Grając na własną nutę

Page 1

tłumaczenie PIOTR PIEŃKOWSKI GARY Grając na własną nutę GUTHMAN WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2023

Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Fotografia na pierwszej stronie okładki

Alexandra Strunin

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Przybylska

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

Adiustacja

Magdalena Granosik

Korekta

Katarzyna Onderka

Marta Tyczyńska-Lewicka

Łamanie

Dariusz Ziach

Copyright © by Gary Guthman

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023

ISBN 978-83-240-6763-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, 2023. Printed in EU

Prolog / 7

SPIS TREŚCI

1. Jak się to wszystko zaczęło / 9

2. Sally Jayne / 23

3. Leo / 35

4. Mr. A / 45

5. Hideaway Bar and Grill / 57

6. Człowiek planuje, a Bóg z tego żartuje / 71

7. Miles / 89

8. Tommy Banks / 97

9. Przesłuchanie / 109

10. Eric i „El Gato” / 127

11. Teatr Vogue / 139

12. Fred Sautter / 151

13. Don Costa / 163

14. Melodia trocin / 175

15. Pan Dupek / 181

16. Tournée z piekła rodem / 195

17. Sarah / 229

5

18. Na pełnym morzu / 239

19. Pani Daisy / 267

20. David / 275

21. Bohemian Club / 287

22. Nie udawałam / 303

23. Carnegie Hall / 315

24. Swingmatism / 329

25. Szlifując język polski / 343

26. Nigdy, przenigdy / 357

27. Bogowie trąbki / 371

28. List z Warszawy / 387

Epilog / 411

Spis ilustracji / 413

Pewnego wieczoru moja siedemnastoletnia córka przyszła do mojego gabinetu, by zadać mi dręczące ją pytanie.

– Tato, ty to miałeś szczęście, że grasz na trąbce –zaczęła.

– Szczęście nie miało z tym nic wspólnego – odpowiedziałem zdecydowanym, mentorskim tonem. – Na naukę gry poświęciłem wiele lat. Od ćwiczenia siniały mi wargi. Robiłem…

– Nie, nie o to mi chodzi – przerwała mi. – Miałeś szczęście, że już tak wcześnie wiedziałeś, co chcesz w życiu robić. Jak to było?

Od tamtej chwili cały czas myślę o tym pytaniu. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat jeździłem po świecie, mieszkałem i pracowałem w trzech różnych krajach. Nigdy nie porzuciłem świata muzyki, która zawsze była moją pasją – tyle że to nie jest odpowiedź na pytanie mojej

córki: skąd się to we mnie wzięło?

7
PROLOG

Postanowiłem więc zapisać swoje wspomnienia, by odkryć to, co zawsze we mnie drzemało i czekało na odpowiedni impuls. Może wśród tych wspomnień znajduje się odpowiedź?

Z grzeczności parafrazuję słynne zastrzeżenie[1]:

„To są prawdziwe historie. Opisane tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce w moim życiu. Na prośbę kilkorga bohaterów ich nazwiska zostały zmienione. A z szacunku dla tych opowieści powtarzam je dokładnie tak, jak się wydarzyły”.

1 Fargo (1996), scen. i reż. Ethan Coen i Joel Coen.

Jak się to wszystko zaczęło

Gdy byłem małym chłopcem, moi rodzice, mój brat i ja przenieśliśmy się do pięknego, trzypiętrowego domu w stylu Gordon-Van Tine[1] w Eastmoreland, szacownej podmiejskiej dzielnicy w południowo-wschodniej części Portland, w stanie Oregon. Nasz dom, zbudowany na początku lat dwudziestych XX wieku, stał bokiem do porośniętej drzewami ulicy, w odległości trzech przecznic od znanego Reed College. Budynek został zaprojektowany z taką ilością wnęk i zakamarków, że dziewięciolatek musiałby się bardzo starać, by do nich nie zajrzeć. Była też piwnica z ukrytymi zakątkami, pokój dla służby obok kuchni i sypialnia dla gości na piętrze, bez ścian, za to ze szklanymi panelami i balkonem.

Gdy pierwsze tygodnie podniecenia przeprowadzką minęły, wreszcie po raz pierwszy spojrzałem na sufit

9 1
1 Gordon-Van Tine Company sprzedawała gotowe domy z prefabrykatów – przyp. tłum.

w sypialni dla gości, gdyż do tej pory patrzyłem tylko w dół lub na boki. I właśnie na suficie moje małe dziecięce oczy dostrzegły drewnianą kwadratową płytę z uchwytem. Tego nie mogłem zignorować, poszedłem więc do garażu po półtorametrową drabinę, którą następnie wciągnąłem po schodach na górę. Wspiąłem się po niej do włazu na suficie, złapałem uchwyt i zacząłem nim powoli kręcić. Popchnąłem właz, który bez problemu się otworzył. Wszedłem jeszcze wyżej po drabinie i w końcu odkryłem, co się znajduje nad sufitem sypialni dla gości. Zrobiłem dwa ostrożne kroki i znalazłem się na strychu, dodać trzeba – niewykończonym.

Znalazłem tam kilka starych walizek, lampy w stylu art déco, które zapewne należały jeszcze do moich dziadków, i kilkanaście tekturowych pudeł. Spodziewałem się, że będzie w nich mnóstwo różnych skarbów, szlachetne kamienie, może nawet kasetki z pieniędzmi, czyli wszystko to, co mogło pobudzić wyobraźnię dziewięciolatka. Otworzyłem walizki, ale znalazłem w nich stare ubrania przesycone naftaliną i mundur mojego ojca z czasów drugiej wojny światowej. Szybko je zamknąłem i podczołgałem się do pudeł. W paru znajdowały się papiery i dokumenty mojego dziadka. W czterech innych zamknięte były skarby młodości mojej mamy i pamiątki z jej dzieciństwa.

Piąte pudło wypełniały płyty gramofonowe, które mama zbierała jako nastolatka. Było ich dwadzieścia

10

pięć, do odtwarzania z prędkością 78 obrotów na minutę i każda miała swoją kopertę, a wszystkie ułożone były w staroświeckich skórzanych segregatorach. Wśród nich znalazłem nagrania big-bandów z ery swingu, między innymi Benny’ego Goodmana, Tommy’ego Dorseya, Artiego Shawa, Glenna Millera i Harry’ego Jamesa. Najwięcej było płyt Jamesa, więc założyłem, że to jego moja mama lubiła najbardziej. W ostatnim pudle znajdował się album pełen wyciętych z kolorowych magazynów artykułów dotyczących gwiazd filmowych, liderów big-bandów, w szczególności Harry’ego Jamesa i jego żony, aktorki Betty Grable.

Ogromnie mnie ciekawiło, co było na płytach, bardzo chciałem je odtworzyć, więc wziąłem je i szybko zszedłem na dół. W naszym salonie stała piękna mahoniowa szafka, w której schowany był gramofon, składający się z obrotowego talerza i ramienia z igłą. Zamocowany był na podstawie, która po otwarciu szafki podnosiła się do góry. Rodzice zazwyczaj włączali gramofon tylko wtedy, gdy na niedzielny obiad przychodził do nas dziadek, dzięki temu wiedziałem, jak obsługiwać to urządzenie.

Wyciągnąłem jedną z płyt Harry’ego Jamesa zatytułowaną A Sinner Kissed an Angel z wokalem Dicka Haymesa, przełączyłem małą czarną dźwignię, która uruchamiała gramofon, umieściłem płytę na obracającym się talerzu i ostrożnie opuściłem na nią ramię z igłą.

11

Choć płyta, zużyta i zakurzona, mocno trzeszczała, to muzyka Harry’ego Jamesa i jego orkiestry, a także wokal Dicka Haymesa całkiem mnie oczarowały. Pokochałem bigbandowe brzmienie! Zauważyłem, że utwór A Sinner

Kissed an Angel nagrany został w 1941 roku i że znajdował się na stronie B płyty. Odwróciłem płytę na stronę A, by puścić You Made Me Love You. Teraz usłyszałem trąbkę Harry’ego Jamesa grającego swój pierwszy wielki hit. Jego wizytówką stał się romantyczny i liryczny styl gry, a od innych trębaczy odróżniało go niesamowite, charakterystyczne tylko dla jego stylu gry vibrato.

Pożerałem wprost każde nagranie Jamesa, aż dotarłem do ostatniej płyty. Na stronie A znajdował się utwór Lot trzmiela, a na stronie B Karnawał wenecki. Oba dowodziły olśniewającej techniki gry na trąbce Jamesa. Gdy ich słuchałem, miałem gęsią skórkę. Mama, usłyszawszy muzykę dobiegającą z salonu, przyszła posłuchać jej wraz ze mną. Powiedziała mi, że uwielbia brzmienie trąbki Harry’ego Jamesa, a to, że trębacz miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i stalowoniebieskie oczy, tylko dodawało jego muzyce smaku! Nic więcej nie było mi trzeba. Połknąłem bakcyla!

Wiosną, gdy byłem w czwartej klasie szkoły podstawowej Duniway, nauczycielka muzyki Natalie Wiegel[2],

2 Natalie Rose Wiegel (1917–2015), amerykańska pianistka i nauczycielka muzyki.

12

bardzo poważana i lubiana przez uczniów, zaprosiła nas na indywidualne spotkania, na których rekrutowała członków szkolnej orkiestry piątoklasistów. Na po-

czątku roku szkolnego każdy z nas dostał plastikowy flet prosty, zwany flutofonem. Łatwo i przyjemnie się na nim grało, a nasza miniorkiestra fletowa stworzona

przez panią Wiegel była świetnym sposobem na zapoznanie uczniów z muzyką. Nauczycielka w ten sposób zachęcała nas, byśmy w następnym roku wybrali instrument, na którym moglibyśmy grać w szkolnej orkiestrze.

Pani Wiegel była miłą i łagodną kobietą w wieku

czterdziestu kilku lat. Zawsze ubierała się w stylu lat pięćdziesiątych, włosy upinała w kok z tyłu głowy, by nie zaczepiały o okulary w metalowych oprawkach.

Uśmiechem i spokojem w jednej chwili zjednywała sobie dzieci. Mieliśmy szczęście, że tak wcześnie w naszym życiu spotkaliśmy kogoś, kto nauczył nas kochać muzykę.

Gdy stawiłem się na spotkanie, pani Wiegel zapytała:

– Gary, czy miałbyś ochotę grać w naszej orkiestrze w przyszłym roku?

– Tak, psze pani, bardzo bym chciał! − odpowiedziałem bez wahania.

– A na jakim instrumencie?

– Wie pani, w domu na strychu znalazłem stare płyty, które zbierała moja mama, gdy była nastolatką. Miała wtedy swojego ulubieńca.

13

– Kto to był? − spytała ze swoim ujmującym uśmiechem, który pamiętam do dzisiaj.

– Trębacz, Harry James. Nie wiem, kim on jest, ale na jednej z tych płyt gra utwór Lot trzmiela. Chciałbym tak umieć grać!

Zaśmiała się i pochyliła w moją stronę.

– Niech no się przyjrzę, jak będzie z twoim zadęciem.

– Zadęciem?

– To sposób, w jaki układasz wargi i mięśnie ust, tak jak w uśmiechu. Uśmiechnij się, Gary.

Więc jak każdy dziewięciolatek uśmiechnąłem się tak szeroko, jak tylko potrafiłem, szczerząc wszystkie zęby!

– No cóż, mój drogi. Wydaje mi się, że masz zbyt duże wargi na trąbkę. Co powiesz na tubę?

Tuba to instrument, który zazwyczaj jest daleko na końcu „listy marzeń”, więc najtrudniej znaleźć kogoś, kto chciałby grać w orkiestrze na tubie. Z gryma sem na twarzy, jakbym właśnie polizał cytrynę, zacząłem głośno protestować.

– Nie chcę grać na tubie. Chcę grać na trąbce jak Harry James. Mojej mamie by się to bardzo podobało!

Wieczorem opowiedziałem rodzicom o rozmowie z panią Wiegel. Mama cała się rozpromieniła, a tata uśmiechnął się, gdy wspomniałem nazwisko Harry’ego Jamesa, więc miałem pewność, że mój pomysł i jemu się podoba. Poczułem ciepło na myśl o tym, że sprawiam radość

14

moim rodzicom, którym na wzmiankę o ich ulubionym

liderze big-bandu i o moim zamiarze, by grać tak jak on, rozjaśniły się twarze.

W sobotę rodzice zaskoczyli mnie wyprawą do sklepu muzycznego w Gateway Shopping Centre. Gdy szliśmy z parkingu do sklepu, zżerała mnie ciekawość. Po wejściu rodzice podeszli do lady.

– Chcielibyśmy kupić trąbkę dla naszego syna. Ma zamiar grać jak Harry James! − dumnie oznajmił mój ojciec.

Sprzedawca zapytał mnie, czy kiedykolwiek grałem na trąbce i czy wiem, jak to się robi. Zaprzeczyłem.

– No dobrze − powiedział. − Zobaczmy, co tu dla ciebie mamy.

Poszedł na zaplecze i kilka minut później wrócił z szarym, nowo i solidnie wyglądającym futerałem. Położył go na ladzie, otworzył i wtedy naszym oczom ukazała się piękna, pokryta warstwą mosiądzu trąbka, leżąca na jasnoczerwonym welwetowym obszyciu futerału. To była najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Była nowiutka, wykonana przez firmę Olds, miała napis

„Reynolds Medalist”.

– Czy wiesz, jak się gra na trąbce? − zapytał ponownie sprzedawca.

– Nie, proszę mi pokazać.

– No dobrze − odpowiedział. − To nie jest takie skomplikowane. Musisz ułożyć wargi tak, jakbyś wymawiał

15

głoskę „m” i wypuszczając przez wargi powietrze, wydać brzęczący dźwięk. Trochę tak, jakbyś był w wannie i zanurzając usta w wodzie, próbował udawać motorówkę.

Obserwowałem go w napięciu, zwracając uwagę na każdy jego ruch. Patrzyłem, z jaką uwagą wyjął trąbkę

z futerału i palcami lewej ręki objął trzy zawory. Potem zagiął trzy palce prawej ręki i oparł je o tłoki zaworów.

Powoli uniósł trąbkę do warg, ułożył je jak do głoski „m”, równie wolno nabrał przez nos dużo powietrza i w końcu łagodnie zadął. Usłyszałem piękny, głęboki ton. Jego wibrację poczułem na całej skórze.

– Teraz twoja kolej. − Sprzedawca wręczył mi trąbkę.

Wziąłem ją w obie ręce i zacząłem naśladować wszystkie jego ruchy. Nabrałem odrobinę powietrza nosem, ułożyłem wargi jak do głoski „m” i zadąłem. Zabrzmiał taki sam dźwięk, jaki przed chwilą zagrał sprzedawca, czyli środkowe C, i jak na moje ucho był całkiem w porządku.

Przytrzymałem ten dźwięk przez około pięć sekund, a gdy skończyłem, wszyscy zaczęli bić mi brawo, moich rodziców wypełnił entuzjazm.

Spojrzałem na sprzedawcę i zapytałem:

– To takie proste?

Sprzedawca i rodzice zaczęli się śmiać. Nie rozumiałem wtedy dlaczego, bo byłem zbyt młody.

– Tak, drogi chłopcze − odparł. − To takie proste.

16

Tak się złożyło, że tego dnia (12 lipca) były moje dziesiąte urodziny i trudno byłoby mi wymyśleć bardziej spektakularny prezent!

Całą drogę powrotną do domu trzymałem futerał z trąbką na kolanach, zupełnie tak, jakby był równie ważny i delikatny jak mój braciszek, którego prawie pięć lat wcześniej też trzymałem na kolanach, gdy jechaliśmy do domu ze szpitala, gdzie się urodził. Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócimy do domu i kiedy będę mógł znowu zagrać!

Ledwo zaparkowaliśmy w garażu, a już z pośpiechem otwierałem drzwi samochodu i kurczowo ściskając futerał, wbiegłem tylnymi drzwiami, a potem w dół schodami do wyłożonego sosnową boazerią pokoju w piwnicy.

Futerał ostrożnie umieściłem na sofie. Klęknąłem przed nim i czekałem na właściwy moment. Musiało minąć dobre dziesięć minut, zanim się poruszyłem i powoli otworzyłem futerał, zupełnie jak James Bond w scenie, gdy stara się nie wywołać eksplozji jednym niewłaściwym ruchem. Otworzyłem futerał – w środku na dopasowanym do jej kształtu aksamitnym obszyciu leżała trąbka. Delikatnie ją podniosłem. Widziałem ją teraz w całej okazałości − wypolerowany mosiądz cudownie błyszczał. Kilka razy obróciłem ją, przyglądając się szczegółom obudowy zaworów. Na jednym z nich wygrawerowany był numer seryjny − moja trąbka „Reynolds Medalist” firmy Olds miała numer 27 256 – i byłem pewny, że lepszej nigdy nie wyprodukowano!

17

Przypomniałem sobie, co na temat grania powiedział sprzedawca. Uniosłem trąbkę do ust, tak jak w sklepie, ale powstrzymałem się, bo czegoś tu brakowało. Zapomniałem zamontować ustnik. Z małej przegródki w futerale wyciągnąłem ustnik 10 1/2 C firmy Bach i delikatnie nałożyłem go na metalową rurę korpusu. Podniosłem do ust instrument, na którym Harry James grał Lot trzmiela. Nabrałem powietrza do płuc i wydmuchałem je do trąbki. Bez rezultatu. Słychać było tylko odległy szum wiatru w lesie. Ogarnęła mnie panika. Spróbowałem jeszcze raz. I znowu bez rezultatu − trąbka milczała, tylko wiatr szumiał.

Próbowałem sobie przypomnieć, czy może było coś, nawet najmniejszy szczegół, o którym zapomniałem, i wtedy oświeciło mnie. Sprzedawca mówił o właściwym zadęciu i ułożeniu warg tak, jakbym chciał wypowiedzieć głoskę „m”.

AHA! To na pewno był ten ważny szczegół, o którym zapomniałem. Tym razem zrobiłem wszystko zgodnie z instrukcją, ułożyłem wargi do głoski „m”, wziąłem głęboki wdech nosem i delikatnie zadąłem − to było to: usłyszałem piękne środkowe C.

Przez resztę wakacji grałem na trąbce codziennie. Akompaniowałem utworom puszczanym w radio i piosenkom na płytach Harry’ego Jamesa i Ala Hirta, które dostałem od rodziców. Wielokrotnie musieli mnie powstrzymywać.

18

– Gary, już dosyć. Grasz od dwóch godzin! − krzyczała matka, choć wiedziałem, że była ze mnie dumna.

Pamiętam, że dostałem od rodziców książeczkę z zapisem prostych melodii na trąbkę, nie dłuższych niż jedna minuta. Z pomocą tabel palcowania, które były w książeczce, z niepowstrzymanym entuzjazmem grałem i grałem, aż wokół górnej wargi pojawił mi się duży fioletowy odcisk okrągłego ustnika. Nie było się czym przejmować, więc nie mogłem się doczekać następnego dnia, by móc znowu grać.

Po rozpoczęciu szkoły w piątej klasie zapisałem się do orkiestry dla początkujących prowadzonej przez panią Wiegel. Moi rodzice, widząc, z jaką pasją gram na trąbce, zdecydowali, że powinienem mieć prywatne lekcje, i poprosili panią Wiegel, by poleciła nam odpowiedniego nauczyciela.

Jack Dalby[3] grał na rogu barytonowym i dyrygował szkolną orkiestrą w Wilson High School. Był dobrodusznym mężczyzną w typie ulubionego dziadka. Miał krępą posturę, okrągłą twarz, nosił okulary, nad uszami rosły mu kępki włosów, a na głowie był niemal łysy. Uwielbiał uczyć dzieci, niezmiennie pogodny i uśmiechnięty, zawsze znalazł okazję, by wyrazić swoją aprobatę.

19
3 Jack Corwin Dalby (1917–2011), amerykański puzonista i nauczyciel muzyki.

Gdy po raz pierwszy znalazłem się w domu pana

Dalby’ego, zaskoczyły mnie przepiękne dźwięki klarnetu płynące z pokoju nad jego gabinetem. Najpierw zabrzmiała skala wznosząca, by potem w zawrotnym tempie opaść o dwie oktawy, a towarzyszyły temu ozdobniki grane w podobnym porządku. Pamiętam, jak pomyślałem: „No, no! Tu mieszkają prawdziwi muzycy”.

Na klarnecie grał syn Jacka Dalby’ego, Warren, niesłychanie utalentowany młody muzyk, którego technika gry wzbudzała podziw.

Gabinet Jacka Dalby’ego był przytulny i ciepły. Na tyle duży, by pomieścić prawie dwumetrowego steinwaya, o podobnym brązowym kolorze co skórzane obicia sofy i krzeseł; ciemne mahoniowe półki dźwigały setki książek i pewnie tyle samo płyt gramofonowych o prędkości odtwarzania 33 1/3 obrotów na minutę.

Naprzeciwko drzwi do gabinetu znajdował się kominek opalany drewnem. W zachodniej części gabinetu urządzono studio nagraniowe − stały tam dwa nowoczesne magnetofony szpulowe, przedwzmacniacze i wzmacniacze, a także cztery głośniki firmy Harman

Kardon.

Na lekcje zawoziła mnie mama albo tata, a pan Dalby czekał na mnie na progu z szerokim uśmiechem i słowami „Witaj, młodzieńcze”.

Dawał mi lekcje co tydzień przez cztery lata, a każda lekcja była czystą przyjemnością.

20

Jack Dalby korzystał ze świetnego podręcznika z se-

rii Rubank Method, opublikowanego po raz pierwszy w latach czterdziestych ubiegłego stulecia i nadal dostępnego. Jako nauczyciel Jack Dalby był zawsze życzliwy i spokojny, pod jego kierunkiem grałem krótkie wprawki z gam, rytmu, pięknych melodii; muzykowaliśmy też na dwie trąbki, w duecie, co lubiłem najbardziej. Choć mój nauczyciel grał na rogu barytonowym, to był też mistrzem w grze na trąbce – delikatnie tworzył na niej miękkie i łagodne dźwięki.

Chętnie dzielił się ze mną swoją techniką i stylem, zachęcał mnie do naśladowania tego, jak grał, najdokładniej jak potrafię.

Bardzo chciałem mu pokazać, że potrafię spełnić jego oczekiwania. Teraz myślę, że na tym polegała tajemnica jego powodzenia jako nauczyciela. Pod koniec każdej lekcji wpisywał do mojego dzienniczka z postępami ocenę i z dumą mogę stwierdzić, że prawie zawsze była to najwyższa nota. A gdy udało mi się zagrać wyjątkowo dobrze, przy swoim podpisie w dzienniczku naklejał malutką złotą gwiazdkę.

Gwiazdki te podnosiły mnie na duchu i niesłychanie cieszyły, że udało mi się osiągnąć coś wyjątkowego i zostało to dostrzeżone. Ale najważniejsze dla mnie było to, że Jack

Dalby klepał mnie wtedy po ramieniu i z błyskiem w oku powtarzał: „Bardzo dobrze, młodzieńcze. Wyśmienicie!”.

21

Jack Dalby zmarł w wieku dziewięćdziesięciu czterech

lat, a Natalie Wiegel dziewięćdziesięciu ośmiu. Byli dla

mnie i dla innych uczniów cudownym darem. Nauczyli

mnie, jak obdarzać miłością instrument i muzykę, którą

z niego wydobywam.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.