14 minute read
Korpo? Racja!
Pożre twoją duszę, odbierze godność, pozbawi czasu wolnego! Co takiego? Korporacja! Przepadniesz w wyścigu szczurów lub zatracisz jakiekolwiek zasady moralne! Na pewno kiedyś słyszeliście podobne przestrogi, ale czy rzeczywiście wielkie firmy są takie straszne? Wszak co roku rzesze ludzi podejmują w nich pracę. Kto więc ma rację?
Od razu warto zaznaczyć, że mowa tu o korporacji w znaczeniu potocznym. Formalnie bowiem, zgodnie ze Słownikiem języka polskiego PWN, korporacja to po prostu ‘zrzeszenie osób mające na celu realizację określonych zadań’, a w drugim znaczeniu ‘spółka kapitałowa oparta na kapitale złożonym z udziałów’. Tymczasem w rozumieniu potocznym chodzi raczej o wielkie, często międzynarodowe przedsiębiorstwo, w którym duże znaczenie mają procedury, organizacja pracy, określona struktura i relacje podporządkowania, a także wymienialność pracowników. Zastanawiająca jest natura pracy w takich firmach. Przyjrzyjmy się najpierw temu, co pociąga w korporacjach ludzi już w nich zatrudnionych.
Jasna strona mocy
Tym, co moi rozmówcy chyba najczęściej wymieniają jako zaletę pracy w swoich korporacjach, jest wyższe niż gdzie indziej wynagrodzenie. Jedna z moich znajomych mówi wprost, że korzyścią wynikłą z pracy w korporacji jest to, że ma z czego spłacać kredyt. Ten argument jest logiczny, w myśl dawnego hasła reklamowego „duży może więcej”. Co do zasady większe firmy stać na lepsze opłacanie pracowników. Według Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń przeprowadzonego przez firmę Sedlak & Sedlak mediana miesięcznych zarobków brutto w firmach zatrudniających tysiąc i więcej pracowników wyniosła w 2018 r. 5043 zł, co stanowi ok. 144% mediany zarobków w mikrofirmach (1–9 pracowników, 3493 zł) i 126% mediany w małych tekst: Michał Denysenko – michal.denysenko@gmail.com przedsiębiorstwach (10–49 pracowników 4000 zł). Badanie to wyraźnie pokazało, że im większa firma, tym wyższe wynagrodzenie.
Pieniądze to jednak nie wszystko. Martyna, od kilku lat pracująca w branży finansowej, z sentymentem wspomina swoje poprzednie miejsce zatrudnienia, gdzie oprócz elastycznego grafiku istniały niemal nieograniczone możliwości pracy zdalnej (homeoffice).
– Możliwość spotkania ciekawych ludzi z całego świata i wyjazdów w różne miejsca na koszt firmy (…). Dużo inicjatyw pracowniczych – zarząd zachęca do tego. Imprezy i wyjazdy integracyjne. Fajne pakiety ubezpieczenia, MultiSport, paczki dla dzieci (…) – wymienia Maja, zajmująca się ofertowaniem w dużym koncernie elektryczno-energetycznym. Lista korzyści może być długa. Ewelina, która przeszła z działu HR jednego z banków do branży IT, mówi o obecnym pracodawcy: – To najfajniejsze miejsce, jakie mogłam odkryć. Owszem, to korporacja, ale taka, która 300 tys. dorzuca na sponsoring pasji. I w ten sposób mogę biegać maratony ze swoją firmą, wspinać się czy wyjeżdżać na Kazbek. To miejsce, gdzie w końcu mogę się rozwijać i nie czuć się jak trybik.
To, na jakie korzyści zwraca się uwagę, zależy też oczywiście od wieku. Paweł, który od około 12 lat pracuje w branży telekomunikacyjnej, zwraca uwagę między innymi na pakiety opieki medycznej. Podkreśla, że choć mniejsze firmy obecnie często oferują pozapłacowe świadczenia typu MultiSport, to na zapewnianie pracownikom szerokiego wachlarzu usług związanych z ochroną zdrowia często po prostu nie mogą sobie pozwolić.
Są też zupełnie inne kwestie. Paweł podkreśla, że w branżach związanych z przepływem informacji i nowymi technologiami małe firmy tak naprawdę się nie liczą. Możliwości rozwoju istnieją tylko w wielkich korporacjach, bo to one jako pierwsze mają dostęp do najnowszych rozwiązań. Pracując w nich, można poczuć, że kreuje się rynek i wyznacza standardy. Oczywiście, małe start-upy też działają i są innowacyjne, ale swoje rozwiązania często mogą wypromować na szeroką skalę dopiero przy współpracy z wielkimi korporacjami. Ponadto spółki te często stawiają na rozwój osobisty pracowników. Kursy językowe to za mało i często pojawiają się nawet w niedużych firmach. Te większe dopłacają do rozmaitych kursów oraz szkoleń, w tym drogich i licznych egzaminów (choćby firmy audytorskie dofinansowujące zdobywanie kwalifikacji biegłego rewidenta), czy udzielają dodatkowego urlopu na naukę. Z innych zalet Maja wymienia precyzyjnie określony sposób zarządzania firmą. – Jasne zasady i regulamin, nie ma raczej samowolki pt. „szefowi coś strzeliło do głowy”, zasady są narzucone odgórnie przez zarząd” – wyjaśnia.
Miecz obosieczny
Są takie kwestie, które mogą być wadą i zaletą jednocześnie. Maja przyznaje, że w pracy irytują ją decyzje zarządu rezydującego zupełnie gdzie indziej, które często są dziwne i nie przystają do rzeczywistości konkretnego zakładu. Ewelina zauważa, że podczas pracy w banku czuła się jak trybik w maszynie i czasem nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Paweł wspomina o tym, że niektórym może przeszkadzać wyraźna struktura pionowa i pozioma, a także konieczność ciągłego utrzymywania pewnego poziomu jakości pracy, nadążania za innymi, niemożność pozwolenia sobie nawet na chwilę słabości. Wiążą się z tym jasno i dokładnie określone kryteria oceny pracowników, co może sprawić, że człowiek poczuje się tylko punktem na wykresie. On jednak podkreśla, iż na niego działa to raczej motywująco.
Jednocześnie Paweł dodaje jeszcze jedną ważną obserwację – korporacje mają na celu wzrost swojej wartości i generowanie zysku, w związku z czym opierają się na prostej polityce. Jeśli jakaś działalność lub lokalizacja biznesowa przestaje być opłacalna, to po prostu się ją zamyka, przesuwając zasoby gdzie indziej. Oczywiście, że w takich sytuacjach firmy często wprowadzają programy pomocowe dla zwalnianych pracowników. Pomagają im znaleźć nową pracę lub wspierają przekwalifikowania. To jednak w dużej mierze element dbania o wizerunek i uspokajania sumienia. Zarządy wielkich, międzynarodowych grup myślą bowiem globalnie, nie przejmując się przesadnie losem pracowników w danym miejscu. W związku z tym, pracując w jednym z wielu zakładów lub jednostek zależnych korporacji, nigdy nie można być pewnym jutra.
Co interesujące, żaden z moich rozmówców wśród wad korporacji nie wymienił stereotypowego wyścigu szczurów, czyli zaciętej, często brudnej rywalizacji o awanse, wyniki, premie czy inne korzyści. Wynikać to może z faktu, że osoby, z którymi rozmawiałem, raczej nie pracują bezpośrednio w sprzedaży. Alicja, od prawie dwóch lat zajmująca się mediami społecznościowymi w agencji reklamowej, mówi z satysfakcją: – Na szczęście w mojej firmie panuje niesamowita atmosfera, dzięki której czuję się tam jak w drugim domu. Wyścigu szczurów nie ma. Wszyscy znamy swoje mocne strony i się wspieramy, a nad słabymi po prostu pracujemy. Nie ma wykorzystywania. – Podobnie wypowiadają się inni moi rozmówcy. Maja stwierdza jedynie, że czasem pojawiają się zbyt ambitne jednostki, ale na ogół jej współpracownicy grają zespołowo.
Zwróć uwagę na… Szukając pracy lub chcąc się zdecydować na jakąś konkretną posadę (np. w korporacji), warto zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Maja twierdzi, że należy zorientować się w możliwych zarobkach, perspektywach rozwoju oraz dowiedzieć się, czy zakres obowiązków związanych z potencjalnym stanowiskiem będzie dla nas interesujący. To wszystko bardzo ważne, ale wydaje się, że ta ostatnia kwestia jest najistotniejsza. – Przede wszystkim trzeba zrozumieć, co się lubi. Próbować nowych rzeczy, szukać, czasem rzucać grochem o ścianę. Wszystko, czego się podejmujemy, nawet całkowite niewypały, prowadzi nas na ścieżkę, która może się okazać dla nas najbardziej odpowiednia – pięknie opisuje Alicja.
Paweł, który od jakiegoś czasu w ramach swojej pracy prowadzi także rozmowy rekrutacyjne, podkreśla, że entuzjazm i szczere zainteresowanie branżą mogą znacznie zwiększyć szanse na zatrudnienie. Wiedzę można człowiekowi przekazać już po zatrudnieniu go, ale nie da się w niego wepchnąć chęci jej przyswojenia. Właśnie dlatego zdarzają się sytuacje, w których pracę dostaje mniej doświadczony, ale bardziej pozytywnie nastawiony kandydat. Poza tym Paweł przypomina też, że aplikując na rozmaite stanowiska w korporacjach, należy jednak zachować minimum profesjonalizmu. Wymienia przykłady ludzi, którzy najwyraźniej niezbyt uważnie czytali ogłoszenia o pracę. Starali się oni bowiem o stanowiska związane z całodobowym świadczeniem serwisu informatycznego, po czym w trakcie rekrutacji dziwili się, że czasem trzeba też dyżurować w nocy. Rezygnowali więc z dalszego udziału w procesie rekrutacyjnym. Przywołuje również anegdotę o świeżo upieczonym absolwencie, którego rozmowa kwalifikacyjna przebiegała bardzo dobrze, ale pod jej koniec zapytał, gdzie w pobliżu znajduje się jakiś bar, bo ma ochotę napić się piwa. Nie jest to może zachowanie dyskwalifikujące, ale na pewno nieco psujące starannie budowane dobre wrażenie.
Alicja podsumowuje: – Warto radzić się innych, szczególnie specjalistów w dziedzinach, które nas interesują. To też ludzie, którzy chętnie nam opowiedzą, na czym na co dzień polega ich praca, jakie kompetencje trzeba posiadać i jak ten zawód rozwija.
Do brzegu!
Zaczynamy nieco za bardzo odpływać ku głębinom tematu, więc pora wrócić do meritum. Czy warto pracować w korporacji? Odpowiedź na to pytanie jest taka jak na większość ważnych pytań i brzmi: „To zależy”. Z jednej strony bowiem firma firmie nierówna. Każda z nich oferuje nieco inne korzyści, wachlarz możliwości i oczekuje w zamian czegoś innego. Z drugiej zaś: każdy człowiek jest inny, ma inne preferencje i zwraca uwagę na różne kwestie. Korporacja może zaoferować dobre warunki pracy, dodatkowe korzyści czy możliwości rozwoju. W zamian za to jednak należy liczyć się z koniecznością akceptacji sztywnych reguł czy poczucia bycia nieistotnym z punktu widzenia całej firmy. Poza tym z korporacją na ogół łączy się jeszcze jedna „racja”, czyli biurokracja. Bardzo często załatwienie czegoś, co w małej firmie zajęłoby chwilę, staje się długim i żmudnym procesem. Nie można po prostu podejść do odpowiedniej osoby i jakoś się dogadać, bo byłoby to złamaniem procedur. Poza tym często powód jest znacznie bardziej prozaiczny: osoba ta na przykład siedzi na drugim końcu Polski albo i świata. To jednak też nie reguła, bo korporacje miewają ludzką twarz i czasem wystarczy zwykła rozmowa z odpowiednią osobą. Po prostu każda firma ma swoją specyfikę.
Żeby więc wiedzieć, czy dane miejsce będzie dla nas odpowiednie, trzeba dużo pytać, rozmawiać z osobami z doświadczeniem, docierać do ludzi pracujących tam zarówno kiedyś, jak i obecnie. Pierwsi mogą powiedzieć, dlaczego postanowili zmienić pracę, a drudzy zdradzić, dlaczego tego nie robią. Należy więc zrobić dobre rozpoznanie terenu, a potem – cóż…
Może po prostu spróbować?
Druga wojna światowa to w dziejach ludzkości wydarzenie bezprecedensowe. Na jej bilans składają się miliony dramatów pojedynczych jednostek, nad czym niestety zbyt rzadko się skupiamy. W podręcznikach do historii widzimy statystyki mówiące o liczebności walczących stron czy ofiar. Zapominamy, że za każdą liczbą kryje się historia, nad którą warto się pochylić.
Młody Lucjan Wiśniewski był zupełnie zwyczajnym chłopcem. Pochodził z małej mazowieckiej wsi, ale niedługo przed wojną zamieszkał z rodzicami w Chomiczówce i został „Warszawiakiem z awansu”. Miał piętnaście lat, gdy po raz pierwszy zobaczył egzekucję. 6 stycznia 1940 roku na Szwedzkich Górach (dzisiaj obrzeża Bemowa) Niemcy rozstrzelali 96 osób. Było to jedno z pierwszych masowych morderstw w Warszawie.
Leśni chłopcy
To wydarzenie odcisnęło się piętnem na jego psychice. Mając szesnaście lat, zaciągnął się do konspiracji. Chciał „strzelać do Niemców”. Pierwsze kroki w Państwie Podziemnym stawiał pod okiem oficera Tadeusza Towarnickiego. Przysięga odbyła się w Boernerowie, jednej z wielu małych podwarszawskich mieścinek. Do pułku jednostki Madagaskar, później znanej jako Garłuch, zaprzysiężonych zostało dwunastu młodziaków, w tym Wiśniewski. Był najmłodszy, ale podawał się za starszego, by nie odstawać od reszty.
Mały oddział przemierzał okoliczne lasy i organizował drobne akcje, ale jak mówią sami uczestnicy, była to bardziej zabawa w partyzantkę. Nie mieli zbyt wiele broni, więc dużo zdziałać nie mogli. Starali się jednak pomagać wiejskiej ludności, odbierając na przykład ukradzione chłopom przez Niemców krowy albo wykradając sołtysom listy osób, które tekst: Natalia Sukiennik – natalia.sukiennik@opoczta.pl str. 22 zostały wyznaczone do wywózki. Patriotyczne aspiracje młodzieńców trwały do chwili, kiedy ich oddział musiał zostać rozwiązany. Naczelnictwo Armii Krajowej uznało bowiem, że zorganizowana przez Towarnickiego leśna partyzantka była samowolką.
Lucjan Wiśniewski, który w pułku Garłuch nosił pseudonim Wierny, musiał porzucić swoje marzenia o strzelaniu do Niemców i wrócić do domu. Sytuacja, w jakiej zastał swoją rodzinę, nie była dobra. Ponieważ jego ojciec stracił pracę, jak zresztą wielu mężczyzn w tamtych czasach, żywicielem rodziny została matka. Prowadzenie gospodarstwa w czasie wojny wymagało nie lada wysiłku i odwagi. Kupienie czegoś w sklepie graniczyło z cudem, dlatego głównymi dostawcami pożywienia stawali się chłopi, którzy nieraz z narażeniem życia, bo pod czujnym okiem Niemców, szmuglowali niezbędne produkty. Matka Lucjana dbała o kontakt z dostawcami i zdobywała żywność dla rodziny.
Pewnego dnia okoliczne dostawy zostały sparaliżowane. Wiśniewski, na prośbę matki, zorganizował akcję, w której został zastrzelony sprawca wstrzymania zaopatrzenia. „Wierny” zrobił rozeznanie i ustalił, że żywność rekwirują okoliczni volksdeutsche, a głównym organizatorem jest człowiek o imieniu Mańko (lub Mońko). Zlecenie zlikwidowania delikwenta otrzymał sam Wiśniewski, ale jeden z chłopaków z obstawy bardzo rwał się do strzelania. Ostatecznie wyrok wykonał ten właśnie narwaniec, Władysław Kłodziński. Miał wtedy zaledwie piętnaście lat.
„Pistolet zawiódł po jednym strzale”
Już w połowie 1941 roku kontrwywiad Armii Krajowej zarządził powstanie oddziału mającego za zadanie likwidację osób zagrażających działaniu Państwa Podziemnego – tak zwanych konfidentów i zdrajców. Jednostka specjalna Wydziału Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu Oddziału II Komendy Głównej ZWZ/AK otrzymała kryptonim Wapiennik, później 993/W. Na dowódcę nowo powstałej komórki wybrany został porucznik Leszek „Twardy” Kowalewski. Ten wyznaczył na swojego zastępcę znanego nam już Tadeusza „Naprawę” Towarnickiego. Ściągnął on do oddziału sprawdzonych już przez siebie w nielegalnej samowolce chłopaków.
Lucjan Wiśniewski i jego koledzy z leśnej partyzantki zastanawiali się długo. Zdawali sobie sprawę z ciążącej na nich odpowiedzialności. Wiedzieli, z jak dużym obciążeniem psychicznym i moralnym przyjdzie im się zmierzyć. Ostatecznie, jesienią 1942 roku, zdecydowali się na dołączenie do „Twardego” i „Naprawy”. Było ich pięciu: Lucjan Wiśniewski, który otrzymał nowy pseudonim: „Sęp”, Ryszard „Gil” Duplicki, Zygmunt „Puchacz” Szadokierski, Jerzy „Jur I” Pajdziński oraz Stanisław „Kobuz” Salacha. Ze względu na ich pseudonimy, patrol nazywano Ptakami. Wszyscy byli młodymi, pełnymi życia chłopcami, którzy musieli zbyt szybko dorosnąć. Do Ptaków z czasem zaczęli dołączać kolejni. W 1944 roku oddział likwidatorów 993/W liczył już prawie 120 żołnierzy.
Schemat ich działania był prosty. Podziemny sąd organizował proces. Jeśli możliwe było doprowadzenie oskarżonego głowy, nie mógłby spojrzeć kobiecie w oczy. Czuł jedynie nerwy i napięcie, chciał mieć to już za sobą.
Akowski oddział likwidatorów wsławił się wieloma udanymi akcjami, które uchroniły mnóstwo osób przed wydaniem i w konsekwencji uwięzieniem, torturami bądź śmiercią. Dla większości tych młodych, świetnie wyszkolonych żołnierzy wykonywanie „zleceń” było bardzo trudnym przeżyciem. Wielu kryło się ze wszystkim przed własnymi rodzinami, by nie obciążać ich swoim brzemieniem – na przykład Rysiek, czyli Ryszard „Gil” Duplicki, którego matka dowiedziała się o udziale syna w konspiracji dopiero wtedy, kiedy zobaczyła na jego ciele bliznę po kuli.
Wiśniewski był uznawany za jednego z najlepszych w swoim „fachu”. Odznaczał się wyjątkową sprawnością fizyczną, celnie strzelał, umiał zachować rozsądek w krytycznych sytuacjach (a takich nie brakowało). Brał udział w powstaniu warszawskim, po wojnie ułożył sobie życie na nowo mimo depczącego mu po piętach UB. Do końca życia utrzymywał kontakt z kolegami i koleżankami z oddziału. Szczęśliwie wielu z nich dożyło sędziwego wieku.
„Mam dwadzieścia lat, moje życie jest zupełnie zwyczajne i spokojne”
Gdy odkrywam historie takie jak ta, zaczynam być niesamowicie wdzięczna za tę zwyczajność. Żyję w bezpiecznym świecie, nie czuję się w moim własnym kraju jak zakładnik. Jestem wolna, uznaję to za moje podstawowe prawo i specjalnie się nad tym nie zastanawiam. Dla nich, moich „rówieśników”, wolność była najwyższym możliwym dobrem, którego nie posiadali. Próby jego zdobycia nierzadko przypłacali życiem. Może brzmi to banalnie, ale – pamiętajmy. O nich i o ich
Racjonalnie nieracjonalni
Nasze życie składa się z nieustannie podejmowanych decyzji – od tych najprostszych (co zjemy na śniadanie, w co się ubierzemy bądź czy wybierzemy się na poranny wykład) aż po te ważące na naszym losie (na jakie studia pójdziemy, którą ofertę pracy rozważymy lub czy wyprowadzimy się na drugi koniec kraju). Czy jednak możemy być pewni, że wybraliśmy naszą drogę w pełni racjonalnie?
Śpieszę z odpowiedzią, która zapewne wielu z was zmartwi. Otóż – nie, nie możemy być pewni, że decyzje, jakie podejmujemy, są właściwe z punktu widzenia logiki. Zdarza się bowiem, iż – często nieświadomie – działamy w oparciu o zafałszowany obraz rzeczywistości. Kogo należy za to winić? Nas samych? Niekoniecznie.
Zanim przejdziemy jednak do rozważań na temat nieświadomego zakłamywania otaczającego nas świata, warto dowiedzieć się, jak psychologowie definiują kluczowe zagadnienia czytanego przez was artykułu. Sądy to nic innego jak wyrażone wprost twierdzenia na temat pewnego stanu rzeczy (np. posiadania przez rzecz lub osobę danej cechy czy prawdopodobieństwa wystąpienia jakiegoś zdarzenia), zaś decyzje to wybór jednej spośród co najmniej dwóch możliwości działania.
Sądzą nie tylko sądy Niekiedy określone sądy skłaniają nas ku pewnym decyzjom –gdy uznamy, że ukończenie jednego kierunku studiów zagwarantuje nam lepszą pracę niż uzyskanie dyplomu z drugiego, wtedy pewnie chętniej zdecydujemy się na to, co może zapewnić nam w przyszłości wyższy dochód, a tym samym większą wygodę życia. Wydamy sąd. Być może oprzemy go na statystykach i danych podawanych przez instytucje zajmujące się edukacją – wtedy będziemy mogli go racjonalnie uzasadnić. Niestety, człowiek nie zawsze okazuje się racjonalny, a część sądów ma charakter intuicyjny, to zaś oznacza, że są one wynikiem jego doświadczeń albo zostały sformułowane wbrew logice.
Sądzić możemy dwojako. Atrybucyjnie, czyli o cechach, jakie posiada dana osoba lub przedmiot, oraz probabilistycznie, a zatem o szansach, zagrożeniach oraz prawdopodobieństwie wystąpienia określonego zdarzenia. Przede wszystkim sądzimy jednak tendencyjnie, odbiegając od idealnego wzorca rozumowania i narażając się na popełnienie błędów. Nie są to jednak byle jakie pomyłki, można je bowiem określić jako uniwersalne i bardzo charakterystyczne. Zjawisko tendencyjności zostało zbadane przez Amosa Tversky’ego oraz Daniela Kahnemana, w efekcie pracy których powstał wniosek, że ludzie, wydając sądy, nie są racjonalni; co więcej, stosują coś, co określone zostało jako heurystyki.
Proste, że niełatwe tekst: Martyna Halbiniak – martynaannahalbiniak@gmail.com – www.nietylkogry.pl str. 24
Heurystyka. Co kryje się pod tym obco brzmiącym słowem? Zdaniem Tversky’ego i Kahnemana heurystyki to uproszczone zasady wnioskowania mające umożliwić szybkie sformułowanie sądu, któremu na dodatek często towarzyszy subiektywne przekonanie o jego słuszności. Uwagę psychologów przykuły na dłużej dwie z nich: heurystyka reprezentatywności oraz dostępności. Pierwsza polega na klasyfikowaniu osoby (przedmiotu) sądu na podstawie jej podobieństwa do charakterystycznego, znanego nam przypadku. Zapewne część z was ma teraz w głowie obraz typowego kominiarza, jeśli więc do naszych drzwi zapuka ktoś podający się za przedstawiciela tego zawodu, to – wystarczy, że spojrzymy przez wizjer – dokonamy porównania jego wyglądu z naszym wewnętrznym przekonaniem na temat tego, jak powinien się prezentować.
Heurystyka dostępności polega zaś na przypisywaniu większego prawdopodobieństwa zdarzeniom, które łatwiej jest przywołać nam z pamięci trwałej do świadomości, a więc np. silniej nacechowanym emocjonalnie. Właśnie ona odpowiada za to, że częstotliwość wypadków lotniczych oceniana jest jako wyższa zaraz po takiej katastrofie; ten sam mechanizm sprawia też, że tak wiele osób uważa, iż zabójstwa w Polsce popełnia się częściej niż samobójstwa (a jest przecież odwrotnie). Wynika to właśnie ze wspomnianej wcześniej dostępności oraz emocji związanych z sytuacjami, na podstawie których wnioskujemy – o wiele częściej mówi się o morderstwach, są one bowiem znacznie intensywniej nagłaśniane przez media, jest nam zatem łatwiej sięgnąć do tych danych i na ich podstawie zbudować błędne przekonanie.
Tylko po co?
Oba wspomniane przeze mnie mechanizmy mają swoje wady i zalety. To właśnie dzięki nim skracamy czas obróbki docierających do nas danych oraz umożliwiamy sobie podjęcie decyzji w sytuacji niedoboru informacji. Heurystyki ułatwiają nam życie, ponieważ człowiek nie jest przystosowany do nieustannego analizowania otaczającego go świata czy wykonywania skomplikowanych obliczeń w celu podjęcia nawet najbardziej błahej decyzji. A przecież – chociażby w ciągu dnia – dokonujemy wielu wyborów: co zjeść na śniadanie, w co się ubrać, jaką drogą pojechać do pracy lub szkoły, czy otworzyć drzwi komuś podającemu się za kominiarza, zabrać ze sobą parasol. Sami wiecie, że to jedynie wierzchołek góry lodowej. Ta swoista droga na skróty okazuje się często niezwykle użyteczna.
Z drugiej strony heurystyki prowadzą jednak do wielu błędów poznawczych, w wyniku których nieraz podjęliśmy złą decyzję. Heurystyka reprezentatywności może wywołać m.in. takie efekty jak: błąd koniunkcji (uważanie, że prawdopodobieństwo wystąpienia dwóch zdarzeń naraz jest wyższe niż prawdopodobieństwo wystąpienia każdego z nich osobno) czy paradoks hazardzisty (to z kolei traktowanie niezależnych od siebie zdarzeń jako zdarzeń zależnych). Heurystyka dostępności zaś często skutkuje: efektem pewności wstecznej (czyli tendencją do oceniania tego, co już się wydarzyło, jako bardziej prawdopodobnego, niż rzeczywiście było), efektem świeżości (polegającym na silniejszym oddziaływaniu informacji, które poznaliśmy jako ostatnie), a także błędem konfirmacji (uznawaniem za prawdziwe danych potwierdzających nasze wcześniejsze oczekiwania i poglądy).
A zatem: ostrożnie! Stosowanie heurystyk wpisane jest w ludzkie działania od zarania dziejów, mając głównie wartość przystosowawczą – niejednokrotnie ułatwiły nam one życie i pozwoliły podjąć decyzje bez długiego analizowania informacji, zwłaszcza w błahych sprawach. Jako gatunek nie jesteśmy ewolucyjnie zaadaptowani do stosowania zaawansowanych metod oceny. Często nie dysponujemy też czasem, umiejętnościami oraz wolnymi zasobami poznawczymi. Oparcie na racjonalnych przesłankach naszego sądu – a wraz z nim też decyzji – jest przez to trudniejsze.
Okazuje się, że wcale nie jesteśmy tak racjonalni, jak byśmy tego pragnęli, a nasz umysł nie raz i nie dwa spłatał nam figla. Niemałą sztuką jest wychwycenie momentu, w którym te drogi na skróty mogą sprowadzić nas na manowce, oraz zweryfikowanie zasadności podążania daną ścieżką. Warto jednak –zwłaszcza podczas podejmowania ważniejszych decyzji – nieco bliżej przyjrzeć się temu, jak w naszym wypadku przebiega cały ten proces oraz na jakiej podstawie wydajemy sądy. Pozwoli nam to eliminować błędne mechanizmy w przyszłości oraz uniknąć nieprzyjemnych konsekwencji. Nie dajmy się robić w balona!
Źródła:
J. Strelau, D. Doliński (red): Psychologia akademicka;
E. Nęcka, J. Orzechowski, B. Szymura: Psychologia poznawcza.