Polacy w slumsach Rio de Janeiro Źródło: Marcin Szczepanski 18.12.2006.
Nakarmić głodnego Biała wieża kościoła poznaczona jest kulami. Niektóre dziury mają wielkość dłoni. Jesteśmy w strefie wojny. Ruchliwa ulica obok to linia frontu. Biegają po niej ciemnoskóre dzieciaki. Obok kościoła szkoła, której patronuje dwoje Polaków. Powyżej, na dachach domów żołnierze dwóch mafii narkotykowych mierzą się nawzajem czujnym wzrokiem.
Adam Kowalik wcale nie chciał pracować w dzielnicy nędzy. Przyjeżdzając do Brazylii chciał służyć ludziom i Bogu. Ale co do zbawiania świata od nędzy to złudzeń dużych nie miał. Przeciętna parafia, zwykli ludzie, czas na studia – to były aspiracje księdza Kowalika. Traf chciał, że po drodze z lotniska trafił do parafii prowadzonej przez innego pallotyna – księdza Stawickiego. Ksiądz Stawicki właśnie przenosił się do Niteroi, bogatej dzielnicy na przedmieściach Rio. Kowalikowi zaproponowano starą parafię Stawickiego – Maré. „Pomyślałem, że jak Bóg chce bym tu został to zostanę na jakiś czas” – wspomina ksiądz Adam. Siedem lat później Kowalik do perfekcji opanował sztukę przeżycia w slumsach, gdzie codziennie od kul ginie kilka osób. Nie tylko jeszcze żyje, ale na dodatek organizuje pomoc charytatywną, zasiada w sądzie kościelnym, pisze i tłumaczy traktaty z prawa kościelnego i patronuje szkołę przy parafii.
Agnieszka Balut w Polsce pracowała w telewizyjnych Wiadomościach, w programach publicystycznych i kulturalnych. Dziennikarstwo skończyła z najlepszą lokatą na roku. Zrobiła też magisterkę z biologii. Pracowita, inteligentna, wrażliwa. Świetnie maluje. Do Brazylii trafiła 6 lat temu. To miała być taka ucieczka z Polski, odpoczynek od spraw osobistych. W Rio de Janeiro postanowiła wrócić na uczelnie. Znów dziennikarstwo, specjalizacja w mediach wizualnych. Jednocześnie wkuwanie portugalskiego. I znów jedna z najlepszych na roku. Nie było łatwo. Brazylijczycy nie dopuszczą obcych do produkcji informacji. Agnieszka przeszła do produkcji niezależnych. Dziś pisze scenariusze po portugalsku i robi filmy
dokumentalne. Bierze udział w wystawach malarstwa -indywidualnych i zbiorowych. Przygoda z Maré zaczęła się dla niej pięć lat temu. Ale zacięcie charytatywne miała od zawsze. Przyszło razem z genami. Ojciec adwokat jeździł po Podlasiu pomagać ludziom. Babcia zapraszała biedne dzieci do domu na obiad. - To była świadoma decyzja, jeszcze w Polsce pomagałam różnym fundacjom. Ale trzeba też realizować się zawodowo. Zresztą tylko poprzez moje kontakty zawodowe mogę dziś pomagać biednym – Agnieszka kursuje pomiędzy mieszkaniem w centrum Rio a slumsami na przedmieściach. Kilka razy jej samochód znalazł się na linii ognia. To handlarze narkotyków strzelali do siebie z poboczy autostrady. Kościół jest na skraju slumsów. Z autostrady idzie się dziurawą, błotnistą drogą wzdłuż magazynów, nieotynkowanych domów i sklepików. Tu jest jeszcze w miarę bezpiecznie. Właściele magazynów i składowisk płacą haracz handlarzom narkotyków „za ochronę”. Piekło zaczyna się dalej. Pojedziemy tam z rana, bo wtedy żołnierze mafii jeszcze śpią. Ale najpierw wycieczka do nowej kaplicy, z której rozpościera się piękny widok na całe Maré. Maré to po portugalsku fala przypływu oceanu. 30 lat temu stały tu jeszcze domy na palach. Przypływy i odpływy słonej wody znaczyły poziom śmieci, które pokrywały powierzchnię bagna. Dodajmy do tego duchotę brazylijskiego lata i mamy idealne warunki rozwoju wszelakich tropikalnych chorób. Dziś próżno szukać palafitas czyli chałup na palach, mimo to sytuacja w Maré dużo lepsza nie jest. Prawie nie ma tu ośrodków zdrowia. Większość rodzin żyje z dnia na dzień. Wiele jest na ty z głodem. W 38 tysiącach, wybudowanych własnym kunsztem domach żyje tu ponad 130 tysięcy ludzi. To nieco ponad 2 procent wszystkich mieszkańców Rio de Janeiro. Po przecinających się pod kątem prostym ulicach biegają tu chmary dzieciaków. 70 procent z nich nie skończy szkoły. Handlarze narkotyków przyjmują do pracy już w wieku 10 czy 11 lat. Nawet nie trzeba być w stanie udzwignąć karabin. Dzieciaki zaczynają jako czujki (olheiros). Kontrolują wjazdy do wspólnoty (comunidade) i inne strategiczne pozycje. W przypadku ataku policji lub konkurencyjnego gangu, odpalają sztuczne ognie. Również sztuczne ognie, choć o innym natężeniu, znaczą moment kiedy do faweli wjeżdża świeża dostawa kokainy i marihuany. Zapach palonej marihuany w faweli to często znak, że obok znajduję się boca de fumo czyli punkt sprzedaży narkotyków.
Specjalizacja w mafii jest znaczna. Kobiety, które pakują działki kokainy to endoladores. Odrobine starsi chłopcy, którzy donoszą zamówiony materiał klientom poza fawelą to aviões czyli samoloty. Ci co sprzedają na ulicach faweli to vapores. Nastolatki, którzy patrolują okolicę z widocznymi karabinami i pistoletami to seguranças. Ci którzy uczestniczą w walkach gangów to soldadões czyli żołnierze. Powyżej znajdują się szefowie poszczególnych punktów sprzedaży czyli gerente de boca. Jedna fawela może mieć do 20-stu bocas. Jeszcze wyżej są menadżerowie marihuany (gerente de maconha), menedżerowie kokainy (gerente de cocaina) i zwierzchnicy żołnierzy (gerente de seguranças). Na czele jednej lub kilku faweli stoi dono, zazwyczaj nie mieszka on w faweli, mimo to sprawuje całowitą kontrolę nad swoim terytorium, jest panem życia i śmierci nie tylko osób zaangażowanych w handel, ale i wszystkich mieszkańców faweli. Drabina nie kończy się na donos. Powyżej nich są prawdziwe rekiny. Osoby na najwyższych szczeblach polityki w Brazylii, których nazwiska nigdy nie pojawiają się w prasie. To atacadistas czyli hurtownicy, którzy organizują import kokainy do Brazylii z Kolumbii, Boliwii czy Peru i matutos, którzy przywożą bloki kokainy do faweli. Blady Michnik
Kaplica, mimo że nie jest na linii frontu również poznaczona jest dziurami po kulach. „Kiedyś przyjechał nas tu odwiedzić Michnik z Wyborczej – wspomina ksiądz Adam – pokazałem mu podobną trasę. Pod koniec wycieczki był już zupełnie blady. Chyba się nieźle przestraszył”. Patrzę w dół na favelę Maré. Ponad tysiącami domów unoszą się bajecznie kolorowe latawce. Ich właściciele szybkimi, wprawnymi szarpnięciami potrafią sprawić, że romb latawca unosi się hen hen wysoko, niknie z oczu rozpływając się w słońcu czy szarudze nieba. Maré leży pomiędzy dwiema głównymi autostradami Rio – Avenida Brazil i
Czerwoną Linią. Autostrady te łączą centrum miasta i bogatą Strefę Południową z lotniskiem. Jednak by dostać się do miasta trzeba mieć przynajmniej na bilet autobusowy. Nie wszystkich stać nawet na tyle. W dzielnicy jest 70 procent bezrobotnych. Dla wielu przystąpienie do handlarzy to jedyna sensowna alternatywa. W ciągu tygodnia młodzi chłopcy, dzieci jeszcze, zarabiają wiecej niż ich rodzice w miesiąc. Po wymianie pozdrowień z pobliską rodziną, która przechowuje klucze do kapliczki, wracamy do samochodu. Prowadzi go Marcelo, mieszkaniec faweli i młody instruktor tanecznej sztuki walki capoeira. To jedna z naszych kamizelek kuloodpornych. Druga to szacunek mieszkańców dla księdza i sympatia dla Agnieszki. Wjeżdzamy na większą ulicę. Tym razem proboszcz Kowalik ostrzega mnie bym nawet nie próbował robić zdjęć. Nasz samochód toczy się po granicy pomiędzy dwiema potężnymi frakcjami narkotykowymi Czerwonym Komandem (Comando Vermelho) i Trzecim Komandem (Terceiro Comando). Jedziemy nie za szybko by żołnierze mafii mieli czas sprawdzić kto jest w środku wozu. W pewnym momencie mijamy komendę policji, trzech gliniarzy leniwie je lunch przy stole na balkonie. To, że jeszcze żyją znaczy wiele. Ci policjanci, którzy stacjonują wewnątrz faweli i nie biorą łapówek giną zastrzeleni przez handlarzy lub własnych kolegów z patrolu. Mijamy bary i sklepy spożywcze. Ruch pieszy spory, ale wszyscy jakby przyczajeni, nie do końca swobodni. W końcu parkujemy przed kolejnym kościołem. Do niedawna całe Maré to była jedna parafia, jednak księdzu Kowalikowi udało się uzyskać od władz kościelnych podział na cztery mniejsze okręgi. Brazylijczycy, którzy pracowali u niego jako wikarzy zostali nowymi proboszczami. Jeden z nich urzęduje właśnie tutaj. Wieża tutejszego kościoła jest najbardziej zniszczona. Pociski podziurawiły witraże i poznaczyły biel murów świątyni. Wchodzimy do szkoły obok, która została założona dzięki staraniom Agnieszki. To szkoła podstawowa, prywatna, jedyna na takim poziomie w całym Maré. Uczy sie w niej 320 dzieci. W środku, w jednej z sal, odbywają się właśnie rekreacyjne zajęcia z capoeiry. Dzieciaki wymachują nogami i rękami pozorując walkę w rytm bębna i berimbau, instrumentu, który składa się z bambusowego kija, jednej struny i orzecha kokosu. W szkole napięta atmosfera. Mamy, które w innych okolicznościach i w innych częściach miasta śmieją się swobodnie odbierając dzieci ze szkoły, tutaj mają skupione twarze, spięte ciała i nieufność w oczach. Ciągła niepewność jutra odbija się w końcu na psyche. Slumsy Maré podzielone są pomiędzy trzy frakcje.
Mieszkańcy dzielnicy kontrolowanej przez jedną mafię mają zakaz wstępu do strefy innej frakcji. Najgorzej mają dzieci. Jeśli twoja szkoła jest w innej dzielnicy, możesz zapomnieć o chodzeniu na zajęcia. O ile do zasad wprowadzonych przez handlarzy można się z czasem przyzwyczaić, o tyle mieszkaniec Maré nigdy nie wie jak zachowa się w stosunku do niego policjant. Zatrzymanie na ulicy może oznaczać kulę w tył głowy a może tylko kontrolę dokumentów. Prawa człowieka wywołują tu pusty śmiech. Kolejny problem slumsów to praktycznie brak przychodni i szpitali. “Trudno w to uwierzyć, ale matki tutaj nie wiedzą jak karmić swoje dzieci” – narzeka Agnieszka – ja i moje woluntariuszki chodzimy po mieszkaniach, pokazujemy im jak przyrządzić papkę z mleka i ryżu. Przy okazji oglądamy i ważymy dzieci. Mamy takie zabawne wagi, na które sadza się dzieciaki, dzięki temu jesteśmy w stanie kontrolować ich niedożywienie”. Następny kłopot to macierzyństwo młodych kobiet - dodaje Agnieszka. Już 12 lub 13 latki mają często swoje własne dzieci. Ojcowie rzadko przejmują się losem niemowlaków. Młodym dziewczynom pomagają ich matki, które często zaszły w ciążę w tym samym wieku co one. Powstaje taka zwariowana struktura kobiet, które nawzajem sobie pomagają pilnować dzieciaki. W sumie 46 procent kobiet w Rio de Janeiro samotnie wychowuje dzieci. Wiele dziewcząt ze slumsów uważa, że duży brzuch przydaje im autorytetu w rodzinie i społeczności. Obnoszą się z nim, dobierając krótsze koszulki. Niewiele z nich przejmuje się faktem, że ciąża zamyka szanse na edukację. Agnieszka stara się uczyć dziewczyny o wychowaniu seksualnym, ale często opadają jej ręce. “Dziewczyny myślą, że na dziecko złapią facetów. Mężczyźni zostają z nimi 5 czy 7 lat a potem szukają młodszych kobiet” – tłumaczy Polka. - Jak miałem ewangelizować ludzi jak oni chodzą tu głodni i nawet w co ubrać się nie mają? – zadaje pytanie retorycznie ksiądz Adam, siedząc w salce parafialnej – trzeba było pogodzić dwie rzeczy ze sobą, pomoc socjalną i niesienie słowa Bożego. Właściwie to zacząć musiałem od pomocy. Wszyscy inni z Maré uciekli, nawet Pallotyni. Matczyny zakon księdza Kowalika zostawił go samego, nie ofiarując żadnej pomocy mimo, że dobijał się do ich drzwi. - Tu ludzie umierają z głodu, kto ma dawać na tacę ? – pyta ksiądz Adam – oni sami potrzebują pomocy. Pallotyni to jeden z najbogatszych zakonów w Polsce. Myślisz, że mi kiedyś pomogli? Nigdy. Jedyną pomoc dostałem z Niemiec. Starczyło na kupno samochodu i na nową kaplicę. Bez samochodu tu się nie da przeżyć, to przedmieścia Rio. Polski i Brazylijski Kościół nawet palca nie przyłożyły - Pallotyn Kowalik przeżuwa gorzki smak rozgoryczenia – Kościół katolicki ma takie możliwości, powinien coś zrobić. Tu ludzie pracy nie mają, mieszkają byle gdzie. Jak tak można? 50 miejscowych mi pomaga za darmo. Zawsze jest praca dla woluntariuszy.
Kowalik, dzieki pomocy i kontaktom Agnieszki, przekonał brazylijskich businesmenów z Rotary International do sfinansowania szkoły zawodowej na parafii. Chodzi do niej najbiedniejsza młodzież. To często ich jedyna szansa na zdobycie zawodu. Uczą się odpowiedzialności i tego by codziennie przyjść na czas na zajęcia. Po czterech miesiącach 90 procent absolwentów ma zagwarantowany staż w Fiacie i innych dużych firmach w Rio. Dla wielu to jedyna szansa na wyjście z kręgu sprzedaży narkotyków. Na parafii jest też ośrodek AA, Anonimowych Alkoholików. Najstarszy w Rio, istnieje już 34 lata. Rozkręca się też punkt NA, Anonimowych Narkomanów. – Żebyś ty widział niektóre samochody, które tu zajeżdzają! Mercedesy i BMW, śmietanka Rio de Janeiro – śmieje się ksiądz Adam – znają świetnie okolicę, kilka lat temu przyjeżdzali kupować tu kokainę. - Uciekają ze swoich bogatych dzielnic, nie chcą by sąsiedzi wiedzieli, że chodzą na spotkania NA – dorzuca Agnieszka. To właśnie kupcy narkotyków z klasy średniej napędzają większość handlu kokainą i marihuaną w Rio. Biednych nie stać na kokę, wolą upić się tanią wódka z trzciny cukrowej (cachaça) . Ćpają głównie dzieci biznesmenów i prawników, artyści, studenci, handlarze nieruchomościami. Yuppies i kreatorzy mody, dzieci policjantów i inżynierów. Spora część narkotyków trafia na rynek w USA. Brazylijska trawka wypalona przez studentów prawa w Nowym Jorku napędza kręg przemocy i śmierci w slumsach Rio. Tymczasem na parafii chłopak z Florencji prowadzi zajęcia teatralne. Jest też szkółka capoeiry. Na mszy raz w miesiącu organizowane są zbiórki żywności. - Bogatsi przynoszą jedzenie dla głodujących. Wszystko w ramach jednej faweli – mówi Agnieszka – jedynie czasem uda mi się namówić kogoś „z miasta” przy przywiózł tutaj ubrania, sprzęt i jedzenie. Trzy lata temu ksiądz wybudował tu ośrodek zdrowia. Do tej pory nie udało się znaleźć lekarza woluntariusza, który pracował będzie za darmo. Zresztą nawet jakby się jeden znalazł to pieniędzy na leki też nie ma. Ksiądz Kowalik tyra jak wół, ale Maré to nie Amazonka a Kowalik to nie misjonarz. Był tu u mnie kiedyś dziennikarz z Polski – Kowalik oburza się na samo wspomnienie – Chciał bym się ubrał w połatane koszule i tak paradował po faweli, a on mi porobi zdjęcia. Podziękowałem od razu. To nie jest dżungla. Jak Brazylia to ma być od razu misjonarz pośród dzikusów? Co by ludzie tu o mnie później powiedzieli. Ja jestem poważnym człowiekiem – ksiadz Adam zniesmaczony wstaje od stołu i maszeruje do kuchni po wodę. Ubrany jest w ciemne spodnie od garnituru i jasną
koszulę z długimi rękawami. – Muszę umyć szklanki – woła z kuchni - brazylijskie karaluchy (baraty) to bardzo ciekawskie stworzenia, lubią wszędzie zajrzeć. Rozkładające się karalusze białko powoduje trudności z oddychaniem i alergie dodaje Agnieszka. Polski proboszcz, doktor prawa kanonicznego, jeden z lepszych specjalistów od prawa rodzinnego miedzynarodowego w Brazylii, nieustannie kursuje pomiędzy zamożną salą Trybunału Kościelnego a swoją parafią w dzielnicy nędzy. W sądzie stwierdza nieważność kościelnych małżeństw. Średnio dwie lub trzy sprawy w tygodniu. Każda sprawa to co najmniej dzień przygotowań. Do tego wykłady w Seminarium Duchownym, w Instytucie Prawa, tłumaczenia z hiszpańskiego i włoskiego, msze święte, i szukanie pieniędzy na projekty społeczne. Teraz też musi jechać z powrotem do centrum miasta. Zabieramy się z Agnieszką razem z nim. Droga wyjazdowa zatarasowana jest spalonymi samochodami. To handlarze narkotyków blokują wjazdy do faweli. Mijamy wraki, wpadamy na autstradę i w 15 minut jesteśmy w centrum. W zupełnie innym świecie.