Wellness

Page 1

WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2024 PRZEKŁAD JERZY KOZŁOWSKI

Tytuł oryginału Wellness

WELLNESS by Nathan Hill. Copyright © 2023 by Nathan Hill

By arrangement with the Author. All rights reserved

Projekt okładki

Oliver Munday

Zdjęcie na okładce

Tara Moore/Getty Images

Adaptacja okładki

Adam Gutkowski/goodkowskydesign.com

Redaktorka inicjująca i prowadząca

Dorota Gruszka

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

Adiustacja

Aleksandra Kiełczykowska

Korekta

Anastazja Oleśkiewicz

Łamanie

CreoLibro

Copyright © for the translation by Jerzy Kozłowski

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-240-6868-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, 2024. Printed in EU

Mieszka sam na trzecim piętrze starego ceglanego budynku bez widoku na niebo. Gdy wygląda przez okno, widzi tylko jej okno – po drugiej stronie uliczki, niemal na wyciągnięcie ręki, w podobnie starym budynku, gdzie mieszka sama na trzecim piętrze. Nie znają swoich imion. Nigdy nie zamienili ze sobą słowa. W Chicago trwa zima.

Do wąskiej uliczki między ich domami przedostaje się niewiele światła, a także niewiele deszczu, śniegu, mgły czy owego styczniowego połączenia zamarzniętych i mokrych opadów, nazywanych przez miejscowych „zimową mieszanką”. Jest ciemno, bezwietrznie, brakuje tu zresztą jakichkolwiek przejawów pogody. Wydaje się, że uliczka pozbawiona jest także atmosfery, jak wklęsłość doczepiona do miasta wyłącznie po to, żeby oddzielać jedne rzeczy od drugich, rodzaj przestrzeni kosmicznej.

Po raz pierwszy ukazała mu się w Wigilię. Tego wieczoru położył się wcześnie i potwornie się nad sobą użalał – jako jedyny w całym tym hałaśliwym budynku nie miał dokąd pojechać na święta – gdy po drugiej stronie uliczki zapaliło się światło i ciepła poświata zastąpiła ziejącą zazwyczaj w jego oknie pustkę. Usiadł, wstał, podszedł do okna i wyjrzał na

9

zewnątrz. Kręciła się po pokoju w gorączce układania, rozpakowywania, wyciągania kolorowych sukienek z kompletu dużych walizek. Jej okno było tak blisko, ona była tak blisko – ich mieszkania oddzielał dystans jednego ambitnego susa – że cofnął się szybko o parę kroków, by pełniej roztopić się w ciemności. Kucał tam, na krótką chwilę zamieniwszy się w widza, aż poczuł, że robi coś niestosownego, nieprzyzwoitego, po czym skruszony wrócił do łóżka. Od tamtej pory jednak, od kilku tygodni, wraca do tego okiennego teatru, i to częściej, niż byłby gotów przyznać. Czasem siedzi tutaj, w ukryciu, i przez kilka minut obserwuje.

Powiedzieć, że jest w jego mniemaniu piękna, byłoby zbyt wielkim uproszczeniem. Oczywiście uważa, że jest piękna –w sposób obiektywny, klasyczny, niezaprzeczalny. Już samo to, jak się porusza, z pewnego rodzaju sprężystością, z radosną werwą, całkowicie go zauroczyło. Ślizga się po podłodze swojego mieszkania w grubych skarpetach i gdy od czasu do czasu kręci spontaniczny piruet, spódnica sukienki na chwilę się rozszerza. W tym szarym, zapyziałym miejscu jego sąsiadka woli sukienki – letnie, kwieciste, kolorowe, jakże nieprzystające do brudu tej dzielnicy, chłodu tej zimy. Podkula pod nie nogi, rozsiadając się w miękkim aksamitnym fotelu, przy kilku palących się nieopodal świeczkach, i z nieobecnym, beznamiętnym wyrazem twarzy trzyma książkę w jednej dłoni, a palcami drugiej wodzi mechanicznie po krawędzi kieliszka z winem. Przygląda jej się, jak dotyka tego kieliszka, i dziwi się, że koniuszek palca może wzbudzać tak straszną udrękę.

Jej mieszkanie zdobią pocztówki z miejsc, które przypuszczalnie odwiedziła – z Paryża, Wenecji, Barcelony, Rzymu –a także oprawione reprodukcje dzieł, które przypuszczalnie oglądała na własne oczy: posągu Dawida, Piety, Ostatniej

10

wieczerzy, Guerniki. Gust ma eklektyczny i onieśmielający, tymczasem on nie widział nawet oceanu.

Dziewczyna pochłania książki, czyta o różnych porach, o drugiej nad ranem włącza żółtą lampkę nocną i kartkuje wielkie, nieporęczne tomiszcza – o biologii, neurologii, psychologii, mikroekonomii – lub teksty sztuk teatralnych, zbiory poezji, grube historie wojen i imperiów, pisma naukowe o enigmatycznych tytułach i nijakich szarych okładkach. Słucha muzyki, przypuszczalnie klasycznej, czego domyśla się z ruchów jej głowy. Wytęża wzrok, by odczytać, co jest napisane na obwolutach książek i okładkach płyt, a następnego dnia pędzi do biblioteki publicznej, żeby przeczytać wszystkich autorów, którzy ją budzą i nie pozwalają spać, i wysłuchać wszystkich symfonii, które ona najwyraźniej odtwarza na okrągło: Haffnerowskiej, Eroiki, Z Nowego Świata, Niedokończonej, Fantastycznej. Wyobraża sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie z nią rozmawiał, rzuci jakąś ciekawostkę na temat symfonii Fantastycznej, w ten sposób jej zaimponuje i sprawi, że dziewczyna się w nim zakocha.

Jeśli w ogóle uda mu się z nią porozmawiać.

Jest właśnie tego rodzaju osobą – kulturalną, wyrafinowaną – którą pragnął odszukać w tym przerażająco wielkim mieście. Oczywistym mankamentem tego planu, z czego teraz zdaje sobie sprawę, jest to, że kobieta tak kulturalna i wyrafinowana nigdy nie zainteresuje się kimś tak niekulturalnym, prowincjonalnym, zacofanym i prostackim jak on.

Tylko raz widział, jak przyjmuje gościa. Mężczyznę. Przed jego przyjściem spędziła skandaliczną ilość czasu w łazience i przymierzyła sześć sukienek, po czym w końcu wybrała tę najbardziej obcisłą – fioletową. Spięła z tyłu włosy. Umalowała się, zmyła makijaż i potem znów się umalowała. Dwa razy wzięła prysznic. Wyglądała jak ktoś całkiem obcy. Mężczyzna

11

przyszedł z sześciopakiem piwa i spędzili razem dwie godziny w drętwej i smętnej, jak się zdawało, atmosferze. Zanim wyszedł, uścisnął jej dłoń. Nigdy nie wrócił.

Później przebrała się w stary, sprany T-shirt i przesiedziała cały wieczór, podjadając suche płatki śniadaniowe w przypływie samotnego obżarstwa. Nie płakała. Po prostu tam siedziała.

Obserwował ją z drugiej strony beztlenowej uliczki i sądził, że w tym momencie jest piękna, chociaż słowo „piękna” nagle wydało mu się zbyt ograniczone, by pomieścić w sobie całą tę sytuację. Piękno ma twarz i publiczną, i prywatną, pomyślał, i jedna zwykle znosi drugą. Na odwrocie chicagowskiej pocztówki napisał do niej wiadomość: Przy mnie nigdy nie musiałabyś udawać. Wyrzucił ją i zaczął od nowa: Nie musiałabyś być kimś, kto próbuje być kimś innym. Nie wysłał ich jednak. Nigdy ich nie wysyła.

Czasem w jej mieszkaniu jest ciemno i wtedy on zajmuje się swoimi sprawami – zwyczajnymi, ograniczonymi – zachodząc w głowę, gdzie dziewczyna może się podziewać.

Wtedy ona obserwuje jego.

Siedzi w oknie, w ciemności, niewidoczna.

Przygląda mu się, obserwuje go, dostrzega jego bezruch, spokój, podziwia sposób, w jaki siedzi po turecku na łóżku i godzinami po prostu wytrwale czyta. Zawsze sam. Jego mieszkanie – posępne małe pudełko z gołymi białymi ścianami, półką z pustaków i rozłożonym na podłodze futonem –nie jest miejscem oczekującym gości. Samotność, jak się zdaje, ściska go jak butonierka.

Powiedzieć, że jest w jej mniemaniu przystojny, byłoby zbytnim uproszczeniem. Jest dla niej tym bardziej przystojny, im mniej on sam uświadamia sobie własną atrakcyjność – ciemna hiszpańska bródka przysłania delikatną twarz

12

o dziecinnych rysach, a obszerne swetry maskują chuderlawe ciało. Niestrzyżone od kilku lat włosy opadają teraz w przetłuszczonych strąkach na oczy i sięgają brody. Ubiera się w stylu głęboko apokaliptycznym: czarne przetarte T-shirty, czarne wojskowe buty i ciemne jeansy, którym pilnie przydałyby się łaty. Nie widziała żadnego dowodu świadczącego o posiadaniu przez niego choćby jednego krawata.

Czasami staje przed lustrem bez koszuli, ziemisty, i przygląda się sobie z dezaprobatą. Jest taki drobny – niski, anemiczny, zabiedzony jak narkoman. Wystarczają mu papierosy i sporadyczne posiłki – zazwyczaj coś w plastikowym opakowaniu do odgrzania w mikrofalówce, czasami w proszku do rozrobienia w wodzie, rzeczy ledwo nadające się do jedzenia. Obserwując to, czuje się jak wtedy, gdy widzi nierozważne gołębie siadające na śmiercionośnych szynach prądowych chicagowskiej „elki”.

Ten chłopak potrzebuje w swoim życiu warzyw.

Potasu i żelaza. Błonnika i fruktozy. Treściwych, chrupkich ziaren i kolorowych soków. Wszystkich wzmacniających składników i  eliksirów zdrowia. Chciałaby owinąć wstążką ananasa. Wysłałaby mu go z liścikiem. Nowy owoc co tydzień. Z wiadomością: Nie rób tego sobie.

Przez prawie miesiąc obserwowała, jak tatuaże niczym bluszcz oplatają mu plecy, a teraz łączą się w feerii wzorów i barw wędrujących wzdłuż szczupłych ramion, i myśli sobie: To mi nie przeszkadza. Co więcej, jest coś pokrzepiającego w asertywnym tatuażu, zwłaszcza takim, który jest widoczny nawet wtedy, gdy ma się zapiętą koszulę. Świadczy o pewności siebie, o sile przekonań – myśli – ta osoba ma jakieś przekonania w przeciwieństwie do niej, która codziennie przeżywa wewnętrzny kryzys z wiszącym nad nią od dnia przyjazdu do Chicago pytaniem: Kim zostanę? A może precyzyjniej: Która

13

z moich wielu wersji jest prawdziwa? Ten chłopak z agresywnym tatuażem zdaje się otwierać przed nią nową drogę, antidotum na trwogę niespójności.

Jest artystą – to akurat jasne, bo najczęściej można go zastać w trakcie mieszania farb i rozpuszczalników, tuszów i barwników, wyławiania z kąpieli chemicznej papieru fotograficznego lub gdy pochyla się nad przeglądarką i przez okrągłą lupkę ogląda negatywy. Zdumiewa ją, jak długo potrafi to robić. Czasem spędza godzinę, porównując dwa kadry, najpierw wpatrzony w jeden, potem w drugi, potem znowu w pierwszy, i szuka doskonalszej kompozycji. A gdy ją znajdzie, zakreśla kadr czerwonym mazakiem, pozostałe przekreśla, ona zaś przyklaskuje takiemu zdecydowaniu. Gdy chłopak wybiera zdjęcie, tatuaż lub cyganeryjny styl życia, dokonuje tego wyboru z oddaniem. Jest to cecha, której ona – niemogąca podjąć decyzji w najprostszych sprawach: co włożyć, co studiować, gdzie mieszkać, kogo kochać, co począć ze swoim życiem – zazdrości mu i pożąda. Ten chłopak ma umysł ukojony poczuciem celu; a ona czuje się, jakby była fasolką tłukącą się w swoim strączku.

Jest właśnie tego rodzaju mężczyzną – niepokornym i pełnym pasji – którego pragnęła odszukać w tym odległym mieście. Oczywistym mankamentem tego planu, z czego teraz zdaje sobie sprawę, jest to, że ktoś tak niepokorny i pełen pasji nigdy nie zainteresuje się kimś tak konwencjonalnym, tak konformistycznym, tak nudnym i drobnomieszczańskim jak ona.

I tak nie nawiązują ze sobą kontaktu, mroźne zimowe noce mijają powoli, a gałęzie drzew obrastają w lodowe pąkle. Przez całą tę porę roku nic się nie zmienia. Gdy u niego zgaszone jest światło, on obserwuje ją; gdy światło jest zgaszone u niej, ona obserwuje jego. A w te wieczory, gdy nie ma jej w domu,

14

on siedzi u siebie zdeprymowany, zrozpaczony, może nawet trochę żałosny, spogląda w stronę jej okna i czuje, jak czas umyka, a z nim przepadają szanse, czuje, jakby przegrywał wyścig z życiem, jakie chciałby prowadzić. A w te wieczory, kiedy jego nie ma w domu, ona siedzi u siebie, czując się porzucona, znów tak mocno poobijana przez świat, i wpatruje się w jego okno jak w akwarium, mając nadzieję ujrzeć, jak w mroku rozbłyska coś cudownego.

I tak oboje czają się w ciemności. Na zewnątrz pada śnieg, puszysty, bezgłośny. Wewnątrz są sami w swych małych kawalerkach w starych, niszczejących budynkach. W obu mieszkaniach światło jest zgaszone. Oboje wypatrują powrotu drugiego. Siedzą w pobliżu okien i czekają. Wpatrują się w ciemne klitki po drugiej stronie uliczki i choć o tym nie wiedzą, spoglądają na siebie.

Budynki, w których mieszkają, pierwotnie wcale nie miały takiego przeznaczenia. W jego domu mieściła się dawniej fabryka, w jej – magazyn. Ktokolwiek wzniósł te konstrukcje, nie przewidział, że kiedyś ktoś będzie w nich mieszkać, nie zadbał więc o widok z okien. Obydwa budynki powstały w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, przynosiły zyski do lat pięćdziesiątych XX wieku, porzucono je w latach sześćdziesiątych i od tamtej pory pozostawały w uśpieniu. To znaczy do teraz, czyli do stycznia 1993 roku, gdy nagle zostały przejęte i reanimowane, by służyć nowym celom – zaadaptowane na tanie mieszkania i pracownie dla klepiących biedę miejskich artystów – a jego zadaniem jest udokumentowanie tej transformacji.

Ma być pamięcią budynku, rejestrując dewastację przed odnową. Niebawem ekipy robotników – słowo robotnik jest tu użyte nieco na wyrost do opisania poetów, malarzy i gitarzystów, którzy zgłaszają się do tych robót w zamian za obniżony czynsz – zaczną oczyszczanie, szlifowanie, malowanie i sprzątanie konieczne, by przestrzeń ta zaczęła się nadawać do zamieszkania. I tak oto znalazł się tutaj, w najbardziej odrażających i zaniedbanych zakątkach dawnej fabryki,

16

kręcąc się z pożyczonym aparatem fotograficznym i dokumentując ruiny.

Jest na czwartym piętrze, przemierza długie korytarze, a każdy jego krok wzbija obłoczek kurzu i brudu. Fotografuje ten brud, walające się wszędzie gruzy z płytek, tynku i cegieł z zapadniętych sufitów. Rejestruje misterne graffiti. Rozbite okna, zasłony zamienione w postrzępione wstęgi. Obawia się, że natknie się na śpiącego dzikiego lokatora, i rozważa, czy w tej sytuacji lepiej zachowywać się głośno czy cicho. Jeśli będzie się zachowywać cicho, może uniknąć konfrontacji. Ale jeśli będzie hałasować, squatter może się obudzi i zwieje.

Zatrzymuje się, gdy coś przykuwa jego wzrok. Słońce pada na ścianę, podświetlając bardzo starą farbę, która powoli się łuszczy i tworzy tysiąc maleńkich szczelin i pęknięć. Sto lat po nałożeniu farba teraz się uwalnia i jej faktura przypomina mu krakelurę ze starych portretów holenderskich mistrzów. Przypomina mu też, bardziej prozaicznie, niewielki staw na farmie ojca, ten, który wysychał w czasie bezdeszczowych miesięcy, odsłaniając błotniste dno, i to błoto z czasem twardniało w słońcu i pękało, tworząc splątaną sieć małych fraktali. Farba tutaj tak właśnie wygląda, jak popękana gleba, i on fotografuje ją z boku, żeby poprowadzić spojrzenie oglądających wzdłuż jej głębokich łuszczących się brzegów – nie tyle fotografia czegoś, ile fotografia o czymś: o starości, zmianie, przeobrażeniu.

Idzie dalej. Postanawia, że nie będzie się skradać, nie ma pewności, czy byłoby to wykonalne w tych buciorach – grubych i wzmocnionych stalą, kupionych tanio w demobilu, nieodzownych w tym miejscu, zważywszy na wystające z podłogi gwoździe i potłuczone szkło, dowód jakiejś nocnej libacji z rozbijaniem butelek po piwie. Powinien też nosić maseczkę, myśli, ze względu na kurz unoszący się w powietrzu, kurz, brud i prawdopodobnie grzyb, pleśń, toksyczny

17

ołów i groźne mikroby, nieruchomą i mglistą chmurę pyłków, która zamienia wpadające przez okna słońce w mieniące się smugi. W fotografii krajobrazowej nazwano by je boskimi promieniami, tutaj jednak są czymś bardziej bluźnierczym. I obrzydliwym.

Do tego wszystkiego dochodzą strzykawki. Znajduje ich tutaj dużo, zebranych metodycznie w niewielkie kopczyki w ciemnym kącie, skrupulatnie zgromadzonych i opróżnionych, nie licząc odrobiny ciemnego osadu na czubku, i fotografuje je z najmniejszą głębią ostrości, jaką jest w stanie uzyskać w tym obiektywie, toteż obraz jest niemal całkowicie zamazany, co jego zdaniem sprytnie odzwierciedla to, jak czuła się ta biedna dusza, która tu przebywała, spragniona igły. Heroina w tej okolicy budzi dziwnie mieszane odczucia –ludzie narzekają trochę na strzykawki znajdowane w parku i na porzucone budynki przy tej samej ulicy, powszechnie znane jako miejsca spotkań tutejszych heroinistów. Ale co? Artyści, którzy mieszkają w jego budynku i którzy sporadycznie psioczą na narkomanów, w większości też wyglądają, jakby dawali w żyłę. I to często. Wychudzeni, z przetłuszczonymi włosami i zapadniętymi oczami, wypisz wymaluj heroiniści. I prawdę mówiąc, on sam dzięki temu tutaj zamieszkał; właściciel domu znalazł go podczas jego pierwszej wystawy i zapytał:

– Jack Baker to ty?

– Ja.

– Fotograf?

– Aha.

To była jesienna wystawa School of the Art Institute of Chicago. Wystawiano prace nowych studentów uczelni i wśród około dwudziestu pięciu pierwszoroczniaków Jack jako jedyny zajmował się głównie fotografią krajobrazową.

18

Pozostali byli niezmiernie uzdolnionymi ekspresjonistami bądź tworzyli wymyślne konstrukcje z rozmaitych przedmiotów lub uprawiali sztukę wideo, budując instalacje z zawile połączonych ze sobą telewizorów i magnetowidów.

Tymczasem Jack robił zdjęcia polaroidem.

Fotografował drzewa.

Drzewa z rodzinnych stron, z prerii, gdzie pod wpływem żywiołów rosły przechylone, o pniach przyginanych do ziemi przez nieustępliwy wiatr.

Dziewięć z tych polaroidów przyklejono taśmą w układzie trzy na trzy na białej ścianie galerii. Jack stał nieopodal, czekając, aż ktoś zechce się wdać w rozmowę na temat jego sztuki, ale chętnych nie było. Minęły go już dziesiątki elegancko ubranych kolekcjonerów, gdy wtem przedstawił mu się ten blady mężczyzna w złachmanionym białym swetrze i glanach z rozwiązanymi sznurowadłami. Nazywał się Benjamin Quince i był magistrantem na kierunku nowe media, który studiował siódmy rok i kończył pracę magisterską, co w oczach studenta pierwszego roku takiego jak Jack wyglądało na niewyobrażalny wręcz poziom osiągnięć akademickich. Benjamin był dosłownie pierwszą osobą, która zadała Jackowi pytanie, a brzmiało ono:

– A więc? Drzewa?

– Tam, skąd pochodzę, wieje ostry wiatr – wyjaśnił Jack. –Przez co drzewa rosną przekrzywione.

– Rozumiem – rzucił Benjamin, zerkając zza dużych okrągłych okularów i mechanicznie pocierając szczękę, patchwork nierównego, szorstkiego zarostu. Wełniany sweter we wzór plastra miodu z ażurowymi wstawkami był rozciągnięty. Nieumyte rzadkie włosy miały brązowawy odcień beli siana, a przez swoją długość wymagały ciągłego odgarniania za uszy. – A skąd pochodzisz? – spytał.

19

– Z Kansas.

– Aaa – rzekł Benjamin, kiwając głową, jak gdyby ta odpowiedź potwierdzała coś ważnego. – Serce kraju.

– Tak.

– Spichlerz Ameryki.

– Zgadza się.

– Kansas. Kukurydza czy pszenica? Mam problemy ze zwizualizowaniem.

– Znasz piosenkę Home on the Range?

– Jasne.

– Więc w zasadzie jestem stamtąd.

– Szczęście, żeś się zawinął – stwierdził Benjamin, mrugając do niego porozumiewawczo, po czym przez chwilę przyglądał się polaroidom. – Założę się, że nikt nie zainteresował się tymi zdjęciami.

– Wielkie dzięki.

– Nie oceniam ich wartości. Stwierdzam tylko, że te zdjęcia prawdopodobnie nie są popularne w tym konkretnym gronie. Nie mam racji?

– Ludzie przeważnie przystają na najwyżej trzy sekundy, a potem uśmiechają się uprzejmie i idą dalej.

– A rozumiesz dlaczego?

– Nie bardzo.

– Bo polaroidy nie są cenionym nabytkiem.

– Słucham?

– Nie sprzedają się. Zdjęcie z polaroidu ani razu nie zostało wystawione na aukcji w Sotheby’s. Polaroidy produkuje się masowo, są tanie, nietrwałe. Chemikalia się rozłożą, obraz wyblaknie. Polaroid nie jest dobrem trwałym. A ci ludzie tutaj? – Benjamin zrobił nieokreślony ruch ręką, wskazując osoby zebrane w sali. – Nazywają siebie kolekcjonerami, tylko że precyzyjnie rzecz biorąc, to „inwestorzy”. Kapitalistyczne

20

pachołki. Materialistyczne pionki. Chcą kupić tanio i sprzedać drogo. Twój problem polega na tym, że polaroid nigdy się drogo nie sprzeda.

– Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem.

– Co dobrze o tobie świadczy.

– Przede wszystkim po prostu podobały mi się te drzewa.

– Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla twojej autentyczności. Nie jesteś jedną z tych przypochlebnych dziwek. Podoba mi się to. – Benjamin podszedł bliżej, położył dłoń na ramieniu Jacka i powiedział szeptem: – Słuchaj. Jestem właścicielem budynku w Wicker Park. Porzuconej starej huty. Kupiłem ją za dolara. Bank chciał się jej po prostu pozbyć. Słyszałeś o Wicker Park?

– Nie bardzo.

– North Side. Jakieś piętnaście minut metrem. Sześć przystanków niebieską linią, wysiadasz i znajdujesz się w zupełnie innym świecie.

– W jakim sensie innym?

– Przede wszystkim prawdziwym. To miejsce o szczególnym znaczeniu. Tam właśnie powstaje prawdziwa sztuka, nie ten nastawiony na zadowolenie sponsorów szajs. A także prawdziwa muzyka, nie to sztuczne lansowane gówno. Odnawiam ten budynek, wywalam całe bebechy i zamieniam w kooperatywę dla twórców. Nazywam go Odlewnią. Miejsce dla wybranych, tylko za zaproszeniem, żaden mainstream, nic konwencjonalnego, nic dla uprzywilejowanych, japiszonom wstęp wzbroniony.

– Brzmi nieźle.

– Ćpasz?

– Nie.

– Ale wyglądasz, jakbyś to robił. Co się idealnie składa. Chciałbyś tam zamieszkać?

21

Po raz pierwszy w całym jego życiu to, że jest chudy i słabowity, w jakiś sposób zadziałało na jego korzyść – zdobył dzięki temu lokum w Wicker Park, gdzie mieszka za darmo w zamian za usługi fotograficzne wśród muzyków, artystów i pisarzy, którzy w większości też wyglądają, jakby ćpali. Jest przeszczęśliwy, że tutaj trafił, i uświadamia sobie, że pomimo kiepskiego stanu budynku, pomimo mroku, posępności i przyprawiającego o dreszcze zimna chicagowskiej zimy, pomimo częstych napaści w okolicy i rzekomej obecności dealerów grasujących w parku, pomimo rywalizujących gangów z ich skomplikowanymi relacjami i sporadycznymi konfliktami, uwielbia to miejsce. To jego pierwsza zima z dala od domu i nie może uwierzyć, jak bardzo czuje się tu żywy, jak absolutnie, prawdziwie, bezprecedensowo wolny. Miasto jest hałaśliwe, brudne, niebezpieczne i drogie, a on je kocha. Zwłaszcza miejskie hałasy, ryk pociągów nad ziemią, klaksony niecierpliwych taryfiarzy, wycie policyjnych syren, jęk lodu ocierającego się o betonowe nadbrzeże jeziora. I uwielbia te noce, kiedy hałasy milkną, kiedy miasto jest sparaliżowane i wygłuszone przez obsypującą je burzę najgrubszych, najwolniejszych płatków śniegu, jakie kiedykolwiek widział, samochody stoją przysypane na krawężnikach, niebo jest kurtyną odbitego pomarańczowego światła ulic, a każdy krok satysfakcjonująco chrzęści. Uwielbia to miasto nocą, zwłaszcza kiedy wychodzi z uczelni i patrzy na Michigan Avenue i wspaniałą linię horyzontu, budynki, które w mocno zachmurzone dni dotykają chmur, o kolosalnych fasadach naznaczonych setkami maleńkich żółtych kwadratów, gdzie po godzinach miasto prowadzi swoje interesy.

To osobliwe odczucie, owo wrażenie, że wreszcie się żyje, być może po raz pierwszy, świadomość, że do tej pory tak naprawdę nie zaznało się życia, tylko cierpliwie je znosiło.

22

W Chicago ogląda na żywo sztukę (tam, skąd pochodzi, muzea nie są dostępne); chodzi do teatru (nigdy nie uczył się w szkole, która by choć raz coś wystawiła); kosztuje dań, których wcześniej nie jadał (dopiero teraz zetknął się z przysmakami takimi jak pesto, pita, empanadas, pierogi, baba ganoush); przysłuchuje się innym studentom, jak prowadzą żarliwe debaty, kto lepszy: Josh Ashberry czy Frank O’Hara? Arne Naess czy Noam Chomsky? David Bowie czy dosłownie ktokolwiek inny? (Debaty, które w jego rodzinnych stronach sprowokowałyby tępe spojrzenia, a możliwe nawet, że łomot). Do końca życia piosenki wydane tej zimy będą w nim przywoływać uczucia bezmiaru i wolności – Rage Against the Machine z wykrzyczanym Fuck you, I won’t do what you tell me!, które to słowa najprecyzyjniej wyrażają jego aktualny etos – Spierdalaj, nie będę robić tego, co mi każesz! Wyjątkowe i znaczące wydają mu się nawet tandetne hity, piosenki takie jak Life Is a Highway, Right Now i Finally oraz ta melodia z Aladyna puszczana bez przerwy w radiu, która jest dla Jacka czymś w rodzaju prywatnego chicagowskiego hymnu: to rzeczywiście „zupełnie nowy świat”.

(Nie żeby się przed kimś do tego przyznał – nigdy w życiu –ale pod prysznicem nuci sobie pod nosem, a czasem wręcz śpiewa piosenkę z animowanego filmu Disneya, co więcej, czerpie z niej wielką siłę. Nie, zabierze tę tajemnicę do grobu).

Uwielbia odgłosy miasta, bo jest w nich coś krzepiącego –dowód istnienia innych ludzi, sąsiadów, rodaków. Jest też coś niesamowitego w tym, że człowiek uodparnia się na ten hałas, przesypia spokojnie miejską noc, nie podskakując na dźwięk piknięć, głosów, alarmów samochodowych i policyjnych syren na zewnątrz – to ważny wyznacznik transcendencji. W jego rodzinnych stronach jedynym odgłosem było ciągłe buczenie

23

wiatru monotonnie hulającego po prerii. Czasem jednak po zachodzie słońca przez szum wiatru przebijało się szczekanie i wycie kojotów, które grasowały w okolicy co noc. I raz na jakiś czas wycie sfory w sposób nagły i upiorny przechodziło w tylko jeden głos, coraz bardziej rozpaczliwy, przypominający skomlenie, z czasem coraz bardziej żałosne, skowyt, i Jack, który słyszał to wszystko mimo naciągniętej na głowę kołdry, doskonale wiedział, co się dzieje, i nie mógł zasnąć. Jeden z kojotów utknął na ogrodzeniu.

Oto, co się dzieje: Gdy kojoty przeskakują nad ogrodzeniem z drutu kolczastego, czasem któryś nie skoczy odpowiednio wysoko i zahaczy o najwyższy drut dokładnie w miejscu, gdzie tylne łapy łączą się z tułowiem, co u ssaków z rodziny psowatych tworzy rodzaj nieszczęsnego haka. Przednie łapy się wyciągają, poruszają w powietrzu, nie dosięgając ziemi, a tylne wierzgają, lecz pomimo tych gwałtownych ruchów zwierzęta cały czas wiszą, ponieważ kojoty nie są biologicznie wyposażone w odpowiednio elastyczne stawy, by móc się wyswobodzić z takiej pułapki. Nie potrafią aż tak się skręcić, nie potrafią odpowiednio manewrować tylnymi łapami, które tak naprawdę mają je tylko nieść do przodu, i tak uwięzione wiszą przez całą noc. A ponieważ wiszą na drucie kolczastym, jest wielce prawdopodobne, że ostre kolce wbijają się w najmiększą i najdelikatniejszą część podbrzusza, i im bardziej zwierzęta się rzucają, wierzgają i kręcą, tym bardziej kolce kaleczą ich wnętrzności, i w ten właśnie sposób w końcu konają. Wykrwawiają się od ran kłutych na brzuchu, a ich krzyki niosą się kilometrami z wiatrem. Jack oglądał je rano, wiszące na drutach jak pranie na sznurze.

W porównaniu z tym chicagowskie syreny były muzyką dla uszu. Nawet napaść byłaby rozsądną ceną za wstęp do tego świata.

24

Jack nie został jeszcze ani razu napadnięty. Od przeprowadzki do Wicker Park udoskonalił, taką ma nadzieję, styl zniechęcający ewentualnych napastników, aurę niebezpieczeństwa, na którą składają się używane ciuchy ze sklepu Armii Zbawienia, tatuaże na ramionach, potargane włosy, arogancki krok miejskiego wyjadacza i twarde, stanowcze spojrzenie znad niemal cały czas tkwiącego w ustach papierosa – to wszystko, ma nadzieję, mówi jasno: Spierdalaj. Nie chce, żeby go napadnięto, lecz także zdaje sobie sprawę, że widmo napadu jest w pewien pokrętny sposób częścią uroku Wicker Park, stanowi o jego atrakcyjności. Artyści, którzy się tutaj osiedlają, robią to nie pomimo złej reputacji tej okolicy, ale właśnie ze względu na nią. Są tutaj, żeby zasmakować niebezpieczeństwa.

Wicker Park jest według Benjamina Quince’a (który potrafi się rozgadać na ten temat i całą noc paplać tylko o tym) odpowiedzią Chicago na Montmartre: tani, brudny, zaniedbany i dlatego właśnie tętniący życiem.

Tutejszy brud jest zatem powszechnie apoteozowany, stąd fotografie, które próbują uchwycić właśnie ten aspekt: gruzy, syf. Jack przemierza korytarze, dawne kantory i magazyny czwartego piętra w poszukiwaniu śladów życia na krawędzi. Spękanej farby. Porzuconych strzykawek. Rozbitych okien. Zbrązowiałych zasłon. Kruszących się ścian. Kurzu, który osadził się tak grubą warstwą, że po tylu latach bardziej przypomina piasek.

– Mocne – komentuje później Benjamin, przeglądając zdjęcia.

Obaj pewnego dnia w środku zimy stoją na dachu kooperatywy. Jack wydycha ciepłe powietrze w zmarznięte złożone dłonie. Ma na sobie jak zwykle cienką czarną bosmankę, a pod nią wszystkie swoje swetry. Benjamin jest okutany w wielką parkę, tak nabitą, że przypomina balon. Jego

25

różowe policzki przybrały odcień arbuza, a kurtka wygląda na ciepłą, miękką i prawdopodobnie wypełnioną puchem, czymś, o czym Jack słyszał, ale nie potrafi konkretnie zdefiniować, co to takiego.

Benjamin patrzy na zdjęcia, a Jack na szarą okolicę, gdzie z rzadka pojawia się przechodzień lub samochód, spogląda na sterty brudnego śniegu, na ulice i zaułki biegnące idealnie prosto aż do miejsca, gdzie nikną nad jeziorem w oddali. Stoją po wschodniej stronie budynku, tej, skąd widać mieszkanie dziewczyny za oknem. Bezimiennej. Jack zagląda z góry do jej kawalerki. Nie ma jej teraz w domu, ale ta nowa perspektywa jest dziwnie ekscytująca. Widzi dywanik, który rozłożyła pod oknem, niewidoczny z jego tradycyjnego punktu obserwacyjnego na trzecim piętrze, i Jack nadaje temu odkryciu wielkie znaczenie: Jest kobietą, która kupuje dywany.

Chce wiedzieć o niej wszystko. Nikogo jednak nie pytał o dziewczynę w oknie, bo nie wie, jak to zrobić, nie zdradzając, że od czasu do czasu ją podgląda, czego się wstydzi tylko ze względu na fakt, że inni wyśmialiby go z tego powodu.

Benjamin, wciąż podziwiając zdjęcia, mówi:

– Musimy je zamieścić w internecie.

– Okej – rzuca Jack, gdy bezpośrednio pod nimi na uliczce zjawia się jakiś mężczyzna. Dźwiga duży czarny worek marynarski i sądząc po tym, jak się zatacza, albo worek jest tak ciężki, że utrudnia mu zachowanie równowagi, albo facet jest bardzo pijany.

– Co to internet? – pyta Jack.

Benjamin podnosi wzrok.

– Serio?

– No. Co to jest?

– Internet. No, wiesz. Autostrada informacyjna. Cyfrowa hipertekstualna globalna cyberprzestrzeń.

26
spis treści CHODŹ ZE 7 ODDZIELNE SYPIALNIE 55 ENERGIA NOWEGO ZWIĄZKU 147 Rozsypka 193 NIEDOSTATECZNY ROZWÓJ 235 DOM O CO NAJMNIEJ CZTERNASTU SZCZYTACH 279 WELLNESS 303 OPOWIEŚCI O POCZĄTKACH 365 EFEKT ZNACZENIA 459

MAŁŻEŃSKIE PLACEBO 515

UŻYTKOWNICY W POTRZEBIE 559

Dramat w siedmiu algorytmach 559

<1> Algorytm EdgeRank| 561

<2> Algorytm użytkownika w potrzebie 568

<3> Algorytm rozpoznawania wzorców 574

<4>Algorytm PageRank 581

<5> Sieć neuronowa uczenia głębokiego 590

<6> Algorytm interakcji ekranowej 598

<7> Chatbot 606

CUD 617

LUDZKA DUSZA WĘDRUJĄCA

POD POSTACIĄ MYSZY 675

#Wdzięczność 767

Bibliografia 769

Notka o autorze 779

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.