Waldemar Okoń
Biblioteka Wrocławskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Wrocław 2003
Niczego nie pragniesz – soli odkrytej wewnątrz, wiosła zamkniętego w zbożu, strzał złamanych przez śmierć. Wystarczy ślad odkrywany od początku biegu, który powiększa się wraz z tobą do odjętej od ust nocy.
Odczuwamy żal, więc jesteśmy ponad nim, przechodząc do radości, właściwie przebiegając pod ścianą, aby nie zauważono, że jesteśmy nadzy przeciwko sobie. Zimna gwiazda ogrzewa nasze kroki, przerwę jej cień, to minie. Liść owinięty wokół rąk, więc jesteśmy jedynie bez siebie?
Opływam szept, na dłoniach wzbiera sól, ubogi wiersz wywołuje burzę. Oświetlasz zioła, pod powieką pył, pustynia spokojnego boga. Giniemy w suchym wnętrzu rzeki – wystarczy zatrzeć piasek, oczy.
Zamienię cię w skałę o błękitnym przypływie, delfiny uśpione stworzę, skamieniałe potoki – mają kształt rzęs opuszczonych, aby nie dostrzegać bicia serca. W głębi dotyku pamięci ciała sen.
Zieleń wszelka zginie, obejmij mnie przed przejściem w stronę drzew – chcę zostać drzewem o wielu pniach, cyprysem, światłem. Nie chcę czekać dłużej na przemienienie. Zieleń wszelka... obejmij, wtedy jest najbliżej strony drzew.
Morze błądzi falami, po omacku, jest ślepe bez naszych brzegów, łodzie wyciągnięte tęsknią, poeta błądzi.
Stulone słowa pierwszy raz obawiają rozchylić. Proszą o noc, o inny dzień, kiedy kładę pomiędzy nie słońce, krzyczą gwiazdę bolesną, nową.
Przemijamy, wiatr bez oceanów ginie. Kto ustanowi wyspę, palmy, rozkołysze góry pod nami? Uderzmy w obce morza, tak spokojne i wilgotne o zmierzchu, uderzmy...
Dla nas jeszcze lecą żurawie, zmęczenie ziemi, profil nieba. Słyszymy krzyk – tam jesteś, unosimy klucze, skarby najwyższe, pętamy się szelestem, zapomnianym ostrzem.
2
Szukam cię teraz. Piętna zarzucono na mury, widzę czyste ogrody, księgę urodzaju. Świeci dzień, mówimy też o nocy, na szczęście bez wiary w rozbite lustra. Rozbijasz ostatnie, rośniemy dotykiem oskarżonej niewinnie.
Pantomima snu na jawie, na linie. Dziedziniec przed odejściem. Wszystko płowieje, pamięta o czasach świetności. Budzimy się w milczeniu, dźwięczy szkło. Walczę bez kostiumu, jak bóstwo dopuszczone do głosu.
Zmierzch, siatki na mych oczach, zdejmujemy łuski opadłe, martwe płetwy. Jeżeli przemienię górę i dół, przypływ stanie się najniższym ze światów i jak wtedy przybliżyć kwiaty dolinom podwodnym, jak uniknąć topieli zamieci?
Błądzimy po peryferiach doświadczeń, lecz i miłość nie potrafi odpowiedzieć zabłąkanym. Błądzimy po peryferiach miłości, kiedy jest doświadczeniem jednym więcej jeszcze.
Dokąd niespokojność twa sięga? U podnóża żywioły gorące, zwija się skóra węża, cykady przecinają śmierć i obawa, że nie jestem wybawcą, nie jestem też w chórze – przynajmniej do początku katastrofy.
Potok wezbrany, chcesz – wypowiem źródło, pragniesz ulotnego spokoju, spełnienia. Kiedy odchodzisz, stajesz się misą, otwarciem dla tych, którzy nadejdą po nas, zamknięci, pełni siły, dumni.
Tak gorzkie są owoce, nie możemy żyć wiecznie i kwiatów zostało niewiele. Wieńczymy niespełnienie, w głębi kobiet są komnaty i cisza, kogo sprowadzić pomiędzy nas, kto pozostanie?
Wróżysz z przelotu ptaków, z wnętrzności sarny. Ton jeden powstaje, rozprzestrzenia się we mgle. Nie sądź, że nie słuchamy uważnie, patrzymy na dym, na ofiarę. Tak jak my jesteś przelotnym słuchaczem jedynie.
Na skałach białe domy, szare przestrzenie wykrojone idealnie. Porządkujemy załomy i lawinę oswajamy trawami. Kiedy płyniesz, powiedz, jak długo jeszcze widać światła latarni nad twoją sztuką, niesioną wyżej niż ramiona prawdziwe.
3
Nikt na nas nie czeka. Idziemy drogą graniczną, na progu jest czas należny milczeniu. Dwoje ludzi oczekuje na otwarcie pieczęci, na zapomnienie rzeki. Przecież istniejesz dzięki dniom, które nadejdą granicami pytań.
Znaleźliśmy wstęp do tych, którzy nie pragną spokoju, do tych, którzy stracili wiarę. Pomiędzy liściem a dekoracją, motylem i sceną godzina wybrzeży odległych. Musimy wierzyć sobie, nieść maki zwiędłe na chwilę przed narodzeniem.
Obcięto warkocze, powstały strumienie martwe, meandry. W tej grze poruszamy pionkami dowolnie, bez reguł. W cieniu więzienia rosną chwasty. Nie mów o samotności, twoi strażnicy jak psy pamiętają o tobie.
Ogród bez świateł, pojęcie diamentu, mijamy czas burzy, mamy czas na potęgę. Na łodzi kochanków nasiona, odwracasz wzrok, lecz nadal pada deszcz coraz silniejszy.
Bogowie jasności pozwolili istnieć bogom ciemności, budować świątynie. Pozostań pośród nas, łowimy ryby i ogień nie ukryje się przed nami. Odrzuć tylko szaty proroka, cel nic nie znaczy, chwalimy tych, którzy pozostają, nie znając wyniku walki.
Koniec – słowo odchodzących z miejsc. Są szczęśliwi, dziękują szczytom i przepaściom. Stoisz przed początkiem nocy, pamiętając, aby nie przemilczeć nowych poematów, ubierasz płaszcz ciemny, senny.
Trzeba mówić coraz ciszej – podpowiadam – przecież krzyk nie zawsze jest echem okrętów miedzianych. Jak zawsze, mylisz czas wieków o kilkanaście dni. Mam prawo do pomyłki – powiedz – tak jest bardziej prawdziwie.
Doceniłem widownię, maski poruszane od tyłu w trzech pozycjach, choć tragedia jeszcze się nie skończyła. Jedna kobieta poniosła śmierć, chór przeszedł przez śpiew, nieśli gwiazdę nieznaną w tych stronach. Zapominasz o narodzeniu, o matce, o jej obowiązkach aktorskich.
Coraz trudniej jest w części słów umieścić część prawdy, listy do mieszkańców. Coraz trudniej jest przejeżdżać elizjami, być nieobecnym. Wierzymy w niebiańskie ptaki, rozumiemy odległość. Przechodnie pozostali daleko, może pył strzepną lub o swoje prawa będą walczyć? 4
Stopnie amfiteatru, jaszczurki czekają na chwilę, kiedy przyjdą osoby dramatu, bliskie jeziorom kalekim, oklaskom, które są coraz cichsze. I jest nam w trawach prześwietlonych samotnie, kiedy zostajemy.
Opuszczony świt, słowa rzucone pod nogi, podnosisz obcą lirę, rozumiesz dzisiejszą zmiętą miłość. Pamiętaj, że trzeba będzie odejść jedną z bram otwieranych przed zapadnięciem nocy, z czarną struną w zamarzniętej dłoni.
Rozsypano gałęzie na drzewach wielokrotnie, nadchodzi czas właściwy pochyleniu. Rozsypano niepokój, ciężar ciemności, poszukujemy poezji wśród raf koralowych nieostrożnie.
Ponownie w winnicy, w martwej naturze. Dwukrotnie uderzono w niebo i światło przestało powstawać. Poprawiamy pejzaż jeszcze raz – może powstanie obraz nie dla wszystkich dostępny.
Piekło się bawi, toczymy koronę, trwa zabawa ludowa coraz dłuższa i dłuższa. Gdzieś ponad nami przesuwają trony, odpuszczają grzechy, jest coraz ciszej, liczymy sukcesy odniesione przez znużone pokolenia.
Poziom stworzony dłonią, spójrz ponownie przed siebie, poza własny wzrok, własną obecność, nieruchomo. Lepiej dostrzegać dym, unoszący się nad wodami, niż sygnał życia, zarania.
Nie wyjaśniam nic do końca, nie znam krańców przedmiotu. Dochodzimy do siebie zatrzymani słowem zastępującym powietrze. Zapominamy, że powietrze niezbędne jest życiu.
Kiedyś w arkadyjskim lesie zostaliśmy sami. Imitacje ptaków na drzewach, na barkach ciężar i ciepła pozostałość. Powiedziałaś, że spotykamy ją nawet tutaj, pod korzeniem ‒ pulsuje, stara się wyzwolić, objąć życie, a wtedy zapomnimy twarzy własnej określenie.
Portret oliwny – odpłynęły fregaty, jestem nieskończony jak nadzieja. Dla jutra jesteś skłony rozpocząć unoszenie wyspy, na fali okna najwyższe, nasze zapatrzenie. Przed twoją niewinną pokłon świadomością.
5
Odbiegasz od metafor, rozdajesz podarunki – księżyc niedoświadczonemu poecie, słońce ‒ niedoświadczonemu malarzowi, miłość ‒ niedoświadczonemu człowiekowi, aby zrozumieli, doświadczenia połowiczność.
Schody jak niepamięć, więcej nie obronię – istnienie nie zamyka się w nieistnieniu. Bronimy się przed tym, co minęło nieudolnie. Sieci jak promienie, jak piasek upał. Nie męcz mnie porównaniami, zaśnij.
Przeminiemy – pióra nasączone woskiem, niegroźne labirynty, Minotaur z terakoty. Przeczuwasz to, zszywając ciemną kotarę. Żagle postawiono przedwcześnie, a młodość nie rozumie pogodzenia się z losem w krótkim przelocie ptaka przez przypadek.
Przebiegamy wyżyny świata, otwieramy klejnoty zamknięte niecierpliwie i więcej jest tych, którzy biegną, poszukując właściwych drzwi, biegnąc ku górze.
Owoce są już zrodzone, depczemy tren niewierny. Przychodzą chwile litości dla odległych światów, dla czasu zmieniającego starość w sztuczne drewno. Mozolnie budujesz splot słoneczny nieosłonięty przed ciosem najbliższym.
Prymitywne pojęcia echa wewnątrz pnia światła każe przemilczeć zielony las i błękitne niebo wyklęte na zawsze jak ostatni taniec liścia, rytm i brzegi mchu, które rodzą się przedwcześnie w dzieciństwie prawdy.
Powiew wbiegł pomiędzy perliste dzieci, zatrzymaj jego oddech, ich czyste głosy. Zwyciężymy deszcz, pomodlimy się o suszę. Nie zapomnij, wychodząc z domu, wszystko zamknąć, pamiętaj o mrówce na głowie cukru.
Niepokój nagły, złamanie ziemią, budujesz powrót niepewny ‒ później szmer szaty na równinie. Bogowie niosą winy odkupienie, ogień i wodę, i wodę, i ogień.
6