

Wydawnictwo Znak
KRAKÓW 2023
Tytuł oryginału
The Last Rose of Shanghai
Text copyright © 2021 by Weina Dai Randel
All rights reserved.
This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal sp. z o.o.
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Ilustracja na okładce ze zbiorów grafika
Redaktorka nabywająca
Wiktoria Penszkal
Redaktorka prowadząca
Kinga Janas
Opieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Adiustacja
Anna Suligowska-Pawełek
Korekta
Małgorzata Biernacka
Łamanie CreoLibro
Copyright © for the translation by Ewa Ratajczyk
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-6625-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2023. Printed in EU
Jesień 1980
Hotel Pokoju, Szanghaj
Mam sześćdziesiąt lat, jestem bizneswoman, filantropką i kobietą dręczoną rozterkami. Na dzisiejsze spotkanie ubrałam się w przemyślany sposób – w czarny kaszmirowy sweter, haftowaną żółtą bluzkę, czarne spodnie i wykonany na zamówienie but. Mam ogromną nadzieję, że wyglądam elegancko i skromnie, jak na stateczną miliarderkę przystało.
Obracam swój wózek inwalidzki i od jednego ośmiokątnego stołu przejeżdżam do następnego. Dawno mnie tu nie było, ale mam wrażenie, że hotel się nie zmienił: ściany obłożone boazerią z drewna kasztanowca, czarno-białe wzory i złoty żyrandol przymocowany do sufitu niczym lśniące ptasie gniazdo witają mnie jak dawną przyjaciółkę. Dookoła, rzecz jasna, nie słychać znajomych melodii jazzowych ani wściekłych krzyków, ani jego opanowanego głosu. Minęło przecież czterdzieści lat. Naszej przeszłości – mojego światła, moich łez – nie ma, zniknęła na zawsze. Jednak liczę na to, że od dziś będzie inaczej; po tym dniu odnajdę spokój.
Hotel – charakterystyczną budowlę wzniesioną przez Brytyjczyka, pozostającą wcześniej we władaniu kilku rządów, a obecnie swoją własność – postanowiłam podarować amerykańskiej twórczyni filmów dokumentalnych, z którą dziś się spotkam. W zamian za jedną rzecz: nakręcenie dokumentu. To niezwykły interes, dla mnie kiepski, ale to mi nie przeszkadza. Ta kobieta przyleciała zza oceanu, żeby się ze mną spotkać, a ja nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.
Zatrzymuję wózek przy czarnym stole pod korynckimi kolumnami. Nie mam powodów do zdenerwowania, a jednak serce mi łomocze. Czyżbym nie wzięła rano tabletek? Nie pamiętam. Zdaje mi się, że utknęłam w szczelinie wspomnień i nie mogę się ruszyć.
Styczeń 1940 roku
Mniej więcej dwa lata po upadku Szanghaju, cztery miesiące po wybuchu wojny w Europie, miałam dwadzieścia lat i poważny problem. W moim nocnym klubie, interesie wartym milion dolarów, z powodu wojennych niedostatków brakowało alkoholu. Wizyty w gorzelniach i hurtowniach nic nie dały, a klienci zorientowali się, że alkohol jest chrzczony. W desperacji umówiłam się na spotkanie z ostatnią osobą na świecie, którą chciałabym poprosić o pomoc: z moim rywalem, Brytyjczykiem sir Victorem Sassoonem. Mieszkał w hotelu położonym w samym sercu Osiedla Międzynarodowego w pobliżu rzeki Huangpu. Poprosiłam swojego kierowcę, żeby zaparkował niedaleko budynku, wysiadłam z brązowego sedana marki Nash i resztę drogi pokonałam pieszo. Osłaniając twarz apaszką, szłam z pochyloną głową, mijałam skrzypiące riksze i warczące samochody, modląc się, żeby nikt mnie nie rozpoznał.
Było późne popołudnie; po burzy, która się przetoczyła, niebo wyglądało posępnie, a słońce za chmurami przypominało srebrną
monetę. Rześkie powietrze pachniało perfumami, papierosowym dymem i pierożkami smażonymi przy torze wyścigowym kilka przecznic dalej. Kiedy dotarłam do hotelowego wejścia, zobaczyłam, jak dżip potrąca człowieka na rowerze – szanghajczyka, jak mi się zdawało. Mężczyzna z zakrwawioną twarzą chwycił się za nogę i zaczął krzyczeć. Z samochodu terenowego wyskoczył japoński żołnierz w mundurze khaki i ze złośliwym uśmiechem podszedł do biednego rowerzysty, wyciągnął pistolet i strzelił mu w głowę.
Huk rozdarł mi uszy i serce, ale mogłam jedynie odwrócić wzrok. Miasto znalazło się pod japońską okupacją, a my, Chińczycy, żyliśmy w Szanghaju jak ryby uwięzione w pozbawionych słońca bajorach. Chcąc uniknąć śmiercionośnego haczyka i przeżyć, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy tkwić pod wodą niezauważeni.
Przyspieszając kroku, podeszłam przed wejście do hotelu i wkroczyłam do środka przez obrotowe drzwi. W holu przywitał mnie podmuch ciepłego powietrza. Odetchnęłam, rozwiązałam apaszkę i przebiegłam wzrokiem po luksusowych perskich dywanach, lśniącej marmurowej podłodze, skórzanej kanapie chesterfield w odcieniu soczystego burgunda i bukietach świeżych róż i goździków ułożonych w wysokich wazonach w kolorze indygo. Uwielbiałam ten hotel. Przed wojną często sobie dogadzałam i rezerwowałam jeden z najbardziej ekstrawaganckich apartamentów, pokój jakobiński, urządzony w wyjątkowym francuskim stylu.
Sassoona nie zobaczyłam, za to z kanapy spoglądał na mnie groźnie blondyn w szarym, flanelowym garniturze podobnym do tego, jaki nosił mój narzeczony. Obok niego trzej mężczyźni w mundurach amerykańskiego Czwartego Pułku Piechoty Morskiej, którzy z pewnością usłyszeli strzał, przestali palić papierosy i również się do mnie odwrócili. Wyglądali na poirytowanych,
jakby mieli do czynienia z intruzem, który wtargnął do jadalni i przeszkodził im w kolacji.
Zastanawiałam się, czy ich zdaniem miałam coś wspólnego ze strzelaniną na ulicy, ale najprawdopodobniej byli niezadowoleni dlatego, że w hotelowym lobby pojawiła się Chinka. Musiałam uważać. Wszyscy wyznawali zasadę, że Chińczycy i obcokrajowcy są jak sól i cukier, których nie należy mieszać. Cudzoziemcy z Osiedla Międzynarodowego uważali tubylców za zawadę, a my widzieliśmy w nich wrogów. Mężczyźni w lobby mnie nie znali, ale mieszkańcy Szanghaju, włącznie z Sassoonem, darzyli mnie ogromnym szacunkiem.
Przyszłam, jak zwykle, wystrojona: w szytej na miarę czerwonej sukni z rozcięciem sięgającym do połowy uda i w eleganckim czarnym futrze z norek z szalowym kołnierzem, ze złotymi kolczykami w kształcie liścia, złotym naszyjnikiem i drogą torebką. W Szanghaju niewiele było dziewczyn takich jak ja – młodych, modnych, bogatych oraz, ośmielę się powiedzieć, pięknych i obytych. Dzięki temu, że od dwóch lat prowadziłam klub nocny, umiałam postępować z rozmaitymi ludźmi.
Nie zakołysałam kokieteryjnie biodrami, nie spuściłam wzroku jak służąca, nie uśmiechnęłam się jak dziewczyna do wynajęcia. Podniosłam dłoń, skinęłam grzecznie głową, jak na kobietę interesów przystało i odezwałam się perfekcyjnym angielskim z amerykańskim akcentem.
– Dzień dobry. Jak się panowie miewają?
Nie usłyszałam odpowiedzi, ale się nie przejęłam. Przeszłam na drugą stronę holu, odprawiając oferujących pomoc boyów hotelowych w beżowych uniformach. Mieszkający w apartamencie na dziesiątym piętrze Sassoon zaproponował spotkanie w lobby, ale jeszcze się nie pojawił. Poczułam ulgę, bo pamiętałam o jego słynnym zamiłowaniu do fotografii i złożonej mi
zuchwałej propozycji. Chciałam wyczuć odpowiedni moment, żeby moja prośba o pomoc zabrzmiała subtelnie i żebym zbytnio się nie poniżyła.
Ruszyłam w stronę krzesła przy windzie, z której wytoczyło się dwóch białych mężczyzn z butelkami pabsta. Byli pijani, mieli spocone twarze i błyszczące oczy. Jeden, z ogoloną głową, spojrzał na mnie. Wymruczał po angielsku słowa, które mną wstrząsnęły.
– Psy i Chińczycy nie mają wstępu do tego hotelu.
Gdyby coś takiego wydarzyło się w moim klubie, kazałabym tego mężczyznę wyprowadzić. Rzuciłam mu gniewne spojrzenie, przełożyłam torebkę do lewej dłoni i skierowałam się do baru z jazzem na końcu holu. Zdążyłam zrobić dwa kroki – butelka poszybowała w powietrze i spadła na moją głowę. Okrutny ryk
śmiechu zadźwięczał mi w uszach; byłam zamroczona, ale widziałam, że w oświetlonym lobby panuje spokój i nikt się mną nie przejął. Ani blondyn we flanelowym garniturze, który zasłonił twarz gazetą, ani amerykańscy żołnierze, którzy zniknęli w barze, ani, z całą pewnością, stary mężczyzna z tłustym karkiem, który klasnął, jakby oglądał zabawne przedstawienie.
I tak nie skorzystałabym z ich pomocy. Usiłując zachować zimną krew, jedną dłoń położyłam na talii, a drugą dotknęłam dudniącego czoła. Poczułam coś lepkiego. Ogarnęła mnie panika – wygląd był dla mnie wszystkim.
– Uderzył mnie pan! Wzywam policję.
– Proszę bardzo. Zabiorą panią do więzienia. – Mężczyzna, który rzucił we mnie butelką, prychnął, po czym wraz z drugim zaczął podśpiewywać: – Paka, paka, paka.
Nienawidziłam, gdy mi grożono, ale w Szanghaju wiedział to każdy: sikhijska policja z Osiedla Międzynarodowego była stronnicza, a my, pokonani w wojnie tubylcy, nie mogliśmy oczekiwać sprawiedliwości. Musiałam zapomnieć o Sassoonie.
Chciałam jak najszybciej stamtąd wyjść. Odwróciłam się, ale poślizgnęłam się na odłamkach szkła i z łoskotem upadłam. To było upokarzające.
– Pozwoli pani, że pomogę – odezwał się jakiś mężczyzna i wyciągnął do mnie rękę. Jego dłoń była brzydka, z sękatymi palcami, najmniejszym wygiętym niczym znak zapytania, z siecią poszarpanych blizn i wijącymi się na grzbiecie pręgami. Z wdzięcznością pozwoliłam, żeby pomógł mi się podnieść i ucieszyłam się, że ten mężczyzna chyba czyta w moich myślach – wyprowadził mnie spośród potłuczonego szkła, od warczących prostaków, przez obrotowe drzwi.
Przed wejściem poczułam na twarzy podmuch zimnego wiatru. Owinęłam się szczelniej płaszczem, z ulgą, zdumiona. Nigdy
wcześniej nikt mnie nie zaatakował, w dodatku niespodziewanie miałam dług wdzięczności wobec mężczyzny z pokrytą bliznami dłonią. Spojrzałam na niego.
Był młody, wysoki i żylasty, miał na sobie rozpięty czarny dwurzędowy płaszcz z pomiętymi klapami, nie nosił złotego zegarka ani łańcuszka – nie przypominał mężczyzn, z jakimi zwykle miałam do czynienia. Jego rysy twarzy były specyficzne: pełne wargi, mocno zarysowana linia żuchwy i wydatny nos, który zdawał się obwieszczać światu, że jego właściciel ma w życiu cel. Podziękowałabym mu mimo wszystko, gdyby nie jego oczy – w niezwykłym odcieniu błękitu.
Oczy białego człowieka.
– To oni! Napadli na nas. Aresztować ich! – Przez obrotowe drzwi wypadło dwóch zbirów w towarzystwie wielkiego sikhijskiego policjanta w turbanie.
Ależ mieli tupet. Odgarnęłam grzywkę, żeby pokazać policjantowi zakrwawione czoło i odezwałam się po angielsku, rzeczowym tonem.
Proszę zobaczyć, co mi zrobili. Kłamią. Ale zapomnijmy o tym. Nie ma potrzeby nikogo aresztować.
Potężny sikh położył dłoń na webleyu w kaburze.
– Proszę pani, ja tylko próbuję wykonywać swoją pracę.
Potraktował mnie jak typowy policjant z Osiedla, bo każdy bezstronny funkcjonariusz domyśliłby się, że w tej sytuacji kobieta jest najprawdopodobniej ofiarą.
– Ona mówi prawdę, sir – odezwał się stojący obok mnie niebieskooki cudzoziemiec. Trzymał torebkę i apaszkę, które upuściłam w lobby. Chciałam je odzyskać, ale przezorność nakazywała mi pozostać w bezpiecznej odległości.
– Aresztować ich, aresztować! – Sprzed obrotowych drzwi dobiegały głośne pokrzykiwania i sikh ciężkim krokiem podszedł bliżej.
– Przykro mi, proszę pani. – Chwycił za klapy mężczyznę, który mi pomógł.
Wszystko potoczyło się szybko: cudzoziemiec się wyszarpnął, upuścił moją torebkę i apaszkę i się zatoczył. Nieświadomy tego, że za plecami ma schody, nie wyczuł stopnia, przewrócił się i sturlał z ganku na ulicę. Sikhijski policjant rzucił się za nim, a wstrętni napastnicy zanosili się od śmiechu.
Podbiegłam po torebkę i chustkę i szybko zeszłam na ulicę do swojego nasha. Odwróciłam się dopiero przy samochodzie. W oddali, pośród gąszczu pędzących riksz, przechodniów w długich szatach i toczących się powoli czarnych automobili, niedaleko ciała rowerzysty olbrzymi sikhijski policjant, trzymając niewinnego cudzoziemca za dłonie, które ten musiał założyć na plecy, prowadził go w kierunku komisariatu.
Ernest Reismann wprost ze statku miał trafić do więzienia. Nie tak sobie wyobrażał nowe życie w Szanghaju. Szarpał się, żeby wyzwolić się z uścisku gigantycznego policjanta, ale bez powodzenia. Ten nadzwyczaj silny mężczyzna zaskakująco łagodnym tonem mruczał, że Ernest był głupi, dając się złapać z chuliganami. Żadnych wstrętnych obelg czy złośliwych gróźb. Ulga. A więc nie czekał go areszt z powodu wyznania, ale w tym nowym mieście, w którym zamierzał zbudować nowe życie, wolałby w ogóle nie trafić do aresztu.
Musiał myśleć szybko. Skręcili w zatłoczoną ulicę z kramami, na których sprzedawano słoje z marynowanymi produktami, torby z pieczonymi kasztanami i suszone grzyby, i poszturchiwani przez mężczyzn w długich szatach, kluczyli wśród rowerów, dorożek i jednokołowych wozów.
– Jak to się nazywa? – Ernest kiwnął głową w kierunku chudego człowieka biegnącego pomiędzy dwiema tyczkami przymocowanymi do pojazdu w kształcie dziecięcego wózka. Zrobił to dla zmyłki. Widział już te pojazdy ze spoconymi pociągowymi
i klientami rozpartymi wygodnie, jakby odbywali bardzo przyjemną przejażdżkę. Ów środek transportu był chyba najdziwniejszą rzeczą, jaką zobaczył w Szanghaju. Żałował tych zaprzęgniętych do nich ludzkich wołów.
– Riksze. – Sikh pchnął go na bok. – Nowy w Szanghaju? Tędy.
– Wygląda pan na porządnego człowieka. Przepraszam. – Z całej siły wbił łokieć w pierś sikha, wyswobodził się i uciekł. Pędem minął powóz, rząd riksz i mężczyznę taszczącego drąg z przymocowanymi po obu stronach koszami, w których niósł po jednym dziecku. Za plecami Ernesta rozległ się krzyk: ścigający go sikh wpadł na drąg i dzieci wypadły na ziemię. Ernest, mamrocząc słowa przeprosin, minął czerwony piętrowy autobus i pognał w zaułek za
budynkiem w stylu art déco. Przy budowli z czerwonej cegły obejrzał się za siebie. Policjanta nie było w zasięgu wzroku.
Wygładził płaszcz, przeczesał palcami włosy – kapelusz zgubił – i włożył rękawiczkę, którą osłaniał pokrytą bliznami dłoń; zdjął ją w hotelu, żeby przywitać się z kierownikiem. Nie zważał na modę, ale z tą rękawiczką się nie rozstawał. Bez niej często czuł się tak, jakby publicznie pokazywał się nago.
Odwrócił się, żeby jeszcze raz się upewnić, czy nikt go nie śledzi, po czym wtopił się w tłum na ulicy. Kiepsko rozpoczął szukanie pracy. Nie szkodzi. Zamierzał spróbować ponownie.
Uciekł z nazistowskich Niemiec i dosłownie kilka godzin wcześniej przybył do Szanghaju włoskim liniowcem. Z portu przewieziono go do Embankment Building, czasowego schronienia dla żydowskich uchodźców, gdzie pod opieką swojej siostry Miriam zostawił na pryczy walizkę, a sam poszedł szukać pracy, nawet się nie przebierając.
Nie chciał tracić czasu. Dwadzieścia marek niemieckich, bo tylko tyle pozwolono mu wywieźć z Niemiec, zdążył już wydać.
Zamierzał jak najszybciej znaleźć pracę, a później mieszkanie, i ulokować w nim Miriam.
Poszedł prosto do hotelu Sassoona przy ruchliwej promenadzie na wybrzeżu, niedaleko miejsca, gdzie zacumował statek. Słyszał, że ten bogaty, bardzo hojny Brytyjczyk całe piętro swojego Embankment Building nieodpłatnie przeznaczył na schronienie dla uciekających z Europy Żydów, żeby pomóc im stanąć na nogi w obcym mieście. Nie udało mu się porozmawiać z właścicielem hotelu; kierownik, mierząc go wzrokiem sponad okularów, poinformował, że nie szukają pracowników. Gdy rozczarowany szedł przez lobby, zobaczył, jak jacyś idioci rzucają butelkami w dziewczynę. Pobiegł jej na pomoc, mając w pamięci żywe obrazy pogromów, przemocy i cierpienia.
W Berlinie nigdy nie widział Chinki. Ta, którą spotkał dzisiaj, wydała mu się istotą fascynującą i piękną. Miała owalną twarz, nieskazitelną bladą cerę, wyraziste czarne oczy, mały nos i czerwone usta. Krótkie włosy sięgały jej do ramion, a twarz okalała równo przycięta, starannie podkręcona grzywka. Ernest podejrzewał, że jest mniej więcej w jego wieku, ale zachowywała się w sposób dystyngowany, wyniosły, z dużą powściągliwością.
Bardzo liczył na to, że jeszcze ją zobaczy.
Rozejrzał się, nagle podekscytowany. Stał przed czteropiętrowym artdecowskim budynkiem o łagodnych liniach, nieopodal klasycznej budowli ozdobionej rzeźbą greckiego boga i neoklasycystycznej kamienicy zwieńczonej kopułą. Kilka kroków dalej znajdował się majestatyczny hotel Sassoona z zieloną piramidą. Wyglądało na to, że uciekając, zatoczył koło i wrócił na tętniące życiem nabrzeże. Ruszył przed siebie, rozglądając się, czytając francuskie, duńskie, włoskie i angielskie szyldy na budynkach. Otaczały go międzynarodowe banki, amerykańskie kompanie handlujące alkoholem, brytyjskie przedsiębiorstwa
tytoniowe i duńskie spółki telegraficzne. Na kilku tablicach dostrzegł gwiazdę Dawida. Uśmiechnął się na wspomnienie opowieści pasażerów statku: Żydzi pragnący dorobić się majątku przybyli do Szanghaju już w roku 1843, po tym, jak Wielka Brytania pokonała chińską dynastię Qing podczas pierwszej wojny opiumowej. Gdy w Rosji wybuchła rewolucja bolszewicka, w obawie przed prześladowaniami do Szanghaju uciekło także wielu rosyjskich Żydów.
Świadomość, że jego rodacy odnosili w Szanghaju sukcesy, dodawała mu otuchy. Wierzył, że i on zdoła w tym mieście zarobić na życie. Owszem, przeszkód nie brakowało: nie rozumiał języka, nikogo tu nie znał i nie miał pojęcia o bankowości, inżynierii, pieczeniu ani handlu. Uwielbiał fotografię i pianino, lecz robienie zdjęć traktował jako hobby, a grać przestał przed kilku laty. Mimo wszystko w przyszłość patrzył z optymizmem: miał dziewiętnaście lat i był gotowy podjąć się każdej pracy, by przetrwać.
Postanowił spróbować szczęścia u fryzjera nieopodal budynku z greckim bogiem; na drzwiach widniał rosyjski napis, a w oknie wisiał wyblakły plakat z okazji Święta Trąbek – trafił więc na swoich. Wszedł do środka. Stojący obok pięciu pustych krzeseł wąsaty fryzjer w średnim wieku, dzierżący szczotkę niczym siekierę, obrzucił go gniewnym spojrzeniem. Zanim Ernest zdążył zadać pytanie, mężczyzna krzyknął:
– Wynocha!
Oszołomiony Ernest wycofał się, żegnany wzburzonym szeptem:
– Uchodźcy. Szczury!
Słyszał już różne wyzwiska, ale to było czymś nowym. Wzruszył ramionami i poszedł szukać dalej. Wchodził do kolejnych sklepików i oferował swoje usługi jako sprzedawca właścicielowi rosyjskiego sklepu żelaznego, jako tragarz francuskiemu
przedsiębiorcy w sklepie ze skórami i futrami, później jako pomywacz, szlifierz kół zębatych, pomocnik do smażenia ryb, ktokolwiek. Nikt nie chciał go zatrudnić. Wychodził ze spuszczoną głową. Z ojczyzny wypędzono go dlatego, że był Żydem; teraz, gdy pokonał ocean i znalazł się na obcej ziemi, przepędzano go znowu przez to, że był uchodźcą.
Jadąc do swojego klubu, patrzyłam na przesuwające się za oknem budynki z czerwonej cegły i wille z czerwonymi dachówkami i myślałam o niebieskookim cudzoziemcu. Wydawał się inny od mężczyzn, którzy mnie zaatakowali. Domyślałam się, że aresztowano go dlatego, że był ze mną – sikhijski policjant na pewno wiedział, że jestem ofiarą, ale musiał odegrać przedstawienie, aby dogodzić napastnikom. Ten młody człowiek został aresztowany niesprawiedliwie. Takim miastem stał się Szanghaj – nie panowała w nim sprawiedliwość, należało liczyć się z więzieniem. Kim był ten chłopak? Dlaczego mi pomógł? Nie wiedział, jakie zasady panują w Szanghaju?
Szanghaj, moje miasto, po pladze wojen przestał być moim domem; stał się własnością różnej maści cudzoziemców. Brytyjczyków, którzy pokonali nas przed wiekiem, panujących na terenie bogatego Osiedla Międzynarodowego, oraz Amerykanów i Francuzów budujących wille w swojej koncesji. Świeżo upieczonymi zwycięzcami byli Japończycy uzbrojeni w przerażające myśliwce i karabiny. Od wielu lat dominowali w dzielnicy
Hongkou, na północ od rzeki Huangpu, gdzie w parku grali w bejsbol, a szpitalne posady obsadzili swoimi kobietami i żołnierzami. Teraz chodzili po naszych ulicach i spali w domach, które zajęli. My, podbici mieszkańcy Szanghaju, byliśmy bezradni.
Wielu z nas straciło posiadłości na Starym Mieście, na południe od Osiedla; jedynie nieliczni szczęśliwcy, do których zaliczała się moja rodzina, zdołali zatrzymać domy swoich przodków, całe rzesze zaś tłoczyły się w cieniu artdecowskich budowli czy też rozpierzchły po polach ryżowych i pełnych komarów łąkach na północy i na zachodzie.
Segregacji nie narzucało prawo, a mimo to uprzedzenia rozprzestrzeniały się niczym zaraza. My, Chińczycy, naszych chorych leczyliśmy w domach, obcokrajowcy zapewniali swoim opiekę w szpitalach. My jadaliśmy na naszych podwórkach, Europejczycy spotykali się w kawiarniach, a Japończycy kolacją raczyli się w restauracjach wyłożonych tatami.
Ze względu na interesy utrzymywałam znajomości z ludźmi takimi jak Sassoon i spotykałam się z nimi; często pijaliśmy brandy zmieszaną z nowymi zainteresowaniami i dawnymi urazami. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, jakie wiązało się z tymi kontaktami. To, że mnie napadnięto, nie było niczym dziwnym, dziwne mogło się wydawać jedynie to, że pomógł mi biały, całkiem nieznajomy człowiek.
Mój nash skręcił w aleję Bulgoczącej Studni i zatrzymał się na ulicy obsadzonej drzewami z nagimi gałęziami. Wysiadłam z auta, owinęłam się szczelniej futrem, żeby ochronić się przed przenikliwym wiatrem, i ruszyłam w kierunku majestatycznego artdecowskiego, zaokrąglonego budynku z elewacją z białego kamienia. W powietrzu wibrował jazz; rozpoczęły się wieczorne występy. W spływającej na miasto ciemności nocny klub Sto Uciech, zwieńczony kryształową kopułą ze stylowym masztem flagowym,
lśnił jaskrawymi, czerwonymi neonowymi światłami. Ten pierwszy w Szanghaju luksusowy klub nocny, uosobienie piękna i przepychu, w dniu otwarcia wzbudził zazdrość Sassoona. Należał do mnie. *** Weszłam do budynku. W wysokim atrium powitał mnie chór głosów. Skinieniem głowy przywitałam boyów hotelowych i właścicieli restauracji wynajmujących lokale na parterze, przeszłam po mozaikowej podłodze i marmurowymi schodami ruszyłam do sali tanecznej. Na piętrze jeden z ochroniarzy otworzył ciężkie drewniane drzwi i weszłam do klubu. Moje uszy w jednej chwili wypełniły dźwięki muzyki i głosy klientów, a mnie spowiła delikatna mgiełka przesycona zapachem importowanych papierosów, drogich perfum i ostrą wonią alkoholu. Jak zwykle wszystkiemu się przyjrzałam: osiemnastu tysiącom żarówek starannie umieszczonych w sklepionym złotym suficie – ktoś, kto zjawiał się tu po raz pierwszy, na ten widok zawsze wzdychał z zachwytu – okrągłemu tekowemu podwyższonemu parkietowi dyskretnie oświetlonemu punktowym światłem, orkiestrze na scenie z kurtyną, klientom w kątach i krętym schodom z kutego żelaza, prowadzącym na drugie piętro.
Na szczęście nikt nie skarżył się na alkohol.
Oddałam futro szatniarzowi i okrążając parkiet, przeszłam do baru. Orkiestra na scenie zaczęła grać. Najpierw popłynął dźwięk kontrabasu, gęsty niczym ciemna melasa; rytm perkusji pulsował figlarnie jak kuszenie kochanka. Aż w końcu rozległo się czyste, energiczne brzmienie trąbki. Ciemne postacie podniosły się w mroku i szybko ruszyły na parkiet. Wirowały, kołysały się, wymachiwały nogami, a czarne garnitury i lśniące suknie zlewały się w morze jadeitowej zieleni, winnej czerwieni i imbirowej
żółci. Na sali było wszystko, czego poszukiwali spragnieni zabawy goście: muzyka, kojące głosy i wszelkie uciechy – swobodne, mroczne, intymne jak gorący oddech.
Moimi klientami byli Chińczycy i wielu z nich znałam: młodzi mężczyźni w odprasowanych garniturach, nowoczesne dziewczyny w skórzanych butach i obcisłych sukienkach, brzuchaci biznesmeni, którzy podejrzanymi metodami niedawno podwoili majątki, wykształceni na zachodnich uniwersytetach architekci w okularach, a nawet pan Zhang, gangster, który miał w zwyczaju obracać w dłoni scyzoryk. Klub odwiedzali też zdrajcy nacjonalizmu, sługusy Japończyków, anonimowi zabójcy i komunistyczni szpiedzy.
Mieli swoje powody, żeby tu bywać, ale ja wolałam myśleć, że uwielbiają jazz, zagraniczną muzykę miłości i tęsknoty, przez purytanów uważaną za erotyczną i nieczystą, oraz walca i tango, które tradycjonaliści uznawali za niemoralne i nieprzyzwoite.
Co najważniejsze, wszyscy mieli pieniądze. Bo rozrywka w moim klubie nie należała do tanich: godzina zabawy była droższa niż posiłek dla wielu rodzin, a drink kosztował więcej niż wynosiła przeciętna tygodniówka robotnika. Ale co innego można było robić w pokonanym Szanghaju, gdzie wiele firm zamknięto, szalały choroby, dochodziło do ucinania głów, zabójstw i codziennych ulicznych strzelanin? Tańcząc i śpiewając ukochane piosenki, można było poczuć, że się żyje.
Stukałam obcasami skórzanych szpilek i kołysałam biodrami na tekowym parkiecie, leciutko, żeby nikt nie zauważył. Uwielbiałam jazz i taniec, ale przekonałam się, że jako właścicielka nocnego klubu powinnam okiełznać tę moją pasję, bo inaczej znajdą mnie czyjeś nieproszone dłonie. Nigdy więc nie
śpiewałam, nie nuciłam ani nie wyginałam się na swoim własnym parkiecie.
Klienci do mnie krzyczeli:
– Dobry wieczór, panno Shao!
– Cudownie pani wygląda. Gdzie moja obiecana ulubiona whiskey?
– Zdobyła pani moją brandy?
Przybierałam wtedy kuszącą pozę, żeby przyciągnąć wzrok i skłonić gości do wydawania większej ilości pieniędzy. Prowadzenie interesu w świecie mężczyzn nauczyło mnie, jak klientów wabić i jak się od nich opędzać. Umiałam okazywać uprzejmość tak, żeby nie dawać zachęty do poufałości.
– Wątpi pan we mnie? Załatwię alkohol. Niedługo, już niedługo.
Skinieniem głowy pozdrowiłam jedną grupę, kiwnęłam dłonią tańczącym i usiadłam przy barze. W półmroku policzyłam butelki na półkach. Szesnaście. Całe moje zapasy. Wliczając tanie miejscowe wino ryżowe, lemoniadę i resztki ginu. Wystarczy na trzy, najwyżej pięć dni, a później zostanę bez alkoholu, bo lemoniady, wina z sorgo, piwa, ginu i wszelkich rodzajów whiskey nie ma już na rynku od wielu miesięcy.
Mój interes w zeszłym roku zaczął podupadać, ale liczyłam na to, że utrzymam go dzięki sprzedaży alkoholu. Teraz nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie mi się mierzyć z takim problemem. Trzy lata temu, przed wojną, dzięki spadkowi po matce stałam się najbogatszą dziedziczką w Szanghaju i nie myślałam o prowadzeniu klubu jazzowego – komuś takiemu jak ja nie była pisana praca. Ale miasto zbombardowali Japończycy, a tchórzliwi żołnierze Armii Narodowo-Rewolucyjnej nie zdołali nas obronić. Chciwi Japończycy zwyciężyli, zajęli miasto i mój rachunek bankowy, i skonfiskowali majątek mojej rodziny. Stałam się biedna i nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś będę pracować, ale żeby przeżyć, musiałam się nauczyć zarabiać pieniądze.
W desperacji porzuciłam swoje plany uniwersyteckie i poprosiłam o pomoc kuzyna, dawnego udziałowca klubu jazzowego, który zbankrutował. Sprzedałam biżuterię, kupiłam lokal po okazyjnej cenie i przywdziałam długą, dopasowaną suknię z rozcięciem do połowy uda. Nauczyłam się mnożyć w myślach dwucyfrowe liczby. W torebce nosiłam notatnik oprawiony w skórę w kolorze piwonii i zapisywałam w nim codzienne wydatki. Gdy miałam do czynienia ze sprośnymi mężczyznami i ich wyciągniętymi łapskami, nie krzyczałam; nauczyłam się za to pić i wymyśliłam zabawę, żeby zachęcić ich do wydawania pieniędzy na alkohol. Ten klub, ten interes, był całym moim światem.
Zespół skończył grać, a tłum zszedł z parkietu i ruszył w stronę baru, przy którym siedziałam. Usłyszałam jęki.
– Co takiego? Nie ma brandy? Chodźmy do Ciro.
Należący do Sassoona Ciro obsługiwał także tubylców. Był jednym z wielu lokali, z którymi musiałam konkurować; kluby
taneczne w koncesji francuskiej kusiły klientów egzotycznymi rosyjskimi tancerkami, a dziesiątki mniejszych przybytków – niskimi opłatami wstępu.
Wzięłam z lady kieliszek.
– Kto chce zagrać?
– Przykro nam, panno Shao. Chcemy dobrej whiskey i brandy – odezwał się Zang, gangster, który obracał w dłoni scyzoryk.
– Mam brandy.
– Od miesiąca nie serwuje pani niczego porządnego.
Ruszył do wyjścia ze swoimi ludźmi. W jego ślady, kręcąc głowami, poszło kilku innych klientów. Muzycy ze skrzypcami i trąbkami na kolanach spojrzeli na mnie wyczekująco.
– Posłuchajmy Duke’a Ellingtona. – Zachwiałam się i dotknęłam skaleczonego czoła. Miałam dwa wyjścia. Pozwolić firmie upaść albo ponownie wybrać się do Sassoona.
