jesień 2011
f or ma t
Kto czyta książki, żyje podwójnie. Umberto Eco
książki
Nowe szaty Ezopa Literatura - szczepionka na świat Rozmowa z Michałem Rusinkiem o książkach Tomiego Ungerera
Miffy: dwie kropki i krzyżyk
Ilustracja: Jean-François Martin
Aoki, czyli jedziemy do Tokyo To ja, Orwo, twoja antologia I rarytas: Bomby i leje – opowiadanie Janusza Rudnickiego
PL AKAT Z KOKESHI!
Rozmowa z Michałem Rusinkiem*, tłumaczem książek Tomiego Ungerera
Literatura –
Chwała wydawnictwu Format za odkurzenie Ungerera z pożytkiem dla nowych pokoleń. Joanna Olech, „Tygodnik Powszechny”
, szczepionka na swiat
*Michał Rusinek – literaturoznawca, tłumacz, pisarz. Sekretarz Wisławy Szymborskiej. W latach 1991–1996 studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 2002 roku otrzymał stopień doktora na podstawie pracy Między klasyczną retoryką a ponowoczesną retorycznością. Pracuje w Katedrze Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki UJ. Autor m.in. przekładów opowieści o Paddingtonie, Piotrusiu Panu, serii o Fistaszkach i wielu innych arcydzieł dla dzieci. Dla wydawnictwa Format przełożył trzy książki Tomiego Ungerera: Trzej Zbójcy, Otto i Księżycolud.
Otto to autobiografia pluszowego misia. O czym w istocie jest ta opowieść? W tej książce autor porusza dość trudny, zwłaszcza dla dzieci, temat – temat wojny. O wojnie opowiada się niełatwo, szczególnie w naszych czasach, kiedy to większości młodych ludzi wojna kojarzy się jednie z grą komputerową albo z czymś, co można obejrzeć w telewizji, co jest zatem bardzo odległe. Pojęcie wojny stanowi coś w rodzaju abstrakcji, a już II wojna światowa jest dzisiejszym odbiorcom tak bliska jak, powiedzmy, epoka dinozaurów… Bardzo się zatem cieszę, że wydawnictwo Format zdecydowało się wydać książkę Otto właśnie teraz, choć jako tłumacz miałem świadomość, że muszę mówić językiem współczesnego dziecka. Na szczęście Ungerer – zarówno w warstwie obrazu, jak i słowa – operuje bardzo prostym przekazem. A propos obrazu… Mamy w tej książce piękne ilustracje. Ilustracje są rzeczywiście niezwykłe, bo niedzisiejsze i zupełnie niedisnejowskie. No ale Ungerer to przecież przede wszystkim ilustrator i to ilustrator z najwyższej półki. Wspomnijmy, że mamy już w polskich księgarniach inne znakomicie ilustrowane książki tego autora, m.in. Trzech Zbójców, Przygody rodziny Mellopsów i Księżycoluda.
O czym jest Księżycolud? To historia o tolerancji. Książka opowiada o mieszkańcu srebrnego globu, nieco znudzonym życiem na górze, który pragnie zejść na Ziemię, by dołączyć do ludzi i zabawić się z nimi. Przygoda nie kończy się jednak dla niego dobrze, bo ludzie na Ziemi, owszem, są skłonni do zabawy, ale okazują się szalenie nietolerancyjni. Z jednej strony mamy zatem zabawną historię, z drugiej – gorzką opowieść o tym, jak traktujemy innych. Lubię książki Ungerera, ponieważ są nieoczywiste… Nieoczywiste w tym sensie, że nie są to typowe bajki czy opowieści oparte na utartym schemacie bajkowym czy baśniowym. Przeciwnie, zawsze zawierają element zdziwienia (to u odbiorców dziecięcych), ale także zmuszają odbiorców dorosłych (tych czytających dzieciom) do tego, by – nawiązując do opowiadanej w książce historii – mówili o ważnych sprawach, takich jak wojna czy nietolerancja. To doskonałe preteksty do tego, co najważniejsze: do rozmowy o świecie. To zatem książki do wspólnego czytania. Tak bym sobie pewnie życzył i tak na pewno by sobie życzył Tomi Ungerer. Czy na polskim rynku ukażą się kolejne tytuły tego autora?
Ta opowieść to niespodzianka dla tych, którzy myślą, że Księżyc jest zrobiony z sera (z dziurami!) i dla tych, którzy wyobrażają sobie, że mieszka na nim wyłącznie Pan Twardowski. W swej książce Tomi Ungerer opowiada, kto naprawdę żyje na Księżycu... Pewnego dnia Księżycolud postanawia odwiedzić naszą planetę i zakosztować ziemskiego życia. Jednak ludzie, zamiast serdecznie powitać dostojnego gościa, traktują go jak wroga i skazują na więzienie. Księżycolud użyje jednak swych specjalnych mocy, by wymknąć się z niewoli (użyje fortelu, który jest zbyt oryginalny i sprytny, by można go było tutaj ujawnić). Jego dalsze przygody i – najważniejsze – spotkanie z dziwacznym trzystuletnim naukowcem składają się na pełną humoru, mądrą opowieść, która zachwyci i da do myślenia czytelnikom w każdym wieku.
2
Ungerer dyskretnie wyśmiewa świat tych dorosłych, którzy – w swej pyszałkowatości – boją się wszystkiego (i wszystkich), co odmienne i nieznane. Jego zdolność do wychwytywania absurdu i operowania subtelnym humorem czyni tę książkę dziełem ponadczasowym, odpowiednim dla całego grona najmłodszych (ale i dorosłych) odbiorców. „Outside In”
Mam nadzieję. Sprawa jest dość trudna, bo te książki – choć pięknie ilustrowane – są, jak powiedzieliśmy, niedisnejowskie. Tymczasem rynek jest w tej chwili zarzucony wszelkiego rodzaju różowościami, kolorami, które mają uderzać w oczy. A książki Ungerera – jako nierzucające się mocno w oczy – mają kłopot z przebiciem się na rynku. Trudno z nich zrobić bestsellery. Wiele zatem zależy od samych czytelników, a nie tylko od decyzji wydawcy – decyzji skądinąd chwalebnej. Może jestem nadmiernym optymistą, ale wydaje mi się, że Polacy są znudzeni tą dominującą na rynku różowością, od której bolą zęby, że coraz częściej szukają książek innego rodzaju, takich, które są małymi dziełami sztuki, przygotowującymi przecież dzieci do tego, by potem mogły być odbiorcami poważnej sztuki. Jakoś strasznie patetycznie mi wychodzi to, co mówię do Pana… Te książki wychodzą naprzeciw niepokojowi związanemu z problemem: kiedy zacząć mówić dzieciom o tym, że świat nie jest tylko radosną historią… No właśnie, tu zawsze przypomina mi się stara chińska bajka spisana przez Marguerite Yourcenar: pewien malarz został aresztowany i przyprowadzony przed oblicze cesarza.
fot. Jürg-Peter Lienhard
Tomi Ungerer
Urodzony w 1931 roku w Strasburgu, światowej sławy francuski ilustrator i autor ponad 70 dzieł, w tym dwóch tuzinów książek dla dzieci. Laureat nagrody zwanej Noblem literatury dziecięcej – Hans Christian Andersen Award (1998). Jako niestrudzony obrońca wartości, takich jak tolerancja i wzajemne poszanowanie kultur, a także zagorzały przeciwnik rasizmu, Tomi Ungerer został w 2000 roku mianowany przez Radę Europy Ambasadorem Dobrej Woli ds. Dzieci i Edukacji. Książki Tomiego Ungerera przetłumaczono na 39 języków. W Polsce ukazują się od 2009 roku, wyłącznie nakładem wydawnictwa Format. Wybitny autor literatury dziecięcej. Jego książki są ponadczasowe. „Libération”, Paris Jeden z najznakomitszych ilustratorów naszych czasów. „The New York Times” To cudownie, że są jeszcze autorzy z takim bogactwem wyobraźni. „Hamburger Abendblatt”
Cesarz rzekł do malarza: „Wychowywałem się w pałacu, który był pełen twoich dzieł, znałem świat tylko z twoich pięknych obrazów. Kiedy jednak dorosłem i okazało się, że świat jest zupełnie inny, wpadłem w rozpacz. Za to muszę ci teraz ściąć głowę”. Nie będę bajki opowiadał do końca… Chcę jedynie powiedzieć, że jeśli – jak w tej bajce – otaczamy dzieci wyłącznie słodkościami, to wrzucamy je w pewną fikcję. Literatura może mieć funkcję szczepionki na świat. I tak działają właśnie książki Ungerera. To nie jest jednak tak, że one epatują złem, że mówią nam, iż świat jest okrutny, że ludzie są źli. Pokazują jedynie, że ludzie są różni i że świat bywa różny. Nie są to też książki czysto problemowe. Są natomiast wspaniałym punktem wyjścia do rozmowy na trudne tematy. Bardzo cenię taką literaturę dla dzieci. Czy myśli Pan, że książki naszego dzieciństwa są ważne,
że w jakiś sposób nas determinują? Są bardzo ważne. Nie chciałbym wchodzić tu w jakieś motywy psychoanalityczne, ale na pewno jest tak, że książki porządkują nam świat, pokazują, kim jesteśmy. Bo przecież utożsamiamy się z bohaterami, którzy w pewnym sensie są projekcją naszego ego, jak pisał Freud… Książki pokazują nam, jak jest zorganizowany świat wokół nas, dają obraz tego, jacy my powinniśmy być w tym świecie. I to wszystko jakoś w nas zostaje na dłużej… Jakże zatem ważne jest, by trafić na odpowiednie lektury! Wierzy pan, że literatura ma siłę sprawczą, że zmienia ludzi? Nie wiem, czy zmienia, ale jakoś sytuuje. Daje nam model świata, w którym jakoś się mieścimy. not. dh
NOWE SZATY EZOPA
ilustracje: Jean-François Martin adaptacja: Jean-Philippe Mogenet wersja polska: Dorota Hartwich adaptacja projektu: Julita Gielzak rok wydania: 2011 liczba stron: 64 format: 260 x 315 mm oprawa twarda ISBN: 978-83-61488-80-4
Prosty, bardzo przystępny, a zarazem mądry przekaz, mistrzostwo obrazowania, inteligentny dowcip – oto największe bogactwo bajek Ezopa. O tym półlegendarnym autorze wiemy niewiele ponad to, że żył w VI wieku p.n.e., był niewolnikiem na greckiej wyspie Samos i tworzył bajki, które dały początek historii tego gatunku. Bajki Ezopa, prawdziwy skarb literatury, doczekały się już tysięcy edycji na całym świecie. W najnowszym wydaniu, dzięki zjawiskowym ilustracjom Jeana-François Martina, bajki zyskały wyraźny rys współczesności, pozostając zarazem wierne tekstom źródłowym. Doskonały przykład klasyki, która na zawsze pozostaje aktualna.
Książka otrzymała Bologna Ragazzi Award – nagrodę główną w kategorii „Fikcja” na Międzynarodowych Targach Książki Dziecięcej w Bolonii. Oto fragment uzasadnienia werdyktu: Doskonałe ilustracje rozbrzmiewające mocą tajemnych pieśni, linie pełne aluzji, intrygujące twarze, mistrzostwo w modulowaniu tonacjami, symfonia ochry i szarości – wszystko to skąpane jest w zniewalającym, spinającym całość surrealistycznym świetle. Ta książka – prawdziwa „bajka nad bajkami” – jest arcydziełem sztuki typografii perfekcyjnie łączącym w sobie piękno liternictwa z wyjątkową i pełną harmonii grą delikatnych, ulotnych barw.
Powyższy tekst jest zapisem fragmentów rozmowy przeprowadzonej przez Grzegorza Chlastę w radiu TOK FM.
Pluszowy miś opowiada wzruszającą historię swojego życia – pełnego zabawnych, ale i tragicznych zdarzeń. Otto należy do Dawida, żydowskiego chłopca mieszkającego w niemieckim miasteczku. Podczas jednej ze szczęśliwych zabaw, idyllę brutalnie przerywają zmiany polityczne. Otto rozpoczyna podróż w nieznane, przechodząc z rąk do rąk, zanim po wielu latach znów trafi w kochające ramiona. Wspaniała, piękna książka... W sposób delikatny dotyka jednego z najmroczniejszych rozdziałów historii, stanowiąc cenny wkład w wojenną literaturę dla dzieci. Otto ma ujmującą naturę, jego historia ogrzewa dziecięce (a także dorosłe) serca. „Outside In”
3
www.wydawnictwoformat.pl Copyright Š Annelore Parot
czyli jedziemy
AOKI, do Tokyo
autor: Annelore Parot wersja polska: Dorota Hartwich rok wydania: 2011 liczba stron: 48 format: 220 mm x 220 mm oprawa twarda (z tkaniną i lakierowaniem) ISBN: 978-83-61488-56-9 wiek: od 3 do 12 lat
AOKI to druga – obok YUMI – książka, którą wydawnictwo Format wydaje w serii « Strony Świata ». AOKI (uznana za najbardziej kawai, czyli śliczną, i największą strojnisię wśród wszystkich tradycyjnych japońskich laleczek kokeshi) zabiera małych czytelników do Tokio. W stolicy Japonii Aoki spędza dzień pełen przygód i niespodzianek, który przynosi jej – jak to bywa w świecie kokeshi – mnóstwo wrażeń, dużo śmiechu, ale i wzruszeń. Książka, jak w przypadku pierwszej części serii, jest interaktywna: zawiera zabawy pozwalające rozwijać spostrzegawczość, pobudza ciekawość i wyobraźnię. Publikację wyróżnia oryginalność i wysmakowanie projektu graficznego. Uwaga! Książkę można oglądać nawet przy zgaszonym świetle!
KOKESHI HISTORIA I TRADYCJA
Historia tradycyjnych japońskich laleczek kokeshi zaczyna się w ostatniej części ery Edo (1603-1867). Pod koniec XIX wieku, liczni turyści zaczęli odwiedzać gorące źródła w górzystym regionie Tohoku, na północy Japonii. Kokeshi to małe rękodzieła miejscowych rzemieślników (zw. Kijiya), którzy produkowali zwykle drewniane przedmioty domowego użytku. Laleczki o prostej cylindrycznej formie były uzupełnieniem ich rzemieślniczej działalności – stanowiły źródło dodatkowego dochodu. Szybko zaczęły się cieszyć coraz większym powodzeniem; kupowane jako pamiątki z pobytu u źródeł, zaczęły podbijać całą Japonię.
6
Kokeshi nie były jednak tylko pamiątkami; używano ich także jako narzędzia komunikacji, służące do wzajemnego poklepywania się po ramieniu podczas kąpieli, by wyrazić swe zadowolenie z ciepła bijącego ze źródeł. Pierwotnie nie wszystkie
laleczki były malowane. Dziś większość z nich nosi wymalowane ręką artysty, kwieciste kimona i inne tradycyjne ubiory japońskie. Tradycyjne kokeshi są malowane ręcznie, nie ma dwóch takich samych twarzy – stąd tak wielki urok tych lalek. Najczęściej używanymi kolorami były: czerwienie, purpury, żółcie.
bowiem, że pozytywne oddziaływanie kokeshi na bogów zapewni dobre żniwa, pod warunkiem, że laleczkami bawią się dzieci rolników.
Kokeshi szybko rozpowszechniły się w Japonii, zwłaszcza wśród tych, których nie było stać na laleczki z porcelany. Symbolizowały młodość, odzwierciedlały dziewczęce piękno. Ponadto, dzięki ich urokliwości i skojarzeniom z dzieciństwem, często ofiarowywano je w prezencie z okazji narodzin i w prezencie urodzinowym. Kokeshi były też ważnym elementem zabaw, wierzono
kształty i sposób dekorowania zachowały się jednak tylko w regionie Tohoku. Kokeshi z tego regionu to kokeshi tradycyjne (dentō) – ich kształty i elementy dekoracji nie zmieniły się na przestrzeni dwustu lat. Obecnie istnieje jednak kilkanaście odmian tradycyjnych kokeshi, a ich kolekcjonowanie stało się hobby powszechnym w wielu krajach świata. dh
Sztuka wyrobu kokeshi przechodziła z pokolenia na pokolenie. Tradycyjny sposób wytwarzania laleczek, ich charakterystyczne
Miffy – króliczek (a właściwie królicza dziewczynka) narysowana po raz pierwszy w 1955 r. przez Holendra Dicka Brunę – od prawie sześćdziesięciu lat podbija świat. Książki Bruny o Miffy przetłumaczono na 50 języków, sprzedaż szacuje się na ponad 85 mln egzemplarzy. W Polsce nakładem wydawnictwa Format ukazało się dziewięć tytułów tej kultowej serii. Tworząc zestaw najbardziej eksportowych produktów Holandii, nie możemy ograniczyć się do kostki sera z Goudy, butelki piwa Heineken i tulipana. Pakiet eksportowy będzie kompletny, kiedy uzupełnimy go o książkę Dicka Bruny z królikiem w roli głównej. Ilustracje uderzają prostotą – buzia Miffy to zaledwie dwie kropki (oczy) i krzyżyk (usta). Kontur postaci jest mocno zarysowany na czarno, z bliska widać lekkie rozedrganie linii – to ślad ruchu pędzla, „pieczęć” jego emocji („linie rysuję moim bijącym sercem”, mówi Bruna w wywiadzie dla „The Telegraph”). Ważna jest kolorystyka – autor od początku swojej twórczości posługuje się ograniczoną paletą barw, stosuje ich podstawowy zestaw (niebieska, zielona, żółta i czerwona), czasem dodając pomarańcz i brąz. Kolory lekko różnią się od standardowych, bo Bruna skomponował je samodzielnie, tworząc unikalny zestaw, znany dziś jako „Dick Bruna colours”. Książki mają mały format (zazwyczaj 16 x 16 mm), by – jak chciał autor – dobrze dopasowały się do małych rąk czytelników. Odbiorcą jest tu bowiem nade wszystko dziecko: „Robię książki dla dzieci, nie staram się zabawiać rodziców czy nauczycieli”, powiada Bruna. Historia Miffy nigdy by nie powstała, gdyby nie ojcowska troska o spokojny sen dziecka. Był rok 1955, kiedy Dick Bruna, dziś potrójny tata oraz dziadek pięciorga wnucząt, wyjechał na wakacje na wydmowe tereny nad Morzem Północnym. Jego syn Sierk wypatrzył królika kicającego w okolicach wynajętego domu. Wieczorami, przed snem, Bruna opowiadał synowi historie o zwierzaku. Potem królika narysował i ułożył rymowany tekst. Tak powstała pierwsza książka ze słynnej serii o Miffy. Tak też zaczęła się kariera jednego z najwybitniejszych ilustratorów i autorów literatury dziecięcej na świecie.
Miffy
Nie od razu jednak został Bruna twórcą książek dla najmłodszych. Urodził się w 1927 roku, w Utrechcie, w żydowskiej rodzinie, która w czasie II wojny światowej ukrywała się w Loosdrecht. Ojciec Bruny prowadził wydawnictwo Uitgeverij A.W. Bruna & Zoon i w nim widział przyszłość swojego syna. Dick nie miał jednak ochoty na prowadzenie interesu ojca, choć odbywał staże w wydawnictwach w Londynie i Paryżu. „Ojciec zrozumiał, że objęcie przeze mnie jego firmy oznaczałoby koniec tej firmy!”, żartował Dick po latach. Marzył, by zostać artystą. Kluczowy i decydujący był wyjazd do Paryża, gdzie Bruna bliżej poznał twórczość Henriego Matisse’a, Ferdynanda Légera i Georgesa Braque’a. Najbardziej inspirujące były dzieła Matisse’a. Ważna była dla Bruny także twórczość wybitnego holenderskiego malarza XX wieku Pieta Mondriana, a także działalność grupy artystycznej De Stijl (Styl), z którą Mondrian był związany. Artyści z De Stijl hołdowali prostocie i zawęzili paletę barw do podstawowych (czerwona, niebieska i żółta), które dopełniały czerń, biel i szarość. Chris Reinewald w tekście From the Heart twierdzi, że w stylistyce Bruny widać tradycję całego współczesnego designu niderlandzkiego, dla którego charakterystyczny jest rodzaj twórczego dystansu, rezygnacja z dekoracyjności, funkcjonalność, a przy tym emocjonalne zaangażowanie. Zainteresowania Dicka Bruny podziela bohaterka jego książek – kiedy Miffy odwiedza galerię sztuki (w książce Miffy at the gallery), podziwia m.in. dzieła Mondriana i Matisse’a. „Miffy at the gallery” to ulubiona książka samego autora; tytuł sprzedaje się dobrze nie tylko w księgarniach, ale także w Rijksmuseum (Muzeum Królewskie w Amsterdamie) czy w The Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Amsterdamskie Muzeum Królewskie przyjęło zresztą tego lata prace Dicka Bruny
Miffy w zoo
do swej stałej kolekcji. Kuratorzy wybrali ponad 120 oryginalnych dzieł artysty. Choć wpływy mistrzów widać w twórczości Bruny wyraźnie, artysta zdecydowanie wypracował własny, powszechnie rozpoznawalny plastyczny język. Oszczędność, prostota, swoista siermiężność stylu widoczna jest już na okładkach, które Dick projektował dla publikowanych przez wydawnictwo ojca książek Georgesa Simenona, Leslie Charterisa. Te same cechy stylu znajdziemy na plakatach, które Bruna tworzy od początku swojej kariery do dziś, wspierając m.in. działalność organizacji charytatywnych i akcje humanitarne, działając dla UNICEF-u, Terre des Hommes czy Czerwonego Krzyża (m.in. kampanie społeczne na rzecz aktywności sportowej niepełnosprawnych czy zwalczające proceder zatrudniania dzieci). W 1953 r. ukazuje się pierwsza książka dla dzieci autorstwa Bruny (de appel), w tym samym roku artysta żeni się z Irene, która do dziś jest najważniejszym recenzentem jego książek. Każdorazowo, po stworzeniu projektu książki, Bruna zdaje się na opinię żony, która albo sugeruje mu poprawki albo wyraża aprobatę, dając tym samym zielone światło otwierające książce drogę do wydawcy. W pierwszych opowieściach, które zanosił Bruna do wydawcy, nie było jednak Miffy – był po prostu królik, czyli nijntje (czyt. neinczie, po niderlandzku to dosłownie „króliczek”). Dopiero pierwszy tłumacz książek na język angielski Olive Jones, w 1970 roku, przemianował zwierzaka i nadał mu dużo prostsze fonetycznie imię Miffy, które przyjęło się w pozostałych, nieholenderskich wersjach językowych. Nie od razu też Miffy była dziewczynką. Po 15 latach od momentu stworzenia postaci Bruna ubrał ją (przy okazji urodzin,
Urodziny Miffy
Miffy: które Miffy świętuje w jednej z książeczek) w sukienkę w kwiatki. Rodzice składali życzenia córeczce. Króliczek szybko podbija świat. W 1964 roku pierwsza książka Bruny wychodzi w Japonii, potem Miffy poznają dzieci w Anglii, Francji, Niemczech. Dziś książki o Miffy znane są na wszystkich niemal kontynentach. Rymowane teksty Bruny czytać można w większości języków europejskich, książki przetłumaczono także na japoński, chiński, surinamski, zulu, arabski, turecki i wiele innych języków. Wydano je też po łacinie i w alfabecie Braille’a.
. dwie kropki i krzyzyk
– Nie ma w Holandii domu, w którym nie byłoby choć jednego przedmiotu z wizerunkiem Miffy. Tak samo jak w Europie zachodniej czy w Polsce nie ma domu bez jednego przynajmniej przedmiotu z Ikei – zauważa Remco van der Kroft, Holender mieszkający w Warszawie. – Co najmniej trzy generacje w Holandii wychowały się na książkach Dicka Bruny. Do Miffy dzieci przywiązują się bardzo wcześnie. Na rynku jest mnóstwo artykułów z króliczkiem dla niemowląt i bardzo małych dzieci. Dziecko poznaje Miffy na długo przed wzięciem do ręki jakiejkolwiek książki
– dodaje Remco van der Kroft. Wokół Miffy rozwinął się cały przemysł – króliczek trafił na miliony przedmiotów sprzedawanych w wielu krajach. Najbardziej rozpowszechnione są zabawki, gry i układanki, przybory szkolne oraz inne akcesoria dziecięce. Firma Mercis bv, wydawca książek Bruny, licencjodawca marki, kontroluje jakość produktów. Jak zapewniają przedstawiciele firmy, wszystkie przedmioty są testowane i produkowane z materiałów nieszkodliwych dla dzieci. Mercis czuwa też nad tym, by produkty z wizerunkiem Miffy współgrały w swoim
Odkrywaj świat razem z Miffy
fot. Ferry André de la Porte
Illustrations Dick Bruna © copyright Mercis bv, 1953-2010
Największa Miffy-mania ogarnęła Japonię. W Kraju Kwitnącej Wiśni twórczość Bruny cieszy się ogromnym powodzeniem nie tylko wśród dzieci, ale i wśród dorosłych. Otwarto specjalistyczne sklepy „Dick Bruna” w Tokio i Nagasaki, firma MOS Food Service uruchomiła sieć restauracji zaprojektowanych wedle estetyki z książek holenderskiego autora. Wystawę „Pięćdziesiąt lat z Miffy”, zorganizowaną w 2005 roku w domu towarowym Matsuya, obejrzało prawie 200 tysięcy gości w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Znane są też przypadki młodych par, które w podróż poślubną udały się do Utrechtu, by sfotografować się na tle domu Dicka Bruny. Miffy wzbiła się też w japońskie przestworza – podczas jednego z ostatnich festiwali balonów, w japońskiej prefekturze Saga, ku uciesze ponad 877 tysięcy widzów, można było obserwować wielki balon z wizerunkiem króliczka. Inny przykład: na liście najczęściej używanych w Japonii emotikonów wysokie miejsce zajmuje , emotikon Miffy w popularyzowaniu postaci w portalu YouTube także zdecydowanie przodują Japończycy. Mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni kochają Miffy, ale kochają także swoją kotkę Hello Kitty – wytwór rodzimej firmy Sanrio z 1974 r. Obie postaci są do siebie podobne – są narysowane w tak samo minimalistycznym stylu, mają podobne proporcje i rysy. Zdecydowanie różnią się jednak oprawą. Hello Kitty uwielbia jaskrawy róż, jej ucho zdobi kokardka, strojnie się ubiera. Miffy, ascetyczna w formie, jest przeciwieństwem japońskiej kotki. Tutaj zresztą tkwi geniusz Dicka Bruny: stworzył postać o maksymalnie prostej, surowej formie, dając
Dick Bruna
A kuku, Miffy!
przeznaczeniu z filozofią Dicka Bruny – mają służyć zabawie, pobudzać wyobraźnię i w najmniejszym stopniu nie mogą skłaniać do agresji.
A kuku! Miffy w zagrodzie
Miffy i króliczątko
Miffy w przedszkolu
jej zarazem ciepło i magnetyczną siłę przyciągania. Czy twórca Hello Kitty inspirował się twórczością Dicka Bruny i stworzył kotkę na wzór Miffy? Nikt nie potwierdził takiego przypuszczenia, nie da się jednak zaprzeczyć, iż holenderski króliczek jest starszy od japońskiego kotka o całe 19 lat. Miffy przyniosła Dickowi Brunie fortunę. Magazyn biznesowy „Quote” umieścił autora książeczek na liście najbogatszych Holendrów. Autor przyjął ten fakt z irytacją, bo znany jest z wielkiej skromności. Od ponad 40 lat żyje w tym samym domu w Utrechcie, pracuje siedem dni w tygodniu. Do pracowni, mimo swego wieku, jeździ co rano na rowerze. Co roku tworzy co najmniej dwa nowe tytuły. Jest perfekcjonistą, w jego pracy nie ma rutyny. Do każdej książeczki (na którą składa się zazwyczaj 12 ilustracji) powstaje kilkaset szkiców. „Staram się, by każdy rysunek był lepszy od poprzedniego. Stawiając dwie kropki i krzyżyk, muszę narysować Miffy szczęśliwą, czasem trochę tylko radosną, czasem smutną – rysuję więc nadal, dalej i dalej. W końcu przychodzi moment, kiedy się udaje. Wtedy, za każdym razem, odkrywam ją na nowo”, opowiada autor. Polskie dzieci poznały Miffy dopiero w 2008 roku, kiedy nakładem wydawnictwa Format ukazały się trzy pierwsze tytuły serii. Książkami Dicka Bruny polscy wydawcy interesowali się od dłuższego czasu. Zanim jednak wydawnictwo Mercis zdecydowało się na współpracę z polskim wydawcą, Holendrzy zbadali gruntownie polski rynek. – Stworzyliśmy listę wybranych partnerów i pojechaliśmy do Polski, by zapoznać się z warunkami na rynku księgarskim. Następnie spotkaliśmy się z zainteresowanymi wydawcami na targach książki we Frankfurcie – opowiada Karin van Zwieten. – Po dokonaniu
Miffy nad morzem
skrupulatnej oceny zdecydowaliśmy się podjąć współpracę z Formatem. Uznaliśmy, że fakt, iż Format jest małym wydawnictwem i nowym graczem na rynku, może okazać się atutem. To pełna entuzjazmu profesjonalna ekipa, z dużym wyczuciem w kwestii reklamy i promocji. Jesteśmy przekonani, że to doskonały partner do współpracy – zaznacza Karin van Zwieten. Dlaczego Miffy udaje się przywiązać do siebie małych czytelników z wielu kontynentów? Co ma w sobie tak uniwersalnego, że kochają ją dzieci z najróżniejszych kulturowo zakątków świata? Ów działający na różnych szerokościach geograficznych magnetyzm Miffy badała psycholog dziecięca Dolf Kohnstamm. Według niej charyzmatyczna siła króliczka bierze się z pary kropek, czyli z oczu, które patrzą wprost w oczy czytelnika (Bruna nigdy nie przedstawia swoich postaci z profilu, zawsze od przodu lub od tyłu). Spojrzenie wprost gwarantuje kontakt wzrokowy z małym odbiorcą, a stąd już blisko do przywiązania. Trzeba jednak podkreślić, że wartość książek Bruny tkwi nie tylko w ilustracjach, ale i w słowie. Teksty są proste, rymowane, łatwo wpadają w ucho. Nie ma tu niesamowitości w stylu Harry’ego Pottera, lecz proste historie inspirowane codziennością. To nie bajki, lecz bajkowe opowiastki o tym, co naprawdę zdarza się dzieciom. I choć Bruna konfrontuje czasem swoich bohaterów z mroczną stroną życia (np. w Dear Granda Bunny umiera babcia Miffy), największa siła książeczek o Miffy tkwi w odkrywaniu uroku zwykłej codzienności. W znajdowaniu wielkiej radości w małych rzeczach. Dorota Hartwich Tekst w formie pierwotnej i skróconej publikowany był w tygodniku „Newsweek” 17/08.
Illustrations Dick Bruna © Mercis bv 1953-2011
Miffy, dziadek i babcia
7
Janusz Rudnicki
O bombach i lejach Zapytajcie, kiedy to było. To było w czasach, kiedy ludzie pisali do siebie listy ręcznie, na papierze. A kiedy stało się coś bardzo strasznego, wysyłali telegramy. A kiedy stało się coś bardzo radosnego, też wysyłali telegramy. W tych czasach, wyobraźcie sobie, książka była królową świata. A biblioteki były jak jej pałace. A panie bibliotekarki były jak damy jej dworu, które unosiły się w powietrzu i bezszelestnie fruwały między regałami. Do biblioteki wchodziliśmy, zdejmując czapki z głów, rozmawialiśmy szeptem… Tak, tak, macie rację, jak w kościele. Z tym, że biblioteki biją kościół na głowę. Wiecie dlaczego? Ponieważ w kościele cuda są niewidzialne i dostępne wybranym, a w bibliotekach – widzialne i dostępne wszystkim. I namacalne. I mają zapach. Pirackich statków. Bezludnych wysp. Pustyni i puszczy, wojennych ścieżek. Dzikich psów, żywicy, srebrnego jeziora. Kopalni, Gór Skalistych i Placu Broni. A kościoły pachną tylko kadzidłem – to ich jedyny, mroczny zapach. Z biblioteki do domu wracałem jak myśliwy z polowania, nową zdobycz trzymałem mocno pod pachą, jak termometr. Porównanie do termometra pasuje tu jak ulał, w tamtych czasach mieliśmy bowiem o jedną gorączkę więcej… Nie domyślacie się jaką? To była, oczywiście, gorączka czytania. Opanowała nas, bo nie miała konkurentów. To były czasy, kiedy miliony dzieci siedziały przed telewizorem z buzią otwartą ze zdziwienia, bo na ekranie pewna pani w czarnych rękawiczkach poruszała palcami obu rąk, a na palcach miała dwie pomalowane piłeczki pingpongowe, udające chłopczyka i dziewczynkę... Nie, piłeczki właściwie nikogo nie udawały, dla nas one były naprawdę chłopcem i dziewczynką. A było tak dlatego, że wtedy mieliśmy coś, czego dzisiaj mieć nie trzeba – mieliśmy wyobraźnię. Za pomocą jednej małej rzeczy, na przykład dwóch ping-pongów, mogliśmy zobaczyć rzecz o wiele większą niż one same. Mogliśmy nie tylko przedstawić sobie powiększony obraz tej rzeczy, ale i obraz ten uruchomić, wprawić go w ruch. Zasiąść w pierwszym rzędzie i samemu włączyć sobie w głowie film wymyślony przez siebie samego. Jak wracałem z biblioteki do domu – to już wiecie. Jak tylko się pojawiałem, zawsze słyszałem ten sam krzyk: – Co masz?! Co masz?! Tak wołali z daleka młodsi ode mnie chłopcy z naszego podwórka. A najgłośniej Duduś. Tak go nazywaliśmy, bo włosy stały mu na głowie tak samo jak u tego ptaka. A ja, dla nich jak dorosły, bo już w szóstej klasie, odkrzykiwałem zawsze to samo: – Prawdziwą bombę! Poczekajcie, małe gnojki, do jutra, jak przeczytam!
To ja ORWO, twoja antologia Autorzy tekstów: Justyna Bargielska, Anna Brzezińska, Julia Fiedorczuk, Inga Iwasiów, Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Anna Nasiłowska, Łukasz Orbitowski, Małgorzata Rejmer, Janusz Rudnicki, Zyta Rudzka, Adam Wiedemann, Jakub Żulczyk
Ilustracje: Iwona Chmielewska, Sławomir ZBIOK Czajkowski, Ignacy Czwartos, Agata Dudek, Emilia Dziubak, Krzysztof Gawronkiewicz, Paweł Jarodzki, Jagoda Kidawa, Patryk Mogilnicki, Adam Quest, Kama Sokolnicka, Kasia Walentynowicz.
PARTNERZY 7. Międzynarodowy Festiwal Opowiadania, Centrum Kultury Zamek
PATRONI MEDIALNI TOK FM, Gazeta Wyborcza, TVP Kultura, Merlin.pl, Bluszcz, Lampa
koncepcja, wybór, opracowanie, wstęp: Dorota Hartwich, Agnieszka Wolny-Hamkało projekt graficzny: Julita Gielzak oprawa: srebrny karton ze skrzydełkami liczba stron: 124 ISBN 978-83-61488-76-7 Dwunastka pisarzy z grona najlepszych autorów polskiej literatury współczesnej obok dwunastki wybitnych ilustratorów. I ona, która mówi: „To ja, twoja antologia. Twój nowy portal społecznościowy. Mitologia twoja. (…) Tak, opowiadam o bohaterach nie z tego świata, wyświetlonych na kineskopach 2D, które lubiły wybuchnąć. Jestem ze świata książek z papieru, kin bez klimy. Jestem linkiem, którego nie klikałaś od lat”. Oni kliknęli, przywołując – słowem i obrazem – ulubione postaci z dzieciństwa: Pippi, Nemeczka, Rambo, Pana Maluśkiewicza, Szarika, Kapitana Nemo i innych. Nie są to jednak tylko fotografie z przeszłości, lecz nowe dotlenione historie, pełne nowych znaczeń i emocji. Rzecz bardziej na serio, dla całkiem dużych dzieci i dorosłych.
ilustracja: Sławomir ZBIOK Czajkowski
Raz, kiedyś, zdarzył się wyjątek. A tym wyjątkiem była wyjątkowa książka. Przeczytałem ją jednym tchem, od początku do końca. Połknąłem ją, zjadłem jak lody Calypso, łyżeczka za łyżeczką (drewnianą), strona za stroną, aż nie było już nic, tylko twardy papier, to znaczy sama okładka. I rozchorowałem się. Była to jednak choroba wyjątkowa, piękna choroba, taka, przy której chowa się najlepsze zdrowie. Chroniczne zapalenie uczuć. Książka, którą przeczytałem, była jak trąba powietrzna, która wciągnęła mnie w swój wir tak, że stałem się niewidzialny, że tam, gdzie byłem, nic już ze mnie nie zostało... Wyszedłem z nią na podwórko. Pierwszy zauważył mnie Duduś. On zawsze zauważał mnie pierwszy – Duduś, lat sześć, mieszkał tuż nade mną, co wieczór jego mama wołała z okna: – Krzysiu! Do domu! I co wieczór Duduś odpowiadał tak samo: – Jeszcze trochę, mamo! Jeszcze trochę! Tak odpowiadał każdego wieczoru poza niedzielami, kiedy odwiedzał go jego tata. Aż do dnia, o którym właśnie wam opowiadam. Wyszedłem więc i Duduś krzyknął: – Już?! Tak szybko?! Nie odezwałem się, skinąłem tylko głową na potwierdzenie, i poszliśmy. Jak zawsze – do leja. Ja na przedzie, jak ministrant, a za mną mali pielgrzymi.
8
Poszliśmy. Do leja po bombie. Jaka to musiała być bomba, żeby wyrwać w ziemi dziurę tak wielką, że można było spędzić w niej pół dzieciństwa? Były dni, kiedy w ogóle nie wychodziliśmy na powierzchnię. Siła rażenia wyrwy w ziemi skończyła się dopiero wtedy, kiedy ją zasypano, a na jej miejscu powstał nowy blok. Taki sam jak inne bloki, z takimi samymi ludźmi (wtedy wszyscy wyglądaliśmy tak samo). A może tylko mi się wydaje, że lej był bardzo duży? Pamięć jest jak ruda małpa – płata figle. Szliśmy, maszerowaliśmy i Duduś pytał jak zawsze: – O czym będzie? O czym będzie? A ja, jak zawsze, odpowiadałem: – Poczekajcie. W leju, w leju. Czytałem im duże fragmenty, dobrane tak, żeby mieli wrażenie, że poznali całość. I wszystko było jak zawsze, do momentu, kiedy skończyłem czytać, już prawie w ciemności. Lej przestał być lejem i zamienił się w zatokę łez. Myślałem, że zaraz znajdziemy się na powierzchni ziemi, że jakimś cudem woda z tych łez uniesie nas w górę i popłyniemy ławą do bloku. Wracaliśmy po zmroku, z daleka było słychać zachrypnięty głos mamy Dudusia. Ale Duduś nie odpowiadał, milczał. A w domu słyszałem, jak na niego krzyczy, i pyta, czemu milczy jak zaklęty. O czwartej rano Duduś wyskoczył z okna. Obudził mnie głuchy odgłos uderzającego o ziemię ciała. Gdyby nie jego matka, która uparła się, by mieszkać na pierwszym piętrze, nie wyżej, karetka nie miałaby do kogo pędzić. W szpitalu nie stwierdzono żadnych poważnych urazów ciała, Dudusiowi brakowało tylko jednego szczegółu – końcówki języka. Odgryzł ją sobie przy upadku. Po powrocie ze szpitala Duduś nie był już „Dudusiem”, stał się „Kluską” – bo odtąd mówił tak, jakby miał kluskę w ustach. Skończyło się dzieciństwo, czas nacisnął na pedały. Ukończyłem szkoły, zacząłem pracować, a potem wyjechałem z kraju, na długo. Po powrocie zauważyłem, że miasto, choć nie ruszyło się z miejsca, posunęło się bardzo daleko do przodu, aż do samej Europy. Nawet bloki przestały wyglądać tak samo, choć wcale nie wiem, czy musiały aż tak bardzo się upodabniać do klocków Lego. Próbowałem odnaleźć Kluskę, ale było trudno. Jedni mówili, że wyjechał, drudzy, że siedzi w więzieniu. Znalazłem go dopiero wczoraj. Tak, wczoraj, naprawdę! I to przypadkiem. Byłem w szpitalu w Koźlu, u mamy, a ona powiedziała mi, że na intensywnej leży „chyba ten cały wasz Kluska, ten, co kiedyś z okna wyskoczył”. Przypomniała sobie jego nazwisko, kiedy usłyszała, jak pielęgniarki mówiły, że „Widoniak to kwestia paru dni, ile można żyć na jednym płucu z rakiem i ostrym zapaleniem”. Wszedłem do jego sali, na łóżku leżał starszy, łysy i gruby pan. Powiedziałem „cześć, Duduś”, a on popatrzył na mnie i twarz mu się rozjaśniła tak, jakby ktoś nagle odsłonił wszystkie okna. I powiedział: – Szszczcz ochoch e. Co? Nie domyślacie się? Posłuchajcie jeszcze raz: – Szszczcz ochoch e. Już wiecie? Nareszcie, jasne! Powiedział: „Jeszcze trochę”. A teraz już chodźmy stąd. Chodźmy, bo robi się ciemno. Zanzibar, luty 2011 Opowiadanie pochodzi z tomu ORWO. Antologia.
Wydawnictwo FORMAT biuro: ul. Przyjaźni 34f/1u, 53-015 Wrocław tel. 71 339 71 68, 71 339 47 01, list@wydawnictwoformat.pl layout: julitagielzak.com
ilustracja: Patryk Mogilnicki wydawnictwoformat.pl
Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej o naszych książkach, otrzymywać nasz newsletter, korzystać z promocji cenowych, odwiedzaj naszą stronę: www.wydawnictwoformat.pl