Szafranowy Krzyż Niebywała historia jak baptyjska pastorka poślubiła hinduskiego mnicha
J. Dana Trent
Wydawnictwo Manendra Wrocław 2016
Fredowi za to, że pomógł mi na nowo odnaleźć Jezusa oraz mojej matce Judy, dzięki której Go poznałam
Tytuł oryginału: Saffron Cross: The Unlikely Story of How a Christian Mini ster Married a Hindu Monk Autor: J. Dana Trent
Tłumaczenie: Iwona Szuwalska Projekt okładki: Anna Gołębiowska Redakcja: Grzegorz Grabiec Korekta: Wiktor Kwinta Opracowanie typograficzne: Agnieszka Orłowska
Copyright © 2013 by J. Dana Trent Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Manendra 2016 ISBN: 978-83-936780-9-9
Wydawnictwo Manendra ul. Hłaski 49/2 54-608 Wrocław e-mail: wydawnictwo@manendra.pl www.manendra.pl
Podziękowania
Strony tej książki mogłabym zapełnić imionami osób, które w mniej szym lub większym stopniu wpłynęły na moje życie – ale wtedy nie poznalibyście mojej historii i mielibyście do mnie o to pretensje. Książki tej nie napisałabym, gdyby nie Fred, który żył każdą jej stroną, grymasił na widok każdego niezgrabnego zdania i pozostawał nieporuszony w ciągu wielu pełnych emocji miesięcy. On jest moją ostoją, moim redaktorem i samozwańczym życiowym trenerem. Po zwolę mu zachować ten ostatni tytuł, gdyż bycie partnerem pisarki nie jest łatwe. Na każdym kroku obracał wszystko w żart, za co zasługuje na złoty medal albo przynajmniej na wyzwolenie z reinkarnacji. Przede wszystkim jestem córką, siostrą, wnuczką, ciotką, bratanicą, siostrzenicą i kuzynką w najlepszej rodzinie na świecie. Dziękuję Joinesom, Trentom, Lewmanom i Eakerom. Byliście zawsze wspa niali, a zwłaszcza mój brat dr Ron Joines, który zaraża swoim umiło waniem życia. Szczególne podziękowania składam Upper Room Books za zain teresowanie pastorką Południowej Konwencji Baptystów, która po ślubiła hinduskiego mnicha. Jestem szczególnie wdzięczna Jeannie Crawford-Lee, Joannie Bradley, Lauren Hirsch, Whitney Booth, Anne Trudel, Pameli McClure i Janice Neely za uwagę i niewyczerpaną cierpliwość w wysłuchiwaniu moich pytań i wątpliwości. Dziękuję najlepszym na świecie przyjaciołom za regularnie prze mowy motywacyjne: Britainy Lewman Sholl, Erinie Lewman Riggs, Kate Amos Harris, wielebnej Carol D. Estes, Kristinie Beran Krupp, wielebnej Jennifer Allen Hege i Madeline Chenoweth Day. Gdzież byłabym bez społeczności religijnych, które rozwijały moją duchowość przez trzydzieści lat i współtworzyły tę książkę, nic o niej nie wiedząc? Dziękuję członkom i pastorom Olin T. Binkley Memorial Baptist Church, First Baptist Church Reidsville oraz Dana Community
Szafranowy Krzyż
Bible Church. Bardzo dziękuję osobom z kręgów akademickich i za wodowych, które zaoferowały pomoc: Salem College, Duke Divinity School oraz UNC Health Care Department of Pastoral Care. Pragnę wyrazić bezgraniczne wyrazy wdzięczności B.W. Tripura riemu i społecznościom Saragrahi i Audarja, które z miłością otwo rzyły ramiona i serca dla chrześcijańskiej pastorki. Na długo zanim powstała ta książka, zrodziły się marzenia o jej napisaniu. Wielu kreatywnych, profesjonalnych mentorów tolerowało moją pompatyczność, kształtując mnie jako pisarkę: Lauren F. Winner, John Utz, Enuma Okoro, Jason Byassee, Sherry Williamson, Jonathan Goldstein, Elisabeth Stagg, wielebna dr Jo Bailey Wells, wielebna Sally G. Bates, dr Ellen F. Davis, dr Curtis Freeman, wielebna Liz Dowling-Sendor i dr Robert Seymour. Przed tymi bohaterami byli inni cierpliwi nauczyciele, którzy dostrzegli rozkwitające – jeśli nie chaotyczne i nieokiełznane – powołanie: Tim Poe, Margaret Apple, Joan Kimmel, Starr McHugh, Marry Ellen Guzy i Penelope Niven. Dziękuję Art Institute of Raleigh-Durham za ich tegoroczny ela styczny grafik zajęć. Jestem bardzo wdzięczna Organizational Solu tions (OS Inc.) oraz PTA Thrift Shop Executive Team, których człon kowie(inie) pełnili rolę czirliderów(ek), kiedy starałam się godzić ze sobą codzienną pracę i pisanie książki. Na koniec pragnę podziękować wszystkim, którzy zajmowali mi miejsce przy czekoladowej fontannie i kartonie miluśkich kociaków: Evelyn Wade Trent, Charlesowi Trentowi, Dorothy i Richardowi Lew manom, Richardowi J. Lewmanowi Jr. (King), Ann Trent McAlister i Phyllis Hopkins Morningstar. Myślę o was codziennie.
1. Biała podróż poślubna On z jednego [człowieka] wyprowadził cały rodzaj ludzki, aby za mieszkiwał całą powierzchnię ziemi. Określił właściwie czasy i granice ich zamieszkania, aby szukali Boga (…). Bo w rzeczywi stości jest On niedaleko od każdego z nas. – Biblia Tysiąclecia, Dzieje Apostolskie 17:26–27
Moja podróż poślubna obyła się bez seksu. Zamiast tego, spędziłam dwa tygodnie w społeczności religijnej w niewielkim miasteczku Wryndawana pośród pięćdziesięciu siedmiu tysięcy hindusów, by uczcić chrześcijańsko-hinduskie małżeństwo międzywyznaniowe między mną – baptyjską pastorką, a Fredem – hinduskim mnichem. Dotarliśmy z Fredem do Delhi po północy na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia, pięć miesięcy po naszym lipcowym ślubie. W cią gu dwuletniej znajomości Fred bezustannie ostrzegał mnie, że Indie porażą moje zmysły. Mimo tego nie byłam przygotowana na to, jak prawdziwe były jego ostrzeżenia. Kiedy wyszliśmy na lotnisko, ot worzyły się automatyczne drzwi, odsłaniając zakurzone miasto, które miało taki zapach, jakby każdy z jego mieszkańców zapalił zapałkę, a potem wszyscy ostentacyjnie zdmuchnęli je wszystkie dokładnie w tym samym czasie. Przesiąknięty siarką pył przesłaniał światło dzienne: Indie ani zapachem ani wyglądem nie przypominały raju. Z lotniska podróżowaliśmy z naszym szoferem Deepakiem, prze smykując się między skurzonymi ciężarówkami w nieustającym ryku klaksonów, aż w końcu dotarliśmy do trzypiętrowego budynku. Re klama w Internecie dumnie prezentowała kwaterunki „w stylu zachod nim”, no i według indyjskich standardów był to Waldorf Astoria.
Szafranowy Krzyż
Natomiast z perspektywy standardów amerykańskich był to ciemny przydrożny motel, jakie większość naszych rodaków omija szerokim łukiem. W hotelowej recepcji zastaliśmy młodych Hindusów, którzy tam pracowali, spali, pożywiali się tym, co zostawiali po sobie goście i przepierali swoje jedyne komplety spodni i koszul, by potem su szyć je na brudnym dachu. Po niespełna godzinie doznałam szoku kulturowo-ekonomicznego w kontakcie z indyjskim społeczeństwem. Wcisnęliśmy się z Fredem do wąskiej windy i dotarliśmy do progu pokoju 217. Mężczyźni czekali na naszą aprobatę. Fred skinął głową, dając do zrozumienia, że pokój jest w porządku. Odetchnęli z ulgą. Kiedy zniknęli nam już z oczu, Fred zwrócił się do mnie, wyrażając jak zwykle swoją przezorną troskę: – Czy wszystko w porządku, kochanie? Nic nie odpowiedziałam, tylko wpadłam mu w ramiona. Byliśmy niespełna pół roku po ślubie, a Fred z anielską cierpliwością znosił targające mną rozterki. Dyscyplina mnicha wyjątkowo mu służyła; jego intuicja i wrażliwość wyciszały moją porywczą, nieokiełznaną naturę. Posłuchałam jego zalecenia i poszłam wziąć prysznic. Zamiast ła zienki zastałam parawan i czerwone, plastikowe wiaderko. Po kąpieli w jednym wiadrze gorącej wody i godzinie kolejnych wrażeń spałam jak dziecko, zapominając o tym, że jesteśmy tysiące mil od domu. Pamiętam tylko, że raz się przebudziłam. Usłyszałam wtedy coś, co brzmiało jak żydowski szofar podczas święta Rosz ha-Szana1 i wi działam uśmiechniętego Freda leżącego na drugim krańcu łóżka. Na małym kolorowym ekranie telewizora oglądał jakieś krzykliwe bolly woodzkie wideoklipy. Zegar pokazywał 4:45 nad ranem; byliśmy w Indiach. Mruknęłam i naciągnęłam kołdrę na głowę. Czterogodzin na podróż do Wryndawany i wolny od seksu miesiąc miodowy wciąż były przed nami. Na skrzętnie osłoniętej powierzchni dachu hotelu spożyliśmy ob fite śniadanie składające się z parath (parāthā) – smażonego, przaśne Później dowiedziałam się, że hindusi mają podobny rytuał czczenia, w którym używają konchy. 1
1. Biała podróż poślubna
go pieczywa z nadzieniem z ziemniaków lub innych warzyw. Gruba tkanina oddzielała tę przestrzeń, by oszczędzić zachodnim gościom niezbyt atrakcyjnego miejskiego widoku sznurów z praniem, śmieci i gratów. Wyjrzałam za osłonę, by zobaczyć, jak wygląda New Delhi w świetle dziennym, potwierdzając tym samym swoje nocne wra żenia. Brudne ciuchy wisiały na uginających się sznurach, w rogach dachowego tarasu leżały stosy śmieci, a dzikie psy na ulicach ob wąchiwały góry gruzu. – Gdzie my jesteśmy – pytałam głośno. In dyjski krajobraz w niczym nie przypominał najbiedniejszych nawet dzielnic amerykańskich miast, jakie widziałam w swoim życiu. Bez radność zamieniła mój wypełniony parathami żołądek w kłębek wy rzutów sumienia, kiedy razem z Fredem zgramoliliśmy się na dół, by czekać na małego sedana, który bez niespodzianek ani twardych siedzeń miał nas zabrać do świętego miasteczka Wryndawana. Wyrzu ty sumienia przerodziły się w panikę, kiedy wsiedliśmy do samochodu i odkryłam, że wsiąść do pojazdu (dobrowolnie czy też nie) w Indiach oznacza, że twoje szanse na bycie zmiażdżoną przez wóz ciągniony przez woły, załadowany luzem usypanymi cegłami ręcznej roboty, wzrastają o około dziesięć tysięcy razy. Oprócz tego wiąże się to z wie loma innymi poważnymi zagrożeniami, takimi jak zderzenie z mo tocyklem przewożącym trójkę dorosłych i niemowlę, z ryksiarzem, ze zwierzęciem hodowlanym, czy też z pieszym. Podróżując w Indiach, wielokrotnie ocierasz się o śmierć. Ruch uliczny na wylocie z New Delhi był nieskoordynowany i przerażający. Nie było żadnych zasad, żadnych świateł, znaków na kazu zatrzymania, ustąpienia pierwszeństwa przejazdu, brakowało od dzielenia pasów ruchu i przejść dla pieszych. Samochody, ciężarówki, rowery, riksze, motocykle, wozy i dzieci jadące do szkoły walczyły ze sobą o pierwszeństwo przejazdu. W Indiach nie istniało coś takiego jak pasy bezpieczeństwa czy fotelik do przewozu dzieci. Małe dzie ci przewożone były z tyłu w żaden sposób niezabezpieczonych sku terów, jakby amerykańskie poduszki powietrzne i ABS-y były jakąś przesadną ostrożnością. Tęczowe smugi kolorowych ubrań tańczyły pośród pyłu, który towarzyszył podróżującym w drodze do celu. Na
Szafranowy Krzyż
pojazdach widniały kolorowe napisy: „Proszę trąbić!” – prośba do kierowców, by naciskali klaksony, kiedy tylko znajdą się blisko in nego pojazdu. Ale to tworzyło tylko ogłuszającą kakofonię. Fred ze stoickim spokojem siedział wlepiony w szybę samochodu i nagrywał na wideo całą tę gehennę, a ja się modliłam: – Święta Ma rio, Matko Boża – szeptałam – módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, która jak sądzę jest już bliska – tę końców kę to już zaimprowizowałam. Wryndawana, miejsce, gdzie mieliśmy spędzić swój międzywy znaniowy miesiąc poślubny, położona była dziewięćdziesiąt cztery kilometry od zgiełku Nowego Delhi. Podróż z New Delhi do Wryn dawany trwała cztery godziny, mimo iż po drodze zatrzymaliśmy się tylko raz – pozostała część drogi zatłoczona była kuglarzami noszący mi ze sobą małpy w tiulowych spódniczkach, które pokazywały cyrkowe sztuczki za pieniądze. Nasz kierowca przestrzegł nas łamaną angielszczyzną, żebyśmy nie wdawali się w dyskusje z treserami małp i nie otwierali okien w samochodzie. Wymieniliśmy z Fredem spojrzenia – mieliśmy wrażenie, że szofer przesadza. Ale gdy tylko zniknął nam z oczu, jakiś żebrak podszedł do nas ze swoją małpą baletnicą i zawisnął na szybie samochodu, prosząc o pieniądze. Kiedy prośby okazały się próżne, zaproponował nam zdjęcie ze swoją małpą – klasyczny przekręt, żeby ukraść turystom aparat. Poczułam ulgę, kiedy znowu ruszyliśmy w trasę. Nawet poza miastem drogi były ruchliwe. W końcu dotarliśmy do Wryndawany. Podczas gdy Delhi miało zapach zgiełku, Wryndawana pachniała du chowością. Droga główna prowadząca do miasteczka pełna była ko lorowych bilbordów przedstawiających budowę luksusowych aparta mentów dla uciekinierów z Nowego Delhi poszukujących duchowego spokoju. W sposób tak wyrazisty jak plastikowy wizerunek Pana Ganeśy przyklejony do deski rozdzielczej, nastrój Wryndawany był nabożny i odnawiający – to przestrzeń, w której pamiętamy, kim jes teśmy i do kogo należymy. Pyrkający sedan snuł się powoli. Minęliśmy niemal czterokon dygnacyjny pomnik Hanumanta Obrońcy – pół małpy, pół człowieka
1. Biała podróż poślubna
– oraz wiele bogato zdobionych świątyń. Miasteczko to żyło swo ją religią – a religią tą z pewnością nie było chrześcijaństwo. Tam Bóg nie był ukrywany na wysokim piedestale aż do niedzielnej adoracji. Wschodni Bóg z impetem pojawiał się przed oczami – ze splendorem dotykając wszelkiej ożywionej i nieożywionej natury. Nieprotestanckie symbole Boga zdobiły samochody oraz przydrożne sklepiki, budki i siedziby firm. Siedząc za brudnym oknem indyjskiego samochodu, uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy w życiu jestem w mniejszości religijnej. Wszyscy mieszkańcy miasteczka zaanga żowani byli w święte misteria i rytuały. Bóg był w centrum ich ży cia, a nie na jego uboczu. Byli dumni ze swojej tradycji religijnej; w żaden sposób nie próbowali tam zamaskować świętego charakteru miejsca, w którym żyli – co napawało mnie entuzjazmem. Krajobraz przepełniony był duchowością, ja zaś stałam się świadkiem tego cudu, a zarazem odbiorcą błogosławieństw. Tu właśnie odebrałam lekcję numer jeden w dziedzinie małżeństwa międzywyznaniowego: Bóg to Bóg, na Wschodzie czy na Zachodzie, i należy o tym pamiętać. Ale jakim cudem południowa baptystka, która w wieku lat dwunastu potrafiła wyrecytować po kolei wszystkie księgi Biblii, znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu Hindusa w miasteczku zamieszkiwa nym przez pięćdziesiąt tysięcy oddanych hinduistów? Otóż stało się tak dlatego, że zakochałam się w hinduskim mnichu, który w ciągu dwóch krótkich lat znajomości dał mi wszystko, czego potrzebowałam. Był lustrem dla mojej duszy – a był to dopiero początek tej przygody. Popatrzyłam na Freda, który z uczuciem tolerował moje reakcje na owo obce mi miejsce. Uścisnął moją dłoń, dając do zrozumienia, że mnie rozumie. Wkrótce po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, Fred podzielił się tym, jak wielkie osobiste znaczenie miała dla niego Wryndawana jako miejsce narodzin Pana Kryszny – małego pasterza, który według wyznawców gaudijawisznuizmu będącego odłamem hinduizmu, jest Najwyższym Osobowym Bogiem. Wryndawana jest dla gaudijawisznuitów tym, czym Betlejem jest dla chrześcijan, albo Mekka dla muzułmanów: pomyślnym miejscem narodzin Boga. Fred spędził swoje dwudzieste piąte urodziny we Wryndawanie jako
Szafranowy Krzyż
mnich, na kilka miesięcy przed swoją podróżą do klasztoru Audarja, gdzie służył swojemu guru i pobierał od niego nauki. Popatrzyłam wokół na chodzących po ulicy hindusów z wymalo wanymi na czołach świętymi znakami z gliny i woreczkami na korale dźapa (japa) dyndającymi na szyjach. Ich głośne religijne powitania mieszały się z modlitewnym pomrukiem. Zrozumiałam, że ten miesiąc miodowy zmieni mnie na zawsze. Indie były świadectwem naszego międzywyznaniowego małżeń stwa – sposobem na umocnienie wiary w Boga i ścieżki łączącej Wschód z Zachodem. Fred był taki kochany, że zgodził się poślubić mnie w moim kościele baptystów i cały czas otoczony był chrześ cijańskimi rytuałami pasa biblijnego Karoliny Północnej. Miesiąc miodowy dał nam możliwość wspólnie doświadczyć świata modlitw, rytuałów i duchowości Freda. Nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko wszystko to na mnie wpłynie. Kiedy razem z Fredem planowaliśmy nasz miesiąc miodowy, optowałam za standardową tropikalną wy cieczką, która należała mi się w moim przekonaniu. Miałam dwa dzieścia dziewięć lat i regularnie bywałam druhną na weselach. W cią gu ostatniej dekady przeżyłam wiele suto posypywanych ryżem pożegnań nowożeńców wybierających się na romantyczne wyprawy w różne zakątki świata. Ale Fred odkąd się poznaliśmy, błagał mnie, żebym pojechała z nim do Indii. Nie wiedziałam, po co miałabym tam jechać; Indie wydawały mi się niebezpieczne, brudne i absolutnie nierelaksujące. – Tak – mówił na to Fred – tam właśnie znaleźć można to wszystko, o czym mówisz i jakże wiele więcej. Powoli zaczynałam rozumieć to „wiele więcej”. Fred chciał, żebym zanurzyła się w kontekście kultury, która jest podłożem jego praktyki religijnej. Chciał, żebym zrozumiała, dla czego wybrał ścieżkę hinduizmu, a żeby to zrobić, musieliśmy do trzeć do samych korzeni. Nie chciałam tam jechać. Grymasiłam. Od wiedziłam stronę internetową Departamentu Stanu z informacjami na temat bezpieczeństwa podróży i zbudowałam w umyśle wizję wszelkich możliwych nieszczęśliwych wypadków i zagrożeń, z jakimi
1. Biała podróż poślubna
mielibyśmy mieć do czynienia w ciągu naszego miesiąca miodowego w indyjskiej aśramie. Fred nie traktował poważnie mojego dramatyzmu, co jest jego wy próbowanym sposobem okazywania mi uczucia. Słuchał mnie tylko cierpliwie, ponieważ wiedział, że wyjazd do Wryndawany był bardzo ważny dla naszej chrześcijańsko-hinduistycznej ścieżki. Po siedmiu tysiącach mil, dwunastu godzinach indyjskiego szoku kulturowego i jednej małpie w baletowej spódniczce zrozumiałam, że miał rację. Zespolenie dwóch religii w jednym duchowym domu miało nas po łączyć, ale nie wiedziałam, że w rezultacie odświeży to i umocni moją chrześcijańską wiarę. Spokój Wryndawany uciszył zgiełk Nowego Delhi i stało się oczy wiste, dlaczego wybraliśmy taki miesiąc miodowy, zamiast piasz czystych plaż i spijania drinków nad brzegiem oceanu. Dotarliśmy do Mayapura Vrindavan Trust (MVT), słynnej aśramy (āśrama, przyświą tynne kwatery) i świątyni we Wryndawanie zbudowanych przez A.C. Bhaktiwedantę Swamiego Prabhupadę – mnicha, który w latach 60. upowszechnił hinduistyczną tradycję gaudijawisznuizmu w Ameryce. MVT to ogrodzona murem siedziba społeczności i międzynarodowy azyl dla osób praktykujących gaudijawisznuizm. Żelazne bramy, spokojni strażnicy i błąkające się po ulicy bezpańskie psy chronią gości przed rzeczywistością Indii: zgiełkiem ulic i zagrożeniami, ja kie zwykle czyhają tu na turystów. Tuż za bramą znajdują się różno rodne udogodnienia dla żyjących za nią Zachodniaków: sklepik na rogu, kawiarnia internetowa, usługi międzynarodowych połączeń te lefonicznych i kantory wymiany walut. Jak biznes nie szedł, znudzeni sklepikarze gromadzili się na ulicy, by zielonymi jabłkami drażnić siedzące na dachach małpy. Na terenie MVT nie było mowy o żadnych tego typu frywolnych zachowaniach. Miejsce narzucało respekt – ani małpy ani ludzkie figle nie były tam tolerowane. Aśrama składa się z hinduistycznej świątyni, klasztoru oraz osied la przeznaczonego dla pielgrzymów. W aśramie mieszkają też na stałe mnisi opiekujący się świątynią i jej bóstwami oraz personel administracyjny, zajmujący się obiektami. Tak jak opisano to w pa
Szafranowy Krzyż
miętniku Jedz, módl się, kochaj, aśrama jest miejscem studiów teologicznych, duchowej praktyki, medytacji i wypoczynków. Aśra my różną się kształtem, wielkością i powagą. Aśrama MVT jest ol brzymia i ma konkretny cel – pielgrzymi przybywają tam, by czcić Pana Krysznę, a przestrzeganie ścisłych zasad sprawia, że społeczność ma określony charakter. Fred odwiedził już MVT w czasie swojej poprzedniej pielgrzymki do Indii. Był więc zaznajomiony z jego bezpiecznym, cichym życiem za ogrodzeniem. Rozumiał moje obawy wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to dokładnie to, czego potrzebuję – miejsce na uboczu, bezpieczne i wyciszające. MVT było czyściutkie i urokliwe ze swoimi ogrodami (zielonymi nawet w grudniu), skromnie urządzonymi po kojami i częstymi przerwami w dostawie prądu (które po pewnym czasie dodają uroku temu miejscu). W naszym pokoju stały dwa osobne łóżka – nienajlepsze rozwiązanie dla nowożeńców – które przysunęliśmy do siebie jak szaleni kochankowie, choć zgodnie z za sadami aśramy, należało tam zachować wstrzemięźliwość. Na ścia nie, tuż naprzeciw naszych łóżek, wisiał wielki, poważny portret za łożyciela świątyni Śrili Prabhupady, żeby mieć na oku nowożeńców i innych gości, co by przestrzegali owej zasady. Już wiele miesięcy wcześniej, kiedy zamawialiśmy bilety lotnicze, omówiliśmy z Fredem, na czym miał polegać nasz biały miesiąc miodowy. – Myślisz, że będę miała ochotę? – zapytałam całkiem pewna, że będę miała. – Skądże. W Indiach naprawdę trudno jest czuć się pobudzonym. Fred miał rację. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny pobytu w In diach sprawiły, że czułam się raczej pobrudzona. Podłogi w pokojach gościnnych aśramy były centkowane jak kafle w klasie szkoły podstawowej, a drewniane drzwi do naszego pokoju zamykało się zwykłą kłódką. W każdym z pokoi było małe biurko, na którym leżał egzemplarz Bhagawadgity (hinduskiej świętej księgi), tak jak Biblie gedeonitów leżą na szafkach nocnych w amerykańskich ho telach. Podgrzewacz wody zawieszony na ścianie w łazience wystar
1. Biała podróż poślubna
czyło włączyć piętnaście minut przed kąpielą. Urządzenie to zapew niało pięć minut nieprzerwanej dostawy wody lub napełnienie nią jed nego dużego, czerwonego wiadra – w zależności od tego, co kto woli, czy też raczej jest w stanie znieść o zimnym grudniowym poranku. W łazience MVT była zachodnia muszla klozetowa z porcelano wymi wyżłobieniami na stopy, na wypadek, gdyby ktoś miał ochotę załatwić się w stylu wschodnim (siedząc w kuckach ze stopami opar tymi o brzegi muszli – wyczyn ten wymagał nie lada precyzji). Fred przećwiczył tę technikę na naszej domowej toalecie, więc radził sobie z tym doskonale. Ja natomiast nie jestem dobra w przysiadach i bardzo szybko staję się pośmiewiskiem osobistych trenerów i grup aerobikowych. Owa wschodnio-zachodnia toaleta była do zniesienia, ale wpadłam w panikę, kiedy wyciągnęłam rękę po papier toaletowy i zorientowałam się, że rolki nie ma. Fred ostrzegał mnie, że wyprawa ta będzie ciężka dla moich zmysłów, ale pominął drobny szczegół, że Hindusi nie podcierają się papierem. – Freeeeeeed! – wrzasnęłam, zaciągając swoim północnokarolińs kim akcentem. – Tak, kochanie? – Nie ma papieru – poskarżyłam się przycupnięta w dość niestabil nej pozie z majtkami wokół kostek. Fred westchnął tylko, jakby mówiąc, że to dopiero początek tej długiej podróży i wskazał małe naczynie na podłodze, którego Hin dusi używają zamiast papieru toaletowego. Ten sprzęt używany jest do polewania, podczas gdy lewa ręka służy do podcierania2. Choć me toda ta jest przyjazna środowisku, nie jestem pewna, jak się ma ona do zapobiegania chorobom. Wpadłam w panikę. Jestem zagorzałą zwo lenniczką papieru toaletowego, ale niestety zabrałam ze sobą tylko
W Indiach lewa ręka służy do podmywania się, podczas gdy prawa ręka pełni ważną rolę we wszystkich innych czynnościach (na przykład jedzeniu, czczeniu, transakcjach biznesowych). Działa to dość sprawnie dla każdego, oprócz osób lewo ręcznych, które narażone są na groźne spojrzenia i reprymendy, jak ktoś przyłapie je na nieprzestrzeganiu owej kulturowej i religijnej normy. Ja zaś jestem leworęczna. 2
Szafranowy Krzyż
dwa opakowania chusteczek higienicznych, które Fred schował na czarną godzinę. Wiedziałam, że nie starczy mi ich na długo. Wciąż siedząc na kibelku, próbowałam się uspokoić na myśl o wrażliwości na inną kulturę i odwadze, jakie będę musiała z siebie wykrzesać, by to międzywyznaniowe małżeństwo i podróż poślubna zdały egzamin. Musiałam udowodnić Fredowi, że nie jestem amerykańską księż niczką, która nie jest w stanie się dostosować do okoliczności. Chcia łam zapewnić go, że wybranie mnie na żonę było mądrą decyzją. Zamknęłam oczy i modliłam się o papier toaletowy. Rozwiązanie pojawiło się po kilku godzinach niepokoju w czasie, kiedy razem z Fredem jedliśmy posiłek w aśramowej restauracji we getariańskiej. Zauważyłam stertę serwetek leżącą przy kasie, gdzie od bierano zamówienia. Pośród rozbrzmiewającego Chóru alleluja Handla, znalazłam swoją szansę. Wzięłam kilka serwetek i dyskretnie schowa łam do kieszeni, kiedy wychodziliśmy już z restauracji. Byłam złodzie jem w domu Bożym, ale za to miałam papier toaletowy na cały wieczór. Całą tę procedurę powtarzałam codziennie przez cały tydzień. Czu łam się okropnie, że kradnę serwetki ze świątyni, dlatego w końcu od ważyłam się zapytać pana z obsługi, czy w tym całym miasteczku nie znalazłoby się choć trochę papieru toaletowego. On zaś wskazał tylko palcem sklepik na rogu ulicy, który ku memu zawstydzeniu był przez cały ten czas tuż za bramą MVT. Podeszłam do sklepu i z zażenowa niem poprosiłam właściciela sklepu o rolkę papieru toaletowego. On zaś zachichotał pod nosem; byłam żałosną białą dziewczyną, która sta ła pod jego sklepem, żebrząc o papier toaletowy, bo zabrakło jej odwa gi, żeby użyć własnej ręki. Przegrałam z prehistorycznym systemem sanitarnym Indii i oto przyszłam do tego sklepikarza, żeby mnie ocalił. – Osiemdziesiąt rupii – odburknął, dławiąc śmiech w żołądku. Wy łożyłam na ladę równowartość dwóch dolarów amerykańskich w ru piach, upchnęłam zakupy pod koszulkę i w podskokach ruszyłam z ul gą w stronę aśramy. Pierwszego wieczoru, po tym jak wprowadziliśmy się do naszego pokoju, Fred zdecydował, że musimy odwiedzić świątynię Krishna Ba larama będącą częścią osiedla MVT. Świątynia była olbrzymia i zda
1. Biała podróż poślubna
wała się nie mieć końca. Ciągnęła się wzdłuż głównej ulicy Wryn dawany, od której wysokim murem oddzielona była od żebraków, przechodniów i ulicznych handlarzy. Świątynia żywiła mieszkańców Nowego Delhi, Zachodniaków i pielgrzymów. W południe był tam największy ruch, gdyż każdy z przybyszy chciał choć przez chwilę popatrzeć na Boga. Pracownicy ochrony MVT monitorowali wejścia świątyń, lecz nie po to, żeby kontrolować tłum, czy zapobiec atakom terrorystycznym. Mieli raczej za zadanie dopilnować, by przestrze gano zasady: Nie chodzimy w butach po ziemi świętej, której to lekcji nauczyły się – i bardzo szybko puściły w niepamięć – prawie wszystkie chrześcijańskie dzieci, z historii o Mojżeszu i płonącym krzewie. Dla hindusów buty są po to, żeby zrzucać je u progu świątyni lub przed bramą wejściową; gumowe klapki to najlepsza opcja zarówno dla gości jak i mieszkańców, gdyż nie są zbyt łakomym kąskiem dla dzieci, żeby je ukraść. Ale dla moich delikatnych stóp nie ma większej różnicy, czy będę chodzić w klapkach, czy boso – i tak się pobrudzą. Południowy spacer do świątyni był moją pierwszą niezdarną próbą poruszania się w brązowych, plastikowych klapkach. Stopy miałam obolałe, chwiejne i przykurzone wszechobecnym w Indiach pyłem. Byłam jednak zdeterminowana, by nie wyjść na rozkapryszoną pa niusię, zwłaszcza po tym, jak moje pierwsze wysiłki w kierunku ot warcia na inną kulturę legły w gruzach z powodu papieru toaletowego. Podążałam za Fredem chwiejnym krokiem ku głównej ulicy Wryn dawany pieszo, co zdawało się znacznie bardziej zwracać uwagę niż nasz pierwszy wjazd do miasta w bezpiecznym wnętrzu powolnego sedana. Mijały nas pędzące, przeładowane pasażerami riksze, niemal obcinając moje bose stopy. Gromadka dzieciaków zauważywszy naszą białą karnację, popędziła w naszą stronę wrzeszcząc: – Pieniądze! Fred pogonił mnie w stronę świątyni, chroniąc przed dziećmi i sprzedawcami ulicznymi namawiającymi mnie, żebym coś od nich kupiła. – Matadźi (co znaczy „matko” czy też „proszę pani”)! – wołali w nadziei, że poczuję się zobowiązana kupić jakiś bibelot. Wbiłam wzrok w ziemię, unikałam nawoływań i dzieci czepiających się ubrań aż do chwili, kiedy dotarliśmy do drzwi świątyni.
Szafranowy Krzyż
Szczupli mężczyźni w niebieskich mundurach ochrony wskazywali palcami na moje stopy, pochrząkując. Schyliłam się, żeby zdjąć swo je niskobudżetowe klapki i stanęłam twarzą w twarz z klęczącą na ziemi starą, wychudzoną, szczerbatą, ubraną na biało kobietą. Pa trzyła mi prosto w oczy. Zajęczała i podniosła zniszczone trądem kikuty do ust, dając do zrozumienia, że jest głodna. Jej postrzępione ubranie odzwierciedlało status wdowy w indyjskim społeczeństwie – pozycja zmuszająca ją do samotnego życia i polegania na łasce in nych. Poczułam się, jakbym miała runąć na ziemię obok niej. Fred odwrócił się i zobaczył mnie zgiętą wpół, znieruchomiałą, podczas gdy wdowa cały czas wykonywała ten sam gest, wskazując na usta. Byłam na skraju całkowitego rozmiękczenia, więc wziął do ręki moje buty, założył mi je na nogi jak dziecku, a ja przez cały czas obracałam się w milczeniu w stronę wdowy. – Chodźmy, kochanie. Fred trzymał mnie blisko siebie, kiedy szliśmy drogą główną, chro niąc ramieniem, dopóki nie dotarliśmy do pokoju, gdzie rzuciłam się na zestawione ze sobą łóżka i rozryczałam się. Pocieszał mnie, kiedy wyłam, leżąc w pozycji embrionalnej aż do późnego popołudnia i rozpaczałam nad sytuacją wdów, swoją ignorancją i chciwością oraz obezwładniającym chaosem, jaki panuje w Indiach. Nie mogłam za pomnieć tej wdowy zapomnianej już przez tak wielu. Kiedy przestałam się trząść, powiedziałam Fredowi, że jestem go towa znowu wyjść. – Jesteś pewna? – Tak. Tym razem założyłam stare tenisówki, które przemyciłam do naszej torby wbrew radom Freda i poprosiłam go, żeby nie zabierał mnie tam, gdzie trzeba byłoby je ściągać. Fred zgodził się. Udaliśmy się z po wrotem na główną ulicę i przez całe popołudnie unikaliśmy świętych miejsc. Patrzyłam przed siebie ze stoickim spokojem pośród okrzyków „Matadźi!” i żebrania. Stwierdziłam, że ubóstwo w Indiach jest dla mnie zbyt przygniatające, bym zwracała uwagę na każde wychudzo ne dziecko czy budzącą litość kobietę w bieli. Mogłabym okazywać współczucie, ale wolałam unikać uczucia przygnębienia, które nie
1. Biała podróż poślubna
pozwalałoby mi normalnie funkcjonować. Wyznaczyłam sobie misję – cel, dzięki któremu chodząc po ruchliwej ulicy, byłam w stanie za chować całkowite skupienie. Potrzebowałam wełnianego ćaddara (caddar, szala), żeby owinąć nim głowę dla skromności i ochrony przed chłodem grudniowych poranków we Wryndawanie. Udaliśmy się z Fredem do najbliższego przydrożnego sklepiku, dosłownie kilka kroków od witryny świątyni. Wiedziałam, że indyjscy przedsiębiorcy podnoszą ceny dla Zachodniaków. Powiedziałam sprzedawcy z ulicz nego stoiska, co potrzebuję, w hindi i zapytałam, ile rupii mam zapła cić. Zastanowił się chwilę, kalkulując dodatkową marżę, jaką mógł by zarobić na zachodniej klientce, po czym zaoferował mi ćaddar, za potrójną cenę. Stargowałam kwotę tak, by zbliżyła się nieco do ceny stosownej dla prostego, wełnianego, granatowo-fioletowego szala. Później zrozumiałam jednak, że targowanie się z hinduskimi biznes manami w oparciu o zachodnie zasady było zachowaniem śmiesznym, konsumerskim. Kogo obchodzi to, że chciał ode mnie trzy razy wię cej? Każdego Zachodniaka stać przecież, żeby płacić zawyżone ceny na indyjskich przydrożnych stoiskach. Po dwóch tygodniach pobytu we Wryndawanie moja potrzeba realizowania wewnętrznej potrzeby targowania się malała, poddając się wschodnim wpływom minima lizmu i uduchowienia, jakie panowały w owej świętej wiosce. W kolejnych dniach, jakie nastąpiły po tym pierwszym chao tycznym popołudniu, dopasowaliśmy się do rytmu Wryndawany – czy też raczej rytm ten dopasował nas do siebie. Pochłonęła nas rutyna świątynnych zajęć i proste czynności. Szybko zorientowałam się, że w Indiach nie ma czegoś takiego, jak gotowanie na zapas. Posiłki ku powało się (lub przygotowywało) po jednym na raz, kąpiele brało się po jednym wiaderku na raz, a w moim idiotycznym przypadku serwetki kradzione były po jednej porcji na raz. Nie istniało tam coś takiego, jak ciągła dostawa wody i pożywienia; nie było spiżarni ani szaf z pościelą i ręcznikami. Wszystkiego było po jednej sztuce: jeden ręcznik, jeden koc, jedno wiadro, jedna kostka mydła i jeden talerz. Polegaliśmy z Fredem na bezpiecznych wegetariańskich posiłkach podawanych w aśramowej restauracji według ściśle przestrzeganych
Szafranowy Krzyż
godzin, czy też „timings” – jak nazywają to Hindusi. W restauracji nie wydawano posiłków w dni postu, co okazało się problemem dla osób takich jak ja, nieprzystosowanych do religijnych postów. Z kolei żywienie się z przydrożnego stoiska w Indiach oznaczało ryzyko spożycia czegoś przygotowanego w niezbyt higienicznych warunkach – a nawet, według lokalnych legend, nawet przekąsek smażonych na oleju silnikowym. To, co są w stanie wytrzymać stalowe żołądki Hin dusów to masakra dla delikatnego amerykańskiego układu trawien nego i może być zgubne w skutkach dla całej podróży. Na szczęście mieliśmy w bagażu opakowanie z tabliczkami muesli na wypadek przewidywanych problemów z dostępnością pożywienia. Podczas re gularnych posiłków w restauracji kupiliśmy trochę więcej pieczywa ćappati (indyjskich tortilli sprzedawanych po dziesięć centów), które go nie trzeba przechowywać w lodówce. Jedliśmy je potem na śniada nie, jako przekąski, albo kiedy aśramowe posiłki nie były dostępne. Świątynia Krishna Balarama będąca częścią MVT, odwiedzana jest co roku przez tysiące gości. Gaudijawisznuici przychodzą tu czcić Pana Krysznę i zwiedzać samadhi (samādhi, miejsce spoczynku świętego) Swamiego Prabhupady. Świątynia to dość wystawna budowla, pom patyczna ze swoimi wykaflowanymi biało-czarnym marmurem po dłogami i łukami opierającymi się na potężnych kolumnach. W świą tyni nie ma sufitu; otwarta przestrzeń przykryta jest tylko czarną siatką, która pozwala wschodzącemu i zachodzącemu słońcu oświet lać świętą przestrzeń i wskazywać czas. Na ścianach kolorowe ma lowidła przedstawiają sceny zabaw Boga. Z przodu są trzy solidne ołtarze, a na każdym z nich po dwa ludzkich rozmiarów bóstwa: Śri Ćajtanja Mahaprabhu i Śri Nitjananda Prabhu; Śri Kryszna i Śri Ba larama; oraz Śri Radha i Śri Kryszna. Bóg nigdy nie jest sam bez któ regoś ze swoich aspektów. Feministyczne teolożki ucieszyłyby się, słysząc, że żeński aspekt Boga (Radha u bóstw Radha-Kryszna) repre zentuje najintymniejszą i najsłodszą naturę Boga. Co wieczór przysadziste matrony siedziały pod tymi malunkami pośród stosów jaskrawopomarańczowych aksamitek i sznurów gir land dla bóstw. Przylegająca do świątyni kuchnia przygotowuje dla
1. Biała podróż poślubna
bóstw pożywienie, którego pozostałości nazywane są prasadam (pra sāda) – co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „łaskę” – i spożywa ne są przez członków świątynnej społeczności. Natomiast kirtana (kīrtana, tradycyjna indyjska praktyka religijna polegająca na śpie waniu hymnów i mantr) trwa w świątyni nieprzerwanie przez całą dobę siedem dni w tygodniu. Codziennie tuż o świcie oddani gaudija wisznuici gromadzą się, by spacerować wzdłuż ścian budynku i man trować. Wielu hindusów ślubuje odmawiać szesnaście „rund” dziennie na swoich modlitewnych koralach dźapa. Przypominające różaniec korale dźapa są zazwyczaj wykonane z drewna krzewu tulasi (tulasī, bazylia azjatycka). Na jednym sznurze jest 108 korali (to jedna runda), co razem daje zawrotną sumę 1728 mantr składających się ze świę tych imion Pana. Celem tej praktyki jest bezustanne skupienie się na głośnym powtarzaniu imienia Boga. Odmówienie szesnastu rund z ra na zajmuje około dwóch godzin. Dlatego właśnie dźapa zaczyna się już o 4:30. Dzień zaczyna się słusznym skupieniem na Bogu; modlitwy zmawia się zanim sprawy świata doczesnego zaczną zaprzątać głowę. W ciągu naszego dwutygodniowego pobytu we Wryndawanie Fred wstawał rano, żeby odmawiać dźapę w świątyni razem z innymi wiel bicielami. Zakładał swoje dhoti (dhoti, tradycyjne męskie spodnie noszone przez hindusów) i malował na czole znak tilaką (tilaka, żół ta glinka pochodząca z brzegów świętej rzeki Jamuny), który miał kształt łezki symbolizującej nurt hinduizmu, do którego przynależał. Amerykańskim chrześcijanom tilaka przypomina znaczenie popiołem i stanowi ekwiwalent oznaczania przynależności religijnej na czole. Większość tilak we Wryndawanie oznacza tradycję gaudijawisz nuizmu. Ten widoczny symbol wiary jest jednym z najbardziej cza rujących rytuałów w Indiach, który podkreśla ich pozycję jako kra ju duchowości. Praktyka religijna nie jest tu ograniczona do kilku godzin w tygodniu; wpleciona jest w codzienną tkaninę życia spo łeczności. Fred co rano szedł do świątyni z tilaką na czole, owinięty ciasno wełnianym ćaddarem, by siedzieć tam na, moim zdaniem, najzimniejszej podłodze na świecie. Zazwyczaj też wstawałam, choć niechętnie. Zaczynałam swój dzień, modląc się o filiżankę kawy, któ
Szafranowy Krzyż
ra w jakiś magiczny sposób miałaby pojawić się jako dar od Jezusa – zasłużony tym, że toleruję miesiąc miodowy w zimnie, bez seksu, z ograniczoną dostawą gorącej wody. Kawa się nie objawiała, więc zapobiegawczo naciągałam na siebie kolejne warstwy garderoby: legginsy, spodnie, dwie pary skarpet, podkoszulek, koszulę z długim rękawem i polar. Następnie owinęłam się swoim nowo zakupionym ćaddarem, chwytałam swój pamiętnik z pomarańczowo-zieloną fla gą Indii – wczesny prezent bożonarodzeniowy od Freda, po czym wbiłam się w klapki i powłócząc nogami ruszałam stronę świątyni (w skarpetach – sztuczka, która pomogła mi przetrwać). Nawet w ciągu najzimniejszych miesięcy w Indiach, w grudniu czy w styczniu, prawie nikt nie nosi kurtki. Ubóstwo jest jednym z powodów tego dziwnego zwyczaju; innym powodem jest to, że lu dzie są tam radośni i barwni. W Indiach o wiele bardziej akceptowalne jest noszenie niepasujących do siebie warstw sari i ćaddarów rażą cych oczy całą tęczą kolorów, niż jakiejś nudnej kurtki zimowej. Oto paradoks Indii: jaskrawość kolorów i cierpienie. Pierwszych dziesięć minut w świątyni Kryszny i Balaramy zawsze było najgorsze. Nigdy nie czułam się wystarczająco opatulona, żeby tolerować nieznośnie zimną podłogę. Wkurzały mnie brak kofeiny i ludzie biegający i intonujący imiona Pana o 4:30 nad ranem. Utysku jąc, opierałam się o ścianę świątyni, otwierałam pamiętnik i zaczyna łam modlić się do Boga, by obdarzył mnie anielską cierpliwością. Zapisywałam stronę po stronie w półmroku, oparta mocno o dudniącą ścianę. Opisywałam swoje spostrzeżenia na temat Indii i hinduizmu oraz wszystkich rzeczy, które uwielbiałam i nienawidziłam w czasie podróży poślubnej. Pisałam o tym, jak czułam, że się zmieniam oraz o tym, że spotkania z pięknem, biedą i oddaniem Indii przypominały mi o Chrystusie. Jezus zdawał się być o wiele bliższy we Wryndawanie bez przesłaniających go reklam i galerii handlowych. Był tu – w zde formowanych członkach biednej wdowy, krzykach dzieci i wczes noporannych modlitwach wielbicieli. Ta międzywyznaniowa podróż poślubna miała pogłębić moją chrześcijańską wiarę w sposób, któ rego wcześniej nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Kiedy tak pi
1. Biała podróż poślubna
sałam, drętwiały mi plecy, przestawały frustrować szeptane mo dlitwy, a świątynię powoli zaczynała wypełniać delikatna poświata wschodzącego słońca. Zazwyczaj dawałam radę wymantrować jedną rundę świętego imie nia Pana – taki był cel – ale znacznie lepiej szło mi wypełnianie stron porannymi refleksjami. Zanim polecieliśmy do Indii, Fred podarował mi swoje pierwsze korale dźapa z czasu, kiedy był mnichem. Trzy małam je w białym, postrzępionym woreczku zawieszonym na szyi. Zniszczone korale modlitewne Freda świadczyły o latach ducho wej praktyki. Nasączone były duchową energią, a długo po naszej indyjskiej podróży poślubnej nasz przyjaciel chrześcijanin, który wyleczył się z raka, trzymając je w dłoni, powiedział: – Czuć w nich Boską moc. Kiedy modliłam się na nich we Wryndawanie, wyob rażałam sobie Freda z okresu jego prostego, mniszego życia. W czasie naszego pobytu w Indiach nosiłam je ze sobą codziennie; symbo lizowały fakt, jak wyjątkowym darem zjednoczenia była owa mię dzyreligijna podróż poślubna. W czasie rozpoczynającej się o 4:30 modlitwy dźapa, kiedy miałam zapał, by skupić się na modlitwie, odmawiałam Mahamantrę: święte imię Pana, modlitwę gaudijawisznuitów. O innych porach starałam się przypomnieć sobie wersety z Biblii, których uczyłam się w dzieciń stwie. Kiedy zaś miałam kłopoty z pamięcią (co zdarzało się nierzad ko) odmawiałam Ojcze nasz, Modlitwę Jezusową i Zdrowaś Mario. Zauroczona duchowością Wryndawany wpadłam w codzienną ruty nę dźapa, przestrzegając zasad innego wyznania w kraju, gdzie byłam obca. Byłam pod wrażeniem tego, iż życie mieszkańców Wryndawany kręciło się wokół spraw Bożych, a nie odwrotnie. Nikt nie narzekał. Wielbiciele wiedzieli po prostu, że ich czas należy do Boga – to było ich dharmą (obowiązkiem), a obowiązek ten przeradzał się w miłość. Tak wiele razy siedząc na zimnej podłodze w świątyni, myślałam, jak wspaniale byłoby, gdyby protestanci myśleli w taki sposób i modlili się z takim zaangażowaniem. Żaden znany mi baptysta nie odmawiał 1728 modlitw dziennie. Po tygodniu porannych modlitw moje ego urosło i poczułam przypływ inspiracji, by wstawać o świcie i łączyć światy
Szafranowy Krzyż
dwóch różnych religii na marmurowej podłodze świątyni pod siatką, przez którą widać było gołe niebo. Ale owo poczucie wyższości szybko uleciało, kiedy zrozumiałam, że chociaż spędziłam miesiąc miodowy w pobożności i tak nie mogłam się równać z otaczającymi mnie hindu skimi pielgrzymami, którzy na co dzień oddani są swojej wierze. Po modlitwie dźapa wracaliśmy z Fredem do swojego pokoju, że by przygotować się na obfite śniadanie w restauracji MTV o 8:30. Siedząc przy parathach z ziemniaczanym nadzieniem, świeżym jo gurcie, owsiance, soku i herbacie z imbiru, planowaliśmy atrakcje dnia. Zazwyczaj decydowaliśmy się na zwiedzanie świątyń, gdyż we Wryndawanie jest ich aż pięć tysięcy – od przydrożnej chaty po ol brzymie budowle, takie jak świątynia Krishna Balarama. Kilka dni po naszym przyjeździe Fred kupił w sklepiku świątyn nym kolorową książkę na temat Wryndawany. Korzystaliśmy z niej, żeby zaznaczać, gdzie chcemy się udać i przed każdą podróżą przy gotowywaliśmy się psychicznie na stres, jaki miał jej towarzyszyć. W Indiach przemierzenie nawet kilku mil to wyzwanie; drogi i pojazdy nie sprzyjają tam relaksującym podróżom i popołudniowym spacerom. Po śniadaniu pakowałam na cały dzień małą torbę, do której cho wałam na lunch nasze parathy i ćapatti (capatti, indyjskie pieczywo). Wychodziliśmy za bramę MVT prosto na piaszczystą drogę. Już uodporniłam się na żebranie, nagabywanie i gapienie się ze strony mieszkańców głównej drogi. Pierwszego popołudnia przy zakupie ćaddara, Fred zauważył, że umiałam poradzić sobie z hinduskimi biz nesmanami, dlatego powierzył mi zadanie zorganizowania przejazdu rikszami na Loi Bazaar – targ we Wryndawanie. Wskazówek na temat środków transportu udzieliły mi lokalne matrony. Tutejsi mężczyźni szybko przywoływani są do porządku pod żywiołową presją swoich matek i seniorek rodu. Starałam się użyć owej matczynej siły perswazji. Zazwyczaj przynosiło to skutek. Targowałam ceny przejazdów rikszą nawet kilka razy dziennie, w za leżności od tego, gdzie byliśmy i jak bardzo doskwierało nam zmęcze nie. Spacerowanie po ulicach w Indiach, takich jak te w New Delhi, jest bardzo wyczerpujące. Były zatłoczone i ruchliwe – piesi musieli
1. Biała podróż poślubna
przemykać między rikszami, samochodami, wózkami i bykami. Loi Bazaar nieustannie huczał od energii codziennych zakupów okolicz nych mieszkańców. Targowisko było też miejscem, gdzie Zachodnia cy mogli doświadczyć namiastki odwiecznej walki ludzi z małpami. W MVT ochroniarze w niebieskich mundurach patrolowali teren z kijami i procami w dłoniach, żeby odpędzać agresywne małpy. W aśramowych ogrodach widnieje ostrzeżenie: „Uwaga. Małpy ata kują bez ostrzeżenia”. Na targu zagrożenie było o tyle większe, że nie było tam ochroniarzy z wielkimi kijami, by zapobiegać draństwom małp. W czasie naszej pierwszej wizyty na Loi Bazar widzieliśmy z Fredem setki małp zasadzonych na dachach sklepów, żeby kraść okulary i kapelusze klientów, a potem brać za nie okup w postaci przekąski. Ci futerkowi złodzieje przeganiani byli przez rozwście czonych sklepikarzy, którzy obawiali się, że bestie zjedzą im cały utarg i odstraszą klientów. Ponieważ hindusi ze względu na swoją wiarę przestrzegają ściśle diety wegetariańskiej i zasady niestosowa nia przemocy – ahimsa (ahiṃsā), nie zabijają małp, by zmniejszyć ich populację. W Indiach ludzie i zwierzęta żyją razem; stworze nia wszelkich postaci i rozmiarów mogą swobodnie poruszać się po drogach. Świnie, dzikie psy, kozy, krowy, byki błąkają się po piasz czystych ścieżkach, zmuszając ludzi, by ustępowali im drogi, kiedy te szukają wyrzuconego jedzenia. Uważane w hinduizmie za najświętsze wśród zwierząt krowy są najsłodsze z nich wszystkich. Są szanowane, gdyż dzięki nim człowiek ma mleko, ser, jogurt, ghi (ghī, klarowane masło) oraz opał z suszonego krowiego łajna. Ale krowy, które prz estają produkować te dobra – zazwyczaj z powodu niedożywienia – zo stają porzucone na pastwę losu przy bazarowych drogach podobnie jak indyjskie wdowy. Stąd też pochodzi większość krów błąkających się swobodnie po mieście. W ciągu pełnego przygód dnia spotykaliśmy takie krowy i ze zdumieniem przyglądaliśmy się, jak te włóczęgi z niezadowoleniem odpychały mnie rogami, żeby podejść do Freda i łasić się do niego. Uwielbiały go. Te pomyślne stworzenia zacho wywały się tak, jakby z jakiegoś mistycznego źródła wiedziały o mni szej przeszłości Freda i o tym, że zajmował się świątynnymi krowami.
Szafranowy Krzyż
Codziennie krążyliśmy po miasteczku i odwiedzaliśmy starożytne świątynie. Jedne były krzykliwie, kolorowe i łatwe do namierzenia, inne zaś ukryte w miejskich zakamarkach i potrzebni nam byli prze wodnicy, którzy prowadzili nas przez kamienne labirynty. W każdej ze świątyń znajdowały się o bóstwa reprezentujące Boga. Niektóre były pomalowanymi kamieniami lub odciśniętymi w skale śladami stóp, inne zaś figurkami wielkości niecałej stopy, podczas gdy w więk szych świątyniach były to marmurowe rzeźby wielkości człowieka. Mistyczny nastrój i hipnotyzujący zapach kadzideł przepełniały świą tynie Wryndawany; ożywiały duchowością miasto. Widok każdego kolejnego ołtarza sprawiał, że serce rozgrzewało się jeszcze moc niej. Obecność Boga była wyraźnie odczuwalna – Duch Święty żył i oddychał w każdej figurce reprezentującej Boga. Religijne ośrodki we Wryndawanie oddziaływały na mnie w taki sam sposób jak ciche, puste sanktuaria, w których czułam obecność Boga. Od świętości Wryndawany nie da się uciec; rzuca się w oczy bardziej niż bilbordy reklamujące luksusowe apartamenty na najbardziej ruchliwej ulicy. W Indiach nikt nie pytał, czy jestem chrześcijanką i ja też nic na ten temat nie wspominałam. Miasteczko nieświadomie traktowało międzywyznaniowe życie jako coś zwyczajnego i tak oto odrobiłam kolejną lekcję z międzywyznaniowości: nikt nie musiał odróżniać mojej wiary od wiary Freda. We Wryndawanie istniał tylko jeden prawdziwy Bóg, siła, z którą czuło się więź bez względu na swoją duchową ścieżkę. Kiedy tak odwiedzaliśmy z Fredem świątynie i bazary, cały czas ściskał mnie za serce widok indyjskiej biedy, która tak bardzo róż ni się od amerykańskiego niedostatku. Dotknęło mnie to do głębi. Było to jednym z najważniejszych duchowych przebudzeń, jakich doznałam po drugiej stronie globu. Większość mieszkańców mia steczka była niedożywiona; codziennie cierpieli na niedostatek żyw ności i wody, w domach nie mieli podłączonej wody bieżącej ani odpowiedniego odprowadzenia ścieków. Kąpali się na ulicach przy publicznych pompach. Dzieci, które nie uczęszczały do szkoły, bawiły się w śmietniskach w towarzystwie zdziczałych szczeniąt. Rodziny
1. Biała podróż poślubna
mieszkały w chatach skleconych z plastikowych butelek. Ktoś po wiedział mi, że mieszkańcy Wryndawany muszą płacić czynsz za swoje zbudowane ze śmieci szałasy i ziemię na poboczach ulic, gdzie sobie odpoczywają. Wieczorami i o świcie powietrze w miasteczku przepełnione jest dymem z palonego drewna pochodzącego z małych ognisk palących się przed tymi szałasami. Te ogniska – tak samo małe jak wejścia do szałasów – ogrzewały ludzi siedzących dookoła w kuckach i były jedynym źródłem światła i ciepła w ciągu nocy. Inni niedożywieni mieszkańcy Wryndawany ubrani są na szafrano wo albo na biało, co wskazuje na ich miejsce w społeczeństwie jako sadhu (sādhu, święci dobrowolnie poddający się wyrzeczeniom) lub wdowy – w obu przypadkach osoby te polegają wyłącznie na hojności innych. Prawie wszyscy w Indiach są szczupli, co sprawia, że ame rykańska oponka zawstydza przepychem – a po powrocie do domu wręcz szokuje. W czasie naszego dwutygodniowego pobytu w Indiach przywykłam do prostoty, do posiadania wszystkiego w jednym eg zemplarzu, do pyłu, kąpieli z wiaderkiem, przerw w dostawie prądu, niedostatku jedzenia i wody oraz grafika nie do końca znajdującego się pod moją kontrolą. Przypomniały mi się słowa Chrystusa: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. (Mt 8.20) Zanurzenie w kolebce owej starożytnej wschodniej tradycji zmieniło moją zachodnią, pro testancką, materialistyczną perspektywę. Indie sprawiły, że porzuciłam swój mały świat; ukazała mi się głębia i całe spektrum sposobów, w jakie Bóg objawiał się całej reszcie świata. Odkrycie hinduizmu jako codziennej pokornej służby Bogu było tym właśnie kontekstem, który Fred chciał mi pokazać. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego wybrał hinduizm, albo raczej hinduizm wybrał jego. Nasza międzywyznaniowa podróż poślubna z chaosem New Del hi, słodyczą Wryndawany i rezygnacją z seksu była początkiem na szego nowego chrześcijańsko-hinduistycznego małżeństwa. Dwa ty godnie studiów, praktyki i stawiania Boga w centrum naszego życia zbliżyło nas do siebie, scementowało nasz związek i umocniło na wspólnej drodze. Dało nam siłę, by ruszyć w nawigacyjnie trudną dro
Szafranowy Krzyż
gę godzenia ze sobą różnic związanych z prowadzeniem domu, świę tami, dietą i teologią. Ustawiło nasz kurs na Tego, który stworzył nas obojga i dzięki którego łasce spotkaliśmy się, by pokonywać trudności związku łączącego tradycje Wschodu i Zachodu. W Indiach moje początkowe obawy co do międzywyznaniowego związku zaczęły ustępować. Zanurzenie w tradycji religijnej różnej od mojej nie sprawiło, że zmieniłam wyznanie, nie namieszało mi w głowie, nie zboczyłam ze swojej ścieżki. Zapoczątkowało to raczej moją chrześcijańską reformację – nowe oddanie się baptyzmowi, mo jemu powołaniu, moim wyborom. Łatwo było zrezygnować z seksu i drinków dla takiej łaski. Wróciliśmy z Fredem do swojego jednopokojowego apartamentu w Nowej Karolinie solidarni i oddani tej nietypowej ścieżce. Przy wieźliśmy ze sobą z Wryndawany jej nieskładne granice: fuzję życia i kościoła, która zaczyna się i kończy codziennym skupieniem na Bogu. Wysuszone girlandy świątynne stoją w szklanym słoiku na drew nianej półce, która służy nam jako domowy ołtarzyk. Srebrne om za kupione na bazarze we Wryndawanie, które noszę na szyi prawie cały czas, delikatnie uderza w krzyż, który noszę na tym samym łańcuszku – dwa zewnętrzne symbole wewnętrznej tajemnicy. Przypominają mi o tym świętym miejscu oddalonym o siedem tysięcy mil, gdzie ja i Fred zapoczątkowaliśmy nasze międzywyznaniowe małżeństwo i gdzie od Boga nie da się uciec. Nasza wspólna podróż zaczęła się dwa lata przed indyjską przygo dą, kiedy wizje nadchodzących samotnych świąt, jakie spędzała Bridget Jones, skłoniły mnie do zarejestrowania się na ogólnokrajo wej stronie matrymonialnej pomagającej w odnalezieniu bratniej duszy. Ostatecznie nie zdecydowałam się na żadną propozycję; trudno było mi sobie wyobrazić, że wypełnienie skomplikowanej ankiety dotyczącej profilu psychologicznego, w której opisać trzeba było wszystkie oczekiwania i rzeczy, których się nie znosi, przyniesie ja kiś niesamowity rezultat. Ale wszystko zaczęło się od kliknięcia w skrzynkę – i wiadomość poszła w świat.