Bernard Benyamin Yohan Perez
KOD estery tłumaczenie Agnieszka Labisko
K R A KĂ“W 2 013
Tytuł oryginału: Le Code d’Esther © 2012, Editions First, Paris Copyright © for the translation by Agnieszka Labisko Projekt okładki: © Hokus Pokus Créations Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Eliza Luty Fotografie na okładce: Księga Estery – © P Deliss / Godong / Corbis / FotoChannels, tory w Auschwitz – © Alex Masi / Corbis / FotoChannels Opieka redakcyjna: Anna Małocha Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja i korekta: Zespół – Studio NOTA BENE Łamanie: Agnieszka Szatkowska / Studio NOTA BENE Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, oprac. zespół biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 5 na nowo oprac. i popr., Poznań 2003
ISBN 978-83-7515-267-8
www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl
Pamięci mojej matki, strażniczki przekazu międzypokoleniowego. Dla Nilsa i Raphaëla, moich promyczków. B.B.
Dla moich dwóch księżniczek: Hai-Sarah i Magali. Y.P.
Król rzekł do królowej Estery: „W Suzie na zamku Żydzi zabili i wytracili pięciuset mężów i dziesięciu synów Hamana. A w pozostałych państwach króla, co uczynili? I jakie jest jeszcze twoje życzenie, a będzie dane tobie, i co za pragnienie dalsze, a stanie się?” I rzekła Estera: „Jeśli królowi to się podoba, to niech pozwolą także jutro Żydom, którzy są w Suzie, na działanie według dekretu z dnia dzisiejszego, aby mogli dziesięciu synów Hamana powiesić na szubienicy”. Est, 9, 12–13
UWAGI WSTĘPNE
Czytelniczko / Czytelniku, książka, którą właśnie otworzyłeś / otworzyłaś, jest inna niż wszystkie. Po przejrzeniu kilku stron zapewne byłbyś skłonny / byłabyś skłonna uznać ją za mniej lub bardziej typową powieść. Tymczasem wszystko, co zostało tutaj opowiedziane, jest prawdą. Pojawiające się na kolejnych stronach postaci są prawdziwe. Wszystkie przytoczone fakty mają pokrycie w rzeczywistości. Nic nie zostało zmyślone. Jednak to nie wszystko. Niniejsza książka zawiera dziwne obrazki wypełnione hieroglificznym maczkiem, które napotkasz w trakcie lektury. Wspomniane obrazki to kody QR (od angielskiego wyrażenia quick response – szybka odpowiedź). Po zeskanowaniu ich za pomocą telefonu możesz błyskawicznie uzyskać dostęp do dodatkowych informacji: krótkich filmów, zdjęć, dokumentów i tym podobnych. Odszukaj je w tekście! Daj się porwać 9
przygodzie i odkrywaj podczas lektury wraz z nami, autorami, kolejne elementy układanki. Weź aktywny udział w śledztwie na temat najbardziej niepokojącej przepowiedni dotyczącej XX wieku. Do zeskanowania kodów QR możesz wykorzystać aplikację „Le Code d’Esther” (w języku angielskim, francuskim, niemieckim i hiszpańskim) lub dowolny czytnik kodów QR dostępny w Google Play i Apple Store. Odwiedź stronę: www.kodestery.pl. Wiele ciekawych informacji znajdziesz także na Facebooku: www.facebook.com/kodestery. Możesz nas też śledzić na Twitterze @editionsfirst.
PROLOG
Czy należałoby wierzyć w przypadek? Nie zaprzątałem sobie głowy tym pytaniem, kiedy owego wieczoru pchnąłem wrota synagogi w mojej dzielnicy. Właściwie lektura książek Paula Bowlesa i Jorge Luisa Borgesa powinna mnie uczulić na możliwość wkroczenia w inny świat jednym nieostrożnym stąpnięciem po kamiennej posadzce nieznanego domu, którego drzwi właśnie stanęły przede mną otworem. Oczywiście znałem arabską teorię „mektub”. Według niej wszystko jest z góry zapisane, a nieuchronny bieg zdarzeń dokonuje się zgodnie z pierwotną zasadą, ustanowioną przez istotę wyższą. Poruszyły mnie również, lata temu, genialne słowa Einsteina, który mawiał, puszczając oko, że „przypadek to Bóg przechadzający się incognito”… A jednak pytanie o naturę przypadku nie zaświtało mi w głowie w momencie przekraczania progu świątyni. Za to później zaatakowało ze zdwojoną siłą, nie przestawało mnie dręczyć, 11
spędzać snu z powiek i zmuszać do łamania głowy – czułem się, jak gdyby odsłoniło się przede mną dodatkowe zwierciadło dające nieskończoną liczbę odbić rzeczywistości. W pamiętnej chwili przebiegnie mi przez myśl aforyzm Paula Éluarda: „Nie ma przypadków, są tylko spotkania”, ale cóż… Chyba zbytnio to przeciągam i zaczynam kluczyć. Najlepiej będzie, jeśli po prostu zacznę tę opowieść od początku.
CZĘŚĆ I
JAKO POCZĄTEK
Mama właśnie odeszła. Opuściła nas o świcie w mroźną lutową niedzielę. Śmierć to zjawisko dziwne i nagłe: oto jeszcze wyrywa się z piersi seria krótkich oddechów, jakby desperackich haustów tlenu, aby zatrzymać na chwilę dłużej noc, dzień, życie, lecz zaraz wszystko się urywa. Zabrakło oddechu, nie ma nocy ani dnia, nie ma życia. Wszystko to brutalne, gwałtowne, jak cios pięścią w brzuch, i w chwili, gdy zadajemy sobie pytanie: „A więc to jest śmierć?”, już jest po wszystkim. Mama zgasła. Wyrywają się z nas krzyki, wycie, ale jeszcze nie płacz, zostawiamy go na później, teraz staramy się znaleźć gesty, których nikt nas nie nauczył: zamykamy zmarłej oczy, układamy ciało na łóżku, którego nie opuszczała przez ostatnie sześć miesięcy, i wyczuwamy, czy raczej wyobrażamy sobie, że dusza, istota, osobowość – jakkolwiek ją nazwać – ulatuje. Nie ma tutaj nic więcej do zrobienia, oddala się od 15
płaczu i cierpienia – już jej nie dotyczą. Zrobiła swoje i może odpocząć. Na imię miała Mireille, była bojowniczką i zarazem kobietą wyzwoloną. Po wybiciu się Algierii na niepodleg łość przybyła z mężem Jakiem i czworgiem nas, dzieci, do kraju określanego jako „nasz”, którego jednak nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Mama walczyła o odtworzenie ogniska domowego, o godne wychowanie nas i zapewnienie nam wykształcenia, z którego można być dumnym. I to nie było tak, że ojciec nie dotrzymywał jej kroku, wręcz przeciwnie. Wciąż mam go w pamięci, powoli tracącego wzrok, liczącego stacje metra, przesiadki i korytarze do przemierzenia, aby dotrzeć do miejsca pracy. Po określonej – dość znacznej – liczbie pomyłek, nie zabłądził już nigdy więcej i nikt nawet nie przypuszczał, że ojciec niczego nie widzi. Ostatecznie zabił go rak, co najmniej dwadzieścia lat za wcześnie, kładąc kres życiu, które niczego nie oszczędziło temu człowiekowi. Matka podniosła głowę i kontynuowała zmagania: ważne było, aby dzieciom niczego nie brakowało i mogły wieść życie lepsze niż jej własne. Bardzo szybko zrozumiała, że może się realizować poprzez życie swoich potomków, radując się ich doświadczeniami, podróżami, sukcesami równie intensywnie, jak gdyby sama je przeżywała. Tym sposobem, niejako per procura, okrążyła kilkakrotnie świat i nasłuchała się laudacji utwierdzających ją w przekonaniu, że jej dzieci są zdecydowanie najpiękniejszymi i najinteligentniejszymi istotami na tej planecie. Co ważne, Mireille była kobietą wyzwoloną, złaknioną nowych znajomości, ciekawą wszystkiego. Nie 16
miała oporów przed wygłaszaniem opinii niezbyt poprawnych politycznie i niekoniecznie pochlebnych względem tradycji północnoafrykańskiej. Pewnego razu jeden z jej ciotecznych bratanków, zajadając się tafi ną z fasolki (odpowiednik cassoulet, popularny po drugiej stronie Morza Śródziemnego), wyraził się – we własnym mniemaniu – z najwyższym uznaniem względem gospodyni: „Ta pierwszorzędna uczta jednoznacznie potwierdza, że miejsce kobiety jest nie gdzie indziej jak tylko w kuchni!”. Mama zastygła przed dymiącym kociołkiem, akcentując kilkusekundową ciszę, aby w końcu odparować: „Zgodzę się co do jednego – kobieta powinna żywić rodzinę, aby mieć dostęp do kuchni i w razie potrzeby móc dosypać trucizny takim zatwardziałym macho jak ty!”. Stołownicy zareagowali głośnym aplauzem, a nieszczęśnik nie miał innego wyboru, jak tylko spuścić nos na kwintę nad swoim talerzem. Mama promieniała, odnajdując dumę typową dla ludzi andaluzyjskiego pochodzenia, o którym świadczyły również jej hebanowe włosy, migdałowe oczy i mleczna cera. Ona naprawdę uosabiała matkę-żywicielkę, wciąż obmyślającą nowe potrawy, aby gromadzić wokół stołu swoje dzieci. Tak, kuchnia to było jej prawdziwe królestwo, kwatera główna, gdzie słuchała radia, oglądała telewizję i odpowiadała na płynące zewsząd prośby… W przestrzeni między piecykiem a lodówką sprawowała rządy nad swoistym mikrokosmosem rozciągającym się w obrębie ulic Saint-Fargeau i Henri-Poincaré w dwudziestej dzielnicy Paryża. Zanim przejdę dalej, pozwolę sobie przywołać jeszcze dwa obrazy z mamą w roli głównej. Przede wszystkim 17
widzę jej sylwetkę w oknie szóstego piętra, gdy wypatruje mojego przyjazdu albo macha mi na pożegnanie. Zawsze odprowadzała mnie wzrokiem, aż znikałem z jej pola widzenia, jakby matczyne oczy zapewniały mi niezawodną ochronę, przenoszącą się poza ich fizyczny zasięg. Rok po jej odejściu, za każdym razem przechodząc wzdłuż tamtej ulicy, nie mogę się powstrzymać od zerknięcia w jej okno. Okiennice są zamknięte, ale wciąż wyczuwam obecność mamy i jej wzrok utkwiony w moich plecach, gdy oddalam się od domu. Druga wizja to mama w japońskim kimonie ocalałym z algierskiej przeszłości. Za punkt honoru poczytywała sobie włożenie go co roku na święto Jom Kippur. Witała nas wątła i serdeczna, z rysami wyostrzonymi całodziennym postem. Trzymała w dłoni łyżkę przygotowanej własnoręcznie konfitury pigwowej, którą nam ofiarowywała, aby nadchodzący rok był słodki jak owocowy syrop w dżemie. Brała nas w ramiona z wysokości swojego metra sześćdziesięciu wzrostu i ściskała tak mocno, jak gdyby od naszego ostatniego spotkania upłynął cały wiek. Do dziś czuję dotyk jej skóry na ustach i waniliową nutę ulubionych perfum. Teraz uświadamiam sobie, że popełniłem pewien błąd w związku z chorobą mamy. Zaniemogła w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, ale w moich oczach przestała się starzeć jakieś trzydzieści lat wcześniej i od tamtej pory niepostrzeżenie umacniało się we mnie przekonanie o jej nieśmiertelności. Wiem, że to idiotyczne, sprzeczne z podstawowymi regułami biologii ludzkiego organizmu, ale jednak podświadomie utrzymywałem, że akurat ona może okazać się wyjątkiem. Pomimo sygnałów 18
wysyłanych przez chorobę nie potrafiłem sobie wyobrazić, że pewnego dnia mama mogłaby przestać żyć. Kiedy jej oddech ustał owego zimowego poranka, poczułem, że tracę grunt pod nogami. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się w spadającej windzie, która roztrzaska się nieuchronnie kilka pięter niżej. Byłem zrozpaczony, samotny i odarty ze wszystkiego. Czułem, że życia bez niej będę się musiał dopiero nauczyć. W następnym tygodniu zadbaliśmy o wypełnienie zaleceń religijnych związanych z pogrzebem (mama była osobą głęboko wierzącą). Ciało zostało ułożone na ziemi, biała tkanina rozpięta na ścianach, tworząc rodzaj namiotu, aby osłonić zmarłą przed wzrokiem żyjących. Odbyła się uroczystość pogrzebowa (mama spoczęła u boku męża), podczas której nie zabrałem głosu z obawy przed wybuchem płaczu, nasze koszule zostały symbolicznie rozdarte przez rabina, aby można było z daleka rozpoznać żałobników, a potem nastąpiło „siedem dni sziwy” spędzonych wspólnie z braćmi i siostrami. Płakaliśmy i śmialiśmy się w tym czasie na przemian, snując wspomnienia, czas katharsis – genialny wynalazek religii, wprowadzony w życie na długo przed nastaniem teorii freudowskich – kierujący nas łagodnie w stronę akceptacji śmierci i stopniowego powrotu do normalnego życia. W końcu nadszedł moment rozstania i czas powrotu do własnych domów, pozostawionych gdzieś w świecie zewnętrznym, w krainie żyjących, niezdających sobie sprawy z tego, co przeszliśmy. Wybiła godzina prawdy. Odtąd każdy będzie znosił swój ból w pojedynkę, zmuszając się, aby pchać swój wózek w tragicznej banalności 19
codziennych gestów. Jak powiedzieli nam rabini, nie ma innego wyjścia, ponieważ teraz nosimy mamę w sobie i musimy uszanować jej pamięć poprzez umiłowanie życia. Tak, być może, ale nie jest to takie proste. Zatem oddychamy i chodzimy, podnosimy wzrok i płacimy rachunki, zamykamy się w łazience, żeby ukryć nagłe napady smutku, i robimy dobrą minę do złej gry przed kolegami z biura. Religia wszystko to przewidziała – jak byśmy mieli do czynienia z jakimś niebiańskim systemem obsługi klienta – i narzuca obowiązek recytowania modlitwy kadisz. Syn zmarłej osoby powinien trzy razy dziennie udać się do synagogi, żeby zmówić kadisz nazywany mylnie modlitwą za zmarłych, gdy tymczasem ani jedno słowo nie nawiązuje tu do niedawnego zgonu. Kadisz jest jednym z podstawowych elementów liturgii żydowskiej i powinien być odmawiany w języku aramejskim – mowie najczęściej używanej za czasów babilońskich. Modlitwa kierowana jest do Boga, aby jego imię było błogosławione, wywyższone i sławione. Na dłuższą metę wytrwałość recytującego może pozytywnie wpłynąć na niebiański sąd, przed którym stawia się dusza zmarłego. Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie ogrom odpowiedzialności spoczywający na synach po śmierci rodziców? Jeśli nie odmawiają uważnie kadiszu, ryzykują opóźnieniem wejścia matki lub ojca do raju. Nie może być mowy o wymówkach takich jak zebranie w pracy, kontrakt do podpisania czy bardziej prozaiczne zmęczenie po przepracowanym dniu, albowiem twoja nieobecność może doprowadzić do zguby rodziców. Spanikowany zabrałem się więc do poszukiwania synagogi w pobliżu mojego 20
miejsca zamieszkania, która mogłaby ugościć moją modlitwę i tym samym ocalić od zapomnienia duszę mojej matki.
Moim wybawieniem okazał się internet. W kilka minut znalazłem adres świątyni znajdującej się zaledwie kilkaset metrów od mojego domu! Udałem się, nie bez obaw, na rozeznanie terenu. Odnalazłem konstrukcję typu wieża Eiffla z łukami i stalowymi podporami zaczerpniętymi ze stylu genialnego konstruktora najsłynniejszego symbolu Paryża. Na dziedzińcu z tyłu budowli wznosiła się synagoga strzeżona przez okazały portal z masywnego drewna. Tylko jeden element fasady zdradzał przeznaczenie budynku – mezuza, czyli niewielki pojemnik zawierający zwitek pergaminu z fragmentami Tory, mający chronić to miejsce. Ze ściśniętym żołądkiem zdecydowałem się pchnąć drzwi. Przy wejściu nikogo nie było. Na ścianach wisiały zdjęcia przypominające o ceremoniach, które odbyły się w synagodze, oraz tablica z godzinami modlitw powiązanych ze wschodem i zachodem słońca. Na wieszaku w głębi holu, bez wątpienia przeznaczonym na płaszcze wiernych, ani śladu ubrań. Po lewej stronie znajdowała się sala wypełniona książkami, gdzie królował ogromny stół. Przy jego końcu siedział człowiek, któremu zaraz miałem przerwać studiowanie ksiąg. – Przepraszam… Mężczyzna podniósł głowę. Spoglądał na mnie brunet w wieku około czterdziestu lat, z brodą okalającą 21
twarz, ubrany w ciemny garnitur z niebieskim krawatem do kompletu. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: rety, kto w dzisiejszych czasach nadal nosi krawat poza politykami i prezenterami wieczornych wiadomości? I zaraz potem: to musi być rabin. – Przepraszam – powtórzyłem niezbyt pewnym głosem. – Czy trafi łem do synagogi? – Nawet lepiej – odpowiedział z uśmiechem. – Trafił pan do siebie! Niby nic takiego, słowo, grzecznościowa formułka, odrobina serdeczności, ale to powitanie sprawiło, że łzy napłynęły mi do oczu. Moja psychika wciąż była krucha i zdawałem sobie sprawę, że niekoniecznie mogę dowierzać własnym emocjom, ale mimo to kiełkowało we mnie przekonanie, że nie pomyliłem się, przechodząc przez te ciężkie drewniane drzwi. Wyjaśniłem gospodarzowi powód mego przybycia, sprawę śmierci matki i kadiszu z nią oraz wolę przystąpienia na ten czas do jego wspólnoty. Podszedł bliżej i zupełnie nieoczekiwanie wziął mnie w ramiona i przekazał kondolencje, zapewniając, że znajdę tutaj wszelką potrzebną pomoc w wypełnieniu rytuałów związanych ze śmiercią rodzicielki. Wypytał mnie również, kim jestem, skąd przybywam i czego od niego oczekuję, a następnie zaprosił do zajęcia miejsca w synagodze sąsiadującej z jego biurem. – Nabożeństwo rozpocznie się dopiero za kwadrans – wyjaśnił – ale proszę pójść ze mną, przedstawię pana wiernym, którzy już się zgromadzili. Pomieszczenie było skonstruowane na modłę Eiffla z wystającymi tu i ówdzie stalowymi łukami. Wystrój sali zdominował potężny żyrandol-świecznik zwisający 22
z podwieszanego białego sufitu. Po lewej stronie znajdowało się podium z pulpitem, gdzie rabin sprawował swoją funkcję, a naprzeciw było miejsce osłonięte ciężkimi, aksamitnymi kotarami w kolorze ochry, skrywające zwoje Prawa. Pośrodku zaś stały drewniane ławki zwrócone do siebie, mogące pomieścić około dwustu–trzystu osób. Żadnego zbytecznego przepychu, surowość wystroju zaledwie złagodzona przez delikatne światło sączące się przez witraże do wnętrza. Był tam Samuel Toledano, waleczny osiemdziesięciolatek pochodzący z Meknès, chodząca encyklopedia wiedzy na temat tajników liturgii. Poznałem również dwóch dwudziestolatków, których rabin przedstawił mi jako słowicze głosy synagogi. Byli również inni, ich imiona mi uleciały, ale wszyscy gestem, uśmiechem lub słowem ofiarowali mi krzepiące pocieszenie. Wreszcie nieco na uboczu, w ostatnim rzędzie siedział czterdziestokilkuletni mężczyzna o przygaszonym spojrzeniu. Rabin chciał mi koniecznie go przedstawić. Człowiek ten był niestarannie ogolony, miał podartą koszulę i tym samym rozpoznałem w nim współtowarzysza niedoli w żałobie. – Niedawno zmarł mu syn – szepnął rabin. – Chłopiec miał jedenaście lat. Naraz moje cierpienie się rozwiało. Kimże byłem ja, który straciłem dziewięćdziesięciojednoletnią matkę naprzeciw ojca opłakującego śmierć swojego dziecka? Mój smutek był wpisany w naturalną kolej rzeczy, jego – wynikał ze zdarzenia urągającego naturze. To potomkowie powinni żegnać umierających rodziców, a nie odwrotnie. Tym razem do mnie należało przekonanie mężczyzny o otaczającym go współczuciu i niemal zacząłem się 23
tłumaczyć z powodu banalności mojego przypadku. Przekazałem kondolencje ze słodko-gorzkim uśmiechem na ustach. Tym sposobem kadisz okazał się skuteczny w wymiarze psychologicznym: stan ducha tego człowieka pomógł mi zrelatywizować własne cierpienie, poczuć się mniej samotnym i zaakceptować to co nieuchronne, jako integralny element ziemskiego życia. – Proszę, niech pan usiądzie w dowolnym miejscu – powiedział, kierując mnie w stronę centralnej części synagogi. – Nabożeństwo zaraz się zacznie. Zostawiam pana z tą książką. Wyjął z szuflady w oparciu ławki dzieło oprawne w skórę z beżową okładką. Była to książeczka z modlitwami zapisanymi fonetycznie, prawdziwe koło ratunkowe dla wszelkich niedowiarków zdjętych nagłym porywem wiary, ale nieobeznanych z hebrajskim alfabetem. Moi uczeni w piśmie mieli rację: w kwadrans znalazłem się w innym świecie, ból (nieco) zmalał i zaczęło do mnie docierać, że nie jestem najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na tej planecie. A wszystko to dzięki wejściu do nieznanego mi wcześniej budynku. Doprawdy tęgie głowy mieli owi mędrcy, redagując zbiór wskazówek postępowania według prawa religijnego! Zatopiony w myślach, zaabsorbowany tornadem przetaczających się przeze mnie emocji nawet nie zauważyłem, że obok przysiadł jakiś człowiek. Tak naprawdę to ja wcześniej musiałem zająć część ławki sąsiadującą z jego miejscem. Jest tak, że w synagodze każdy wierny ma swoje miejsce, swoje przyzwyczajenia, swoją szufladkę, gdzie po zakończonym nabożeństwie chowa modlitewniki, a w niektórych przypadkach także tałes – chustę 24
modlitewną. Nowy sąsiad pozdrowił mnie bezgłośnie, uśmiechnął się na widok beżowej książeczki w moich rękach i zaoferował pomoc w odszukaniu strony z tekstami rozpoczynającymi nabożeństwo. Zgodziłem się coraz bardziej zmieszany rozmiarami troskliwości okazywanej mi przez obce osoby. Mój pomocnik miał około czterdziestki, był szczupły i ciemnowłosy, nosił szary garnitur i białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem – niebywałe połączenie stylu Johna Turturro1 i Christophe’a Willema2 z jarmułką na głowie. W ten oto sposób poznałem Yohana. Modlitwa się rozpoczęła. Miałem problem, żeby nadążyć mimo uważnej lektury Hebrajskiego nie tylko dla orłów. Wreszcie nadszedł moment recytacji kadiszu. Wtedy pan Toledano, siedzący zaraz za mną, klepnął mnie w ramię, podpowiadając: – Teraz pańska kolej… Śmiało! Wstałem z miejsca, obserwowany z zainteresowaniem przez zgromadzenie, aby przy boku osieroconego rodzica zaintonować kadisz. Przewidując ogrom tego wyzwania, ćwiczyłem wcześniej w domu nieustająco wypowiadanie słów, których znaczenie pozostawało dla mnie niedostępne, ale musiałem je teraz recytować głośno i wyraźnie. Język aramejski kotłował się w moich ustach, kaskady spółgłosek wydobywały się hałaśliwie z gardła jak wagoniki rozpędzonego pociągu. Trzymałem się dzielnie, ściskając 1 John Turturro (ur. 1957) – amerykański aktor fi lmowy i teatralny, reżyser i scenarzysta, grywał m.in. intelektualistów-outsiderów (przyp. tłum.). 2 Christophe Willem (ur. 1983) – francuski piosenkarz, zwycięzca czwartej edycji programu Nouvelle Star, jego debiutancki album ukazał się w 2007 roku (przyp. tłum.).
25
w rękach zafoliowaną kartkę, którą dostałem od współczującego rabina na pogrzebie matki. Gdy skończyłem modlitwę, odprowadzały mnie do ławki dziesiątki uśmiechów dodających otuchy. Sąsiedzi przywitali mnie ciepłymi spojrzeniami wyrażającymi przyjęcie do wspólnoty. – Brawo! Świetnie sobie poradziłeś – szepnął Yohan, zwracając się do mnie na „ty”, od razu podkreślając nasze sekretne porozumienie. – Oddychaj głęboko i przygotuj się na kolejny kadisz. Przed tobą jeszcze dwie powtórki przed końcem modlitwy… O mało nie zemdlałem na myśl o dwóch kolejnych Everestach do pokonania. Nogi się pode mną ugięły, ale przynajmniej miałem już za sobą pierwszą próbę, modlitewny rytuał inicjacyjny. Czy ośmieliłbym się do tego przyznać? W ciągu tygodnia doszedłem do takiej biegłości, że odmawiałem kadisz jak wprawny kapłan babiloński. Byłem dumny ze swoich postępów i recytowałem po aramejsku, jak gdybym przez całe życie nic innego nie robił.
Kolejne dni mijały, kolejne nabożeństwa upływały pod znakiem kadiszu, a Yohan i ja zaczynaliśmy się bliżej poznawać. Jak się później dowiedziałem, już za pierwszym razem skojarzył, kim jestem, ponieważ znał moje reportaże telewizyjne, ale wtedy nie napomknął o tym ani słowa. Od początku nie mógł się pozbyć wrażenia, że moje wtargnięcie do j e g o synagogi i wybór miejsca w j e g o ławce nie były całkiem przypadkowe. W końcu, pewnego piątkowego wieczoru, po wspaniałej pieśni na rozpoczęcie szabatu Yohan zdobył się na wyznanie: 26
– Mam coś, co mogłoby cię zainteresować. Pewien szalony projekt… Jesteś dziennikarzem, potrafisz pisać i opowiadać historie… Wiem, że jesteś skrupulatny w swoich dociekaniach. Masz wszystko to, czego mnie brakuje! Ja zaś dysponuję wiedzą na temat, który drążyłem przez wiele lat, i mogę zapewnić rozmówców… Jeśli się zgodzisz, wyślę ci zarys mojego projektu. Jeśli cię to zainteresuje, możemy zacząć współpracę. Będę ci dostarczał na bieżąco informacji, dzięki którym śledztwo będzie postępować. Musisz jednak rozpocząć poszukiwania od zera. Chcę, żebyś doszedł do tych samych odkryć co ja, ale własnymi metodami. Jeśli tak się stanie, będę miał pewność, że się nie pomyliłem. Później Yohan powiedział mi, że pracował nad wspomnianym projektem cztery lata, dzień i noc, nękany koszmarami, kiedy udało mu się jakimś cudem zdrzemnąć. Tracił mnóstwo energii na przekonywanie rozmówców o wadze swojego odkrycia, ścibiąc fundusze na dalsze badania z darowizn od osób prywatnych, pragnących współuczestniczyć w podjętych przez niego poszukiwaniach. Podjął nawet akcję poszukiwania internautów, gotowych wesprzeć realizację filmu dokumentalnego, który zamierzał wyprodukować i sprezentować stacjom telewizyjnym. Brano go za nawiedzonego oryginała, jednego z tych, których odprowadza się do drzwi z uśmieszkiem politowania. Stopniowo zaczął zaniedbywać pracę producenta w branży audiowizualnej, w związku ze swoimi poszukiwaniami prawdy znalazł się na równi pochyłej wiodącej do bezrobocia, długów i samotności. Nawet we wspólnocie żydowskiej nie był mile widziany: religijni Żydzi uznawali go za zbyt liberalnego, a agnostycy 27
posądzali o nadmierną ortodoksję. Przyznał się również, że kilka dni przed naszym spotkaniem w synagodze schował materiały związane z projektem na dnie szuflady i nie zamierzał zbyt prędko do nich wracać. – Tak naprawdę – zwierzał mi się, patrząc prosto w oczy – od samego początku, kiedy tylko zobaczyłem, jak siadasz obok mnie, wiedziałem, że jesteś dokładnie tym, na kogo czekałem… Teraz miałem ów projekt przed sobą. Albo raczej jego część, ponieważ pozostałe materiały – jak obiecał Yohan – miały być dostarczane w miarę rozwoju śledztwa. Na razie miałem do dyspozycji kilka czarno-białych fotografii, kserokopie starych tekstów, rozkazy niemieckie z czasów drugiej wojny światowej i pękaty segregator zawierający urywki wywiadów. Dokumentom towarzyszyła broszurka wydrukowana na błyszczącym papierze. W środku był kosztorys powstającego fi lmu dokumentalnego z załączoną serią pytań: „Dlaczego Julius Streicher, jeden ze skazanych w procesie norymberskim, powiedział przed egzekucją: »Purim 1946«? Co oznaczały jego słowa? Czy istnieje związek między tą wypowiedzią i tekstem zapisanym ponad dwa tysiące lat temu w Księdze Estery? Jakie inne zagadki skrywa ten proces? Niniejsze śledztwo ma być próbą odpowiedzi na pytania związane z najbardziej niepokojącą przepowiednią XX wieku”. Ani słowa więcej, ale zamieszczona obietnica i tak zdołała wzbudzić moją ciekawość. Szybki przegląd zasobów internetowych zdołał mnie przekonać: decyzja zapadła. Oto początek tej historii. Historii wyłaniającej się z mroku dziejów, w której Holocaust skonfrontowany zostaje z zapisami Biblii. Śledztwo rozciągnie się na kilka 28
miesięcy, rzucając nas w różne miejsca w czasie i przestrzeni, począwszy od królestwa Aswerusa, panującego trzy wieki przed nasza erą, aż po lodowatą atmosferę szwajcarskich banków. Będzie poszukiwaniem boskiego pierwiastka i roli przypadku w splocie wydarzeń historycznych… A czy Wy, drodzy Czytelnicy, wierzycie w przypadek? Nasza przygoda rozpoczyna się w Norymberdze.