

MONIKA BIAŁKOWSKA
Projekt okładki
Adam Gutkowski
Na czwartej stronie okładki wykorzystano
grafikę autorstwa jednej z bohaterek książki
Redaktorka nabywająca
Katarzyna Węglarczyk
Redakcja
Katarzyna Węglarczyk
Korekta Barbara Gąsiorowska
Łamanie CreoLibro
Copyright © by Monika Białkowska
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-192-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, 2025. Printed in EU
Po co to robisz, czyli osiem powodów, dla których powstała ta książka
Urodziłam dziecko księdza.
Wprawdzie mnie na ten temat nic nie wiadomo, ale o tym przekonane swego czasu było pewne miasteczko, w którym mieszkałam. Nie mogłam przejść ulicą, żeby obcy ludzie nie patrzyli badawczo na mój brzuch. Uczniowie, których uczyłam religii, przekonywali mnie, że „specjalnie tak wyliczyłam”, żeby urodzić w zimowe ferie i natychmiast wrócić do pracy. O tym, że urodziłam dziecko księdza, dowiedziałam się od syna przyjaciółki mojej mamy. A on to usłyszał w szkole. Na katechezie. Od innego księdza.
Nie miało żadnego znaczenia, że z rzekomym ojcem nie łączył mnie nawet cień romantycznej więzi i że na wątpliwości „przecież nie odmawiają razem brewiarza” odpowiedzieć mogłam z czystym sumieniem, że owszem, odmawiają. Wystarczyło, że się przyjaźniliśmy i że inny ksiądz bezinteresownie
postanowił zniszczyć mi życie. Nawiasem mówiąc, serdecznie go pozdrawiam i informuję, że mu się nie udało.
Ta historia jest pierwszą z długiej listy odpowiedzi na pytanie, które zadawano mi najczęściej przy tej książce: „Po co to robisz?”.
DLACZEGO?
Robię to dlatego, że chcę wydrzeć ten temat z kategorii domysłów i plotek. To, co mnie spotkało, nauczyło mnie nigdy nie sądzić po pozorach. Fakt, że księża szukają relacji, jest nie tylko normalny, ale też dobry. To zdrowe relacje chronią przed największym nowotworem, jaki dręczy kapłaństwo: przed samotnością. Jeśli każda relacja rodzić będzie domysły, jeśli każda przyjaźń stawiać będzie lokalną społeczność na baczność i budzić w niej agentów wywiadu, księża będą się bać tego, bez czego nie można żyć: przyjaźni, relacji niemal rodzinnych, choć bez więzów krwi. Wiem, że takie relacje są możliwe. W domu, w którym wyrastałam, dzięki najpierw mojej babci, a potem mamie, swój dom znajdowało wielu księży. Przez trzy pokolenia żaden z nich w tym domu nie został uwiedziony. Takie domy są potrzebne i trzeba umieć je budować.
Robię to dlatego, że zbyt często słyszałam z ust księży, iż „eksów” nie warto słuchać. Przecież wiadomo: będą się wybielać, bo wiedzą, że przegrali swoje życie.
Gdzie ktoś mi mówi, że nie warto rozmawiać, tam ja idę słuchać. To, co usłyszałam, nie było ani usprawiedliwianiem siebie, ani świadectwem porażki.
Rozumiem, że księża nie chcą słuchać takich historii. Jeśliby przyznali rację ich bohaterom, zrozumieli ich pobudki, jednocześnie często musieliby uznać, że sami są życiowymi bankrutami. Musieliby zadać sobie pytania i skonfrontować się z odpowiedziami. Czy żyją miłością? Czy było warto? Ile pozostawili za sobą ofiar, chroniąc siebie? Człowiek intuicyjnie chroni siebie przed kryzysem, stąd spodziewam się, że wielu księży tej książki nie weźmie do ręki. Tym bardziej wdzięczna jestem i gratuluję odważnym.
Robię to dlatego, że przeczytałam wiele książek o odchodzących księżach i żadna nie odpowiedziała na moje pytania. Opowiadały one historie złego proboszcza, kłopotów w szkole, zakochania. Brakowało w nich najważniejszego, czyli momentu zmagania się człowieka z Bogiem. Zakochanie się jest uczuciem, które zwykle niesie człowiekowi radość. Zakochany, a wierzący ksiądz wcale nie unosi się pięć centymetrów nad ziemią. Zakochany ksiądz dźwiga ogromny ciężar, z którym nie wie, co ma zrobić, i z którym nie ma dokąd iść. Intuicyjnie to wyczuwałam, ale chciałam usłyszeć świadków. Zależało mi na tym, żeby spróbować dotknąć tajemnicy tego wewnętrznego zmagania. Mam nadzieję, że przynajmniej częściowo to się udało.
Robię to dlatego, że żyjąc blisko Kościoła, od dziecięcych lat nasłuchałam się najróżniejszych przepisów na pozbycie się z kapłańskiego życia pokus i kobiet. Od sławetnego bromu podawanego niegdyś w seminaryjnych stołówkach w herbacie (chcę ufać, że to tylko legendy), przez jedzenie sałaty na obniżenie potencji (niestety sałata tak nie działa), po przykazanie,
że kiedy ksiądz się zakocha, najważniejszą rzeczą jest utrzymać to w tajemnicy przed kobietą. Dopóki ona nie jest tego świadoma, można to w sobie zdusić. Kiedy ona to wie, zaczyna się budować głębsza relacja. Takim przepisem jest również przenoszenie księdza na drugi koniec diecezji. Takim przepisem jest natychmiastowe i całkowite zerwanie wszelkich kontaktów, z usunięciem numeru telefonu włącznie.
Chciałam zrozumieć, dlaczego sposoby na „ratowanie kapłaństwa” są jednocześnie sposobami na wewnętrzne zdemolowanie człowieka, na zniszczenie jego emocji i szeroko rozumianego serca. Chciałam zrozumieć, czy można prowadzić życie sterylne i nieludzkie w imię Boga, który jest Miłością.
Robię to, bo porusza mnie los kobiet. Znam takie, które żyją w związkach z księżmi po kilkadziesiąt lat. Nawet jeśli nie są dla nich partnerkami seksualnymi, są uwięzione w relacji, która prowadzi donikąd. Nie potrzebują człowieka, do którego dzwonią, gdy im smutno, człowieka do rozmów na każdy temat, kogoś, z kim pojadą na wakacje, ani kogoś, kto będzie spędzał z nimi święta. Nie szukają, bo obok nich jest ksiądz, który zaspokaja większość ich potrzeb. Otoczone jakąś formą opieki i obdarzone zainteresowaniem nie zdają sobie sprawy, że są ofiarami księżowskiego egoizmu i lęku, który nie pozwala im ani porzucić kapłaństwa, ani zrezygnować z przywiązywania do siebie kobiety.
Wiem, jak może się to skończyć – kiedy kobieta na pogrzebie mężczyzny, którego kochała, stoi w kruchcie kościoła. Kiedy po wypadku nie ma żadnego dostępu do informacji o stanie zdrowia ojca swojego dziecka. Kiedy o śmierci człowieka, z którym szła całe życie, dowiaduje się z lokalnych mediów.
Chciałam pokazać kobiecą stronę tego dramatu tak, żeby odebrać im aurę ladacznic, a księżom uświadomić, jak wielką cenę one płacą za ich podwójne życie.
Robię to, bo szukam odpowiedzi, dlaczego tak mało spotykam szczęśliwych starych księży. Pytałam o to wielu ludzi i każdy po chwili zastanowienia potrafił wymienić najwyżej jednego, co składa się na dość posępną statystykę. W jednych jest smutek, w innych rozgoryczenie i rozczarowanie systemem, w którym się spalili bez dobrego słowa w zamian, w innych zmęczenie, bo rzuceni w wir pracy przetrwali, ale pustka nie przestaje się odzywać. Jeszcze inni dziwaczeją.
Paradoksalnie, najmniej ów wewnętrzny cierń widać w tych, którzy stali się funkcjonariuszami, sprawdzają pieczątki, rozdają podpisy, inkasują ofiary i dbają, żeby parafianie chodzili jak w zegarku, wpatrzeni w swojego plebana. Tylko czy to ma być ideał księdza?
Robię to wreszcie dlatego, że byli księża w Kościele w Polsce wciąż są grupą „znikniętą”, traktowaną z lekceważeniem lub z podejrzeniem, że z pewnością Kościołowi będą próbowali zaszkodzić. Zapominamy, że są to ludzie, którzy często nie tylko nadal żyją wiarą, ale też mają niejednokrotnie wysokie kompetencje, i że nie zostali wydaleni ze wspólnoty Kościoła. Jedyne, czego nie mogą, to korzystać z władzy święceń. Nie wszyscy chcą się w Kościele angażować i mają do tego prawo. Z pewnością jednak nie ma powodu, żeby poddawać ich ostracyzmowi.
Nie zgadzam się nie tylko na ostracyzm, ale i na łatwe osądy rzucane w ich kierunku. Prosto jest budować analogie
o zdradzie i przestrzegać, że jeśli zdradzili kapłaństwo, tak samo zdradzać będą również żonę. Chciałam, żeby wybrzmiał ich głos dowodzący, że analogii tu nie ma. Nie da się porównać cierpienia samotności i opuszczenia ze znudzeniem żoną, której ślubowało się wierność. To są inne światy i ten należący do księży zasługuje na wysłuchanie, a nie pospieszne ferowanie wyroków.
Do wyciągnięcia historii byłych księży z odmętów literatury sensacyjnej w kierunku zaproszenia do poważnej rozmowy wewnątrz Kościoła ośmieliła mnie również synteza synodalna, która powstała w diecezji płockiej. Zapisano w niej, że „wyrazem dialogu powinna być troska o kapłanów, którzy porzucili stan duchowny, lub siostry i braci zakonnych, którzy pozostawili zgromadzenia. Są oni ciągle we wspólnocie Ludu Bożego, dlatego nierzadko wymagają wsparcia i pomocy oraz otwartości, które nie powinny być pokonane przez pokusę potępiania”.
Uważam, że już sama analiza przyczyn odejścia: dojmującej samotności, braku docenienia ich pracy, emocjonalnej kastracji może być przyczynkiem do głębszych badań i wprowadzania zmian. Należy nie tylko pilnie przyjrzeć się przyczynom odejść, ale też zacząć poważnie rozmawiać o relacjach wśród księży, o komunikacji na linii biskup – księża, o kształcie seminaryjnej i zakonnej formacji i starać się, realnie, a nie w dokumentach, żeby życie księży było bardziej ludzkie.
Nie mam ambicji, żeby ta książka mogła coś zmienić w dyscyplinie celibatu. Doskonale znam realia Kościoła i wiem, że ta gra toczy się na zupełnie innym szczeblu. Chciałabym jednak, żeby zmieniała myślenie i pozwalała zrozumieć – również
młodym, którzy tę drogę będą wybierać – że celibat musi się łączyć z potwornym cierpieniem, którego nic nie uleczy, a często również ze zgorzknieniem i zdziwaczeniem. Musi. Nie ma innej możliwości. Jeśli ktoś mówi, że jest inaczej, ten kłamie. „Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”. Możesz wybrać inaczej, możesz złożyć taką ofiarę z siebie, jeśli chcesz –ale wiedz, że to naprawdę jest wydanie siebie na cierpienie aż do śmierci. Że nigdy nie zaznasz ukojenia.
PYTANIE O MIŁOŚĆ
W czasie Światowych Dni Młodzieży w Panamie jeden z polskich biskupów powiedział w czasie kazania do młodych: „Jeśli jakiekolwiek przepisy Kościoła miałyby w konkretnej sytuacji przeszkadzać w miłości, to postawcie na pierwszym miejscu miłość”.
To teza odważna i zasadniczo mocno ewangeliczna, nabiera jednak dodatkowego znaczenia, jeżeli odnieść ją do sytuacji księży odchodzących z kapłaństwa.
Ci, którzy w kapłaństwie pozostają, powtarzają po wielokroć, że w tym, co robią w duszpasterstwie, katechezach, wykładach, również jest miłość. Pytałam o to niemal każdego z byłych księży i wszyscy odpowiadają podobnie: to okłamywanie siebie. Miłość to relacja człowieka z człowiekiem, powierzenie się sobie nawzajem. Jakakolwiek próba wykorzystania własnej aktywności, by stwarzać protezy miłości, jest instrumentalnym wykorzystaniem ludzi. Parafianie, uczniowie, studenci, młodzież zgłaszająca się do bierzmowania – nikt z nich nie jest po to, żeby zaspokajać emocjonalne potrzeby księdza.
Kto je w takim razie zaspokoi? Nikt. Przynajmniej dopóki ksiądz żyje w emocjonalnym chłodzie, który konserwuje jego celibat. Nikt.
To też jest prawda o byciu księdzem.
Tymczasem amerykańska profesor neuroanatomii Marian C. Diamond, znana między innymi z tego, że badała mózg Alberta Einsteina, w artykule The Significance of Enrichment napisała: „Zaspokajanie potrzeb emocjonalnych jest niezbędne w każdym wieku. Jak się dowiedzieliśmy z naszych badań nad starzejącymi się szczurami, dając im odrobinę czułej opieki, jesteśmy w stanie wydłużyć ich życie. Te szczury, którym poświęcono dodatkową uwagę, żyły dłużej niż te, które jej nie otrzymały. Te wyniki oznaczają, że dla dobrego samopoczucia jednostki konieczna jest skuteczna współpraca dwóch obszarów mózgu: układu limbicznego i kory. Dlatego ważne jest stymulowanie części mózgu inicjującej ekspresję emocjonalną, obejmującej połączenia między korą mózgową a układem limbicznym, w tym hipokampem, ciałem migdałowatym i podwzgórzem. W naszych badaniach to kora mózgowa reagowała łatwiej na warunki środowiskowe, a nie części układu limbicznego, takie jak hipokamp i ciało migdałowate. Fakt, że struktury te są mniej przystosowane do zróżnicowanego środowiska, oznacza, że są one bardziej podstawowe dla przetrwania jednostki. To sugeruje, że dobre samopoczucie emocjonalne może być ważniejsze dla przetrwania niż rozwój intelektualny. Inne rodzaje stymulacji oprócz wyzwań umysłowych, na przykład znaczna osobista uwaga i inne formy zaangażowania emocjonalnego, mogą być niezbędne do wywołania zmian w strukturach limbicznych. Jeśli tak jest, o ile więcej wysiłku powinniśmy włożyć w poświęcanie sobie nawzajem uwagi i troski!”.
Czy da się żyć, hibernując swoje serce? Pewnie tak. Można zostać wspomnianym wcześniej księdzem funkcjonariuszem. Można próbować podzielić swoje wnętrze na poszczególne „szuflady” i tę z emocjami, czułością czy potrzebą bliskości trzymać dobrze zamkniętą. Można się urządzić w diecezji, zakonie lub świecie naukowym i twierdzić, że to jest wystarczająco dobre życie. Tylko czy naprawdę do tego wzywa Jezus?
Czy naprawdę, żeby być „dobrym księdzem”, trzeba się stać okaleczonym i przez to nieszczęśliwym człowiekiem?
Człowiek jest jednością. Jeśli coś zamyka w wewnętrznej „szufladzie” i udaje, że tego nie ma – niszczy siebie, generuje napięcie i stres, które kończą się chorobami lub uzależnieniami.
Jesteśmy powołani do miłości i ta energia ani w nas nie zniknie, ani nie da się przekształcić w nic innego. Jesteśmy powołani do budowania relacji, do powierzenia siebie drugiemu człowiekowi i do noszenia na sobie odpowiedzialności za zaufanie w nas złożone To nas kształtuje, to pozwala nam dojrzewać i przekraczać siebie. Jeśli ktoś tę miłość świadomie odrzuca, więcej – jeśli w imię celibatu świadomie odrzuca miłość i krzywdzi przy tym ufającego mu człowieka, żeby ocalić swoje sterylne status quo –czy ma prawo mówić, że tego chce Bóg, który jest Miłością?
PYTANIE O BOGA
Dla siebie dzięki spotkaniom z moimi Rozmówcami odkryłam kilka rzeczy.
Odkryłam, że Bóg ostatecznie zapyta nas o to, czy umieliśmy kochać, a nie o to, czy konsekwentnie trzymaliśmy się tego, co wybraliśmy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wcześniej, jako młodzi ludzie z mlekiem pod nosem. Głęboko wierzę,
że Ojciec, którego pokazał nam Jezus Chrystus, zapyta tylko o miłość. I że miłość wyjaśniać będzie wszystko.
Zrozumiałam, że Bóg chce nas mieć kompletnymi, że nie okalecza nas dla swoich celów, że pragnie, żebyśmy nieustannie dojrzewali, rozumieli, odkrywali – nawet jeśli zorientujemy się, że wcześniej pobłądziliśmy. I kiedy mamy tę świadomość, to nas nie opuszcza, nadal ma plan i nadal nas prowadzi. Popełniać błędy jest rzeczą ludzką, ale w błędzie, który niszczy, tkwią tylko głupcy.
Odkryłam też, że niezależnie od pobożnych opowieści
Bóg nie jest w stanie zaspokoić głodu drugiego człowieka. Nie wynika to wcale z naszej słabości i niskich instynktów.
To wynika z Bożego planu. On tak właśnie chciał: żebyśmy nie wpatrywali się wyłącznie w Niego, ale żebyśmy szli do Niego razem. Bóg w Trójcy Jedyny jest relacją i ten Bóg się z nami podzielił. Bóg posunął się w sercu człowieka, żeby zrobić tam miejsce dla drugiego człowieka. Więcej: te miejsca w sercu są niemieszalne. Największa nawet ludzka miłość nie zastąpi otwarcia na transcendencję. Największa nawet miłość Boga nie zastąpi bliskości człowieka. Człowiek z Bożego planu ma podzielone serce, które będzie jednakowo szukać i Boga, i człowieka, i nie zazna spokoju ani ukojenia, dopóki jego dwie miłości nie znajdą odpowiedzi.
Można wybrać celibat: byle być świadomym, że to będzie cierpienie nieugaszone.
W książce rozmawiałam z byłymi księżmi, z ich żonami oraz z kobietami, które były w relacji z księżmi. Nie ma w książce ani jednej historii księdza, który doświadczył głębokiej,
romantycznej relacji, ale zdecydował się pozostać w kapłaństwie. Próbowałam takich księży namówić na rozmowę, jednak nie zgodził się żaden z nich.
Wszystkie opowiedziane historie dotyczą relacji heteroseksualnych. Byli księża homoseksualni również istnieją, ale żaden z tych, do których dotarłam, nie był zainteresowany rozmową.
Niektóre imiona i okoliczności pozwalające zidentyfikować rozmówców zostały zmienione.
PŁACZ PIOTRA
Radosław
Co się zmieniło po moim odejściu? Na pewno nie zmieniła się wiara w Pana Boga.
W tym roku miałem dwudziestolecie święceń. I jestem wewnętrznie wolny.
I TAK CIĘ KOCHAM
Dostałem od Boga szczególny dar wrażliwości, który nie jest łatwy. Pamiętam, jak miałem cztery lata. Oglądałem wieczorynkę o matce niedźwiedzicy i dwóch niedźwiedziątkach. A potem przyszedł myśliwy i zastrzelił niedźwiedzicę. Rozpłakałem się wtedy tak, że rodzice długo nie mogli mnie uspokoić. Ta wrażliwość ze mną została.
Bardzo szybko, bo już w drugiej klasie, zostałem ministrantem. Potem byłem lektorem, ceremoniarzem, przeszedłem całą tę drogę.
W okresie dojrzewania jak większość chłopaków miałem problem z przeżywaniem swojej seksualności. To był czas, kiedy do Polski zaczynała wchodzić pornografia, chłopaki przekazywały sobie jakieś gazetki. Wszedłem w to, a jednocześnie służyłem przy ołtarzu. Wtedy zaczął się we mnie rodzić konflikt. Jak to? Nie mogę sobie poradzić sam ze sobą, a chcę służyć?
Któregoś dnia poszedłem po raz kolejny do spowiedzi, zrezygnowany, rozczarowany samym sobą. Potem była msza święta. Odprawiał ją ksiądz, który od zawsze mieszkał na plebanii z katechetką, wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Pomyślałem sobie – no tak, jeszcze to, jeszcze on. Ale kiedy przyszedł moment przekazania znaku pokoju, usłyszałem w sercu słowa, co do których mam pewność, że ich nie wymyśliłem.
„A ja i tak ciebie kocham”. To mnie całkowicie rozłożyło na łopatki. I to był ostatni dzień, kiedy miałem problemy z samym sobą.
Rozumiałem, że wiara nie jest czymś, co jest zapisane w książce leżącej na półce, ale że to jest coś, co przeżywam. To obecność i zaproszenie do relacji.
KSIĄŻKA Z FIZYKI
Jak to się stało, że poszedłem do seminarium? Już po maturze czułem, że coś się dzieje, że Pan Bóg mnie woła. Ale nie chciałem iść tam od razu. Uznałem, że najpierw chcę skończyć studia. Zdałem egzaminy wstępne i dostałem się na wydział fizyki. Studiowałem przez rok. Już na drugim semestrze powiedziałem sobie jednak, że ta walka nie ma sensu, że tak naprawdę chcę być w seminarium, nie tutaj.
Bardzo ceniłem sobie wówczas jednego z profesorów.
Prowadził zajęcia z fizyki teoretycznej, nikt ich nie lubił. Poszedłem do niego i zwierzyłem się, że zmieniam kierunek, chcę studiować filozofię i teologię, idę do seminarium. On się wtedy lekko zawahał i powiedział: „Ja jestem fizykiem teoretykiem. Kiedy mam dostępną jakąś rzeczywistość, wtedy ją badam. Ale wiem, że jest coś, co wykracza poza moje rozumienie. Proszę pamiętać, że każdy szanujący się fizyk obok książek z fizyki ma też książki z teologii”.
To spotkanie zostało mi w głowie, a po latach wróciło refleksją na temat duchownych. My w przeciwieństwie do tego fizyka uczeni byliśmy mentalności okopowej. Wróg czai się wszędzie. Należy się chronić, strzec, nie wchodzić w dyskusje, nie poznawać świata, bo świat jest niebezpieczny.
Dziś wiem, że świat z drugiej strony jest piękny. Powiem więcej: ludzie są wrażliwsi właśnie z tej drugiej, świeckiej strony świata. Ten kontrast w przedstawianiu świata przez duchowieństwo: święty Kościół i zły świat, do dziś mnie zadziwia – tak mało w tym patrzeniu jest wzroku Jezusa.
NIE JESTEŚ HISTORYJKĄ
Z seminarium pamiętam niezwykle duży ładunek lęku. Widzieliśmy, jak księża z kurii i towarzystwa biskupa układają się między sobą. Widzieliśmy imprezy, koperty, całe to zaplecze. Czy mnie to przerażało? Nie. Miałem bardzo mocną, osobistą relację z Panem Bogiem, więc nie.
Pamiętam, jak ta relacja z Bogiem się budowała.
Pochodzę z rodziny, w której był obecny alkohol. Tata pracował jako mechanik i pił z kolegami. W domu czekaliśmy,
czy wróci punktualnie czy spóźniony, bo jak spóźniony, to wiadomo – będzie awantura. Być może przez to nigdy nie miałem prawdziwego dzieciństwa, szybko musiałem wejść w świat dorosłych.
Byłem na trzecim roku seminarium, kiedy mama nie miała pieniędzy, więc musiała wyjechać do pracy. Tata został w domu. Brat już pracował, siostry wchodziły w okres dojrzewania. Wtedy tata znów zaczął pić. Odbierałem alarmujące telefony, ale nie mogłem pomóc, nie chcieli mnie wypuścić z seminarium, żebym pojechał do domu.
Pojechałem do ojca raz. To była krótka i ważna rozmowa. Zapytałem: „Tato, co ty robisz?”. Okazało się wtedy, że on może i jest silny, ale jak nie ma przy sobie mamy, to aż mu się ciężej oddycha. Miał co jeść, jednak mama była mu potrzebna do życia jak powietrze. Emocjonalnie nie był w stanie unieść samotności. Dlatego wracały do niego stare historie.
Zacząłem się wtedy modlić. Prosiłem Jezusa, żeby coś z tym zrobił. Przyszła do mnie myśl, żeby postawić wszystko na jedną kartę, żeby nie prosić o żadne półśrodki. Modliłem się gorliwie, czasem do trzeciej nad ranem, o to, żeby tata był uleczony z alkoholizmu.
Krótko potem pojechałem do domu na Wielkanoc. Mogliśmy zostać w domu na kilka dni po świętach. Któregoś dnia tata znów się spóźnia. 14.15, nie ma go. 14.20, zaczyna się stres. Ciśnienie skacze, robi się gorąco. 14.30, wciąż go nie ma. 14.45, wchodzi. Wychodzę pierwszy naprzeciw niego, jak firewall. On pyta: „Jest mama?”. Odpowiadam, że jest, i czekam, co się będzie działo. A on wraca do przedpokoju i wyciąga potężny bukiet róż, nigdy tak wielkiego nie widziałem.
Wyciąga te róże i klęka przed mamą, i pyta ją, czy mu wybaczy te wszystkie lata.
To był dla mnie namacalny dowód na działanie Boga. Pomyślałem: „Panie Jezu, Ty jednak żyjesz. Nie jesteś pobożną historyjką”.
NOC CIEMNA
Mój spowiednik i kierownik duchowy mieli ze mną problem. Nie do końca potrafili sobie ze mną poradzić. Niektórzy mogą uznać, że miałem nie po kolei w głowie. Aż wstydzę się czasem o tym mówić, bo wiem, jak to dziwnie może zabrzmieć. Ale tak żywo doświadczałem wówczas Boga, że potrafiłem cały dzień przejść w Jego obecności. I to nie było łatwe, bo widziałem wtedy wyraźny kontrast między Nim a tym światem, między dobrem a złem. Nikt mi nie potrafił pomóc, wpadłem więc na pomysł, który uznałem za genialny. Zacząłem się modlić do Ducha Świętego, żeby zabrał mi całkowicie doświadczenie Pana Boga. Po trzech miesiącach takiej modlitwy zostałem wysłuchany. Zaczęła się pustynia, taka, o jakiej mówili św. Jan od Krzyża czy Teresa Wielka.
Wtedy zorientowałem się, że wbiłem sobie gwóźdź do trumny. Wszystko stało się dwukrotnie cięższe.
Zacząłem mieć problemy z rzeczywistością. Kiedy przestałem czuć, musiałem wszystko układać sobie rozumowo. Miałem wprawę z poznaniem rozumowym świata, ale Bóg wykracza poza materię. Brakowało mi bardzo duchowej perspektywy. Przed święceniami diakonatu byłem blisko odejścia z seminarium. Tym, co mnie zatrzymało i bardzo
zaangażowało, była Biblia. Wszedłem w to naprawdę na maksa. Napisałem pracę magisterską z egzegezy. Żyłem Biblią.
Przed święceniami kapłańskimi pojechaliśmy na dłuższe rekolekcje. Do ostatniej chwili zastanawiałem się, czy wchodzić w kapłaństwo czy nie. I w wolności podjąłem decyzję, w wolności położyłem się na posadzce katedry. Czułem, że to wszystko jest moje, byłem tego pewien, wszystko we mnie mówiło „tak”.
A potem wyszedłem w świat i nagle okazało się, że kapłaństwo polega na tym, żeby odprawić mszę, iść na religię, być poprawnym i tyle. Jak zostanie ci czasu, to możesz coś innego zrobić, ale lepiej nie, bo ludzie patrzą.
OBUDZENI
Już w seminarium widziałem, że ludzi do mnie ciągnie. Nie chodziło tylko o to, że byłem młody i ładny. Miałem zdolność głębokiego i empatycznego rozmawiania z ludźmi. Zacząłem zadawać proste pytania. Jeśli jesteśmy szykowani przez Kościół do bycia w świecie – to dlaczego zamyka się nas przed wszystkimi? Dziś mogę powiedzieć, że system czynił z nas duchowych i emocjonalnych kastratów. Zabierano nam możliwość konfrontowania się ze światem, spotykania się, rozmawiania. Za dojrzałość uważano bycie „biernym, miernym, ale wiernym” – posłusznym, najlepiej nie myślącym. Potem przychodzi moment święceń, smycz się zrywa, można biec – ale nie wiadomo jak i dokąd. Rozmawialiśmy z kolegami krótko po święceniach, obudzeni w nowej rzeczywistości, i nie wiedzieliśmy, o co w tym
Spis treści
to robisz, czyli osiem powodów, dla których powstała
