Dorota Krawczyk - JESIEŃ W UBEDZIE

Page 1

Dorota Krawczyk

JESIEŃ W UBEDZIE Opowieść o św. Janie od Krzyża

Kraków 2016


A la tarde te examinerán en el amor. Aprende a amar como Dios quiere ser amado y deja su condición1.

WRZESIEÑ Do Pani Anny del Mercado y Peñalosa w Segowii. Jezus niech bêdzie w Twej duszy, córko! Otrzyma³em tu, w Peñueli, paczkê listów przywiezionych przez pos³añca. Jestem szczerze wdziêczny za Twoje starania. Jutro udajê siê do Ubedy, by leczyæ niedomagania, które od ośmiu dni codziennie mnie nachodz¹. Zdaje siê, ¿e trzeba bêdzie tu pomocy lekarza. Mam jednak pragnienie powróciæ tu rych³o, gdy¿ w tej świêtej samotności czujê siê bardzo dobrze. Odnośnie do tego, co mi piszesz, bym by³ ostro¿ny z o. Antonim, b¹dź przekonana, ¿e w tym i we wszystkich innych sprawach bêdê siê strzeg³ w miarê mo¿ności. Wielce siê ucieszy³em, ¿e pan Ludwik jest ju¿ kap³anem Pana Najwy¿szego. Oby ¿y³ wiele lat, a Boski Majestat niech spe³ni pragnienia jego duszy! O, jak¿e to wybrany stan dla wyzbycia siê wszystkich ziemskich starañ i dla rych³ego ubogacenia swej duszy Bogiem! Z³ó¿ mu ¿yczenia i prośbê ode mnie, bo nie ośmielam siê sam go prosiæ, by pamiêta³ w jakiś dzieñ o mnie przy Najświêtszej Ofierze; ja bowiem, jako d³u¿nik, zawsze to czyniê. Choæ nie mam pamiêci, ale ¿e jest tak blisko z³¹czony ze swoj¹ siostr¹, któr¹ mam zawsze w pamiêci, nie mogê i o nim zapomnieæ. Pani Agnieszce, mej córce, z³ó¿ me serdeczne pozdrowienia w Panu i obydwie Go proście, by miê raczy³ przygotowaæ do odejścia 1

A la tarde… (hiszp.) – Pod wieczór bêd¹ ciê s¹dziæ z mi³ości. / Ucz siê kochaæ Boga / tak jak chce byæ On kochany / i porzuæ siebie.


z tej ziemi do Niego. Teraz ju¿ sobie nie przypominam wiêcej, co bym mia³ pisaæ, a równie¿ z powodu gor¹czki koñczê. br. Jan od † 1. – Doprawdy nie potrafiê zrozumieæ, bracie Janie, dlaczego wybraliście na leczenie nasz klasztor, a nie – jak wam, zdaje siê, sugerowano – Baezê. Wiecie doskonale, jak jest u nas ubogo, w¹tpiê zatem, czy warunki, jakie tu zastaniecie, przyczyni¹ siê do poprawy waszego zdrowia. – Ojciec Franciszek Chryzostom, przeor klasztoru, do którego Jan w³aśnie zawita³, patrzy³ na wychud³¹, wyniszczon¹ chorob¹ i uci¹¿liw¹ podró¿¹ postaæ swojego wspó³brata, nie kryj¹c niezadowolenia z jego wizyty. Kolejna gêba do wy¿ywienia, a do tego pewnie trzeba bêdzie zapewniæ mu jeszcze jakieś medykamenty. „Czy on zawsze musi byæ taki… nieprzyjemny?” – myśla³, wspominaj¹c ostr¹ reprymendê, jakiej Jan – wtedy jego prze³o¿ony – udzieli³ mu w Sewilli. Nie, stanowczo nie lubi³ tego cz³owieka i wola³by go nigdy wiêcej nie widzieæ. Wszelako – i temu nie móg³ zaprzeczyæ – odczuwa³ pewn¹ satysfakcjê. Opatrznośæ sprawi³a, ¿e ich role w Zakonie wreszcie siê odmieni³y; wprawdzie pragnienie zemsty nie jest godne prawdziwie karmelitañskiej duszy i daleki by³by od pielêgnowania jej w sobie, jednak myśl, ¿e czasem-mimochodem-zupe³nie-niepostrze¿enie móg³by wzi¹æ ma³y odwet za tamte upokorzenia, ca³kiem obca mu nie by³a. – Nie chcia³bym równie¿ – ci¹gn¹³ dalej przeor, patrz¹c surowo na Jana – abyście wyobra¿ali sobie, ¿e z powodu niewielkiej gor¹czki, która, jak s³ysza³em, trapi was od pewnego czasu, bêdziemy was traktowaæ w sposób wyj¹tkowy. Jesteście zobowi¹zani do prze-


strzegania Regu³y z tak¹ sam¹ pilności¹ jak inni bracia; nie bêdê tolerowa³ waszej nieobecności w kaplicy czy refektarzu lub jakichkolwiek innych przejawów zakonnej niedoskona³ości. Wasza cela, czego mogliście siê spodziewaæ, znaj¹c kondycjê naszego klasztoru, jest ma³a i pozbawiona wygód, ale có¿ – tu po pochmurnym obliczu ojca Chryzostoma przemkn¹³ znacz¹cy uśmieszek – mówi¹ o was, bracie Janie, ¿e jesteście cz³owiekiem g³êboko umartwionym… – Aby dojśæ do posiadania wszystkiego, nie chciej posiadaæ czegoś w niczym – wyszepta³ Jan. – Co tam sobie mamroczecie pod nosem, bracie Janie? – Nic, nic, chcia³em tylko was zapewniæ, wielebny ojcze, ¿e bêdê wdziêczny za wszystko, co od was tu otrzymam. Proszê te¿, abyście nie trapili siê zbytnio ubóstwem waszego klasztoru; przyjdzie czas, ¿e bêdziecie mieli wszystko, czego wam bêdzie trzeba, a nawet znacznie wiêcej. – Ach, tak? Wyobra¿acie sobie mo¿e, ¿e wasza obecnośæ przysporzy s³awy naszemu klasztorowi? Có¿ za pycha! Nie zapominajcie, ¿e nie dalej jak trzy miesi¹ce temu kapitu³a pozbawi³a was wszelkich urzêdów, a to z ca³¹ pewności¹ nie przyczyni siê do dobrej s³awy waszego imienia, bracie Janie. – Ojciec Chryzostom z upodobaniem podkreśla³ s³owo brat, które, w jego zamierzeniu, powinno byæ jak ostra szpila, wetkniêta wprost w serce s³ynnego ojca fundatora Jana od Krzy¿a. Jednak czy to zmêczenie podró¿¹, czy te¿ jakieś inne, nieznane mu przyczyny sprawia³y, ¿e Jan zdawa³ siê zupe³nie nie zwracaæ uwagi na impertynencki ton jego g³osu; wydawa³o mu siê nawet, ¿e jego wspó³brat uśmiecha siê b³ogo, s³ysz¹c cierpkie s³owa, a to jeszcze bardziej go rozdra¿nia³o.


10

– Skoro wiêc jesteście tak zadowoleni, bracie Janie, ojciec Alonso wska¿e wam teraz wasz¹ celê, tylko nie zabawcie w niej za d³ugo, bo zaraz bêd¹ biæ na nieszpory. – Dobrze, ojcze przeorze. – Jan pok³oni³ siê nisko, podnosz¹c z ziemi swój ma³y tobo³ek, i ruszy³ w kierunku wyjścia, staraj¹c siê ze wszystkich si³ ukryæ ból, jaki sprawia³ mu ka¿dy krok. O, jak¿e teraz brakowa³o mu jego laski! Jan z rozrzewnieniem pomyśla³ o ma³ym sêkatym kiju, który wypad³ mu z r¹k wprost w spienione odmêty Gwadalimaru, gdy wraz ze swoim towarzyszem przeprawiali siê przez rzekê po mocno zmursza³ym moście. – Za pozwoleniem, wielebny ojcze. – Jan stan¹³ w drzwiach, odwracaj¹c siê w kierunku przeora. – Co siê sta³o z ch³opcem, który towarzyszy³ mi w podró¿y? Chcia³bym mu podziêkowaæ. – Myślê, ¿e ma siê dobrze, zwa¿ywszy, ¿e pierwsze swoje kroki skierowa³ do kuchni, i tam go z pewności¹ znajdziecie. – Dziêkujê – odpar³ Jan i znikn¹³ w ciemnym korytarzu. * – I wtedy ojciec Jan powiedzia³, ¿e zupe³nie nie ma ochoty jeśæ, choæ mo¿e móg³by zjeśæ co nieco, gdyby… No to ja zacz¹³em siê z niecierpliwości¹ dopytywaæ, co chcia³by zjeśæ, a on mi na to, ¿e… szparagi. – Szparagi, mówisz? A to dobre, ha, ha, ha. Ciekawe, sk¹d byście je mieli wzi¹æ na takim pustkowiu. – No i ja siê wielce zafrasowa³em, bo nijak nie widzia³em sposobu, ¿eby uczyniæ zadośæ temu dziwnemu pragnieniu dobrego ojca Jana; ale wyobraźcie sobie, bracie kucharzu, moje zdumienie, gdy rozgl¹daj¹c siê woko³o, dostrzeg³em wi¹zkê szparagów, która jakby


11

nigdy nic le¿a³a sobie na kamieniu nad brzegiem rzeki. „Ojcze Janie, ojcze Janie – wykrzykn¹³em – s¹ dla was szparagi!”. A on uśmiechn¹³ siê s³odko, tak jak tylko on potrafi, i poleci³ mi je zabraæ, zostawiaj¹c na kamieniu dwa maravedi jako zap³atê za nie. – Tu ch³opak wyj¹³ zza pazuchy ma³e zawini¹tko i wrêczy³ je kucharzowi. Ten stan¹³ oniemia³y, a¿ chochla, któr¹ trzyma³ w rêku, wypad³a mu na pod³ogê. Szybko jednak siê opanowa³ i odpar³: – Ej, bajki mi tu prawisz, ch³opcze, ukrad³eś je pewnie, ¿eby zadowoliæ ojca Jana, a teraz wstyd ci siê przyznaæ. – Nie oskar¿ajcie, bracie kucharzu, ch³opca, który z takim oddaniem mi s³u¿y³ przez ca³¹ drogê, póki dog³êbnie nie przebadacie sprawy – odezwa³ siê Jan, który od jakiegoś czasu sta³ w drzwiach kuchni, przys³uchuj¹c siê rozmowie, która siê w niej toczy³a. Na dźwiêk g³osu Jana ch³opak poderwa³ siê ze sto³ka i podbieg³ do zakonnika. – Chodźcie, ojcze Janie, chodźcie – wo³a³ podniecony, bior¹c delikatnie pod ramiê karmelitê i prowadz¹c go do sto³u – wasze szparagi da³em kucharzowi, zaraz je przyrz¹dzi. Jan w milczeniu usiad³ na ³awie za sto³em, opar³ przygarbione plecy o mur kuchenny i patrzy³ na szparagi, które podskakiwa³y weso³o w du¿ym rondlu z gotuj¹c¹ siê wod¹. Po kilku minutach o¿ywczy zapach jarzyn dotar³ do nozdrzy Jana. – Wybacz mi, Panie, moj¹ s³abośæ – wyszepta³, przymykaj¹c oczy. – Wiêc powiadacie, ¿e mam uwierzyæ ch³opakowi, który mi opowiada o szparagach le¿¹cych nad brzegiem rzeki i to w dodatku o tak zimnej, jesiennej porze? – G³os kucharza stawiaj¹cego na stole talerz z paruj¹cymi jarzynami wyrwa³ Jana z b³ogiego letargu.


12

– Wierzyæ czy nie wierzyæ, to ju¿ wasza sprawa, bracie kucharzu. Ja mogê wam tylko tyle powiedzieæ, ¿e ten, który wam o tym prawi, to dobry ch³opak, i prawdê mówi, bo i po co mia³by was oszukiwaæ – odpar³ Jan, zabieraj¹c siê za jedzenie szparagów. Ch³opak usiad³ przy stole, wpatruj¹c siê w swojego podopiecznego w wyraźn¹ ulg¹. – No, ojcze Janie – odezwa³ siê, gdy tamten prze³kn¹³ kilka pierwszych ³ody¿ek – widzê, ¿e naprawdê s³u¿¹ wam te szparagi; chwa³a Bogu, bo ju¿ siê ba³em, ¿e mi po drodze zemrzecie. – A s³u¿¹, s³u¿¹, dawno nic tak smakowitego nie jad³em – odpar³ Jan, uśmiechaj¹c siê serdecznie do ch³opaka. – Ale nie martwcie siê, bracie kucharzu – doda³, odwracaj¹c siê w g³¹b kuchni – na co dzieñ nie jestem tak wybredny; zreszt¹, czy¿ godzi siê oczekiwaæ od Boga, ¿e codziennie bêdzie czyni³ zadośæ moim s³abościom? Jan spuści³ wzrok i w milczeniu koñczy³ swój posi³ek. W³aśnie zd¹¿y³ prze³kn¹æ ostatni kês i popi³ go kubkiem zimnej wody, gdy do uszu zebranej w kuchni braci dobieg³ dźwiêk dzwonka wzywaj¹cego na nieszpory. Wygl¹da³o to tak, jakby ktoś świadomie go wstrzymywa³, dopóki Jan w spokoju nie skoñczy jeśæ, co najwyraźniej nie usz³o uwagi kucharza i jego pomocników, którzy d³ugo jeszcze patrzyli na ma³¹ wychud³¹ postaæ, znikaj¹c¹ wolno w g³êbi kuchennego korytarza. * Deus in adiutorium meum intende. – Domine ad adiuvandum me festina. Gloria Patri et Filio et Spiritui Sancto. – Sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeculorum. Amen. Alleluia.


13

– Quando veniam et apparebo ante faciem Dei? Quemadmodum desiderat cervus ad fontes aquarum, ita desiderat anima mea ad te, Deus. Sitivit anima mea ad Deum, Deum vivum; quando veniam et apparebo ante faciem Dei? Fuerunt mihi lacrimae meae panis die ac nocte, dum dicitur mihi cotidie: Ubi est Deus tuus? – Quando veniam et apparebo ante faciem Dei?...2 Ostatnie promienie s³oñca rzuca³y z³otoczerwone refleksy na ściany kaplicy, gdy zakonnicy wolno i jednostajnie recytowali s³owa Psalmu 42. Jan siedzia³ w stalli otulony bia³ym, obszernym p³aszczem. Oczy mia³ przymkniête, a usta ledwo porusza³y siê w rytm wypowiadanych modlitw. W pewnej chwili poczu³ znajome ciep³o, które zaczê³o ogarniaæ jego cia³o, narastaj¹c wolno od opuszków palców i toruj¹c sobie drogê wzd³u¿ krêgos³upa, by zap³on¹æ ognistym ¿arem w samym środku serca, w najg³êbszej istocie jego istnienia. Dignum es, Domine et Deus noster, accipere gloriam et honorem et virtutem, quia tu creasti omnia, et propter voluntatem tuam erat et creata sunt. Dusza Jana wznosi³a siê ku górze, tam, sk¹d dobiega³ go śpiew uwielbienia, i zdawa³o mu siê, ¿e za chwilê poci¹gnie za sob¹ cia³o. Zakonnik uchwyci³ siê mocno oparcia stalli, by nie wzlecieæ pod sufit. ¯ar serca przygas³ nieco, lecz za chwilê wzmóg³ siê na nowo. – Śpiewaj, Janie, śpiewaj – us³ysza³ s³odki g³os dźwiêcz¹cy mu w uszach niczym tysi¹ce skrz¹cych siê kryszta³owych dzwoneczków. 2

Quando veniam… (³ac.) – Kiedy¿ wiêc przyjdê i ujrzê oblicze Bo¿e? [Pe³ne t³umaczenie tekstów ³aciñskich znajduje siê na koñcu ksi¹¿ki].


14

– O, tak, śpiewa³bym, Pani moja, lecz bojê siê swoim ochryp³ym g³osem popsuæ tak piêkn¹ harmoniê – wyszepta³ Jan milcz¹cymi wargami, unosz¹c rêce w kierunku anio³ów, które teraz otoczy³y go krêgiem i bia³ymi jak śnieg skrzyd³ami otula³y zgrzebny br¹zowy habit. – Śpiewaj, Janie, śpiewaj… ¯ar ogarniaj¹cy Jana wzmaga³ siê coraz bardziej; gdyby trwa³ choæ chwilê d³u¿ej, z pewności¹ spali³by go ¿ywcem, jak ogieñ, który w jednej sekundzie poch³ania wysuszon¹ szczapê drewna. W tej jednak chwili potê¿na rêka spoczê³a ciê¿ko na ramieniu zakonnika, a tu¿ nad swoim uchem poczu³ gor¹cy – jak¿e jednak odmienny od tamtego gor¹ca – oddech. – Bracie Janie, pozwólcie do mojej celi. Teatralny szept przeora przywróci³ Janowi bolesn¹ świadomośæ jego cielesnego bytu. Ból i zmêczenie da³y o sobie znaæ z ca³¹ swoj¹ brutalności¹, jednak Jan nie zwa¿a³ na nie; najszybciej, jak umia³, podniós³ siê ze stalli i ruszy³ w kierunku drzwi w ślad za przeorem. Jednak choæ stara³ siê iśæ równo i szybko, by nie zwracaæ na siebie uwagi wspó³braci, chora noga dopomina³a siê o litośæ. Ciemny, krótki korytarz dziel¹cy kaplicê od celi przeora zdawa³ siê nie mieæ koñca. Jan przystawa³ co chwilê, by odpocz¹æ. – Co to za historia z tymi szparagami? – zagrzmia³ przeor, gdy tylko Jan pojawi³ siê w drzwiach jego celi. – A co byście chcieli wiedzieæ, wielebny ojcze przeorze? – zapyta³ spokojnie Jan, podchodz¹c wolno do niedu¿ego inkrustowanego biurka, daru doñi Any de Peñalosa dla karmelitów bosych w Grenadzie, który Jan, jako ich prze³o¿ony, poleci³ przekazaæ nowo powstaj¹cej fundacji w Ubedzie. – Wszystko! – wybuchn¹³ jeszcze ostrzej przeor.


15

– Za pozwoleniem, wielebny ojcze, choæ jakie takie wykszta³cenie posiadam, daleko mi do tego, ¿eby o szparagach wiedzieæ wsz yst ko. – Dobrze wiecie, o co mi chodzi – rzuci³ przeor wściekle, pukaj¹c rytmicznie w biurko palcem wskazuj¹cym prawej rêki. Jan, który mówi³ dot¹d ze spuszczon¹ g³ow¹, podniós³ wzrok. – Nie s¹dzê – zacz¹³ spokojnie – ¿ebym móg³ wam powiedzieæ wiêcej na ten temat, ponad to, co ju¿, jak mniemam, us³yszeliście od kucharza. – Precz! – Przeor uniós³ siê zza biurka, a palcem, którym jeszcze przed chwil¹ w nie puka³, teraz wskazywa³ drzwi. – Wynoście siê do swojej celi i do matutinum nie pokazujcie mi siê na oczy. A na przysz³ośæ – ci¹gn¹³ wzburzony – chcia³bym siê o wszystkim dowiadywaæ pierwszy, a nie ostatni; nie zapominajcie, ¿e teraz ja jestem waszym prze³o¿onym, bracie Janie. – Ostatnie dwa s³owa przeor wypowiedzia³ z tak przesadn¹ pogard¹, ¿e a¿ sam siê ich przestraszy³, po czym, wyczerpany wybuchem swojej w³asnej z³ości, opad³ ciê¿ko na krzes³o. Jan sk³oni³ siê lekko i bez s³owa ruszy³ w kierunku wyjścia. – A gdybyście czegoś potrzebowali, zwracajcie siê bezpośrednio do mnie – doda³ przeor zdecydowanie spokojniej, widz¹c, jaki wysi³ek sprawia Janowi ka¿dy krok. – Zaczekajcie – wymamrota³ po chwili, gdy Jan by³ ju¿ przy drzwiach, po czym wsta³ od biurka i podszed³ do k¹ta pod oknem, w którym sta³a oparta o ścianê smuk³a laska zakoñczona wygiêciem na kszta³t pêtli. – Weźcie to – powiedzia³, podaj¹c laskê Janowi. – Wiecie, do kogo nale¿a³a, prawda?


16

Jan wzi¹³ laskê do rêki i przygl¹da³ siê jej przez chwilê. – Nie, chyba nigdy wcześniej jej nie widzia³em. – Ale¿ tak, musieliście widzieæ j¹ i to nie raz – nalega³ przeor. Tak, Jan musia³ j¹ dobrze znaæ, w koñcu tyle świata przemierzy³ z matk¹ Teres¹ od Jezusa. Dlaczego wiêc teraz twierdzi… Ojciec Chryzostom spojrza³ uwa¿nie na swojego by³ego prze³o¿onego. Wydawa³o mu siê, ¿e na jego policzku dostrzeg³ ma³¹ ³zê. – Dziêkujê, ojcze Franciszku – powiedzia³ Jan i wolno wyszed³ z celi. Oniemia³y przeor sta³ w otwartych drzwiach, nie mog¹c zrobiæ jednego kroku. Dziwna to by³a scena. Ciekawe, ¿e Jan po raz pierwszy od przyjazdu do klasztoru zwróci³ siê do niego po imieniu, a mimo to on – w koñcu prze³o¿ony – wcale nie by³ tym ura¿ony, przeciwnie, poczu³ przyjemne ciep³o, jakie czuje ktoś, kto s³yszy swoje imiê wypowiadane przez blisk¹ osobê. – No, dośæ tych sentymentów – mrukn¹³ do siebie szorstko, zamykaj¹c drzwi. „W koñcu to nie ja go usun¹³em z urzêdów, a jako prze³o¿ony muszê wymagaæ dyscypliny. Zreszt¹ gdyby by³ taki świêty, jak mówi¹, nie k³ama³by, ¿e nie wie, do kogo nale¿a³a laska. Pewnie nie jest a¿ tak chory, na jakiego wygl¹da, w koñcu to tylko niewielka gor¹czka. Odpocznie i zacznie nami rz¹dziæ, a na to przeor Ubedy nigdy nie pozwoli” – pomyśla³ ojciec Chryzostom i uśmiechn¹³ siê do siebie, bêbni¹c palcami po nieznacznie zaokr¹glonym w miejscu brzucha habicie. 2. – A nie mówi³em?! Jeszcze dwa dni nie minê³y, a ten świêtoszek ju¿ czuje siê lepszy od innych. – Przeor szed³ szybko w¹skim korytarzem, mrucz¹c pod nosem z niezadowoleniem. Gdy stan¹³ przed cel¹ Jana, odchrz¹k-


17

n¹³ znacz¹co, otworzy³ na oście¿ drzwi i z wielkim impetem, z jakim zamierza³ wtargn¹æ do celi, uderzy³ g³ow¹ w belkê nad drzwiami. Jêkn¹³ cicho ze z³ości¹, po czym sk³oni³ g³owê i rozcieraj¹c rêk¹ bol¹ce miejsce, wszed³ do środka. Jan, który le¿a³ na ³ó¿ku z przymkniêtymi oczami, na dźwiêk otwieranych drzwi uniós³ siê na ³okciach, usi³uj¹c usi¹śæ na pos³aniu, jedyne jednak, co osi¹gn¹³, to bolesny dreszcz, który przeszy³ mu chor¹ nogê. Opad³ ciê¿ko na ma³y, wypchany s³om¹ wa³ek i zwróci³ twarz w stronê przeora. – Wybaczcie, ojcze Franciszku – odezwa³ siê, zanim tamten zd¹¿y³ zebraæ myśli – ¿e moja cela wita was tak boleśnie. Jej drzwi dostosowane s¹ do moich rozmiarów, nie do waszych. – Darujcie sobie, bracie Janie – odpar³ przeor. – Chcia³bym raczej us³yszeæ, dlaczego nie by³o was rano w refektarzu. Nawet jeśli znów straciliście apetyt, to was nie upowa¿nia do zaniedbywania obowi¹zku przebywania w porze posi³ku razem ze wspó³braæmi. – Tak, wielebny ojcze przeorze, to prawda; ale nie o brak apetytu tu chodzi. Proszê mi wybaczyæ to zaniedbanie, jednak moja noga dzisiaj ca³kiem odmawia mi pos³uszeñstwa; do kaplicy wprawdzie jakoś doszed³em, ale w trakcie oficjum ból tak siê wzmóg³, ¿e musia³em wróciæ do celi, ¿eby siê po³o¿yæ. Ojciec Chryzostom po raz pierwszy tego ranka spojrza³ na wspó³brata. Rzeczywiście wygl¹da³ gorzej ni¿ przez ostatnie dwa dni. Rozpalone policzki wskazywa³y na wysok¹ gor¹czkê, a cichy jêk, który raz po raz wydobywa³ siê z jego ust, świadczy³ o tym, ¿e coś mu mocno doskwiera. – Poka¿cie no mi tê swoj¹ nogê – odezwa³ siê trochê ³agodniej, podchodz¹c do ³ó¿ka i odrzucaj¹c koc, którym przykryty by³ Jan. Zgrzebny, zniszczony brunatny


18

habit okrywa³ jego wychud³e cia³o po kostki. Ojciec Chryzostom uniós³ go szybkim ruchem i zamar³. – Ale¿ to… – zacz¹³, po czym szybko przykry³ chorego i ruszy³ w kierunku drzwi. – A to co za zgromadzenie? – zapyta³ na widok zakonników, których ciekawośæ przygna³a pod celê Jana. – Wracaæ do swoich cel, a wy, bracie Bernardzie, idźcie do miasta i przyprowadźcie mi tu zaraz naszego chirurga, pana Ambro¿ego; musi koniecznie obejrzeæ nogê brata Jana. Dlaczegoście nic nie mówili o tej waszej nodze? – zwróci³ siê do Jana, wchodz¹c z powrotem do celi zdecydowanie ostro¿niej ni¿ za pierwszym razem. – Bo mnie o ni¹ nie pytaliście, ojcze przeorze. – A widzieliście przynajmniej, jak wygl¹da? – Tak. Rzeczywiście nie jest to najpiêkniejszy widok, ale có¿ poradziæ?... Jest chora. – Jest chora, jest chora – przedrzeźnia³ przeor niecierpliwie. – Jak coś jest chore, to trzeba to leczyæ. – Tak, ojcze Franciszku, da Bóg, ¿e chirurg coś poradzi, ale jeśli Jego Majestat zarz¹dzi inaczej, ni¿ myślimy, zgodzimy siê z Jego wol¹, prawda? – Jan popatrzy³ na przeora ze wspó³czuciem. To pewne, ¿e bardziej martwi³ siê teraz o swoj¹ reputacjê ni¿ o jego zdrowie. Jak¿e biedny jest zakonnik, który nie dośæ umartwi³ swoje namiêtności; który nie umie z równym spokojem patrzeæ na dobry, jak i na z³y obrót swoich spraw; wszystko go mêczy, wszystko ci¹gnie w dó³, we wszystkim widzi jedynie udrêczenie. Biedny Franciszek, jak¿e boi siê utraciæ to, czego i tak od dawna ju¿ nie posiada… Wk³ada na siebie ciê¿ary, których wcale nie musi dźwigaæ, i w ten sposób idzie do Boga z takim trudem, jak ktoś, kto ci¹gnie wóz pod górê. Gdyby chocia¿ mo¿na mu by³o pomóc… – Bracie Janie – odezwa³ siê przeor przyciszonym g³osem, tak jakby sama chêæ pomocy ze strony starszego


19

wspó³brata ju¿ go uspokoi³a. – Czy naprawdê nie martwi was to, ¿e jesteście chorzy? – A czym tu siê martwiæ, ojcze Franciszku? Cia³o nasze s³abe jest, taka jego kondycja, po có¿ siê wiêc k³opotaæ faktami, których nie jesteśmy w³adni zmieniæ. Czy nie lepiej tê odrobinê, któr¹ mo¿emy wycierpieæ tu, na ziemi, wykorzystaæ dla chwa³y Bo¿ej i w³asnego po¿ytku wiecznego? Któ¿ zdo³a lepiej poj¹æ wartośæ cierpienia ni¿ ten, kto znosi je mê¿nie, na wzór naszego Pana? O, nie, ojcze przeorze, nie to mnie martwi, ¿e jestem chory, lecz to, ¿e nie potrafiê nale¿ycie korzystaæ z cierpienia, które Bóg w swoim mi³osierdziu daje mi dla mojego dobra. * – I có¿ powiecie, panie Ambro¿y? – odezwa³ siê przeor, gdy chirurg skoñczy³ oglêdziny. – Nie wygl¹da to dobrze. Podejrzewam, ¿e mamy do czynienia z ró¿¹ i to w postaci dośæ zaawansowanej, o czym świadcz¹ wrzody, które, jak widzicie, wielebny ojcze, pojawi³y siê na nodze… Don Ambrosio Villareal, s³awny na ca³¹ Ubedê chirurg, który niejednego biedaka podniós³ z ciê¿kiej choroby, j¹³ przedk³adaæ powagê stanu chorego Jana, a czyni³ to w sposób tak plastyczny, ¿e przeorowi zaczê³o siê zbieraæ na md³ości. – Co zatem zalecacie? – urwa³ wywód lekarza, by ratowaæ swój honor cz³owieka twardego. – Na razie rozetniemy wrzody, by daæ swobodny upust ropie, która siê z nich s¹czy. Przygotujê te¿ maści do nak³adania na opatrunki, w które zawijaæ trzeba chor¹ nogê, i najlepiej by by³o, gdyby je co kilka godzin zmieniaæ. Czy macie tu, wielebny ojcze, kogoś, kto umia³by to czyniæ?


20

– Brat Bernard, którego pos³a³em po was, by³ pielêgniarzem… – zacz¹³ przeor. – O, to świetnie. Zawo³ajcie mi go tu, proszê, bêdzie mi pomocny przy nacinaniu. Przeor bez s³owa wyszed³ z celi w poszukiwaniu brata Bernarda, a don Ambrosio zabra³ siê za wyjmowanie ze swojego lekarskiego kuferka no¿yczek, lancetów, banda¿y i innych niezbêdnych do operacji przyborów. – Spróbujemy coś poradziæ na wasz¹ chorobê, ojcze Janie – odezwa³ siê, gdy wszystko, co niezbêdne, u³o¿one ju¿ by³o na du¿ej bia³ej chuście tu¿ przy ³ó¿ku chorego. – Niestety nie mogê wam zagwarantowaæ absolutnej skuteczności zastosowanych przeze mnie środków. Choroba jest wyj¹tkowo przykra i wymaga³aby znacznie wiêkszych starañ ni¿ tu, w waszym nêdznym klasztorze, jesteśmy w stanie podj¹æ. Zapewniam was jednak, wielebny ojcze, ¿e zrobiê wszystko, aby was postawiæ na nogi. – Tu chirurg uśmiechn¹³ siê smutno. – Nie trapcie siê zbytnio, panie Ambro¿y – odezwa³ siê Jan. – Bóg wie, czego nam potrzeba, i z pewności¹ potrafi dobrze wykorzystaæ wasze starania, by przeprowadziæ swoj¹ wolê, nawet jeśli wam samym bêd¹ siê one wydawa³y niewystarczaj¹ce. Droga ¿ycia jest zbyt krótka, by poświêcaæ jej wiele zabiegów i starañ. Czyñmy zatem to, co niezbêdne, resztê zostawiaj¹c Bogu. – A oto i nasz pielêgniarz, jak s¹dzê. – Don Ambrosio, który s³ucha³ z uwag¹ Jana, badaj¹c jednocześnie jego puls, by oceniæ, jak wysok¹ ma gor¹czkê, na dźwiêk otwieranych drzwi odwróci³ siê w ich stronê. – Znacie ju¿, panie Ambro¿y, naszego nowicjusza, brata Bernarda od Najświêtszej Panny, który, jak wam mówi³em, przed wst¹pieniem do klasztoru pe³ni³ pos³ugê pielêgniarza. – Ojciec Chryzostom przedstawi³ chirurgowi m³odego zakonnika tonem, jakim handlarze


21

zachwalaj¹ towary, które chc¹ sprzedaæ po zbyt wygórowanej cenie. – Doprawdy Opatrznośæ Bo¿a nam ciê zes³a³a, drogi ch³opcze – powita³ pielêgniarza chirurg. – Ojcze Janie – zwróci³ siê do chorego – czy jesteście gotowi na ma³¹ operacjê? – Zarówno na ma³¹, jak i na du¿¹ – odpar³ Jan ze spokojem. – A zatem bierzmy siê do dzie³a. Ty, drogi ch³opcze, stañ tu, blisko chorego, i staraj siê odwracaæ jego uwagê od moich zabiegów, ¿eby ból, który bêdzie mu sprawia³o nacinanie wrzodów, by³ mniej odczuwalny. – Bez obawy, panie Ambro¿y, ju¿ mówi³em, ¿e jestem gotowy na wszelkie wasze zabiegi, a co do bólu, to przeciwnie, chcia³bym byæ go w pe³ni świadom i st¹d raczej czerpaæ si³ê do znoszenia go dla chwa³y Boga. Pielêgniarz podszed³ do ³ó¿ka. – Las bubas...3 – wyszepta³, patrz¹c na nogê Jana z niepokojem. O, tak, dobrze zna³ praktykê odwracania uwagi chorego od bólu, ale nigdy jeszcze nie s³ysza³, ¿eby ktoś świadomie z niej rezygnowa³, zw³aszcza gdy w grê wchodzi³y tak bolesne zabiegi. No, w ka¿dym razie trzeba byæ gotowym, ¿eby choæ trochê ul¿yæ choremu. * – Jak mówi³em, wielebny ojcze – odezwa³ siê don Ambrosio, wycieraj¹c lancety szmatk¹ i chowaj¹c je do swojego kuferka – trzeba bêdzie choremu regularnie wymieniaæ opatrunki z maściami, które jutro wam dostarczê. – Zajmiecie siê tym, bracie Bernardzie – zwróci³ siê do nowicjusza przeor – baczcie jednak, ¿eby pos³uga ta

3

Las bubas (hiszp.) – wrzody.


22

nie poch³onê³a was zbytnio i byście nie zaniedbali swoich sta³ych obowi¹zków. Brat Bernard potakiwa³ g³ow¹ na s³owa przeora, wpatrywa³ siê jednak ca³y czas w nogê Jana starannie owiniêt¹ bia³ymi banda¿ami. By³ tak oszo³omiony, jakby operacji dokonano na jego w³asnym ciele. „Nie pisn¹³ ani s³owa – myśla³ – jak to mo¿liwe?”. – Co siê zaś tyczy gor¹czki – kontynuowa³ chirurg – najlepszy by³by na ni¹ rosó³ z kury. A przyniós³by on jeszcze i ten zbawienny skutek, ¿e nasz chory ojciec nieco by siê poprawi³ na ciele, bo mizerny jest, ¿e a¿ ¿a³ośæ bierze, jak siê na niego spojrzy. – Do bosych, mój panie Ambro¿y – odpar³ przeor stanowczo – nie przychodzi siê po to, ¿eby dbaæ o cia³o, lecz o duszê, o czym nie muszê wam przecie¿ przypominaæ. – Zgadzam siê najzupe³niej, wielebny ojcze, wszak tyczy siê to, jak s¹dzê, zakonników zdrowych, chorym zaś, z mi³osierdzia Bo¿ego, winniście zapewniæ jak najlepsz¹ opiekê. – Co te¿ staramy siê czyniæ. Znacie jednak ubóstwo naszego klasztoru; trudno nam czasem zdobyæ chleb na wy¿ywienie wszystkich, a wy mi tu o roso³ach z kury prawicie! – Skoro zatem – ci¹gn¹³ dalej don Ambrosio – nie jesteście w stanie zapewniæ choremu nale¿ytej opieki, mo¿e rozs¹dniej by³oby przenieśæ go do klasztoru w Baezie, gdzie bêdzie mia³ warunki nieporównanie lepsze, a i lekarzy bardziej uczonych ni¿ ja. Jeśli chcecie, mogê zaraz wystaraæ siê o powóz; jest w naszym mieście wiele szlachetnych dam, które z pewności¹ chêtnie us³u¿¹ choremu. – Taaak – potwierdzi³ przeor, patrz¹c na Jana, który le¿a³ na ³ó¿ku wyczerpany, lecz uwa¿nie przys³uchiwa³ siê rozmowie. – Od pocz¹tku myśla³em, ¿e tak w³aśnie


23

by³oby najlepiej. Muszê siê jednak najpierw wystaraæ o pozwolenie na przenosiny, a takowych mo¿e udzieliæ tylko ojciec Antoni, nasz prowincja³. – A czy najpierw, wielebny ojcze przeorze – odezwa³ siê cicho Jan – nie nale¿a³oby siê wystaraæ o pozwolenie samego zainteresowanego? Mówi³em wam przecie¿, ¿e bêdê wdziêczny za wszystko, co zechcecie mi ofiarowaæ, nie wnosz¹c pretensji do czegokolwiek ponad to. Zapewniam was, ¿e warunki, jakie tu mam, w zupe³ności mi wystarczaj¹. Krótko mówi¹c, jest mi tu dobrze i nie zamierzam nigdzie siê przenosiæ, choæby nawet sama królowa zechcia³a mi u¿yczyæ swojego powozu. – Nie martwcie siê, panie Ambro¿y – wtr¹ci³ brat Bernard – bêdê mia³ wielkie staranie o naszego ojca Jana, a to czasem lepiej robi choremu ni¿ najlepsze medykamenty; nieraz siê o tym przekona³em, pracuj¹c w szpitalu. – Aaaa, to wyście w szpitalu s³u¿yli? – don Ambrosio obrzuci³ niedu¿¹ postaæ brata Bernarda zadowolonym spojrzeniem. – A tak, panie Ambro¿y, trzy lata jako pielêgniarz w naszym szpitalu świêtego Jakuba. – No proszê… to st¹d mi siê wydawa³o, ¿e gdzieś ju¿ was widzia³em. Skoro tak, to jestem ju¿ spokojny. Przyjdźcie jutro do mnie do miasta po maści. Widzê, ¿e sam na razie przychodziæ nie muszê, wystarczy, ¿e powiem wam to i owo, a na pewno sobie poradzicie. A wy, ojcze Janie – zwróci³ siê do chorego – b¹dźcie pos³uszni pielêgniarzowi, choæ to jeszcze m³ody ch³opak, a da Bóg, ¿e powrócicie do zdrowia. Niech bêdzie pochwalony Jezus Chrystus. Don Ambrosio wzi¹³ do rêki swój kuferek, sk³oni³ siê przeorowi i wyszed³ z celi.


24

– To i my ju¿ pójdziemy – zwróci³ siê przeor do brata Bernarda. – A wy, bracie Janie, le¿cie i nabierajcie si³, ¿ebym jutro móg³ was zobaczyæ na jutrzni. – Ale¿, wielebny ojcze… – zacz¹³ brat Bernard, patrz¹c na wycieñczonego Jana; umilk³ jednak szybko, gdy zobaczy³, jak ten k³adzie sobie palec na usta w geście nakazuj¹cym milczenie. Wyszli. Jan jeszcze przez chwilê patrzy³ na drzwi, w których zniknêli. – Las bubas… – wyszepta³. Nagle gdzieś daleko i jakby we mgle ujrza³ postaæ mê¿czyzny w sile wieku, który z wielk¹ trosk¹ pochyla³ siê nad jakimś chorym starcem. Tu¿ obok niego sta³ ch³opiec niskiego wzrostu, w wieku dziewiêciu, mo¿e dziesiêciu lat, i wyci¹ga³ w jego kierunku d³oñ, na której le¿a³o kilka miedzianych monet. – To wszystko, co dzisiaj uda³o mi siê wyprosiæ, don Alonso – us³ysza³ g³os ch³opca. – Dobrze, Janie, po³ó¿ je na moim stoliku i przynieś wody w misce, trzeba umyæ naszego biednego Fernanda i po³o¿yæ maści na jego wrzody. A potem wracaj szybko do matki, ¿eby siê nie martwi³a; a nie czytaj dzisiaj za wiele, bo jutro czeka nas du¿o pracy. Jan uśmiechn¹³ siê do obrazu, który stopniowo oddala³ siê, a¿ w koñcu ca³kiem znikn¹³. Medina del Campo. A¿ tutaj dotarli z rodzinnego Fontiveros, by szukaæ środków do ¿ycia. Ojciec nie ¿y³ od wielu lat; starszy brat Jana, Franciszek, w³aśnie poślubi³ mi³¹ i gospodarn¹ Annê; oboje pomagali teraz matce przy warsztacie tkackim, a ma³ym Janem zaopiekowa³ siê don Alonso Alvarez, cz³owiek wielkiego serca, dobrodziej miasta, administrator i opiekun chorych w Hospital de la Concepción, który wszyscy nazywali szpitalem wrzodów. Jan, choæ jeszcze ma³y, zna³ ju¿ dobrze smak ubóstwa i cierpienia; nie by³o mu trudno


25

otworzyæ serce dla biedaków, których don Alonso sprowadza³ z ulic Mediny. Poranki spêdza³ w szpitalu, krz¹taj¹c siê przy chorych, a popo³udniami wychodzi³ na miasto, by prosiæ jego mieszkañców o ja³mu¿nê na ich utrzymanie. Wieczorami uczy³ siê i czyta³ na ma³ym stryszku w ubogim, ale dobrze przez matkê utrzymanym domu przy calle Santiago, don Alonso zapowiedzia³ bowiem, ¿e w nastêpnym roku zapisze go do kolegium jezuickiego, gdy¿ rozpozna³ w nim wielk¹ sk³onnośæ do nauki. – O, Panie – pomyśla³ Jan – jak¿e niezbadane s¹ Twoje wyroki i nie do wyśledzenia Twoje drogi… Ten Twój s³uga nieu¿yteczny, który w wiośnie swojego ¿ycia pielêgnowa³ chorych, dzisiaj sam pielêgnowania potrzebuje… Si ambulavero in medio tribulationis, vivificabis me; et contra iram inimicorum meorum extendes manum tuam, [...] Dominus perficiet pro me…


LISTOPAD 14. I tak za spraw¹ rozporz¹dzeñ przeora pierwsze dni listopada Jan spêdza³ w swojej celi samotnie. Nie móg³ nie przyznaæ, ¿e sprawi³o mu to pewn¹ ulgê, bo mêczy³y go ju¿ ci¹g³e wizyty wspó³braci i koniecznośæ podejmowania w rozmównicy czasem zupe³nie obcych mu osób. Znów zatem tak siê zdarzy³o, ¿e to, co innym wydawa³o siê wielk¹ krzywd¹ i upokorzeniem, dla Jana by³o bezcennym skarbem i Bo¿ym zmi³owaniem. Wprawdzie jego cia³o domaga³o siê opieki, której sam nie by³ mu w stanie zapewniæ, lecz có¿ znaczy³y wymagania cia³a wobec nieustaj¹cego, têsknego, lecz jak¿e zarazem rozkosznego wo³ania duszy?! Jan otworzy³ Bibliê i zacz¹³ czytaæ. Trahe me post te. Curramus! Introducat me rex in cellaria sua. Exsultemus et laetemur in te; memores amorum tuorum super vinum; Recte diligunt te. Poci¹gnij mnie za sob¹. Pobiegnijmy! Wprowadź mnie, królu, w swoje komnaty… Jesienne wiatry coraz silniej potrz¹sa³y drzewami na klasztornym dziedziñcu, zrzucaj¹c deszcz liści, który ścieli³ siê na ziemi niczym ró¿nobarwny dywan. Czasem znowu nad klasztor nadci¹ga³y szarogranatowe chmury, które wylewa³y z siebie strumienie wody, sp³ukuj¹c kurz z klasztornych okien. Jan móg³ ogl¹daæ wszystkie te cuda jesiennej aury z ma³ego okna swojej celi. Rzadko jednak ostatnio to czyni³. Nie ¿eby nie by³ wra¿liwy na piêkno natury. O, nie, przeciwnie, wszak by³ artyst¹ i przyroda zawsze robi³a na nim ogromne


165

wra¿enie. Teraz jednak ka¿dy najdrobniejszy przejaw piêkna stworzonego powodowa³ w nim poruszenie, porywaj¹ce jego duszê ku temu piêknu, którego z niczym porównaæ siê nie da³o, a które tak bardzo chcia³ ju¿ ogl¹daæ twarz¹ w twarz. – Ach! Któ¿ uleczyæ mnie mo¿e! – szepta³. Uka¿ siê mi ju¿ prawdziwie, bez cienia! I nie chciej wiêcej wysy³aæ ju¿ do mnie tylko zwiastunów, którzy nie zaspokoj¹ mojego pragnienia. Te dzie³a, co siê wokó³ przesuwaj¹, nios¹ mi pieśñ o Twojej czarownej piêkności i coraz g³êbiej duszê rozdzieraj¹ tak, ¿e umieram, gdy mi szepc¹ o Twoich tajemnic wielkości. Jak¿e odleg³e zdawa³y mu siê czasy, gdy rozp³omieniony pragnieniem Boga, pisa³ swoje poematy. Czy teraz, gdyby chcia³, by³by w stanie wyraziæ coś z tego, czego nieustannie niemal doświadcza³? Nie. By³ pewien, ¿e nie ma s³ów na objaśnienie tych wznios³ych rzeczy Bo¿ych, jakie dzia³y siê w jego duszy, i ¿e najlepsz¹ dla niego mow¹ jest zrozumieæ je tylko dla siebie, odczuwaæ je dla siebie, radowaæ siê nimi i milczeæ. Jan coraz czêściej i zupe³nie bezwiednie zapomina³ o stworzeniach, które niby cienie zdawa³y siê przep³ywaæ przed jego oczami. Patrzy³, ale nie zawsze widzia³, s³ucha³, lecz nie zawsze s³ysza³, gdy¿ ca³¹ swoj¹ pamiêæ i uwagê zwraca³ ku Stwórcy, a jedyne, czego pragn¹³, to strzec w sobie tego wewnêtrznego skupienia i mi³owaæ, mi³owaæ, mi³owaæ… Bo wiedzia³ dobrze, ¿e wszelki byt stworzony jest niczym w porównaniu z nieskoñczonym bytem Boga, ¿e wszelka piêknośæ stworzeñ wobec nieskoñczonej piêkności Boga jest najwiêksz¹ brzydot¹, a wszelkie wdziêki i powaby stworzeñ


166

wobec wdziêku Bo¿ego s¹ tylko marności¹. Wiedzia³ te¿, ¿e wszystka m¹drośæ świata i zdolności ludzkie w porównaniu z najwy¿sz¹ m¹drości¹ Boga s¹ wielkim g³upstwem, ¿e wszelka w³adza i wolnośæ świata w porównaniu do wolności i potêgi ducha Bo¿ego jest tylko s³u¿alstwem, uciskiem i niewolnictwem, a wszelkie rozkosze i przyjemności, jakie cz³owiek mo¿e znaleźæ w stworzeniach, s¹ najwiêkszym utrapieniem, mêczarni¹ i gorycz¹ wobec tej rozkoszy, jak¹ jest Bóg. O, tak. Teraz, gdy zosta³ pozbawiony nawet tych niewielkich okruchów ¿ycia zewnêtrznego, które przynosili mu wraz z sob¹ bracia z klasztoru i ludzie z miasta, s³odycz kochania Boga stawa³a siê zajêciem jeszcze bardziej bliskim, jeszcze bardziej jedynym, któremu pragn¹³ oddawaæ siê bez reszty i na zawsze, a¿ po kres wieczności. Nie chcia³ przymuszaæ siê, by jego wola zajmowa³a siê tym, czego próbowa³y dostarczyæ jej zmys³y. Nie znajdowa³ radości w sprawach tego świata i nie potrafi³ zabiegaæ o to, by j¹ posi¹śæ, nie odczuwa³ te¿ bólu z powodu utraty jakiegoś ziemskiego dobra, ani nie pok³ada³ nadziei w niczym, czego jego pamiêæ zmys³owa mog³aby jeszcze oczekiwaæ. By³ wolny. Wolny, by kochaæ Boga. D³ugie lata samotnej modlitwy i pos³ugi duchowej nauczy³y go, ¿e duch nie do tego jest przeznaczony, aby poznawaæ rzeczy stworzone i nimi siê radowaæ; przeciwnie – one go tylko krêpuj¹ i odwracaj¹ od pierwotnej jego w³aściwości, jak¹ jest obcowanie z Bogiem. Jan przez ca³e swoje ¿ycie zakonne uczy³ siebie i innych trudnej sztuki uwalniania siê od tego, co ziemskie, by wszystkie swoje si³y wewnêtrzne kierowaæ ku poznaniu i mi³owaniu Boga. Jeśli ktoś chce dojśæ do jakiegoś miasta, musi koniecznie iśæ t¹ drog¹, która istotnie prowadzi do tego miasta, a nie inn¹. Tak te¿ ten, kto chce dojśæ do zjednoczenia z Bogiem, musi uwierzyæ w istnienie Boga,


167

który nie podpada pod ¿adne zmys³y, którego nie jest w stanie ogarn¹æ ¿aden, choæby najbardziej przenikliwy rozum. Kto chce dojśæ do zjednoczenia z Bogiem, musi wiedzieæ, ¿e ka¿de, nawet najwy¿sze doznanie zmys³owe i ka¿de, nawet najg³êbsze poznanie rozumowe jest nieskoñczenie dalekie od tego, kim Bóg naprawdê jest. Bo pośród stworzeñ – czy to wy¿szych, czy ni¿szych – nie ma ¿adnego, które by bezpośrednio mog³o po³¹czyæ z Bogiem lub mia³o z Nim jakiekolwiek podobieñstwo. Dlatego, aby przybli¿yæ siê do Boga, trzeba iśæ, raczej nie rozumuj¹c, ni¿ pragn¹c rozumieæ, aby zaś otrzymaæ wiêcej boskiego promienia, trzeba iśæ, raczej ślepn¹c i pogr¹¿aj¹c siê w mroku, ni¿ otwieraj¹c oczy. Lepiej na tej drodze staæ siê nieczu³ym na wszystko, co mo¿na obj¹æ wzrokiem, s³uchem, wyobraźni¹ i sercem, bo ten, kto opiera siê na w³asnych si³ach, przygotowuje sobie tylko trudności i przeszkody. Albowiem wejście na drogê duchow¹ oznacza zejście ze swojej drogi, bo dopiero wtedy, gdy odrzuci siê w³asny, ograniczony sposób myślenia o Bogu i pojmowania Go, mo¿na dojśæ do tego, co nie ma ograniczenia, czyli do Boga samego. Przybyæ wiêc tutaj – to odejśæ stamt¹d, odejśæ zaś stamt¹d tu – to odejśæ od siebie daleko, odejśæ od tego, co niskie, do tego, co wy¿sze ponad wszystko. A gdy dusza oderwie siê ju¿ od wszystkiego, co mo¿e pojmowaæ i poznawaæ drog¹ zmys³ów, powinna pragn¹æ szczerze dojśæ do tego, czego w tym ¿yciu nie mo¿e poznaæ i czego nie mo¿e zakosztowaæ jej serce. A po odrzuceniu tego wszystkiego, co czuje, czego zewnêtrznie i wewnêtrznie doświadcza lub mo¿e doświadczyæ i odczuæ, powinna pragn¹æ szczerze dojśæ do tego, co przekracza wszelkie ludzkie odczucie i doświadczenie. Sicut malus inter ligna silvarum, Sic dilectus meus inter filios.


168

Sub umbra illius, quem desideraveram, sedi… Jak jab³oñ wśród drzew leśnych, tak ukochany mój wśród m³odzieñców. W upragnionym jego cieniu usiad³am, a owoc jego s³odki memu podniebieniu. Wprowadzi³ mnie do domu wina i sztandarem jego nade mn¹ jest mi³ośæ. Posilcie mnie plackami z rodzynek, wzmocnijcie mnie jab³kami, bo chora jestem z mi³ości… Wydawa³o siê, ¿e Jan ju¿ do tego doszed³. ¯e nie ma ju¿ w jego ¿yciu niczego, co by go ogranicza³o lub zniewala³o. Niczego poza samym ¿yciem... Czy teraz, le¿¹c na ³ó¿ku w zbyt skromnej, jak na zas³ugi, wiek i stan zdrowia tak wa¿nej osobistości celi, pragn¹³, by Bóg zerwa³ wreszcie jego niæ? O, nie, choæ kocha³ Go tak gor¹co, nie by³ jeszcze gotowy na ostateczne spotkanie; zbyt ma³o jeszcze cierpia³, stanowczo zbyt ma³o, by stan¹æ twarz¹ w twarz z Tym, który cierpia³ zdecydowanie zbyt du¿o. 15. Zapadaj¹cy zmrok powoli zaciera³ zêbate blanki staro¿ytnych murów rycerskiej Awili. Na opustosza³ych ulicach miasta s³ychaæ by³o jeszcze czasem turkot spóźnionych powozów, a z zau³ków domów powychodzi³y czarne koty w poszukiwaniu nocnych zdobyczy. Daleko za murami miasta, w klasztorze Wcielenia, ojciec Jan od Krzy¿a wychodzi³ z kościo³a, by udaæ siê na nocny spoczynek do swojego ma³ego domku. Spowiedź sióstr tego dnia przed³u¿y³a siê a¿ do komplety; ka¿da chcia³a z czystym sumieniem świêtowaæ wspomnienie Aposto³a Andrzeja, którego kult rozwin¹³ siê bardzo w klasztorze, od kiedy na przeoryszê zosta³a wybrana


169

matka Teresa. Jan wszed³ do domku i zaryglowa³ drzwi. Ojciec Germano szykowa³ siê powoli do snu, on jednak nie myśla³ jeszcze o spaniu. Wszed³ do ma³ego oratorium, pośrodku którego na niedu¿ym sto³ku sta³ drewniany krucyfiks, i upad³ na kolana. O, jak du¿o tej nocy mia³ do powiedzenia Jezusowi. Krótka rozmowa z matk¹ Teres¹ wystarczy³a, by odgadn¹æ, jak pe³na jest obaw co do losów swoich fundacji. Do tej pory oboje byli przekonani, ¿e wszystko idzie w jak najlepszym kierunku i zgodnie z Bo¿ym zamys³em, lecz ostatnio sprawy Reformy zaczê³y przybieraæ obrót, którego siê nie spodziewali, i lada moment mog³y wymkn¹æ siê spod kontroli. Jan potrzebowa³ świat³a Ducha Świêtego, by móc skuteczniej wspieraæ matkê fundatorkê w jej dziele odnowy Karmelu, potrzebowa³ jednak przede wszystkim tchnienia Bo¿ej mi³ości, mi³ości wszechogarniaj¹cej, dla której wszystko jest proste i ³atwe. Wzi¹³ do rêki Bibliê i zacz¹³ czytaæ: …qui cum in forma Dei esset, non rapinam arbitratus est esse se aequalem Deo… On istniej¹c w postaci Bo¿ej, nie skorzysta³ ze sposobności, aby na równi byæ z Bogiem, lecz ogo³oci³ samego siebie, przyj¹wszy postaæ s³ugi, stawszy siê podobnym do ludzi. A w zewnêtrznym przejawie uznany za cz³owieka, uni¿y³ samego siebie, stawszy siê pos³usznym a¿ do śmierci i to śmierci krzy¿owej… …autem crucis… autem crucis... Jan zamkn¹³ Bibliê i przymkn¹³ oczy. Bóg, który wyrzek³ siê swojej boskiej natury… Niewinny Baranek bez skazy, wydany na pastwê oprawców… Gwoździe… O, jak straszny musi byæ w oczach Boga grzech, skoro trzeba by³o takiego cierpienia… takiego cierpienia… O, Panie, miej litośæ nad swoim grzesznym s³ug¹… Gdy tak rozmyśla³ nad mêk¹ krzy¿ow¹ Chrystusa, wydawa³o mu siê, ¿e gdzieś w g³êbi duszy poznaje


170

i odczuwa ca³y bezmiar cierpienia swojego Pana. Nie by³ jednak przera¿ony, przeciwnie – pośród bólu, w którym zdawa³ siê wraz z Bogiem uczestniczyæ, czu³ jakiś wewnêtrzny pokój, nawet pewn¹ nieuchwytn¹ s³odycz. Otworzy³ oczy. Stoj¹cy na stole krucyfiks broczy³ krwi¹; cia³o Ukrzy¿owanego, napiête jak ³uk i wykrzywione w bólu agonii, odstawa³o nienaturalnie od drewnianego pala i choæ krucyfiks by³ ma³y, Jan widzia³ wyraźnie ka¿d¹ ranê i ka¿d¹ stru¿kê krwi, która sp³ywa³a po nagiej sylwetce Chrystusa; widzia³ te¿ gwoździe, ogromne, wystaj¹ce z r¹k i nóg gwoździe, i g³owê wysuniêt¹ do przodu w nadludzkim wysi³ku, jakby w tym ostatnim oddechu ¿ycia chcia³a jeszcze raz pochyliæ siê nad światem. Jan ukry³ twarz w d³oniach i zacz¹³ p³akaæ. Nazajutrz po porannej Mszy w klasztorze przechadza³ siê po kru¿gankach. W pewnej chwili do jego uszu dotar³ cichy szloch. Rozejrza³ siê doko³a i spostrzeg³, ¿e pod jednym z drzew w ogrodzie klêczy jakaś siostra. Niewiele myśl¹c, zszed³ do ogrodu. Sprawczyni¹ cichych lamentów okaza³a siê m³oda nowicjuszka, siostra Anna Maria. – Dlaczego p³aczesz, córko? – odezwa³ siê Jan, pochylaj¹c siê nad klêcz¹c¹ postaci¹. Anna Maria zwróci³a za³zawion¹ twarz w stronê Jana. – P³aczê, wielebny ojcze, bo nie kocham Jezusa. – To dlatego wczoraj nie by³aś u spowiedzi razem z innymi siostrami? – Och, wielebny ojcze – zawo³a³a siostra Anna, t³umi¹c szloch. – Tak bardzo bym chcia³a, tak bardzo, ale nie potrafiê tak, jak powinnam. – O, to ma³e zmartwienie. Nikt z nas tego nie potrafi. Ale dlaczego uwa¿asz, ¿e nie kochasz Jezusa? – Bo widzicie, wielebny ojcze, od jakiegoś czasu widzê wokó³ siebie same krzy¿e i… bardzo siê bojê.


171

– Boisz siê? Czego? – Bojê siê, ojcze, panicznie siê bojê cierpienia, a przecie¿ sami mówiliście, ¿e gdzie nie ma cierpienia, tam nie ma prawdziwej mi³ości Boga. A dzisiaj podczas Mszy, gdy z tak¹ ¿arliwości¹ mówiliście o śmierci krzy¿owej świêtego Andrzeja… – Siostra Anna Maria ukry³a twarz w d³oniach i wybuchnê³a p³aczem. Jan wzi¹³ nowicjuszkê pod rêce, podniós³ z klêczek i z niezwyk³¹ czu³ości¹ podprowadzi³ do najbli¿szej ³awki. Gdy oboje na niej usiedli, zacz¹³ mówiæ o krzy¿u, a mówi³ o nim z tak¹ mi³ości¹ i s³odycz¹, jakby nie o krzy¿ i cierpienie chodzi³o, lecz o rzecz wyj¹tkowo przyjemn¹ i radosn¹. – B¹dź pewna, córko, ¿e twoje ³zy i cierpienia – koñczy³ Jan – nie o tym świadcz¹, ¿e Jezusa nie kochasz, lecz przeciwnie – ¿e kochasz Go bardziej ni¿ kiedykolwiek wcześniej. A ¿e lêkasz siê krzy¿a? Wszak to rzecz ludzka i ca³kiem naturalna. Czy¿ nasz Pan, Zbawiciel, nie lêka³ siê go i nie broczy³ krwawym potem w Ogrodzie przed ukrzy¿owaniem? – A wiêc myślicie, wielebny ojcze, ¿e…? – Tak, córko – uprzedzi³ pytanie Jan. – Wszystko jest w najlepszym porz¹dku. Módl siê tylko gor¹co, a Bóg utwierdzi ciê w swojej mi³ości i zaprawi do znoszenia ze spokojem najbardziej bolesnych krzy¿y. Tego chce ciê nauczyæ i za wielk¹ ³askê, a nie za karê, poczytuj sobie to, ¿e widzisz wokó³ siebie krzy¿e. – Och, wielebny ojcze, czy mogê zatem przyst¹piæ do spowiedzi? Czy Bóg mnie nie potêpi? – Mo¿esz, córko, i zapewniam Ciê, ¿e Bóg nie potêpia tego, kto zwraca siê do Niego czystym sercem. A skoro Bóg nie potêpia, to i cz³owiek potêpiæ nie mo¿e. Mo¿esz bez obawy przyst¹piæ jutro rano do sakramentu pokuty i przyj¹æ podczas Mszy Najświêtsz¹ Hostiê.


172

Na te s³owa siostra Anna Maria rozpromieni³a siê, szybko podnios³a siê z ³awki i w podskokach, jak ma³e dziecko, pobieg³a w stronê kaplicy. Jan patrzy³ jeszcze przez chwilê na oddalaj¹c¹ siê nowicjuszkê, po czym wsta³ i ruszy³ w kierunku skryptorium. By³o to jedno z niewielu pomieszczeñ w tym ogromnym domu zakonnym, do którego nie dochodzi³y uci¹¿liwe przejawy klasztornego ¿ycia. Jan usiad³ przy du¿ym drewnianym stole, na którym le¿a³o pióro i kilka ma³ych po¿ó³k³ych kartek. Wybra³ jedn¹ z nich, wzi¹³ do rêki pióro i umoczy³ je w atramencie. Nastêpnie kilkoma wprawnymi ruchami nakreśli³ krzy¿, na którym umieści³ postaæ Chrystusa, dok³adnie tak, jak widzia³ j¹ poprzedniej nocy. Naprê¿one z bólu cia³o ujête w perspektywicznym skrócie odstawa³o nienaturalnie od krzy¿a, a na pierwszym planie widnia³ du¿y gwóźdź, który z niezwyk³ym realizmem przebija³ otwart¹ d³oñ Boga-Cz³owieka. Z drugiej Jego d³oni, znajduj¹cej siê u góry rysunku, jakby si³¹ ci¹¿enia sp³ywa³y trzy czy cztery krople krwi i wydawa³o siê, ¿e za chwilê opuszcz¹ kartkê, by upaśæ na d³onie rysuj¹cego. D³ugie ramiona ukrzy¿owanej postaci pokry³ Jan licznymi prêgami, podobnie pierś i ugiête w kolanach nogi, a pochylon¹ do przodu g³owê okry³ ciemn¹ warstw¹ opadaj¹cych na ramiona w³osów. Gdy skoñczy³ rysowaæ, zasypa³ kartkê piaskiem i odczeka³ chwilê, by resztki atramentu ca³kiem weñ wsi¹knê³y, po czym zdmuchn¹³ piasek, a rysunek wsun¹³ do kieszeni habitu. Gdy wychodzi³ ze skryptorium, us³ysza³ dźwiêk dzwonu wzywaj¹cy na po³udniowy posi³ek. Wolnym krokiem skierowa³ siê w stronê refektarza, rozgl¹daj¹c siê po korytarzu, jakby kogoś szuka³. Wreszcie w oddali pod filarem zobaczy³ drobn¹ postaæ siostry Anny Marii. Przyspieszy³ kroku. Gdy podszed³ do zakonnicy, ta podnios³a g³owê i uśmiechnê³a siê.


Rysunek ukrzyÂżowanego Chrystusa autorstwa Jana od KrzyÂża przechowywany w muzeum klasztoru Wcielenia w Awili


SPIS TREŚCI

WRZESIEÑ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

PAŹDZIERNIK . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

26

LISTOPAD

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ... .. .

164

. . . . . . . . . . . . . . . . ... ..

234

T³umaczenie tekstów ³aciñskich cytowanych w ksi¹¿ce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

285

NA GÓRÊ I NA PAGÓREK


Grażyna Pawlaczyk CZCIGODNA MATKA WŁÓCZĘGA „Kobieta niespokojna, włóczęga, nieposłuszna, uparta” – takimi słowami nuncjusz Filip Sega odniósł się do Teresy od Jezusa podczas rozmowy z ojcem Janem Roca około 1578 roku. Święta wywoływała silne i spolaryzowane emocje: postawiła na nogi prawie całą współczesną sobie Hiszpanię. Jej nietypową historię opowiada Grażyna Pawlaczyk. Autorka jest iberystką i pedagogiem specjalnym. Na co dzień pracuje z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną w jednej z poznańskich szkół. Zafascynowana duchowością karmelitańską, w wolnych chwilach zgłębia dzieła świętych Karmelu. Jej debiutancka powieść Czcigodna Matka Włóczęga została wyłoniona w konkursie literackim z okazji jubileuszu 500-lecia urodzin świętej Teresy. Czytelnik od pierwszych stron dostrzeże dbałość autorki o szczegóły, przez które przenosi nas w czasie i przestrzeni do późnorenesansowej Hiszpanii. Powieść jest wspaniałym prezentem dla tych, którzy jeszcze nie znają reformatorki i fundatorki Karmelu, a dla tych, którzy już sięgnęli po Księgę życia, Twierdzę wewnętrzną czy Drogę doskonałości – okazją do skonfrontowania jej słów z życiem.


Sykstus Adamczyk OCD NIESPOKOJNE SERCE Biografię św. Rafała Kalinowskiego czyta się jak powieść. Ojciec Sykstus Adamczyk żywym, potoczystym językiem odmalował przed naszymi oczyma portret jednej z najbardziej niezwykłych postaci polskiego Kościoła czasów nowożytnych. Z jednej strony osadził ją w realiach historycznych opisywanej epoki, z drugiej zaś ukazał w wymiarze duchowości chrześcijańskiej, bez której bohater książki pozostałby niezrozumiały. Nad jego życiem bowiem nieustannie czuwa dłoń Niewidzialnego, której lekkie muśnięcia czujemy, zagłębiając się w kolejne strony tej pasjonującej lektury. Grzegorz Górny, dziennikarz, publicysta


Władysław Kluz OCD DOBRE DRZEWO Małżeństwo Martin ukazuje nam ponadczasowe cechy wspaniałych małżonków i rodziców: ich cierpienie i codzienny trud, które są wpisane w ludzkie życie, wskazują poprzez codzienność drogę do świętości. Książka może stać się pomocna dla wielu współczesnych małżonków w podejmowaniu życiowych decyzji. Renata i Dariusz Górka, para diecezjalna Domowego Kościoła Archidiecezji Krakowskiej


© Copyright by Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2016 Redakcja i korekta Katarzyna Dudek Okładka & dtp Paweł Matyjewicz Imprimi potest Tadeusz Florek OCD, prowincjał Kraków, dnia 19 września 2016 r. nr 210/2016 Wydawnictwo Karmelitów Bosych 31-222 Kraków, ul. Z. Glogera 5 tel.: 12-416-85-00, 12-416-85-01 fax: 12-416-85-02 www.wkb-krakow.pl www.karmel.pl e-mail: wydawnictwo@wkb.krakow.pl

ISBN 978-83-7604-421-7 Druk i oprawa: OZGraf – Olsztyn


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.