Szafranowy Krzyż

Page 1


Szafranowy Krzyż Niebywała historia jak baptyjska pastorka poślubiła hinduskiego mnicha

J. Dana Trent

Wydawnictwo Manendra Wrocław 2016


Fredowi za to, że pomógł mi na nowo odnaleźć Jezusa oraz mojej matce Judy, dzięki której Go poznałam


Tytuł oryginału: Saffron Cross: The Unlikely Story of How a Christian Mini­ ster Married a Hindu Monk Autor: J. Dana Trent

Tłumaczenie: Iwona Szuwalska Projekt okładki: Anna Gołębiowska Redakcja: Grzegorz Grabiec Korekta: Wiktor Kwinta Opracowanie typograficzne: Agnieszka Orłowska

Copyright © 2013 by J. Dana Trent Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Manendra 2016 ISBN: 978-83-936780-9-9

Wydawnictwo Manendra ul. Hłaski 49/2
 54-608 Wrocław e-mail: wydawnictwo@manendra.pl www.manendra.pl


Podziękowania

Strony tej książki mogłabym zapełnić imionami osób, które w mniej­ szym lub większym stopniu wpłynęły na moje życie – ale wte­­dy nie poznalibyście mojej historii i mielibyście do mnie o to pre­tensje. Książki tej nie napisałabym, gdyby nie Fred, który żył każdą jej stroną, grymasił na widok każdego niezgrabnego zdania i pozostawał nieporuszony w ciągu wielu pełnych emocji miesięcy. On jest moją ostoją, moim redaktorem i samozwańczym życiowym trenerem. Po­ zwolę mu zachować ten ostatni tytuł, gdyż bycie partnerem pi­sarki nie jest łatwe. Na każdym kroku obracał wszystko w żart, za co zasługuje na złoty medal albo przynajmniej na wyzwolenie z re­inkarnacji. Przede wszystkim jestem córką, siostrą, wnuczką, ciotką, bratanicą, siostrzenicą i kuzynką w najlepszej rodzinie na świecie. Dziękuję Joinesom, Trentom, Lewmanom i Eakerom. Byliście zawsze wspa­ niali, a zwłaszcza mój brat dr Ron Joines, który zaraża swoim umi­ło­ waniem życia. Szczególne podziękowania składam Upper Room Books za za­in­ teresowanie pastorką Południowej Konwencji Baptystów, która po­ ślubiła hinduskiego mnicha. Jestem szczególnie wdzięczna Jeannie Crawford-Lee, Joannie Bradley, Lauren Hirsch, Whitney Booth, Anne Trudel, Pameli McClure i Janice Neely za uwagę i niewyczerpaną cierpliwość w wysłuchiwaniu moich pytań i wątpliwości. Dziękuję najlepszym na świecie przyjaciołom za regularnie prze­ mowy motywacyjne: Britainy Lewman Sholl, Erinie Lewman Riggs, Kate Amos Harris, wielebnej Carol D. Estes, Kristinie Beran Krupp, wielebnej Jennifer Allen Hege i Madeline Chenoweth Day. Gdzież byłabym bez społeczności religijnych, które rozwijały moją duchowość przez trzydzieści lat i współtworzyły tę książkę, nic o niej nie wiedząc? Dziękuję członkom i pastorom Olin T. Binkley Memorial Baptist Church, First Baptist Church Reidsville oraz Dana Community


Szafranowy Krzyż

Bible Church. Bardzo dziękuję osobom z kręgów akademickich i za­ wodowych, które zaoferowały pomoc: Salem College, Duke Divinity School oraz UNC Health Care Department of Pastoral Care. Pragnę wyrazić bezgraniczne wyrazy wdzięczności B.W. Tripu­ra­­ riemu i społecznościom Saragrahi i Audarja, które z miłością otwo­ rzyły ramiona i serca dla chrześcijańskiej pastorki. Na długo zanim powstała ta książka, zrodziły się marzenia o jej napisaniu. Wielu kreatywnych, profesjonalnych mentorów tolerowało moją pompatyczność, kształtując mnie jako pisarkę: Lauren F. Winner, John Utz, Enuma Okoro, Jason Byassee, Sherry Williamson, Jonathan Goldstein, Elisabeth Stagg, wielebna dr Jo Bailey Wells, wielebna Sally G. Bates, dr Ellen F. Davis, dr Curtis Freeman, wielebna Liz Dowling-Sendor i dr Robert Seymour. Przed tymi bohaterami byli inni cierpliwi nauczyciele, którzy dostrzegli rozkwitające – jeśli nie chaotyczne i nieokiełznane – powołanie: Tim Poe, Margaret Apple, Joan Kimmel, Starr McHugh, Marry Ellen Guzy i Penelope Niven. Dziękuję Art Institute of Raleigh-Durham za ich tegoroczny ela­ stycz­ny grafik zajęć. Jestem bardzo wdzięczna Organizational Solu­ tions (OS Inc.) oraz PTA Thrift Shop Executive Team, których człon­ kowie(inie) pełnili rolę czirliderów(ek), kiedy starałam się godzić ze sobą codzienną pracę i pisanie książki. Na koniec pragnę podziękować wszystkim, którzy zajmowali mi miejs­ce przy czekoladowej fontannie i kartonie miluśkich kociaków: Evelyn Wade Trent, Charlesowi Trentowi, Dorothy i Richardowi Lew­ manom, Richardowi J. Lewmanowi Jr. (King), Ann Trent McAlister i Phyllis Hopkins Morningstar. Myślę o was codziennie.


1. Biała podróż poślubna On z jednego [człowieka] wyprowadził cały rodzaj ludzki, aby za­­ mieszkiwał całą powierzchnię ziemi. Określił właściwie czasy i gra­­nice ich zamieszkania, aby szukali Boga (…). Bo w rzeczywi­ stości jest On niedaleko od każdego z nas. – Biblia Tysiąclecia, Dzieje Apostolskie 17:26–27

Moja podróż poślubna obyła się bez seksu. Zamiast tego, spędziłam dwa tygodnie w społeczności religijnej w niewielkim miasteczku Wryndawana pośród pięćdziesięciu siedmiu tysięcy hindusów, by uczcić chrześcijańsko-hinduskie małżeństwo międzywyznaniowe mię­­dzy mną – baptyjską pastorką, a Fredem – hinduskim mnichem. Dotarliśmy z Fredem do Delhi po północy na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia, pięć miesięcy po naszym lipcowym ślubie. W cią­­ gu dwuletniej znajomości Fred bezustannie ostrzegał mnie, że In­­die porażą moje zmysły. Mimo tego nie byłam przygotowana na to, jak prawdziwe były jego ostrzeżenia. Kiedy wyszliśmy na lotnisko, ot­ worzyły się automatyczne drzwi, odsłaniając zakurzone miasto, które miało taki zapach, jakby każdy z jego mieszkańców zapalił zapałkę, a potem wszyscy ostentacyjnie zdmuchnęli je wszystkie dokładnie w tym samym czasie. Przesiąknięty siarką pył przesłaniał światło dzien­ne: Indie ani zapachem ani wyglądem nie przypominały raju. Z lotniska podróżowaliśmy z naszym szoferem Deepakiem, prze­ smy­­kując się między skurzonymi ciężarówkami w nieustającym ryku klaksonów, aż w końcu dotarliśmy do trzypiętrowego budynku. Re­­ klama w Internecie dumnie prezentowała kwaterunki „w stylu zachod­­ nim”, no i według indyjskich standardów był to Waldorf Astoria.


Szafranowy Krzyż

Na­­to­miast z perspektywy standardów amerykańskich był to ciemny przy­drożny motel, jakie większość naszych rodaków omija szerokim łukiem. W hotelowej recepcji zastaliśmy młodych Hindusów, którzy tam pra­­cowali, spali, pożywiali się tym, co zostawiali po sobie goście i prze­pierali swoje jedyne komplety spodni i koszul, by potem su­ szyć je na brudnym dachu. Po niespełna godzinie doznałam szoku kul­­turowo-ekonomicznego w kontakcie z indyjskim społeczeństwem. Wcisnęliśmy się z Fredem do wąskiej windy i dotarliśmy do progu pokoju 217. Mężczyźni czekali na naszą aprobatę. Fred skinął głową, dając do zrozumienia, że pokój jest w porządku. Odetchnęli z ulgą. Kiedy zniknęli nam już z oczu, Fred zwrócił się do mnie, wyrażając jak zwykle swoją przezorną troskę: – Czy wszystko w porządku, ko­chanie? Nic nie odpowiedziałam, tylko wpadłam mu w ramiona. Byliśmy nie­­spełna pół roku po ślubie, a Fred z anielską cierpliwością znosił tar­gające mną rozterki. Dyscyplina mnicha wyjątkowo mu służyła; je­­go in­­tuicja i wrażliwość wyciszały moją porywczą, nieokiełznaną naturę. Posłuchałam jego zalecenia i poszłam wziąć prysznic. Zamiast ła­ zienki zastałam parawan i czerwone, plastikowe wiaderko. Po kąpieli w jednym wiadrze gorącej wody i godzinie kolejnych wrażeń spałam jak dziecko, zapominając o tym, że jesteśmy tysiące mil od domu. Pa­­miętam tylko, że raz się przebudziłam. Usłyszałam wtedy coś, co brzmia­ło jak żydowski szofar podczas święta Rosz ha-Szana1 i wi­ dzia­łam uśmiechniętego Freda leżącego na drugim krańcu łóżka. Na małym kolorowym ekranie telewizora oglądał jakieś krzykliwe bolly­ woodzkie wideoklipy. Zegar pokazywał 4:45 nad ranem; byliśmy w In­­diach. Mruknęłam i naciągnęłam kołdrę na głowę. Czterogodzin­ na po­­dróż do Wryndawany i wolny od seksu miesiąc miodowy wciąż były przed nami. Na skrzętnie osłoniętej powierzchni dachu hotelu spożyliśmy ob­ fite śniadanie składające się z parath (parāthā) – smażonego, przaś­­ne­­   Później dowiedziałam się, że hindusi mają podobny rytuał czczenia, w którym używają konchy. 1


1.  Biała podróż poślubna

go pieczywa z nadzieniem z ziemniaków lub innych warzyw. Gruba tka­­nina oddzielała tę przestrzeń, by oszczędzić zachodnim go­ś­ciom nie­­zbyt atrakcyjnego miejskiego widoku sznurów z praniem, śmie­ci i gratów. Wyjrzałam za osłonę, by zobaczyć, jak wygląda New Delhi w świetle dziennym, potwierdzając tym samym swoje nocne wra­­ żenia. Brudne ciuchy wisiały na uginających się sznurach, w ro­gach dachowego tarasu leżały stosy śmieci, a dzikie psy na ulicach ob­­ wąchiwały góry gruzu. – Gdzie my jesteśmy – pytałam głośno. In­ dyjski krajobraz w niczym nie przypominał najbiedniejszych nawet dzielnic amerykańskich miast, jakie widziałam w swoim życiu. Bez­­ radność zamieniła mój wypełniony parathami żołądek w kłębek wy­ rzutów sumienia, kiedy razem z Fredem zgramoliliśmy się na dół, by czekać na małego sedana, który bez niespodzianek ani twardych siedzeń miał nas zabrać do świętego miasteczka Wryndawana. Wy­rzu­ ty sumienia przerodziły się w panikę, kiedy wsiedliśmy do samochodu i odkryłam, że wsiąść do pojazdu (dobrowolnie czy też nie) w Indiach oznacza, że twoje szanse na bycie zmiażdżoną przez wóz ciągniony przez woły, załadowany luzem usypanymi cegłami ręcznej roboty, wzrastają o około dziesięć tysięcy razy. Oprócz tego wiąże się to z wie­ loma innymi poważnymi zagrożeniami, takimi jak zderzenie z mo­ tocyklem przewożącym trójkę dorosłych i niemowlę, z ryksiarzem, ze zwierzęciem hodowlanym, czy też z pieszym. Podróżując w Indiach, wie­­lokrotnie ocierasz się o śmierć. Ruch uliczny na wylocie z New Delhi był nieskoordynowany i prze­rażający. Nie było żadnych zasad, żadnych świateł, znaków na­ ka­zu zatrzymania, ustąpienia pierwszeństwa przejazdu, brakowało od­ dzielenia pasów ruchu i przejść dla pieszych. Samochody, ciężarówki, rowery, riksze, motocykle, wozy i dzieci jadące do szkoły walczyły ze sobą o pierwszeństwo przejazdu. W Indiach nie istniało coś takiego jak pasy bezpieczeństwa czy fotelik do przewozu dzieci. Małe dzie­ ci przewożone były z tyłu w żaden sposób niezabezpieczonych sku­ terów, jakby amerykańskie poduszki powietrzne i ABS-y były ja­­kąś przesadną ostrożnością. Tęczowe smugi kolorowych ubrań tań­czyły pośród pyłu, który towarzyszył podróżującym w drodze do celu. Na


Szafranowy Krzyż

pojazdach widniały kolorowe napisy: „Proszę trąbić!” – prośba do kie­­rowców, by naciskali klaksony, kiedy tylko znajdą się blisko in­ nego pojazdu. Ale to tworzyło tylko ogłuszającą kakofonię. Fred ze stoickim spokojem siedział wlepiony w szybę samochodu i nagrywał na wideo całą tę gehennę, a ja się modliłam: – Święta Ma­ rio, Matko Boża – szeptałam – módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, która jak sądzę jest już bliska – tę końców­ kę to już zaimprowizowałam. Wryndawana, miejsce, gdzie mieliśmy spędzić swój między­wy­ znaniowy miesiąc poślubny, położona była dziewięćdziesiąt czte­ry kilo­­metry od zgiełku Nowego Delhi. Podróż z New Delhi do Wryn­ da­wany trwała cztery godziny, mimo iż po drodze zatrzymaliśmy się tylko raz – pozostała część drogi zatłoczona była kuglarzami noszący­ mi ze so­bą małpy w tiulowych spódniczkach, które pokazywały cyrkowe sztucz­­ki za pieniądze. Nasz kierowca przestrzegł nas łamaną angielsz­czyz­ną, żebyśmy nie wdawali się w dyskusje z treserami małp i nie otwierali okien w samochodzie. Wymieniliśmy z Fredem spojrzenia – mieliśmy wrażenie, że szofer przesadza. Ale gdy tylko zniknął nam z oczu, jakiś żebrak podszedł do nas ze swoją małpą baletnicą i za­­wisnął na szybie samochodu, prosząc o pieniądze. Kiedy prośby oka­zały się próżne, zaproponował nam zdjęcie ze swoją małpą – klasyczny przekręt, żeby ukraść turystom aparat. Poczułam ulgę, kiedy znowu ruszyliśmy w trasę. Nawet poza mia­­stem drogi były ruchliwe. W końcu dotarliśmy do Wryndawany. Pod­czas gdy Delhi miało zapach zgiełku, Wryndawana pachniała du­­ cho­wością. Droga główna prowadząca do miasteczka pełna była ko­­ lo­rowych bilbordów przedstawiających budowę luksusowych apar­­ta­ mentów dla uciekinierów z Nowego Delhi poszukujących du­chowego spokoju. W sposób tak wyrazisty jak plastikowy wizerunek Pana Ga­­ne­­śy przyklejony do deski rozdzielczej, nastrój Wryndawany był na­­boż­­ny i odnawiający – to przestrzeń, w której pamiętamy, kim je­s­ teśmy i do kogo należymy. Pyrkający sedan snuł się powoli. Minęliśmy niemal cztero­kon­ dygnacyjny pomnik Hanumanta Obrońcy – pół małpy, pół człowieka


1.  Biała podróż poślubna

– oraz wiele bogato zdobionych świątyń. Miasteczko to żyło swo­ ją religią – a religią tą z pewnością nie było chrześcijaństwo. Tam Bóg nie był ukrywany na wysokim piedestale aż do niedzielnej ado­­racji. Wschodni Bóg z impetem pojawiał się przed oczami – ze splen­dorem dotykając wszelkiej ożywionej i nieożywionej natury. Nieprotestanckie symbole Boga zdobiły samochody oraz przydrożne sklepiki, budki i siedziby firm. Siedząc za brudnym oknem indyjskiego samochodu, uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy w życiu jestem w mniejszości religijnej. Wszyscy mieszkańcy miasteczka zaan­ga­­ żowani byli w święte misteria i rytuały. Bóg był w centrum ich ży­ cia, a nie na jego uboczu. Byli dumni ze swojej tradycji religijnej; w żaden sposób nie próbowali tam zamaskować świętego charakteru miejsca, w którym żyli – co napawało mnie entuzjazmem. Krajobraz przepełniony był duchowością, ja zaś stałam się świadkiem tego cudu, a zarazem odbiorcą błogosławieństw. Tu właśnie odebrałam lekcję numer jeden w dziedzinie małżeństwa międzywyznaniowego: Bóg to Bóg, na Wschodzie czy na Zachodzie, i należy o tym pamiętać. Ale jakim cudem południowa baptystka, która w wieku lat dwunastu potrafiła wyrecytować po kolei wszystkie księgi Biblii, znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu Hindusa w miasteczku zamieszkiwa­­ nym przez pięćdziesiąt tysięcy oddanych hinduistów? Otóż stało się tak dlatego, że zakochałam się w hinduskim mnichu, który w ciągu dwóch krótkich lat znajomości dał mi wszystko, czego potrzebowałam. Był lustrem dla mojej duszy – a był to dopiero początek tej przygody. Popatrzyłam na Freda, który z uczuciem tolerował moje reakcje na owo obce mi miejsce. Uścisnął moją dłoń, dając do zrozumienia, że mnie rozumie. Wkrótce po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, Fred po­­dzielił się tym, jak wielkie osobiste znaczenie miała dla niego Wryn­­dawana jako miejsce narodzin Pana Kryszny – małego pasterza, który według wyznawców gaudijawisznuizmu będącego odłamem hin­­du­izmu, jest Najwyższym Osobowym Bogiem. Wryndawana jest dla gaudijawisznuitów tym, czym Betlejem jest dla chrześcijan, albo Mekka dla muzułmanów: pomyślnym miejscem narodzin Boga. Fred spędził swoje dwudzieste piąte urodziny we Wryndawanie jako


Szafranowy Krzyż

mnich, na kilka miesięcy przed swoją podróżą do klasztoru Audarja, gdzie służył swojemu guru i pobierał od niego nauki. Popatrzyłam wokół na chodzących po ulicy hindusów z wyma­lo­ wanymi na czołach świętymi znakami z gliny i woreczkami na korale dźapa (japa) dyndającymi na szyjach. Ich głośne religijne powitania mieszały się z modlitewnym pomrukiem. Zrozumiałam, że ten miesiąc miodowy zmieni mnie na zawsze. Indie były świadectwem naszego międzywyznaniowego małżeń­­ stwa – sposobem na umocnienie wiary w Boga i ścieżki łączącej Wschód z Zachodem. Fred był taki kochany, że zgodził się poślubić mnie w moim kościele baptystów i cały czas otoczony był chrześ­ cijańskimi rytuałami pasa biblijnego Karoliny Północnej. Miesiąc mio­­dowy dał nam możliwość wspólnie doświadczyć świata modlitw, ry­­tuałów i duchowości Freda. Nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko wszyst­ko to na mnie wpłynie. Kiedy razem z Fredem planowaliśmy nasz miesiąc miodowy, optowałam za standardową tropikalną wy­­ cieczką, która należała mi się w moim przekonaniu. Miałam dwa­ dzieś­­cia dziewięć lat i regularnie bywałam druhną na weselach. W cią­­ gu ostatniej dekady przeżyłam wiele suto posypywanych ryżem pożegnań nowożeńców wybierających się na romantyczne wyprawy w różne zakątki świata. Ale Fred odkąd się poznaliśmy, błagał mnie, żebym pojechała z nim do Indii. Nie wiedziałam, po co miałabym tam jechać; Indie wydawały mi się niebezpieczne, brudne i absolutnie nierelaksujące. – Tak – mówił na to Fred – tam właśnie znaleźć można to wszystko, o czym mówisz i jakże wiele więcej. Powoli zaczynałam rozumieć to „wiele więcej”. Fred chciał, żebym zanurzyła się w kontekście kultury, która jest podłożem jego praktyki religijnej. Chciał, żebym zrozumiała, dla­ czego wybrał ścieżkę hinduizmu, a żeby to zrobić, musieliśmy do­ trzeć do samych korzeni. Nie chciałam tam jechać. Grymasiłam. Od­ wiedziłam stronę internetową Departamentu Stanu z informacjami na temat bezpieczeństwa podróży i zbudowałam w umyśle wizję wszelkich możliwych nieszczęśliwych wypadków i zagrożeń, z jakimi


1.  Biała podróż poślubna

mielibyśmy mieć do czynienia w ciągu naszego miesiąca miodowego w indyjskiej aśramie. Fred nie traktował poważnie mojego dramatyzmu, co jest jego wy­ próbowanym sposobem okazywania mi uczucia. Słuchał mnie tylko cierpliwie, ponieważ wiedział, że wyjazd do Wryndawany był bardzo ważny dla naszej chrześcijańsko-hinduistycznej ścieżki. Po siedmiu tysiącach mil, dwunastu godzinach indyjskiego szoku kulturowego i jednej małpie w baletowej spódniczce zrozumiałam, że miał rację. Zespolenie dwóch religii w jednym duchowym domu miało nas po­ łączyć, ale nie wiedziałam, że w rezultacie odświeży to i umocni moją chrześcijańską wiarę. Spokój Wryndawany uciszył zgiełk Nowego Delhi i stało się oczy­­ wiste, dlaczego wybraliśmy taki miesiąc miodowy, zamiast piasz­­ czystych plaż i spijania drinków nad brzegiem oceanu. Do­tar­­liśmy do Mayapura Vrindavan Trust (MVT), słynnej aśramy (āś­­ra­­ma, przy­­świą­ tynne kwatery) i świątyni we Wryndawanie zbu­do­­wanych przez A.C. Bhaktiwedantę Swamiego Prabhupadę – mnicha, który w latach 60. upowszechnił hinduistyczną tradycję gau­dija­­wisz­­nu­­izmu w Ameryce. MVT to ogrodzona murem siedziba spo­­łecz­­ności i międzynarodowy azyl dla osób praktykujących gau­di­ja­wisz­­nuizm. Żelazne bramy, spokojni strażnicy i błąkające się po ulicy bezpańskie psy chronią goś­ci przed rzeczywistością Indii: zgiełkiem ulic i zagrożeniami, ja­ kie zwykle czyhają tu na turystów. Tuż za bramą znajdują się róż­no­ rodne udogodnienia dla żyjących za nią Zachodniaków: sklepik na rogu, kawiarnia internetowa, usługi międzynarodowych połączeń te­ lefonicznych i kantory wymiany walut. Jak biznes nie szedł, znudzeni sklepikarze gromadzili się na ulicy, by zielonymi jabłkami drażnić siedzące na dachach małpy. Na terenie MVT nie było mowy o żadnych tego typu frywolnych zachowaniach. Miejsce narzucało respekt – ani małpy ani ludzkie figle nie były tam tolerowane. Aśrama składa się z hinduistycznej świątyni, klasztoru oraz osied­ la przeznaczonego dla pielgrzymów. W aśramie mieszkają też na stałe mnisi opiekujący się świątynią i jej bóstwami oraz personel ad­­ministracyjny, zajmujący się obiektami. Tak jak opisano to w pa­


Szafranowy Krzyż

miętniku Jedz, módl się, kochaj, aśrama jest miejscem studiów teologicznych, duchowej praktyki, medytacji i wypoczynków. Aśra­ my różną się kształtem, wielkością i powagą. Aśrama MVT jest ol­ brzymia i ma konkretny cel – pielgrzymi przybywają tam, by czcić Pana Krysznę, a przestrzeganie ścisłych zasad sprawia, że społeczność ma określony charakter. Fred odwiedził już MVT w czasie swojej poprzedniej pielgrzymki do Indii. Był więc zaznajomiony z jego bezpiecznym, cichym życiem za ogrodzeniem. Rozumiał moje obawy wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to dokładnie to, czego potrzebuję – miejsce na uboczu, bezpieczne i wyciszające. MVT było czyściutkie i urokliwe ze swoimi ogrodami (zielonymi nawet w grudniu), skromnie urządzonymi po­ kojami i częstymi przerwami w dostawie prądu (które po pewnym cza­sie dodają uroku temu miejscu). W naszym pokoju stały dwa osob­ne łóżka – nienajlepsze rozwiązanie dla nowożeńców – które przy­sunęliśmy do siebie jak szaleni kochankowie, choć zgodnie z za­­ sa­­dami aśramy, należało tam zachować wstrzemięźliwość. Na ścia­ nie, tuż naprzeciw naszych łóżek, wisiał wielki, poważny portret za­ łożyciela świątyni Śrili Prabhupady, żeby mieć na oku nowożeńców i innych gości, co by przestrzegali owej zasady. Już wiele miesięcy wcześniej, kiedy zamawialiśmy bilety lotnicze, omówiliśmy z Fredem, na czym miał polegać nasz biały miesiąc miodowy. – Myślisz, że będę miała ochotę? – zapytałam całkiem pewna, że będę miała. – Skądże. W Indiach naprawdę trudno jest czuć się pobudzonym. Fred miał rację. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny pobytu w In­ diach sprawiły, że czułam się raczej pobrudzona. Podłogi w pokojach gościnnych aśramy były centkowane jak kafle w klasie szkoły podstawowej, a drewniane drzwi do naszego pokoju za­­mykało się zwykłą kłódką. W każdym z pokoi było małe biurko, na któ­­rym leżał egzemplarz Bhagawadgity (hinduskiej świętej księgi), tak jak Biblie gedeonitów leżą na szafkach nocnych w amerykańskich ho­­ telach. Podgrzewacz wody zawieszony na ścianie w łazience wy­star­­


1.  Biała podróż poślubna

czyło włączyć piętnaście minut przed kąpielą. Urządzenie to za­pew­­ niało pięć minut nieprzerwanej dostawy wody lub napełnienie nią jed­ nego dużego, czerwonego wiadra – w zależności od tego, co kto woli, czy też raczej jest w stanie znieść o zimnym grudniowym poranku. W łazience MVT była zachodnia muszla klozetowa z porce­la­no­ wymi wyżłobieniami na stopy, na wypadek, gdyby ktoś miał ochotę załatwić się w stylu wschodnim (siedząc w kuckach ze stopami opar­ tymi o brzegi muszli – wyczyn ten wymagał nie lada precyzji). Fred przećwiczył tę technikę na naszej domowej toalecie, więc radził sobie z tym doskonale. Ja natomiast nie jestem dobra w przysiadach i bardzo szybko staję się pośmiewiskiem osobistych trenerów i grup aerobikowych. Owa wschodnio-zachodnia toaleta była do zniesienia, ale wpadłam w panikę, kiedy wyciągnęłam rękę po papier toaletowy i zorientowałam się, że rolki nie ma. Fred ostrzegał mnie, że wyprawa ta będzie ciężka dla moich zmysłów, ale pominął drobny szczegół, że Hindusi nie podcierają się papierem. – Freeeeeeed! – wrzasnęłam, zaciągając swoim północnokarolińs­ kim akcentem. – Tak, kochanie? – Nie ma papieru – poskarżyłam się przycupnięta w dość niestabil­ nej pozie z majtkami wokół kostek. Fred westchnął tylko, jakby mówiąc, że to dopiero początek tej długiej podróży i wskazał małe naczynie na podłodze, którego Hin­ dusi używają zamiast papieru toaletowego. Ten sprzęt używany jest do polewania, podczas gdy lewa ręka służy do podcierania2. Choć me­­ to­­da ta jest przyjazna środowisku, nie jestem pewna, jak się ma ona do zapobiegania chorobom. Wpadłam w panikę. Jestem zagorzałą zwo­ lenniczką papieru toaletowego, ale niestety zabrałam ze sobą tylko

W Indiach lewa ręka służy do podmywania się, podczas gdy prawa ręka pełni waż­­ną rolę we wszystkich innych czynnościach (na przykład jedzeniu, czczeniu, tran­­sakcjach biznesowych). Działa to dość sprawnie dla każdego, oprócz osób le­wo­ ręcznych, które narażone są na groźne spojrzenia i reprymendy, jak ktoś przyłapie je na nieprzestrzeganiu owej kulturowej i religijnej normy. Ja zaś jestem leworęczna. 2


Szafranowy Krzyż

dwa opakowania chusteczek higienicznych, które Fred schował na czar­ną godzinę. Wiedziałam, że nie starczy mi ich na długo. Wciąż sie­­dząc na kibelku, próbowałam się uspokoić na myśl o wrażliwości na inną kulturę i odwadze, jakie będę musiała z siebie wykrzesać, by to międzywyznaniowe małżeństwo i podróż poślubna zdały eg­za­­min. Musiałam udowodnić Fredowi, że nie jestem amerykańską księż­­ niczką, która nie jest w stanie się dostosować do okoliczności. Chcia­ łam zapewnić go, że wybranie mnie na żonę było mądrą decyzją. Zamknęłam oczy i modliłam się o papier toaletowy. Rozwiązanie pojawiło się po kilku godzinach niepokoju w czasie, kie­dy razem z Fredem jedliśmy posiłek w aśramowej restauracji we­ ge­ta­­riańskiej. Zauważyłam stertę serwetek leżącą przy kasie, gdzie od­­ bierano zamówienia. Pośród rozbrzmiewającego Chóru alleluja Hand­­la, znalazłam swoją szansę. Wzięłam kilka serwetek i dyskretnie scho­wa­ łam do kieszeni, kiedy wychodziliśmy już z restauracji. Byłam zło­­dzie­ jem w domu Bożym, ale za to miałam papier toaletowy na cały wieczór. Całą tę procedurę powtarzałam codziennie przez cały tydzień. Czu­ łam się okropnie, że kradnę serwetki ze świątyni, dlatego w końcu od­ ważyłam się zapytać pana z obsługi, czy w tym całym miasteczku nie znalazłoby się choć trochę papieru toaletowego. On zaś wskazał tylko palcem sklepik na rogu ulicy, który ku memu zawstydzeniu był przez cały ten czas tuż za bramą MVT. Podeszłam do sklepu i z zażenowa­ niem poprosiłam właściciela sklepu o rolkę papieru toaletowego. On zaś zachichotał pod nosem; byłam żałosną białą dziewczyną, która sta­­ ła pod jego sklepem, żebrząc o papier toaletowy, bo zabrakło jej od­­wa­ gi, żeby użyć własnej ręki. Przegrałam z prehistorycznym sy­ste­mem sanitarnym Indii i oto przyszłam do tego sklepikarza, żeby mnie ocalił. – Osiemdziesiąt rupii – odburknął, dławiąc śmiech w żołądku. Wy­­ łożyłam na ladę równowartość dwóch dolarów amerykańskich w ru­­­ piach, upchnęłam zakupy pod koszulkę i w podskokach ruszyłam z ul­ gą w stronę aśramy. Pierwszego wieczoru, po tym jak wprowadziliśmy się do naszego po­­koju, Fred zdecydował, że musimy odwiedzić świątynię Krishna Ba­­ larama będącą częścią osiedla MVT. Świątynia była olbrzymia i zda­­


1.  Biała podróż poślubna

wała się nie mieć końca. Ciągnęła się wzdłuż głównej ulicy Wryn­ da­wany, od której wysokim murem oddzielona była od żebraków, prze­chodniów i ulicznych handlarzy. Świątynia żywiła mieszkańców No­­wego Delhi, Zachodniaków i pielgrzymów. W południe był tam naj­­większy ruch, gdyż każdy z przybyszy chciał choć przez chwilę po­­patrzeć na Boga. Pracownicy ochrony MVT monitorowali wejścia świą­tyń, lecz nie po to, żeby kontrolować tłum, czy zapobiec ata­kom terro­rystycznym. Mieli raczej za zadanie dopilnować, by prze­strze­ ga­no zasady: Nie chodzimy w butach po ziemi świętej, której to lekcji nauczyły się – i bardzo szybko puściły w niepamięć – prawie wszystkie chrześcijańskie dzieci, z historii o Mojżeszu i płonącym krzewie. Dla hindusów buty są po to, żeby zrzucać je u progu świątyni lub przed bramą wejściową; gumowe klapki to najlepsza opcja zarówno dla gości jak i mieszkańców, gdyż nie są zbyt łakomym kąskiem dla dzieci, żeby je ukraść. Ale dla moich delikatnych stóp nie ma większej różnicy, czy będę chodzić w klapkach, czy boso – i tak się pobrudzą. Południowy spacer do świątyni był moją pierwszą niezdarną próbą poruszania się w brązowych, plastikowych klapkach. Stopy miałam obolałe, chwiejne i przykurzone wszechobecnym w Indiach pyłem. Byłam jednak zdeterminowana, by nie wyjść na rozkapryszoną pa­ niusię, zwłaszcza po tym, jak moje pierwsze wysiłki w kierunku ot­ warcia na inną kulturę legły w gruzach z powodu papieru toaletowe­­go. Podążałam za Fredem chwiejnym krokiem ku głównej ulicy Wryn­ dawany pieszo, co zdawało się znacznie bardziej zwracać uwagę niż nasz pierwszy wjazd do miasta w bezpiecznym wnętrzu powolnego sedana. Mijały nas pędzące, przeładowane pasażerami riksze, niemal obcinając moje bose stopy. Gromadka dzieciaków zauważywszy naszą białą karnację, popędziła w naszą stronę wrzeszcząc: – Pieniądze! Fred pogonił mnie w stronę świątyni, chroniąc przed dziećmi i sprze­­dawcami ulicznymi namawiającymi mnie, żebym coś od nich kupiła. – Matadźi (co znaczy „matko” czy też „proszę pani”)! – wołali w nadziei, że poczuję się zobowiązana kupić jakiś bibelot. Wbiłam wzrok w ziemię, unikałam nawoływań i dzieci czepiających się ubrań aż do chwili, kiedy dotarliśmy do drzwi świątyni.


Szafranowy Krzyż

Szczupli mężczyźni w niebieskich mundurach ochrony wskazywali palcami na moje stopy, pochrząkując. Schyliłam się, żeby zdjąć swo­ je niskobudżetowe klapki i stanęłam twarzą w twarz z klęczącą na ziemi starą, wychudzoną, szczerbatą, ubraną na biało kobietą. Pa­ t­rzy­ła mi prosto w oczy. Zajęczała i podniosła zniszczone trądem kikuty do ust, dając do zrozumienia, że jest głodna. Jej postrzępione ub­­ranie odzwierciedlało status wdowy w indyjskim społeczeństwie – pozycja zmuszająca ją do samotnego życia i polegania na łasce in­ nych. Poczułam się, jakbym miała runąć na ziemię obok niej. Fred odwrócił się i zobaczył mnie zgiętą wpół, znieruchomiałą, podczas gdy wdowa cały czas wykonywała ten sam gest, wskazując na usta. Byłam na skraju całkowitego rozmiękczenia, więc wziął do ręki moje buty, założył mi je na nogi jak dziecku, a ja przez cały czas obracałam się w milczeniu w stronę wdowy. – Chodźmy, kochanie. Fred trzymał mnie blisko siebie, kiedy szliśmy drogą główną, chro­ niąc ramieniem, dopóki nie dotarliśmy do pokoju, gdzie rzuciłam się na zestawione ze sobą łóżka i rozryczałam się. Pocieszał mnie, kiedy wyłam, leżąc w pozycji embrionalnej aż do późnego popołudnia i rozpaczałam nad sytuacją wdów, swoją ignorancją i chciwością oraz obezwładniającym chaosem, jaki panuje w Indiach. Nie mogłam za­ pomnieć tej wdowy zapomnianej już przez tak wielu. Kiedy przestałam się trząść, powiedziałam Fredowi, że jestem go­ towa znowu wyjść. – Jesteś pewna? – Tak. Tym razem założyłam stare tenisówki, które przemyciłam do naszej torby wbrew radom Freda i poprosiłam go, żeby nie zabierał mnie tam, gdzie trzeba byłoby je ściągać. Fred zgodził się. Udaliśmy się z po­ wrotem na główną ulicę i przez całe popołudnie unikaliśmy świętych miejsc. Patrzyłam przed siebie ze stoickim spokojem pośród okrzyków „Matadźi!” i żebrania. Stwierdziłam, że ubóstwo w Indiach jest dla mnie zbyt przygniatające, bym zwracała uwagę na każde wychudzo­ ne dziecko czy budzącą litość kobietę w bieli. Mogłabym okazywać współczucie, ale wolałam unikać uczucia przygnębienia, które nie


1.  Biała podróż poślubna

po­­zwalałoby mi normalnie funkcjonować. Wyznaczyłam sobie misję – cel, dzięki któremu chodząc po ruchliwej ulicy, byłam w stanie za­ chować całkowite skupienie. Potrzebowałam wełnianego ćaddara (caddar, szala), żeby owinąć nim głowę dla skromności i ochrony przed chłodem grudniowych poranków we Wryndawanie. Udaliśmy się z Fredem do najbliższego przydrożnego sklepiku, dosłownie kilka kroków od witryny świątyni. Wiedziałam, że indyjscy przedsiębiorcy podnoszą ceny dla Zachodniaków. Powiedziałam sprzedawcy z ulicz­­ nego stoiska, co potrzebuję, w hindi i zapytałam, ile rupii mam za­pła­­ cić. Zastanowił się chwilę, kalkulując dodatkową marżę, jaką mógł­ by zarobić na zachodniej klientce, po czym zaoferował mi ćaddar, za potrójną cenę. Stargowałam kwotę tak, by zbliżyła się nieco do ceny sto­­sownej dla prostego, wełnianego, granatowo-fioletowego sza­la. Póź­­niej zrozumiałam jednak, że targowanie się z hinduskimi biz­­nes­ ma­nami w oparciu o zachodnie zasady było zachowaniem śmie­sznym, konsumerskim. Kogo obchodzi to, że chciał ode mnie trzy razy wię­ cej? Każdego Zachodniaka stać przecież, żeby płacić za­­wyżone ceny na indyjskich przydrożnych stoiskach. Po dwóch ty­­god­niach pobytu we Wryndawanie moja potrzeba realizowania we­wnętrznej po­­trzeby targowania się malała, poddając się wschodnim wpływom mini­ma­ lizmu i uduchowienia, jakie panowały w owej świę­tej wiosce. W kolejnych dniach, jakie nastąpiły po tym pierwszym chao­ tycznym popołudniu, dopasowaliśmy się do rytmu Wryndawany – czy też ra­­czej rytm ten dopasował nas do siebie. Pochłonęła nas rutyna świą­tynnych zajęć i proste czynności. Szybko zorientowałam się, że w In­­diach nie ma czegoś takiego, jak gotowanie na zapas. Posiłki ku­ powało się (lub przygotowywało) po jednym na raz, kąpiele brało się po jednym wiaderku na raz, a w moim idiotycznym przypadku ser­­wet­ki kradzione były po jednej porcji na raz. Nie istniało tam coś takiego, jak ciągła dostawa wody i pożywienia; nie było spiżarni ani szaf z pościelą i ręcznikami. Wszystkiego było po jednej sztuce: jeden ręcznik, jeden koc, jedno wiadro, jedna kostka mydła i jeden talerz. Polegaliśmy z Fredem na bezpiecznych wegetariańskich posiłkach po­dawanych w aśramowej restauracji według ściśle przestrzeganych


Szafranowy Krzyż

go­­dzin, czy też „timings” – jak nazywają to Hindusi. W restauracji nie wydawano posiłków w dni postu, co okazało się problemem dla osób takich jak ja, nieprzystosowanych do religijnych postów. Z kolei ży­­wienie się z przydrożnego stoiska w Indiach oznaczało ryzyko spożycia czegoś przygotowanego w niezbyt higienicznych warunkach – a nawet, według lokalnych legend, nawet przekąsek smażonych na oleju silnikowym. To, co są w stanie wytrzymać stalowe żołądki Hin­­ dusów to masakra dla delikatnego amerykańskiego układu tra­wien­ nego i może być zgubne w skutkach dla całej podróży. Na szczęście mieliśmy w bagażu opakowanie z tabliczkami muesli na wypadek prze­­widywanych problemów z dostępnością pożywienia. Podczas re­ gu­­larnych posiłków w restauracji kupiliśmy trochę więcej pieczywa ćappa­ti (indyjskich tortilli sprzedawanych po dziesięć centów), które­­ go nie trzeba przechowywać w lodówce. Jedliśmy je potem na śniada­ nie, jako przekąski, albo kiedy aśramowe posiłki nie były dostępne. Świątynia Krishna Balarama będąca częścią MVT, odwiedzana jest co roku przez tysiące gości. Gaudijawisznuici przychodzą tu czcić Pana Krysznę i zwiedzać samadhi (samādhi, miejsce spoczynku świętego) Swamiego Prabhupady. Świątynia to dość wystawna budowla, pom­ patyczna ze swoimi wykaflowanymi biało-czarnym marmurem po­ dłogami i łukami opierającymi się na potężnych kolumnach. W świą­ ty­­ni nie ma sufitu; otwarta przestrzeń przykryta jest tylko czarną siatką, która pozwala wschodzącemu i zachodzącemu słońcu oświet­ lać świę­tą przestrzeń i wskazywać czas. Na ścianach kolorowe ma­ lowid­ła przedstawiają sceny zabaw Boga. Z przodu są trzy solidne oł­­­­ta­rze, a na każdym z nich po dwa ludzkich rozmiarów bóstwa: Śri Ćaj­­tan­ja Mahaprabhu i Śri Nitjananda Prabhu; Śri Kryszna i Śri Ba­ la­ra­ma; oraz Śri Radha i Śri Kryszna. Bóg nigdy nie jest sam bez któ­ re­goś ze swoich aspektów. Feministyczne teolożki ucieszyłyby się, sły­sząc, że żeński aspekt Boga (Radha u bóstw Radha-Kryszna) re­pre­ zentuje naj­intymniejszą i najsłodszą naturę Boga. Co wieczór przysadziste matrony siedziały pod tymi malunkami pośród stosów jaskrawopomarańczowych aksamitek i sznurów gir­ land dla bóstw. Przylegająca do świątyni kuchnia przygotowuje dla


1.  Biała podróż poślubna

bóstw pożywienie, którego pozostałości nazywane są prasadam (pra­­ sā­da) – co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „łaskę” – i spoży­wa­­ ne są przez członków świątynnej społeczności. Natomiast kir­ta­na (kīrtana, tradycyjna indyjska praktyka religijna polegająca na śpie­­ wa­niu hymnów i mantr) trwa w świątyni nieprzerwanie przez całą do­­bę siedem dni w tygodniu. Codziennie tuż o świcie oddani gaudija­­ wisznuici gromadzą się, by spacerować wzdłuż ścian budynku i man­ trować. Wielu hindusów ślubuje odmawiać szesnaście „rund” dzien­nie na swoich modlitewnych koralach dźapa. Przypominające ró­­ża­niec korale dźapa są zazwyczaj wykonane z drewna krzewu tulasi (tulasī, bazylia azjatycka). Na jednym sznurze jest 108 korali (to jedna runda), co razem daje zawrotną sumę 1728 mantr składających się ze świę­ tych imion Pana. Celem tej praktyki jest bezustanne skupienie się na głośnym powtarzaniu imienia Boga. Odmówienie szesnastu rund z ra­ na zajmuje około dwóch godzin. Dlatego właśnie dźapa za­­czy­na się już o 4:30. Dzień zaczyna się słusznym skupieniem na Bo­gu; mo­dlitwy zmawia się zanim sprawy świata doczesnego zaczną za­­przą­­tać głowę. W ciągu naszego dwutygodniowego pobytu we Wryndawanie Fred wstawał rano, żeby odmawiać dźapę w świątyni razem z innymi wiel­ bicielami. Zakładał swoje dhoti (dhoti, tradycyjne męskie spodnie noszone przez hindusów) i malował na czole znak tilaką (tilaka, żół­ ta glinka pochodząca z brzegów świętej rzeki Jamuny), który miał kształt łezki symbolizującej nurt hinduizmu, do którego przynależał. Amerykańskim chrześcijanom tilaka przypomina znaczenie popio­­łem i stanowi ekwiwalent oznaczania przynależności religijnej na czole. Większość tilak we Wryndawanie oznacza tradycję gaudija­wisz­­ nuizmu. Ten widoczny symbol wiary jest jednym z najbardziej cza­ rujących rytuałów w Indiach, który podkreśla ich pozycję jako kra­ ju duchowości. Praktyka religijna nie jest tu ograniczona do kilku go­­dzin w tygodniu; wpleciona jest w codzienną tkaninę życia spo­ łeczności. Fred co rano szedł do świątyni z tilaką na czole, owinięty ciasno wełnianym ćaddarem, by siedzieć tam na, moim zdaniem, najzimniejszej podłodze na świecie. Zazwyczaj też wstawałam, choć nie­­chętnie. Zaczynałam swój dzień, modląc się o filiżankę kawy, któ­


Szafranowy Krzyż

ra w jakiś magiczny sposób miałaby pojawić się jako dar od Jezusa – zasłużony tym, że toleruję miesiąc miodowy w zimnie, bez seksu, z ograniczoną dostawą gorącej wody. Kawa się nie objawiała, więc za­pobiegawczo naciągałam na siebie kolejne warstwy garderoby: leggin­sy, spodnie, dwie pary skarpet, podkoszulek, koszulę z długim rę­kawem i polar. Następnie owinęłam się swoim nowo zakupionym ćadda­rem, chwytałam swój pamiętnik z pomarańczowo-zieloną fla­ gą Indii – wczesny prezent bożonarodzeniowy od Freda, po czym wbi­­łam się w klapki i powłócząc nogami ruszałam stronę świątyni (w skar­petach – sztuczka, która pomogła mi przetrwać). Nawet w ciągu najzimniejszych miesięcy w Indiach, w grudniu czy w styczniu, prawie nikt nie nosi kurtki. Ubóstwo jest jednym z powodów tego dziwnego zwyczaju; innym powodem jest to, że lu­ dzie są tam radośni i barwni. W Indiach o wiele bardziej akceptowalne jest noszenie niepasujących do siebie warstw sari i ćaddarów rażą­ cych oczy całą tęczą kolorów, niż jakiejś nudnej kurtki zimowej. Oto paradoks Indii: jaskrawość kolorów i cierpienie. Pierwszych dziesięć minut w świątyni Kryszny i Balaramy zawsze było najgorsze. Nigdy nie czułam się wystarczająco opatulona, żeby tolerować nieznośnie zimną podłogę. Wkurzały mnie brak kofeiny i ludzie biegający i intonujący imiona Pana o 4:30 nad ranem. Utysku­ jąc, opierałam się o ścianę świątyni, otwierałam pamiętnik i zaczyna­ łam modlić się do Boga, by obdarzył mnie anielską cierpliwością. Zapisywałam stronę po stronie w półmroku, oparta mocno o dudniącą ścianę. Opisywałam swoje spostrzeżenia na temat Indii i hinduizmu oraz wszystkich rzeczy, które uwielbiałam i nienawidziłam w czasie podróży poślubnej. Pisałam o tym, jak czułam, że się zmieniam oraz o tym, że spotkania z pięknem, biedą i oddaniem Indii przypominały mi o Chrystusie. Jezus zdawał się być o wiele bliższy we Wryndawanie bez przesłaniających go reklam i galerii handlowych. Był tu – w zde­­ formowanych członkach biednej wdowy, krzykach dzieci i wczes­ no­porannych modlitwach wielbicieli. Ta międzywyznaniowa podróż po­­ślubna miała pogłębić moją chrześcijańską wiarę w sposób, któ­ rego wcześniej nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Kiedy tak pi­­


1.  Biała podróż poślubna

sałam, drętwiały mi plecy, przestawały frustrować szeptane mo­ dlit­­wy, a świątynię powoli zaczynała wypełniać delikatna poświata wschodzącego słońca. Zazwyczaj dawałam radę wymantrować jedną rundę świętego imie­ nia Pana – taki był cel – ale znacznie lepiej szło mi wypełnianie stron porannymi refleksjami. Zanim polecieliśmy do Indii, Fred podarował mi swoje pierwsze korale dźapa z czasu, kiedy był mnichem. Trzy­ małam je w białym, postrzępionym woreczku zawieszonym na szyi. Zniszczone korale modlitewne Freda świadczyły o latach du­cho­ wej praktyki. Nasączone były duchową energią, a długo po na­szej indyjskiej podróży poślubnej nasz przyjaciel chrześcijanin, który wyleczył się z raka, trzymając je w dłoni, powiedział: – Czuć w nich Boską moc. Kiedy modliłam się na nich we Wryndawanie, wy­­ob­ rażałam sobie Freda z okresu jego prostego, mniszego życia. W czasie naszego pobytu w Indiach nosiłam je ze sobą codziennie; sym­­bo­ lizowały fakt, jak wyjątkowym darem zjednoczenia była owa mię­ dzyreligijna podróż poślubna. W czasie rozpoczynającej się o 4:30 modlitwy dźapa, kiedy miałam zapał, by skupić się na modlitwie, odmawiałam Mahamantrę: święte imię Pana, modlitwę gaudijawisznuitów. O innych porach starałam się przypomnieć sobie wersety z Biblii, których uczyłam się w dzieciń­­ stwie. Kiedy zaś miałam kłopoty z pamięcią (co zdarzało się nie­rzad­ ko) odmawiałam Ojcze nasz, Modlitwę Jezusową i Zdrowaś Ma­­rio. Zauroczona duchowością Wryndawany wpadłam w codzienną ru­ty­ nę dźapa, przestrzegając zasad innego wyznania w kraju, gdzie byłam obca. Byłam pod wrażeniem tego, iż życie mieszkańców Wryndawany krę­­ciło się wokół spraw Bożych, a nie odwrotnie. Nikt nie narzekał. Wiel­biciele wiedzieli po prostu, że ich czas należy do Boga – to było ich dharmą (obowiązkiem), a obowiązek ten przeradzał się w miłość. Tak wiele razy siedząc na zimnej podłodze w świątyni, myślałam, jak wspa­­niale byłoby, gdyby protestanci myśleli w taki sposób i modlili się z takim zaangażowaniem. Żaden znany mi baptysta nie odmawiał 1728 modlitw dziennie. Po tygodniu porannych modlitw moje ego uro­­sło i poczułam przypływ inspiracji, by wstawać o świcie i łączyć światy


Szafranowy Krzyż

dwóch różnych religii na marmurowej podłodze świątyni pod siat­ką, przez którą widać było gołe niebo. Ale owo poczucie wyższości szybko uleciało, kiedy zrozumiałam, że chociaż spędziłam miesiąc mio­­dowy w pobożności i tak nie mogłam się równać z otaczającymi mnie hin­du­ skimi pielgrzymami, którzy na co dzień oddani są swojej wierze. Po modlitwie dźapa wracaliśmy z Fredem do swojego pokoju, że­ by przygotować się na obfite śniadanie w restauracji MTV o 8:30. Sie­­dząc przy parathach z ziemniaczanym nadzieniem, świeżym jo­ gurcie, owsiance, soku i herbacie z imbiru, planowaliśmy atrakcje dnia. Zazwyczaj decydowaliśmy się na zwiedzanie świątyń, gdyż we Wryndawanie jest ich aż pięć tysięcy – od przydrożnej chaty po ol­ brzymie budowle, takie jak świątynia Krishna Balarama. Kilka dni po naszym przyjeździe Fred kupił w sklepiku świą­tyn­­ nym kolorową książkę na temat Wryndawany. Korzystaliśmy z niej, żeby zaznaczać, gdzie chcemy się udać i przed każdą podróżą przy­ gotowywaliśmy się psychicznie na stres, jaki miał jej towarzyszyć. W In­diach przemierzenie nawet kilku mil to wyzwanie; drogi i po­jaz­­dy nie sprzyjają tam relaksującym podróżom i popołudniowym spacerom. Po śniadaniu pakowałam na cały dzień małą torbę, do której cho­ wałam na lunch nasze parathy i ćapatti (capatti, indyjskie pieczywo). Wychodziliśmy za bramę MVT prosto na piaszczystą drogę. Już uod­­porniłam się na żebranie, nagabywanie i gapienie się ze strony mie­szkańców głównej drogi. Pierwszego popołudnia przy zakupie ćadda­­ra, Fred zauważył, że umiałam poradzić sobie z hinduskimi biz­ nes­­manami, dlatego powierzył mi zadanie zorganizowania prze­jazdu rikszami na Loi Bazaar – targ we Wryndawanie. Wskazówek na temat środków transportu udzieliły mi lokalne matrony. Tutejsi mężczyźni szybko przywoływani są do porządku pod żywiołową presją swoich ma­­tek i seniorek rodu. Starałam się użyć owej matczynej siły perswazji. Za­­zwyczaj przynosiło to skutek. Targowałam ceny przejazdów rikszą nawet kilka razy dziennie, w za­­ leżności od tego, gdzie byliśmy i jak bardzo doskwierało nam zmę­­cze­ nie. Spacerowanie po ulicach w Indiach, takich jak te w New Delhi, jest bardzo wyczerpujące. Były zatłoczone i ruchliwe – pie­si mu­­sieli


1.  Biała podróż poślubna

prze­­mykać między rikszami, samochodami, wózkami i by­ka­­mi. Loi Bazaar nieustannie huczał od energii codziennych za­ku­pów oko­licz­ nych mieszkańców. Targowisko było też miejscem, gdzie Za­cho­­dnia­­ cy mogli doświadczyć namiastki odwiecznej walki ludzi z małpami. W MVT ochroniarze w niebieskich mundurach patrolowali teren z ki­jami i procami w dłoniach, żeby odpędzać agresywne małpy. W aś­­ramo­­wych ogrodach widnieje ostrzeżenie: „Uwaga. Małpy ata­­ kują bez os­trze­żenia”. Na targu zagrożenie było o tyle większe, że nie było tam ochroniarzy z wielkimi kijami, by zapobiegać draństwom małp. W cza­sie naszej pierwszej wizyty na Loi Bazar wi­dzie­­li­śmy z Fre­­dem setki małp zasadzonych na dachach sklepów, żeby kraść oku­­lary i ka­pelusze klientów, a potem brać za nie okup w po­sta­ci prze­ką­ski. Ci futerkowi zło­­dzieje przeganiani byli przez roz­­wście­ czonych sklepika­­rzy, którzy oba­­wiali się, że bestie zjedzą im cały utarg i odstraszą klien­­tów. Po­nie­waż hindusi ze względu na swoją wia­rę prze­­strzegają ściśle diety we­­getariańskiej i zasady nie­­sto­so­wa­ nia przemocy – ahimsa (ahiṃsā), nie zabijają małp, by zmniej­szyć ich populację. W Indiach ludzie i zwie­­rzęta żyją razem; stwo­rze­­ nia wszelkich posta­ci i rozmiarów mogą swobodnie poruszać się po drogach. Świnie, dzikie psy, kozy, krowy, byki błąkają się po piasz­ czy­stych ścieżkach, zmuszając ludzi, by ustępowali im drogi, kie­dy te szu­kają wyrzuconego jedzenia. Uważane w hinduizmie za naj­­świętsze wśród zwierząt krowy są najsłodsze z nich wszystkich. Są szanowane, gdyż dzięki nim człowiek ma mleko, ser, jogurt, ghi (ghī, klarowane masło) oraz opał z suszonego krowiego łajna. Ale kro­­wy, które prz­ estają produkować te dobra – zazwyczaj z powodu nie­­dożywienia – zo­­ stają porzucone na pastwę losu przy bazarowych dro­­gach po­dob­nie jak indyjskie wdowy. Stąd też pochodzi większość krów błą­kających się swobodnie po mieście. W ciągu pełnego przygód dnia spotykaliśmy takie krowy i ze zdumieniem przyglądaliśmy się, jak te włóczęgi z niezadowoleniem odpychały mnie rogami, żeby podejść do Freda i łasić się do niego. Uwielbiały go. Te pomyślne stworzenia za­­cho­ wywały się tak, jakby z jakiegoś mistycznego źródła wiedziały o mni­ szej przeszłości Freda i o tym, że zajmował się świątynnymi kro­­wami.


Szafranowy Krzyż

Codziennie krążyliśmy po miasteczku i odwiedzaliśmy starożytne świątynie. Jedne były krzykliwie, kolorowe i łatwe do namierzenia, inne zaś ukryte w miejskich zakamarkach i potrzebni nam byli prze­ wodnicy, którzy prowadzili nas przez kamienne labirynty. W każdej ze świątyń znajdowały się o bóstwa reprezentujące Boga. Niektóre były pomalowanymi kamieniami lub odciśniętymi w skale śladami stóp, inne zaś figurkami wielkości niecałej stopy, podczas gdy w więk­ szych świątyniach były to marmurowe rzeźby wielkości czło­wieka. Mistyczny nastrój i hipnotyzujący zapach kadzideł przepełniały świą­ tynie Wryndawany; ożywiały duchowością miasto. Widok każdego kolejnego ołtarza sprawiał, że serce rozgrzewało się jeszcze moc­ niej. Obecność Boga była wyraźnie odczuwalna – Duch Święty żył i oddychał w każdej figurce reprezentującej Boga. Religijne ośrodki we Wryndawanie oddziaływały na mnie w taki sam sposób jak ciche, puste sanktuaria, w których czułam obecność Boga. Od świętości Wryndawany nie da się uciec; rzuca się w oczy bardziej niż bilbordy reklamujące luksusowe apartamenty na najbardziej ruchliwej ulicy. W Indiach nikt nie pytał, czy jestem chrześcijanką i ja też nic na ten temat nie wspominałam. Miasteczko nieświadomie traktowało międzywyznaniowe życie jako coś zwyczajnego i tak oto odrobiłam kolejną lekcję z międzywyznaniowości: nikt nie musiał odróżniać mojej wiary od wiary Freda. We Wryndawanie istniał tylko jeden praw­­dziwy Bóg, siła, z którą czuło się więź bez względu na swoją du­­chową ścieżkę. Kiedy tak odwiedzaliśmy z Fredem świątynie i bazary, cały czas ściskał mnie za serce widok indyjskiej biedy, która tak bardzo róż­ ni się od amerykańskiego niedostatku. Dotknęło mnie to do głębi. Było to jednym z najważniejszych duchowych przebudzeń, jakich doznałam po drugiej stronie globu. Większość mieszkańców mia­ steczka była niedożywiona; codziennie cierpieli na niedostatek żyw­ ności i wody, w domach nie mieli podłączonej wody bieżącej ani odpowiedniego odprowadzenia ścieków. Kąpali się na ulicach przy publicznych pompach. Dzieci, które nie uczęszczały do szkoły, bawiły się w śmietniskach w towarzystwie zdziczałych szczeniąt. Rodziny


1.  Biała podróż poślubna

mieszkały w chatach skleconych z plastikowych butelek. Ktoś po­ wiedział mi, że mieszkańcy Wryndawany muszą płacić czynsz za swoje zbudowane ze śmieci szałasy i ziemię na poboczach ulic, gdzie sobie odpoczywają. Wieczorami i o świcie powietrze w miasteczku przepełnione jest dymem z palonego drewna pochodzącego z małych ognisk palących się przed tymi szałasami. Te ogniska – tak samo małe jak wejścia do szałasów – ogrzewały ludzi siedzących dookoła w kuckach i były jedynym źródłem światła i ciepła w ciągu nocy. Inni niedożywieni mieszkańcy Wryndawany ubrani są na sza­fra­no­ wo albo na biało, co wskazuje na ich miejsce w społeczeństwie jako sadhu (sādhu, święci dobrowolnie poddający się wyrzeczeniom) lub wdowy – w obu przypadkach osoby te polegają wyłącznie na hoj­­noś­ci innych. Prawie wszyscy w Indiach są szczupli, co sprawia, że ame­ ry­­kańska oponka zawstydza przepychem – a po powrocie do do­­mu wręcz szokuje. W czasie naszego dwutygodniowego pobytu w In­­diach przywykłam do prostoty, do posiadania wszystkiego w jed­nym eg­ zem­­plarzu, do pyłu, kąpieli z wiaderkiem, przerw w do­sta­wie prądu, niedostatku jedzenia i wody oraz grafika nie do końca znaj­dującego się pod moją kontrolą. Przypomniały mi się słowa Chry­­s­tusa: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne – gniazda, lecz Syn Czło­­wie­­czy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. (Mt 8.20) Zanurzenie w kolebce owej starożytnej wschodniej tradycji zmieniło moją zachodnią, pro­ testancką, materialistyczną perspektywę. Indie sprawiły, że porzuciłam swój mały świat; ukazała mi się głębia i całe spektrum sposobów, w jakie Bóg objawiał się całej reszcie świata. Odkrycie hinduizmu jako codziennej pokornej służby Bogu było tym właśnie kontekstem, który Fred chciał mi pokazać. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego wybrał hinduizm, albo raczej hinduizm wybrał jego. Nasza międzywyznaniowa podróż poślubna z chaosem New Del­ hi, słodyczą Wryndawany i rezygnacją z seksu była początkiem na­ szego nowego chrześcijańsko-hinduistycznego małżeństwa. Dwa ty­ god­nie studiów, praktyki i stawiania Boga w centrum naszego życia zbliżyło nas do siebie, scementowało nasz związek i umocniło na wspólnej drodze. Dało nam siłę, by ruszyć w nawigacyjnie trudną dro­­


Szafranowy Krzyż

gę godzenia ze sobą różnic związanych z prowadzeniem domu, świę­ tami, dietą i teologią. Ustawiło nasz kurs na Tego, który stworzył nas obojga i dzięki którego łasce spotkaliśmy się, by pokonywać trud­ności związku łączącego tradycje Wschodu i Zachodu. W Indiach moje początkowe obawy co do międzywyznaniowego związku zaczęły ustępować. Zanurzenie w tradycji religijnej różnej od mojej nie sprawiło, że zmieniłam wyznanie, nie namieszało mi w głowie, nie zboczyłam ze swojej ścieżki. Zapoczątkowało to raczej moją chrześcijańską reformację – nowe oddanie się baptyzmowi, mo­ jemu powołaniu, moim wyborom. Łatwo było zrezygnować z seksu i drinków dla takiej łaski. Wróciliśmy z Fredem do swojego jednopokojowego apartamentu w Nowej Karolinie solidarni i oddani tej nietypowej ścieżce. Przy­ wieźliśmy ze sobą z Wryndawany jej nieskładne granice: fuzję życia i kościoła, która zaczyna się i kończy codziennym skupieniem na Bogu. Wysuszone girlandy świątynne stoją w szklanym słoiku na drew­ nianej półce, która służy nam jako domowy ołtarzyk. Srebrne om za­ kupione na bazarze we Wryndawanie, które noszę na szyi prawie cały czas, delikatnie uderza w krzyż, który noszę na tym samym łańcuszku – dwa zewnętrzne symbole wewnętrznej tajemnicy. Przypominają mi o tym świętym miejscu oddalonym o siedem tysięcy mil, gdzie ja i Fred zapoczątkowaliśmy nasze międzywyznaniowe małżeństwo i gdzie od Boga nie da się uciec. Nasza wspólna podróż zaczęła się dwa lata przed indyjską przygo­ dą, kiedy wizje nadchodzących samotnych świąt, jakie spędzała Bridget Jones, skłoniły mnie do zarejestrowania się na ogólnokrajo­ wej stronie matrymonialnej pomagającej w odnalezieniu bratniej duszy. Os­­tatecznie nie zdecydowałam się na żadną propozycję; trudno było mi sobie wyobrazić, że wypełnienie skomplikowanej ankiety do­­ty­­czącej profilu psychologicznego, w której opisać trzeba było wszyst­kie oczekiwania i rzeczy, których się nie znosi, przyniesie ja­ kiś niesamowity rezultat. Ale wszystko zaczęło się od kliknięcia w skrzynkę – i wiadomość poszła w świat.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.