artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta
NR 8 październik 2011
nadchodzi
Electric Nights Festival! waga
SuperHeavy wywiady:
• The Legendary Pink Dots • Actress • Awesome Tapes From Africa • Wires Under Tension • Hatifnats • Eris Is My Homegirl • Fonovel • The Washing Machine
PCTV VTCP
płyta do pobrania wraz z magazynem
Brodka
rozmowa
Zabawa w czystej formie
11
album of the month
13
VTCP
15
4 PCTV
Adama Dobrzyńskiego
Clubs
wywiad z Brodką
Live fast, love strong and die young 11 Konfrontacja z rzeczywistością: wywiad z Hatifnats
wywiad z Fonovel
24
Bez zamykania w ramach: wywiad
17
Alternative Stage
Jest coraz lepiej: wywiad
z The Legendary
Pink Dots
19
Hard stage Nic do stracenia:
wywiad z Eris
Is My Homegirl
22
Progressive stage To będzie ekscytujące wydarzenie:
wywiad z Wires
Folk stage
Zupełnie inna muzyka:
wywiad z Awesome
Tapes From Africa
Machine
5 Muzyczny magiel
Poppeak 8 Zabawa w czystej formie:
Lepsza energia:
28
z The Washing
Hit lists
7 Eufemia
15 26
Electronic stage Fajnie, że ludzie to załapali:
wywiad z Actress
black stage
28 Liczy się tylko muzyka
Stories about big falls
30 The Plastic People
Of The Universe
Cooperation
33 Super(?)Eksperyment
36
45
Reviews
On tour 44 Ino-Rock Festival 2011 45 7.Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur 48 Reich 75 49 The Field, Nosaj Thing 50 The Bloody Beetroots Church Of Noise
Best independent fests
51 Rock Werchter 53
Fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
Under Tension
Od redakcji Dokładnie rzecz biorąc, to wyglądało to tak. Nieprzyjazny busz, w który od czasu do czasu zapuszczało się paru śmiałków lub osoby pozbawione wyobraźni celem zagospodarowania pewnej przestrzeni. W końcu hej - kto nie chciał w dzieciństwie mieć swojego domku w lesie, zbudowanego własnymi narzędziami, w dodatku w miejscu, które nie trzeba dzielić z sąsiadami? No ale jako się rzekło, na taki wyczyn stać było jedynie tych, którzy postradali zmysły i nie mierzyli siły na zamiary. Nie dziwne więc, że kolejne chatki pojawiały się i znikały niszczone przez utrudniające normalne funkcjonowanie środowisko. Wreszcie jednak grupka pasjonatów o wyjątkowo twardej skórze oraz zahartowanej w walce mentalności postanowiła metodycznie karczować metr po metrze zalegającą gęstwinę, wylewając na odsłaniającej się powierzchni fundamenty. Z czasem przyłączyli się inni, dzięki czemu powstająca konstrukcja zaczęła robić naprawdę duże wrażenie. I to w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nie było nic. Druga edycja Electric Nights Festival już za moment! Nie dziwcie się więc, że aż tyle miejsca w październikowym numerze naszego pisma zajmują artyści z line-upu (Brodka, The Legendary Pink Dots, Wires Under Tension, Hatifnats, Fonovel), iż pojawia się jeden z pretendentów do ostatniego wolnego miejsca w stawce, czyli Eris Is My Homegirl oraz muzyka PCTV, bohatera cyklu imprez przygotowujących nas do EN przez cały rok (mowa oczywiście o Warm-upach). Gdzieś tam pobrzmiewa echo OFF Festivalu w postaci wywiadów z Actress i Awesome Tapes From Africa, relacji z katowickiego koncertu The Field czy recenzji Neon Indian, Omara Souleymana oraz Ścianki. Akurat ta impreza od początku patronowała duchowo naszej, punktów zbieżnych jest aż nadto. Wielkie dzięki i słowa uznania dla organizatorów Electric Nights, którzy często w kontrze do otaczającej rzeczywistości zrobili coś z niczego. Czas na zabawę! Łukasz Kuśmierz Redaktor naczelny
2
album of the month PCTV
Ugotować coś dobrego Czy to gdy jasno wyraża swoje zdanie (i poprzez to wchodzi w konflikt z bardziej od siebie znanymi muzykami), czy gdy mówi o swoich inspiracjach, często odległych twórcom zajmującym się elektroniką, czy pisząc swoje teksty po polsku, PCTV płynie raczej „pod”, niż „z” prądem. Marcina Płatka lubelska publiczność może pamiętać z jednego z koncertów na Electric Nights Warm-up. Tym razem artysta z Częstochowy nie tylko za pomocą dźwięków (EP-ki „VTCP”), ale i słowa ujawnia, co aktualnie leży mu na sercu.
iem, że takie pytania denerwują wielu muzyków, ale Twoja nazwa intryguje. Co to cholera jest Płaciu Cowbell Television?
Śpiewasz po polsku. To rzadkie zjawisko w rodzimej alternatywie. Czemu właśnie tak? Niektórzy narzekają, że to niemelodyjny język.
Nie cierpię tego pytania. Nic, kompletnie nic. Płaciu to moja ksywka, a „Cowbell” i „Television” znalazły się obok przez przypadek. Wolę skrót PCTV i coraz częściej go używam.
Właśnie wydaje mi się, że nadzwyczaj melodyjny. Szczerze mówiąc na początku nie zastanawiałem „polski lub angielski”. Po prostu lepiej pisze mi się w rodzimym języku, wyszło tak naturalnie, bez rzucania monetą.
Z Last.fm dowiedziałem się, że czasami obrażasz znanych ludzi ze sceny. Kogo najchętniej? Nie jest to jakaś zasada, że gdy tylko widzę kogoś popularnego na swoim koncercie, z miejsca go obrażam. Zdarzyło się raz czy dwa, że ktoś taki mi podpadł pokazując coś w stylu: „ty chłoptaś, za mały jesteś, żeby podskoczyć takim tuzom muzyki jak my”, więc automatycznie starałem się odegrać. Co lepsze – było i tak, że zostałem przeproszony. Brałeś udział w kilku konkursach dla młodych talentów - Nowe Horyzonty, OFF Festival. Czy to dobra droga do zrobienia kariery? Są jakieś reakcje? To był cudowny zbieg okoliczności, że dostałem się na te oba konkursy. Dzięki finałowi Nowych Horyzontów złapałem parę bardzo cennych kontaktów, natomiast wygranie koncertu na OFF Festivalu było zawsze jednym z moich największych marzeń. Udało się i są reakcje – koncerty, telefony, maile, wywiady, mniejsze bądź gigantyczne. Byłbyś skłonny do wystartowania w jakimś talent show typu „Voice of Poland”? To chyba dawno już przestał być obciach. To zabawne, bo dwa dni temu w innym wywiadzie padło podobne pytanie. Tak, jestem do tego skłonny. Od jakiegoś czasu słyszę wokół siebie głosy, żeby spróbować. Te osoby mają rację - przecież taki program oglądają pewnie szefowie największych wytwórni w tym kraju. 4
Podkłady Twoich utworów brzmią bardzo syntetycznie. Czy w całości wyszły z komputera? Partie basowe najczęściej nagrywam na żywo, a później obrabiam w syntetyczne. Reszta produkowana jest na wszelkie sposoby... Twoja muzyka określana jest jako nu rave, wybrzmiewa w niej jednak wiele inspiracji. Słuchasz pewnie sporo elektroniki z Ed Banger, np. w typie Justice. To dobry trop? Trop jest niezły, ale głównymi inspiracjami, przynajmniej ostatnio, są dla mnie zespoły gitarowe i hip-hopowe. Staram się jakoś to wymieszać i ugotować coś dobrego. Tak naprawdę muzyka elektroniczna to nie jest to czego słucham 24 godziny na dobę. Wydałeś już kilka EP-ek. Czy zbliżamy się więc do pełnoprawnego longplaya? Jestem w trakcie pracy nad singlem, który, jeśli wszystkie plany wypalą, zaskoczy wielu i jednocześnie będzie pierwszą wskazówką co do materiału na płycie. Ale żeby wypuścić na rynek longplay, trzeba mieć wydawcę. I tutaj, odnosząc się do wcześniejszego pytania, chyba po raz kolejny sam zachodzę w głowę, czemu nie poszedłem jeszcze do „Must Be The Music”. ROZMAWIAŁ: Marcel Wandas
hit lists czyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego
Kilka nowości, parę zaskoczeń (zarówno in plus, jak in minus), szereg premier płytowych na horyzoncie oraz hegemonia Adele. Jesień za pasem!
P
rzegląd list przebojów rozpoczynamy od Wysp Brytyjskich, w pierwszej dziesiątce same niespodzianki. Jesień akcentuje się wysypem płyt, mnie to bardzo cieszy, jak zawsze o tej porze roku to jedna z niewielu radości - za oknem coraz chłodniej, na ulicach zakatarzonych i kaszlących przybywa… Brr, nic tylko oddać się w pełni słuchaniu muzyki. Pozycja lidera należy do debiutanta Eda Sheerana. Jego sprawna mieszanka popu, folku, grime a nawet hip-hopu Brytyjczyków ujęła wyjątkowo. W wyspiarskiej prasie pojawiają się buńczuczne porównania do Damiena Rice’a, Vana Morrisona, chyba jednak na wyrost. Na 2 i 8 dwie płyty Adele, wyższa lokata należy do nowszego wydawnictwa. Na 3 z 1 spadł Example, czyli Elliot John Gleave. „Plying In The Shadows” to jego trzecia produkcja, która już doczekała się numeru jeden wśród singli - mowa o nagraniu „Stay Awake”. W jego wykonaniu electro, dubtep i drum ‚n’ bass brzmią wyjątkowo przekonująco. Przed nami jeszcze jedna ważna nowość - na 5 Laura Marling z płytą „I Creature I Don’t Know”. Przedstawicielka londyńskiej sceny folk przygotowała swój najlepszy album. Ten rok w ogóle zapisze się w jej biografii wyjątkowo, do tej pory tylko nominowana, zdobyła dwa lukratywne wyróżnienia - Brit Awards i NME Awards. W przyszłym roku zapewne posypią się kolejne.
W kraju tulipanów pokryła się już pięciokrotnie platyną. „A Dramatic Turns Of Events” to najnowsze dzieło od prog metalowców z Dream Theater. Płyta stonowana, znacznie spokojniejsza i okryta melancholią. Fotel wicelidera to bardzo dobre wejście na listę. 3 miejsce po raz trzeci należy do Red Hotów - znowu znacznie go-
R
e
k
l
a
m
a
Za Oceanem na najważniejszej z list przebojów miało rządzić Red Hot Chili Peppers, ale stało się inaczej. Drugi tydzień z rzędu stawce przewodzi Lil Wayne z „The Carter IV”, na 2 (co jest aż nazbyt oczywiste) Adele, na 3 prosto z gorącego Nashville i do tego z kolejnym koncertowym albumem George Strait - wśród gości Faith Hill (!!!). Niespodzianką jest powrót (i to od razu na 4) składanki z hitami „Number One” formacji The Beatles, dopiero zaś na 5 znajdziemy „Papryczki”, które jak do tej pory do największych sukcesów zaliczają druga lokatę. Niedobrze. Po europejskich sukcesach przyszła też i Ameryka - na 16 debiutuje Dr House, czyli Hugh Laurie z płytą „Let Them Talk”. Świat się zmienia i to bardzo... I jeszcze jedna ważna premiera - na 45 powraca z nowym materiałem Lindsey Buckingham, kojarzony już chyba na zawsze z Fleetwood Mac. Jego nowa płyta „Seeds We Sow” już teraz odniosła największy od 1984 r. sukces, Lindsey nigdy potem nie był tak wysoko notowany. Poprawiony rezultat albumu „Go Insane” i tak nie jest najwyższym (w 1981 r. „Law And Order” osiągnął 32 miejsce. W Holandii na pierwszym miejscu niezmiennie Adele z „21”, płytą, która w dwudziestu jeden państwach dotarła do pierwszego miejsca. 5
rzej niż oczekiwano. A na 4 „Nothing But The Beat”, roztańczony album od Davida Guetty. Na płycie wśród gości Taio Cruz, Ludacris, Nicky Minaj, Flo Rida, Usher, will.i.am, Timbaland, Sia, Jessie J i Jennifer Hudson. Na Wyspach na 10, ale w Holandii na 6 debiutują The Kooks z „Junk Of The Heart” - trzecim krążkiem, który jak na razie ma najgorsze w ich historii notowania na listach przebojów. Ci jednak, którzy lubią Britpop czy indie rock, nie powinni się zawieść.
m ie na jsc liś e po cie lo prze ka d t n ile a ia w raz ze y sta wi en iu
A na mojej liście przebojów czołówka zgodnie z oczekiwaniami – zdominowana przez gwiazdy i do tego z doskonałymi, radiowymi przebojami, zapowiedziami najnowszych płyt. Choć prywatnie uważam, że „I’m With You” Red Hot’ów jest równiejszym i ciekawszym longplayem od najnowszego krążka Kravitza, to jednostkowo to właśnie Lenny już drugi tydzień z rzędu okazuje się najlepszy. Jego „Czarno-Biała Ameryka” kryje jeszcze kilka cudeniek. Pozycja numer 3 to fantastyczny jak zawsze Ray Wilson z bratem Steve’m i całą odświeżoną formacją Stiltskin. Ray mieszka w Polsce, jest zakochany po uszy w poznaniance, a do tego zafascynowany naszymi muzykami i krajem. Daje temu mocny upust na płycie, która u nas ukazała się kilkanaście dni temu. Album zatytułowany „Unfulfillment” przynosi wiele pięknej muzyki, jesień zapewne upłynie m.in. w jego muzycznych oparach. Jeden z najciekawszych debiutantów tego roku, formacja z Los Angeles o nazwie Foster The People
w moim top 10 już z drugim nagraniem, „Don’t Stop (Color On The Walls)”, i to na wysokiej, 4 lokacie. Poprzedni singiel „Pumped Up Kicks” dotarł jedynie do 8 miejsca, za Oceanem otarł się o szczyt notowania tygodnika „Billboard”, ostatecznie lokując się na 3 pozycji. A płyta „Torches” to już 8, choć mało kto ich tak wysoko wyceniał. Nick Barrett i spółka w brawurowej suicie powoli opuszczają szczyt listy podobnie jak goszcząca niedawno na fotelu lidera Beth Hart, którą dzielnie wspiera Slash. A na 9 absolutne objawienie, dopiero w tym wcieleniu o siostrach Pierce może usłyszeć świat. The Pierces tworzą bliźniaczki Catherine i Allison - działają na rynku od jedenastu lat, „You And I” jest ich czwartym albumem. Amerykanki dzięki muzycznemu powrotowi do lat sześćdziesiątych, do harmonii wokalnych, czegoś w okolicach Mamas & Papas uplasowały się na Wyspach Brytyjskich na liście „Music Weeku” na zaskakującej, 4 pozycji. Nowe i równie przebojowe jak w czasach „Maria” Blondie wykonało bardzo ładny awans o dwadzieścia sześć oczek, na pozycję numer 10. „Panic Of Girls”, dziewiąta w dyskografii zespołu płyta pokazuje, że Debbie Harry wciąż jest w doskonałej formie i jeszcze nie raz nas zaskoczy. Szkoda tylko, że w Polsce wspomniana płyta nie jest dostępna… TEKST: Adam Dobrzyński
tytuł piosenki
wykonawca*
1
1
4
STAND
2
4
6
THE ADVENTURES OF RAIN DANCE MAGGIE RED HOT CHILI PEPPERS
3
5
6
AMERICAN BEAUTY
RAY WILSON & STILTSKIN
4
6
14
DON’T STOP (COLOR ON THE WALLS)
FOSTER THE PEOPLE
5
3
6
THIS GREEN AND PLEASANT LAND
PENDRAGON
6
2
17
SISTER HEROIN
BETH HART & SLASH
7
7
4
ITALIAN SUMMER
STEVIE NICKS
8
8
20
SECRET LOVE
STEVIE NICKS
9
9
4
GLORIOUS
THE PIERCES
10
36
8
WHAT I HEARD
BLONDIE
LENNY KRAVITZ (2 raz na 1)*
*1296 notowanie z 17.09.2011 r.
6
clubs Teren na tyłach warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Ogrodzony, zadbany ogródek. W dzień o tym, że mieści się tu jedne z najciekawszych stołecznych miejsc informuje tylko citylight z literą „E”. Wieczorem - ludzie w ogródku. Niełatwo tu się dostać, mimo że to w samym centrum, dwa kroki od Uniwersytetu Warszawskiego.
EUFEMIA E
ufemia jest położona na uboczu, z dala od turystycznych tras. W końcu trafiliśmy i schodzimy na dół. Niewielka scena, bar, sala dla palących w dalszej części klubu. Niby jak w innych miejscach, ale Eufemia jest dużo przytulniejsza, choć surowa w wystroju i niektórym kojarzy się ze squatem. Można coś zjeść, można coś wypić. Nie to jednak sprawia, że Eufemia jest miejscem wyjątkowym, ale koncerty. Społeczność skupiona wokół tego klubu specjalizuje się w organizowaniu występów artystów niszowych, często w Polsce w ogóle nieznanych. Czy ktoś słyszał o Filia Motsa, noiserockowym duecie na skrzypce i perkusję? Albo o The Please, czyli Włochach grających country? No to może o Live Footage, dwójce muzyków tworzących na wiolonczeli i perkusji elektroniczne dźwięki? Bino-
culers, Carusella, Will Samson, Montauk, Ryan Harvey? Oni wszyscy pojawili się w Eufemii i każdy z tych koncertów był bardzo dobry, choć na niektóre przyszło dziesięć osób. Najwięcej stawiło się na Caruselli – dziewięćdziesiąt, więcej się nie zmieściło. Owszem, grają tu też bardziej znani muzycy jak Daniel Higgs (gość z Lungfish) czy Jean Herve-Peron z Faust. Eufemia stawia również na koncerty młodych, polskich wykonawców, przede wszystkim punkowych i gitarowych. A, jeszcze jedno - bilet nigdy nie kosztuje więcej niż 15 zł. To co, widzimy się na Krakowskim Przedmieściu 5? TEKST: Michał Wieczorek
7
poppeak Brodka
Zabawa w czystej formie „Granda” to największa
niespodzianka ostatnich miesięcy. Chwilę. Niespodzianka? Raczej rezultat żelaznej konsekwencji jej autorki. Gdy ta wygrała którąśtam-z-kolei edycję „Idola” i została wtłoczona w schemat bezpiecznej dziewczynki pop, już wtedy byliśmy pewni, że stać ją na o wiele więcej. Za chwilę Brodka wystąpi jako gwiazda na Electric Nights Festival, a już teraz próbujemy wspólnie podsumować miniony rok.
U
dało się! Podłożyłaś bombę pod polski rynek muzyczny.
To prawda. Jestem bardzo zadowolona z tego, jak wszystko się poukładało (i to tak pozytywnie) od czasu premiery „Grandy”. Myślę, że ta płyta miała wpływ nie tylko na odbiorców. Mam nadzieję, że dzięki „Grandzie” łatwiej będzie przemóc się samym muzykom, by nagrywali materiały od serca, prawdziwe, zgodne z nimi samymi. Odbiorcy nagrodzili Cię platyną, co biorąc pod uwagę fatalną sprzedaż płyt w naszym kraju jest niezaprzeczalnym sukcesem. Na Twój sierpniowy, darmowy koncert w Warszawie w Porcie Wisła nie można się było dopchać!
8
Najcieplej i najmilej „Granda” odbierana jest właśnie na koncertach. Świetnie jest oglądać, jak ludzie bawią się przy tym materiale, że go znają, że w jakiś tam sposób jest on im bliski. Ostatnio graliśmy trasę On Red Bull Tourbus, parę występów w całej Polsce. Frekwencja dopisała. Wprowadzono limit osób, które mogły wejść na koncert - trzy tysiące, a kolejnych parę tysięcy ludzi czekało za barierkami! Te tłumy nie sprawiają wrażenia, jakby przyszły na darmowy koncert, na którym zamiast Brodki mógłby równie dobrze zagrać Feel... Rzeczywiście. Kiedy obserwowałam publiczność, doszłam do wniosku, że większość osób przyszła na Monikę Brodkę. Ludzie wiedzieli, czego się mogą spodziewać. Mam nadzieję, że taka reakcja nie jest efektem chwilowej mody. Byłoby fajnie, gdyby okazało się, że coś słuchaczy poniosło w mojej twórczości i że zdecydują się zo-
stać na dłużej. A nawet jeśli miałoby wyjść na to, że zainteresowanie moją muzyką to właśnie jednosezonowa moda, summa summarum należy odbierać ten fakt pozytywnie. Każdy kolejny słuchacz, który daje się przekonać do mojego przekazu, obojętnie w jaki sposób, czy przez dobrą recenzję w gazecie, czy przez tzw. polecenie, wypada na moją korzyść. Projektowi pt. „Brodka” towarzyszy przemyślany wizerunek. Nie wychodzisz na scenę ubrana w dres i wczorajszy makijaż. Kolejne novum w naszym kraju. To pojawiło się na zasadzie naczyń połączonych. Najpierw była oprawa graficzna płyty, która podsunęła pewne pomysły, następnie rozwijane. Kupiłam farby fluorescencyjne, które z występu na występ zaczęły odgrywać coraz większą rolę. Potem pomyślałam: „skoro jest jeleń na okładce, to może warto kupić rogi?”. Gdzieś po drodze pojawiły się wstążki. Wielu polskich projektantów, których prace znajdowałam w necie, wypożyczało mi na koncerty ubrania. Nie było to wszystko super łatwe. Mam jednak wrażenie, że w realiach, w jakich
funkcjonujemy, poradziliśmy sobie całkiem zgrabnie. Przy okazji premiery płyty pojawiła się rozkminka - ta nowa Brodka to już alternatywa czy jeszcze pop? Granice się zatarły. Ludzie, dziennikarze mają silną potrzebę klasyfikowania i określania. Nie słuchają muzyki dla samej muzyki, musi to być jakoś przyporządkowane. Jeśli coś im zgrzyta między szufladami, mają z tym problem. Na szczęście publiczność szybko porzuciła kategoryzowanie, przestałam spotykać się z takimi pytaniami. Na marginesie - myślę, że niektórzy mogli nawet chcieć mi dać prztyczka w nos, nie godząc się na to, że przygotowałam taki właśnie materiał. Ale sama byłam zadowolona z tej płyty, więc w mniejszym stopniu dotykały mnie negatywne komentarze. Udało Ci się przekonać leniwą krajową publiczność, niechętną zmianom, do zmiany właśnie.
Nie ukrywajmy, że trochę to trwało. Muzyka wygrała jednak z wahaniami. Ludzie mieli dość twórczości lekkiej, łatwej i nieprzyjemnej i szukali czegoś innego. A ja im to zaprezentowałam, ubierając w skoczne, energetyczne i pozytywne przesłanie. Zabawa w czystej formie, która została zaakceptowana. To dowód, że słuchacze otwarci są na nowe, fajne brzmienia, których do tej pory, na większą skalę, w naszym kraju praktycznie nie było. Właśnie. Na „Grandzie” nie znajdziesz pierdół: „on mnie nie kocha, ja chcę do niego wrócić, a jak nie będzie tego chciał, to się zabiję”. Nie ma typowego dla polskich wokalistek bólu waginy. Dystans, zabawa, impreza. To również ujęło. Połowę sukcesu tej płyty stanowi to, że składa się z wesołych piosenek. Na palcach jednej ręki można policzyć artystów polskiej sceny muzycznej, którzy funkcjonują w taki sam sposób, energetycznie, ale nie naiwnie, nie głupio. Pogodno? 9
Na przykład. Mnóstwo luzu, ale jednocześnie teksty przepełnione goryczą. Droga do miejsca, w którym obecnie jesteś, zabrała Ci bardzo dużo czasu. Dokładnie siedem lat. W jej trakcie poszłaś na serię kompromisów. Dla mnie to naturalne, że moja droga musiała tyle trwać i musiała tak wyglądać. Nie mam poczucia, że to były zmarnowane lata. Monika Brodka dojrzewała, dorastała w tym czasie, nie tylko jako osoba, ale także i artystka, wokalistka. Spróbowałam wielu rzeczy, a to umożliwiło mi podjęcie świadomej decyzji, co tak naprawdę chciałabym robić, a co mi się nie podoba. W tym czasie nauczyłam się wielu cennych rzeczy. Wiem, co jest moją broszką, a czego już nie chcę się dotykać. Śmiem jednak twierdzić, że gdyby nie Twoje poprzednie dwie płyty, z „Grandą” nie poszłoby tak łatwo. Łatwiej wypromować zmianę znanej już postaci, niż debiutantkę, która pojawiła się znikąd. Przyznaję, że przy premierze „Grandy” myślałam, że dotychczasowy dorobek mi zaszkodzi. Moja rozpoznawalność z tamtego poprzedniego okresu przeniosła się jednak na zainteresowanie płytą. Wiele osób mogło sięgnąć po nią z czystej ciekawości. Nie jestem znawcą rynku, nie analizuję tego. Myślę, że po prostu wiele zawdzięczam w życiu dobrym decyzjom i szczęściu. I konsekwencji... Nad „Grandą” pracowałaś bardzo długo. Ale przede wszystkim dlatego, że nikt się tym krążkiem nie interesował, robiliśmy ją dla siebie, a z tym był związany pewien komfort czasowy, spokój. Stwierdziłam, że skoro zrobiłam sobie czteroletnią przerwę, to to, czy prace nad krążkiem będą trwały trzy czy sześć miesięcy dłużej nie będzie miało aż takiego znaczenia. Dopiero gdy pojawiła się w grze wytwórnia, zaczęła się presja czasu, wyznaczanie terminów, gonitwa. Przyznaj - możesz utrzymywać się z grania? Po tych wszystkich latach mogę stwierdzić, że muzyka to moja praca, która dostarcza mi konkretne środki utrzymania. Nie oznacza to, że nie ciągnie mnie do robienia innych rzeczy. Mam ten komfort, że zarabiam graniem i dlatego właśnie jakiekolwiek dodatkowe zajęcia mogę wykonywać tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności. Masz jakieś sprecyzowane plany w tym zakresie? To słychać na „Grandzie” – jestem oddana kulinariom. Lubię jeść i lubię jeść dobrze. Coś w tym kierunku w najbliższym czasie zrobię. Do tego mam w głowie jeszcze inny projekt, też niezwiązany z muzyką, wszystko zależy od technicznych i finansowych możliwości. Najbliższy czas chciałabym poświęcić właśnie dodatkowym kwestiom. Nie oznacza to, że na kolejny krążek będziemy czekać znów cztery lata, ale czuję, że teraz fajne i konieczne byłoby dla mnie samej złapać dystans do muzyki. Wydaje się, że „Granda” dała Ci dużo wolności. I to też w wymiarze czysto ludzkim. Tak. Keine Grenzen (śmiech). Niewielu ludzi (i nie mam tu na myśli tylko artystów) stać na to, by poddać się zupełnie innym rzeczom w życiu niż dotychczas.
10
Postawiłam wszystko na jedną kartę. Nie liczyłam się z konsekwencjami. Ale „Granda” wypaliła, podparta brakiem kalkulacji i czystą miłością do muzyki. To był dość kluczowy rok. Czego nauczyłaś się przez ten czas? Zagrałam mnóstwo koncertów, nabrałam więc mnóstwo scenicznego doświadczenia. To były zupełnie inne występy niż do tej pory. Dużo fantastycznych momentów wydarzyło się w tym wymiarze przez ostatni rok. Ale szczerze mówiąc, pomimo iż traktuję ten czas z satysfakcją, to rachunku sumienia, analizy plusów i minusów jeszcze nie zrobiłam. Skoro nic nie ma do przeanalizowania, to znaczy, że nic niemiłego się nie wydarzyło. A nie masz obaw przed tym co dalej? „Granda” zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko. I nie wiadomo, czego spodziewać się na następnej płycie. Kolejny egzamin? Proszę takie myślenie porzucić natychmiast. I o tym pytaniu zapomnieć, bo jest bezsensowne (podnosi głos śmiejąc się). Jak mówiłam - najbliższy czas chcę poświęcić na odskocznię. Na muzyce nie musi zaczynać się i kończyć cały świat. I jeśli mogę postawić jakieś prognozy, to chciałabym z takim nastawieniem rozpocząć pracę nad kolejnym krążkiem. By mieć choć trochę pasji i nadziei, tego szaleństwa, które towarzyszyły nagrywaniu „Grandy”. Nie chcę ulegać jakiejkolwiek presji dziennikarzy czy społeczeństwa. Bez analizowania potencjalnych oczekiwań, skutków, konsekwencji. To najgorsze myślenie z możliwych. Teraz jestem już pewien. „Girls Just Wanna Have Fun”, które masz w swoim repertuarze koncertowym, mógłby być Twoim motywem przewodnim. To prawda. Muszę powiedzieć, z czystym wyrachowaniem, że doskonale się bawię (śmiech). I tym tropem będę chciała iść dalej. ROZMAWIAŁ: Maciek Tomaszewski
live fast, love strong and die young Hatifnats
Konfrontacja
z rzeczywistością
W 2009 r. zespół Hatifnats był jedną z nadziei młodej, polskiej alternatywy, ale po wydaniu debiutanckiej płyty „Before It Is Too Late” i zakończeniu intensywnej trasy koncertowej, nagle gdzieś zniknął. Widnieli w line-upie pierwszej edycji Electric Nights, ale wskutek zawirowań personalnych wewnątrz grupy na festiwalu pojawią się dopiero teraz. W związku z tym dotarliśmy do muzyków, zadając im pytania o przeszłość i przyszłość, m.in. to najważniejsze - czy Hatifnats jeszcze powróci do regularnej działalności artystycznej?
C
o się stało z jednym z bardziej obiecujących, młodych, polskich zespołów po 2009 roku? Hatifnats niemalże nagle zniknęło z pola widzenia.
Michał Pydo: Nagraliśmy płytę, zagraliśmy trasę koncertową, supportową z Heyem, kilka występów z Myslovitz, byliśmy też w Niemczech, a później tego typu oferty przestały się pojawiać.
Adam Jedynak: Chyba jednak nie było zapotrzebowania na takie granie. W pewnym momencie ciężko było nam już cokolwiek zorganizować. Mimo że mieliśmy zaplecze - wytwórnię i menadżerów, praktycznie wszystko musieliśmy robić sami.
A co było takim momentem przełomowym, w którym powiedzieliście sobie, że na razie stopujemy z działalnością zespołu Hatifnats?
11
Adam: Nie było takiego punktu. Wszystko działo się z dnia na dzień, nie mieliśmy żadnego planu. Patrząc z zewnątrz na Waszą działalność, odnieśliście mały sukces - wydaliście dobrą płytę, graliście koncerty na najpopularniejszych imprezach w naszym kraju. Michał: Ale robiliśmy to głównie dla siebie, bo sprawiało nam to przyjemność, realizowaliśmy się w tym. Nie osiągnęliśmy jednak jakiegoś spektakularnego sukcesu. Adam: Teraz możemy tylko gdybać, co by było, jakby rzeczy potoczyły się inaczej, ale stało się, jak się stało. W tym roku jednak wróciliście do aktywności koncertowej. Macie w planach wydanie kolejnego albumu? Michał: Chcielibyśmy nagrać nowy album, ale nie mamy jeszcze żadnych sprecyzowanych planów.
A jakie były te gorsze momenty? Adam: Nie wszystko było tak, jak sobie wymyśliliśmy. Michał: Wyobrażenia, jakie mieliśmy zaczynając grać, strasznie się różniły od tego, co działo się w rzeczywistości. Można powiedzieć, że nasze marzenia ostro skonfrontowały się z rzeczywistością. Byliście zbyt wrażliwi? Zraziliście się do czegoś? Michał: Nie o to chodzi. Nie jesteśmy zespołem, który potrafi pracować nad piosenkami w sposób taśmowy i mechaniczny. Nasza twórczość nie jest wynikiem samej pracy, ale również odpowiedniej energii, która się musi pojawić... Czekamy gromadząc w sobie emocje i przemyślenia, kiedy przychodzi czas, żeby napisać piosenkę, to robimy to. Możecie obiecać, że Hatifnats jeszcze kiedyś wróci? Michał: Niczego nie możemy obiecać.
Macie takie poczucie, że może jednak zawiedliście trochę osób, które w Hatifnats wierzyło i zespołowi kibicowało? Michał: Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że nasza płyta była wystarczająco satysfakcjonująca, tak jak koncerty, które zagraliśmy.
Michał: Zazwyczaj, jak coś obiecuję, to nie wypala, więc nie chcę zapeszać. Ale nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.
Co zaprezentujecie na najbliższych występach, np. na festiwalu Electric Nights w Lublinie? Pojawią się nowe piosenki?
Rozmawiała: Kasia Wolanin
Michał: To się okaże. Będzie materiał z „Before It Is Too Late” oraz to, nad czym teraz pracujemy. Macie jakieś inne, około muzyczne plany? Adam: Może zostaniemy DJ-ami (śmiech). Michał: Teraz to taka naturalna kolej rzeczy, wszyscy zostają DJ-ami. Nie brakuje Wam tego muzycznego życia, jakie prowadziliście chociażby w 2009 roku? Adam: Ja to oczywiście bardzo lubiłem wyjeżdżać i grać. Nie wiem, czy to jeszcze wróci. Michał: Mam z tamtego okresu bardzo miłe wspomnienia. Adam: Czasami z nostalgią patrzę na tamte czasy. A co wspominacie najlepiej? Michał: Każdy nasz wyjazd i każdy koncert miały w sobie coś niezwykłego. Z uśmiechem na twarzy przywołujecie tamten okres. Michał: Wiadomo, że były wzloty i upadki, lepsze i gorsze momenty. Adam: Ale więcej było tych lepszych. Michał: Na pewno tak.
12
Adam: Powiedz, że obiecujemy (śmiech).
R
e
k
l
a
m
a
live fast, love strong and die young Fonovel
Lepsza energia
Łódzki Fonovel to młody zespół, choć tworzą go doświadczeni muzycy znani z L.Stadt czy 19 Wiosen. Na polskiej scenie są swego rodzaju ewenementem z racji posługiwania się dosyć niespotykanym instrumentarium - zamiast basu jest minimoog, okrojony zestaw perkusyjny obsługuje wokalista. Mają na koncie jeden album - „Good Vibes” wydany w 2010 roku. No i wkrótce będzie można ich sprawdzić na żywo podczas Electric Nights Festival. Trio, w skład którego wchodzą Radek Bolewski, Dominik Figiel i Paweł Cieślak, udzieliło nam odpowiedzi na kilka pytań.
M
selektywnym, melodyjnym, ale mocnym graniu jest to, o co nam chodziło. Śpiewanie i granie na perkusji to wciąż dosyć rzadki przypadek skąd pomysł by tak to rozwiązać? Nie boicie się, że z czasem może Was to ograniczać?
Dominik Figiel: Ten moment, w którym zagraliśmy w trio był oszałamiający. Poczuliśmy wspólnie, że w tym minimalistycznym,
Radek: Póki co widzę w tym rozwiązaniu więcej plusów - lepsza energia, koncerty są bardziej intrygujące i wciągające... Choć nieraz przejdzie mi przez głowę myśl, aby odstawić choć na chwilę pałki, szczególnie w spokojniejszych piosenkach.
acie specyficzne, minimalistyczne instrumentarium takie było początkowe założenie, czy dochodziliście do tego z czasem na próbach?
Radek Bolewski: Dochodziliśmy do tego na próbach... Pierwotnie graliśmy z pełnymi bębnami plus dodatkowa gitara. Początek naszego trio to październik/listopad 2010.
13
Paweł Cieślak: A czy dobry gitarzysta z czasem dochodzi do wniosku, że jedna gitara go ogranicza i zaczyna grac na dwóch jednocześnie? Jasne, że tak! Jak to się stało, że znaleźliście się w SP Records? Nie baliście „juwenaliowej” szufladki, z jaką kojarzy się ten label w związku z Kultem czy Happysad? Radek: Zbieg okoliczności - szukaliśmy wydawcy, znaleźliśmy. Co do „szufladki”... Chyba nie ma wątpliwości, iż mamy inny przekaz, niż wspomniane wyżej zespoły. 2/3 zespołu prowadzi Hasselhoff Studio powoli wyrastające na mekkę wszystkich łódzkich zespołów. Praca z innymi muzykami wpływa jakoś na Was?
Podobno wydając „Good Vibe” mieliście już dosyć sporo materiału na nową płytę. W którą stronę idą najświeższe piosenki?
14
Dominik: Nowe piosenki pojawiają się już na naszych koncertach. Część zaprezentujemy już w Lublinie na Electric Nights, będzie można samemu ocenić.
W październiku ruszamy ostro do pracy nad nowym materiałem.Co do kierunku - pomilczę... Niech to będzie zaskoczenie.
Paweł: Obaj z Radkiem jesteśmy ojcami założycielami tej „instytucji”, aczkolwiek dzieckiem opiekuję się tylko ja. Przede wszystkim, ze względu na strefę religijną, w której żyjemy, ja Hasselhoff Studio nazwałbym raczej Jasną Górą (chociaż tak naprawdę mieści się w piwnicy). A czy praca z innymi muzykami wpływa jakoś na mnie? Tak, zajmuje mi dużo czasu, który mógłbym poświęcić na przyjemniejsze zajęcia.
Fonovel
Radek: Rzeczywiście w momencie wydania pierwszego longplaya mieliśmy sporo nowych pomysłów. W październiku ruszamy ostro do pracy nad nowym materiałem. Co do kierunku - pomilczę... Niech to będzie zaskoczenie.
Paweł: Sporą część materiału mamy już nawet nagraną, ale podjęliśmy decyzję, że niebawem wejdziemy do studia i zarejestrujemy cały materiał na setkę - żeby przekazać maksymalną dawkę żywej energii, która moim i nie tylko zdaniem jest sporym atutem zespołu Fonovel. A poza tym, jako że materiał będzie nagrywany poza Hasselhoff Studiem, nie będę musiał jednocześnie być i muzykiem, i realizatorem, z czego się bardzo cieszę. Jakie są Wasze najbliższe plany?
Radek: Jak wspomniałem - praca nad drugim albumem i oczywiście koncerty. Oby jak najwięcej. Paweł: Wszyscy trzej mamy w najbliższym czasie urodziny, więc z planów wymienić trzeba też nieodzowne trzy spotkania na gruncie towarzyskim. Rozmawiał: Emil Macherzyński
live fast, love strong and die young The Washing Machine
Bez zamykania w ramach The Washing Machine to łódzki zespół istniejący oficjalnie od 2008 roku. Po latach wgryzania się w świadomość ludzi koncertami (m.in. Open’er, dla „Offensywy” czy Roxy FM), na fali sukcesu soundtracku do niemego filmu „Gabinet doktora Caligari”, w tym roku mają zamiar w końcu wydać swój piosenkowy album „Into The Sun”. O tym co grali, grają i czego spodziewać się po nachodzącej płycie opowiedział nam oderwany na chwilę od pracy z zespołem w studio basista
Krzysztof Drewniak.
J
ak oceniacie polską scenę po boomie na indie w latach 20052008? Dużo się zmieniło?
Jak wspominacie występy na Wyspach Brytyjskich? Wywieźliście stamtąd jakieś ciekawe doświadczenia?
Boom na indie sprawił, że pojawiło się wiele zespołów. Niektóre „zginęły” śmiercią naturalną, inne poszły w zupełnie innym kierunku muzycznym. Ale my nigdy nie wpisywaliśmy się w nurt indie rocka.
Niesamowity wyjazd. Otrzymaliśmy propozycję zagrania dwóch koncertów branżowych w UK dla przedstawicieli RCA Records, „New Musical Express”, BBC - Radio 1. Terminy zostały ustalone, spakowaliśmy cały sprzęt i ruszyliśmy w drogę. Po naszym występie spotkaliśmy się z przedstawicielem RCA. Otrzymaliśmy 15
cenne wskazówki, co powinniśmy dalej ze sobą zrobić, w jakie utwory zainwestować. Tam liczyła się przede wszystkim energia sceniczna, dynamiczny materiał, kontakt z publicznością. U nas na każdym przeglądzie karcono nas, że gramy za głośno, że po angielsku, że może powinniśmy śpiewać po polsku itp. Na Wyspach nikt się do niczego nie przyczepiał. Liczyła się muzyka. Efekt londyńskich wojaży to kontakty, przekazany pełny materiał muzyczny do londyńskiej agencji, która nas zaprosiła, jak również sześciostronnicowa recenzja na temat zespołu sporządzona przez dziennikarzy m.in. „New Musical Express” dla RCA Records z uwzględnieniem wszystkich punktów, o jakich powinniśmy pamiętać. Poza tym miło było się dowiedzieć, że nasze utwory były testowane na publiczności BBC - Radio 1. Tam żyje się muzyką, kupuje płyty, inwestuje w nowe zespoły. Jest ona obecna, stanowi ważny element kultury. W Polsce jak na razie inwestujemy w czwarte pokolenie po Budce Suflera. Jak powstawał Wasz soundtrack do „Gabinetu doktora Caligari”? Trudno było się „zgrać” z filmem? Pomysł na zrealizowanie muzyki filmowej został wysunięty przez łódzkie Kino Cytryna z okazji Halloween. Padła propozycja zrobienia podkładu muzycznego do filmu niemego „Gabinet doktora Caligari”. Stwierdziliśmy: „dlaczego nie?”. Z dzisiejszej perspektywy uważamy, że był to punkt zwrotny w dalszym rozwoju zespołu, co w szczególności przełożyło się na nowe kompozycje, jak również na sposób powstawania płyty „Into The Sun”. W niecałe dwa tygodnie po obejrzeniu filmu przygotowaliśmy całą muzykę dzieląc ją na poszczególne akty. Premierowy pokaz okazał się strzałem w dziesiątkę, a nasza współpraca z kinem Cytryna zacieśniła się
jeszcze bardziej, co zaowocowało nagraniem soundtracku do „Gabinetu doktora Caligari”. Płyta jest do odsłuchania w całości na www.myspace.com/twmfilm. Seanse filmowe z muzyką graną na żywo są bardziej kameralne, gramy w zupełnie innych miejscach takich jak kina, teatry, aule. Jest to nasza mroczna strona… Niedługo wydajecie debiutancki album. Czego można się po nim spodziewać? Tworzymy muzykę, która ma dawać przyjemność innym. Chcieliśmy, żeby ta płyta miała w sobie coś agresywnego, mocnego, ale także żeby była popowa, psychodeliczna i świeża. Nie lubimy się zamykać w jakichś określonych ramach, bo to by było po prostu nudne. Muzyka to przede wszystkim dobra zabawa i to od zawsze było naszym przewodnim motywem. W każdym razie nie widzimy się w roli mesjasza na zasadzie „ta płyta będzie o głodzie panującym w Afryce”. W tym zespole nie ma ludzi pokroju Bono. Każdy kto przesłucha ten album zrozumie, dlaczego nosi on tytuł „Into The Sun”. Najbliższą przyszłość wydawniczą macie już zaplanowaną. Czego poza wspomnianym albumem można się po Was spodziewać? Na pewno można się spodziewać szeregu koncertów zarówno w kraju, jak i zagranicą w ramach promocji longplaya „Into The Sun”. Poza tym w październiku br. zarejestrujemy w studiu dwa utwory do wierszy Juliana Tuwima na potrzeby przygotowywanej płyty. Wszystko przed nami! Rozmawiał: Emil Macherzyński
The Washing Machine 16
alternative stage The Legendary Pink Dots
Jest coraz lepiej
The Legendary Pink Dots to jeden z najciężej pracujących zespołów, jakie jeszcze istnieją.
31 rok na scenie, ponad 40 albumów w zanadrzu i ani myślą się zatrzymać. Grupa szczególnie ważna dla Polaków, regularnie odwiedzająca nasz kraj, przyjaźniąca się z tragicznie zmarłym Tomaszem Beksińskim czy używająca obrazów jego ojca Zdzisława jako okładki swoich płyt. Ich specyficzna mieszanka eksperymentalnego rocka i psychodelii zapewniła im stałe miejsce na mapie muzycznej i możemy być z siebie dumni, że poznaliśmy się na LPD jako jedni z pierwszych. Lidera zespołu Edwarda Ka-Spela złapaliśmy między przygotowaniami do kolejnej trasy zespołu po Europie i koncertu na Electric Nights Festival. Udało nam się przeprowadzić z nim krótki, acz treściwy wywiad, co samo w sobie jest już sporym sukcesem patrząc na to, że daleko mu do medialnego zwierzęcia. 17
J
esteście zespołem od ponad trzydziestu lat - jak zachowujecie świeżość?
czasami dobrze jest mieć ograniczenia techniczne.
Zgaduję, że jestem bardzo obsesyjną osobą... Muszę szukać tego brakującego dźwięku, niesłyszanego, nowego.. Tworzę muzykę codziennie. Po prostu kocham to robić.
W wywiadach z lat 90. narzekałeś trochę, że jesteście znani poza granicami kraju bardziej niż w nim samym. Czy Was aktualny status w Anglii zadowala Cię?
Jakie jest Twoje zdanie o wczesnych albumach grupy? Wciąż je lubisz? Zrobiłbyś coś inaczej? Mam swoje wątpliwości tu i tam, mimo że jestem bardzo dumny z rzeczy takich jak „Any Day Now”, gdzie wydaje mi się, iż wszystko zrobiliśmy jak trzeba. Tak jak z niektórymi prymitywnymi wydawnictwami dostępnymi jedynie na kasetach R
e
k
l
a
m
a
Prawdopodobnie nasz pierwszy koncert tutaj, we Wrocławiu, w 1992 roku. Jechaliśmy całą noc nie wiedząc czego się spodziewać, a reakcje okazały się wspaniałe. Jakie są plany The Legendary Pink Dots na przyszłość?
Jest coraz lepiej. Wprowadziłem się nawet z powrotem do Anglii i latam do Holandii niejako z doskoku (chwalmy tanie linie lotnicze!). W końcu doczekaliśmy się niezłych tłumów w dużych miastach jak Londyn, ale wciąż trochę boimy się prowincji.
Całe nasze skupienie skierowane jest w stronę nadchodzących koncertów. Wydłużyliśmy je znacznie i próbujemy nowych rzeczy jak interpretacje starych utworów, by sprawdzić, jak zrobilibyśmy je teraz. Poza tym, nowy album jest już w drodze i powinien się pojawić w przyszłym roku. Pracujemy nad nim jak szaleni!
Graliście w Polsce wiele razy. Jakie jest Twoje ulubione wspomnienie?
Rozmawiał: Emil Macherzyński
hard stage Eris Is My Homegirl
Nic do stracenia
Każdy, kto choć trochę interesuje się muzyką wie, że death metalem zwojować świata się nie da. Tym bardziej nie da się tego zrobić ekstremalnym death corem, którego uświadczenie w mediach jest niczym popularny ostatnio „cud w Sokółce”. Skąd więc to całe zamieszanie wokół lubelskiej formacji Eris Is My Homegirl, która od kilku tygodni dzielnie popularyzuje ten „niechciany” gatunek? Być może z odwagi, iż komercja wcale nie musi być straszna. Gitarzysta Jacek Moroziewicz opowiedział nam, dlaczego muzycy zdecydowali się pójść do programu „Must Be The Music - Tylko Muzyka” oraz o nadziejach, jakie z tą przygodą łączą.
N
a facebookowym profilu zespół Eris Is My Homegirl „polubiło” już blisko siedem tysięcy osób. Jak wiele osób dołączyło do Was po emisji programu „Must Be The Music - Tylko Muzyka”? Nie mam pojęcia, ale na pewno bardzo dużo. Trzeba jednak przy tym zauważyć, że gro osób, które nas „polubiły”, zapewne na co dzień nie słuchają tego rodzaju muzyki. Ale najważniejszy dla nas jest już sam fakt, że spodobaliśmy się ludziom, a teraz możemy pokazać na scenie kilka ciekawych rzeczy. Może w końcu coś ruszy się w Polsce do przodu i przestaniemy obracać się wszyscy wokół oklepanych trendów muzycznych.
19
Tworzymy muzykę, która nam się podoba i chcielibyśmy, żeby podobała się ona też i innym ludziom.
Oczywiście nie mówię, że niektóre z nich nie są fajne, sam zresztą siedzę w bardziej lajtowych dźwiękach. Czasami jednak warto pokazać coś ciekawego, a niekoniecznie popularnego. Program „Must Be The Music” mocno nam już pomógł, a pewnie wkrótce pomoże jeszcze bardziej. Mamy świadomość, że cześć naszych sympatyków okaże się fanami sezonowymi, to normalne. Ale mamy też nadzieję, że większość tych osób zostanie potem z nami i będzie nas wspierać. Podejrzewaliście kiedykolwiek, że wykonując tak charakterystyczny rodzaj muzyki zdobędziecie rozgłos? Prawdę powiedziawszy, patrząc na polską scenę muzyczną, to nie. Ale widząc też sytuację, w jakiej znaleźliśmy się teraz, nie wykluczam, że może jednak coś się zmieni. W Europie czy w Stanach Zjednoczonych sprawnie funkcjonuje wielu świetnych core’owych wykonawców. Nawet u nas w Polsce są zespoły, które zasługują na miano profesjonalnych, jednak nikt nie pokazuje ich w mass mediach. Co Was skłoniło, by z taką muzyką pójść do komercyjnego programu? Nic. Stwierdziliśmy po prostu, że może być z tego całkiem niezła przygoda. Postanowiliśmy sobie, że martwić będziemy się dopiero wtedy, jeśli się uda. A jak nic z tego nie wyjdzie, wrócimy do Lublina i dalej będziemy grali swoje. Słyszałem, że byliście nieźle przestraszeni przed wyjściem na scenę. Wiadomo. W końcu w jury nie zasiadają jakieś przypadkowe osoby z ulicy, ale ludzie, którzy znają się na swojej robocie. Zostać ocenionym przez taki skład jest naprawdę czymś wielkim. Dla nas było to 20
ogromne przeżycie… Teraz tak mówisz, bo dostaliście cztery razy „tak”. Ale gdyby np. Łozo zarzucił Wam słabe wykonanie, podejrzewam, że nie zgodziłbyś się z jego opinią, bo pewnie na temat tej muzyki wiesz więcej niż on. Na pewno wiem więcej niż on, ale nie chodzi przecież o to, czy zespół gra dobrze technicznie lub czy są jakieś niedociągnięcia. Tworzymy muzykę, która nam się podoba i chcielibyśmy, żeby podobała się ona też i innym ludziom. Jeśli tak właśnie będzie, na pewno dalej będziemy w to brnąć. A nawet jak coś nie spodoba się jednej czy dwóm osobom – trudno, zawsze mogą wziąć do ręki płytę innego wykonawcy. Nie macie wrażenia, że zbyt dużo zamieszania zrobiło się wokół Was po emisji odcinka z udziałem Eris Is My Homegirl? Przejście pierwszego etapu nie jest raczej niczym nadzwyczajnym. To nie jest żadne dokonanie. Nadal jesteśmy zwykłymi ludźmi i nie robimy też z siebie żadnych gwiazd, bo po prostu na taki status nie zasługujemy. Przejście przez castingi jest na pewno jakimś tam osiągnięciem, ale dopiero jak dojdziemy do finałowej trójki, będę mógł powiedzieć, że coś nam się udało... ...więc pewnie jak zapytam Cię, czy warto było pójść do „Must Be The Music”, zaśmiejesz się. No tak, bo to jest bardzo zabawne pytanie. Zastanawiam się nawet, czemu inne zespoły ze sceny core’owej do tej pory tego nie spróbowały. Ale może bały się, że ktoś posądzi je o sprzedanie się i komercję. Jeśli tak, same sobie szkodzą. My postanowiliśmy wziąć udział w programie, ponieważ
i tak nie mieliśmy nic do stracenia. Poszliśmy tam po to, żeby wypromować siebie, ale też i po to, by coś zmienić w naszym kraju. Na Zachodzie takiej muzyki słucha się na co dzień, ludzie przychodzą na koncerty. I niejednokrotnie są to koncerty lepsze od występów popowych czy rockowych gwiazd. Tam występuje parę składów, a nie jedna gwiazda wieczoru, za której dwugodzinny występ płaci się grube pieniądze. W tym co mówisz jest sporo prawdy, ale nie zgodzę się z Tobą, ponieważ te wielkie gwiazdy jak np. Madonna czy U2 robią często fantastyczne widowiska, za które warto zapłacić te grube pieniądze. I właśnie tu jest problem, ponieważ zespoły pokroju naszego też robią ogromne show, tylko niestety w Polsce mało kto o tym słyszał i mało co widział. Nikt nie pokazuje ich występów, bo mass media boją się twierdząc, że takie granie na pewno się nie sprzeda. A naprawdę jest na co popatrzeć... Kto zaraził Cię taką muzyką? Kiedyś siedziałem bardziej w nu metalu, a muzyki core’owej zacząłem słuchać dzięki naszemu perkusiście Sebastianowi jakieś cztery lata temu. Wkręciłem się w to po prostu. Nie do końca podobał mi się wokal, takie przysłowiowe darcie ryja, ale wtedy bardziej zwracałem uwagę na tą instrumentalną cześć wszystkich zespołów – gitary, perkusje… To jest porządna robota, trzy razy lepsza od prostego rocka. A chłopaki – Szagi (wokalista) i Piotrek (basista) chyba zawsze siedzieli w takiej muzyce. Na pewno nie słuchali Lady Gagi czy kogoś podobnego, chociaż nad Szagim bym się zastanowił...(śmiech) A nie wolałbyś, żeby w Eris Is My Homegirl muzycznie zostało tak jak jest, ale za
to ze śpiewem w klasycznym rozumieniu tego słowa? W naszym zespole jestem jedyną osobą, która chce, żeby było czysto (śmiech). Ale odpowiada mi to, co jest. Przekonałem się do takiego charakteru kapeli. Z tym się trzeba zwyczajnie osłuchać. Można oczywiście powiedzieć: „dziękuję, ale darcie ryja jest nie dla mnie, wolę jak ktoś śpiewa czysto”. Niemniej jednak takie wykonanie wymaga naprawdę ogromnej techniki, żeby wytrzymać choćby godzinne granie. No właśnie, bo mnie to bardzo zastanawia - jak w takim napięciu wytrzymać cały koncert? Po występie w „Must Be The Music” Ernest wyglądał na bardzo zmęczonego. Są jakieś specjalne sposoby na ochronę gardła? Trzeba dużo pić, ale wody (śmiech). Ernest raczej nie był zmęczony, pewnie bardziej przejęty całym tym wydarzeniem. Nasze próby trwają czasami cztery albo i pięć godzin i on normalnie daje radę. Jedynie musi co jakiś czas przepłukać gardło. Nie mówię oczywiście, że takie śpiewanie jest całkowicie nieszkodliwe. Wystarczy choćby popatrzeć na te zespoły, które powoli już się wypalają. Ich wokaliści po kilku latach takiego growlowania czy screamowania mają zdarte gardła i ciężko jest już im śpiewać wyżej lub niżej. Ale jeśli Ernest będzie o siebie dbał, to na pewno wszystko będzie dobrze. Zresztą dlatego zakazaliśmy mu picia taniego wina.
A propos tego zarabiania. Szybko postanowiliście wykorzystać swoje pięć minut. Od dwóch tygodni na Waszej stronie można zamawiać koszulki zespołu, choć fizycznie takich koszulek na ten moment nie posiadacie. Czy to oby nie za szybko? Też zastanawialiśmy się nad tym, ale skoro fani chcieli mieć nasze koszulki, co zrobić? Z drugiej strony - fajnie jest mieć swój T-shirt. Podoba mi się ten projekt, ja lubię róż. Pytam, ponieważ bardzo zdziwiłem się, kiedy na portalu core-info.com przeczytałem Wasze rady, jak osiągnąć sukces na polu muzycznym. Uważam, że na tym etapie to Wy powinniście przyjmować rady innych, bo jeśli mówimy o sukcesie, to ten ewentualnie jest dopiero przed Wami. Myślę, że on jest jeszcze bardzo daleko przed nami, jeśli w ogóle tak to możemy nazwać. A rad zawsze słuchamy, dlatego też nie osiadamy na laurach. Cztery razy „tak” było dla nas wielkim szokiem. Ale nie siądziemy sobie teraz i nie będziemy zachwycać się tym, jak fajnie ocenili nas jurorzy. Trzeba iść
R
e
k
l
a
m
do przodu, słuchając przy okazji innych ludzi. Wiele osób zgłosiło się do nas mówiąc nam, co robimy źle. I to nie w taki sposób, jak to potrafią robić niektórzy - „jesteście beznadziejni, do dupy, zniknijcie z tej ziemi, co to za darcie ryja?”. Na szczęście zgłaszali się tez ludzie, którzy siedzą w takiej muzyce i mówią nam, co moglibyśmy poprawić. Przyjmujemy to, a następnie przetwarzamy całym zespołem. Jakoś to potem wychodzi w utworach. A jak zamierzacie wpisać się, jeśli nie w polski, to przynajmniej lubelski rynek? Na pikniki pod Zamek Lubelski nikt Was raczej nie zaprosi. A tam, sami się wprosimy (śmiech). Lubimy koncertować i na pewno przemyślimy każdą propozycję. To jest fantastyczna sprawa i prawdę powiedziawszy - głównie o to nam chodzi. Wyjść na scenę i patrzeć na tych wszystkich ludzi jest czymś pięknym. Mógłbym w życiu nie robić nic innego, a jak jeszcze dostawałbym za to kasę, byłoby fantastycznie. ROZMAWIAŁ: Tomasz Kowalewicz
a
Na czym polega przewaga tego gatunku nad innymi? To jest dobre pytanie, ponieważ z całego zespołu chyba najbardziej jestem po środku, jeśli chodzi o preferencje muzyczne. Kiedy zacząłem zagłębiać się w ten gatunek, stwierdziłem, że ta muzyka ma ogromną przewagę nad innymi nurtami. My nie gramy co prawda melodic death metalu, ale wystarczy posłuchać tego rodzaju kapel, by dostrzec ich technikę. Zdarzają się jednostki tak wybitne, że nie ma tu nawet sensu porównywać ich do wspomnianych wcześniej Lady Gag i tym podobnych rzeczy. Ale chyba macie świadomość, że i tak na wygranie programu szanse macie raczej marne? Jasne, ale mieliśmy też marne szanse na przejście precastingów, a zobacz, co się dzieje. Niezależnie od tego, jak zakończy się dla nas ten program, myślę, że zaczniemy koncertować i mam nadzieję, iż zarobimy sobie wtedy na lepszy sprzęt.
21
progressive stage Wires Under Tension
To będzie
ekscytujące
wydarzenie
Nazwać Wires Under Tension eksperymentalnym projektem to pewne uproszczenie. Amerykański duet w osobliwy sposób łączy elektronikę z żywymi bębnami i smyczkami. Studyjne nagrania grupy robią ogromne wrażenie, choć muzycy deklarują, że dopiero na żywo pokazują pełnię swoich możliwości. Chwilę przed Electric Nights Festival rozmawialiśmy z mózgiem formacji Christopherem Tignorem, który zdradził, że nie może się doczekać wizyty w Polsce. Kokietował? Chyba nie. 22
W
jakich okolicznościach powstało Wires Under Tension?
To było ładnych kilka lat temu. Theo (Metz - przyp. red.) i ja znamy się z poprzedniego zespołu Slow Six. To był band, w którym oprócz nas udzielały się jeszcze trzy osoby. Chciałem stworzyć projekt, który miałby w sobie więcej energii od Slow Six. Poza tym zależało mi, aby pójść w bardziej elektronicznym k ierunku. Jest jeszcze inna rzecz - ogromnie ciągnęło mnie do pracy w duecie, byłem niezwykle ciekawy, jak taki system wygląda. W Wires Under Tension
Fascynuje nas świat „Mad Maxa” - wiesz, z jednej strony przyszłość, ale z drugiej, powrót do prymitywnych form. Przenosimy tę wizję na język muzyki.
gram na wszystkich instrumentach poza perkusyjnymi. Te obsługuje Theo. Praca w duecie ma dla mnie masę zalet. Wiesz, jest mniej osób, które musisz przekonać do swoich wizji (śmiech). Poza tym to ułatwia kontakt. Jeśli mam pomysł, piszę albo dzwonię do Theo. Nie muszę kontaktować się z czterema osobami, wystarczy jedna. To oczywiście nie znaczy, że nigdy nie wrócimy do tworzenia w większych formacjach. Tam jest inny rodzaj energii, tutaj inny. Musiałbyś zobaczyć nas w pracy i na koncercie. Dwuosobowe występy są ekscytujące. To, co teraz robimy jest spójne, kiedy tworzysz muzykę w oparciu o pomysły kilku osób, czasem powstają rzeczy, które nie trzymają się kupy. W duecie mamy nad wszystkim większą kontrolę. Jak radzicie sobie na scenie we dwójkę? Jak już mówiłem, Theo obsługuje wszystkie perkusjonalia. Ja natomiast biegam między keyboardem, samplerem, elektrycznym basem i instrumentami smyczkowymi. Na koncertach podpieramy się loopami. Cały czas musimy być czujni i to nas niesłychanie nakręca (śmiech). Wasza muzyka jest dosyć eksperymentalna. No tak, staramy się cały czas poszukiwać. Czerpiemy inspirację z całej sceny elektronicznej, począwszy od Flying Lotusa, na Johnie Adamsie kończąc. Dużo bierzemy też z filmów. Fascynuje nas świat „Mad Maxa” - wiesz, z jednej strony przyszłość, ale
z drugiej, powrót do prymitywnych form. Przenosimy tę wizję na język muzyki. Tworzymy dysonans, mieszamy nowoczesność z klasycznymi zagrywkami. Wystąpicie tylko w kilku europejskich krajach. Skąd Polska na tej trasie? Przyjeżdżamy do Was na specjalne zaproszenie. Electric Nights Festival to będzie ekscytujące wydarzenie. Nie chcę tutaj słodzić, ale tak naprawdę to właśnie na ten koncert czekamy najbardziej, on będzie dla nas kulminacją trasy, będzie najważniejszy. Mam nadzieję, że w przyszłym roku przyjedziemy do Europy na dłużej. Zależy nam na tym, by docierać ze swoją muzyką w nowe miejsca. Wiemy, że jesteśmy na razie bardzo
niszowym projektem, ale wiemy też, iż ludzie na kontynencie są otwarci. Poza tym jest tu sporo interesujących promotorów. Jestem dobrej myśli, jeśli chodzi o naszą przyszłość zarówno w Stanach, w Europie, jak i na całym świecie. Znasz jakichś polskich twórców? Wstyd się przyznać, ale na razie jedynie formację Keira, są bodajże z Chorzowa. To także ważny aspekt wizyty w Waszym kraju. Chcę poznać jak najwięcej świeżej muzyki stąd. Wszędzie jest masa dobrej muzyki. ROZMAWIAŁ: Maciek Kancerek ZDJĘCIA: Aubrey Edwards
23
folk stage Awesome Tapes From Africa
Zupełnie
inna muzyka
Kilka lat temu etnomuzykolog Brian Shimkovitz wyjechał do Afryki. Było to szczęśliwe zrządzenie losu dla całej zachodniej cywilizacji. Dlaczego? Bo nawiózł stamtąd kaset, których nikomu innemu nie chciałoby się taszczyć w plecaku taki kawał drogi. Kiedy okazało się, że wiele z nich nie jest jedynie ciekawostką, postanowił podzielić się z innymi nowo odkrytą muzyką. W ten sposób powstał projekt Awesome Tapes From Africa opierający się na blogu z afrykańskimi taśmami zgranymi do mp3 i setach DJ-skich, które Schimkovitz daje na całym. Dzięki temu w czasach, w których trudno o oryginalność w muzyce, możemy usłyszeć zupełnie świeże dla naszych uszu rzeczy. Przed Wami wywiad ze sprawcą całego zamieszania, przeprowadzony przed jego występem na OFF Festivalu.
24
J
eździsz teraz po dużej ilości wielkich, mainstreamowych festiwali. Jak przyjmuje Cię publiczność? Czy nie zdarza się, że nie rozumie muzyki, która prezentujesz? Wiesz, jest 2011 rok, to już nie te czasy (śmiech)! Ludzie są niesamowicie otwarci. Zresztą gdy patrzysz na line-up tego festiwalu, widzisz najróżniejsze rzeczy, od metalu po dubstep. Dlatego muzyka, którą puszczam jest odbierana dobrze. Ludzie tańczą, bawią się, czerpią z tego wiele radości. Dźwięki, które gram mają energię, duszę. Sądzę, że nieważne skąd pochodzą, są uniwersalnym językiem wszystkich ludzi. Nawet jeżeli ktoś nie zna tych wszystkich afrykańskich wykonawców, to jest nastawiony na tyle pozytywnie, wręcz entuzjastycznie, że chce się w to włączyć. Tak więc w 99% przypadków publiczność podczas moich występów reaguje bardzo pozytywnie.
A czym muzyka Afryki różni się od tego, co słyszymy po obu stronach Atlantyku? Trudno powiedzieć, mówimy o muzyce kilkudziesięciu państw! Każde ma zupełnie inną kulturę, ludzie mają różne muzyczne doświadczenia, przyzwyczajenia. Ciężko generalizować. W każdym z tych krajów masz z kolei setki różnych języków i różnych od siebie regionów. Więc jakakolwiek nie byłaby to muzyka, czy mówimy o popie, czy folklorze, czy muzyce religijnej, jest rzecz jasna zupełnie inna niż Elvisa Presleya, The Beatles, Deerhoof, Kode9. Sądzę, że ludzie teraz bardzo chcą poznawać całkiem nowe dla nich rzeczy. Zawsze wśród publiczności festiwalowej znajdzie się ktoś, kto będzie chciał usłyszeć coś świeżego. A jaka muzyka zainspirowała Ciebie do wyruszenia w świat jako Awesome Tapes From Africa? Cóż, na samym początku był blog, potem postanowiłem stanąć za konsoletą. Pamiętam jedną z kaset, to był artysta o pseudonimie Ata Kak. Muzyka przypominająca pierwsze lata house’u, bardzo rytmiczna i taneczna, z domieszką elementów hip-hopu, utrzymana w stylistyce lo-fi. Bardzo dziwna rzecz. A jednocześnie najpopu-
larniejsza na moim blogu! Właściwie dlaczego kasety? Ludzie przyzwyczajeni są do DJ-owania z winyli, a teraz coraz bardziej do grania z mp3. To dość prozaiczne, składa się na to kilka czynników. Po pierwsze, kiedy mieszkałem i podróżowałem po zachodniej Afryce, większość muzyki można było dostać tylko na kasecie. Płyty CD są droższe, choć pewnie po kilku latach pliki mp3 i kompakty stały się tam popularniejsze. Ciągle jednak największy wybór oferują sklepy z kasetami. Praktycznie od trzydziestu lat nie tłoczą w Afryce winyli. Tym samym nie można ich łatwo znaleźć. Większość muzyki, którą gram to nowości jak np. współczesny afrykański rap, więc kasety są dla mnie najsensowniejszym wyborem. Kiedy jedziesz autobusem, grają muzykę z taśm magnetofonowych. U fryzjera to samo albo puszczają radio. W ten sposób też chciałem oddać w setach atmosferę Afryki. Nie zmieniam w trakcie występów za wiele w brzmieniu tych kaset. Niektórzy lubią np. podkręcać tempo, ja zostawiam wszystko tak, jak jest. A skąd bierzesz kasety? Bo chyba nie z eBaya?
W tamtym tygodniu jakaś dziewczyna, nawet jej nie znam, przyszła do mnie i dała mi mnóstwo kaset z Nigerii i Etiopii. I tak to właśnie działa. Gdy ludzie zauważyli co robię, zaczęli mi przysyłać i przynosić kolejne taśmy. Zdarza się, że podekscytowani przyjaciele przychodzą do mnie i mówią: „Ej, byłem w Egipcie, wziąłem ci trochę kaset!”. Ludzie często zgłaszają się do mnie przed wyjazdami do Afryki, wiele nieznajomych osób z okolicy wysyła mi e-maile z pytaniami o to, jakie gatunki muzyczne teraz mnie interesują i jakie kasety mi kupić. Jestem więc niesamowitym szczęściarzem, dostaje takie wiadomości praktycznie co kilka dni. Masz ze sobą pewnie sporo taśm - poleciłbyś nam coś szczególnego? Cóż, mam tego bardzo dużo i wszystko jest niesamowicie ciekawe. Ostatnio bardzo wciągnęła mnie muzyka faceta, który nazywa się Charles Ouobraogo. Jego muzyka brzmi jak płynąca rzeka - tak bym to ujął. Jest bardzo taneczna i choć rytm nie jest szczególnie wyeksponowany, wszystko idzie bardzo fajnie do przodu. ROZMAWIAŁ: Marcel Wandas
25
electronic stage Actress Darren J. Cunningham, występujący jako Actress, jest
uważany za zbawcę współczesnej elektroniki. Za takiego uważają go pisma muzyczne, na czele z opiniotwórczym dla wspomnianego gatunku „FACT Magazine”. Ten entuzjazm zweryfikuje czas i kolejne płyty. Jedno już teraz można o nim powiedzieć na pewno - to niesamowicie tajemniczy facet. Już przy krótkim kontakcie daje odczuć, że nie jest pierwszym lepszym grajkiem. Jego twarz przez całą rozmowę zakrywał ogromny, czarny kaptur, na palcach kilka sygnetów, na szyi wisior. Głowa cały czas pochylona, jakby w zamyśleniu. Po kilku sekundach jednak Actress okazuje się bardzo ciekawym człowiekiem z mnóstwem intrygujących rzeczy do powiedzenia. O barwach, laptopach i głębi w muzyce rozmawialiśmy z Darrenem przy okazji jego występu na OFF Festivalu.
N
iektórzy sądzą, że Twoje korzenie to scena techno z Detroit, ale ja słyszę w muzyce Actress mnóstwo różnych rzeczy. Jakie gatunki doprowadziły Cię do punktu, w którym teraz jesteś? Detroit naprawdę pokazało mi, jak można się wyrażać poprzez elektronikę. Ale nie tylko ta scena się liczy. Jest też Chicago. Ta muzyka dotarła do mnie, kiedy dość ostro imprezowałem, mocno eksperymentując, jeśli wiesz o co mi chodzi. Techno pozwoliło mi więc wyrazić, a także zaobserwować, jak ludzie reagują na dźwięki na parkiecie, pokazała, jak należy grać, by ludzie się w to wciągnęli. Ale muzyka, która mnie inspiruje to nie tylko techno. To także Velvet Under-
26
Fajnie,
że ludzie to załapali
ground, Peter Gabriel, ABBA, Daft Punk, Kate Bush, Oizo, Queen. No i tak dalej. Nie można tego zliczyć. Detroit już minęło. Po co się na tym skupiać? To już zamknięty rozdział. Zresztą sam nie byłem częścią tej sceny, urodziłem się za późno, więc nie widzę powodu, żeby ciągle oddawać jej hołd. To samo tyczy się chicagowskiej. Ale na pewno chcę pokazywać to, czego się nauczyłem słuchając tych dźwięków. Po Twojej płycie „Splazsh” stałeś się trochę bardziej rozpoznawalny. Odczuwasz to jakoś, np. przez zaproszenia na festiwale? Czy tak naprawdę nie stało się nic ważnego?
Jeśli chodzi o tę płytę, czułem, że to będzie jeden z tych albumów, po przesłuchaniu których ludziom wychodzą gały z oczu i krzyczą „co to k... jest?!”. No i... w sumie trochę tak było (śmiech). Ale jednocześnie rzeczywiście zrobił się wokół mnie jakiś tam szum. Jednak to nic nie znaczy. Popularność nic dla mnie nie znaczy - jestem absolutnie szczery. Fajnie, że trochę ludzi ta muzyka inspiruje. Ale jeżeli złapałaby to tylko jedna osoba, to, cóż, wystarczyłoby. Wiesz, teraz wyjdę na scenę i zagram dla może i nawet mnóstwa ludzi, ale co z tego? Potem wrócę do domu, będę sam, będę myślał o muzyce, o tym, co zrobić przy następnym albumie. Fajnie, że ludzie załapali, o co mi chodziło.
Musisz być zapracowanym człowiekiem komponujesz, koncertujesz, masz również własną wytwórnię... Taaa, czasem rzeczywiście nie jest lekko, ale wiesz, tak to już jest z nami artystami jak się uprzemy, to musimy zrealizować jakiś pomysł. Mimo to sądzę, że nawet gdybym nie miał tej wytwórni, to wszyscy ci ludzie, łącznie z Zombym, Lone, Lucy wydawaliby swoją muzykę. Ta działalność jest jedynie wyrazem naszego wzajemnego szacunku i chęci do pomagania sobie nawzajem. Próbuję też zachować trochę luzu, nie budować z mojego labela jakiegoś imperium. Jeżeli ktoś się nie zmieści w moim katalogu, może spróbować gdzie indziej, u ludzi, którzy mają o wiele więcej możliwości. Za chwilę zobaczymy Cię na żywo. Jak wygląda Twój koncert? Wielu ludzi zżyma się, że elektroniczni artyści idą na łatwiznę puszczając wszystko z laptopa. Gdy grałem pierwszy raz, miałem 17 lat, wokół siebie kładłem wszystkie swoje syntezatory, maszyny perkusyjne, mnóstwo sprzętu i robiłem naprawdę wszystko. Ale teraz wszelkie możliwości oferuje komputer. Stopniowo się do tego przekonywaR
e
k
l
a
m
a
łem, instalowałem maszyny perkusyjne na laptop, czasem zagrałem z niego jakąś linię syntezatorów. Wreszcie doszło do tego, że komputer jest moim głównym narzędziem na scenie. Nie ograniczam się jednak do puszczania podkładów. Moja muzyka jest... można powiedzieć, zrobiona ręcznie. Granie na żywo jest jak malowanie, robienie kolaży. Na scenie mam mnóstwo roboty. Chodzi o improwizowanie, wykorzystywanie istniejących ścieżek, często nie skomponowanych na potrzeby live setu do generowania nowych. Nigdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie. I o to chodzi w występach na żywo. Żywe instrumenty nie do końca są tu potrzebne. Możesz rozwinąć myśl, w której porównujesz granie na żywo z malowaniem? Te dźwięki są trochę jak kolory, programy komputerowe działają trochę jak pędzle i płótno. Korzystasz z istniejących już kawałków muzyki jak z kolorów, próbujesz dopasować się do barwy już pojawiających się na obrazie, który tworzysz, możesz też pomieszać dwie barwy. Najfajniejsze jest właśnie tworzenie czegoś zupełnie nowego. Często grając live miksuję kawałki ze „Splazsh” i „Hazyville” i wychodzi z tego coś zupełnie niepodobnego do czegokolwiek
z tych albumów. Wolisz to od DJ-ki? Granie na żywo jest zupełnie inne, niż kompozycja. Trzeba być bardzo skoncentrowanym, pilnować, żeby wszystko wyszło dobrze, dopasować się do tempa bitu itd. Ale trzeba nadal pamiętać, że to wolna forma, dużo tutaj biorę z jazzowego podejścia do muzyki. Sety DJ-skie są mniej skomplikowane, można dać się ponieść. Wracając do Twoich wydawnictw - płyta „Splazsh” to rozwinięcie konceptu z „Hazyville”, czy zupełnie inna, nowa rzecz? Debiut zawsze będzie ze mną, jego komponowanie było niesamowitym przeżyciem. Ale również „Splazsh” jest świetne. To na pewno zupełnie inne albumy. Przy „Hazyville” obmyślałem utwory od początku do końca. „Splazsh” jest dość dziwne, transowe, hipnotyczne, ma w sobie wiele sprzeczności, a przez to o wiele więcej potencjału. Pierwsza płyta była okropnie mroczną rzeczą. Więc chyba jednak rozwój, muzyka ze „Splazsh” jest o wiele głębsza. ROZMAWIAŁ: Marcel Wandas
black stage Brainfeeder
Brainfeeder
to nie tylko oficyna zrzeszająca producentów nowych bitów, to w pewnym stopniu
świeży punkt widzenia współczesnego brzmienia.
Liczy się tylko muzyka W
2008 r. Flying Lotus nie był jeszcze namaszczony przez Mary Ann Hobbs na „Jimiego Hendriksa XXI wieku”, ale już jasno wiedział, w którą stronę będzie zmierzać współczesna elektronika oparta o jazzowe, hiphopowe i soulowe naleciałości. Tak narodził się Brainfeeder, wytwórnia, którą za dwadzieścia lat będziemy stawiać na równi z Ninja Tune czy Warpem. A wszystko zrodziło się w Los Angeles. „Czuje się człowiekiem z LA i mam szczęście posiadać tam wielu zdolnych i kreatywnych przyjaciół, których twórczość bardzo mnie inspi-
28
ruje. Środowisko LA z pewnością odcisnęło piętno na naszej twórczości. To miasto w nas jest i nie możemy tak po prostu go z siebie wyrzucić. Ma naprawdę wiele twarzy. Góry, pustynie, plaże - wszystko to znajdziesz w promieniu 10 minut jazdy samochodem. To również miasto zadziwiających kontrastów, gdzie piękno miesza się z brzydotą, prostota ze złożonością” - tak w wywiadzie z jednym z polskich portali Flying Lotus opisał klimat swoich rodzinnych stron i tworzonej tam muzyki. To dobry punkt wyjścia do próby wyjaśnienia fenomenu
Czy znacie drugą niezależną wytwórnię, która może pochwalić się takim składem - Daedelus, Lorn, Ras G, Samiyam, Teebs, The Gaslamp Killer, Austin Peralta, Thundercat, Strangeloop i Tokimonsta?
Brainfeedera. Czy znacie drugą niezależną wytwórnię, która może pochwalić się takim składem - Daedelus, Lorn, Ras G, Samiyam, Teebs, The Gaslamp Killer, Austin Peralta, Thundercat, Strangeloop i Tokimonsta? Ostatnio w dodatku dołączył do nich Martyn, którego zapowiadany na jesień album zbiera fantastyczne recenzje. „Naszą siłą jest kreatywność i wolność. Nagrywając muzykę nie myślimy o profitach, kwestiach materialnych, tylko o tym, aby dała słuchaczowi radość, zabrała go do innego świata” - mówi Ras G, który już od blisko dwudziestu lat stara się przemycić do świata elektroniki elementy iście szamańskie, choć na swój sposób kosmiczne. Warto zwrócić uwagę na to, że teoretycznie jego wypowiedź to perfekcyjny PR skierowany w stronę słuchaczy, którzy chcą uważać się za znawców awangardowego brzmienia, niezależności. Jest przecież wyparcie się pieniędzy, jest osławiona artystyczna wolność. To jednak w żadnym wypadku nie tania zagrywka, bo wystarczy zapoznać się z dowolnymi produkcjami firmowanymi przez wytwórnię z Los Angeles, by przyklasnąć Rasowi i przybić z nim piątkę. Gdy słuchałem ostatnio doskonałej płyty „The Golden Age of Apocalypse” Thundercata, pomyślałem, że tak naprawdę ojcem chrzestnym tego wydawnictwa i kilku innych projektów spod znaku Brainfeedera jest Herbie Hancock. To właśnie on tak wspaniale potrafił łączyć nowe ze starym, nadawać smak i wizjonerstwo muzyce, która zdawała się być raczej wysychającą studnią. Hancock nie tyle dolewał wody, aby choć na chwilę
podnieść jej poziom, co szukał wciąż nowych źródeł, kopał od spodu. Gdy słyszymy eksperymenty Samiyama, Daedelusa, Flying Lotusa, wprost nie sposób nadać im podobnego znaczenia. To rewolucja, której korzenie są znane nawet naszym rodzicom, o ile pamiętają jeszcze mistyczną twórczość Sun Ra czy progresywne ucieczki Return to Forever. Zmieniły się po prostu środki wyrazu i instrumenty. Teraz nie trzeba już wynajmować zespołu instrumentalistów, wystarczy dobry sprzęt i wyobraźnia. O ile jednak twórcy elektroniki z lat 90. skupiali się raczej na jak najlepszym wykorzystaniu samplerów i innych urządzeń me-
chanicznych, o tyle większość producentów Brainfeedera z ogromną chęcią sięga po żywe brzmienia, aby ich kompozycje zawierały w sobie nie tylko wizjonerstwo, ale też klasycznego, groove’owego ducha. Gdy wielu poprzedników wyżej wymienionych kompozytorów na siłę wręcz komplikowało swoje produkcje, czyniło je aż nad wyraz eksperymentalnymi, a przez to dostępnymi dla wąskiego grona słuchaczy, część bardziej „piosenkowych” numerów Thundercata czy Teebsa spokojnie mogłaby polecieć w popołudniowym paśmie zupełnie normalnej, choć stawiającej na ambitną muzykę rozgłośni radiowej. To na razie nie ma niestety przełożenia na listy sprzedaży, ale wydaje się, że muzycy skupieni w wytwórni z Los Angeles i tak nie mają prawa do narzekań, bo grają swoje sety DJ-skie (często uzupełnione żywymi instrumentami) pod każdą szerokością geograficzną, w dodatku dla publiczności, która rzeczywiście jest zainteresowana muzyką, a nie bywaniem w danym miejscu, bo tak wypada, bo taka jest moda. „Nie spodziewałem się, że tak szybko uda nam się namieszać, że nasze albumy będą tak dobrze przyjmowane. To świadczy o tym, że zmierzamy w dobrą stronę i rzeczywiście wnieśliśmy coś nowego, czego oczekiwali ludzie. Jeśli ktoś jednak myśli, że sukces Brainfeedera mógłby jakkolwiek zmienić nasz punkt widzenia muzyki i spowodować, że zaczniemy iść na skróty - srogo się myli! To dopiero początek rewolucji, a nasza armia stale rośnie w siłę” - deklaruje Flying Lotus. Trzymamy za słowo. TEKST: Andrzej Cała
29
stories about big falls The Plastic People Of The Universe
The Plastic People Of The Universe
Historia muzyki zna wiele przypadków, kiedy wykonawcy buntowali się przeciwko utartym schematom, obowiązującym normom społecznym czy nawet władzy. Artystyczna opozycja nabiera jednak zupełnie innego wymiaru, jeżeli pojawia się w niedemokratycznym ustroju, kiedy za próby zachowania niezależności można zapłacić wolnością, a nawet życiem. W takich warunkach przyszło egzystować czeskiej grupie The Plastic People Of The Universe, muzykom, którzy zasługują na uznanie nie tylko za swoją twórczość, ale także za niesamowitą odwagę i determinację, którą przez wiele lat się wykazywali.
P
oczątki opowieści sięgają pierwszej połowy lat sześćdziesiątych minionego wieku. Na fali popularności takich grup jak The Beatles i The Rolling Stones, nie tylko na Zachodzie Europy, ale także w krajach znajdujących się po ciemnej stronie żelaznej kurtyny, zaczęły powstawać zespoły podążające za nową, rock’n’drollową modą. Bigbitowe dziedzictwo polskiej sceny muzycznej może dziś robić wrażenie, ale tak naprawdę to Czechosłowacja wydaje się być miejscem, w którym nurt ten przeżywał prawdziwy rozkwit. Sprzyjał temu wyjątkowy klimat społeczny, który ogarnął ulice Pragi i Bratysławy w epoce dzieci kwiatów (niebagatelny wpływ na to miała wizyta amerykańskiego poety Allena Ginsberga w 1965 r.), początkowo nieco skrępowany przez niekorzystną sytuację polityczną, w państwie rządzonym twardą ręką przez komunistę Anatonina Novotnego, a później już w pełni rozkwitły, choć tylko przez krótką chwilę, w okresie Praskiej Wiosny. Świadkowie tego, co
30
działo się w Pradze w pierwszej połowie 1968 r. mówią wręcz o tym mieście jako o wschodnioeuropejskim San Francisco. Z perspektywy czasu, znając realia socjalizmu w krajach pozostających pod wpływem Związku Radzieckiego, nietrudno zrozumieć, dlaczego ta artystyczna i światopoglądowa idylla nie mogła trwać zbyt długo. Resztę dopowiada historia – inwazja wojsk Układu Warszawskiego ostatecznie stłamsiła czeskie i słowackie dążenia do obyczajowej i politycznej wolności. Za sprawą wdrażanej przez nową władzę tzw. „normalizacji”, wszystko miało wkrótce wrócić do „normy”… Nie można w pełni pojąć tragizmu The Plastic People Of The Universe bez znajomości historii, dlatego krótki rys jest niezbędny. Zespół założył Milan Hlavsa w 1969 roku, niespełna miesiąc po inwazji, jako wyraz buntu przeciwko nowemu porządkowi. Zainspirowana brytyjskim rock ‚n’ rollem i amerykańskim jazzem, ale
też muzyką Franka Zappy, Captaina Beefhearta i przede wszystkim The Velvet Underground grupa od początku była solą w oku dla komunistycznej władzy, tolerującej jedynie konserwatywnych wykonawców. Z kolei artystom rozpamiętującym światopoglądowe rozprężenie trudno było z dnia na dzień pogodzić się z narzuconymi ograniczeniami. Dlatego ich wersja psychodelicznego, symfonicznego rocka w połączeniu z inspirowanym kulturą hipisowską imagiem była niejako kontynuacją zamkniętego już rozdziału w czeskiej kulturze popularnej. Wprowadzając w życie „normalizację”, Rząd Czechosłowacji starał się wymusić na wszystkich krajowych twórcach uległość wobec socjalistycznej władzy - nakazywał im zmianę wizerunku (chodziło przede wszystkim o długie włosy i awangardowe ubiory), a także ingerował w ich repertuar i estetykę. Wiele grup poddało się tej jawnej formie cenzury, nie widząc innej możliwości na przetrwanie w nowej rzeczywistości. Wśród tych wykonawców, którzy odmówili wtedy współpracy, znaleźli się Plastic People. Od początku działalności puszczali oni dyskretnie oko w stronę zbuntowanej młodzieży, pisząc piosenki z tekstami nie mieszczącymi się w wyznaczonych przez obrońców moralnego porządku ramach. Nie krytykowały one systemu w sposób bezpośredni, wykorzystywały raczej satyrę opartą na absurdzie i abstrakcji. Dlatego władze państwowe, angażując wszelkie możliwe urzędy i instytucje, rozpoczęły krucjatę zmierzającą do eliminacji tej dysydenckiej formacji z artystycznej mapy kraju. Jeszcze w 1970 r. cofnięto im zawodową licencję, obierając tym samym możliwość zarobkowej pracy jako muzykom, używania instrumentów będących własnością społeczną oraz korzystania z sal prób i studiów nagraniowych. Plastic People kontynuowali karierę jako zespół amatorski, posługując się zdezelowanym sprzętem i wzmacniaczami zbudowanymi ze starych, tranzystorowych odbiorników radiowych. Jednak egzystencja w ustroju socjalistycznym była dla nich wyjątkowo ciężka i w zasadzie uniemożliwiała jakikolwiek rozwój artystyczny. Wiele lat później Paul Wilson, kanadyjski student z Oxfordu, który uczył Hlavsę i spółkę angielskich tekstów piosenek zachodnich wykonawców, a od roku 1970 okazjonalnie z nimi występował, wyznał, że przez pierwsza dwa lata kooperacji z zespołem, wystąpił on publicznie zaledwie piętnaście razy. W dodatku po koncercie w Pradze zakończonym bójką wywołaną przez milicję, Plastic People, w związku z negatywnym wpływem ich „chorobliwej” muzyki na społeczeństwo, dostali zakaz występowania w stolicy i zostali zesłani na prowincję. Mniej więcej w tym samym czasie kolektyw zasilił wybitny saksofonista Vratislav Brabenec. Od tego momentu grupa zdecydowała się śpiewać w ojczystym języku i skupiła się na dopracowaniu własnego, oryginalnego materiału, a jej brzmienie, prawdopodobnie jako odbicie dla otaczającej rzeczywistości, stało się mroczniejsze i bardziej przytłaczające.
w dyskografii czeskiej formacji. Pomimo zakazu rozpowszechniania w rodzimym kraju, winyle Plastikowych Ludzi trafiały do Czechosłowacji metodą „na Bacha” – szmuglowane w okładkach innych albumów z fikcyjnymi etykietami. Zespół doczekał się także wydanych w podobny sposób krążków „Pašijové hry velikonoční” (1980), „Co znamená vésti koně” (1983) i „Půlnoční myš” (1987). Tymczasem brak promocji i dystrybucji muzyki nie był wcale jedynym ani nawet najpoważniejszym problemem. Oficjalny zakaz koncertowania powodował, że każda impreza, na której zespół występował na żywo, automatycznie stawała się nielegalna, a udział w niej groził wszystkim obecnym poważnymi sankcjami. Mimo to grupa zapraszana była do gry na weselach krewnych i znajomych, które przeradzały się w prywatne koncerty, celowo organizowanych na trudno dostępnych terenach wiejskich. Informacje rozpowszechniane były pocztą pantoflową wyłącznie wśród zaufanych osób najwyżej na dzień przed wydarzeniem (albo wręcz kilka godzin wcześniej), ale milicja i tak, dzięki sprawnemu aparatowi inwigilacji, zazwyczaj niezawodnie trafiała na miejsce przed lub w trakcie koncertu, skutecznie przerywając zabawę. Jeden z takich incydentów z 1974 roku, podczas którego spałowanych zostało kilkuset studentów z Pragi (część z nich została później aresztowana lub wydalona z uczelni), nazwano później „masakrą w Czeskich Budziejowicach”. Z czasem konsekwencje tego typu wywrotowej działalności stawały się coraz groźniejsze dla życia i zdrowia wszystkich uczestników. Na osoby pomagające w organizacji koncertów nakładane były kary grzywny i aresztu, a posiadłości, w których grywał zespół, były burzone, podpalane lub wysadzane w powietrze przez milicję, nierzadko jeszcze przed całkowitą eksmisją ich właścicieli. R
e
k
l
a
m
a
W miarę upływu czasu działalność artystyczna stawała się dla The Plastic People Of The Universe coraz trudniejsza. Brak dostępu do studia nagraniowego wraz z ogólną ułomnością rynku muzycznego w Czechosłowacji powodowały, że w praktyce nie istniała możliwość jakiejkolwiek dystrybucji nagrań wykonawców nie mających wsparcia ze strony państwa. Mimo to, zespół w miarę możliwości starał się utrwalać swoje dokonania, przede wszystkim te wykonywane na żywo i kolportować je wśród swoich znajomych i fanów. Około 1975 r. w posiadłości jednego z przyjaciół, Václava Havla (tego samego, który po latach został prezydentem wolnej Czechosłowacji!), położonej w oddali od terenów miejskich, odbyła się sesja nagraniowa, podczas której zarejestrowane zostały utwory napisane do tekstów kontrowersyjnego poety Egona Bondy’ego. Materiał przedostał się za granicę, gdzie zrobił ogromną furorę i w 1978 r. doczekał się edycji na płycie (bez wiedzy i zgody swoich autorów) pod nazwą „Egon Bondy’s Happy Hearts Club Banned”. Była to pierwsza oficjalna, przez wielu krytyków uważana za najlepszą płyta 31
W 1976 r. zdaniem władz państwowych miarka się przebrała. Po jednym z kolejnych bezprawnych występów, zorganizowanym w ramach trzeciej edycji festiwalu „Drugiej Kultury”, wszyscy członkowie The Plastic People Of The Universe zostali aresztowani wraz z innymi artystami należącymi do czeskiej podziemnej sceny muzycznej. Ich sprzęt i nagrania zostały skonfiskowane, a Paul Wilson wydalony z kraju. Komuniści wykorzystali tę okazję jako pretekst do zorganizowania pokazowego procesu, mającego na celu przedstawienie opinii publicznej członków Plastic People w jak najgorszym świetle i przykładne ich ukaranie za działalność godzącą w moralność oraz dobry smak. Muzykom zabroniono się myć i golić, aby na zdjęciach i podczas procesu wyglądali na pospolitych przestępców. Na szczęście o całej sprawie zrobiło się głośno na świecie i pod presją Amnesty International oraz innych organizacji walczących o prawa człowieka, komunistyczny reżim zreflektował, że pierwotny plan może mu przynieść więcej szkody, niż pożytku. Tym bardziej, że cała ta historia stała się bodźcem do konsolidacji patriotycznych środowisk w Czechosłowacji i powstania słynnej „Karty 77”, której jednym z czołowych inicjatorów był Václav Havel. Dzięki świetnej linii obrony i wsparciu płynącemu zza granicy, muzycy koniec końców dostali „tylko” wyroki w zawieszeniu. Ale władza absolutnie nie zamierzała spuszczać ich oczu. Do 1989 r. byli nieustannie prześladowani, aresztowani i regularnie bici. Jeden z członków zespołu, Ivan Jirous, spędził w więzieniach w sumie osiem lat...
przyjaciółmi postanowił kontynuować karierę, ale już pod nową nazwą (Pulnoc). Autorzy niektórych opracowań traktują Pulnoc jako naturalną kontynuację działalności The Plastic People Of The Universe, ale dzieje tej kapeli najpierw w młodej, a później całkiem dojrzałej demokracji nie są już tak wyjątkowe, jak pierwsze dwie dekady aktywności pod wcześniejszą nazwą. Chociaż przyznać trzeba, że muzyka Czechów dojrzewała niczym najlepsze wino i biorąc pod uwagę wyłącznie walory artystyczne, warto się z tymi nagraniami zapoznać. Plastic People byli dla czechosłowackiej młodzieży inspiracją, której znaczenie ciężko jest dziś przecenić. Wraz ze swoimi przyjaciółmi przyczynili się do powstania ruchu będącego swoistym odpowiednikiem polskich bikiniarzy. Hlavsa, Brabenec i spółka wykazali niebywałą cierpliwość i konsekwencję w walce z komunistycznym aparatem ucisku, choć w wywiadach nawet po latach starają się podkreślać, że ich celem nigdy nie była działalność wywrotowa. Oni po prostu walczyli o odrobinę wolności dla siebie i innych artystów, o możliwość swobodnego wykonywania muzyki i każdej innej formy sztuki. W normalnej, demokratycznej rzeczywistości ci niezwykle utalentowani, twórczy ludzie założyliby prawdopodobnie jeden z najbardziej oryginalnych i wybitnych zespołów rockowych swoich czasów. Potwierdzają to nagrania, które przetrwały próbę czasu, zdradzając (pomimo dość marnej jakości dźwięku) ogromny potencjał i niesamowite umiejętności Czechów.
Lata 80. przyniosły nowy oręż w walce z socjalistycznym systePo odzyskaniu niepodległości przez Czechosłowację członkom mem - punk rocka. W całym bloku komunistycznym, w tym także w Czechosłowacji, niczym grzyby po deszczu zaczęły wyrastać pod- The Plastic People Of The Universe wreszcie dane było spotkać się ziemne, niezależne formacje buntujące się przeciwko narzuconemu z wieloletnim idolem - Lou Reedem. Pozostają zresztą przyjaciółmi siłą porządkowi. Znaczenie The Plastic People Of The Universe po dziś dzień, w równym stopniu doceniając wzajemne dokonania. stopniowo malało, a sam zespół po kilkunastu latach działalności stał Za namową Václava Havla, który przez wiele lat wspierał grupę finansowo, organizacyjnie i duchowo, reaktywowała się skrajnie zmęczony codzienną walką o byt i artysię ona pod oryginalną nazwą w 1997 r. z okazji styczną wolność. Na domiar złego, w 1982 r. jeden dwudziestolecia „Karty 77”, ale oprócz kilku jubiz jego muzycznych filarów, Vratislav Brabenec, zoPlastic People leuszowych koncertów nie zdecydowała na dłużstał ostatecznie złamany ciągłymi przesłuchaniami byli dla szą współpracę. Dwa lata temu po odrodzeniu i w obawie o bezpieczeństwo swojej dwuletniej w nowym składzie (zmarłego w 2001 r. Milana córki, wyemigrował do Kanady za cichym przyczechosłowackiej Hlavsę zastąpił Josef Karafiát) muzycy zarejestrozwoleniem władz. Z powodu nieustających remłodzieży wali i wydali nowy materiał zatytułowany „Maska presji, przemocy fizycznej i psychicznej ze stroinspiracją, której za maskou”. ny rządzących oraz regularnego przebywania znaczenie ciężko w aresztach, a także wskutek braku jednolitej wizji P.S. Inspiracją do napisania tego artykułu był dla mnie zbiór jest dziś dalszego rozwoju, grupa ostatecznie zakończyła felietonów Mariusza Szczygła „Gottland”, który wszystkim działalność w 1988 roku, nie doczekawszy słynprzecenić. czytelnikom serdecznie polecam. nej Aksamitnej rewolucji. Milan Hlavsa z kilkoma TEKST: Przemysław Nowak
32
cooperation SuperHeavy
Super(?)Eksperyment Aby odbiorca nie miał wątpliwości, że słucha supergrupy, ta ostatnia postanowiła uczynić kwestię bezsporną, nadając sobie adekwatną nazwę. Dziwi zatem fakt, że sceniczne wygi postawiły na nieśmiertelny tercet mający przedstawić ich... jako debiutantów, czyt. nazwa zespołu = nazwa albumu = nazwa piosenki.
P
atent pewnie wymyślił Jagger nie chcąc, żeby ekipa była postrzegana tylko i wyłącznie jako szczęśliwcy zaproszeni do współpracy przez sir Micka. Wokalista Stonesów jest bowiem centralną postacią tego przedsięwzięcia, a zdradza to nawet konstrukcja części utworów, w których przy wejściu weterana brakuje jedynie fanfar. Wydaje się, że projekt SuperHeavy został powołany do życia jako nienastawiona bezpośrednio na komercyjny sukces
Akcja Wspierania Karier. Artystom w niej uczestniczącym pozwoli ogrzać się nieco w blasku legendy, a Jagger, świetnie się bawiąc przypomni o sobie przed premierą nowego albumu The Rolling Stones - wszakże Keith Richards gra w kolejnych częściach „Piratów z Karaibów”. Wiecznie żywi Stonesi ewidentnie mierzą w pobicie rekordu i zgarniecie ponad pół miliarda dolarów podczas następnej trasy koncertowej.
33
Oprócz autopromocji w SuperHeavy chodzi o dobrą zabawę. jak do tej pory albumu Eurythmics. W tym numerze także wokal Joss Muzycy o tak różnym stylistycznym rodowodzie nie mogli zde- Stone jest niebezpiecznie podobny do śpiewu Annie Lennox. Egzocydować się na nagranie nowej płyty któregokolwiek z nich. Po- tycznego aromatu całości dodaje „Satyameva Jayathe”, czyli akcent szukali najbardziej rozsądnego rozwiązania i do reggae-bulionu bollywoodzkiego kompozytora. Rahman udziela się w piosence wododali charakterystyczne dla siebie przyprawy. Duży wpływ na kalnie, a orkiestracja i syntezatorowe solo mają zapewne za zadanie ostateczny kształt projektu miał Damian Marley. Dla niego ko- uczynić ten fragment albumu bardziej przystępnym dla hinduskiego operacja z artystami na co dzień poruszającymi się w innych sty- konsumenta. Zresztą wiecie, dewiza narodowa w tytule, część tekstu lach to nie pierwszyzna. Co więcej, ubiegłoroczny album „Distant w sanskrycie, zgranie premiery ze świętem państwowym Indii - coraz więcej mieszkańców subkontynentu pracuje na Relatives” nagrany razem z raperem Nasem, gdzie infoliniach, dokręca śruby w karoseriach tanich aut w jednym z utworów udziela się także obecna i kupuje huty stali, więc zapewne jakiś procent członkini SuperHeavy Joss Stone, zyskał bardzo poDuży wpływ z nich nie ściągnie tej płyty na lewo z internetu. chlebne opinie. Przez fakt, że Mick Jagger zdobył na ostateczny już jamajskie doświadczenia w trakcie współpracy Być może moje uwagi odnośnie zespołu i albuz Petrem Toshem na jego albumie „Bush Doctor”, kształt mu są nieco złośliwe, lecz prawdę mówiąc spodziewybór podstawowego stylu, wokół którego zostały projektu miał wałem się po tym projekcie czegoś więcej. „Miracle nagrane piosenki, wydawał się oczywisty. Ważne jest Damian Marley. Worker” jest przyzwoitym radiowym kawałkiem tutaj stwierdzenie „wokół”, gdyż „SuperHeavy” abi w odniesieniu do całości liczyłem, że „SuperHesolutnie nie należy traktować jako albumu reggae. avy” będzie nie tylko prezentacją co najwyżej poJakkolwiek nie uciekniemy od kingstońskich klimatów, nie oczekujcie, że A. R. Rahman oraz Dave Stewart dali się prawnych patentów uznanych artystów próbujących poruszać się sfotografować z jonitami w ustach, a Stone i Jagger zapuścili dre- na obrzeżach swoich muzycznych zainteresowań. Płyta nie jest co dy, wielbią Jah i zbuchani pociskają teksty o powrocie do Etiopii. prawda kiepska, a zmiksowane pomysły wszystkich twórców wydają W najlepiej znanym „Miracle Worker” mamy charakterystyczne się do siebie pasować, jednakże większość utworów to raczej dźwiępodcięcie, gadkę Marleya, liryki rozpisane na kilka głosów, chórki kowe puzzle, których stopień skomplikowania nie jest zbyt wielki. w stylu I Threes, ale piosenka promująca dzieło może mylić - reszta Przez to album ekipy Jagger-Marley-Rahman-Stewart-Stone rozpatrywać należy w kategorii interesującego, prawie na pewno jednoalbumu ma zdecydowanie bardziej koktajlowy charakter. razowego, imprezowego eksperymentu, który zaciekawi, lecz tylko I tak w „Never Gonna Change” odnajdziemy echa stonesow- przez kilka pierwszych przesłuchań. skich ballad, gitara przypomina tą z „White Horses”, lecz odartą z przebojowości, a w „Energy” odpowiedzialny za produkcję Stewart przemycił aranżację z „Power To The Meek”, piosenki z ostatniego TEKST: Witek Wierzchowski 34
reviews Apparat The Devil’s Walk Sasha Ring jest w gruncie rzeczy bardzo zajętym człowiekiem. Nie było sezonu, by światło dzienne nie ujrzała jakaś produkcja, w której brał udział, ale „The Devil’s Walk” to pierwszy autorski album Ringa od czasów świetnego „Walls” z 2007 roku. Od momentu, kiedy Apparat wydawał tamten krążek, wiele się w muzyce elektronicznej zmieniło. Dziś tym światem rządzą połamane bity, post-dubstepy i konstrukcje, których najdoskonalsze receptury tworzą takie postacie jak Flying Lotus czy z drugiej strony James Blake. Apparat zdaje się opierać panującym trendom i w dalszym ciągu podąża ścieżką, którą obrał cztery lata temu. Piosenkowa, popowa wrażliwość Sashy Ringa do spółki z uduchowionym, misternym, melancholijnym konstruktywizmem jego synthowo-downtempowej elektroniki,
zniewalające
nawiązującej do złotych czasów IDM-u, mimo bycia całkowicie „out of date” ciągle ma swój beznadziejny, romantyczny urok. Choć „Black Water” i „Song Of Los” nie umywają się do przebojowych highlightów z „Walls” („Holdon”, „Arcadia”), a brak wyrazistych, instrumentalnych kolaży pokroju „Useless Information” czy „Fractales” bywa odczuwalny, Ring udowadnia, ile znaczy kompozytorska klasa, wyobraźnia i umiejętności. Mimo sporego anachronizmu brzemienia nowa płyta Apparata to rzecz urokliwa i elegancka, doskonała i szalenie ładna muzyka tła, która od czasu do czasu może się też wcielić w role pierwszoplanowe.
piękno desperacji
Kasia Wolanin tańczyć mi się chce
Björk Biophilia Björk podąża za trendem, który wyznacza ostatnio m.in. Radiohead. Wyrzucamy ze studia kolejne instrumenty, raczej zapętlamy, wszystko opieramy na dźwiękach z laptopa. Oszczędność środków i ascetyczność to najbardziej charakterystyczne cechy tego wydawnictwa, przez co na pierwszy plan wysuwa się głos wciąż świetnie dysponowanej Islandki. Ponadto trudno tutaj o piosenki, takie z refrenem i zwrotką, co jest szczególnie ciekawe zważywszy na fakt, iż na poprzedniej płycie Björk właśnie do tych refre-
nów wróciła. Niektórzy tę muzykę uznają za szkice, niedokończone pomysły na utwory. Ale tak naprawdę melodie nie są tu ważne, „Biophilia” nie ma wpadać człowiekowi w ucho, podkłady często wręcz atakują kakofonią. Lepiej przyjrzeć się eksperymentom artystki z formą poszczególnych kompozycji. To zdecydowanie najbardziej eksperymentalna i zimna płyta Björk. Na mojej półce wyląduje pewnie zaraz obok „Tommorow, In A Year” The Knife. Marcel Wandas
wieczór, lampka wina i...
przeszło obok, nie zauważyłem, że było
Braid Closer To Closed EP Ponad dekada minęła od czasu kiedy Braid był zespołem w klasycznym znaczeniu słowa. Sytuacja z tą kapelą i jej liderem jest mniej więcej taka jak z opisywanym niedawno na łamach „EN” Daveyem von Bohlenem z Maritime. Braid cieszyli się sławą podobną do The Promise Ring i to w tym samym środowisku. Około początku nowej dekady jedni i drudzy się rozpadli, ale zarówno Davey, jak i Bob Nanna założyli inne, bardzo udane projekty. Po dziesięciu latach nagrywania z Hey Mercedes i The City On Film, Bob i stara gwardia nieoczekiwanie powracają. Pytanie tylko, czy rzeczywiście powrót ten wnosi cokolwiek ciekawego? EP-ka „Closer
To Closed” zawiera trzy nowe nagrania oraz cover utworu Jeffa Hansona. Ten ostatni, czyli „You Are The Reason”, jest niestety najmocniejszym punktem w zestawie. „The Right Time”, „Universe Of Worse” i „Do Over” niebezpiecznie zbliżają się do nijakości. Reminiscencje indieemowych melodii z lat 90. w żaden sposób nie przekonują ani nie chcą chwycić, refrenów i energii zabrakło, kłania się za to lanie wody, a przypominam, że mowa o króciutkiej EP-ce. Radzę zresztą zerknąć na sam tytuł - marniej się nie dało? Przepraszam, ale ja lubię starego Braida i jego nowemu wcieleniu póki co mówię „nie”.
gwóźdź do trumny
Tajno Biav (Secret Marriage)
36
rozczarowanie
Łukasz Zwoliński
Čači Vorba Gdzieś na pograniczu Rumunii i Serbii. Cygański tabor, jakich zostało w XXI-wiecznej Europie niewiele, zatrzymuje się na wzgórzu. Powoli zbliża się zmrok, czas rozbić obóz na noc. Zaczyna się krzątanina, a pośród niej piątka muzyków przygotowuje się do wieczornego występu przy ognisku. Gdy już zaszło słońce, czas na tańce i muzykę. Z grupy artystów wyróżnia się ciemnowłosa dziewczyna, przygrywająca na skrzypcach i śpiewająca niezwykle pięknym głosem. Im później, tym repertuar zmienia się na bardziej nostalgiczny i pełen tęsknoty. Ten obrazek jest oczywiście zmyślony, ale pojawia się w mojej głowie za każdym razem, gdy słucham drugiej płyty lubelskiego zespołu. Przy pomocy tradycyjnych instrumentów Čači Vorba ożywiają muzykę Cyganów z Europy Południowej, Bałkanów i Karpat. Ich wersje piosenek mających nieraz setki lat, wydają się być tymi właściwymi. Nie silą się na unowocześnianie utworów, podchodzą do
dla wytrwałych
nich z należnym szacunkiem, ale bez czołobitności. Słychać, że są one bliskie artystom, jakby były ich autorstwa. Nie uciekają od dodawania im osobistego piętna - dwie piosenki to tradycyjne melodie z nowym tekstem. Największym atutem Čači Vorba jest Maria Natanson, wrocławianka, która w wieku 16 lat uciekła z domu i przez kilka lat żyła wśród Romów, jeździła w ich taborach i uczyła się klasycznych melodii. To doświadczenie zaprocentowało też tym, że piosenki na płytach zespołu Maria śpiewa w języku romskim, greckim albo (jak w „Pristana Si Rada”) po bułgarsku. Swoje własne teksty wokalistka również pisze w romskim, co dodaje całości poczucia autentyczności. Druga płyta Čači Vorba podobnie jak pierwsza jest albumem niezwykle pięknym.
Michał Wieczorek
smaczny deser
absolutnie odkrywcze
Crystal Antlers Two-Way Mirror Porządek jest domeną głupców, geniusz panuje nad chaosem. Z podobnego założenia wychodzą Amerykanie z Crystal Antlers. Gitary kalifornijskiego kwintetu pod królewską wodzą Johna Kinga już od debiutanckiej EP-ki sieją prawdziwy popłoch, umiejętnie utrzymywany w ramach tradycyjnej kompozycji. Chaotyczność jest pozorna, wszystko bowiem (tak jak choćby u The Mars Volta) spajają przebijające się przez instrumentalną kakofonię melodie. Poplątane, szalenie intensywne numery tandemu Rodriguez-Lopez & Bixler-Zavala nawoływały kiedyś do revivalu klasycznego, psychodelizującego rocka lat 60. i 70., teraz podstawą hałaśliwej gęstwiny Crystal Antlers okazują się niemal bliźniacze fascynacje. „Two-Way Mirror” (pozostając w garażu) dalekie jest jednak od klarownej Rubinowskiej produkcji „De-Loused In
The Comatorium”. Obecność znanych nazwisk ograniczono tutaj do strony graficznej, którą powierzono w ręce Raymonda Pettibona odpowiedzialnego za legendarne artworki Sonic Youth czy Black Flag. W porównaniu z poprzednimi wydawnictwami Rogaczy, posunięte do granic szaleństwo „EP” zwolniło miejsce obecnemu już na „Tentacles” piosenkowemu konkretowi, pozostawiając jednocześnie wyżyłowany emocjonalnie wokal. Andrew Bell przechodzi sam siebie wtórując strunom kolegów heroicznymi emo-zaśpiewami. Rozwrzeszczane „By The Sawkill” czy przede wszystkim świetne „Dog Days” posiadają znamiona rockowych klasyków, którymi przed kilkoma dekadami niewątpliwie by się stały. „They are more than just songs to us, they are solid gold” - w takiej sytuacji nie wypada się nie zgodzić z widniejącym na okładce napisem. Kamil Białogrzywy
The Drums Portamento Za totalnie nieuzasadniony, niepoprawny optymizm polubiliśmy w 2010 r. tych chłopaków z Nowego Jorku. Mieli w sobie solidną porcję spontaniczności i niewymuszonego luzu. W niespełna rok po wydaniu debiutanckiego krążka The Drums prezentują swój kolejny album, jeśli chodzi o warstwę muzyczną – niemalże identyczny, jeśli chodzi o wydźwięk - zgoła odmienny. Już nie surfują beztrosko, ale zastanawiają się nad mroczną stroną świata („Book Of Revelation”), śpiewają mało radośnie o tym, że chcieliby coś
kupić ukochanej dziewczynie, ale niestety nie mają pieniędzy („Money”), manifestują brak pewności siebie i obawy o przyszłość („How It End”). „Portamento” stanowi więc w gruncie rzeczy gorzki rewers „The Drums”, ale pytanie brzmi, czy w przypadku takich młodziaków tego typu ponuractwo w ogóle powinno mieć miejsce? Druga płyta nowojorczyków nie jest kiepskim albumem, stanowi jednak niemrawą kontynuację brzmienia, które w sympatycznej, optymistycznej wersji miało rację bytu. Gdy zabrakło słońca i uśmiechu, nie można już odnaleźć nic fajnego w tej retro-poprawnej muzyce. Kasia Wolanin
The Envy Corps It Culls You Dziewiąty studyjny album Radiohead to odwrót Brytyjczyków od minimalistycznej formy „The King Of Limbs” i powrót do okresu dzielącego dwa wcześniejsze krążki. Tak niewątpliwie należałoby rozpocząć tę recenzję, gdyby nie fakt, że ostatnia studyjna wizyta oksfordczyków miała miejsce na początku tego roku, a „It Culls You” okazuje się być dziełem... Amerykanów. Rzecz nie do uwierzenia po zapoznaniu się z trzecią już płytą bliżej nieznanego The Envy Corps, których zdumiewające podobieństwo do ekipy Thoma Yorka podpada prawdopodobnie pod któryś z paragrafów prawa międzynarodowego. Grupa z Iowy nie próbuje nawet tuszować jednoznacznych „zrzynspiracji”, opierając „swoje” brzmienie na syntezie dynamicznych gitar, delikatnej elektroni-
ki i wprost identycznym z Radiogłowymi wokalu. Sprowadzanie TEC tylko i wyłącznie do roli niezwykle zręcznego cover bandu uniemożliwia jednak niezły poziom kompozycji, garściami czerpiących z piosenkowości „Hail To The Thief” i „In Rainbows”, a czasami także z albumów wcześniejszych. „Ms. Hospital Corners” wydaje się odpowiednikiem „Where I End And You Begin”, „Dipsomania” podkrada co nieco z „The National Anthem”, a tego typu zestawienia można mnożyć, bo nawet podejście do budowania pojedynczych kawałków nie odbiega daleko od wizji twórców „OK Computer”. W kategorii „tribute” chłopakom z The Envy Corps należy się bez wątpienia jakieś błyszczące trofeum, pod względem artystycznym nie można niestety traktować ich do końca poważnie. Kamil Białogrzywy
The Field Looping State Of Mind Tytuł płyty w tym przypadku praktycznie mówisz wszystko - Axel Willner znów sięga po swoje repetycyjne, wciągające techno. Przez te kilkanaście minut, ile łącznie trwają „Is This Power” i „It’s Up There”, mamy wrażenie powrotu do ujmującego, chwytliwego klimatu „From Here We Go Sublime”, ale to trochę zmyłka, bo na „Looping Steta Of Mind” znaleźć można wiele nowych, dotąd raczej nieobecnych albo mało widocznych w twórczości Willnera elementów. W zapętlonych strukturach The Field pojawia się gęstość i osobliwy, syntezatorowy hałas, burząc tak dobrze pamiętane z pierwszego krążka
Szweda wrażenie przebojowości. Jego kompozycje na „Looping Steta Of Mind” zdają się być bardziej przemyślane, ciekawiej i lepiej wyprodukowane, ale nie do końca przystępne, nie wchodzące łatwo i od razu, choć pod tym względem utwór tytułowy w niczym nie ustępuje kompozycjom z debiutu Szweda. Oniryczne „Then It’s White” być może otrze łzy tych, którzy po The Field spodziewali się więcej delikatności i przystępności. W przypadku Axela Willnera najbardziej cieszy fakt, iż mimo konsekwentnego obracania się w kręgu monotonnego zapętlania różnorakich, starannie selekcjonowanych motywów, potrafi on szukać nowych rozwiązań - mniej oczywistych, niełatwych i w jakimś stopniu oryginalnych. Kasia Wolanin
37
Junior Battles Idle Ages Tak mogłaby brzmieć grupa Fall Out Boy gdyby zamiast schlebiać komercyjnym gustom zdecydowała się pokierować drogą bliższą punkowych korzeni. Junior Battles co prawda wybitnie punkrockowi nie są, ale już w ich przypadku mamy do czynienia z o wiele konkretniejszym i ciekawszym graniem. Radosne wokale napotykają mocne gitary i perkusję, która sprawia wrażenie wywodzącej się z hc. Wystarczy obejrzeć klip do wcześniejszego „Basements”, by załapać, o co tym kolesiom tak naprawdę chodzi. Na „Idle Ages” przoduje młodość, dobra zabawa i pozytywne podejście do życia. Grupa podkreśla nostalgię
względem piwnic i garażów, choć brzmienie ma już w dużej mierze popowe. Zwrotki i refreny nie są wynikiem jakiegoś dogłębnego komponowania, przeciwnie – album brzmi mimo wszystko trochę jakby szli na żywioł i nie zawsze do końca wiedzieli co chcą zrobić („Alternate 1985”). Jednak energią, gang wokalami, kombinowaniem, by nie było przewidywalnie (nawet jeśli nie zawsze wychodzi to super) muzycy potrafią ukryć niedostatki. Podsumowując - debiut Junior Battles to próba ujęcia poppunkowego nawalania w nieco inny sposób. Udana najwyżej połowicznie, ale pozostawiająca dobre wrażenie. Łukasz Zwoliński
Kasabian Velociraptor! Trudno o muzyków z bardziej nadętym ego. Przy okazji promocji „Velociraptor!” Sergio Pizzorno pożalił się w mediach, że jego zespół nie czuje na plecach żadnej konkurencji. Szkoda tylko, że powiedział to w momencie, w którym Kasabian nagrało najsłabszą płytę w karierze, która przepadnie z kretesem w podsumowaniach rocznych. Ogromnym wypaczeniem byłoby nazywanie „Velociraptor!” kiepską płytą. Ale zachwycanie się nią można uznać za jeszcze większy błąd. Apetyty były spore, bo promujące całość „Days Are Forgotten” oraz „Switchblade Smiles” kipiały mocą, energią i ciężarem. Szkoda tylko,
że oprócz tego na „Velociraptor!” znalazły się jeszcze dwa, może trzy dobre numery. Na pewno nieźle wypadają transowy „Acid Turkish Bath” i oparty na fajnym beacie „Re-wired”. Ale już „Goodbye Kiss” i „La Fee Verte” to potworne, rozlazłe męczybuły. Miejscami Kasabian niebezpiecznie nudzi, zbliżając się nawet do Oasis. Numer tytułowy miał być zabawnym żartem, ale bufonowaty zespół niespecjalnie potrafi żartować. „Velociraptor!” zapowiadał się imponująco. Może lepiej byłoby wybrać gorsze single, być może zmniejszyłoby to oczekiwania. A tak musimy rozpatrywać tę (wciąż dobrą) płytę w kategorii rozczarowania. Maciek Kancerek
Lord Stereo Lord Stereo Warszawskiej scenie przybyło kolejne dziecko. A jakich ma ojców! Chłopaki z Black Tapes, Vavamuffin, El Dupa i miliona innych projektów. To dziecko ma jedną pasję - rock. Wiecie, taki prawdziwy, męski, sfuzzowany, a nie jakieś popierdółki w stylu Kings of Leon. Poza niszczeniem głośników hałasującymi gitarami Lord lubi też stare filmy fantastyczne. Tyle można dowiedzieć się z okładki i tytułów piosenek na debiutanckiej płycie Lord Stereo. I po włączeniu muzyki okazuje się, że intuicja nie zawiodła. Twórczość zespołu sku-
pia się hard rocku rodem z lat 70. Siarczyste riffy, bujająca sekcja rytmiczna, zachrypnięty wokalista, mnóstwo organów Hammonda. Z nowszej historii, niektóre riffy przypominają najlepsze lata Fu Manchu i Kyuss. Dlatego debiut Lord Stereo ma jedno przeciwwskazanie - nie słuchajcie tej płyty w samochodzie, zapłacicie spory mandat. Klasyczność brzmienia stawia warszawian blisko takich zespołów jak Wolfmother czy Rival Sons, na szczęście w odróżnieniu od Australijczyków i Amerykanów muzyka Lorda jest pełna luzu oraz humoru. I chyba dlatego tak dobrze się słucha tych sześciu piosenek. Michał Wieczorek
Male Bonding Endless Now Legendarna wytwórnia Sub Pop znacznie rozszerzyła w ostatnich miesiącach swój katalog, otwierając się na brzmienia, które do tej pory nie były jej domeną - od chilwave’owych westchnień Washed Out, przez post-rockowe pejzaże Mogwai, aż do dreampopowych kołysanek Still Corners. Male Bonding wydają się być w tym gronie największymi konserwatystami, wyrastając z najbardziej tradycyjnego pnia amerykańskiego labelu. Brytyjczycy nad wyraz miłują gitarową prostotę w obrębie zwartych, oldschoolowych kompozycji, które niczym walki Andrzeja Gołoty byłyby w stanie zmieścić się w całości w ramówce „Teleexpressu”. W przypadku docenionego po dwóch stronach Atlantyku „Nothing Hurts” żadna z piosenek nie przekroczyła trzech minut, tak jak-
38
by angielski tercet musiał koniecznie wyrobić się w opłaconym studyjnym kwadransie. Pozbawione debiutanckiego pośpiechu „Endless Now” łamie tę barierę kilkukrotnie, głaszcząc piosenki bardziej miękkim brzmieniem. Nadal jednak dominują dość gęsto ciosane akordy, garażowa produkcja i nieskomplikowane melodie towarzyszące snującemu się wokalowi Johna Webba. Wbrew rodowodowi grupa z Londynu odcina się od rodzimego poletka inspiracji, wymazując także wpisaną do paszportu nazwę indierockowego Seafood, w którym brylował niegdyś basista Kevin Hendrick. W żyłach Male Bonding płynie amerykańska krew, a sami członkowie wychowywali się raczej na nagraniach Pixies i Dinosaur Jr. aniżeli na wyspiarskiej tradycji, chyba że wyjątek będzie stanowić tutaj szkockie The Vaselines. Krótko, zwięźle i na temat. Kamil Białogrzywy
Maria Taylor Overlook Zawsze przekładałem ciche, romantyczne dziewczyny nad te imprezowe i hałaśliwe. Nawet jeżeli w pierwszym przypadku może nieco powiać nudą, to ciepło, urok i komfort wynagradzają wszystko. Maria Taylor znana z duetu Azure Ray po raz trzeci udowadnia, że bliżej jej do staroświeckiego, gitarowego balladowania, niż modnych, hipsterskich brzmień. Już przed sięgnięciem po „Overlook” wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać. Nie da się ukryć, że Maria trochę zamula - jej kompozycje są dość przewidywalne, jednakże parafrazując wokalistkę Muzyki Końca Lata „z Taylor nie jeden by zamulił”. Co z tego, że jest monotonnie, skoro powtarzające się czynniki to ładne melodie i pięk-
ny głos, który wręcz wydaje się stworzony do nucenia kojących kołysanek? Zresztą nie tylko na nastroju opiera się ten krążek. Wciąż da się tu wyłowić piosenki świetne same w sobie. Choć przy takim „Happenstance” o chłodnej nocy w Alabamie można porządnie ziewnąć, to przykładowo otwierający całość „Masterplan” jawi się pierwszej klasy pop-rockiem z wbudowanym elementem niepokoju (kreująca napięcie perkusja i klawisze). Rewelacyjnym nowego albumu pani z Saddle Creek nazwać się nie da. Jeśli jednak ktoś ceni sobie przyjemne nudzenie w alt-country’owej stylistyce, nowe wydawnictwo Marii Taylor może okazać się dla niego bardzo przydatne.
Łukasz Zwoliński
Mates of State Mountaintops Mogła być całkiem zgrabna popowa płyta, wyszła średnia, z kilkoma przebojami. Muzykalne małżeństwo - Kori Gardner i Jason Hammel po raz trzeci w barwach Barsuk Records serwuje nam album czysto rozrywkowy. Dziesięć kawałków w bardzo przystępnej formie taneczno-piosenkowych, żywiołowych hitów. Coś wystarczająco niealternatywnego, by zaciekawić niedzielnego słuchacza, ale jeszcze na tyle indie, aby sięgnął po to przeciętny „niezal” (skojarzenia z zeszłorocznym The Naked And Famous wskazane). Nie wyobrażam sobie, żeby nie podobało się komuś wakacyjne, chwytliwe „Sway”, które przydałoby się poznać chociaż miesiąc wcześniej w okolicznościach kapryśnego, polskiego lata. „At Least I Have You” podobnie jak kilka innych numerów na „Mountaintops” w całkiem miły sposób wykorzystuje lekko
eightiesowe klawiszowe linie. Szalenie rytmiczne, sympatyczne ponad miarę „Total Serendipity” sięga jeszcze dalej, cały czas zachowując współczesne czucie. Wyżyn kompozycyjnych duetowi nie udało się osiągnąć, na listach roku raczej się z nimi nie zobaczymy. Optymizm i bezpretensjonalność zawarte tutaj nie pozwalają jednak na negatywne odczucia. Krążek brzmi jakby twórcy mieli przy jego tworzeniu masę przyjemności i dobrej zabawy, a to (jakżeby inaczej) w szczerej postaci udzieli się również słuchaczowi. Łukasz Zwoliński
R
e
k
l
a
m
a
Neon Indian Era Extrana Wiadomo, że tanim chwytem zaskarbili sobie w niecałe cztery i pół minuty miłość polskich fanów (utwór „Polish Girl”), ale trzeba Neon Indian oddać to, iż w gruncie rzeczy cała ich płyta zasługuje na sporą dawkę sympatii. „Era Extraña”, choć nie pozbawiona czysto technicznych mankamentów i krótkimi momentami rażącego wręcz, produkcyjnego niechlujstwa, ucieka prostym, chillwave’owym schematom. Tam gdzie szmery i przestery, tam proste skojarzenia z shoegaze’m, a w tym rejonach właśnie kręci się druga, najbardziej przebojowa po „Polish Girl” piosenka na albumie, czyli „Hex Girlfriend”. Kąśliwym, soczystym bitem ukrytym za wyreżyserowanymi nieczystościami urzeka i zaraża jednocześnie „Halogen (I Could Be A Shadow)”. Futurystycznie brzmi cała końcówka płyty od „Future Sick” do „Arcade Blues” - w tym bałaganiarstwie i chaosie jest szaleństwo i metoda. Neon Indian postanowili być przesadnymi naturalistami, nie dbać o sterylność, ale zatroszczyć się o odpowiednią porcję wariactw i nieoczywistości. Bo z „Era Extraña” to jest trochę tak, jak z oglądaniem zachodu słońca przez lornetkę, która okazuje się dziecięcym kalejdoskopem i dlatego może dawać wiele niespecjalnie uzasadnionej radości. Kasia Wolanin
39
Nurses Dracula Członkowie nowojorskiej sceny psychodelicznego popu musieli wybrać się daleko poza granice Manhattanu, żeby znaleźć w końcu czwartego do brydża. Chicagowskie trio Nurses w zasadzie już na znakomitym „Apple’s Acre” zaproszone zostało do stolika, gdzie karty rozdają Yeasayer, Suckers i Grizzly Bear. „Dracula” ma za zadanie tylko przypieczętować ich pozycję w tym doborowym towarzystwie. Nie jest to jednak zadanie najprostsze, ponieważ poprzednim albumem Pielęgniarki zawiesiły poprzeczkę, a raczej życiodajną kroplówkę mniej więcej na wysokości drugiego piętra. Ekipa Chapman-Bowers-Mitchel w 2009 r. zaczarowała fanów folku, operując gamą sprawdzonych trików - chwytliwymi melodiami obudowanymi w gwizdy, harmonie,
wyrafinowane aranże oraz charakterystyczny marudny wokal a la Neil Young. Ten sam zabieg starają się powtórzyć teraz, tyle że ze zdecydowanie gorszym skutkiem. Nowy materiał pozbawiony jest prób zróżnicowania palety barw, zarówno w kontekście nastroju, jak i brzmienia. Każdy kawałek osadza się na podobnym, lekko plemiennym rytmie, a kolejnych hitów pokroju „Technicolor” czy „Mile After Mile” trudno szukać nawet ze świecą w dłoni. Taką rolę w ostateczności mogłyby pełnić „Fever Dreams” i „You Lookin Twice”, ale koniec końców stawianie w jednym rzędzie utworów z obu krążków przypomina porównywanie Krzysztofa Globisza z Krzysztofem Ibiszem. Różnica niewielka na papierze, w bezpośrednim starciu ukazuje niestety dwa różne, odmienne światy. Kamil Białogrzywy
Omar Souleyman Haflat Gharbia: The Western Concerts Na okładce „Haflat Gharbia...” filigranowy Syryjczyk o aparycji bliskowschodniego watażki jest uwieczniony na chwilę przed wejściem na scenę, w garderobie, gdzie przeistacza się w zwykłego gościa grającego po weselach w najnowszą niezal gwiazdę dla zblazowanych, zachodnich dzieciaków. Czwarty album Souleymana wydany dla Sublime Frequencies nie wyjaśnia do końca zagadki popularności muzyka na Zachodzie, ale daje kilka wyraźnych wskazówek, bo choć muzyka Syryjczyka pozostaje bez zmian, „Haflat Gharbia: The Western Concerts” jest nową jakością. I to dosłownie - poprzednie płyty Souleymana posiadały bez mała piwniczne brzmienie, były zgrywane z kaset. Tutaj mamy do czynienia z krystalicznie czystym dźwiękiem i nie ma to negatywnego
wpływu na odbiór specyficznej twórczości Syryjczyka oraz jego współpracowników, Rizana Sa’ida i Alego Shalena. Transowość mieszanki dabke, choubi, kiczowatej elektroniki została uwydatniona dzięki profesjonalnej produkcji i jest jeszcze bardziej porywająca, czego najlepszym przykładem są „Mawal Hejaz”, które rozpoczyna album oraz „Kaset Hanzel”. Oba powolne i dostojne, upalone haszyszem oraz pustynią, a pomiędzy nimi jest godzina jazdy bez trzymanki. Również narkotycznej, ale bardziej naspidowanej, niż wyluzowanej. Za te narkotyczne efekty odpowiadają przede wszystkim dwaj współpracownicy Omara, niesłusznie pozostający w cieniu, bo zarówno grający na klawiszach Sa’id, jak i Shalen, który wyprawia cuda na elektrycznym sazie, są po prostu świetnymi muzykami. I do tego ten natchniony, ale stoicki glos Omara. Michał Wieczorek
Oupa Forget Stojący za projektem Oupa Daniel Blumberg najwyraźniej nie lubi siedzieć w miejscu. Jeszcze kilka wiosen temu ochoczo wycinał melodyjne refreny w nieźle rokującym Cajun Dance Party, lecząc tym samym brytyjskie indie z całkowitego upośledzenia. Na początku tego roku powrócił natomiast do świata żywych z grupą Yuck, tworem zdecydowanie bardziej niezależnym niż macierzysta kapela. Teraz, znany i doceniony, wraz z wyjęciem z szafy dawnych szkiców i schowaniem tam gitary, zapragnął wystawić emocje słuchaczy na poważną próbę. Bazujący tylko i wyłącznie na niemal kobiecym głosie autora i łzawych uderzeniach klawiszy „Forget” wychodzi z niej w sposób
absolutnie zwycięski. Liryczny minimalizm debiutanckiej propozycji Oupy lokuje Blumberga niedaleko przeszywających wyznań Mike’a Hadreasa aka Perfume Genius zawartych rok temu na świetnym, klimatycznym „Learning”. Wbijające wzrok w podłogę piosenki w rodzaju kawałka tytułowego czy najlepszego w zestawie „Waiting For The Car” ukazują z kolei bliską więź z Markiem Kozelkiem, który na płytach Red House Painters potrafił wytworzyć podobnie depresyjny, przesycony melancholią klimat. Aż strach pomyśleć, czym jeszcze jest w stanie zaskoczyć Daniel Blumberg, jeśli jego szuflady wciąż kryją podobnego kalibru zapiski, a przeszłość obfita jest w tyle bolesnych rozstań. Kamil Białogrzywy
Pepper Rabbit Red Velvet Snow Ball Luc Laurient i Xander Singh nie cieszyli się zbytnio palącym słońcem Los Angeles, cały ubiegły rok siedząc w głębokim cieniu. Wydanie wspaniałego „Beauregard” nie przysporzyło kalifornijskiemu duetowi ogromnej rzeszy wyznawców, mimo że debiutancka płyta aż prosiła się o zwrócenie na nią bacznej uwagi. Ostatecznie skończyło się tylko i wyłącznie na uznaniu części blogosfery, gdyż większość opiniotwórczych serwisów promocję katalogu Kanine Records ograniczyła do hype’u młodzieńców z Surfer Blood. Na nic zdały się więc niezwykle udane próby przełożenia na folk-popowy język inspiracji Grizzly Bear czy wsparcie udzielone ze strony kolegów z Local Natives. Rok po artystycznym sukcesie pozbawionym rozgłosu Pepper Rabbit aplikują
40
o rozgłos, niestety pozbawieni sukcesu - w studiu. Nowe piosenki powstały zbyt szybko, próbując załapać się chyba na słoneczne skrawki schyłku lata, na co wyraźnie wskazuje bardziej pogodny wydźwięk całości. Brakuje im jednak ostatecznego szlifu, a potencjalne przeboje „Rosemary Stretch” i „Allison” nie mają w sobie tej szlachetności znanych z debiutu „Song For A Pump Organ” czy „Send In The Horns”. Co prawda nadal może intrygować brzmieniowe bogactwo i dbałość o detale, którymi zaledwie dwójka muzyków potrafiła napakować przestrzeń „Red Velvet Snow Ball”, problem polega na kompozycyjnym regresie. Trudno poruszać się do przodu czubkiem nosa dotykając ściany, a w takiej właśnie pozycji zastajemy tutaj Pepper Rabbit.
Kamil Białogrzywy
Primus Green Naugahyde Patrząc na Lesa Claypoola podczas tegorocznego Opener’a trudno było uwierzyć, że to gość od „Too Many Puppies”. Amerykański basista wydoroślał, dość radykalnie zmienił image. Zmieniła się również muzyka jego zespołu. Nowe wcielenie Primusa jest bardziej wyrafinowane i gustowne, choć od pierwszych dźwięków „Green Naugahyde” wiemy, że to wciąż Primus. Wirtuoz basu potrafi zawstydzić wszystkich jazzmanów razem wziętych, ma przy tym zdolność do pisania fantastycznie lekkich, bujających numerów. W obrębie jednego tylko „Last Salmon Man” będącego czwartą częścią „Fisherman’s Chronicle” grupa porusza się po kilkunastu stylach muzycznych, żonglu-
jąc niby wedle własnego uznania. Jeśli ktokolwiek inny miał głowę do tak karkołomnych połączeń, to chyba tylko Frank Zappa. Utwory Primusa od zawsze napędza bas lidera. W tym obszarze nie zmieniło się zbyt wiele. Podobnie sprawa ma się z wokalami, które w przypadku amerykańskiej formacji nigdy nie ośmielały się wysuwać na pierwszy plan. „Green Naugahyde” jest pierwszym pełnowymiarowym albumem Primus od 1999 roku. Grupa niespecjalnie ogląda się na trendy, ale nikomu to nie przeszkadza. Stopień skomplikowania muzyki Primusa sprawia, że każdy wyłowi tu dla coś dla siebie. Jedni mniej, inni więcej, ale nikt nie powinien się obrazić.
Maciek Kancerek
Psychocukier Królestwo Psychocukier to taki trochę rodzynek na polskiej scenie pod względem wydawania albumów, które zawsze w jakiś sposób są „pierwsze”. Zespół zawsze desperacko wręcz próbował dogonić swoje rosnące archiwum niewydanych kompozycji. Ale nic dziwnego, skoro na oficjalne ukazanie się nagranego już debiutu czekał cztery lata, a na drugim albumie znalazły się utwory napisane i ogrywane koncertowo podczas tego „zawieszenia”. „Królestwo” przełamuje ten schemat i choć zapowiadane od dwóch lat, jest pierwszym materiałem całkowicie premierowym, nieznanym z niezliczonych dem czy koncertów. Nie przełamuje za to za bardzo formuły - hipnotyzujące linie basu, transowa perkusja, proste motywy gitarowe i abstrakcyjne teksty, ale zdaje się być najbardziej zwarty materiałowo. Wypadły zarówno żarty, jak i dłuższe zabawy
z muzyczną formą. Piosenki trwają średnio po trzy minuty i byłyby wielkim popowym krokiem w stronę radia, gdyby nie to, że nie mają... refrenów. Muzyka Psychocukru zawsze była skoncentrowana raczej na rytmie i harmonii, niż na melodiach i teraz znajduje to swoje apogeum. Nawet te bardziej hitowe fragmenty jak „Gwiazda” mają swój magnes w postaci umiejętnego posługiwania się nastrojem oraz groovem, niż oczywistych wtrętów do nucenia, aż nam zbrzydną. I jako zespół inny od wszystkich znowu wygrywają, ponieważ nikt nie gra tak jak oni, nikt nie potrafi wziąć jednego podstawowego akordu i nie zmieniając w nim nic przywłaszczyć go sobie. I choć mają na koncie już trzeci świetny album, wciąż jeszcze nie doczekali się swojego opus magnum. Ale skoro dogonili już swoją przeszłość, to może uda się przy okazji „drugiej” płyty? Emil Macherzyński
Russian Red Fuerteventura Choć nazwa Russian Red jednoznacznie sugeruje wschodnią orientację, w rzeczywistości kryje się pod nią młoda, urocza Hiszpanka, która spróbuje przekonać Was do siebie swoją drugą płytą. Folkowe ballady i kilka żywszych piosenek o zabarwieniu country – tak w największym skrócie można opisać „Fuerteventura”. Artystka ma nie byle jakie wsparcie, album wyprodukował odpowiedzialny za płyty Belle & Sebastian Tony Doogan. Lourdes Hernandez, bo tak nazywa się wokalistka, sprawia wrażenie trochę wycofanej, zagubionej
dziewczynki. Niektóre z jej piosenek jak np. utwór tytułowy brzmią trochę naiwnie, zarazem wszystkie są bezpretensjonalne i na ogół dobre. W odpowiedniej dawce mogą przynieść wyciszenie i wlać w umysły słuchaczy jakiś wewnętrzny spokój. Bądźcie ostrożni i uważnie patrzcie pod nogi. Russian Red nie wyskoczy zza krzaka, nie spotkacie jej też otwierając lodówkę. Usiądzie w kącie i będzie grać swoje ballady. Jeśli zwrócicie na nią uwagę, prawdopodobnie przystaniecie na dłużej.
Maciek Kancerek
Ścianka Shifting The Night For Tomorrow Nie pierwsze to spotkanie Ścianki z remiksami, ale na pewno premierowe na taką skalę. Minialbum z jedenastoma przeróbkami spod ręki muzyków w większości anonimowych. Materiałem wyjściowym była kompozycja tytułowa, nie najlepsza w dorobku zespołu, przypominająca o dawnych słabościach Macieja Cieślaka do Mudhoney. W części zdominowanej przez konkursowiczów - pełny eklektyzm. Od wersji nieodległej od ściankowej estetyki kontrolowanego zgrzytu, przez popularny w latach 90. big beat, po kompletne odjazdy z graniem utworu na domowych perkusjonaliach i dubem włącznie. Albumy tego typu, koncentrujące się na sztuce przerabiania, zazwyczaj tra-
fiają w pustkę, jeżeli chodzi o odbiór i obawiam się, że i tym razem nie będzie inaczej. Bo choć inwencji nie brakuje, a poziom jest naprawdę przyzwoity, daleko temu wszystkiemu do funkcji czegoś więcej niż ciekawostki. I choć do przesyconej atmosferą Neu! wersji Mazurskich Ziół czy Maeyo wrócę jeszcze nie raz, to poza pokazaniem, z jaką wyobraźnią da się przerobić kawałek rozpisany na gitarę, bębny i wokal, „Shifting...” jako całość jest raczej w odwrocie. Ale to też wina rosnących oczekiwań względem naprawdę autorskiego materiału. W końcu Mieszanka Wedlowska nie zastąpi porządnego obiadu, nawet jeżeli miałby nim być schabowy z ziemniakami.
Emil Macherzyński
41
Sinusoidal Out Of The Wall Choć debiutancka EP-ka nie ustrzegła się pewnych wad, jako całość prezentowała się bardzo dobrze. Sinusoidal, niesieni pewną popularnością Adrianny Styrcz (uczestniczki „The X-Factor”), zaistnieli w świadomości Polaków budząc spore oczekiwania względem pełnowymiarowej płyty. Teraz już wiemy - „Out Of The Wall” spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje. Longplay ukazuje Sinusoidal z trochę innej strony. EP-ka była dość jednorodna, w tym przypadku duet zaprezentował znacznie szerszy wachlarz możliwości. Oczywi-
ście wciąż pozostajemy w klimatach trip hopu, downtempo i IDM, ale grupa pozwala sobie na znacznie więcej melodii i pulsu. Poprzednie wydawnictwo ociekało minimalizmem, tutaj dzieje się znacznie więcej, choć trudno mówić o aranżacyjnym przepychu. Sinusoidal bynajmniej nie zmienia muzycznego kierunku, skupia się raczej na rozwijaniu swojego stylu. Michał Siwak mówił na łamach „Electric Nights”, że jedynym utworem z EP-ki, który znajdzie się na płycie, będzie singlowy „Cookie With A Surprise”. Na zawartość „Out Of The Wall” składa się jednak w całości premierowy materiał. Maciek Kancerek
The Stubs The Stubs Debiutujący jako The Stubs warszawiacy tak naprawdę debiutantami nie są. Wszyscy grywali w różnych mniej lub bardziej trwałych projektach stołecznego, gitarowego undergroundu jak Blind Date, The Jordy Warsaws, Six Pack i inne zespoły, które można znaleźć tylko na MySpace. Najbardziej żałowałem rozpadu Jordych, ale już przestałem. Tomek i Łukasz znaleźli nowego perkusistę Radka, zmienili nazwę, ale pozostawili charakterystyczną muzykę. Nadal grają brudno, prosto i przebojowo. Rock ’n’ roll miesza się z punkiem w najbardziej pierwotnej postaci oraz bluesem - takie są momentami zagrywki gitary, ale
punkowa sekcja sprawia, że jeśli można by ich porównać do jakiegokolwiek zespołu bluesowego, to byliby to naspidowani The Black Keys (i z basistą). Brudne brzmienie i niechlujny wokal kieruje całość na północny zachód USA, do Seattle, a najbardziej słychać zespół Marka Arma - Mudhoney. Nie jest jednak tak, że The Stubs słuchają tylko cudzoziemców, „Ain’t Trick, Irene” spokojnie mógłby znaleźć się na debiutanckiej EP-ce rodzimego The Black Tapes. No właśnie, Black Tapes. Niekwestionowani królowie warszawskich gitar. Przynajmniej do niedawna - The Stubs depczą im po piętach. I tak samo mocno zmuszają do wstania z fotela i destrukcyjnego tańca. Michał Wieczorek
The Subways Money And Celebrity The Subways mają swój styl. Nirvanowe gitary, sfuzzowany bas, potężnie brzmiące bębny składają się na bardzo energetyczne i przebojowe piosenki. Znakiem rozpoznawczym stał się też dwugłos Billy’ego i Charlotte. Taka była ich pierwsza płyta. Na drugiej, wyprodukowanej przez Butcha Viga, doszedł ciężar i krzykliwy wokal w stylu Dave’a Grohla. Teraz, na trzeciej, Billy zostawia więcej miejsca na wokale Charlotte, a sam w kilku piosenkach gra solówki, co nie zdarzało mu się wcześniej. Słychać, że próbują kombinować nie wychodząc z założonych sobie stylistycznych ram. W tekstach Billy stara się zbytnio nie grzebać, ponownie skupiając się na problemach wkraczających
w dorosłych życie dwudziestolatków, choć tym razem tematem przewodnim jest pogoń za tytułowymi sławą i pieniędzmi. Nie jest jednak tak do końca różowo, „We Don’t Need Money To Party” brzmi jak „Turnaround” z poprzedniej płyty, które z kolei jest bliźniakiem „Oh Yeah” z debiutu. Takich przykładów autoplagiatu jest więcej. „Leave My Side”, „Lostboy” - zmieniają się tylko szczegóły jak cowbell czy większe natężenie krzyku. Trzeci krążek The Subways jest solidnym zastrzykiem energii i świetnych melodii. Ja to kupuję bez mrugnięcia okiem, ale czwarty longplay w takim samym stylu będzie już przesadą. Na razie czuję się jakbym ciągle miał 17 lat i bardzo mi się to wrażenie podoba. Michał Wieczorek
Tim Kasher Bigamy: More Songs From The Monogamy Sessions Postscriptum do wydanego na jesieni 2010 albumu „The Game Of Monogamy”. Garść piosenek wystarczająco dobrych, by warto było coś z nimi zrobić, praktycznie nie ustępujących poziomem materiałowi z debiutu lidera Cursive. Już przy odsłuchu rozpoczynających „Opening Night” i „No Harmony” można się zastanawiać, czemu tak udane kompozycje nie trafiły na płytę, kwitując kwestię klasycznym „bo nie pasowały do koncepcji artysty”. Pod względem klimatu, nastroju, mamy właściwie do czynienia z kawałkami tej samej układanki. O ile „A Bluer Sea” z udziałem damskiego wokalu i cover „Trees
42
Keep Growing” przyjaciółek Tima z Azure Ray trochę odstają, o tyle piękne „Lilybird And The Trust Fund Kid” lub „Run, Rabbit Run” namalowano tą samą paletą barw, co „Strays” i „Bad, Bad Dreams” rok temu. Najlepiej w zestawie i tak wypada „The Jessica”, ujmująca cały ten skromny, słodko-gorzki balladowy urok obydwu wydawnictw w niespełna trzech minutach. Na „Bigamy” nie ma mowy o odcinaniu kuponów ani działaniu wyłącznie dla die-hard fanów. Wbrew pozorom żaden z zebranych tu utworów nie brzmi jak „odrzut”, co w przypadku tego rodzaju wydawnictwa jest chyba najlepszą rekomendacją. Łukasz Zwoliński
Tori Amos Night Of Hunters Tori Amos zasłużyła sobie bez dwóch zdań na wierne i oddane, a do tego całkiem spore grono wielbicieli, którzy zawsze czekają na każdą kolejną jej płytę. Inna sprawa, że aktualnie wokalistka znajduje się na takim etapie swojej kariery, iż nikt poza fanami jej albumów specjalnie nie wygląda. Od blisko dziesięciu lat premiery wydawnictw Tori nie są specjalnie celebrowane, wydarzeniem pozostają właściwie tylko wśród wspomnianych słuchaczy. I to właśnie głównie oni zauważą, jak stylowym i w gruncie rzeczy fajnym powrotem do przeszłości (na dwóch płaszczyznach) jest dwunasty, studyjny album Amos. „Night Of Hunters” przywołuje akustyczne, proste, fortepianowe brzmienie „Little Earthquakes” - absolutnie kultowej pozycji w dys-
kografii Tori. Jednakże zamiast swoistej zadziorności na pierwszym planie słychać tu klasyczną staranność w instrumentarium i w ostatnich latach charakterystyczną dla wokalistki spokojną refleksyjność - w osiąganiu tego efektu pomagają Amos nowi muzycy, w tym klarnecista berlińskiej filharmonii oraz ceniony w Europie, polski kwartet smyczkowy Apollon Musagète. Tradycyjnie też „Night Of Hunters” to kolejny, koncepcyjny krążek wokalistki. Tym razem Tori wskrzesza wspomnienia o najznakomitszych kompozytorach w historii, pokazując ogromny wpływ ich muzyki, która stale inspiruje, także w XXI wieku. Jeśli wydaje się Wam, że na „Night Of Hunters” słyszycie Chopina, Bacha czy Debussy’ego, to będą właśnie te cytaty, po które sięgnęła wokalistka. Tylko Tori Amos potrafi zrealizować taki koncept z niesłychaną elegancją i lekkością. Kasia Wolanin
Various Artists JAPAN 3.11.11: A BENEFIT ALBUM Polyvinyl pomaga charytatywną składanką ofiarom wiosennych trzęsień ziemi w Japonii, przy okazji dostarczając kolejnej dawki znakomitych utworów od mistrzów amerykańskiej sceny niezależnej. 23 piosenki autorstwa artystów związanych z wytwórnią - wśród nich B-side’y, wykonania na żywo, rzadkie nagrania, covery i remiksy. W składzie znalazły się zarówno „gwiazdy” (of Montreal, Xiu Xiu, Joan Of Arc), jak i młode wilki znane garstce wtajemniczonych. Konsystencja przypomina nieco zeszłoroczne „Don’t Mind Control”, odczucia ze słuchania są podobne. Obecny na obydwu kompilacjach Birthmark (Nate Kinsella) zwraca uwagę bardzo adekwatnym z uwagi na okoliczności kawałkiem „Big Man”. Shugo Tokumaru (Japończyk zresztą) zadziwia swoją
wersją „Video Killed The Radio Star”. Mike Kinsella (Owen) nawet grając numer punkowych herosów ze Screeching Weasel potrafi wzruszyć. Znów będzie okazja do usłyszenia zakurzonych ostatnimi czasy głosów Caithlin De Marrais (Rainer Maria) i Davida Bazana (Pedro The Lion). Grupy takie jak Alright, Take Care czy Common Loon udowadniają zaś, że pomimo kompletnej anonimowości warto mieć na nie oko. Serdecznie polecam zapoznać się z tym obszernym i różnorodnym materiałem osobiście. Raz, że sam cel jest szczytny, dwa, że mamy do czynienia z pięknym przekrojem przez dzisiejszy indie rock i eksperymentalny pop. Łukasz Zwoliński
R
e
k
l
a
m
a
You Love Her Coz She’s Dead You Love Her Coz She’s Dead Mówi się, że miarę wielkości zespołu można zmierzyć ilością jego klonów. Im więcej, tym artysta bardziej wpływowy. I coś w tym jest - kopii Nirvany można zliczyć na pęczki, Kyussa podobnie, a to tylko dwa przykłady z brzegu. Jeden z najpopularniejszych zespołów ostatnich lat, Crystal Castles, też dorobili się swojego klona. You Love Her Coz She’s Dead również są damsko-męskim duetem, w którym śpiewa dziewczyna, także lubią gry na Commodore’a i Game Boya. Nie są z Toronto, ale z Londynu. Największą muzyczną inspiracją YLHCSD są Crystal Castles z pierwszej płyty, ale bohaterowie tej recenzji to raczej Kanadyjczycy w wersji light. Czasem odzywają się delikatne echa Atari Teenage Riot. Jedyny moment, gdy YLHCSD próbują wyjść z cienia CC to „Mud”, w którym wspomaga ich Sucker Twin. W tym utworze muzycy łączą dubstep z soulowym wokalem i ośmiobitowymi dźwiękami. To mogłoby się wydawać dość karkołomne połączenie wypada interesująco, świeżo, czego nie można powiedzieć o reszcie debiutu You Love Her Coz She’s Dead. Ale potańczyć zawsze można. Michał Wieczorek
43
on tour
Teatr Letni, Inowrocław, 10.09.2011
Ino-Rock Festival 2011 Jednym z pomysłodawców festiwalu Ino-Rock jest Maciek Meller - gitarzysta pochodzącej z Inowrocławia grupy Quidam. Chyba dlatego od początku impreza kojarzona jest z muzyką z kręgu szeroko pojętego rocka progresywnego. Zresztą podczas dotychczasowych trzech edycji w Teatrze Letnim pojawili się m.in. Focus, Steve Hackett, Nosound, Ozric Tentacles, Anathema, Riverside czy wspomniany Quidam. Mimo wielkich chęci, do tej pory nie udało mi się dojechać na ten event, szczęśliwie w tym roku było inaczej.
P
odobnie jak w latach poprzednich na program składały się występy czterech zespołów. Jako pierwsi na scenie pojawili się niedawni debiutanci z grupy Lebowski. Płytą „Cinematic” udowodnili, że Polak potrafi nagrać świetny album z muzyką instrumentalną. Nadarzyła się zatem okazja do konfrontacji materiału z wersją live, nota bene nad wyraz udanej. Ich ilustracyjna muzyka zaczarowała słuchaczy, mimo niezbyt sprzyjających warunków dla percepcji dźwięków kwartetu - Lebowski prezentował się publiczności jeszcze przy świetle dziennym. Cóż, taki los „debiutantów”. Na co dzień koncertom klubowym towarzyszą wizualizacje, których tym razem zabrakło. Niektórzy jednak radzili sobie z tym w bardzo prosty sposób... zamykając oczy. Szczecinianie zaprezentowali kompozycje z debiutu i mały fragment zapowiadający nowy krążek – „Split Universe”. O tym, z jakim odbiorem się spotkali, powinien świadczyć fakt, iż w sklepiku festiwalowym zabrakło płyt… Po Lebowskim na scenie zainstalowała się młodzież z reprezentującej retro rock, grupa Wolf People. Organizator prorokował, że wspomniani mogą okazać się czarnym koniem imprezy. Chyba nie do końca się to sprawdziło. Może powodem był młody wiek, tak czy siak na scenie zachowywali się dość sztywno, choć trzeba przyznać, że w miarę upływu czasu nabierali pewności i luzu. Wizualnie Wolf Parade nawiązywali do muzyki, jaką wykonują. Przyznać trzeba, że podobnie jak na płycie świetnie wskrzeszają ducha brzmienia lat 70. Ucieszyło bardzo „Tale Of Taliesin” z repertuaru Soft Machine, zaś cytatu z Breakout raczej nikt się nie spodziewał. I chyba nie każdy
44
Czegoś w tym koncercie brakowało. Może bliskości, którą skutecznie psuła prawdziwa fosa przed sceną, a jaką czułem na poprzednich występach Szwedów? Ostatnią atrakcją Ino-Rock 2011 było nawiązanie do muzyki spod szyldu 4AD, które jednak okazało się zdecydowanie „nie moim” koncertem. I wcale nie dlatego, że nigdy nie byłem fanem Brendana Perry czy nawet Dead Can Dance. Zawsze natomiast lubiłem, kiedy ze sceny czuć energię. Coś, czego podczas ostatniego występu w sobotę całkowicie zabrakło, a przynajmniej w czasie, kiedy jeszcze byłem w amfiteatrze. Od momentu, kiedy klasyczny Gibson SG znalazł się w rękach Perry’ego, miałem wrażenie, że wyśpiewanie każdego słowa sprawia artyście ogromną trudność. Jak gdyby miał się za chwilę odwrócić i wyjść obrażony. Może tak miało być, może to specyfika chłodnego materiału, który prezentował. Nie poruszył mnie zupełnie, a kompozycje w żaden sposób nie przykuwały uwagi. Dziwne, spodziewałam się o wiele więcej znając entuzjastyczne wręcz recenzje warszawskiego koncertu w Palladium. Szkoda.
zauważył. Przez brak zróżnicowania dynamiki kocówka mogła nużyć, ale mam nadzieję, że kiedy młodzi muzycy przywykną do bycia na scenie, zaserwują jeszcze lepsze widowiska. Trzeci na starcie - Pain of Salvation. Nie ukrywam, że to głównie ze względu na Szwedów wybrałem się do Inowrocławia, po to, aby się przekonać, czy po raz trzeci mnie porwą. Nie porwali. Przynajmniej nie tak, jak choćby rok wcześniej w Katowicach. Co nie znaczy, że PoS zagrali słaby koncert. Początek
był niezwykle mocny - „Of Two Beginnings” i zaraz potem świetne „Ending Theme”. Jednak chyba największą ekstazę wzbudziło „Ashes” z kultowej wśród fanów grupy płyty „Perfect Element Part I” (rok temu zabrakło tego utworu). Jako pierwszy bis niespodzianka – zaimprowizowany, lennonowski „Working Class Hero”, w którym lider zespołu Daniel Gildenlöw wcielił się także w rolę perkusisty. Jak dla mnie rozwiązanie zbyt rozwlekłe i gaszące tempo koncertu. Potem jeszcze „Falling” i epicki „The Perfect Element”.
Mimo koncertu zamykającego tegoroczną edycję Ino-Rock, całe wydarzenie było bardzo udane i z przyjemnością zajrzę tu za rok. Choć w nazwie eventu znajdziemy słowo „festiwal” i jakby nie patrzeć jest też „open air”, impreza to niezwykle kameralna. Tak chyba być powinno zważywszy na dźwięki, które goszczą w Inowroclawiu. „Zapraszamy, życzymy udanej zabawy” – słowa ochroniarzy na bramce świadczą o tym najdobitniej. Do zobaczenia więc w 2012!
TEKST I ZDJĘCIA: Robert Grablewski
on tour
Sala Kongresowa i namiot festiwalowy przed PKiN, Warszawa, 25.09-30.09.2011
7. Warszawski Festiwal .
Skrzyzowanie
Kultur
Dzien I
Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur zapoczątkowany został w 2005 r. przez władze miasta. Jego głównym celem było nieustające otwieranie mieszkańców stolicy na bogactwo kultur współczesnego świata poprzez prezentowanie najciekawszych artystów i wydarzeń ze świata sztuki. Tegoroczna edycja imprezy zbiegła się w czasie z objęciem polskiej prezydencji w UE - organizatorzy tym mocniej chcieli zaakcentować kulturową różnorodność Europy, przez co program festiwalu obfitował w naprawdę ciekawe koncerty.
K
oInauguracja całego eventu odbyła się 25 września w Sali Kongresowej w Warszawie. Galę otworzyła pierwsza dama polskiego jazzu - Urszula Dudziak i jej Superband, kierowany przez kompozytora i klawiszowca Jana Smoczyńskiego. Zespół zaprezentował nam godzinną porcję jazzu na najwyższym poziomie, przetykanego etnicznymi inspiracjami, w których dominował charyzmatyczny śpiew wokalistki. Zaraz po niej wystąpił długo oczekiwany Femi Kuti & Positive Force z Nigerii. Femi, będący gwiazdą współczesnego afrobeatu, zabrał nas w półtoragodzinną podróż muzyczną do Lagos. Artysta i jego dziesięcioosobowa grupa składająca się z sekcji rytmicznej, dętej oraz trzech tancerek przeniosła nas na chwilę do Afryki i wprowadziła w świat niepowtarzalnych rytmów i magicznych instrumentów.
45
Dzien II Drugi dzień festiwalu nosił miano Kobiet Świata na Skrzyżowaniu Kultur - był to ukłon w stronę obchodzonej w tym roku setnej rocznicy ustanowienia Międzynarodowego Dnia Kobiet. Tego wieczoru wystąpiły dwie wybitne artystki pochodzące z różnych kultur, Maria Kalaniemi i Mercedes Peón. Fińska akordeonistka (mająca zresztą polskie korzenie) oparła swój występ na subtelnych, spokojnych dźwiękach fińskich melodii i pieśni, którym towarzyszył akompaniament gitary akustycznej oraz harmonijki. Gwiazdą wieczoru była Mercedes Peón - awangardowa artystka grająca na dudach galicyjskich, perkusji i tamburynie, mieszająca tradycyjne dźwięki z nowoczesnymi. Jej charyzma i głos zdecydowanie zelektryzowały publiczność, za co Peón dostała gorące owacje.
Dzien III Kolejny rozdział festiwalu był okazją do zapuszczenia się w obszar śródziemnomorski - tego dnia zagrali artyści z Grecji i Turcji. Jako pierwszy na scenę wyszedł 70-letni Psarantonis, najwybitniejszy przedstawiciel kreteńskiej tradycji muzycznej. I to był zdecydowanie jeden z ciekawszych koncertów tego festiwalu - Antonis Xylouris wytworzył w trakcie swojego występu niesamowitą atmosferę, spotęgowaną przez burzę, która rozszalała się nad Warszawą. Grecki muzyk zachwycił
46
Dzien IV publiczność grą na lirze i swoim niezwykłym, transowym wręcz głosem. Zaraz po nim na scenie pojawiła się Aynur Doğan i pięciu towarzyszących jej muzyków. Aynur to artystka kurdyjskiego pochodzenia, znana z gry na sazie (instrumencie podobnym do gitary, popularnym w tureckiej muzyce ludowej) i niezwykłego głosu. Tego wieczoru zaprezentowała repertuar folkowy wykonywany po kurdyjsku i turecku, ku uciesze licznie zgromadzonych Kurdów.
Zainteresowanie czwartym dniem festiwalu było tak duże, że w kasach na długo przed koncertem zabrakło biletów. W środę gwiazdą wieczoru była bowiem Carmen Linares - znawczyni flamenco, a w roli „suportu” wystąpił francuski kwartet o dość ciekawej nazwie, Barbara Furtuna. Utworzony dziesięć lat temu czteroosobowy zespół męski z Korsyki zaskoczył widzów możliwościami swoich głosów. Muzycy zaprezentowali archaiczne, polifoniczne korsykańskie pieśni religijne
oraz miłosne, doskonale przygotowując publiczność do występu jednej z najlepszych śpiewaczek flamenco. Występ Carmen był magiczny, obfitujący w niespodzianki. Linares nie tylko zaskoczyła swoją ekspresywnością, talentem i klasą, ale też znakomitym głosem, nad którym panowała w 100%. Całość urozmaicono kilkunastominutowym pokazu flamenco w wykonaniu jednego z członków jej zespołu.
Dzien V
Tym razem scenę zajęli nasi sąsiedzi z Północy w postaci energicznej, ekspresyjnej szwedzkiej grupy Hoven Droven. Muzycy obchodzący w tym roku swoje dwudziestolecie zagrali specjalny koncert, w ramach którego promowali swój najnowszy album „Rost”. Hoven Droven zaprezentowali nam mieszankę szwedzkiego folku okraszonego mocną perkusją i ciężkimi gitarami, co porwało pierwsze rzędy do tańca. Po tym wspaniałym występie
pomyślałam, że nie może być już lepiej. A jednak! Naszym oczom ukazała się bowiem prawdziwa uczta zmysłów, niemiecki Corvus Corax. To było prawdziwe show - wspaniałe, stylizowane na średniowieczne instrumenty, kolorowe ciuszki, energia i radość bijąca od muzyków, a także super kontakt z publicznością sprawiły, że Niemcy rozłożyli słuchaczy na łopatki. Corvus Corax zawładnęli sceną porywając mieszanką dźwięków wydobywających się z dud, szałamaj, bębnów oraz
R
e
k
l
a
m
wielu innych instrumentów. Artyści, nazywani wśród swoich fanów „Królami Minstreli”, zasłynęli oryginalną interpretacją średniowiecznej muzyki, która pozwoliła im koncertować nie tylko w miejscach historycznych, zamkach i na okolicznościowych spędach, ale też i na placu Św. Marka podczas weneckiego karnawału oraz przed Pałacem Papieskim podczas Festiwalu w Awinionie.
a
Dzien VI Podobnie jak dwa dni wcześniej piątkowy koncert został całkowicie wyprzedany, głównie za sprawą izraelskiego The Idan Raichel Projekt. Niezwykła muzyka klawiszowca, producenta i kompozytora Idana Raichela stanowi mieszankę wpływów etiopskich i bliskowschodnich połączonych nowoczesnym brzmieniem. Izraelski projekt zachwycił publiczność, która już
po pierwszych utworach zaczęła tańczyć i szaleć wraz z muzykami. Ostatnią gwiazdą festiwalu była Sara Tavares, która pokazała nam świat Portugalii i Wysp Zielonego Przylądka. Liryczne, ciepłe i radosne piosenki sprawiły, że słuchacze kołysali się do rytmu razem z występującymi na scenie artystami, co stanowiło doskonałe zakończenie i zarazem podsumowanie festiwalu.
tekst I Zdjęcia: Kara Rokita
47
on tour
ocynownia ArcelorMittal, Kraków, 17.09.2011
W tym roku nawet sympatycy minimalizmu mieli swoje święto. Na krakowskim Sacrum Profanum można było zobaczyć takie legendy neoklasyki jak Krzysztof Penderecki, Terry Riley czy Steve Reich, współpracujących z wielkimi nazwiskami nowych czasów jak Jonny Greenwood i Aphex Twin. Cały festiwal miał swoje apogeum w specjalnym koncercie Reich 75. Jak można się domyślić, podczas niego świętowaliśmy przedwcześnie 75 urodziny artysty (w rzeczywistości kompozytor przyszedł na świat 3 października), popularyzatora fazy w muzyce, którego wpływu na kulturę nie można przecenić. Ci, którzy stawili się sobotniego wieczora w Hali ocynowni ArcelorMittal, mogli się o tym przekonać na własne uszy.
Reich 75 S
wSwój muzyczny hołd jubilatowi składali Envee, Leszek Możdżer, Adrian Ultrey z Portishead, Pianohooligan, Will Gregory z Goldfrapp i Aphex Twin. Sam Reich nie wystąpił, choć jego kompozycje na taśmę otwierały obydwie części koncertu. Podczas całego wydarzenia największe wrażenie zrobiły dwie osobistości. Leszek Możdzer zagrał „Piano Phase”, oryginalnie kompozycję na taśmę i fortepian z 1967 roku, samu obsługując dwa instrumenty jednocześnie. Niesamowita precyzja zapierała dech w piersiach, pomimo że nie był pierwszym, który wpadł na ten pomysł. Drugim wbijającym w twardą posadzkę występem był ten autorstwa żywej legendy muzyki elektronicznej, czyli Aphex
48
Twina. Artysta wziął na swoje barki „Pendulum Music” polegające na zawieszeniu nad głośnikami mikrofonów, które powoli huśtając się powodują sprzężenia na różnych częstotliwościach. Ten z natury bałaganiarski i polegający na przypadku performance udało się Aphexowi zamienić w pełni kontrolowaną zabawę sinusoidalnymi falami dającymi kojący efekt. Dodatkowo na mikrofonach zawieszono kule disco, które dzięki możliwości odbicia kierunkowego (czyli nie rozpraszania światła) rozświetliły szarą halę kaskadą kolorowych „laserów”. Znany ze swojego demonicznego uśmiechu muzyk po raz kolejny udowodnił, że jest czymś więcej niż maskotką „ambitnej elektroniki” i cały
splendor spływa na niego zasłużenie. Inne występy, poza mało pasującym do całości Enveem przerabiającym klasyki Reicha „Music For 18 Muscians” (z 1976 r.) i „Drumming” (1971 r.) na glitch-hop, też robiły duże wrażenie. Przy czym warto zaznaczyć, że formy bawienia się z materiałem wyjściowym przybierały różne kształty Dla przykładu Will Gregory po prostu odegrał „Four Organs” polegające na przedłużaniu organowego akordu z każdym powtórzeniem od jednego taktu do 200, ale już na przykład Adrian Utley na gitarze z pomocą Pianohooligana manipulującego gigantycznym fortepianem zmienili „Electric Guitar Phase” w avant
abstrakcję nie do poznania. Całość udała się bardzo. Występy były poprzetykane puszczanymi na wielkim, „połamanym” telebimie wypowiedziami Reicha, który na koniec pojawił się we własnej osobie, odbierając oficjalne życzenia i kwiaty, nie mogąc nachwalić się muzyków, miasta oraz idei całego festiwalu. I ciężko mu się dziwić, w końcu niecodziennie widzi się takie wydarzenie. Dobrze wiedzieć, że są u nas w kraju ludzie zdolni takowe zorganizować. Naprawdę warto było przyjechać do Krakowa.
tekst: Emil Macherzyński ZDJĘCIA: Wojciech Wandzel
on tour
Podcienie CKK, Katowice, 9.09.2011
Darmowe koncerty na dniach miast prawdopodobnie w nikim nie mogą budzić jednoznacznie pozytywnych skojarzeń. Chyba że owym „nikim” jest odwieczny fan wysmakowanych aranży Blue Cafe, który najnowszy singiel Maryli Rodowicz odgaduje już po pierwszej nutce. 9 września 2011 roku. Od tego dnia nie musimy się już obawiać darmowych biesiad muzycznych, pod warunkiem, że... mieszkamy niedaleko Katowic.
K
The Field
Nosaj Thing
oncert Nosaj Thinga z jednej strony atakował ciosami połamanych bitów, z drugiej - balsamował uszy melodyjnym minimal techno w największym „hicie” Jasona Chunga, czyli zagranym niemal na samym wstępie „Fog”. Taneczność przeplatała się z instrumentalnym hip-hopem, który za sprawą rapowanych wstawek przerodził się z czasem w najprawdziwszy koncert typowo „czarnej muzyki”. Nosaj wydawał się nieźle bawić przy samplerskim stole wkładając w swój DJ-ski set fragmenty utworów Caribou i The xx. Nastrojowe, czarno-białe wizualizacje w drugiej części sporadycznie uderzały krwistą czerwienią czy błękitem, stanowiąc pierwiastek dodany do kalifornijskiego one man show. Z pewnością nie można koncertu DJ-a z Los Angeles nazywać supportem, tego wieczoru mieliśmy do czynienia z dwoma równorzędnymi electro-ucztami.
a większość widzów udała się zapewne na ulicę Mariacką, gdzie grali właśnie Kim Nowak. Skutkiem tego była rozciągająca się w podcieniach Katowickiego Centrum Kultury pustynia, od której w momencie wejścia za konsoletę gwiazdy wieczoru powiało wstydliwym chłodem. Axel Willner w czarnej wełnianej czapce i z obfitymi bokobrodami wyglądał jak nadbałtycki wilk morski, który przed momentem wrócił z wielce nieudanego połowu. Ponure spojrzenie i zwieszona głowa dodawała Szwedowi tej typowo skandynawskiej surowości, a on sam podczas całego, ponad godzinnego koncertu nie uśmiechnął się chyba ani razu. Początkowo było to zapewne spowodowane nikczemną frekwencją, jednak gdy w miarę upływu czasu ludzi pod sceną przybywało, szwedzki szaman elektronicznego minimalizmu pozostał niewzruszony.
Chwilę po występie Chunga teren przed sceną zupełnie niespodziewanie opustoszał,
The Field rozpoczęli swój koncert dokładnie tak, jak zaczyna się ich ostatni longplay „Looping State
Of Mind”. Ku uciesze nielicznej widowni zabrzmiały więc mroczne, niepozorne dźwięki „Is This Power”. Wzbierający na sile transowy destruktor zbudował przed widzami prawdziwą ambienthouse’ową ścianę, która utrzymywała się już niemal do końca koncertu. Każda z trzech płyt szwedzkiego muzyka na pozór wydaje się mniej więcej taka sama podobnie jak identyczne wydają się okładki wszystkich krążków. Jednak najnowsza płyta (tak jak „Yesterday And Today”) uwidacznia żywe instrumenty, które dla scenicznej inkarnacji The Field odgrywają rolę niebagatelną - trudno wyobrazić sobie te kawałki bez basowej głębi Andersa Sodestroma oraz mocnej pracy wybijającej się na pierwszy plan perkusji, za którą stał sceniczny zwierzak Dan Enqvist. Wielka szkoda, że występowi Skandynawów nie towarzyszyły żadne ciekawe wizualizacje, a trójkę muzyków oświetlały jedynie trzy skromne, zawieszone nad sceną białe reflektory. VJ’ska oprawa gigu Nosaj Thinga
uczyniła z jednoosobowego występu Amerykanina wciągający, intrygujący performance, można więc podejrzewać, że z transowej dyskoteki The Field byłaby w stanie wycisnąć jeszcze więcej (zwłaszcza w drugiej części koncertu, kiedy Willner postanowił sięgnąć po niemal najmocniejsze numery z debiutanckiego „From Here We Go Sublime”). Darmowy charakter imprezy, jaką były 146 urodziny miasta Katowice, przyciągnął niestety dużą ilość przypadkowych osób. Nie obyło się bez niespodziewanego incydentu w postaci wtargnięcia na scenę jednego z tych najmniej trzeźwych rodzynków. Zostało to jednak pozytywnie podchwycone przez niemal opętanego koncertowym transem bębniarza – kapitalne „Over The Ice” wydawało się bezpowrotnie wygasać, by nagle na nowo eksplodować perkusyjnymi salwami, porywając wszystkich do zabawy.
TEKST I ZDJĘCIA: Kamil Białogrzywy
49
on tour
Stodoła, Warszawa, 9.09.2011
The Bloody Beetroots Church Of Noise .
Ubiegłoroczny koncert The Bloody Beetroots na Selectorze będzie pewnie za kilka lat wspominany jako „legendarny” (czy może już tak jest?). W każdym razie zapisał się w świadomości polskich fanów electro jako najgrubsza impreza roku. Szczególnie, że rodacy nie mieli wobec Włochów wielkich oczekiwań, a większość publiczności w purpurowym namiocie pewnie wcześniej o nich nie słyszała. Tym razem było inaczej. Trio w maskach Venoma, w tej chwili występujące jako „Church Of Noise”, musiało sprostać wymaganiom coraz bardziej rozpieszczanej polskiej publiczności.
T
a stawiła się całkiem licznie. Na pewno powyżej oczekiwań organizatorów, którzy ruszyli z promocją wydarzenia praktycznie w ostatniej chwili. Alternatywna młodzież przemieszana ze zwykłymi klubowiczami i pustymi lanserami. Tych ostatnich niestety nadreprezentacja. Ale co zrobić, to muzyka popularna, a nie niszowy koncert dla trzydziestu osób. Jednak publika, na pierwszy rzut oka nastawiona na dyskotekę, zareagowała zgodnie z intencjami zespołu. Ten bowiem chce przemycać do swojej muzyki jak najwięcej anarchii, tak w dźwiękach, jak i w ideologii. Stąd pogo rodem ze złotych lat punka. I stąd dowodzący składem Bob Rifo przez większość czasu
50
przyklejony go gitary. No właśnie. Mimo że Bloody Beetroots kojarzeni są głównie ze scen klubowych, dają solidne, oparte na żywych instrumentach koncerty. Ten aspekt zadziwił najbardziej w przypadku występu Włochów na Selectorze. Gdy ich koledzy ze sceny electro house nie wychodzą poza typowo DJ-ski setup, artyści z Półwyspu Apenińskiego uderzają ścianą klawiszy, perkusji i gitar. Tym razem tych ostatnich było o wiele więcej, szczególnie w nowych, jeszcze nie opublikowanych utworach. Świeży materiał współtworzył obecny podczas koncertu Daniel Lyxzen, znany z Refused i The (International), siedzący mocno w scenie punkowej. Wykonał na
scenie niesamowitą robotę na wokalu, dodając kompozycjom energii i piosenkowości. W ten sposób zespół dotarł do momentu, w którym riffy są równie ważne jak elektroniczna, basowa podstawa kompozycji. W maksymalnym uproszczeniu - „Atari Teenage Riot minus nihilizm”. Nie zawiedli się jednak również ci, którzy przyszli do Stodoły potańczyć. Świetnie wyszedł set zagranych jeden po drugim remiksów, zaprezentowanych oczywiście od początku do końca na żywo. Wśród nich m.in. znakomita reinterpretacja „Dissolve” The Chemical Brothers czy Beetrootsowa wersja „Second Lives” Vitalika. Poza tym wybrzmiał rzecz jasna świetny materiał
z debiutu Włochów „Roboramy” z przewagą najmroczniejszych jej momentów. Osobiście jednak chciałbym czegoś więcej. Więcej improwizacji, więcej luzu, bo mimo wprowadzenia żywych instrumentów, koncertów Bloody Betroots słucha się nadal jak perfekcyjnie zagranych setów DJ-skich, gdzie wszystko jest zaplanowane co do sekundy. Fajnie by było, gdyby anarchia, z którą tak obnoszą się Krwawe Buraki, ogarnęła całą scenę. Na razie panowała jedynie pod nią. Okulary całe, ale siniaków mnóstwo, a narzeczona utykała przez tydzień. Czyli że świetny koncert. tekst: Marcel Wandas ZDJĘCIA: Bartłomiej Komorowski /Livelife.pl
best independent fests
Rock Werchter
Line-up Open’era znów zawiódł? Wasze ulubione zespoły grają na wszystkich ważnych festiwalach, tylko nie w Gdyni? Mamy dla Was idealne rozwiązanie.
T
ym rozwiązaniem jest event, który odbywa się od 1975 r. w Werchter w centralnej Belgii. Naprawdę centralnej - miasteczko jest położone 15 km od największego ośrodka akademickiego kraju Leuven, a do Brukseli jest tylko dwa razy więcej. Jak w przypadku każdego festiwalu, początki Rock Werchter były skromne. Pierwsze edycje trwały jeden dzień i był on skierowany przede wszystkim do Belgów. I to nawet nie wszystkich, ale jedynie Flamandów. Z każdym kolejnym rokiem impreza się rozrastała, by na początku lat 90. ubiegłego wieku stać się jednym z najważniejszych wydarzeń na muzycznej mapie Europy. A wszystko zaczęło się od Hedwiga Demeyera, DJ-a i organizatora koncertów, który wpadł na pomysł własnego festiwalu. Podczas premierowej edycji Rock Wertcher, odbywającej się jeszcze na jednej scenie, pojawił się Herman Schueremans, jedyny akredytowany dziennikarz (tak, naprawdę), który jednocześnie organizował inną imprezę masową w nieodległym Torhout. Tak rozpoczęła się współpraca obu panów,
a nowo powstałe wydarzenie zostało nazwane T/W. Idea była prosta. W pierwszy weekend lipca festiwal odbywa się w dwóch miejscach - w sobotę w Tourhout, a w niedzielę w Werchter. Line-up ten sam. Pierwsza edycja T/W odbyła się 7 lipca 1977 roku. Na początku królował rock i to ten najbardziej klasyczny (ogromne kontrowersje wywołało ogłoszenie Depeche Mode w 1985 r. i Metalliki osiem lat później). W 1999 r. okazało się, że pomysł prezentowania tych samych wykonawców dzień po dniu w dwóch różnych, ale bliskich lokalizacjach przestał się sprawdzać. Festiwal na dobre opuścił Tourhout, przekształcił się za to w dwudniowy event w samym Werchter. W zeszłym roku impreza trwała standardowe (jak na takie duże wydarzenia) cztery dni, od czwartku do niedzieli. Wystąpiło zaledwie sześćdziesięciu wykonawców, co paradoksalnie jest kolejną zaletą Rock Werchter. Zapomnijcie o dramatycznych wyborach, o tym, że nie zobaczycie wszystkiego,
51
co sobie zaplanowaliście, że nawał wykonawców Was przytłoczy. Rock Werchter to tylko dwie sceny: główna i namiotowa, tu liczy się jakość, a nie ilość. I to jaka jakość - w zeszłym roku w Belgii zagrali Arctic Monkeys, The National, Kings of Leon (te trzy zespoły jeden po drugim na głównej scenie), Queens of the Stone Age, Warpaint i TV On The Radio. Do Werchter najlepiej wybrać się samolotem - tak jest najprościej. Pociągi z Polski do Belgii nie kursują, trzeba się przesiadać w Niemczech. Ze stacji kolejowej w Leuven jeździ autobus festiwalowy. Dobrym rozwiązaniem może być samochód, ale należy pamiętać, że trzeba będzie go zostawić na jednym z miejskich parkingów. Pól namiotowych podzielonych na trzy strefy jest kilkanaście, każde obsługiwane przez linię autobusową De Lijn. Zasady obowiązują tu podobne jak na innych festiwalach - żadnych ostrych narzędzi czy wypasionych aparatów fotograficznych. Można wnieść jedzenie, ale zwierzaki są zabronione, swojego ulubieńca zostawcie więc w domu. Rock Werchter podobnie jak inny belgijski festiwal, Dour, słynie z ekologiczności. Za dwadzieścia kubeczków lub butelek dostaniecie kupon na dowolny napój. Wszystkie toalety są eko, a z każdej sprzedanej butelki Coca-Coli pięć eurocentów wędruje na budowę studni w Togo. Co więcej, na Werchter każdy sprzedawca tego popularnego napoju nosi koszulkę, która w całości pochodzi z materiałów z recyklingu. Bilet na imprezę jest dość drogi - wejściówka kosztuje ok. 200 euro, do tego dochodzi opłata za pole namiotowe 18 lub 25 euro. Za tą drugą cenę można przyjechać do Werchter już w środę (tu mała uwaga - pola nie są zarządzane przez festiwal, lecz lokalne organizacje). Kupony festiwalowe również mają dwie ceny - 2,35 i 2,50, przy czym można je kupić taniej do 18 czerwca. Oczywiście jest też przedsprzedaż uwzględniająca bilety, trzeba się spieszyć z ich zakupem, bo co roku znikają one coraz szybciej. Festiwal odbywa się w pierwszy weekend lipca, tak jak nasz Open’er. Jeśli znudziło się Wam polskie morze, wyruszajcie do Belgii.
R
e
k
l
a
m
a
TEKST: Michał Wieczorek
52
fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago
1961
Del Shannon ‚
Runaway With Del Shannon Osobiście nie odnajduję się bardzo w graniu przed-beatlesowskim, wczesnym rock ‚n’ rollu i wykonawcach pokroju Roya Orbisona. „Runaway With Del Shannon” okazuje się na tym tle sporym zaskoczeniem. „Runaway” znają wszyscy, cokolwiek więcej od tego wykonawcy już niekoniecznie, a wygląda na to, że szkoda. Mamy tu klasyczną kolekcję dwunastu piosenek o miłości, tęskne ballady do wolnego i coś, co w tamtych czasach mogłoby uchodzić za „wymiatacz”. Rzecz w tym, że kompozycje i melodie Dela próbę czasu przetrwały prawdopodobnie o wiele lepiej niż u większości jego kolegów. Sprawą chyba tylko przypadku jest, że wielkim hitem nie stało się żywiołowe „Misery” (słynny falset Shannona). Świetne „His Latest Flame” (wypisz-wymaluj - „Rudie Can’t Fail” The Clash) jeszcze w tym samym roku spopularyzował Elvis Presley. „Day Dreams”, „I Wake Up Crying” czy „The Prom” to z kolei archetypy romantycznych kołysanek i sercowej wrażliwości w muzyce rozrywkowej.
1971
The Doors
1981
Bad Religion
L.A. Woman
Szósty album Doorsów, zarazem ostatni nagrany z Jimem Morrisonem, ale już bez producenckiej obecności Paula A. Rotchilda, który swym nazwiskiem firmował wszystkie poprzednie wydawnictwa zespołu. Mówi się, że to z tego powodu, właśnie tu The Doors brzmią najbardziej jak właściwe The Doors, o wiele obficiej sięgają po bluesowe dziedzictwo. Wiadomo - produkcja w ich rękach (oraz częściowo Bruce’a Botnicka), większy wpływ na całość, większy luz przy tworzeniu dzieła. Rotchild raczył zresztą już wstępnie skrytykować „Riders On The Storm”, nazywając przyszły klasyk „muzyką koktajlową”. Wspomniany utwór fenomenalnie zamyka „L.A. Woman” (a zarazem twórczość Morrisona za życia), choć w żadnym wypadku nie da się go nazwać reprezentatywnym fragmentem płyty. Krążek, jak już wcześniej wspomniałem, skąpany jest w klimatach blues-rockowych (esencjonalne „Been Down So Long” i „Cars Hiss By My Window”), w mniejszym stopniu psychodelicznych. Na nim znalazł się przebojowy singiel „Love Her Madly” (11 pozycja na liście „Billboardu”) skomponowany przez gitarzystę Robbie’go Kriegera, „L’America” brzmiące niczym antycypacja post-punkowych mroków czy np. pozwalające na odetchnięcie ładną melodią „Hyacinth House”. Egzemplifikacyjne epickim jawi się ponadto nagranie tytułowe. Opowieść Jima o ulubionej prostytutce, na żywo zagrana w całości ponoć jeden, jedyny raz.
How Could Hell Be Any Worse? Jeden z recenzentów porównał uczucie słuchania debiutu Bad Religion z przystawieniem ucha do ściany garażu, gdzie hałasuje w danej chwili kapela. Aby przekonać się, że to stwierdzenie jest słuszne, wystarczą pierwsze dźwięki „We’re Only Gonna Die”. Ten obok „Fuck Armageddon… This Is Hell” do dziś utrzymał się jako największy z wczesnych hitów zespołu. Chropowatość, hardcore-punkowa nieprzystępność, niewielka troska o melodię cechują całe „How Hell Could Be Any Worse?”, album do dziś stawiany na równi z największymi w karierze grupy, jeśli nie najbardziej z nich wszystkich ceniony. Greg Graffin jest tu jeszcze nieopierzonym, zbuntowanym młodzieńcem z chrypką w głosie usiłującym wykrzyczeć swoje poglądy wszem i wobec. A jeśli chodzi o teksty, to oni już wtedy wiedzieli, co leży im na duszach. Szczególnie uderzają kawałki, których liryki odnoszą się ku negowaniu wszelkiej religii. Dostaje się także innym. Idealistyczny amerykański sen, chciwy rząd, źli rodzice… To bez wątpienia płyta o solidnej sile rażenia. Cięta, bezkompromisowa i po prostu szczera. Świetna dokumentacja początków jednej z ważniejszych punkowych ekip w historii. Wiecznie młoda, wiecznie wrząca i rozgrzana do czerwoności.
53
1991
Nation Of Ulysses
2001
The Shins
13-Point Program To Destroy America Zespół rockowy, punkowy? Raczej coś w rodzaju „partii politycznej” wyrażającej się poprzez muzykę. Kiedy zaczynali działalność, prawie żaden z nich nie umiał na niczym grać. Wg Iana Sveoniusa „Wszystkim czego potrzebowali był koncept, nie istniał żaden powód, żeby brzmieć jak Led Zeppelin”. Lewicowe poglądy, antykapitalizm, anty-autorytaryzm, anty-amerykanizm, bunt, rebelia, anarchia. To usiłowali ponoć swoimi poczynaniami zainicjować. Jakimś sposobem udało im się przy tym wymyślić jedno z najciekawszych punkrockowych brzmień w historii. Na styl NOU składały się szybkie, porządnie pokręcone kawałki z obłąkanym wokalem Sveoniusa, zakorzenione w klimacie D.C. soundu, nierzadko wzbogacone awangardowymi improwizacjami dęciaków. Teksty surrealistyczne, polityczne i prowokacyjne. Gitary brzmiące zdecydowanie „waszyngtońsko”, za jedną z nich odpowiadał zresztą James Canty – młodszy brat Brendana z Fugazi, za produkcję zaś nie kto inny jak sam Ian McKaye. „Love Is A Bull Market” niespiesznie unosi się na pesymistycznej aurze przez prawie trzy minuty, chorobliwe „Aspirin Kid” ciągną przez ponad pięć, ale nie takie fragmenty są tu kluczowe. Równie dobrze zamykają swoje wizje w dynamicznych utworach trwających coś pomiędzy minutą a dwoma i to pamięta się najbardziej. „13-Point Program To Destroy America” to nie przelewki. Sześć lat później Ian Sveonius zapytany w aluzji do tytułu albumu „Czy wciąż ma nadzieję na zniszczenie Ameryki?”, bez zastanowienia odpowiada „oczywiście”.
Oh, Inverted World Flagowy okręt indiepopu początku lat zerowych, aparycją przypominający raczej małą, niepozorną łódkę. Zabawne jest kiedy ważne albumy brzmią w sposób tak niewinny jak „Oh, Inverted World”. Serią lekkich, wspaniałych piosenek James Mercer i jego grupa zapewnili amerykańskiemu niezalowi powiew świeżości, luźno biorąc na warsztat estetykę Pavement i Guided By Voices, a także wpływy słonecznego popu lat 60. Melodia jest tu pojęciem wiodącym, w każdym utworze jej barwa i sposób prowadzenia wypadają trochę inaczej, choć urzekają przeważnie jednakowo. Talia kart Shinsów pod tym względem prezentuje się imponująco. Wyłowione gdzieś z nowofalowych ruin „Caring Is Creepy” prędko podbite weselszym refrenem, ale powracające w „creepy” terytoria. Totalna beztroska „One By One All Day” oraz „Know Your Onion”, leniwie płynące „Weird Divide”, absolutnie błyskotliwe „Girl Inform Me”, tajemnicze „Your Algebra” i można tak do końca. Jakby tego było mało, te wszystike cuda w samym środku niczym największy skarb skrywają pieśń zatytułowaną „New Slang”, najsłynniejszy na świecie numer poruszający tematykę brudu we frytkach.
TEKST: Łukasz Zwoliński
Wydawca: Fundacja Electric Nights, 20-828 Lublin, ul. Wołynian 33/2 Prezes Zarządu: Anna Kułakowska ak@electricnights.org Członek Zarządu: Marcin Hendzel mh@electricnights.org n Redaktor naczelny: Łukasz Kuśmierz naczelny@electricnights.pl
n Webmaster: Gafyn Davies technika@electricnights.pl
n Redaktor prowadzący serwisu internetowego: Emil Macherzyński prowadzacy@electricnights.pl
n Opracowanie graficzne: Kinga Słomska
n Zespół i współpracownicy:
n Adres do korespondencji: redakcja@electricnights.pl
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do skrótów i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów. Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kamil Białogrzywy, Andrzej Cała, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciek Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Gosia Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antek Opolski, Kara Rokita, Maciek Tomaszewski, Marcel Wandas, Michał Wieczorek, Witek Wierzchowski, Kasia Wolanin, Paweł Wygoda, Łukasz Zwoliński
54
Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących
n Reklama: reklama@electricnights.pl Zdjęcie na okładce - Rafał Nowakowski
i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.