorodnego, a zarazem zręcznie uciekającego od pretensjonalności. TEKST: Bartosz Iwański piękno desperacji
TEKST: Tymoteusz Kubik
The Phantom
The Phantom EP
Muzyczny multitalent. Chodząca skromność z Chełma. Zasłynął swoimi nieszablonowymi mashupami. Szacunek podbudował wypuszczając miksy składające się z niezliczonej ilości starych, polskich nagrań. Rok temu poświęcił się autorskim produkcjom. To nikt inny jak znany wam zapewne Barto. Dziś już The Phantom – czyli pierwsza postać polskiego UK Funky. Jeden z kilku polskich artystów klubowych zauważalnych na arenie międzynarodowej. „The Phantom” EP to jego debiutanckie wydawnictwo wypuszczone
PJ Harvey
Let England Shake
Anglią w tym roku wstrząsnąć miało przede wszystkim jedno wydarzenie – ślub w królewskiej rodzinie. Okazało się, że o wiele ciekawszym, choć zdecydowanie mniej pozytywnym wstrząsem swoich rodaków obdarzyć postanowiła PJ Harvey, która przybrała pozę wnikliwej, muzycznej felietonistki i zaaplikowała publice chłodny, rozliczeniowy komentarz dotyczący współczesnej sytuacji polityczno-społecznej swojej ojczyzny. Na „Let England Shake” nie ma charakterystycznych dla Polly buńczucznych emocji, lamentów, złości, nieparlamentarnych manifestacji – to zaangażowana poezja wyśpiewywana przez Harvey z łagodną, totalnie nieinwazyjną dostojnością w towarzystwie dość archaicznego, naturalistycznego brzmienia w duchu Kate Bush, bez baśniowych upiększeń i odrealnionej aury dźwiękowych konstrukcji dream popu. A gdy efekt zaskoczenia tym, jak w gruncie rzeczy wyważoną, zwyczajną i inną od kilku poprzednich płytę nagrała Brytyjka nieco opadnie, dostrzegamy coś, co w gruncie rzeczy decyduje o klasie i wyjątkowości „Let England Shake”. Owa poetycka analiza i komentujący ton Harvey nie mogły być bardziej prawdziwe, wnikliwe, dojrzałe, uderzające w sedno sprawy. Pozbawione wszelkich przejawów patosu i trywialności. Podobny, choć dotyczący zupełnie innych wydarzeń klimat uchwycił Jeff Tweedy z Wilco na „Yankee Hotel Foxtrot”. Polly Jean poszła tą samą drogą i nie zbłądziła ani przez chwilę. zniewalające TEKST: Kasia Wolanin
42 Electric Nights
w brytyjskim labelu Senseless Records. Surowe UK Funky jakiego chciałoby się słuchać bez końca. Brudne brzmieniowo, opatrzone wokalnymi samplami nadającymi całości charakter. Mimo, że to tylko trzy autorskie utwory (plus trzy świetne remixy) to spójne i na tyle charakterystyczne, że bez otwierania oczu z łatwością będzie można poznać kolejne wydawnictwa Phantoma. Wieść niesie, że następne produkcje wypuści w prowadzonym przez genialny duet Catz’n’Dogz labelu Pets Records. Czekamy! TEKST: Tymoteusz Kubik tańczyć mi się chce zniewalające
Radiohead
The King Of Limbs
Informacja o płycie dotarła do mnie parę dni temu. Oczywiście od razu ustawiłem się w internetowej kolejce dokonując stosownej przedpłaty. Sobotnie przedpołudnie, kliknąłem na panel klienta, ściągnąłem do komputera. Udało się, bez zakłóceń. Wrzuciłem szybko do przenośnego odtwarzacza, słuchawki na uszy i samotny spacer z dzieckiem. W ciszy uliczek pierwsze dźwięki i już wiem, że to jest to! Delikatny puls, charakterystyczny styl. Od razu przeniosłem się do krainy pod nazwą Radiohead. Pierwsza myśl przed przesłuchaniem to taka, że tym razem im dołożę. Rozłożę na czynniki pierwsze i skrytykuję. Na pewno tym razem im się nie uda. Pewnie będą odcinać kupony. Lecz po pierwszych dźwiękach znów zostałem zniewolony. Jeśli się ich kocha, to chyba na zawsze i nie ma sensu rozpatrywanie muzyki Radiohead w szczegółach. W nią zanurzamy się i nigdy z niej nie chcemy wyjść. Tym razem nieco prostsza forma, mniej eksperymentów. Wrócili do melodii, ale już nigdy chyba nie wrócą do środków wyrazu sprzed „Kid A”. Mają już pewien patent na granie i tylko drobne elementy, takie jak gitara w stylu alt country w kończącym „Separator” czy głos Toma w otwierającym album „Bloom”, zbliżony do Brendana Perry z Dead Can Dance, urozmaicają znaną już wszystkim formułę. I jeszcze ten teledysk do „Lotus Flower”. 100% geniuszu. Ja znowu dałem się oczarować i pewnie przez kilka najbliższych zniewalające tygodni ta płyta będzie stałym bywalcem mojego odtwarzacza. TEKST: Marek Kułakowski
Ringo DeathStarr
Simian Mobile Disco
Colour Trip
„Walentynkowa płyta dla niezali”, słodkohałaśliwe twee i przyjemna zrzynka z My Bloody Valentine. Teksańska kapela o nazwie naznaczonej perkusistą Beatlesów wybiera dziś drogę podobną do tej, którą dwa lata temu ruszyli popularni The Pains Of Being Pure At Heart. Ze skutkiem lepszym, gorszym czy może porównywalnym? Chwali się im balansowanie między strukturami wiosennymi i zwiewnymi w stylu Painsów, a zdecydowanym graniem shoegaze’owego „mięsa”. Nie wspomnieć o The Jesus And Mary Chain byłoby fajnie, ale niezbyt trafnie. Gitarowy noise, brud i hipnoza, rozmycie, narkotyczność wokali to integralna część tego, czym są Ringo DeathStarr. Z tego głównie względu wypadają dla mnie bardziej przekonująco, niż nowojorczycy, choć w samej kwestii delikatności, uroku, czy innych „kwiatów we włosach” pewnie by przegrali. Wpływy są najzupełniej przejrzyste. Już w pierwszym numerze wielu usłyszy Blindę i Kevina. W drugim, chyba najbardziej nośnym, pomimo wszelkich zgrzytów, szumów czy świdrującej solówki „Do It Every Time”, mogą pojawić się skojarzenia z dowolnym hitem a la „Just Like Honey”. Singlowe „So High”, chwytliwością idące łeb w łeb z poprzednikiem sympatycznie rozpędza się niczym „Pleasantly Surprised” zespołu The Soup Dragons ze składanki „C86”. Jego perfidny refren zaś należy do tych, których nucenie mogłoby wywołać dziwne spojrzenia osób w otoczeniu. „Colour Trip” wypełniona jest zresztą kompozycjami nastawionymi na przebojowość („Tambourine Girl” czy „Chloe”). Okazjonalnie zespół serwuje także fragmenty wolniejsze, mgliste, senne, ale i wciągające. Tu wskazanie na odpowiednio zatytułowane „Day Dreamy” i ładny closer „Other Things”. Całość jest nieco więcej niż dobra. Nie sposób zarzucić jej miałkości i słabości wielu podobnych produktów. Krążek Ringo DeathStarr to nieźle wykonana robota w branży, w której tego typu pochwała to już coś.
Delicacies
Simian Mobile Disco przechodzą od łatwych przyjemności (poprzednia płyta „Temporary Pleasure”) do dziwactw. Tutaj też chodzi o tytuł płyty - tytułowe „delicje” to potrawy, na sam widok których Magda Gessler dostałaby zawału. Każdy utwór został nazwany na cześć takiego przysmaku. Trafiło się półroczne jajko na twardo, gotowane żywcem ptaki czy... nasza, swojska galareta. Ciekawskich zapraszam do sprawdzenia kolejnych punktów tracklisty w Google, wszystkich natomiast do słuchania. Zgodnie z tytułami - jest dziwnie. SMD od typowych i przewidywalnych klubowych kompozycji przechodzą do utworów napędzanych przez bity rodem z klasycznego techno. Mimo to album jest niesamowicie gęsty i trudny w odbiorze, a utwory nieoczywiste. Nadbudowa prostej podstawy rytmicznej brzmi bowiem jak wielka, awangardowa, elektroniczna orkiestra. Najgorzej będą mieli ci, którzy przyzwyczaili się do hitów w stylu „Cruel Intentions”. Do klubowych hulanek niewiele się tu nada. Kto jednak musi, niech posłucha album miksu, na którym duet nieco wygładza to szorstkie brzmienie. TEKST: Marcel Wandas absolutnie odkrywcze
dla wytrwałych
TEKST: Łukasz Zwoliński piękno desperacji
Tim Hecker
Ravedeath, 1972
Jak przydatne jest budowanie historii wokół płyty doświadczyliśmy już wielokrotnie. Dziesiątki konceptualnych płyt zalegają na półkach. Tylko te największe lądują regularnie w odtwarzaczu, podczas gdy większość z nich przykrywa z tygodnia na tydzień coraz grubsza warstwa kurzu. Tim Hecker sprytnie stara się wybrnąć z gniazdka, w którym siedzi. Za każdą kolejną płytą Kanadyjczyka idzie ciąg mniej lub bardziej logicznych odniesień, które dla samej muzyki nie znaczą nic. Mają jedynie stanowić czynnik, który pozwoli album sprzedawać, dziennikarzom da kontekst do kolejnych pytań, a niezbyt bystrym słuchaczom element, dzięki któremu będą mogli odróżnić od siebie tak podobne krążki. „Ravedeath, 1972” to historia zbudowana wokół grupy studentów, która zrzuciła z dachu budynku uniwersyteckiego fortepian. To jakże znaczące wydarzenie dla artysty stanowi pretekst do rozważań nad ewolucją muzyki. Wszystko odbywa się w onirycznej, na wskroś ambientowej atmosferze. Recenzenci z reguły lubią takie płyty, bowiem opisując je mogą puszczać wodze fantazji, odpływać w mroczne krainy i zgrabnie lawirować między wodospadami epitetów. Ja wolę gdy muzyka przemawia sama za siebie. Hecker jest artystą uznanym i szanowanym, a ja nie zamierzam mu odbierać nic z jego słusznie przyznanych zasług. Jak surowo bym nie chciał ocenić „Ravedeath, 1972” wylewając swoje żale, nie mogę pominąć faktu, że słuchając jej po raz pierwszy nie miałem ani chwili zastanowienia czy nie przerzucić na następny kawałek, czy też w ogóle ją wyłączyć. Tak było też za drugim i za trzecim razem. TEKST: Tymoteusz Kubik
piękno desperacji
dla wytrwałych
przeszło obok, nie zauważyłem, że było
Toro Y Moi
Underneath The Pine
Bundick trochę ściemnia w wywiadzie do pierwszego numeru „Electric Nights” z tym, że ciągle jest zainteresowany pisaniem przebojów. Albo tym razem zawiódł go słuch. O ile „Causers Of This” był zestawem perfekcyjnych, ultramelodyjnych utworów, o tyle drugi album w dorobku Toro Y Moi jako całość przynudza, a potencjał singlowy mają zaledwie trzy kawałki. Myślę o funkowym „New Beat”, galopującym „How I Know” (nota bene to w nim Chaz wyśpiewuje w refrenie tytułowe „Underneath the pine”, tak jakby wskazywał gdzie jest highlight longplaya) i promującym całość „Still Sound”. A zaczyna się świetnie, po intrygującym, shoegaze’owym wstępie w postaci „Intro/Chi Chi” i następującym po nim, wspomnianym „New Beat” poziom kolejnych kompozycji jest wręcz niegodny artysty z Columbii. Hej, to gość, który nagrał już jako debiutant jedną z najlepszych płyt, nie w minionym roku, ale w paru ostatnich latach, a wcześniej kilkanaście piosenek na poziomie dla wielu nieosiągalnym! Nie czepiałbym się tak braku przebojów, gdyby Toro Y Moi rezygnując z dotychczasowej drogi stworzył utwory najzwyczajniej w świecie „ciekawe”, w których coś się dzieje. Tymczasem jak wynika ze słów samego Bundicka ani celowo nie przekalibrował swojej twórczości, ani nie porzucił myśli o komponowaniu chwytliwych kawałków. Cóż Chaz, nie obchodzi mnie czy używasz żywych instrumentów (jak na „Underneath The Pine”), czy korzystasz z sampli (jak w przeszłości) bylebyś trzymał poziom. TEKST: Łukasz Kuśmierz
rozczarowanie
przeszło obok, nie zauważyłem, że było
Electric Nights
43
Tulipa Ruiz
Volbeat
Efêmera
W temacie Tulipy Ruiz w ciągu ostatnich kilku miesięcy głos zabierały różne media - prasa muzyczna, kolorowe magazyny dla kobiet, tygodniki opinii. Wszystkie skupione na portugalskojęzycznym czytelniku, rzecz jasna. Za sprawą niebywałego sukcesu płyty „Efêmera” w tego typu, lokalnych środkach przekazu, być może w 2011 r. o sympatycznej, brazylijskiej wokalistce usłyszy także świat Zachodu. Okazja jest dobra, bo album Ruiz pod koniec lutego miał swoją oficjalną, międzynarodową premierę. Twórczość Tulipy mocno osadzona jest w muzycznej kulturze Brazylii, ale brak rozeznania w temacie nie przeszkadza wcale w delektowaniu się „Efêmerą”. Latynoska wokalistka w dość minimalnych, oszczędnych formach, niczym rasowy, angloamerykański, intymny singersongwriter, zamknęła całą swoją wrażliwość tworząc piękny zestaw zwiewnych, fikuśnych melodii. Album Tulipy Ruiz to z jednej strony płyta przesiąknięta południowoamerykańskim słońcem, w której odbija się nieco wyidealizowany obraz tętniącej życiem ulicy brazylijskiej metropolii. Z drugiej jednak strony, to zdrowa, energetyzująca dawka lirycznego popu, nie tylko nie odstająca od najpopularniejszych (bo zazwyczaj anglojęzycznych) wykonawców, ale i zdecydowanie wybijająca się w ujęciu globalnym.
Beyond Hell / Above Heaven
Volbeat to grupa, która już nic nikomu udowadniać nie musi. Po rewelacyjnym krążku „Guitar Gansters & Cadillac Blood”, który wywindował duński kwartet na szczyty sławy, Volbeat mógł trochę wrzucić na luz. Kolejny krążek pojawił się po niemalże dwuletniej przerwie i cóż... znów jest znakomity! Po wysłuchaniu tak fantastycznej płyty, jaką jest „Beyond Hell / Above Heaven”, siedzę i zastanawiam się jak oni do cholery to robią ? Nie ma na tej płytce słabych numerów, każdy z osobna to hicior, który wgniata w ziemię. Singlowy „Heaven Nor Hell” urzeka bardzo luźnym tematem, przebojowy „Fallen” chwyta nas za serce niezwykle nośnym refrenem, a taki „Evelyn” zaskakuje ciekawym połączeniem mocnego wokalu Barneya z Napalm Death z melodyjnym śpiewem etatowego wokalisty Volbeat, Michaela Poulsena. Z krążka tego emanuje niczym niepohamowana radość grania - wszystko brzmi tak, jakby chłopaki byli na wakacjach i wysłali nam z tych wakacji pocztówkę. Jeśli ktoś lubi luzackie granie, masę dobrych, ciężkich riffów, przebojowe melodie, Johnny’ego Casha, Elvisa Presleya i klimat lat 50. i 60., musi mieć tę płytę w swojej kolekcji. Tą i wszystkie inne, które do tej pory sygnowane były nazwą Volbeat. TEKST: Marcin Puszka
TEKST: Kasia Wolanin zniewalające
zniewalające
White Lies
Yuck
Ritual
White Lies zakręcili moim umysłem pod koniec 2009 r., kiedy to w moje ręce wpadł ich debiut. Młodzi artyści bardzo umiejętnie połączyli klimat znany z utworów Joy Division z przebojowością rodem z muzyki pop. Płyta od pierwszego „Death” po ostatni „The Price Of Love” zniewalała. Po prostu płynęła, a po jej zakończeniu refreny z takiego chociażby „Farewell To The Fairground” pulsowały w mojej głowie przez wiele dni. To muzyka, do której chciało się wracać. Jest rok 2011, a do sklepów trafił już drugi krążek White Lies zatytułowany magicznie „Ritual”. Z wypiekami na twarzy włożyłem go do odtwarzacza, usiadłem, włączyłem. I co? I nic! Zajrzałem do pudełka czy aby nie rzuciło mi się coś na oczy, gdy brałem longplay ze sklepowej półki, ale niestety się zgadzało. „Ritual” słuchałem jeszcze kilka razy - w domu, w samochodzie i dalej nic. Typowy syndrom drugiej płyty. Niby jest ona bardziej urozmaicona (więcej klawiszy), niby produkcja lepsza, niby. Tylko panowie zapomnieli o swojej największej sile, czyli o melodiach i refrenach. Z tego albumu, może poza drugim „Strangers”, nic w głowie nie zostaje. Szkoda. Ale to jest przykład na to, że cichy debiut jest o wiele lepszy i bardziej wartościowy, niż krążek, za którym idzie już wielka machina produkcyjna, bo przy tym niestety zapomina się o sztuce, a jedynie liczy kasę. Ufam, że przy trzecim albumie muzycy White Lies pójdą po rozum do głowy i znowu przedstawią nam po prostu świetne piosenki. Nic to, spokojnie czekam, a w ramach usunięcia pozostałego w uszach niesmaku ponownie włączam ich debiut. Uuu, od razu lepiej. TEKST: Marek Kułakowski rozczarowanie
44 Electric Nights
Yuck
Zdecydowana większość głosów zabieranych w sprawie debiutanckiego albumu londyńczyków z Yuck sytuuje ich mniej więcej w połowie drogi między przesterowanym, gitarowym tumultem Dinosaur Jr. i Sonic Youth a naiwną popową melodyką Teenage Fanclub. I rzeczywiście, próby kwestionowania takiego stanu rzeczy z góry skazane są na niepowodzenie. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że uprawiana przez secesjonistów z Cajun Dance Party indierockowa kalkomania sprowadza się jedynie do zgrabnej selekcji cytatów z kanonicznych pozycji klasyków gatunku. O tym, że płyta pociesznie gamoniowatych Brytyjczyków (zdradzających wyraźne kompleksy wobec niezależnego grania z drugiej strony Atlantyku) przez długi czas nie chce zwolnić miejsca w odtwarzaczu, decydują nienajgorsze wcale umiejętności piosenkopisarskie. Kiedy więc bez skrupułów kopiują melancholię damsko-męskich dialogów Yo La Tengo, czynią to na tyle zręcznie, że małżeństwo Hubley/Kaplan nie ma do czego się przyczepić. Szczytowym osiągnięciem Yuck pozostanie jednak (prawdopodobnie na zawsze) prześliczne „Sunday”, zaginiony skarb z „Bandwagonesque”, a zarazem brakujące ogniwo między The Field Mice a Sebadoh. Pamiętajcie jednak, że prędzej czy później najdą Was również smutne wnioski. „Yuck” jest bowiem tyleż sympatycznym albumem, co przykrym dowodem na to, jak trudno nagrać dziś solidną gitarową płytę bez odwoływania się do sewrskich wzorców. TEKST: Bartosz Iwański smaczny deser
on tour
The National
The National Studio, Kraków, 22.02.2011
P
oddawanie pod osąd szczerości i wiarygodności artystycznego przekazu jest prawdopodobnie rzeczą jeszcze bardziej subiektywną, niż ocenianie poziomu muzycznych wydawnictw. Dlaczego wspominam akurat o tych, wydawać by się mogło, nieistotnych detalach w kontekście krakowskiego występu The National? Tak się przypadkowo złożyło, że trzecia
wizyta Matta Berningera w Polsce była jednocześnie trzecim koncertem obserwowanym przeze mnie z pozycji naocznego świadka, a co za tym idzie, kolejną już próbą zagrania na tych samych emocjach przy pomocy dokładnie tych samych środków, bazujących na identycznej ekspresji. To, co czarowało niegdyś w Mysłowicach, a co skutecznie udało się kontynuować w chorzowskim Teatrze Rozrywki, przybrało formę perfekcyjnego co prawda, lecz niestety rutynowego odegrania największych przebojów. Nieobliczalność zastąpiona została tego wieczoru serią wystudiowanych póz, a pierwiastek zaskoczenia gdzieś wyparował na rzecz przewidywalności i lekkiego zmanierowania. Zeskakiwanie Matta ze sceny już przeżyłem, wspinanie się na barierki także, spacerowanie po
balustradach przy „Mr. November” prawdopodobnie też. Sączenie wina z kubka to element nierozerwalnie związany z koncertami The National, natomiast kończenie występów „Vanderlye” a cappella serwowano w takiej samej formie trzy miesiące temu. Nie należy oczywiście zapominać, iż niemalże każdy element składowy setlisty to koncertowy pieszczoch najwyższej rangi, a żaden z albumów nie stracił nic ze swojej genialności. Kawałki z odegranego w połowie „Boxera” dalej koszą równo z ziemią, a „High Violet”, tutaj pozbawiony jedynie średniego „Little Faith”, jest albumem fascynującym swoją dojrzałością i kompozycyjnym pietyzmem. Dlaczego zatem, mimo szeregu zalet, pojawił się olbrzymi niedosyt, można
zapytać. Może problem tkwi w tym, że w listopadzie przez godzinę rozgrzewało nas wyśmienite Midlake, tutaj zastąpione tylko „całkiem miłą” Sharon Van Etten, a na OFF-ie od koncertowych wspaniałości mieniło się w oczach? Może na całokształt rzutuje zbyt duża ilość sprzedanych biletów w porównaniu do liczby miejsc w Studiu, w konsekwencji czego nie było miejsca nawet na ruch małym palcem u nogi? A może sprawa genialnie załatwionej szatni, do której dopychający się ludzie prawdopodobnie do tej pory tam stoją? Nieważne, prawdopodobnie syndrom przejedzenia po prostu po raz pierwszy w moim przypadku przezwyciężył fanowskie uwielbienie. No cóż, that joke isn’t funny anymore. tekst i zdjęcia: Kamil Białogrzywy
Electric Nights
45
on tour
Band Of Horses
Band Of Horses Astra, Berlin, 17.02.2011
W
ciągu niewiele ponad cztery lata, Amerykanie z Band Of Horses przeszli długą i wyboistą drogę prowadzącą od statusu skromnej subpopowej zajawki odkrytej na obfitych w talenty scenach SXSW, do rangi niemal indierockowego U2. Powszechne w przypadku ostatniej trasy zjawisko zwane „sold out” powtórzyło się także pamiętnego czwartkowego wieczoru w berlińskiej Astrze. Wydanie „Infinite Arms” umożliwiające przebicie się do mainstreamu, pociągnęło ze sobą nominację do Grammy, co tylko potwierdziło coraz częstszą tendencję do systematycznego przejmowania przez alternatywę dużych mediów i wbijania szpikulca w napompowany balon ich próżności (The Decemberists, The National, Arcade Fire). Podniesienie muzycznej
46 Electric Nights
pozycji dało chyba zespołowi olbrzymi zastrzyk pewności siebie lokujący Bena Bridwella i spółkę pośród największych tuz. I to znajduje znakomite odzwierciedlenie na koncertach. Zwłaszcza wtedy, kiedy atakuje się słuchaczy setlistą marzeń, skupiającą w sobie „Cease To Begin” zagrane od deski do deski, niemal cały debiut i esencję trzeciego albumu. Sześcioosobowy skład, jaki zawitał do stolicy Niemiec, pozwolił na przeprowadzenie absolutnej gitarowej ofensywy, czasami kompletnie niespodziewanej i wprawiającej w osłupienie. Chodzi przede wszystkim o tytułowy numer z ostatniej płyty rozpoczynający ten niemal dwugodzinny koncert, jak i następujące zaraz po nim „Part One”, których nieśmiałe studyjne aranże przybrały na żywo
formę ciężkiej gitarowej strefy zgniotu. Podobnie było w przypadku dwóch najbardziej nośnych fragmentów albumu z rozświetlonym księżycem na okładce - dosłownie rozłupującym czaszkę w drugiej połowie „Is There A Ghost” i rozpędzonym „Island On The Coast”, którego obecności w repertuarze obawiałem się najbardziej. „Compliments” do pary z „Laredo” o dziwo znakomicie spisały się w wydaniu live, a podniosłe „Factory” to bez wątpienia żelazny punkt wszystkich setlist Koni nawet za kilka lat. Brodaty wokalista czarował konferansjerką, by później powalić potęgą swojego wokalu i zachęcać do wspólnego śpiewania refrenów tych największych killerów („The Funeral”! „The Great Salt
Lake”!). Jego zarośnięci kompani natomiast porywali się często na bujające improwizacje, wyrwane gdzieś z szafy grającej w jednym z teksańskich saloonów, aby po chwili przejść już do konkretnych kompozycji. Na największe pokłony zasługują połączone ze sobą „Monsters” i „Neighbor” przejmująca, emocjonalna kinder niespodzianka, czyli dwa genialne utwory spakowane w jedną całość. Trudno o lepsze i bardziej wiarygodne uargumentowanie swojej bezdyskusyjnej wielkości. Skoro Band Of Horses zostało już „zaliczone” i tym samym jeden krzyżyk odhaczony, nie pozostaje nic innego jak tylko spłodzić drzewo, zbudować syna i posadzić dom. Czy jakoś tak.
tekst i zdjęcia: Kamil Białogrzywy
on tour TAPFS
The Australian Pink Floyd Show Hala Globus, Lublin, 28.01.2011 W styczniu The Australian Pink Floyd Show po raz czwarty zawitali do Polski. Tym razem na trasie znalazł się także Lublin. Dzięki temu fani muzyki z Koziego Grodu nie musieli daleko się ruszać, aby przekonać się o prawdziwości twierdzenia: „grają muzykę Pink Floyd lepiej niż Pink Floyd”.
K
oncert rozpoczął się od „Shine On Your Crazy Diamond” – sztandarowa kompozycja połowy lat 70. w twórczości (oryginalnej) grupy. Penetrując dalsze obszary płyty „Wish You Were Here” TAPFS zaprezentowali „Welcome To The Machine”. A potem skok do „The Division Bell” w postaci „Coming Back To Life”. Tylko jeden utwór sięgał do okresu działalności, w którym motorem napędowym grupy z Wysp był Syd Barret – zagrany jako czwarty „Arnold Layne”. Pamięć o nim unosiła się jednak na sali przez cały czas. Jego zdjęcia pojawiały się na ekranie kilkukrotnie. Pierwszą część przedstawienia uzupełniły jeszcze „Sorrow”, „Learning To Fly” i „Dogs”. Całość okraszona wspaniałym pokazem możliwości synchronizacji muzyki, światła
i (pozwolę sobie użyć tego słowa) filmu. I w moim odczuciu to stanowi o sile koncertów TAPFS. Bo od strony muzycznej jest już gorzej. Przez cały czas nie opuszczała mnie świadomość, że mamy do czynienia jedynie z muzykami grającymi muzykę Pink Floyd, jednym słowem z kopią. Nie chcę odbierać radości, jakiej Australijczycy dostarczyli widzom mających okazję widzieć ich po raz pierwszy, ale mnie nie przekonali. W chwili kiedy ze sceny popłynęły dźwięki największego zaskoczenia tego wieczoru w postaci „Careful With That Axe, Eugene” (czy też może „Come In Number 51 , Your Time Is Up” – sekwencje eksplozji ewidentnie nawiązywały do finałowej sceny filmu „Zabriskie Point”), zacząłem się zastanawiać, kto zaśpiewa partię Watersa. Okazało się, że
żaden z muzyków nie udźwignął ciężaru i dość specyficzna, wykrzyczana wokaliza odtworzona została z taśmy. Choć z drugiej strony partia wokalna w „The Great Gig In The Sky” jak najbardziej godna jest pochwały. Tegoroczna trasa TAPFS zapowiadana była jako pierwsza łącząca niesamowity pokaz świateł, kwadrofoniczny dźwięk z wizualizacjami 3D. I rzeczywiście było trójwymiarowo, ale tylko w drugiej części i nie przez cały czas. Choć latająca świnka była zabawna. Jak na pierwszy raz całkiem OK. Klasycznie już podczas „One Of These Days” na scenę wyskoczył kangur towarzysząc obecnemu na niej kilka chwil dłużej nauczycielowi z „The Happiest Days Of Our Lives / Another Brick in the Wall, Part II”. Koncert zakończył „Run Like Hell”,
co chyba nie powinno być dla nikogo niespodzianką. Co prawda nigdy nie miałem okazji widzieć Pink Floyd, ale widziałem koncerty Rogera Watersa, Davida Gilmoura (z Rickiem Wrightem) i The Australian Pink Floyd Show. Poziom emocji związanych z odbiorem tych trzech występów był kolosalnie odmienny. Na korzyść dwóch pierwszych rzecz jasna. Mimo to doświadczenie jakie może dać spektakl przygotowany przez jeden z najpopularniejszych cover bandów na świecie da się zaliczyć do pozytywnych. Przynajmniej od strony wizualnej.
tekst i zdjęcia: Robert Grablewski
Electric Nights
47
on tour
Christoph de Babalon
Christoph de Babalon Galeria Labirynt, Lublin, 19.02.2011 Kiedy dowiedziałem się o „Minimum - Maksimum” pomyślałem „nareszcie!”. Coś dla mnie w Lublinie, mieście, gdzie elektronika sprowadza się najczęściej do dyskoteki. Bo powstał cykl promujący muzykę, do której tańczyć będą chcieli tylko ci najbardziej wymagający.
A
tych, jak się okazało, jest sporo. W każdym razie więcej, niż się spodziewałem. W Galerii Labirynt przywitała mnie informacja, że bilety się rozeszły. Komplet na pierwszym koncercie „sezonu muzycznych osobliwości”. Na koncercie faceta z głębokiej niszy, który na sporym festiwalu (Vena w Łodzi) zebrał ponoć ledwie czterdziestu słuchaczy. Ale, ale - frekwencja nie szła w tysiące. Do salki Labiryntu swobodnie wejdzie zresztą około stu osób. Na oko tyle się stawiło, by na samym początku rozgrzewać się przy dźwiękach klimatycznego dubstepu serwowanego przez r33lc4sha. Po godzinie wyszedł sam Babalon. Człowiek, który zyskał sobie przychylność Aleca Empire i Thoma Yorka, wydający w zacnej wytwórni Digital Hardcore. Samo to wystarczy za rekomendację jego twórczości, która na żywo robi jeszcze większe wrażenie. Odpowiednio dobrano wystrój sali. To znaczy, ekhm, dobrze, że
48 Electric Nights
z niego zrezygnowano. To tylko pomagało skupić się na muzyce i potęgowało uczucie niepokoju (graniczącego ze strachem), które towarzyszy odsłuchowi kolejnych utworów Niemca. Podszyty lękiem (i jękiem), chaotyczny breakcore nieźle, choć różnie zadziałał na słuchaczy. Niektórzy siedzieli w zamyśleniu tuż obok stołu didżejskiego. Inni reagowali niemal epileptycznym tańcem. Te skrajności świetnie oddają to, o co chodzi w muzyce Christopha de Babalona - łączenie odległych od siebie stylów, jak breakcore i ambient. Mam nadzieję, że cykl, w ramach którego wystąpił de Babalon rozkręci się. I że będzie można kiedyś zestawiać „Minimum - Maksimum” z krakowskim Unsoundem czy katowicką Nową Muzyką. Jak widać, jest na to zapotrzebowanie w naszym małym mieście. TEKST: Marcel Wandas
on tour
The Real McKenzies
THE REAL MCKENZIES, Castet, Pils Madness, Wrocław, 9.01.2011
N
ie powiem, dotarcie do Wrocławia z Lublina, pociągiem i na dodatek w styczniu, to wcale nie taka łatwa sprawa, ale czego się nie robi dla ukochanej muzyki. Przyznam jak na spowiedzi - The Real McKenzies to jedna z moich ulubionych kapel i sama perspektywa zobaczenia ich na żywo była wystarczającym bodźcem żeby ruszyć tyłek na Dolny Śląsk w tę ogólnie nieciekawą porę roku (tak po prawdzie to podróż nie była taka straszna - dobra whiskey i nuggetsy zdecydowanie ją umiliły). Wrocławski „Madness” w którym odbyć miał się koncert raczej drugim „Spodkiem” nie zostanie - klub jest stosunkowo
mały i położony w niebywale obskurnym miejscu, ale jak się potem okazało, przytulny i wbrew pozorom dobry akustycznie, co w przypadku koncertów, gdzie liczą się muzyczne smaczki jest zdecydowanie ważnym aspektem. „Muzyczne smaczki, dobre sobie!” pomyślałem kiedy usłyszałem dwa supporty, czyli punkowy Pils i hardcore’owy Castet. O ile Pils to jeszcze artyści, którzy lubią melodie, to wokalista (?) Castet równie dobrze mógł śpiewać (?!) przy akompaniamencie wirującej pralki. Jednym słowem, dźwięki dla znawców gatunku i nie ma co się więcej nad tym rozwodzić. Od ich twórczości zdecydowanie wolałem sączyć lokalne paskudztwo pieszczotliwie nazwane „Bartkiem”
(bo przecież piwo to to raczej nie było). The Real McKenzies weszli na scenę bez zbędnych introdukcji lub zapowiedzi. Zaczęli od ciekawego numeru śpiewanego a cappella. Potem Paul McKenzie, lider grupy zdradził nam, że to numer który znajdzie się na ich najnowszym krążku (zapowiada się ciekawie!). Nie ma sensu wypisywać tu po kolei piosenek, które zagrali celtic punkowcy z Kanady - dość powiedzieć, że był to istny koncert życzeń. Usłyszeliśmy niemal wszystkie największe hity grupy razem z „The Skeleton & The Tailor”, „Raise The Banner” i „Whisky Scotch Whisky” na czele, wszystkie zagrane z wielkim czadem i niesamowitym
pazurem. W przerwach między piosenkami Paul raczył nas niewybrednymi żartami i wznosił toasty polskim piwem. Nie zabrakło też uniesionych w górę kiltów, zerwanych strun i bisów, które w moim odczuciu mogły spokojnie trwać jeszcze dłużej, ale średnio aktywna publika nie podchwyciła wątku i po dwóch piosenkach już więcej nie siliła się na euforyczne wrzaski. Czy było warto? Zdecydowanie tak. Zobaczyć na żywo legendę celtic punk rocka - bezcenne. Pomijając nawet beznadziejne supporty, zimny kebab na dworcu i nieprzyjemną, pluchowatą aurę, którą powitał nas Wrocław. TEKST I zdjęcia: Marcin Puszka
Electric Nights
49
on tour
Dezerter, Przeciw
Dezerter, Przeciw
C
hoć nie zdarza się to ostatnio dość często, przed wejściem do klubu (mimo wyjścia już na scenę poprzedzającego gwiazdę wieczoru zespołu Przeciw) zastała mnie kolejka. Wskazywać to mogło bądź na duże zainteresowanie koncertem, bądź (niewykluczone tego dnia - zważywszy na urokliwą zimę) kłopoty komunikacyjne. I o ile nie sposób ocenić na ile prawdziwe może być drugie przypuszczenie, o tyle frekwencyjnie imprezę z pewnością należy zaliczyć do udanych. Tego wieczora Lublin nie miał się czego wstydzić. Zresztą nie powinno to dziwić, skoro na koncertach Dezertera w Graffiti zwolennicy twórczości tria zawsze stawiali się tłumnie.
50 Electric Nights
Już w trakcie występu Przeciw znacznie wzrosła aktywność pod sceną, choć część zebranych w tym czasie delektowała się napojami chłodzącymi w sali barowej. Sytuacja zmieniła się w kilka chwil po tym, jak ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Ratuj swoją duszę”. I tak zostało już do końca. Grupa promowała najnowszy album „Prawo do bycia idiotą?” i kompozycje z niej stanowiły trzon setlisty. Od początku słychać było, że zespół jest w świetnej formie. Bardzo oszczędna konferansjerka i krótkie przerwy nie pozwalały na częsty odpoczynek walczących pod sceną, co przekładało się na dużą dynamikę występu. Krzysztof Grabowski zdawał się tryskać
Graffiti, Lublin, 20.02.2011
energią, zarówno sposobem traktowania instrumentu jak i wypisaną na twarzy radością. Jedynie Jacek Chrzanowski wyglądał na nieco wycofanego. Choć na pewno nie muzycznie. Entuzjazm publiczności wzrastał z każdą minutą, aby pod koniec koncertu przerodzić się w istne zawody w skakaniu ze sceny. „Spytaj milicjanta” (z adekwatnie do obecnej sytuacji zmienionym refrenem) rozpoczął bisy, wśród których znalazł się także oczekiwany przeze mnie „Pierwszy raz”. Rozczarowujący był jedynie brak „Ostatniej chwili”. Weterani polskiej sceny punkowej (choć patrząc na dyspozycję muzyczną to słowo nie bardzo mi pasuje) po raz kolejny pokazali swoją klasę.
Mimo upływu trzydziestu lat od powstania SS-20, działalność Dezertera wciąż znajduje rację bytu. Przewrotny tytuł najnowszego dzieła i jak zawsze celne teksty Grabowskiego powinny skłonić do zastanowienia się, czy faktycznie normalność (w prostym, zdroworozsądkowym znaczeniu) jest w obecnym, zmanipulowanym medialnie i marketingowo świecie, przejawem sekciarstwa. Jeśli tak, to miło mi się do tej sekty zaliczyć. Zaś na tak udane spotkania grupowe mogę stawiać się znacznie częściej.
TEKST I ZDJĘCIA: Robert Grablewski
Best independent fests
Pukkelpop
J
eśli miałbym polecić osobom zaczynającym swoją muzyczną przygodę jeden, duży festiwal ze świetnym składem i fantastyczną aurą, bez wahania wskazałbym na Pukkelpop. Druga co do wielkości impreza tego typu w Belgii (po Rock Werchter), gromadząca kilkadziesiąt tysięcy ludzi każdego dnia, odbywa się rokrocznie w miejscowości Kewitt na wschodzie kraju (kilka kilometrów na północ od Hasselt), zazwyczaj w trzeci weekend sierpnia. W zeszłym roku hucznie obchodzone były dwudzieste piąte urodziny tego wydarzenia. Pod względem repertuaru nie ustępuje ono podobnym imprezom w innych częściach Europy, a jeśli chodzi o organizację i atmosferę nawet je przewyższa. Już sama droga na Pukkelpop może być ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli podróżuje się w miłym towarzystwie, bowiem zabiera ona trochę czasu. Szybka rada dla wszystkich, którzy wybierają się po raz pierwszy – spróbujcie znaleźć (na przykład na forach
muzycznych) jakąś zorganizowaną grupę Polaków wybierających się do Belgii i w miarę możliwości dołączyć się do niej. Dojazdu samochodem w epoce GPS omawiać raczej nie ma sensu, odnotuję więc tylko, że organizatorzy festiwalu i władze Hasselt wywiązują się na piątkę z obowiązku zapewnienia miejsc parkingowych dla zmotoryzowanych. Samolotem do Brukseli (a raczej Charleroi) można się dostać niemal z każdego polskiego lotniska, należy jednak mieć świadomość, że przelot to dopiero pierwszy i wcale nie najtrudniejszy odcinek podróży. Po wylądowaniu trzeba złapać au-
tobus do centrum miasta, przesiąść się na pociąg do Brukseli, a tam na kolejny, tym razem do docelowego Hasselt. Warto o tym wiedzieć, żeby nie popełnić jednego z najczęstszych błędów nowicjuszy, czyli rezerwacji zbyt późnego lotu do Charleroi w środę wieczorem. Ostatnie pociągi do Hasselt odjeżdżają z Bruxelles-Midi niedługo po 22, a spóźnialscy muszą przygotować się na noc spędzoną na dworcu w towarzystwie różnych podejrzanych typów… Wszystkie przejazdy koleją na terenie Belgii są darmowe dla posiadaczy karnetów na Pukkelpop. Trzeba tylko zawczasu wydrukować sobie Electric Nights
51
odpowiednie bilety i okazać je w razie kontroli, choć nawet w przypadku ich braku konduktorzy często przymykają oko, jeśli podróżni na pierwszy rzut oka wyglądają na festiwalowiczów. Miejscowości Hasselt na pewno nie należy traktować jako atrakcji. Na szczęście stanowi ona niezłą bazę noclegową dla wszystkich stroniących od klimatów panujących na polu namiotowym. Zwłaszcza, że belgijska pogoda jest w okresie wakacyjnym wyjątkowo kapryśna i nieprzewidywalna. W tym miejscu kolejna rada – zawsze warto mieć przy sobie coś przeciwdeszczowego, nawet jeśli rano zanosi się na słoneczny i ciepły dzień. Oczywiście, podobnie jak w przypadku innych dużych festiwali, z rezerwacją miejsc nie należy zwlekać i najlepiej zabrać się za to nawet jeśli decyzja o wyjeździe dopiero kiełkuje Wam w głowach (ostatecznie rezygnacja z zaklepanego pokoju zazwyczaj nic nie kosztuje). Choć Belgia nie jest krajem tanim jeśli chodzi o usługi, to jednak miejsce w Holiday Inn Express niedaleko centrum miasta da się zdobyć za całkiem przystępną cenę. W dodatku, przy odrobinie szczęścia, można się tam natknąć na zakwaterowanych artystów! Dojazd z Hasselt na teren festiwalu też nie stanowi większego problemu, bowiem w godzinach szczytu bezpłatne, wahadłowe autobusy kursują non stop w obu kierunkach. Zdążyłem już nadmienić, że pod względem programowym Pukkelpop plasuje się w tej chwili w ścisłej europejskiej czołówce alternatywnych festiwali, obok takich marek jak Roskilde czy Leeds/Reading. Przez trzy dni na siedmiu scenach występuje prawie dwustu wykonawców prezentujących szeroki wachlarz gatunków i stylów. Oprócz sceny głównej są także trzy mniejsze namioty oraz tematyczne sceny „Dance Hall” i „Shelter” (obie chyba nie wymagają komentarza). Wszystkich indie-snobów może zainteresować malutka scena „Wablief ?”, na której prezentowane są mało znane zespoły, często lokalne albo bez kontraktów. Po szczegóły odsyłam do internetu (link znajduje się pod tekstem) – znalezienie programów poprzednich edycji zajmie wam mniej czasu niż dokończenie czytania tego zdania. Niestety za wysoką jakość i dobry skład trzeba trochę zapłacić – karnet na cały festiwal to wydatek rzędu 150 euro (w cenę wliczone jest pole namiotowe), a wyżywienie na miejscu też do najtańszych nie należy. Jeszcze do niedawna z kupnem biletów można było się wstrzymać aż do ogłoszenia pełnej listy występujących artystów, ale w zeszłym roku festiwal po raz pierwszy
w historii wyprzedał się w całości, więc zwlekanie do ostatniej chwili polecam tylko ludziom o żelaznych nerwach. Wszystko, co stanowi o wyjątkowości Pukkelpop, ma jednak związek z aspektami pozamuzycznymi. Jest to na przykład jedyny znany mi festiwal, na którym nie obowiązuje monopol jednej marki jasnego piwa dostarczanego przez głównego sponsora (Maes), dzięki czemu w upalny dzień pragnienie można ugasić także białym Brugsem albo wiśniowym kriekiem Mort Subite, sprzedawanym w tej samej cenie. Okazji do raczenia się tymi znakomitymi napojami jest zresztą wiele, bowiem ze względu na dość flegmatyczną mentalność Belgów, którzy w dodatku nie lubią tłumu i ścisku, zazwyczaj nie trzeba spieszyć się z zajmowaniem dobrych miejsc pod sceną (chyba że jedną z gwiazd jest Metallica, ale szalikowcy tego zespołu to zjawisko niezależne od miejsca). Te same cechy charakteru powodują, że Pukkelpop jest wyjątkowo bezpieczny i na terenie festiwalu naprawdę sporadycznie dochodzi do jakichkolwiek ekscesów, a na polu namiotowym obowiązuje… cisza nocna! Wszyscy, którzy mają w sobie duszę rockerskiego wojownika i lubią regularne bitwy z ochroną i policją, powinni zatem raczej obrać azymut na Leeds. TEKST i zdjęcia: Przemysław Nowak
Oficjalna strona festiwalu Pukkelpop:
http://www.pukkelpop.be/. 52 Electric Nights
Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
K
ażdy szanujący się magazyn muzyczny (i nie tylko muzyczny) ma swoją pozycję wspomnieniową, przybliżającą historię. My też o takiej nie zapomnieliśmy. Będzie ona zawsze kończyć miesięcznik, który właśnie czytacie. Chcielibyśmy na podstawie naszych ulubionych płyt przedstawić taką małą historię muzyki. Postanowiliśmy odnieść się do konkretnych dat w przeszłości. W tym roku będą to lata 1961, 1971, 1981, 1991 i 2001. W każdym numerze kto inny będzie prezentował swoją piątkę. Rozpoczynając ten cykl zapraszam do wspólnej podróży w przeszłość.
1961 Rok 1961. Muzyki rockowej jeszcze jako takiej nie ma. To dopiero będzie przyszłość. Ale to nie znaczy, że nic wartościowego wtedy nie powstało, choć nie ukrywam, że musiałem specjalnie poszukać w różnych publikacjach, kto i co wtedy wydał. Nie jest to okres w historii muzyki mi bliski. Wskutek jednak wspólnej dyskusji redakcyjnej, w trakcie której postanowiliśmy sięgnąć tak daleko w przeszłość, musiałem trochę się natrudzić i w efekcie wybrałem płytę Raya Charlesa „Dedicated To You”. Artysta zamieścił na niej dwanaście kompozycji zatytułowanych imionami kobiet, tak jakby miała ona być przepowiednią jego prywatnej historii. Liczne związki, dwanaścioro dzieci z dziewięcioma kobietami. Tak barwnego życia nie miał żaden z zatwardziałych rockmanów. A muzyka? Klasyczne wtedy dźwięki - jazz, blues, swing. I ten magiczny głos, który znany dziś jest każdemu słuchaczowi muzyki. To były dopiero początki.
1971
Rok 1971. Przenosimy się o kolejne lata. Dziesięć lat, które wstrząsnęły muzycznym światem. Mamy za sobą historię The Beatles, The Doors, festiwal Woodstock. Burzliwe czasy flower power. To już okres bardzo bliski moim zainteresowaniom. Miałem spory problem z wybraniem tej jedynej płyty. Postawiłem na album King Crimson „Islands”, z perspektywy czasu chyba najbardziej niedoceniony w ich dorobku. Nagrany pomiędzy nowatorskim „Lizard” i genialnym „Lark’s Tongues In Aspic” w składzie Robert Fripp, Mel Collins, Boz Burrell, Ian Wallace. Jest na tym krążku prawdziwa perła - „Island”, choć koniecznie musimy wspomnieć wcześniej o „Prelude: Song Of The Gulls”, bo to jakby wstęp do całości, w którym to przenosimy się do teatru z przełomu wieków. A potem już tylko „Island”. Stuprocentowe piękno. Nie zdołam rozłożyć tego utworu na czynniki pierwsze, zresztą to nie ma sensu. Wielowątkowość, mnóstwo kolorów. Ta trąbka, która przewija się przez całą kompozycję. I melotron w końcowej fazie. Cudowne. Po czym schodzimy na ziemię, koniec podróży, wracamy do teatru (dźwięki strojącej się orkiestry na końcu). To utwór zupełnie nierockowy nagrany przez jeden z najbardziej rockowych zespołów wszech czasów. I jeszcze jedno - to mogła być ostatnia płyta wydana pod szyldem King Crimson. Po promującej album trasie koncertowej zespół rozpadł się (licząc też z Petem Sinfieldem, nadwornym tekściarzem zespołu). Został tylko Robert Fripp, który jednak (na szczęście) nie zszedł z placu boju.
Electric Nights
53
1981 1991 2001
Rok 1981. Tu nie miałem żadnych problemów z wyborem. Płyta, która odmieniła moje życie, mój sposób myślenia, postrzegania świata, wszystko - The Cure „Faith”. Dziś mówi się o niej jako o drugiej części trylogii z lat 1980 - 82 (pozostałe to „Seventeen Seconds” i „Pornography”), która weszła do panteonu New Wave. Robert Smith wyrósł wtedy na głównego wieszcza wśród rockowych poetów. The Cure to zespół, który do dziś zachował kultowy status. Na koncerty zawsze przychodzi mnóstwo fanów upodobnionych do swojego idola, a być „cure’owcem” to sposób na życie. Wróćmy jednak do „Faith”. To bardzo depresyjna muzyka (nasze określenie z „emocji” używanych przy recenzjach, „piękno desperacji”, pasuje tu wzorcowo). Ten longplay to całość. Tekstowa i muzyczna jedność. Opowieść o samotności i potrzebie bliskości drugiego człowieka („Come around at Christmas / I really have to see you” w „Other Voices”), o zagubieniu w dusznym świecie, gdzie jednostki się nie rozumie („Breathing like the drowning man” w „Drowning Man”), o braku wzajemnego zrozumienia nawet jeśli jesteśmy blisko siebie („Two pale figures ache in silence” - „Funeral Party”). Całość jednak kończy się optymistycznie, słowami, które prowadzą mnie przez te już ponad dwadzieścia lat od momentu kiedy je usłyszałem. Sentencja, która każe zrzucić zasłonę miłosierdzia na ten świat, znaleźć dystans do otaczającej rzeczywistości - „The party just gets better and better / I went alone / With nothing left / But FAITH”. Te słowa dodają mi siły. O nich nigdy nie zapominam.
Rok 1991. To początek boomu pod nazwą grunge. Wszystkie światła muzycznego, rockowego świata skierowane były na Seattle. Ale to na Wyspach Brytyjskich tworzone były najbardziej oryginalne produkcje. My Bloody Valentine „Loveless”. Byli już wtedy wielką gwiazdą niezależnego brytyjskiego grania. Ich debiut „Isn’t Anything” zburzył schematy myślenia o gitarowych piosenkach. Charakterystyczna ściana dźwięku, zatopione w niej głosy i efekt jakby grania wstecz. To Kevin Shields, pomysłodawca i lider zespołu, stał się twórcą całego nurtu nazywanego dziś shoegaze. Owszem, ktoś zwróci uwagę, że wcześniej byli Amerykanie z Sonic Youth, jednak to My Bloody Valentine ułożyli ze ściany dźwięku piękne melodie. Ich muzyka to odpowiednik malarskiego impresjonizmu w muzyce. Rozmyte kolory, przestrzeń, słuchacz tonie w dźwiękach. I jeszcze najważniejsza sprawa. Tej płyty słucha się w całości, nie można wybrać nic pojedynczego, nie ma fragmentów, które odstają. Concept album? Chyba tak. To jest prawdziwy rock progresywny, rock, który burzy reguły. By uzmysłowić sobie jak Shields i reszta byli wpływowi (byli, bo po tej płycie zniknęli), wystarczy posłuchać takich zespołów jak Elbow, dzisiejszy Blur czy naszych rodaków z Hatifnats. Zaryzykuję nawet, że bez nich nie byłoby Radiohead, o których w następnym akapicie.
Rok 2001. Radiohead „Amnesiac”. Dużo o nich w naszym pierwszym numerze „Electric Nights”. Ale nie mogłem ominąć płyty, którą udowodnili jak nieprzeciętnym są zespołem. Nagrania z sesji do „Kid A”, co krytycy zakwalifikowali jako odrzuty z poprzedniej płyty, gdy Radiohead po prostu najlepsze zostawili na deser. „Pyramid Song” (cudownie narastające napięcie, prawie art rockowe aranżacje i niesamowity, całkowicie odrealniony głos Yorka, który płynie obok wszystkiego, co dzieje się w utworze), „Pulk/Pull Revolving Doors” (totalnie amelodyjny puls, industrial?!), „I Might Be Wrong” (po prostu radioheadowy hit!), „Knives Out” (jedna z najpiękniejszych piosenek w ich karierze) czy kończący płytę mój ukochany „Life In A Glass” (brzmi jak piosenka pogrzebowa „czarnych” z Nowego Orleanu, te dęciaki!). Strasznie dużo tych wykrzykników, ale inaczej opisywać ich muzyki się nie da. To jest 100% emocji w emocjach. Od tej płyty byli już bezdyskusyjnie poza zasięgiem rywali. Ona dała im możliwość robienia wszystkiego czego zapragną. I do dziś to wykorzystują.
W następnych numerach kolejne autorskie zestawienia. Ja natomiast jestem ciekaw jakie są Wasze, Drodzy Czytelnicy typy z tamtych lat. Proszę nadsyłajcie je na redakcyjny adres mailowy (redakcja@electricnights.lublin.pl). Najciekawsze będziemy prezentować na naszych łamach i nagradzać prezentami muzycznymi jakie będą do pobrania z Panelu Klienta na naszym portalu www.electricnights.pl. Tekst: Marek Kułakowski 54 Electric Nights
Wydawca: Fundacja Electric Nights 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska Członek Zarządu: Marcin Hendzel Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz Zespół i współpracownicy: Kamil Białogrzywy, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciej Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Tymoteusz Kubik, Marek Kułakowski, Marcin Magiera, Mariusz Migałka, Przemysław Nowak, Marcin Puszka, Przemysław Skoczyński, Marcel Wandas, Witold Wierzchowski, Katarzyna Wolanin, Łukasz Zwoliński Internet: Gafyn Davies Foto: Robert Grablewski, Tomasz Kowalewicz Opracowanie graficzne: Kinga Słomska Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.lublin.pl
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.