Usypać góry. Historie z Polesia

Page 1



Małgorzata Szejnert

Usypac´ góry   

Wydawnictwo Znak Kraków 2015



Panna Boyd jedzie na Polesie s Louise Arner Boyd, nazywana przez amerykańskich reporterów Królową Lodu lub Dianą Arktyki, jedzie na Polesie packardem z własnym kierowcą. Wóz i szofera Percy’ego Camerona, który pracuje dla niej od dwudziestu lat, zabiera z rodzinnej rezydencji pod San Francisco. Jest rok 1934. Czy Boyd wiedziała, jakie drogi będą ich niosły? Pojechałam do Sklepu Podróżnika w Warszawie kupić dawne mapy Polesia. Nie dawały Cameronowi wielkich możliwości. Potwierdził to przewodnik dra Michała Marczaka wydany w 1935 roku: dróg bitych jest w województwie pole­ skim siedemset dziesięć kilometrów, a trzy powiaty wschodnie: piński, łuniniec­ ki i stoliński, wcale ich nie mają. Autorzy raportu Towarzystwa Rozwoju Ziem Wschodnich ostrzegają, że jeśli tempo inwestycji drogowych utrzyma się na do­ tychczasowym poziomie, Polesie poczeka sto czterdzieści lat na taką gęstość utwardzonych szlaków, jaką ma Polska centralna. Louise Boyd chce założyć w Pińsku bazę wypadową. Słusznie! Wymieniony przewodnik podaje, że jest tam hoteli trzynaście, a przedsiębiorstw z pokojami umeblowanymi pięć. Warto zwrócić uwagę na Hotel Angielski przy ulicy Koś­ ciuszki 2, Hotel Warszawski przy Kościuszki 35, hotel Wenecja przy ulicy Na­ brzeżnej 62. Z innych źródeł wiadomo, że Hotel Angielski posiada wanny. Wodę niewątpliwie przynoszono ze studni. A jeśli Percy, jadąc bezdrożami, uszkodzi packarda? W Pińsku można go odholować do warsztatów marynarki wojennej. W Pru­ żanach podejmie się reperacji ślusarz mechanik Stanisław Mączyński (ma aparat do spawania metalu), a w Berezie Kartuskiej należy zgłosić się do Kalmana, za­ ułek Rynkowy.


10

Usypać góry. Historie z Polesia

s

O Louise Boyd sporo napisano. Niektóre teksty zabarwiono feministycznie. W San Rafael koło San Francisco, w Gate House, który stanowił część jej dóbr rodzinnych, otwarto muzeum; chętnie odpowiada ono na mejle. Przed­ mioty należące kiedyś do Boyd pięknie zestawiono: obok teatralnej lornetki, inkrustowanej złotem i masą perłową, czarna lorneta polowa, obok srebrnego kompletu piknikowego z rytym monogramem – ciężki kufer podróżny. W Bibliotece Narodowej w Warszawie zachowała się jej książka Polish Coun­ trysides. Photographs and Narrative (Polskie krajobrazy. Fotografie i opisy) wydana w 1937 roku w Nowym Jorku przez American Geographical Society (Amerykańskie Towarzystwo Geograficzne). Zawiera opis podróży, około pię­ ciuset zdjęć, klucz tematyczny i geograficzny do nich, mapy i indeks. Nigdy nie wyszła w całości w Polsce, jest rzadkością biblioteczną i antykwaryczną. s

Zbierałam wiadomości o Louise Boyd i coraz więcej czytałam o Polesiu w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy tam była. Z czasem zaczę­ łam zamawiać w bibliotekach i archiwach kopie ciekawych druków, rękopisów i dokumentów, sięgających głębiej lub całkiem współczesnych. Fotografowa­ łam zmikrofilmowane gazety, chociaż ukośny ekran wyświetlarki zniekształcał obraz. Te wiadomości nie miały już związku z wyprawą Boyd. Krajoznawcy zachwyceni Polesiem zachęcali na przykład, by odwiedzić grób Owidiusza. Nieszczęsny poeta, wygnany z Rzymu, miał spoczywać w kur­ hanie przy ujściu Cny do Prypeci, koło Kożangródka, chociaż według licznych źródeł historycznych pochowano go w Tomis, dzisiejszej Konstancy, nad Mo­ rzem Czarnym. Tam też wystawiono mu pomnik. Legenda o grobie Owidiusza nad Cną pojawiała się tak uparcie, że skłaniała do zastanowienia – może Pole­ sie chciało wygnańcowi, ofierze tyranii, ofiarować taki spoczynek, jaki nie był dany wielu jego mieszkańcom, zesłanym, poległym, zamordowanym lub zaginionym. Według krajoznawców, Herodot miał pisać o morzu poleskim i wymieniał ludy nad jego wodami: Budynów, Getów i Neurów. Odnalazłam ten fragment w Dziejach. Budynowie mieli bardzo niebieskie oczy i ogniste włosy. Budowali z drewna. Getowie wierzyli w nieśmiertelność dusz, ale łatwo dali się ujarzmić potężnemu królowi Persów. Neurowie byli czarodziejami. Raz do roku każdy


Panna Boyd jedzie na Polesie

11

z nich na kilka dni stawał się wilkiem, a potem wracał do dawnej postaci. „Ja wprawdzie w te ich baśnie nie wierzę – zapewniał Herodot – niemniej tak oni utrzymują i na to przysięgają”*. s

Zgromadzone lektury, rozmowy o Polesiu na Białorusi i w Polsce prowa­ dziły do intrygujących bohaterów różnych narodowości, stanów i czasów. Byli wśród nich białoruski polityk i polski senator Roman Skirmunt, zamordowany w swych dobrach przez Białorusinów, i profesor Aleś Smalańczuk z Grodna, ba­ dający pamięć o tej tragedii; Napoleon Orda – dokumentalista ginącego świata zamków, pałaców i świątyń – i jego wielbiciel redaktor Anatol Krejdicz z gazety „Czerwonaja Zwjazda” w Janowie Poleskim; więzień łagrów Kazimierz Świątek, który potem, już jako kardynał, wybrał sobie nędzną kwaterę przy najbardziej błotnistej ulicy Pińska; brytyjski generał Adrian Carton de Wiart, maniak polo­ wań, wieloletni gość ordynata dawidgródeckiego Karola Radziwiłła; Stanisław Wysłouch, wzorowy gospodarz Perkowicz; profesor Fiodor Klimczuk, tłumacz Nowego Testamentu na język swej wsi Symonowicze, i jego przyjaciel lingwista Wiaczesław Werenicz; Nina Łuszczyk, autorka zadziwiającego pamiętnika spi­ sanego własnym językiem; rodzina wędliniarzy Miniuków z Motola, wsławiona kopią Mony Lizy w sukni z kiełbasy krakowskiej; Rachel Weizmann, także z Motola, która urodziła piętnaścioro dzieci, matka pierwszego prezydenta I­zraela i babka siódmego; Wasil Kuźmicz Dziamko, ojciec wielkiej rodziny zielono­ świątkowców z okolic Stolina; Jekatierina Siewierina i Swietłana Łaziuk, straż­ niczki zbiorów Muzeum Białoruskiego Polesia; nowy rabin piński i deweloper Mosze Fima z Manchesteru; archiwista Edward Złobin, który spisał kolejne na­ zwy wszystkich pińskich ulic, od kiedy powstały do dzisiaj, i wielu, wielu innych, żywych lub umarłych. s

Czy to możliwe, żeby Owidiusza na Polesiu ktoś po prostu wymyślił? W Żalach układanych w Tomis tak opisywał klimat tego miejsca: Śnieg leży długo, bowiem deszcz i słońce jego twardości dać nie mogą rady. To wiatr północny w skałę go zamienił, a zeszłoroczny – nowy puch pokrywa, by wespół dotrwać do następnej zimy**.


12

Usypać góry. Historie z Polesia

Polesie miało klimat dużo ostrzejszy niż Tomis, a Tomis – dużo ostrzejszy niż Rzym. Owidiusz opisuje rzeczywistość czy chłód wygnania? Jeśli ktoś chce dowodzić obecności poety na Polesiu, może przytaczać te wersy. Ale czy można pomijać bezlitosny głos urzędnika Banku Polskiego ­Kazimierza Kontryma, który w 1829 roku odbył podróż po Polesiu dla zbadania stanu jego go­ spodarki: Dlaczegożby nowym argonautem zostawać miał Owidiusz, kiedy o tutej­ szych stronach nic nęcącego nie głoszono? Zapewne nie z przymusu, bo tu oręż Rzymian nie sięgał, zapewne też i nie dla ciekawości, bo z niego nie był Strabon ani Pliniusz; nie badał ani krajów, ani ludzi, ani natury. Poetą był i nic więcéj. (...) Czyż ten pieszczoch i leniwiec miałby niezmiernie trudną i niebezpieczną podróż przedsięwziąć na Polesie, zwłaszcza karmiąc się bezustanną nadzieją odwołania swego do Rzymu?* Uwaga, którą skierowałam z początku na Louise Boyd, rozpraszała się co­ raz bardziej. Skoro jednak zaczęłam od Amerykanki, pojedźmy za nią do Kudrycz. s

Louise Boyd była ambitna, odważna, a nawet szalona, ale na pewno nie senty­ mentalna. Jej najczulsze zdjęcie z Polesia przedstawia chleb upieczony w Kudry­ czach na liściu kapusty. Na spodzie bochenka rysują się żyłki i chrząstki. Ręce, które go trzymają z zachowaniem należnego szacunku, są ciężkie i spracowane. Wioska Kudrycze leży dwadzieścia pięć kilometrów od Pińska, tam gdzie przed wojną rozciągał się wielki przestwór bagien i żadna komunikacja, poza wodną, nie była możliwa. Doktor Marczak cytuje w przewodniku słowa profesora Stanisława Kulczyń­ skiego, wybitnego badacza flory polskiej: Na południowy wschód od Pińska, w sa­ mem sercu Polesia, u zbiegu rzek Prypeci, Piny, Styru i Jasiołdy, rozpościera się ­jedno z największych bagnisk na Polesiu, t. zw. „morze pińskie”. Bezkresną tę równinę, obejmującą około dwieście pięćdziesiąt tysięcy hektarów powierzchni, przecina za­ gmatwany splot rzek i strumieni, wśród których drogi szukać umie jedynie doświad­ czony rybak tamtejszy. Wiosną, wezbrane rzeki pokrywają tę równinę jednolitą taflą wód, latem zjawia się na „morzu pińskim” nieogarnięty łan trzcin i szuwarów. Jed­ nostajność krajobrazu, jego rozległość w połączeniu z nieprzezwyciężonemi trudnoś­ ciami fizycznemi, z jakiemi spotyka się wędrowiec usiłujący przedrzeć się przez tę ­pełną topielisk plątaninę wysokich traw i szuwarów, budzą uczucie nie tylko piękna, ale i surowej grozy**. Osuszanie błot, które po wojnie objęło na Białorusi ponad półtora miliona hektarów (na prawie trzy miliony hektarów ich powierzchni), sprawiło, że – we­ dług współczesnej mapy – można do Kudrycz dojechać na kołach.


Panna Boyd jedzie na Polesie

13

Chleb upieczony w Kudryczach na liściu kapusty

Na północy wioskę omywa Jasiołda, tworząca niezliczone łuki i pętelki; po­ dobnie obłąkany bieg mają Styr i Prypeć. Współczesna mapa nie pokazuje mostu ani przeprawy, jakby za Jasiołdą kończył się świat. s

Jedziemy starym samochodem Witala Jaŭtuchowicza, który doskonale zna teren. Czasem mnie wozi. Opiekuńczy i ciekawy, ma w naszych wyprawach własny interes – obserwuje pola i prace rolne. Wie, które tereny są obiecujące. Jeśli orze tam właśnie traktor kołchozowy, Wital powróci za parę dni i obejrzy bruzdy. Chętnie pokaże mi znaleziska. Mijamy podmokłe łąki pełne żółtych kwiatów, okrągłych kęp, kolorowych traw. Myślałam, że zwalniamy, żeby popatrzeć, ale to wóz Witala odmawia współ­ pracy. Za chwilę może stanąć na dobre, a droga jest pusta i nikt nas nie weźmie na hol.


14

Usypać góry. Historie z Polesia

W 1934 roku Louise Boyd badała pobieżnie ruch na Polesiu. Na ruchli­ wej drodze Różana – Prużany naliczy­ ła w ciągu godziny, między pierwszą a drugą po południu, pięćdziesięciu dwóch pieszych, osiemdziesiąt dwie furmanki i pięć rowerów. Przez na­ stępną ­godzinę badała ruch na dalszym odcin­ku traktu, na północny zachód od Prużan. Naliczyła pięćdziesięciu sied­ miu pieszych, sześćdziesiąt sześć fur­ manek, ­szesnaście rowerów, jeden sa­ mochód i jeden motocykl. Percy prowadził ostrożnie, ale już sam widok packarda płoszył ludzi i ko­ nie, tym silniej, im dalej od miast. Lu­ dzie najpierw się bali, potem gromadzili zaciekawieni. Konie uciekały z drogi na pole, ciągnąc furmanki, albo stawa­ Wital Jaŭtuchowicz ły dęba nad maską. Już po powrocie do Ameryki Louise zanotowała następują­ ce dane statystyczne: w 1935 roku Polska miała na tysiąc mieszkańców siedem dziesiątych ­samochodu, Szwecja ponad dwadzieścia dwa samochody, Niemcy prawie dwanaście, Czechosłowacja prawie siedem i pół, Rumunia prawie dwa. Na drogach Polesia czuła się jak w Stanach na początku wieku. To było na­ wet przyjemne. s

Żaden z rowerzystów jej nie zaciekawił, bo się spóźniła o rok. Gdyby zo­ baczyła na drodze Wasilija Iljuczuka ze wsi Bogdanówka, na pewno wymierzy­ łaby w niego aparat. Rower był w tamtych latach luksusem pańskim, a przynaj­ mniej miejskim, i Wasilij nie chciał się z tym pogodzić. Uzbierał pieniądze na konieczne części żelazne, łańcuch i zębatki. Obręcze na koła wykuł pewnie sam. Z drewnem nie było kłopotu, nigdy go tutaj nie brakowało. Zbudował ramę, kierownicę, koła z drewnianymi szprychami i przez dwa lata korzystał z po­ jazdu. Widocznie jednak potrzebował pieniędzy, bo pewnego dnia 1933 roku zajechał z klekotem, lecz bezawaryjnie, pod Muzeum Poleskie w Pińsku. Ku­ stosz Dmitrij Gieorgijewski bez chwili wahania kupił rower za dziesięć złotych.


Panna Boyd jedzie na Polesie

15

Drewniana maszyna do dzisiaj stoi w centrum wystawy oparta o płotek z paty­ ków, na których zatknięto gliniane garnki. Zapytałam Jekatierinę Siewieriną, najstarszą pracownicę muzeum, czy Gie­ orgijewski uczciwie zapłacił.  – Zobaczymy – powiedziała i z przepełnionego regału wyciągnęła album Wydawnictwa Znak ze zdjęciami Boyd*. Odszukała kramy na pińskim jarmarku. Przy kramie szewca wisiały buty z cholewami, kosztowały pięć złotych. Przerzuciła jeszcze parę kartek i znalazła handlarza bydła. Żądał dziesięć złotych za owcę.  – Dmitrij Siergiejewicz Gieorgijewski był bardzo starowny – oceniła. Nie lubił wyrzucać pieniędzy. Pokój w Hotelu Angielskim kosztował wtedy od trzech do sześciu złotych za noc. Trudno ocenić, czy dwa noclegi w Hotelu Angielskim, w którym moż­ na było spotkać Romana Skirmunta albo generała de Wiarta, warte były tyle co chłopski rower, dziś główny eksponat muzeum, podczas gdy Hotel Angielski wypadł ze służby i z pamięci. Za to Ritz w Kowlu zachował się w notatkach Louise Boyd, bo nie można w nim było nakłonić obsługi do zmiany prześcieradeł na nieużywane. s

Piątego października Louise Boyd z pomocą Wandy Rewieńskiej wynaj­ muje łódź. Docierają do wiosek nad Jeziorem Sporowskim. Chaty gołe, bez mebli. Śpi się tam bez pościeli, na ławach, pod starym kożuchem. Więk­ szość kobiet bosa, mówią, że i w zimie tak chodzą. Boyd zapisuje, że to naj­ biedniejsze osady, jakie kiedykolwiek widziała. Podobną ocenę stanu wsi po­ leskiej zawarł Wacław Kostek-Bier­ nacki w podaniu do ministra opieki społecznej w Warszawie. Ówczesny wojewoda poleski, człowiek podob­ no bezwzględny, zaskakuje samym już Drewniany rower Wasilija Iljuczuka. Ze zbiorów Muzeum Białoruskiego Polesia w Pińsku


16

Usypać góry. Historie z Polesia

W chacie nad Jeziorem Sporowskim, ok. 1934

stylem swego dokumentu: Gdyby Pan Minister zobaczył kiedy te straszne warunki życia dziesiątków tysięcy ludzi, na pewno skromna prośba moja byłaby uwzględnio­ na. Warunki te powodują częste katastrofy, położenia bez wyjścia, nieludzkie, nawet nie zwierzęce. (...) niespotykana nigdzie nędza (...) jedzących już od grudnia mieloną korę, korzonki i wjuny (...) nie dadzą się porównać z najbardziej upośledzoną nędzą wielkich i mniejszych ośrodków w państwie. Za dziesięć złotych więcej można zro­ bić na Polesiu, niż za sto złotych gdzie indziej. Więc proszę o tak niewielkie powięk­ szenie odnośnej dotacji*. Nic dziwnego, że Amerykanka jest poruszona, gdy mieszkańcy jednego z domów witają Rewieńską i ją chlebem i solą. Wśród rowerzystów, których liczyła na drogach, nie było Iljuczuka ze wsi Bogdanówka, ale mógł być dwudziestopięcioletni Józef Szymańczyk z Kosowa Poleskiego, fotograf samouk. Kręci się wokół Jeziora Sporowskiego w tym sa­ mym roku co Boyd. Jeździ po okolicy i fotografuje. Nauczył się tej sztuki od Bo­ rysa Kacena, żydowskiego emigranta z bolszewickiej Rosji, od niego też dostał aparat. Nad Jeziorem Sporowskim chciał zrobić zdjęcie rodzinne: takie ciekawe postacie tam były. I niespodziankę miałem, że nie zgadzali się na zrobienie zdjęcia.


Panna Boyd jedzie na Polesie

17

Bo jeżeli we wsi nigdy nie było fotografa, a tu zgłasza się fotograf i chce za darmo zrobić zdjęcie – to było bardzo podejrzane. Nie chcieli w obawie, że potem komor­ nik przyjdzie ściągać należności. A tam się bardzo bali komornika*. ­Szymańczyk poszedł więc do sołtysa, który zapewnił rodzinę, że fotografia komornikiem nie grozi. Wówczas dopiero mogłem wykonać to zdjęcie: siedzą na pryczy, z jednej stro­ ny młode małżeństwo, z drugiej małżeństwo starsze i w kołysce z wikliny buja się dziecko, oni kołyszą**. Józef Szymańczyk był wielkim dokumentalistą Polesia. Po wojnie ­zamieszkał w Kutnie. Został jego honorowym obywatelem. Kiedy mija się nad Jeziorem Sporowskim z Louise Boyd, ma już niezłą ­leicę, ale robi tylko małe odbitki. Nie ma powiększalnika. To kosztuje trzysta dolarów! s

Zawracamy z Witalem z drogi do Kudrycz. Już widać most na Pinie i skarpę, która stawała przed dawnymi podróżnika­ mi jak fantastyczna wizja na pustyni: białe kamienne miasto nad płaskim prze­ stworem. Dziś fatamorgana jest wyszczerbiona i zarośnięta. Najwspanialszy szczyt pińskiej skały, kościół Jezuitów, wysadzono w powietrze sześćdziesiąt lat temu, już po śmierci Stalina. Zieleń skrywa spiżowy pomnik Lenina, który po­ stawiono na zwolnionym miejscu. Jedziemy ostrożnie, oszczędzając samochód, na kraniec Pińska, do miasta blaszaków. Powinno być instalacją na wystawie sztuki albo dekoracją filmową, a pewnie niedługo pójdzie na złom, bo sprzeniewierza się ambitnej wizji mia­ sta, które stawia na beton i szkło. Jest zbudowane z setek garaży (mijamy bud­ kę pięćset siedemdziesiąt dwa) o dwuspadowych spiczastych dachach i masyw­ nych wrotach, na których trzymają się mocno kłódki, antaby, łańcuchy, zasuwy. Wszystkie blaszaki przylegają do siebie jak kamienice w średniowiecznym ­rynku i noszą barwy starego malarstwa: ugier, zieleń, czerwień zmieszaną z brązem, który dominuje, jak wszechobecna tu rdza. Miasto jest nie tylko garażem, ale i warsztatem. Zręczni kierowcy mogą wje­ chać na łuk ze starych szyn, by obejrzeć podwozie, ale zarośla chwastów zdra­ dzają, że niewielu się na to odważa. Przy wielu blaszakach trwa gorliwa praca – łatanie opon, regulacje zapłonu, obsuszanie zalanych świec, przedmuchiwanie gaźników, płoną małe ogniska, wymienia się rady, pożycza narzędzia, częstuje ogórkiem. Wital też coś ma – grzybki w marynacie. Zaraz się zabierze do repe­ racji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie korzystał z warsztatu, bo zedrą skórę, spartolą i jeszcze wymienią jakąś część na gorszą.


18

Usypać góry. Historie z Polesia

Zastanawiam się, czy packard Louise Boyd zmieściłby się w budzie Wita­ la. Nawet w większych miastach, w których jej proponowano garaż i klucz, au­ tomobil wystawał za drzwi i trzeba go było trzymać na podwórku. Gorzej, że brakowało wulkanizatorów. Kiedy Louise z Percym wjeżdżali do Polski, mieli ­cztery świeże opony i dwie zapasowe. Kiedy wyjeżdżali, wszystkie były zdarte do spodu. Percy załatał trzynaście dziur od hufnali w końskich podkowach za­ topionych w błocie na drogach. Ale przynajmniej bez kłopotu kupowali benzynę, i to całkiem niezłą. Wital mówi, że naprawa potrwa. Musimy odłożyć wyjazd do Kudrycz. s

Znalazłam limeryk o Louise Boyd*. Nieznany autor amerykański. Przetłu­ maczyłam dość wiernie: Pannie Boyd, damie nieubogiej, Niedźwiedzie schodziły z drogi, Bo gdy się składała do strzału, Czuły nagłą falę upału, A wolały raczej mróz srogi. Wizerunki panny Boyd intrygują – na każdym jest inna. Dwa robią szcze­ gólne wrażenie. Rok 1925: Louise Arner Boyd na chwi­ lę przed tym, nim złoży ukłon królowi Wielkiej Brytanii Jerzemu V. Na uroczystość przedstawie­ nia u dworu włożyła kosztowną suknię z jasnego jedwabiu, długą, ale odsłaniającą stopy w lśnią­ cych pantoflach. Głowę o krótkich włosach, ostrzyżonych w stylu lat dwudziestych – przy­ legających do głowy jak pilotka, ozdobiła dia­ demem, do którego przypięto delikatny welon. Spada on jak pył wodny na cięższy tren zwisający z ramion i układający się w fałdach na posadzce. Rok 1926: Louise Boyd, w bryczesach i weł­ nianej kurcie, w rogatej czapie, w wysokich sznurowanych butach, których cholewy opinają się na mocnych łydkach, stoi w objęciach białe­ Louise Arner Boyd go niedźwiedzia. Zwierzę pochyla ogromny łeb


Panna Boyd jedzie na Polesie

19

nad głową damy i kładzie na jej ramio­ nach puszyste łapy. Ma otwarty pysk i zwieszony ozór, jakby chciał pan­ nę Boyd polizać po głowie. Ona czuje się w tym uścisku i pod tą paszczą zu­ pełnie swobodnie. Dokładniejsze oglę­ dziny zdjęcia demaskują jednak niemi­ ły zabieg – od szyi niedźwiedzia ciągnie się w górę pionowa kreska. Zwierzę nie towarzyszy damie dobrowolnie, lecz jest zawieszone na haku, którego nie widać. To prawie pewne, że padło od kuli z długiej wąskiej strzelby, któ­ rą panna Boyd trzyma dłonią w gru­ bej rękawicy. To, że zabiła niedźwie­ dzia (podczas swej pierwszej wyprawy polarnej zastrzeliła ich jedenaście plus dwie białe foki), nie znaczy, że go nie darzy uczuciem. Miłość myśliwych do zwierzyny to nic nowego, ten etos jest żywy, zwłaszcza w krainie, do której panna Boyd wybierze się – jak wiemy – za osiem lat. Ona sama nie przewiduje jeszcze wyprawy do głuszy zwanej Po­ Panna Boyd w objęciach martwego lesiem, znajdującej się pod administra­ niedźwiedzia, 1926 cją Polski, lecz dość nieokreślonej pod względem narodowym. To obszar wiel­ kich polowań – książę Karol Radziwiłł, którego tamtejsze włości liczą sto pięć­ dziesiąt tysięcy hektarów (przed traktatem ryskim były większe o sto tysięcy), twierdzi, że należą do najlepszych terenów łowieckich na świecie. Panna Boyd nie przyjedzie jednak ze strzelbą. Ma zupełnie inne zamiary. s

Kim była, zanim przyjechała do Kudrycz? Wital też jest ciekaw. Rozmawiamy z sobą dwoma językami – ja po polsku, on po białorusku. Rozumie, jego dziadek był w polskim wojsku. Ja też rozu­ miem, zaczynam doceniać przymus rosyjskiego w moich latach szkolnych. On mi pokaże swoje znaleziska, ja mu opowiem, kim była Boyd.


20

Usypać góry. Historie z Polesia

A kim jest Wital Jaŭtuchowicz? Poznaliśmy się starą metodą podróżnych – podawania znajomych łańcuszkiem. Wiem, że skończył szkołę sportową i zaj­ muje się trudnymi chłopcami. Prostuje, że raczej rodziny są trudne, zaniedbane, niepełne, pijące. Chłopcy przychodzą na treningi, jest sala i sprzęt, godzina ćwi­ czeń, a potem rozmowa.  – O czym?  – O wszystkim, co się nawinie. Oni chcą rozmawiać. Siadają wokół, piją herbatę. Jest ich piętnastu, jeszcze prawie dzieci. Prowadzi to parę lat z różnymi grupami i nieźle mu idzie. Lepiej się uczą, zaczęli pomagać matkom. Paru już wyrosło z tych grup, ale chcą przychodzić, więc Wital zapropo­ nował im wolontariat. Bardzo się przydają, bo znają życie.  – Kto płaci za te zajęcia?  – Szwedzi. To ich program socjalny.  – Co na to miasto?  – To wspólny program. Szwedzi dogadali się z Pińskiem. Zbiory Witala leżą w dwóch przeszklonych szafach: krzemienne groty strzał, z ząbkami jak spod precyzyjnej frezarki, siekierki krzemienne i granitowe, noże przypominające kształtem płaskie rybki z łuską, skrobaczki jak maleńkie sierpy. Krzemień jest czasem jasny i przejrzysty jak alabaster. Wital często myśli o ludziach kamiennych – tak ich nazywa. Nie o tym, jakie mieli charaktery, bo jego zdaniem ludzie nie zmieniają się wiele; jacy byli, tacy są. Raczej myśli o tym, że żyli bez granic, wiz i paszportów. Czy oni wiedzieli, że są tacy wolni? Musieli mieć bardzo dużo cierpliwości, ale mieli też czas. Czy naprawdę go mieli? Żyli bardzo krótko. Jak mieścili swoje życie w tym krótkim czasie? A może on nie był taki krótki, bo robili tylko to, co podstawowe? Każ­ da myśl o nich wywołuje zaraz przeciwną myśl i dlatego tak trudno się od nich oderwać. Niedawno znalazł coś bardzo dziwnego. Zbierał grzyby koło wioski Mo­ łotkowicze, parę kilometrów na zachód od Pińska. Obok pracował traktor i to leżało prawie na wierzchu, mała kula krzemienna w kolorze ziemi. Przetarł ją i zobaczył, że wyryto na niej jakiś wizerunek, może to żółw, a może sowa. Był bardzo szczęśliwy. Pozwala mi wziąć tę kulę do ręki. Jest ciężka i gładka, przy­ jemnie ją trzymać. Zawiózł ją do Mińska, do specjalistów. Potwierdzili, że to dzieło ludzkie z epoki kamiennej, ale nie umieli powiedzieć nic więcej. s

Panna Boyd rzeczywiście nie była uboga. Jej cioteczni dziadkowie, dwudzie­ stoletni Seth Cook i jego rodzony brat, czternastoletni Dan, wyruszyli z Nowe­go


Panna Boyd jedzie na Polesie

21

Jorku na zachód na samym początku gorączki złota, w 1850 roku. Dotarli do San Francisco, a potem przez Przesmyk Panamski prosto na złotodajne kalifornijskie pola nad rzeką Yubą. Ojciec Louise John Franklin Boyd miał, jak Dan, czterna­ ście lat, gdy w 1856 roku opuścił swój rodzinny dom w Pensylwanii i wyruszył tą samą drogą. Sukces przyszedł dopiero po dwudziestu latach poszukiwań, nadziei, zawodów. W 1876 roku Boyd dowiedział się o zaniedbanych kopalniach w Bodie, małej wiosce na odległych wzgórzach wschodniej Kalifornii, blisko granicy z Ne­ vadą, i wraz z braćmi Cook założył kompanię, aby je kupić. Okazały się tak bogate, że cena jednej akcji kompanii skoczyła w ciągu paru miesięcy z pięćdziesięciu centów do pięćdziesięciu czterech dolarów. Bo­ die z małej osady zamieniło się w ponadpięciotysięczne miasto z wszystkim, co znamy z westernów. John Boyd ożenił się z córką rodzonej siostry Setha i Dana. Zamieszkali w San Rafael w hrabstwie Marin, nad zatoką San Francisco, w wiktoriańskiej re­ zydencji Maple Lawn. Z tego związku urodzili się Louise i jej dwaj bracia, Seth i John. Wszyscy troje buszowali po okolicy, polowali i jeździli konno, wieczora­ mi muzykowali. Rodzice byli gościnni, więc koło Maple Lawn zbudowali drugą siedzibę zwaną Gate House – Dom Bramny, aby było dosyć miejsca dla wszyst­ kich. To szczęście skończyło się nagle, Seth i Dan zachorowali i umarli rok po roku. Rodzice ofiarowali Gate House i otaczający go park miastu San Rafael, aby zachowało pamięć o chłopcach (dziś w domu jest Marin History Museum z pamiątkami po Louise Boyd). Sami zmarli kilkanaście lat później, także rok po roku. Louise została wyłączną właścicielką Maple Lawn i ogromnej, podwój­ nej fortuny. Nikt nie kontrolował jej życia. Mogła robić z pieniędzmi, co chciała. s

Ironiczny limeryk amerykański sławi pannę Boyd jako myśliwą, ale kiedy postanowiła odwiedzić Polskę, była już znana na świecie jako badaczka obsza­ rów polarnych, a przede wszystkim fundatorka jednej z wypraw poszukujących Amundsena w 1928 roku. Nawet Stefania Sempołowska w głośnej książce Na ratunek wspomina o tym geście. Wprawdzie według lewicowej Sempołowskiej wyczarterowanie przez Boyd żaglowca „Hobby” i zamiar opłynięcia nim Arktyki to wycieczka tury­ styczna zblazowanej wszystkimi rozrywkami milionerki*, lecz fakt, że Amery­ kanka zmieniła plany i oddała „Hobby” na potrzeby akcji ratunkowej, uznała za godny pochwały. W ramach tej akcji milionerka przemierza na „Hobby” dziesięć tysięcy mil i chociaż, jak wiadomo, poszukiwania kończą się fiaskiem, otrzymuje z rąk ­króla


22

Usypać góry. Historie z Polesia

Haakona Krzyż Kawalerski Orderu Świętego Olafa; jest pierwszą Amerykanką i trzecią na świecie kobietą, której nadano to najwyższe odznaczenie królestwa Norwegii. Od tej pory traktuje podróże polarne bardzo poważnie. Teraz prawdopo­ dobnie nie zrobiłaby już sobie fotografii w objęciach martwego niedźwiedzia. Od dawna kieruje temperament nie w stronę ekstrawagancji i przygody, ale ba­ dań przyrodniczych i etnograficznych. Czarteruje statek „Veslecari”, zaprasza na niego badaczy i wyposaża ich w odpowiedni ekwipunek. Organizuje czte­ ry ekspedycje. Znoszą mróz, ciemności i wiatr i gorączkowo pracują, by zdążyć, nim lody uwiężą statek. Gromadzą okazy, obserwacje meteorologiczne i przyrodnicze. Louise dużo fotografuje. Zdjęcia pomogą Amerykańskiemu Towarzystwu Geograficznemu opracować nowe mapy badanych terenów. Jeden z fiordów otrzymuje ­oficjalną nazwę Weisboydlund, Ląd Panny Boyd. A lodowiec łączący się z fiordem – ­Louise Glacier, Lodowiec Louise. Louise Boyd używa kodaka o wytrzymałej metalowej konstrukcji przysto­ sowanej do warunków arktycznych. Później sprzedaje ten aparat swemu rodako­ wi, wielkiemu artyście fotografii Anselowi Adamsowi; jego pejzaże są wystawiane w największych muzeach świata. s

W 1934 roku, kiedy Louise Boyd przekracza granicę Polski, ma ­czterdzieści siedem lat. Jeśli dziennikarze chętnie ją nazywają Królową Lodu, to pewnie i dla­ tego, że jest ciągle (i do końca życia) panną i nigdy się z nikim nie wiąże. Cią­ gle sama decyduje o swoich planach. Mieści się w nich dobrze udział w Mię­ dzynarodowym Kongresie Geograficznym, w sierpniu w Warszawie. Deleguje ją rząd Stanów Zjednoczonych i Amerykańskie Towarzystwo Geograficzne. Przy tej okazji Boyd wytycza sobie ogromną trzymiesięczną trasę przez Polskę – od sierpnia do października – i starannie się do niej przygotowuje. W części tej podróży (Prusy Wschodnie i Gdańsk) towarzyszy jej dr Isaiah Bowman, od prawie dwudziestu lat dyrektor Towarzystwa, doradca prezyden­ ta Wilsona do spraw terytoriów, uczestnik konferencji wersalskiej w 1919 roku; popierał na niej stanowisko polskie. Otwiera kongres, na który zjechali uczeni z trzydziestu sześciu państw i na którym wystawiono najbardziej reprezentatywny – jak ocenia – zbiór map przy­ gotowany przez czterdzieści organizacji zajmujących się kartografią w dwudzie­ stu pięciu państwach. My wszyscy – mówi – dzielimy uzależnienie od map, to ­symbol naszego zawodu. Każdy geograf pragnie mieć swój udział w mapie świata*.


Panna Boyd jedzie na Polesie

23

Mapa, nad którą Bowman pracował w Wersalu, niedługo zostanie podarta. Nikt jeszcze tego nie wie, więc kolejne zdanie mówcy może się wydawać pate­ tyczne: Człowiek ma poczucie swych mocy, ale nie rozwinął ich w pełni. Jest ­ciągle amatorem w kierowaniu swym losem*. s

Uczestnicy kongresu udzielają pannie Boyd rad i informacji, pomagają w po­ dróży. Doktor Walenty Winid z uniwersytetu w Poznaniu opowiada jej o znacze­ niu Kanału Bydgoskiego zbudowanego w osiemnastym wieku, ważnego dla go­ spodarki Polski i Prus, tak jak ważne dla Polski i Polesia były kanały ­Królewski i Ogińskiego. A przewodnikami po trasach poleskich, które ją najbardziej fra­ pują, są dr Wanda Rewieńska z uniwersytetu wileńskiego i dr Stanisław Gorzu­ chowski, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, po studiach w Warszawie i Wilnie, a także w Instytucie Kolonialnym w Paryżu i Algierze. Oboje specjali­ zują się w geografii politycznej. Środowisko naukowe przepowiada obojgu pięk­ ne kariery. Ona ma poza tym pasje społeczne, uzyskała przed paru laty stopień harcmistrzyni. On brał udział w wojnie z bolszewikami, był w Polskiej Partii ­Socjalistycznej, ale po 1924 roku już do niej nie należy**. Louise Boyd nie tylko przygotowuje się pilnie z historii, gospodarki i etno­ grafii Polesia, ale także szykuje starannie nowy sprzęt strzelniczy. Zwierza się, że podróżnik, który chce przywieźć z wyprawy jak najlepsze zdjęcia, nieustan­ nie się trapi. Jeden aparat nie może podołać różnorodnym tematom i sytuacjom. Zawsze chciała mieć dwa, jeden na szybkie strzały i drugi, z dobrą ­głębią, do od­ ległych scen. Zabiera więc do Polski aparat Folmer Graflex Model „D” z obiek­ tywem Zeissa F/4.5, doskonały do podstawowej pracy, zwłaszcza zbliżeń, a także do ruchu na drogach i szlakach wodnych. Do obserwacji życia w gospo­ darstwach bierze trójnóg i aparat z wolniejszym obiektywem Folmer Graphlex Speed Graphic. Ten się jednak niezupełnie sprawdza, bo ludzie są tutaj bardzo ciekawi, nie tylko dzieci, ale i dorośli, i nie wytrzymują czasu ekspozycji. Stwierdza, że światło we wszystkich częściach Polski w sierpniu, wrześniu i październiku jest wystarczające dla obiektywu Zeissa F/4.5 do zbliżeń i Georz Dagor F/6.8 do większych dystansów. W większości północnych krajów Euro­ py w tych samych miesiącach potrzebowała często mocniejszych obiektywów. Ma jednak kłopot z odbitkami. Nawet w najlepszych laboratoriach Warszawy i Krako­ wa prace wykonywane są tak nieuważnie, że w końcu wysyła wszystkie swoje filmy do Stanów bez wywołania. Ale zaopatrzenie w błony jest dobre. Superczuły pan­ chromatyczny film Eastmana, którego głównie używa, jest w większych miastach dostępny bez kłopotu, a w razie czego zawsze się znajdzie doskonały Gevaert.


24

Usypać góry. Historie z Polesia

Trzymiesięczna trasa panny Boyd przez Polskę obejmuje kilkadziesiąt miast od Wybrzeża po Karpaty, od Śląska po Kresy Wschodnie. Na Polesie przyjeżdża dwudziestego dziewiątego września i – jak planowała – zakłada w Pińsku bazę wypadową do przysiółków i wiosek, które bardziej ją interesują niż gęsto wtedy rozsiane dwory i pałace. Jej dziadkowie byli pionierami, sama jest pionierką, po­ ciąga ją przestrzeń, której jeszcze nie zna, a bogactwo nie przeszkadza jej my­ śleć demokratycznie. s

Możemy wrócić z Witalem na drogę do Kudrycz. Zabrałam z sobą Poleskie archiwum, niezwykłą księgę Wiaczesława ­Werenicza. Informacje zawarte w tym dziele są spisane w różnych językach – po ­rosyjsku, po białorusku i w miejscowych dialektach, czasem łacinką, czasem ­cyrylicą. Kudrycze omówiono na czterech stronicach. Werenicz, znany białoruski języ­ koznawca i członek Polskiej Akademii Umiejętności, odwiedzał wieś w maju 1981 roku, czterdzieści siedem lat po pannie Boyd, ale bez żadnego związku z jej wyprawą. Zapisał wtedy między innymi, że w latach 1939–1940 Kudrycze miały sto dwadzieścia chat. Wieś się wyludnia. Trzydzieści rodzin wyjechało do Kazach­ stanu. Co to znaczy „wyjechało”? Werenicz nie rozwija tego tematu. To raczej nie była zsyłka, lecz „czyn”, akcja chruszczowowska: ludzie z całego Związ­ ku Radzieckiego mieli przekształcać ogromne stepy w pola pszenicy. Miasto Akmolińsk (wcześniej i dzisiaj Astana) przemianowano w 1961 roku na Celino­ grad, od słowa celina – calizna, nowizna, czyli ziemia uprawiana po raz pierwszy. Dwadzieścia lat temu – notuje dalej Werenicz – cerkiew zamieniono na sklep. Spisuje rodziny zamieszkałe w Kudryczach i ich miejscowe przezwiska: Muhy, Końky, Machnowcy... Przytacza nazwy dziesięciu części wioski, na przy­ kład Łesok, Ostrovok, Hrušečky, i nazwy wód – jezior i jeziorek. Są wśród nich: jezioro Žyd, Čerpało i Błudne. Wymienia nazwiska i daty urodzenia (od 1893 do 1935) czterech kołchoźników (trzech na emeryturze, jeden niepiśmienny), któ­ rzy udzielali mu informacji. Najwięcej miejsca w opisie Kudrycz zajmują nazwy stu czternastu uroczysk: Nahaty, Dylony, Hrušovno, Łahvycy, Pałyčok... Na bagnach nie można wyty­ czyć ścieżek, miejsca trzeba było wiązać z przyrodą, wydarzeniem, jakimś wie­ rzeniem czy prawem własności. Te imiona wyglądają dzisiaj jak szyfr, ale dla językoznawców, historyków, etnografów, przyrodników, archeologów, genealo­ gów, którzy umieją go łamać, składają się na wielką księgę wiadomości. Poleskie archiwum jest zbiorem danych, komentarz pojawia się rzadko. Tu jest. Według Werenicza, który w nim opisał sto czterdzieści osad, wiosek,


Panna Boyd jedzie na Polesie

25

przysiółków, Kudrycze są esencją wsi poleskiej: poleska mozaika rozlanych wód i strumieni, poleskie budownictwo, poleskie płoty uplecione z łozy, poleskie łodzie – czajki i duby, poleska odzież, poleskie obyczaje. To wszystko czter­ dzieści siedem lat wcześniej, w 1934 roku, było prawdziwsze i wyrazistsze; nic dziwnego, że przewodnicy po Polsce skierowali tam pannę Boyd. Długa i wąska ­uliczka – pisze dalej Werenicz – jest klubem wioski, mężczyźni i kobiety przy­ siadają tu, by odpocząć, pogadać, napić się wódki. Są chłopscy, familiarni, róż­ ni jak wszędzie, ale na ogół życzliwi. Najważniejszy temat: kopiejka. Pojawił się nowy sposób zarabiania, wczesna uprawa ogórków i pomidorów, ciepło idzie z kotłów. Dawniej ludzie zajmowali się rolnictwem, hodowlą, rybactwem. Czaj­ ki i duby robili sami. Regularnego rybołówstwa nie ma, wszyscy kłusują. Wieś się wyludnia, młodzież wyjeżdża do Pińska. Ciągle jednak – twierdzi Werenicz w 1981 roku – można by tu zrobić film o dawnym Polesiu. s

Droga do Kudrycz kończy się przed wioską, a potem ostro skręca na południe.  – Uciekła – ocenia Wital. Dalej nie da się jechać. Grząsko. Wital wzuwa gumiaki. Zabrał i dla mnie. Tam gdzie droga dochodzi i skąd ucieka, wydeptano i wyjeżdżono błot­ nisty placyk. Widać z niego tylko jedną chałupę, za płotem, w zachwaszczo­ nym ogródku, żółtą jak niedawno mijane pole rzepaku, z dwiema tablicami przy drzwiach. Na większej napisano: „Dom usług socjalnych”, na mniejszej: „Was obsługuje sklep samochodowy, poniedziałek, czwartek, 12.20–13.20”. Chatki strzeże potężna zasuwa zamknięta na wątłą zieloną kłódkę. Dwie schludne kobiety w walonkach siedzące przed domem nie mają poję­ cia, kiedy bywa otwarty. Przyszły, bo chciały zrobić zakupy w sklepie samocho­ dowym, ale ktoś powiedział, że ławki dzisiaj nie będzie, bo złamała oś. I musi to być prawda, bo ciągle jej nie ma. Ławka to mały sklepik albo stragan spożywczy. Kiedy samochód dostawczy opuszcza klapę, zamienia się w ławkę. Pytamy, którędy do wioski. Gdzie jest ulica (ta, którą opisał Werenicz)? Pa­ trzą po sobie zdezorientowane. Pytamy, ile domów jest we wsi. Teraz one pytają:  – Żywych czy martwych? Żywych, w których ktoś mieszka.  – Osiem chyba będzie. Policzyły na palcach i potwierdziły. A ilu jest ludzi? Mężczyzn, kobiet.


26

Usypać góry. Historie z Polesia

Kudrycze. Przed domem usług socjalnych

– Ludzi będzie dwunastu. Same kobiety. Stare jak my. – Nie były zgodne, porozumiały się i uzupełniły: – Ale z nimi synów będzie ze trzech. A młodzież? Spojrzały na nas z wyrzutem, a potem zaczęły chichotać.  – Jaka młodzież? Jaka? Wyjaśniły, że starych mężczyzn nie ma, bo mężczyzna szybciej umiera, a wszystko, co młodsze, wyjechało do miasta, tych trzech synów też, ale im się nie udało w mieście, mało robili, wódkę lubili, i przyjechali do matek, bo mat­ ka nie przegoni tak jak żona. Matki pracowały w kołchozie, są zaopatrzone. Ci, którzy się nie rozpili, nigdy tu nie wrócą i nawet nie chcą odwiedzić. Jak tu się żyje?  – Żyć można – powiedziały pogodnie. – Ławki dzisiaj nie ma, ale przyjedzie, wszystko można kupić. Chleb, mąkę, sól, cukier, makaron, olej i śmietanę. A jak chcesz cukierków, to możesz zamówić, przywiozą. Jest drewno na opał, tych starych płotów tu nie brak. s


Panna Boyd jedzie na Polesie

27

Poszliśmy błotnistą, koślawą drogą, między kępami drzew i ­śmietniskami, po­ szukać żywego domu i po chwili rzeczywiście zobaczyliśmy coś żywego: niebie­ ski krzyż prawosławny otoczony niebieskim płotkiem, stary, spękany i chwiej­ ny, ale umocniony. Opiekunki krzyża uwiązały do jego ramion kolorowe wstążki i związały je z poprzeczną belką ogrodzenia, tworząc dekorację, lekką i wesołą. Krzyż dźwiga dwie ikony w drewnianych zszarzałych ramach, też pieczołowicie chronione: przyczepiono nad nimi blaszany daszek i otulono trzema ­ręcznikami, tak jednak, by nie zasłaniać świętych wizerunków. Ręczniki są pokryte wzorem fabrycznym imitującym tradycyjny haft i dodatkowo ozdobione kokardami, żół­ tymi, czerwonymi, pomarańczowymi i lila, a płotek tonie w wiązankach kwia­ tów – żywych i sztucznych. Dalej jednak wszystko było już szare. Mijaliśmy chaty z osuwającymi się strzechami i gniazdami bocianimi, omszałe i opuszczone, ze zbutwiałymi firan­ kami w oknach, labirynty chylących się płotów, puste dziurawe stodoły o ­szeroko, i na zawsze, otwartych wrotach, ule zatopione w chwastach, niewielkie rozle­ wiska. Wreszcie zobaczyliśmy poletko kartofli, na którym pracowała kobieta z motyką, i w tej samej chwili lunął nagły deszcz. Uciekła do domu, ale wyjrza­ ła i zawołała, żebyśmy weszli. Była energiczna i niestara, miała pewnie około ­sześćdziesięciu lat, i zachowywała się z miejską swobodą. Kuchnia, do której nas zaprosiła, była pełna pustych słoików, pudeł, wiader i szmat. Pomiędzy kuchnią a drugą, zamkniętą izbą stał wysoki piec ulepiony z gliny. Powiedziała nam, że domek należał do rodziców, którzy pomarli. Nikt w nim już nie mieszka. Ona, mąż, dzieci i wnuki mieszkają w Pińsku. Ona jest na emeryturze, ma czas, przyjeżdża tutaj uprawiać warzywa, żeby pomóc rodzi­ nie. Czasem tylko tu przenocuje, a czasem parę dni pobędzie. Dzieci i wnuki nie chcą tu przyjeżdżać. W mieście mają wygodniej. Co tu będą robić? s

Obok fotografii bochenka upieczonego na liściu kapusty Louise Boyd za­ mieściła w Polish Countrysides trzy inne zdjęcia z Kudrycz: chaty z gniazdem bocianim, przed którą suszy się len, rybaka w wysokim kapeluszu i jego żony przy stosie chrustu, bosej kobiety kołyszącej niemowlę w koszyku zawieszonym na sznurach; dziecko ma na głowie czapkę zachodzącą na oczy (chustka na głowie kobiety też jej zachodzi na oczy). Takich tematów nie ma tu już dzisiaj, bo nie ma lnu, małżeństw ani niemowląt. Deszcz ustał, poszliśmy dalej szukać żywych domów. Ktoś obserwował nas przez okienko. Psy były łagodne i przymilne. Gospodarz, który wyszedł przed


28

Usypać góry. Historie z Polesia

próg, natychmiast powiedział, że nie ma czasu, i skierował nas do następnej cha­ łupy, dużej, z gankiem, gdzie rzeczywiście otworzył drzwi masywny mężczy­ zna i bez wahania wpuścił do środka. Przeszliśmy przez bardzo obszerną kuch­ nię z piecem, wokół którego poniewierały się szufle, polana, leżały kupy popiołu i różne odpadki, do jeszcze większej izby, z czterema posłaniami, stołem i ­szafą. Na łóżku przy piecu leżała pod kołdrą stara kobieta. Poruszyła się i zapytała o coś, ale mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Wyjaśnił nam, że to jego matka, ma osiemdziesiąt cztery lata, jest prawie głucha i ślepa. On się nią opiekuje w le­ cie, a w zimie zabiera do siebie, do Pińska. Kobieta obróciła się do ściany i ucichła. Powiedział, że w zeszłym roku matka nie chciała jechać do miasta i on całą zimę tu siedział. Były wielkie śniegi, ale Łukaszenka ciągle czyścił drogę. Ławka przyjeżdżała jak w lecie, dwa razy w tygodniu. Drogę zbudowano w czasie pierestrojki. Gdyby sowiecka władza potrwała dłużej, droga byłaby asfaltowa, bo już zapadło postanowienie, ale pierestrojka wszystko pomieszała. Za komunizmu osiem godzin człowiek pracował, zrobił swoje i mógł odpocząć. Wszystko było taniej. Może i deficyt towarów był, ale – zamyślił się – rodzice nas nie utrzymywali, jak teraz bywa.  – Mój ojciec miał w kołchozie dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, a ja na sty­ pendium w Pińsku dostawałem siedemdziesiąt pięć. Skończył szkołę budowlaną przy ulicy Rewolucyjnej, uczyli tam dźwigo­ wych, malarzy, sztukatorów. Według niego, w Kudryczach jest więcej żywych domów niż osiem. Naliczył dwanaście. Ale być może liczył ludzi, nie domy. Matka gospodarza poruszyła się i poprawiła kołdrę. Zapytaliśmy o lekarza. Gospodarz powiedział z dumą, że izba, w której siedzimy, jest czymś w rodza­ ju punktu lekarskiego. Raz na miesiąc przyjeżdża do wsi terapeutka (nie umiał określić, czy to lekarka, pielęgniarka czy felczerka), wtedy w tej izbie schodzą się ludzie, ona ich kolejno słucha i ogląda, a potem doradza. Przeczytaliśmy gospodarzowi nazwiska kudryczan z Poleskiego archiwum. Ucieszył się. Wymieniony przez Werenicza Ofientij Muha był jego prapradziad­ kiem. Wnuk Ofientija Konstantin wyjechał do Kazachstanu. Zapytałam, czy dobrowolnie.  – Nie, wysłany. Wysłany czy zesłany?  – Wysłany... Wysyłali tych, co w czasie wojny byli w Niemczech na robotach i wrócili do domów. Wrócił z Kazachstanu?  – Nie wrócił.


Panna Boyd jedzie na Polesie

29

Matka gospodarza a córka Konstantina, leżąca w łóżku przy piecu, przy­ czepiła pod powałą zdjęcie ojca z wielkimi czarnymi wąsami. Wisi obok ikon i ­zegara, który jest wielokrotnym powiększeniem zegarka ręcznego, razem z bransoletą. Co do uroczysk, gospodarz zapewnił, że zna ich dziesiątki i że te nazwy ­nadal się przydają, kiedy trzeba wyciągnąć łódki przy wielkiej wodzie. ­Każdy żywy dom musi mieć łódkę, bo na jesieni bywają silne roztopy. Urodził się w Kudryczach i dobrze pamięta, jak przed melioracją płynęło się do Pińska sta­ teczkiem parowym „Witebsk”. Najpierw Jasiołdą, potem Prypecią i wreszcie Piną, cztery godziny w jedną stronę. Kiedy woda była wysoka, stateczek wpły­ wał do środka wioski. Jego dom leży w części Kudrycz zwanej Somynie. Było tu kiedyś dwadzieś­ cia gospodarstw. s

Chciałam się dowiedzieć, czy przyjeżdżają tu czasem turyści. Zdjęcia z Kudrycz – niebieskie chaty, przestwór wody, bociany na gniazdach – ciągle się ukazują w białoruskich albumach jako wzorzec poleskiego piękna.

Ta chata w Kudryczach ciągle jeszcze żyje


30

Usypać góry. Historie z Polesia

Wskazano mi metalową bramę przypominającą wrota do garaży w miastecz­ ku blaszaków, a nad nią frymuśny szczycik drewnianego budynku. Ani w bramie, ani w ogrodzeniu nie było szczeliny, przez którą by można zajrzeć na podwórko. Było to gospodarstwo agroturystyczne, reklamowane jako inicjatywa, która uszczęśliwi turystów i wioskę. Wlazłam na stertę starych desek leżących przy bramie i zajrzałam za płot. Gospodarstwo było zupełnie puste. Rustykalny domek nie miał nic wspólnego z przepięknymi chatami Kudrycz. Trawę na podwórku gładko wykoszono, na środku ustawiono jako dekorację stary wóz z dyszlem. Nikt z mieszkańców wioski nie pracował w tym gospodarstwie. Powiedzieli, że przyjeżdżają tu czasem goście, Białorusini, Polacy, Niemcy, i wtedy wiozą bu­ fet z sobą. Po wsi nie chodzą, co tu zobaczą? Siedzą za płotem. Mają tam salę bankietową i jest gdzie spać po bankiecie. Kupują coś we wsi?  – A czy my mamy co do sprzedania? s

W dziele Polish Countrysides, dedykowanym pamięci swych braci Setha i Johna, Louise zamieściła podziękowanie dla Wandy Rewieńskiej, Walentego Winida i Stanisława Gorzuchowskiego (jego esej o polskiej wsi uzupełnia opiso­ wą część książki): Ci uczeni oddali mi nieocenioną przysługę. Ich wiedza o ­kraju umożliwiła mi ujrzenie i zrozumienie tego, co mogło być ukryte nawet przed pol­ skimi podróżnikami niemającymi tak doskonałych przewodników. (...) Nigdzie nie czułam się tu jak cudzoziemka, w obcym kraju. Wiadomości, fotografie, mapy przywiezione przez pannę Boyd z wypraw arktycznych i z podróży po Polsce przydały się podczas drugiej wojny świa­ towej. Rząd Stanów Zjednoczonych zainteresował się zwłaszcza rezultatami jej ostatnich ekspedycji polarnych w 1937 i 1938 roku. Uznał je widocznie za strategiczne i wstrzymał druk poświęconej im książki The Coast of Northeast Greenland (Północno-wschodnie wybrzeże Grenlandii). Mogła ją ogłosić do­ piero w 1948 roku. Tuż przed wojną, gdy Louise Arner Boyd płynie na Grenlandię, Stanisław Gorzuchowski zdobywa osiem szczytów masywu Ruwenzori w Ugandzie. Wy­ prawa wygląda na sportową, ale ma także inne znaczenie – uczony interesuje się geografią kolonialną i antropologią. Zapytałam kustosza Marin History Museum, czy zachowała się korespon­ dencja panny Boyd z trojgiem polskich geografów.


Panna Boyd jedzie na Polesie

31

– Wiemy tylko – odpowiedział – że Louise Boyd wysłała im egzemplarze Po­ lish Countrysides i są listy od nich z podziękowaniami za tę przesyłkę. W 1948 roku żadne z nich już nie żyło. Wanda Rewieńska, która organizo­ wała fałszywe dokumenty dla Żydów, ginie w 1942 roku podczas masowej egze­ kucji w Ponarach*. Walenty Winid, aresztowany w 1943 roku za udział w tajnym nauczaniu, umiera w Auschwitz w styczniu 1945 roku, w przeddzień wyzwo­ lenia obozu. Stanisław Gorzuchowski przeżywa wojnę i powstanie warszaw­ skie. W 1946 roku pracuje w mieszanej komisji polsko-radzieckiej wytyczającej wschodnią granicę Polski. Ma dostęp do tajnych dokumentów i może się poru­ szać w strefie przygranicznej. Należy do organizacji niepodległościowej Wol­ ność i Niezawisłość, nie wie, że od jakiegoś czasu jest obserwowany. ­Stalinowski sąd skazuje go na pięć lat więzienia. Senat, rektor, studenci Uniwersytetu Łódz­ kiego piszą do Bieruta w jego obronie, bez skutku. Umiera w więzieniu we Wronkach w 1948 roku. s

W 1952 roku Louise Boyd dobudowała z jednej strony wiktoriańskiego domu rodzinnego w San Rafael wielką bibliotekę, w której zgromadziła mapy i przedmioty z wypraw, a z drugiej – salę jadalną na czterdzieści osób. Nowy przeszklony pokój karciany otwierał widok na tarasy ogrodu z rzadkimi rośli­ nami sprowadzanymi z różnych krajów świata; dbał o nie od pięćdziesięciu lat Chińczyk Ah Sing. Królowały tam kamelie, ich kolekcja uważana była przez go­ ści za najwspanialszą na zachodzie Stanów. Podziwiano miłość panny Boyd do roślin i do muzyki. Kiedy wielka jodła koło budynku straży pożarnej w San Ra­ fael zaczęła tam przeszkadzać, Louise wymogła, by ją przesadzono. Wspierała balet i orkiestrę symfoniczną w San Francisco i pojawiała się na koncertach z ka­ meliami we włosach. Co roku urządzała w domu i ogrodzie wielkie przyjęcie gwiazdkowe dla przyjaciół i sąsiadów. Ostatnią wyprawę, w 1955 roku, poświęciła Arktyce. Tym razem była to po­ dróż powietrzna. Podczas żadnej z dotychczasowych ekspedycji Louise Boyd nie zbliżyła się do bieguna południowego bardziej niż na trzysta kilometrów. Nie jest już tak bogata jak wtedy, gdy wynajęła żaglowiec „Hobby”, najpierw dla hobby, a potem by skierować go na ratunek Amundsenowi. Żyła zbyt wystaw­ nie. Stać ją jednak jeszcze na wyczarterowanie samolotu DC4, w którego zało­ dze znajdzie się znany pionier awiacji Thor Solberg. Sześćdziesięcioośmioletnia Louise Boyd patrzy więc z góry – jako pierwsza kobieta – na niewidoczny, lecz tak dla niej ważny punkt globu. Jest także pierwszą osobą na świecie, która prze­ latuje nad biegunem za własne pieniądze.


32

Usypać góry. Historie z Polesia

Parę lat później robi jakąś pomyłkę inwestycyjną i traci fortunę. Musi sprze­ dać rezydencję Maple Lawn; porcelana i meble idą na aukcję. Ostatnie dni spę­ dza w domu opieki. Umiera, mając osiemdziesiąt pięć lat. Przed śmiercią prosi przyjaciół, by rozsypali jej prochy nad biegunem północnym. To drogi lot. Nie wiadomo, czy prośba została spełniona. Każdemu to, co mu się mniej należy: Owidiuszowi – śnieg, pannie Boyd – tęsknota do śniegu.


Spis treści s Panna Boyd jedzie na Polesie  . . . . . . . . . . . . . . . . Trzeci grzech  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O hołdownikach i przeciwnikach kołtuna  . . . . . . . . . Wsi spokojna  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O, samotna szczęśliwości  . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dobry i zły pan  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mona Liza z Motola  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Najpiękniejsza jest noc bez księżyca  . . . . . . . . . . . . Z Olman do Olman  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zapomniane flotylle  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wszyscy święci  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dwadzieścia świec  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przedmioty książęcego życia  . . . . . . . . . . . . . . . . O kochanych zwierzętach  . . . . . . . . . . . . . . . . . . Napoleon, a nie Bonapart  . . . . . . . . . . . . . . . . . . Klomb cadyka  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Maria z Północy  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Uładzimir Lankiewicz: Ffynnon Garw  . . . . . . . . . . .

9 33 51 55 59 85 115 137 167 171 203 233 237 263 267 289 329 351

Podziękowania  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kto, gdzie i kiedy  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przypisy  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Indeks osób . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Indeks nazw geograficznych . . . . . . . . . . . . . . . . . Spis ilustracji zamieszczonych w książce  . . . . . . . . . .

353 355 363 378 389 397



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.