CZ ŁOW I E K , KTÓRY Ś P I
P ROJ E KT: A NNA M A RIA
JAMRÓZ
A S P
20 1 4
KRAKÓW
C Z ŁOW I E K , KTÓRY Ś P I
G EORG ES P E REC
11
Z chwilą gdy zamykasz oczy, rozpoczyna się przygoda snu. Znajomy półmrok pokoju – ciemny masyw porozcinany detalami, w którym twoja pamięć bez trudu rozpoznaje szlaki przemierzane tysiące razy i odtwarza je, wędrując od mglistego kwadratu okna, wskrzeszając umywalkę, na którą pada odblask, półkę, na której jaśnieje zarys książki, wyodrębniając ciemniejsze kształty powieszonych ubrań – po dłuższej chwili zostaje wyparty przez dwuwymiarową przestrzeń, przez obraz bez wyraźnych linii granicznych, ustawiony pod nieznacznym kątem do płaszczyzny twoich oczu, jakby spoczywał, niezupełnie prostopadle, na krawędzi twojego nosa, i obraz ten w pierwszej chwili może ci się wydać jednostajnie szary czy też nijaki, pozbawiony barw i kształtów, ale zapewne dosyć szybko ujawni przynajmniej dwie właściwości, po pierwsze, zaciemnia się zależnie od tego, jak mocno zaciśniesz powieki, zupełnie jakby skurcz sięgający poprzeczki twoich brwi w chwili gdy zamykasz oczy, miał w efekcie zmienić nachylenie ich płaszczyzny wobec ciała, jakby poprzeczka twoich brwi wyznaczała oś zawiasów, skutkiem czego, jakkolwiek tę oczywistość trudno byłoby wykazać, miałaby zmienić się gęstość czy też jakość postrzeganej ciemności; po drugie zaś, powierzchnia owej przestrzeni nie jest całkiem gładka, a ściśle mówiąc, rozmieszczenie, podział ciemności nie dokonuje się w sposób równomierny: strefa wyższa jest wyraźnie mroczniejsza, strefa niższa, która wydaje się zupełnie bliska – chociaż oczywiście pojęcie tego, co bliskie, a co dalekie, co wysokie a co niskie, co z przodu, a co z tyłu, zatraciło swoją ostrość – jest bardziej poszarzała, to nie znaczy, że bardziej nijaka, niż sądzisz, lecz jest faktycznie dużo bielsza, a do tego kryje w sobie czy też unosi coś jakby woreczek lub woreczki, dwa albo i więcej, takie
12
swego rodzaju kapsułki – bo właśnie w ten sposób wyobrażasz sobie gruczoł łzowy, o krawędziach cienkich i pokrytych rzęsami, W którego wnętrzu wibrują, krążą, kłębią się rozbielone błyski, czasami równie nikłe, jak najdrobniejsze prążki, czasami zaś znacznie grubsze, prawie tłuste, niczym robaki. Błyski te, chociaż słowo błyski jest tu całkiem nie na miejscu, mają tę szczególną właściwość, że nie można na nie patrzeć. Kiedy za bardzo skupisz na nich uwagę, a prawie nie sposób tego uniknąć, bo one tańczą przed tobą i wtedy cała reszta prawie nie istnieje, odczuwalna jest sama oś zawiasów twoich brwi owa zamazana dwuwymiarowa przestrzeń mniej lub bardziej wyraźna, gdzie mrok ściele się równo, ale kiedy tylko na nie spojrzysz, jakkolwiek to słowo nic już nie znaczy, kiedy tylko je odszukasz, aby na przykład choć trochę rozpoznać ich kształt lub substancję czy jakiś szczegół, możesz być pewien, że na powrót znajdziesz się z otwartymi oczami na wprost okna, tego zamglonego prostokąta, który znów staje się kwadratem, jakkolwiek ów woreczek czy te woreczki w niczym go nie przypominają. Błyski ukazują się za to ponownie, a wraz z nimi wyłania się przestrzeń mniej lub bardziej nachylona, osadzona na twoich brwiach, gdy tylko zamykasz znów oczy, ale za drugim razem przypuszczalnie nic się nie zmienia. A jednak po jakimś trudnym do oszacowania czasie nie możesz mieć takiej pewności i chociaż nic jeszcze nie upoważnia cię do stwierdzenia, że one na pewno zniknęły, możesz orzec, że znacznie zbladły. Masz teraz do czynienia z prążkowaną szarością, wciąż jeszcze przynależną do tej samej przestrzeni, stanowiącej mniej więcej przedłużenie twoich brwi, ale można by powiedzieć, przestrzeni trochę zniekształconej z racji tego, że nieustannie coś znosi ją na lewo; możesz na nią patrzeć, sondować
13
ją, nie niszcząc całości, nie doprowadzając do natychmiastowego przebudzenia, ale to wszystko jest zupełnie nieciekawe. Natomiast coś się dzieje z prawej strony, jest tam deska, mniej więcej gdzieś z tyłu, mniej więcej powyżej, mniej więcej na prawo. Deski oczywiście nie widać. Wiesz tylko, że jest twarda, chociaż ciebie na niej nie ma, ty spoczywasz na czymś bardzo miękkim, na swoim własnym ciele. Wówczas powstaje zdumiewające zjawisko: z początku istnieją trzy przestrzenie, których nic nie pozwala ci ze sobą pomylić, twoje ciało-łóżko, miękkie, poziome i białe, potem poprzeczka twoich brwi, która zawiaduje przestrzenią szarą, niepokaźną i ukośną, oraz trochę powyżej deska, nieruchoma i twarda, równoległa do ciebie i być może dosięgalna. Staje się teraz jasne, chociaż nic poza tym nie jest jasne, że jeśli wdrapiesz się na deskę, zaśniesz, bo deska jest snem. Początek operacji jest zupełnie prosty, chociaż wszystko skłania cię do myśli, że zajmie ci to dużo czasu: łóżko i ciało trzeba sprowadzić do jednego punktu, do jednego ośrodka, lub też, co niczego nie zmienia, trzeba poskromić zwiotczenie ciała, ześrodkować je w jednym miejscu, na przykład w czymś takim, jak kręgi lędźwiowe. Jednakże właśnie teraz ciało nie jest już zwartą jednością, jak przed chwilą, i rozlewa się na wszystkie strony. Czynisz wysiłki, by sprowadzić do środka palec u nogi albo kciuk czy też udo, ale za każdym razem zapominasz o pewnej zasadzie: nie wolno ci stracić z oczu twardości deski, powinieneś był postępować przebieglej, ułożyć ciało jak gdyby nigdy nic, tak abyś i ty nie do końca wiedział, co się stało, ale jest już za późno, za każdym razem o wiele za późno i, w wyniku tego, co dziwniejsze, poprzeczka twoich brwi pęka, a w środku, pomiędzy twoimi oczami, zupełnie jakby ta oś wspierała całość i jakby jej siła skupiała się w tym
14
jednym miejscu, pojawia się naraz wyraźny ból, niewątpliwie uświadomiony, w którym z miejsca rozpoznajesz najbanalniejszy ból głowy. Siedzisz z nagim torsem, ubrany zaledwie w spodnie od pidżamy, w swojej służbówce, na wąskiej ławce, która służy ci za łóżko, na kolanach trzymasz książkę Raymonda Arona, „Wykłady o społeczeństwie industrialnym”, otwartą na stronie sto dwunastej. Z początku to tylko znużenie, zmęczenie, jakbyś nagle spostrzegł, że już od dawna, od wielu godzin, jesteś ofiarą podstępnej dolegliwości, otępiającej, w małym stopniu bolesnej, a jednak nieznośnej; ogarnia cię mdłe i dławiące uczucie, że jesteś pozbawiony mięśni i kości, że jesteś workiem gipsu pośród innych worków gipsu. Słońce nagrzewa blachę cynkową dachu. Na wprost ciebie, na wysokości twoich oczu, na półce z jasnego drewna stoi kubek neski, do połowy opróżniony i niedomyty, torebka cukru, który się kończy, papieros dopalający się w reklamowej popielniczce ze sztucznego białawego szkła. W sąsiednim pokoju ktoś chodzi tam i z powrotem, pokasłuje, szura nogami, przestawia meble, otwiera szuflady. Hałasy z rue Saint-Honoré dochodzą na samą górę. Kropla wody wciąż skapuje z kranu na korytarzu. Dzwon z Saint-Roch wybija drugą. Podnosisz oczy, przestajesz czytać, chociaż nie czytałeś już od dłuższego czasu. Kładziesz otwartą książkę obok siebie, na ławce. Wyciągasz rękę, gasisz
15
papierosa, który sam dopala się w popielniczce, kończysz swoją neskę: jest letnia, przesłodzona, gorzkawa. Jesteś mokry od potu. Wstajesz, podchodzisz do okna, zamykasz je. Odkręcasz kran mikroskopijnej umywalki, zwilżoną myjką przecierasz sobie czoło, kark, barki. Skulony, kładziesz się na boku na wąskiej ławce. Zamykasz oczy. Głowa ci ciąży, nogi cierpną. Później, kiedy nadchodzi dzień egzaminu, ty nawet nie wstajesz z łóżka. To nie jest gest premedytacji, to w ogóle nie jest żaden gest, lecz brak gestu, to gest, którego nie robisz, to gesty, których robienia unikasz. Położyłeś się wcześnie, spałeś spokojnie, nastawiłeś budzik, słyszałeś, jak dzwoni, czekałeś, aż podzwoni sobie jeszcze dobre parę minut, już wcześniej zbudził cię upał, światło, krzątanina mleczarzy, śmieciarzy czy też oczekiwanie. Budzik dzwoni, ty się nie ruszasz, zostajesz w łóżku, zamykasz z powrotem oczy. W sąsiednich pokojach także dzwonią budziki. Słyszysz szum wody, trzask zamykanych drzwi, pośpieszne kroki na schodach. Rue Saint-Honoré wypełnia warkot samochodów, pisk opon, zgrzyt skrzyni biegów, odgłosy sygnalizacji świetlnej. Stukają okiennice, kupcy podciągają żelazne kraty. Nie ruszasz się. Nie ruszysz się. Ktoś inny, twój sobowtór, widmowy dubler, wykonuje, być może, zamiast ciebie, jeden po drugim, gesty, których ty już nie robisz: wstaje, myje się, goli, ubiera, wychodzi. Pozwalasz mu, aby wyleciał na schody, wybiegł na ulicę, złapał w biegu autobus, dotarł na czas, zadyszany, triumfujący,
16
pod drzwi sali. Dyplom Wydziału Socjologii Ogólnej. Pierwszy egzamin pisemny. Wstajesz za późno. A tam, nad pulpitami, pochylają się w zamyśleniu głowy uczone lub znudzone. Niespokojne, być może, spojrzenia przyjaciół biegną do twojego miejsca, które jest puste. Nie wypowiesz na czterech, ośmiu lub dwunastu kartkach tego, co umiesz, co sądzisz, co wiesz, że należy sądzić o alienacji, o robotnikach, o nowoczesności i o rozrywkach, o białych kołnierzykach lub o automatyzacji, o poznaniu innego, o Marksie, rywalu Tocqueville’a, o Weberze, wrogu Lukácsa. Ty w każdym razie nie wypowiedziałbyś się na żaden temat, bo niewiele wiesz i nic nie sądzisz. Twoje miejsce pozostaje puste. Nie zdobędziesz licencjatu, nigdy nie rozpoczniesz studiów magisterskich. Nie będziesz już studiował. Szykujesz sobie, jak co dzień, neskę; jak co dzień, dodajesz parę kropli słodkiego mleczka w koncentracie. Nie myjesz się, ledwie się ubierasz. Do małej miski z różowego plastiku wkładasz trzy pary skarpetek do namoczenia. Nie idziesz pod salę egzaminacyjną, aby dowiedzieć się, jakie tematy poddano kandydatom pod rozwagę. Nie idziesz, wbrew swoim zwyczajom, do kawiarni, aby spotkać się z przyjaciółmi, jak co dzień, chociaż ten dzień jest szczególnie ważny. Jeden z twoich kolegów pokona nazajutrz sześć pięter, wiodących do twojego pokoju. Rozpoznasz jego kroki na schodach. Pozwolisz, aby zastukał do drzwi, odczekał, znowu zastukał, trochę mocniej, aby nad futryną drzwi poszukał klucza, który często zo-
17
stawałeś tam na parę minut, kiedy schodziłeś na dół po chleb albo po kawę, po papierosy, po gazetę albo po listy, pozwolisz, aby on jeszcze chwilę odczekał, zastukał już słabiej, zawołał cię szeptem, zawahał się i zaczął schodzić ciężkim krokiem. Powrócił nieco później, przez szparę pod drzwiami wsunął słówko. Potem zjawili się inni, przyszli nazajutrz, i jeszcze nawet trzeciego dnia, stukali, szukali klucza, wołali, wsuwali kartki. Czytasz te liściki i zgniatasz je, robiąc z nich kulki. Ich autorzy wyznaczają ci spotkania, na które nie idziesz. Leżysz wyciągnięty na swojej wąskiej ławce, z rękami pod karkiem, z uniesionymi kolanami. Wpatrujesz się w sufit i odkrywasz na nim rozmaite szczeliny, odpryski, plamy, wypukłości. Nie masz ochoty nikogo widzieć, z nikim rozmawiać ani też myśleć, wychodzić, ani ruszać się z miejsca. W takim samym dniu jak tamten, może trochę wcześniej czy trochę później, odkrywasz bez zdziwienia, że coś jest nie w porządku, że, mówiąc wprost, nie umiesz żyć, że nigdy się nie nauczysz. Słońce nagrzewa blachę dachu. Upał w służbówce jest nie do zniesienia. Siedzisz wciśnięty pomiędzy ławkę a półkę, z otwartą książką na kolanach. Od dawna już nie czytasz. Wpatrujesz się w półkę z jasnego drewna, W małą miednicę z różowego plastiku, w której gnije sześć skarpetek. Dym z porzuconego papierosa idzie w górę, całkiem prosto lub prawie, i zasnuwa nierówną warstwą sufit poznaczony maleńkimi rysami.
18
Coś pękało, coś pękło. Już nie czujesz – jak by to powiedzieć? – żadnego wsparcia: coś, co, jak się zdawało, jak się zdaje, krzepiło cię do tej pory, dodawało ci ducha, napełniało poczuciem własnego istnienia, niemal własnej wartości, wrażeniem, że należysz do świata, że jesteś w nim zanurzony, zaczyna cię zawodzić. A przecież nie jesteś jednym z tych, którzy po nocach zadają sobie pytania, czy istnieją i dlaczego, skąd pochodzą, kim są, dokąd zmierzają. Ty nigdy nie zastanawiałeś się poważnie nad tym, co było pierwsze, jajko czy kura. Metafizyczne niepokoje nie przeorały rysów twojej szlachetnej twarzy. Ale też nic nie pozostało z owej trajektorii wykreślonej lotem strzały, z tego parcia do przodu, z ruchu, w którym wszystko dotąd nakazywało ci rozpoznawać swoje życie, jego sens, jego prawdę, jego siłę: przeszłość obfitującą w płodne doświadczenia, w dobrze zapamiętane nauki, w promienne wspomnienia z dzieciństwa, w radosne wiejskie uciechy, w ożywcze wiatry wiejące na pełnym morzu; teraźniejszość gęstą, spoistą, zwartą niczym sprężyna; przyszłość hojną, kwitnącą, bezchmurną. Twoja przeszłość, teraźniejszość, przyszłość zlewają się teraz w jedno: są bezwładem twoich członków, twoją podstępną migreną, zniechęceniem, upałem, goryczą i prawie wystygłą neską. Twoje życie potrzebuje jakiejś oprawy, nie będzie nią jednak wspaniała esplanada (spektakularna zazwyczaj iluzja perspektywy), gdzie dokazują lub skąd ulatują pyzate dzieci zwycięskiej ludzkości, ale, niezależnie od podejmowanych wysiłków, od złudzeń, jakimi się jeszcze karmisz, za pokój służy ci ta kiszka na poddaszu, ta nora długa na dwa metry dziewięćdziesiąt dwa, szeroka na metr siedemdziesiąt trzy, o powierzch-
19
ni ledwie przekraczającej pięć metrów kwadratowych, ta mansarda, z której nie ruszyłeś się od wielu godzin, od wielu dni: siedzisz na ławce nazbyt krótkiej, abyś mógł się w nocy porządnie wyciągnąć, nazbyt wąskiej, abyś mógł się swobodnie przekręcić. Wpatrujesz się teraz już niemal z fascynacją, w miskę z różowego plastiku, która mieści nie mniej niż sześć skarpetek. Siedzisz w swoim pokoju bez jedzenia, bez czytania, niemal bez ruchu. Wpatrujesz się w miskę półkę, w swoje kolana, w swoje spojrzenie W pękniętym lustrze, W kubek, w wyłącznik. Wsłuchujesz się w uliczne hałasy, w kroplę wody na korytarzu, w odgłosy sąsiada, w jego chrząkania, w otwierane i zamykane szuflady, w jego napady kaszlu, w gwizdanie jego czajnika. Śledzisz na suficie krętą linię wąskiej szczeliny, daremną wędrówkę muchy, niemal dostrzegalny przyrost cienia. To twoje życie. To wszystko jest twoje. Możesz sporządzić ścisły inwentarz swojej mizernej fortuny, szczegółowy bilans pierwszego ćwierćwiecza. Masz dwadzieścia pięć lat i dwadzieścia dziewięć zębów, trzy koszule i osiem skarpetek, trochę książek, których już nie czytasz, trochę płyt, których już nie słuchasz. Nie masz ochoty pamiętać o niczym więcej, ani o rodzinie, ani o studiach, ani o miłościach, ani o przyjaciołach, ani o wakacjach, ani o planach. Podróżowałeś i niczego z tych podróży nie wyniosłeś. Teraz siedzisz i chcesz tylko czekać, czekać, aż nie będzie już na co czekać: zegar niech dzwoni, noc niech nastaje, dni niech ulecą, wspomnienia przepadną.
20
Nie widujesz już przyjaciół. Nie otwierasz drzwi. Nie schodzisz po listy. Nie oddajesz książek, które wypożyczyłeś z Biblioteki Instytutu Pedagogiki. Nie pisujesz do rodziców. Wychodzisz dopiero po zmroku, niczym szczury, koty i potwory. Snujesz się ulicami, wślizgujesz się do brudnych małych na Wielkich Bulwarach. Czasami wędrujesz całą noc; czasami przesypiasz cały dzień. Jesteś próżniakiem, lunatykiem, ostrygą. Definicje zmieniają się zależnie od pory, zależnie od dnia, ale sens pozostaje mniej więcej taki sam: nie czujesz się stworzony do życia, do działania, do kształtowania; chcesz tylko trwać, chcesz tylko oczekiwania i zapomnienia. Współczesność na ogół niezbyt poważa takie usposobienie: wokół siebie zawsze widziałeś, jak nagradzane działanie, wielkie plany, entuzjazm: w cenie jest człowiek zmierzający do przodu, człowiek ze wzrokiem utkwionym w horyzont, człowiek patrzący prosto przed siebie. Jasne spojrzenie, silny podbródek, stanowczy krok, wciągnięty brzuch. Upór, inicjatywa, przebojowość, triumf wytyczają nazbyt świetlisty szlak nazbyt modelowej egzystencji, kreślą uświęcone obrazy walki o przetrwanie. Pobożne kłamstwa, zwodnicze sny tych wszystkich, którzy drepczą i grzęzną, stracone złudzenia tysięcy ludzi pozostawionych własnemu losowi, tych, którzy przybyli za późno, tych, którzy postawili walizkę na chodniku i usiedli, aby obetrzeć z potu czoło. Ale ty nie potrzebujesz wymówek, nie masz czego żałować, za niczym nie tęsknisz. Niczego nie odrzucasz, niczego nie odmawiasz. Przestałeś zmierzać do przodu, ale ty już nie
21
szedłeś do przodu, nie zaczynasz niczego od nowa, ty już doszedłeś, bo nie wiesz, co mógłbyś robić dalej: wystarczyło, niemalże wystarczyło, aby pewnego majowego dnia, kiedy panował zbyt nieznośny upał, doszło do niefortunnego spotkania książki, której wątek zgubiłeś, neski o zbyt gorzkim nagle smaku i miski z różowego plastiku wypełnionej czarniawą wodą, w której pływało sześć skarpetek, aby coś pękło, coś się zepsuło, coś się rozpadło i aby W pełnym świetle dnia – chociaż w służbówce przy Saint-Honoré nigdy nie ma pełnego światła – objawiła się ta prawda gorzka, smutna i śmieszna jak ośle uszy, przytłaczająca niczym słownik Gaffiota: Nie chodzisz ulicami, na których mógłbyś ich spotkać. Przyjaciół zmęczyło już stukanie do twoich drzwi. ty nie masz ochoty ciągnąć tego dalej, nie chcesz się bronić ani atakować. Unikasz pytań, wzroku każdego, kogo przypadek stawia czasami na twojej drodze, odmawiasz wypicia piwa czy kawy, na które on cię zaprasza. Tylko noc, tylko pokój służą ci za schronienie: wąska ławka, na której się wyciągasz, sufit, który odkrywasz wciąż na nowo; nocą, sam pośród tłumów na Wielkich Bulwarach czujesz się niemal uszczęśliwiony hałasem i światłami, ruchem i zapomnieniem. Nie odczuwasz potrzeby mówienia, nie masz żadnych pragnień. Podążasz za strumieniem, który płynie tam i z powrotem, od Republiki do Madeleine, od Madeleine do Republiki. Nie masz zwyczaju ani ochoty stawiać diagnozy. Tym, co cię dręczy, co cię niepokoi, co cię przeraża, ale czasami wprawia także w podniecenie, nie jest nagłość twojej przemiany, lecz przeciwnie,
22
uczucie niejasne i męczące, że do niczego nie doszło, że nic się nie zmieniło, że ty zawsze byłeś taki, chociaż dowiadujesz się o tym dopiero teraz: w pękniętym lustrze nie widzisz swojej nowej twarzy, widzisz maski, które opadły, stopił je upał panujący w pokoju, odkleiło je twoje odrętwienie. Maski prostej drogi, niezbitych pewników. Czy przez dwadzieścia pięć lat nic nie wiedziałeś o tym, co dzisiaj jest już nieubłagane? Czym tym, co brałeś za swoją historię, nigdy nie dostrzegłeś żadnych luk? Martwych chwil, pustych przebiegów. Ukradkowych i dotkliwych pragnień, aby niczego już nie słyszeć, niczego nie widzieć, aby trwać w bezruchu i milczeniu. Dotknięty utratą pamięci, wędrowałbyś do Krainy Ślepców wszędzie ulice szerokie i puste, zimne światła, nieme twarze, po których prześlizgiwałoby się twoje spojrzenie. Nigdy by cię nie dopadli. Jest zupełnie tak, jakby pod powierzchnią twojej spokojnej i budzącej zaufanie historii grzecznego dziecka, dobrego ucznia, równego kolegi, pod widocznymi, nazbyt widocznymi oznakami dorastania, dojrzewania-grafitowe kreski na futrynie drzwi do ubikacji, świadectwa, długie spodnie, pierwsze papierosy, podrażniona skóra po goleniu, alkohol, klucz pod słomianką na wypady w sobotnie wieczory, rozprawiczenie, chrzest powietrzny, chrzest bojowy -biegł inny wątek, zawsze obecny, zawsze trzymany na uboczu, który teraz wyplata znajomy wzór twojej przywróconej egzystencji, szkicuje puste dekoracje twojej jałowej egzystencji, rozbudzone wspomnienia, filigranowe obrazy tej obnażonej prawdy, tej rejterady tak
23
długo odwlekanej, tego wezwania do spokoju, obrazy nieruchome, zatarte, prześwietlone fotografie, niemal białe, niemal martwe, niemal kopalne: prowincjonalna ulica, zamknięte okiennice, blade cienie, brzęczenie much w garnizonowym klubie, salon nakryty szarymi pokrowcami, kurz pochwycony przez promień światła, wieś wypalona słońcem, niedzielne cmentarze, przejażdżki samochodem. Człowiek siedzący na wąskiej ławce w czwartkowe popołudnie, z książką otwartą na kolanach, z nieobecnym spojrzeniem. Niedorzecznych marzeń o samotności. Twoja obca ręka simie wzdłuż półki z jasnego drewna. Woda kapie z kranu na korytarzu. Sąsiad śpi. Słaby terkot stojącej taksówki-diesla bardziej podkreśla niż mąci uliczną ciszę. Zapomnienie wsącza się w twoją pamięć. Nic się nie wydarzyło. Nic się już nie wydarzy. Rysy na suficie wykreślają niewiarygodny labirynt. Puste dni, w pokoju upał „niczym w kotle lub w piecu, w misce z różowego plastiku sześć skarpetek, gnuśnych rekinów, uśpionych waleni. I ten budzik, który nie zadzwonił, który nie dzwoni, który nie zadzwoni w porze twojego przebudzenia. Kładziesz otwartą książkę obok siebie, na ławce. Wyciągasz się. Wszystko jest ciężarem, buczeniem, bezwładem. Osuwasz się. Zapadasz w sen. Jesteś zaledwie zmąconym cieniem, twardym jądrem obojętności, spojrzeniem bez wyrazu umykającym przed innymi spojrzeniami. Masz nieme wargi, zgaszone
24
oczy – nauczysz się odtąd łowić ulotne odbicia swojej spowolnionej egzystencji w kałużach, w witrynach, w błyszczących karoseriach samochodów.
25
27
Najpierw pojawiają się obrazy, znajome lub natrętne; odkryte karty, które bierzesz raz za razem, chociaż nigdy nie udaje ci się ułożyć ich we właściwym porządku i masz nieprzyjemne wrażenie, że odczuwasz taką potrzebę i musi ci się udać, jakby od tego zależało ujawnienie jakiejś zasadniczej prawdy, ale ty bierzesz wciąż tę samą kartę, wykładasz ją raz za razem, i raz za razem przymierzasz; tłumy, które maszerują ulicą w górę iw dół, nadchodzą i odchodzą; mury, które cię opasują, a ty szukasz w nich tajemnego wyjścia, ukrytego guzika, który by sprawił, że zachwieją się ściany i uleci sufit; rozmaite kształty, które zarysowują się, umykają, powracają, nikną, napływają, ulegają zatarciu, roztańczone płomienie lub kobiety, gra cieni. Później są wspomnienia, które nie mogą utorować sobie drogi, dowody, które niczego już nie dowodzą, może z jednym wyjątkiem – w Obserwatorium w Aberdeen, w Inverness, udało się złowić sygnały pochodzące z odległych gwiazd: czyżby z mgławicy Andromedy, czyżby z konstelacji Golla i Burdacha? A może z mostu Varola? Natychmiastowe, oczywiste rozwiązanie łamigłówki, która nigdy nie przestała cię trapić: jeździec nigdy nie zrzuci figury kier, jeśli nie pokieruje rzutem figuranta. Kołaczą ci się po głowie słowa bez dalszego ciągu, nośniki zagmatwanego sensu. Kogo więzi domek z kart? Jaka nić? Jakie Prawo? Potrzeba tutaj precyzji, logiki. I metody działania. W pewnej chwili za wszelką cenę należy przystopować, skupić się, dobrze rozważyć sytuację. Jeśli masz W głowie jezioro, co jest nie tylko prawdopodobne, ale i całkiem zwyczajne, jakkolwiek nie można tego stwierdzić zbyt pochopnie, potrzebujesz trochę czasu, aby do niego trafić. Nie ma tam żadnej ścieżki, ścieżki nigdy nie ma, a przy
28
samym brzegu musisz uważać na chwasty, zdradzieckie o tej porze roku. Łodzi też nie będzie, rzecz jasna, prawie nigdy nie ma tam łodzi, ale możesz przepłynąć wpław. Później oczywiście jest tak, jakby nigdy nie było żadnego jeziora. Świetnie pamiętasz: tam żadnego jeziora nigdy nie było. A jednak już od dawna sen jest przed tobą, bliżej niż był kiedykolwiek. Przybiera swój zwykły kształt kuli czy też bańki, takiej dużej, ogromnej bańki, całkiem przezroczystej, ale nie ze szkła, raczej mydlanej, z twardego mydła, bez tłuszczu, niezbyt kruchego, czy też raczej z błony niezwykle cienkiej, napiętej. Wszystkie te właściwości są na swoim miejscu, wiesz o tym bez sprawdzania, to normalne, wystarczy je wymienić: w górze bańka zabarwia się na różowo, na wprost ciebie złuszcza się, tuż obok z trudem próbuje oddychać; reszta należy do poduszki, owijasz się wokół niej i udaje ci się na nią zafrachtować dzięki temu, że bezwiednie przygniatasz sobą pierścień, jaki tworzą kciuk i palec wskazujący twojej prawej ręki. Teraz to się robi dużo trudniejsze. Po pierwsze, wydaje się oczywiste, że bańka szachrowała; wcale nie jest kulista, ma raczej kształt ryby lub fuzji; poza tym jej przejrzystość jest podejrzana, niewiele lepsza od przejrzystości poduszki; no i u góry wcale nie różowieje. Pewne jest tylko to, że się złuszcza, i to szybko, i że jej oddech ze słabego stał się głęboki. Ale najbardziej uciążliwa jest temperatura, która raptownie wzrosła i zaraz osiągnie swój punkt krytyczny, czego niewątpliwym zwiastunem jest schodzenie kolejnych warstw.
29
Sytuacja stała się męcząca. Popełniłeś błąd, zwracając uwagę na te szczegóły, w dodatku nieprawdziwe; były to najwyraźniej pułapki, i teraz jesteś na dobre więźniem wnętrza poduszki, gdzie jest tak gorąco i czarno, że z niepokojem zadajesz sobie pytanie, jak zdołasz się stąd wydostać.” Na szczęście, nie po raz pierwszy znajdujesz się w podobnej sytuacji; wiesz, że wystarczy dostrzec jakąś nierówność gruntu na horyzoncie albo światełko w ciemności, jakieś jezioro, chłodne miejsce, dokąd można by wpłynąć, i właśnie odczuwasz zdumiewającą gotowość do tego, aby popłynąć. Ale na próżno szukasz, przed tobą niczego nie ma, nie ma horyzontu, światełka ani jeziora, nic z tego, jest tylko poduszka, czarna, gruba, dusząca. Nie jesteś zaskoczony, trochę się tego spodziewałeś. Szukasz z tyłu i oczywiście z miejsca spostrzegasz, że nawet nie byłeś tak całkiem uwięziony, że przez cały ten czas sen, prawdziwy sen, był za tobą, nie przed tobą; był za tobą, dobrze rozpoznawalny dzięki swoim szerokim, szarym plażom, z tym swoim lodowatym horyzontem, czarnym niebem wymiatanym przez białe i szare światła. Dostrzegasz go nagle, rozpoznajesz bez trudu, ale jest za późno, aby go dopaść, jak zwykle; uda ci się innym razem. Wiedziałeś o tym, powinieneś był to przewidzieć: nigdy nie należy się odwracać, a już na pewno nie tak gwałtownie, bo wtedy wszystko przepada, robi się zamęt, poduszka zlatuje i pociąga za sobą twój policzek, przedramię i kciuk, twoje stopy zaś uderzają jedna o drugą: znów masz pod bokiem szare piwniczne okienko, mansardowa ciemnica odzyskuje swoje pierwotne kształty i zatrzaskuje się, a ty z powrotem siedzisz na ławce.
31
Później opuszczasz Paryż; nie wyruszasz przed siebie na chybił trafił, jedziesz do rodziców na wieś, w okolice Auxerre. Tam, gdzie oni, w dosyć ospałym miasteczku, prowadzą życie emerytów. Spędziłeś tu kilka lat w dzieciństwie, parę razy przyjeżdżałeś na wakacje. Ruiny warownego zamku wznoszą się na wzgórzu u którego stóp leży wioska. Mówi się, że pobliską jaskinię, którą można teraz zwiedzać, dawno temu zamieszkiwał jakiś błogosławiony. Na placu przed kościołem rośnie drzewo, podobno kilkusetletnie. Spędzasz tam kilka miesięcy. Podczas posiłków słuchacie wiadomości i konkursów radiowych. Wieczorami grywasz z ojcem w belotkę i pozwalasz się ogrywać. Kładziesz się wcześnie, jeszcze przed rodzicami, zaraz po dziewiątej. Bywa, że czytasz przez całą noc. W swoim pokoju na strychu odnalazłeś w głębi bieliźniarki lektury z czasów, kiedy miałeś piętnaście lat, Aleksandra Dumasa, Juliusza Verne’a, Jacka Londona oraz stosy kryminałów, które przywoziłeś za każdym pobytem. Czytasz je uważnie, nie przeskakując ani linijki, jakbyś wszystko zapomniał, jakbyś ich nigdy naprawdę nie przeczytał. Do rodziców ledwie się odzywasz. Widujesz ich tylko w porze posiłków. Rankami wylegujesz się w łóżku. Słyszysz, jak oni krążą po domu tam i z powrotem, jak chodzą po schodach, w górę i w dół, jak kaszlą i otwierają szuflady. Ojciec piłuje drewno. Przed bramą rozlega się klakson obwoźnego sprzedawcy. Pies szczeka, ptaki śpiewają, bije kościelny dzwon. Leżysz w łóżku, wysoko podparty, z puchową kołdrą pod brodą, wpatrujesz się w stropowe belki. Maleńki pajączek o szarym, niemal białym odwłoku, przędzie swoją pajęczynę w górnym rogu.
32
Siadasz przy kuchennym stole nakrytym woskowaną ceratą. Matka stawia przed tobą kawę z mlekiem, podsuwa ci chleb, konfitury, masło. Jesz w milczeniu. Ona mówi ci o swoich nerkach, o ojcu, o sąsiadach, o miasteczku. Pani Théveneau ulokowała gospodarstwo na rentę dożywotnią. Zdechł pies państwa Moreau. Prace przy budowie drogi już się rozpoczęły. Schodzisz do miasteczka po sprawunki dla matki, po tytoń dla ojca, po papierosy dla siebie. Farmerzy uciekli z tego niegdyś sporego ośrodka. Przystawały tutaj pociągi, miejscowi mieli notariusza i targ. Przetrwały tylko dwa gospodarstwa rolne. Miasteczko zaludniają teraz emeryci i przyjezdni, którzy ściągają tu na weekendy, a latem na miesiąc wakacji, podwajając lub potrajając liczbę mieszkańców z pory zimowej. Idziesz wzdłuż odnowionych domów: widzisz okiennice w jabłkowej zieleni, zdobione w lilie z kutego żelaza, stare latarnie, ogrody rekreacyjne, sztuczne groty, których nie zamieszkuje żadne bóstwo, raj dla urlopowiczów. Adwokaci, sklepikarze, urzędnicy, przycinają bukszpan, grabią żwirkowe alejki, odkurzają klomby, karmią złote rybki. Na placu mnożą się motorowery, skutery młodych. Kafejka jest pełna. Każdego popołudnia wyruszasz na spacer. Najpierw idziesz droga, a kiedy mijasz opuszczony kamieniołom, zagłębiasz sie w las. Podnosisz z ziemi gałąź i usuwasz z niej drobne gałązki. Wędrujesz wzdłuż pól dojrzalej pszenicy, ścinasz dzikie trawy, wywijając niezdarnie swoją maczuga. Nie są ci znane nazwy drzew ani kwiatów, roślin ani chmur. Siadasz na szczycie wzgórza,
33
z którego patrzysz na miasteczko: jest tam dom twoich rodziców z trzema różnobarwnymi dachami, stojący trochę na uboczu, kościół, zamek widniejący niemal na wysokości twoich oczu, wiadukt, którym kiedyś jeździły pociągi, oraz pralnia i poczta. Biała droga, całkiem w dole, niczym galeon wypływający z portu, odjeżdża wielka ciężarówka. Jakiś wieśniak, sam w polu, prowadzi pług ciągnięty przez jabłkowitego konia. Ptaki wydaja krzyki, świergoty i trele, nawołują się ochryple. Wielkie drzewa drżą. Natura zaprasza cie, jest ci przychylna. Żujesz źdźbła trawy, które zaraz wypluwasz krajobraz nie krzepi cie zbytnio, spokój pól cie nie wzrusza, wiejska cisza nie drażni cię ani nie koi. Czasami tylko zaciekawi cię jakiś owad, kamień, opadły liść lub drzewo, bywa, ze godzinami wpatrujesz sie w drzewo, opisujesz je sobie, badasz każdy szczegół korzenie, pień, konary, liście, każdy pojedynczy liść, każdą żyłkę, i znów każdą gałąź i nieskończona grę obojętnych kształtów, o które dopomina się lub przywołuje twój zachłanny wzrok: oto czyjaś twarz, jakieś miasto, labirynt lub droga, tarcza herbu lub grupa jeźdźców. W miarę jak twoje postrzeganie sie wyostrza, staje sie cierpliwsze i swobodniejsze, drzewo wybucha i powraca do życia w tysiącu zielonych odcieni, w tysiącu liści jednakowych, a jednak odmiennych. Wydaje ci się, że mógłbyś spędzić cale życie pod tym drzewem, nie wyczerpując jego zasobów, nie rozumiejąc go, bo nie musisz tu niczego rozumieć, masz jedynie patrzeć: o tym drzewie możesz powiedzieć tylko to, ze jest drzewem; drzewo zaś może ci powiedzieć tylko to, ze jest drzewem, ma korzeń, pień, gałęzie i liście. Nie możesz oczekiwać innej prawdy.
34
Drzewo nie ma dla ciebie żadnej nauki ani przesiania. Jego siła, jego dostojeństwo, jego życie – jeśli spodziewasz sie jeszcze, ze te stare metafory dodadzą ci jakoś otuchy, że wydobędziesz z nich jakiś sens – to tylko obrazy, widoczki równie bezużyteczne jak spokój pól, jak zdradliwość uśpionej wody, nieustraszoność ścieżek, które nie pną się za wysoko, ale za to pną sie samodzielnie, jak uśmiech zboczy, na których dojrzewają w słońcu winne grona. Właśnie dlatego drzewo tak cie fascynuje, zadziwia i daje odprężenie; dlatego ze jego kora, gałęzie, liście są bezsporne bezspornością nieoczekiwaną i wolna od wszelkich oczekiwań. Może właśnie dlatego nigdy nie zabierasz na spacer żadnego psa, bo pies na ciebie patrzy, o coś cię błaga, coś do ciebie mówi. Jego oczy pełne wilgotnej wdzięczności, jego miny zbitego psa, skoki radosnego psa, nieustannie zmuszają cię do nadawania mu podłego statusu domowego zwierzęcia. Wobec psa nie możesz być obojętny, nie bardziej niż wobec człowieka. Za to nigdy nie wdasz sie w dialog z drzewem. Nie mógłbyś być obok psa, ponieważ pies w każdej chwili będzie sie domagał, abyś dał mu być, abyś go karmił, głaskał, był dla niego człowiekiem, stał się jego panem, gromowładnym bogiem, którego jedno pieskie słowo psa ukorzy. A drzewo o nic nie prosi. Możesz być sobie bogiem psów, bogiem kotów, bogiem biedaków, wystarczy ci smycz, płucka, trochę grosza, ale nigdy nie będziesz panem drzewa. Sam zechcesz stać sie drzewem. Nie jest tak, abyś nie cierpiał ludzi, dlaczego miałbyś ich nie cierpieć? Dlaczego miałbyś nie cierpieć siebie?
35
Gdyby tylko twojej przynależności do rodzaju ludzkiego nie towarzyszy ów nieznośny zgiełk, gdyby tylko tych kilka śmiechu wartych kroków poczynionych. W królestwie zwierząt nie trzeba było opłacać ciągłym przesytem słów, planów, Wielkich przedsięwzięć! Nazbyt to wygórowana cena za przeciwstawne kciuki, za pionową postawę, za niedoskonały obrót głowy ten kocioł, piec, ruszt, jakim jest życie, te miliardy nakazów, zachęceń, ostrzeżeń, egzaltacji, rozpaczy, to morze przymusów bez końca, ta odwieczna maszyna, która produkuje, zgniata, pochłania, omija zasadzki i rozpoczyna wciąż od nowa, ten błogi terror, który chce rządzić każdym dniem, każdą godziną twojej marnej egzystencji. Nic jeszcze nie przeżyłeś, a wszystko zostało już powiedziane, zakończone. Masz dopiero dwadzieścia pięć lat, lecz twoja droga jest już wytyczona. Role i etykiety naszykowano: od nocnika z czasów wczesnego dzieciństwa po fotel na kółkach na stare lata, wszystkie siedziska są gotowe i czekają na swoją kolej. Twoje przygody tak dobrze już opisano, że najzacieklejszy bunt na nikim nie zrobi wrażenia. Nie masz po co wychodzić na ulicę i zrywać z głów kapeluszy, oblewać się nieczystościami, maszerować boso, ogłaszać manifestów, strzelać z rewolweru do orszaku byle uzurpatora, niczego to nie zmieni: łóżko w przytułku już czeka i czeka nakrycie przy stole dla poetów wyklętych. Statek pijany, żałosny cud: Harar jest jarmarczna atrakcją, turystyczną podróżą. Wszystko zostało przewidziane, przygotowane w najdrobniejszych szczegółach; wielkie miłosne porywy, zimna ironia, rozdarcie, pełnia, egzotyka, wielka przygoda, rozpacz. Nie zaprzedasz duszy diabłu, nie pójdziesz w sandałach rzucić sie w głąb Etny, nie zniszczysz
36
siódmego cudu świata. Wszystko już przyszykowano na twoja śmierć: kula, która cię przeszyje, została już odlana, już wyznaczono płaczki, które pójdą za twoja trumna. Czemu miałbyś pokonywać najwyższe szczyty, skoro potem musiałbyś zejść, a czy po zejściu mógłbyś uniknąć bajania już do końca życia o tym, w jaki sposób zabrałeś się do takiej wspinaczki? Czemu miałbyś udawać , że żyjesz? Czemu miałbyś ciągnąć to dalej? Czyżbyś jeszcze nie wiedział, co ci sie przydarzy? Czyż nie byłeś już tym wszystkim, czym miałeś być: synem godnym swego ojca i matki, dzielnym, małym harcerzem, dobrym uczniem, który mógł przykładać się lepiej, przyjacielem z dzieciństwa, dalekim kuzynem, dorodnym żołnierzem, ubogim młodzieńcem? Jeszcze trochę starań, albo i nie, a będziesz kimś ze średniej kadry, szanownym kolega. Dobrym mężem, dobrym ojcem, dobrym obywatelem. Byłym kombatantem. Stopień po stopniu, jak żaba będziesz się piął po drobnych szczeblach kariery. Z szerokiej i różnorodnej gamy wybierzesz osobowość najlepiej przystającą do twoich pragnień, a ona zostanie starannie skrojona na twoja miarę: czy będziesz kimś odznaczonym? Wykształconym? Wyrafinowanym smakoszem? Przyjacielem zwierząt? Czy będziesz sondował łona i serca? Czy swój wolny czas poświecisz masakrowaniu sonat na rozstrojonym fortepianie, chociaż sonaty nie zrobiły ci nic złego? Czy tez będziesz palił fajkę w bujanym fotelu, powtarzając sobie, że życie ma jednak swoje dobre strony? Nie. Ty wolisz być brakującym elementem puzzli. Wycofujesz z gry swoje zabawki. Nie zostawiasz sobie żadnej szansy, rozdajesz karty do końca. Zaczynasz od dymu z komina, kładziesz na wszystkim krzyżyk, dzielisz skórę na niedźwiedziu, ścinasz zboże na
37
pniu, przepijasz kapitał, wsuwasz klucz pod słomiankę, odchodzisz, nie patrząc za siebie. Nie będziesz już słuchał dobrych rad. Nie będziesz prosił o pomoc. Pójdziesz własną drogą, patrząc na drzewa, na wodę, na kamienie, na niebo, na swoja twarz, na chmury, na sufity, na pustkę. Trwasz przy drzewie. Nawet nie prosisz wiatru szumiącego w listowiu, aby stal się wyrocznia. Nadciągają deszcze. c Nie wychodzisz z domu, rzadko opuszczasz swój pokój. Całymi dniami czytasz na głos, wodząc palcem po linijkach tekstu, jak dzieci, jak starcy, aż słowa zatrącają swój sens, aż najprostsze zdanie staje się kulawe, bezładne. Nadchodzi wieczór. Nie zapalasz światła i trwasz w bezruchu, siedząc za stołem przy oknie, z książką w ręku, nie czytasz już, ledwie słyszysz odgłosy domu, skrzypienie belek i podłóg, kaszel ojca, fajerki przesuwane na kuchni; plusk deszczu w rynnach z cynkowej blachy, przejazd samochodu gdzieś daleko na drodze, klakson autobusu o siódmej na zakręcie przed wzgórzem. Letnicy wyjechali. Wiejskie domy zamknięto. Kiedy przechodzisz przez miasteczko, obszczekują cię nieliczne psy. Na placu przed kościołem, tuz przy merostwie, przy poczcie, przy pralni, strzępy pożółkłych afiszy zapraszają wciąż jeszcze na minione licytacje, bale, zabawy. Czasami chodzisz jeszcze na spacery. Powracasz na te same drogi. Przemierzasz zaorane pola, zelówki twoich butów
38
obrastają grubą warstwa gliny. Grzęźniesz w błocie na wyboistych drogach. Niebo jest szare. Pokłady mgły zasnuwają krajobraz. Z paru kominów unosi sie dym. Marzniesz, mimo że masz na sobie ocieplana kurtkę, buty, rękawiczki; usiłujesz niezdarnie zapalić papierosa. Robisz dalsze wyprawy, do innych miasteczek, przez pola i lasy. Siadasz przy długim drewnianym stole w sklepie z wyszynkiem, gdzie jesteś jedynym klientem. Proponują ci bulion z kostki lub kawę bez smaku. Dziesiątki much oblepiło spirale zwisającą spod emaliowanego abażuru. Przy żelaznym piecyku wygrzewa się obojętnie kot. Patrzysz na konserwowe puszki, na paczki proszku, na szkolne fartuchy i zeszyty, na stare już gazety, na cukierkowo-różowe pocztówki, na których pucołowaci żołnierze wyśpiewują tęskne rymowanki do jasnowłosej narzeczonej, patrzysz na rozkład jazdy autobusów, na wysokość zakładów, na wyniki niedzielnych meczów. Wysoko na niebie fruną gromady ptaków. Kanałem Yonne sunie długa barka, metalicznie błękitny kadłub ciągnięty przez dwa wielkie gniade konie. Wracasz, maszerując wzdłuż publicznej drogi, w ciemności, wymijany i pozostawiany w tyle przez ryczące samochody, oślepiany reflektorami, które sprawiają wrażenie, jakby spod stóp wzniesienia zamierzały oświetlić niebo, zanim dopadną ciebie.
39
rozdział 4
41
Wracasz do Paryża i odnajdujesz swój pokój, swoja ciszę. Krople wody, tłumy, ulice i mosty; sufit, miednice z różowego plastiku; wąską ławkę. Pęknięte lustro, które odbija rysy twojej twarzy. Twój pokój jest samym centrum świata. Ta komórka, ta nora na poddaszu, która na zawsze zachowa twój zapach, to łóżko, do którego wślizgujesz się sam, ta półka, to linoleum, ten sufit, którego szczeliny, odpryski, plamy i wypukłości przeliczałeś tysiące razy, ta umywalka tak mała, że przypomina mebelek lalki, ta wzmianka, to okno, ta tapeta, na której rozpoznajesz każdy kwiatek, każda łodygę, każdy splot, i jedynie ty możesz stwierdzić, że mimo prawie niezawodnej doskonaląc metod drukarskich motywy te nigdy nie są identyczne; te gazety, niejeden raz czytane, które jeszcze niejeden raz przeczytasz, to pęknięte lustro, co odbija twoja twarz w trzech kawałkach, w trzech nierównych powierzchniach nakładających sie nieznacznie na siebie, chociaż ty z przyzwyczajenia prawie tego nie widzisz i zapominasz o konturze oka na czole, o złamanym nosie, o wiecznie wykrzywionych ustach, i dostrzegasz jedynie pręgę w kształcie litery, widniejąca niczym zapomniane piętno, prawie zatarte, po‚ dawno odniesionej ranie, po cięciu szabla lub uderzeniu kata; te ustawione książki, ten żeberkowy grzejnik, ten kuferek-gramofon w obudowie z ciemnoczerwonego pegamoidu: od tego się zaczyna i na tym sie kończy twoje królestwo, wokół którego rozchodzą się koncentryczne kręgi zawsze obecnych, przyjaznych lub nieprzyjaznych hałasów, a tylko one łączą cie ze światem: kropla wody, skapująca z kranu na korytarzu, odgłosy sąsiada, jego chrząkania, otwierane i zamykane szuflady, jego napady kaszlu, gwizdanie czajnika, hałasy z rue Saint-Honoré, niemilknący pomruk miasta. Syrena strażackiego wozu zdaje sie nadciągać z bardzo daleka wprost na
42
ciebie, oddala się, powraca. Na skrzyżowaniu rue Saint-Honoré z rue des Pyramides, regulowane światłami hamowanie, przystawanie, ruszanie, przyśpieszanie rytmizuje czas równie niezawodnie jak niestrudzona kropla, jak dzwonnica Saint-Roch. Budzik od dawna wskazuje piata piętnaście. Stanął podczas twojej nieobecności, a tobie nie chciało sie go nakręcić. Czas już nie wnika W cisze twojego pokoju, jest wszędzie, zanurza cię w swojej kąpieli, jeszcze bardziej obecny i natrętny niż wskazówki budzika, na które możesz już nie patrzeć, a jednak jest to czas nieznacznie zakrzywiony, sfałszowany, trochę dwuznaczny: czas mija, ale ty nigdy nie wiesz która godzina, dzwon Saint-Roch nie wybija kwadransów, światła na skrzyżowaniu rue Saint-Honoré i rue des Pyramides nie zmieniają się co minutę, kropla wody nie skapuje co sekundę. Jest dziesiąta, a może jedenasta, bo nie można mieć pewności, że dobrze usłyszałeś jest późno, jest wcześnie, dzień wstaje, noc zapada, hałasy nigdy tak całkiem nie milkną, czas nigdy tak zupełnie nie staje, chociaż jest już niedostrzegalny: drobna szczelina w murze ciszy, spowolniony, zapomniany szmer kropli za kropla, niemal zmieszany z biciem twojego serca. Twój pokój jest najpiękniejsza z bezludnych wysp, Paryż zaś pustynia, której nikt nigdy nie przemierzył. Potrzebujesz tylko tego spokoju, tego snu, tej ciszy, tego odrętwienia. Niechaj dni zaczynają się i kończą, niechaj czas płynie, niechaj twoje usta pozostaną zamknięte, niechaj mięśnie karku, szczeki, podbródka całkiem ci się rozluźnia, niechaj poruszenia twojej
43
klatki piersiowej, uderzenia serca świadczą jeszcze o tym, że cierpliwie utrzymujesz sie przy życiu. Niczego nie chcieć. Czekać, aby nie było już na co czekać. Włóczyć się, spać. Pozwalać, aby tłum cię unosił i aby unosiła cię ulica. Wędrować wzdłuż rynsztoków, ogrodzeń, kanałów. Iść nabrzeżem, składać się pod ścianami. Tracić czas. Porzucić wszelkie plany, zawiesić wszelką niecierpliwość. Być bez pragnień, bez urazy, nie odczuwać buntu. Przed tobą, w miarę jak upływa czas, otwiera się życie w bezruchu, bez kryzysów, bez nieładu żadnych wybojów, żadnego zachwiania. Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, sezon po sezonie, rozpoczyna się coś, co nigdy nie zazna końca: twoje życie roślinne, twoje życie odwołane.
45
Uczysz się trwać. Niekiedy, panując nad czasem, panując nad światem, niczym mały pająk przyczajony pośrodku pajęczyny, władasz Paryżem: nadzorujesz północ od strony avenue de l’Opéra, południe od bram Luwru, wschód i zachód od rue Saint-Honoré. Niekiedy starasz się rozwikłać zagadkę twarzy, której zarys szkicuje złożona gra cieni i pęknięć na fragmencie sufitu, dostrzegasz oczy i nos, albo nos i usta, czoło, którego nie wieńczy żadna czupryna, czy też precyzyjny rysunek rąbka ucha, zaczątek braku szyi. Istnieje tysiące metod zabijania czasu i ładna nie przypomina drugiej, ale wszystkie są siebie warte; tysiące sposobów, aby niczego nie oczekiwać, tysiące gier, które możesz wymyślać i z miejsca porzucać. Wszystkiego musisz się nauczyć, wszystkiego, co zwykle nie wymaga nauki: samotności, obojętności, cierpliwości, milczenia. Od wszystkiego musisz się odzwyczaić: od widywania osób często dotąd spotykanych, od regularnych posiłków i od wypijania kawy przy wspólnym stoliku, kiedy zajmowałeś miejsce, jakie inni dla ciebie zdobywali, czasem o nie walcząc; od przeciągania mdłych przyjaźni, które nie mogą się skończyć i trwają, karmiąc się oportunistyczną i tchórzliwą niechęcią do związków, które się rwą. Jesteś sam i właśnie dlatego, ze jesteś sam, nie wolno ci nigdy sprawdzać godziny, nie wolno ci liczyć minut. Nie wolno ci już gorączkowo otwierać korespondencji, nie wolno ci odczuwać rozczarowania, jeśli znajdziesz tam tylko prospekt zachęcający do kupna za jedne siedemdziesiąt siedem franków kompletu dese-
46
rowych talerzy z grawerunkiem twojego monogramu lub skarbów sztuki zachodniej. Musisz zapomnieć, co to znaczy mieć nadzieję, podejmować starania, odnosić sukcesy, być wytrwałym. Pozostawiasz wszystko własnemu biegowi i przychodzi ci to niemal z łatwością. Unikasz dróg nazbyt często uczęszczanych. Pozwalasz, aby upływający czas wymazywał ci z pamięci twarze, numery telefonów, adresy, uśmiechy, głosy. Zapominasz, ze nauczyłeś się zapominać, że pewnego dnia zmusiłeś się do zapomnienia. Włóczysz się bulwarem Saint-Michel, niczego już nie rozpoznając, nie dostrzegając witryn, niedostrzegany przez tłum studentów, sunących w górę lub w dół. Nie zaglądasz już do barów, nie obchodzisz ich z zatroskaną miną, nie zapuszczasz się do bocznych sal w poszukiwaniu sam nie wiesz kogo. Nie szukasz już nikogo w kolejkach, które co dwie godziny tworzą się przed siedmioma kinami na rue Champollion. Nie błąkasz się jak pokutująca dusza po wielkim dziedzińcu Sorbony, nie kroczysz długimi korytarzami wiodącymi do sal, nie będziesz zabiegał o powitania, o uśmiechy, o rozpoznawcze mrugnięcia w bibliotece. Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się przejrzystości, znieruchomienia, nieistnienia. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać. Uczysz się przeżuwać każdy kęs, odnajdować ten sam nijaki smak przy każdej odrobinie pożywienia niesionego do ust. Uczysz się patrzeć na obrazy wystawione
47
w galeriach malarstwa, jak patrzyłbyś na fragmenty ścian i sufitów, ściany zaś i sufity oglądasz niczym płótna, na których bez trudu rozpoznajesz dziesiątki, tysiące dróg przemierzanych wciąż od nowa, nieubłagane labirynty, teksty, których nikt nie zdoła odszyfrować, twarze w rozkładzie. Zapuszczasz się na Wyspę Świętego Ludwika, idziesz rue Vaugirard, zmierzasz w stronę Pereire, w stronę Chateau-Landon. Maszerujesz powoli, zawracasz, ocierasz się o towar na sklepowych ladach. O artykuły drogeryjne, elektrotechniczne, pasmanteryjne, 0 starzyznę. Siadasz na balustradzie Mostu Ludwika Filipa i patrzysz, jak pod przęsłami tworzą się i zanikają wiry, jak na nowo powstają i wciąż giną wodne Ieje żłobione ostrzami dziobów. Parowce i barki przepływają nieco dalej, a po ich przejściu wodne karuzele rozbryzgują sie o filary. Wzdłuż nabrzeża siedzą znieruchomiali rybacy, śledząc niestrudzone dryfowanie spławików. Siedząc na tarasie kawiarni przy dużym piwie lub przy czarnej kawie, przyglądasz sie ulicy. Samochody osobowe, taksówki, furgonetki, autobusy, motocykle, motorowery suną w zwartych ciągach, które rozdzielają krótkie i rzadkie chwile wytchnienia, dalekie odblaski świateł regulujących uliczny ruch. Chodnikami bez chwili przerwy płyną podwójne, lecz bardziej wartkie potoki przechodniów. Dwaj mężczyźni, którzy mają takie same saszetki ze skaju, mijają sie równie zmęczonym krokiem; matka z córką, dzieci, starsze kobiety obładowane siatkami, jakiś żołnierz, mężczyzna obciążony dwiema walizami, i jeszcze inni, którzy mają pakunki, gazety, fajki, parasole, pasibrzuchy, którzy idą w kapeluszach, z dziecięcymi wóz-
48
kami, w mundurach, jedni prawie biegną, inni sie wloką, stają przed wystawami, witają sie, rozchodzą, mijają, wyprzedzają, starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, szczęśliwi i nieszczęśliwi. Na autobusowych przystankach tłoczą sie grupy, które wciąż sie rozpadają i tworzą na nowo. Człowiek-sandwicz rozdaje prospekty. Jakaś kobieta bezskutecznie macha ręką na przejeżdżające taksówki. Narasta wycie nadciągającej syreny strażackiego wozu. Wozy pogotowia technicznego pędzą na złamanie karku, kto wie na czyje wezwanie? Nic ci nie wiadomo o prawach skupiających tych ludzi, którzy sie nie znają, których ty nie znasz, na tej ulicy, którą odwiedzasz po raz pierwszy w życiu, chociaż nie masz tu nic do roboty i patrzysz tylko na ten tłum, który wędruje tam i z powrotem, śpieszy sie, przystaje: co robią wszystkie te nogi na chodniku, wszystkie te kola na jezdni? Dokąd zmierzają? Kto je wzywa? Kto każe im tu powracać? Jaka siła lub jaka tajemnica każe im stawiać naprzemiennie raz prawą, raz lewą nogę na chodniku, koordynując przy tym ich ruchy z niezwykłą wprost skutecznością? Tysiące niepotrzebnych gestów spotyka się w tej samej chwili w nazbyt wąskim polu widzenia twoich niemal obojętnych oczu. Ci ludzie wyciągają jednocześnie swoje prawe ręce i ściskają je, jakby chcieli je sobie zmiażdżyć, z ich ust padają informacje na pozór pozbawione sensu, a oni wydymają policzki, marszczą nosy, ściągają brwi, wykrzywiają wargi, wykręcają się, podkreślając swoje wypowiedzi wyrazistą mimiką; wyjmują notesy, mijają sie, witają, znieważają, gratulują sobie, potrącają się; ruszają dalej, nie widząc cię, mimo że dzieli cię
49
od nich odległość zaledwie paru centymetrów, mimo że siedzisz na tarasie kawiarni i nie przestajesz im się przyglądać. Włóczysz się. W wyobraźni klasyfikujesz ulice, dzielnice, domy, dzielnice szalone, dzielnice martwe, ulice–bazary, ulice-sypialnie, ulice-cmentarze, fasady złuszczone, fasady zrujnowane, fasady przerdzewiałe, fasady zamaskowane. Mijasz małe skwerki, wyprzedzany przez dzieci, które biegnąc, przeciągają po kratach ogrodzeń metalowa lub drewniana linijka. Przysiadasz na zielonych, drewnianych ławkach o rzeźbionych nóżkach w kształcie lwich łap. Starzy, niedołężni strażnicy rozmawiają z nianiami w zgoła innym wieku. Na skąpo zapiaszczonym podłożu wykreślasz czubkiem buta kółka, kwadraty, oko, własne inicjały. Odkrywasz ulice, którymi nie przejeżdża nigdy samochód, wydaje sie, że nikt tam nie mieszka, że nie ma tam innych sklepów niż widmowy zakład krawiectwa na miarę, z witryna w obramieniu muślinowych firanek, na której zdaje się stać od zawsze ten sam wyblakły, spłowiały w słońcu manekin i gdzie leżą te same kartoniki wymyślnych guzików, te same żurnale, na których Widnieje jednak tegoroczna data; niż tapicer oferujący sprężyny oraz nogi łóżka kuliste lub w kształcie pestek oliwki i wrzeciona, a takie rozmaite gatunki włosia i obicia; niż szewc w zakątku przerobionym na kramik, gdzie zamiast drzwi wisi zasłona z kolorowych plastikowych pasków, nawleczonych na nylonowe żyłki. Odkrywasz pasaże: Passage Choiseul. Passage des Panoramas, Passage Jouffroy, Passage Verdeau, a w nich handlarzy makiet, fajek, biżuterii ze strasu, stempli, czyścibutów, sprzedawczy-
50
nie hot dogów. Czytasz jedna po drugiej wyblakłe wizytówki z witryny grawera: Doktor Raphael Crubellier, stomatolog, dyplomowany lekarz Wydziału Medycyny w Paryżu, przyjmuje tylko osoby umówione; Marcel-émile Burnachs spółka z o.o. Wszystko do czyszczenia dywanów; Pan i pani Serge Valène, 11 rue Lagarde, 214 07 35; Zjazd absolwentów Szkoły Geoffroy Saint-Hilaire, menu: przysmaki morza na posłaniu z lodowca, smakołyk z Perigord w czarnych perłach, srebrny sen jezior. W Ogrodzie Luksemburskim przyglądasz się emerytowanym graczom w brydża, w belotkę lub w tarota. Pobliską ławkę zajmuje zmumifikowany, znieruchomiały starzec, stopy ma złączone, podbródek wsparty na gałce laski, która trzyma kurczowo obiema rekami i wpatruje sie w pustkę, choć mijają godziny. Podziwiasz go. Starasz się przeniknąć jego sekret, jego słabość. Ale on wydaje się niedostępny. jest pewnie głuchy jak pień, na wpół oślepły i sparaliżowany. Ale nawet sie nie ślini, nie porusza wargami, ledwie mruga. Słońce obraca się wokół niego: być może on całą uwagę skupia na wędrówce własnego cienia; z pewnością już dawno wytyczył sobie punkty orientacyjne; jeśli jest szalony, jego szaleństwo polega na tym, że on uważa się może za zegar słoneczny. Przypomina posąg, ale nad posagami ma te przewagę, że jeśli zechce, może wstać i odejść. Przypomina też istotę ludzką, chociaż głowę ma raczej ptasia, spodnie sięgają mu aż do mostka, nosi krawat parnasisty ze szkoły podstawowej, ale nad innymi istotami ludzkimi ma te przewagę, że może godzinami trwać w bezruchu niczym posag, pozornie bez wysiłku. Chciałbyś mu dorównać, ale
51
twoje powołanie starca zakłóca nadmierna młodość, jesteś zbyt nerwowy: twoja stopa mimo woli porusza sie po piasku, twoje oczy błądzą, twoje palce nieustannie spłatają się i rozplatają. Nadal wędrujesz, zupełnie na oślep, gubisz się, kręcisz sie w kółko. Czasami wyznaczasz sobie śmiechu warte mety: Daumesnil, Clignancourt, bulwar Gouvion Saint-Cyr, muzeum Poczty. Wchodzisz do księgarni i kartkujesz książki, nie czytając ich. Wchodzisz do galerii obrazów i zwiedzasz je sumiennie, przystając przed każdym płótnem, przechylając głowę w prawo, mrużąc oczy, podchodząc, aby przeczytać tytuł lub datę czy nazwisko malarza, cofając się, aby lepiej widzieć. Wychodząc, składasz zamaszysty, nieczytelny podpis pod fałszywym adresem. Siadasz w głębi jakiejś kawiarni, czytasz „Le Monde” linijka po linijce, systematycznie. To doskonale ćwiczenie. Czytasz tytuły z pierwszej strony, „wiadomości dnia”, biuletyn zagraniczny, kronikę wypadków z ostatniej strony, drobne ogłoszenia: oferty „dam prace”, „szukam pracy”, spektakle, oferty handlowe, nieruchomości, posiadłości, parcele, mieszkania (sprzedaż), mieszkania (w budowie), mieszkania (kupno), lokale handlowe, wynajem różnych, przedsiębiorstwa handlowe, kapitały, spółki, kursy i korepetycje, lokaty dożywotnie, samochody, garaże, okazje, różne; przyjęcia, narodziny, zaręczyny, śluby, nekrologi, podziękowania, aukcje w Hotel Drouot, zwiedzanie i odczyty, obrona prac doktorskich; krzyżówki, które rozwiązujesz niemal w myśli (nie jest katolikiem, chociaż jest chrzczone: wino; rodzaj śmierci: żeński; są nierozłączne, kiedy są skłócone:
52
jajka; jej egzystencja poprzedza esencję: Madras; jest wice, dlatego że jest kontra: kontradmirał); prognozy pogody; programy radiowe, telewizyjne, repertuar teatrów i kin, kursy giełdowe; turystyka, społeczeństwo, gospodarka, gastronomia, literatura, sport, nauka, teatr, uniwersytet, medycyna, urbanistyka, pedagogika, religia, lotnictwo, żeglarstwo, związki zawodowe, rubryka kobieca, regionalna, sadowa; polityka światowa, wiadomości zagraniczne, polityka francuska, sprawy wewnętrzne, krótkie wiadomości, długie szkice, które ciągną się przez trzy albo cztery numery, dodatki poświęcone jakiemuś krajowi, regionowi, produktowi, duże ogłoszenia reklamowe. Twoje oczy, skupione i uważne, ogarnęły pięćset, tysiąc informacji, dowiedziałeś sie nawet, jaka jest wysokość nakładu gazety, i jeszcze raz sprawdziłeś, że numer został wydany przez drukarzy zrzeszonych w związku zawodowym, pod nadzorem BVP i OJD. Ale twoja pamięć postarała się o to, aby nic z tego nie utrwalić; z równym brakiem zainteresowania przeczytałeś, że Pont-z-Mousson jest niepewny, że stała jest krucho, a Nowy Jork zyskuje poparcie, że trzeba zaufać doświadczeniu kredytowego banku ziemskiego Francji i jego sieci fachowców, że po przejściu tajfunu Barbara szkody na Florydzie sięgnęły wysokości trzech miliardów, że Jean-Paul i Lucas z duma zawiadamiają o przyjściu na świat swojej siostrzyczki Lucie: czytanie „Le Monde’u” oznacza tylko stratę lub zysk dwóch godzin; pozwala ocenić, do jakiego stopnia jest ci wszystko jedno. Trzeba unicestwić hierarchie, upodobania. Może jeszcze dziwi cie to, że kombinacja trzydziestu znaków typograficznych, poddana w końcu bardzo prostym zasadom, jest zdolna tworzyć codziennie tysiące wiadomości. Ale dlaczego miałyby one stanowić twoja strawę, dlaczego miał-
53
byś je odcyfrowywać? Zależy ci tylko na tym, aby czas płynął i aby nic nie mogło cię dosięgnąć: twoje oczy wpatrują sie w litery z uwaga, czytasz jedna linijkę po drugiej. Człowiek obojętny nie jest ignorantem ani wrogiem świata. Nie masz zamiaru odkrywać na nowo zdrowych radości analfabetyzmu, ale swoim lekturom nie nadajesz żadnych przywilejów. Nie masz zamiaru chodzić nago, ale twój ubiór nie będzie świadczył o wyszukaniu czy o niedbałości; nie masz zamiaru się głodzić, lecz tylko odżywiać. Nie abyś miał spełniać te czynności całkiem niewinnie, niewinność jest słowem o zbyt dużej mocy: chcesz je tylko, po prostu, jeśli tutaj wyrażenie „po prostu” może mieć jakiś sens, osadzić na gruncie neutralnym, oczywistym, pozbawionym jakiegokolwiek wartościowania, zwłaszcza zaś nie na gruncie funkcjonalnym, gdyż funkcjonalność jest najgorsza z wartości, najbardziej podstępną, kompromitującą, ale zarazem widoczna, bezsporna, niepokonana; chcesz, aby nie było nic innego do powiedzenia, jak tylko to, że czytasz, że jesteś ubrany, że jesz, śpisz, idziesz; aby to były czynności, same gesty, a nie żadne dowody, nie moneta wymienna: twoje ubranie, twoje pożywienie, twoje lektury nie będą przemawiały zamiast ciebie, nie będziesz już dłużej próbował ich przechytrzyć. Nie powierzysz im wyczerpującej, niemożliwej, morderczej misji wyrażania ciebie. Kiedy jesz przy barze „la Petite Source” lub „a la Bière” czy u „Roger la Frite”, przypomina to czynność zwana przez psychofizjologów „odżywianiem się”: przyjmujesz, raz lub dwa razy
54
dziennie, rzadziej trzy, zestaw ściśle policzalnych protein i węglowodanów w postaci kawałka wołowiny z rusztu, talarków kartofli smażonych we wrzącym oleju, kieliszka czerwonego wina. Chodzi tu o stek, zwany też beefsteakiem lub befsztykiem, ale na pewno nie o filet z polędwicy; mowa tu o frytkach, o których nie sposób powiedzieć, że są cienkie jak słomki, o kieliszku wina, którego nazwy ani jakości nikt nie zechciałby sprawdzać. Ale twojemu żołądkowi nie sprawia to już, jeśli w ogóle kiedykolwiek sprawiało, żadnej różnicy, podobnie zresztą, jak twojemu podniebieniu. Większy opór stawiał natomiast język: musiało upłyną trochę czasu, nim mięso przestało być wysuszone, twarde i żylaste, frytki tłuste i rozmiękłe, Wino zmętniałe lub kwaśne, aby te wybitnie deprecjonujące określenia, z początku nośniki smętnych znaczeń, przywołujące na myśl posiłki dla ubogich, jedzenie kloszardów, tanie zupy, podmiejskie zabawy, zatraciły pomału swój sens, i aby smutek, niedosyt, ubóstwo, niedomiar, wstyd, które nieodwołalnie do tych słów przywarły – do tego tłuszczu, którym nasiąknęły frytki, do tej podeszwy, w którą zamieniło się mięso, do kwasu, którym stało się wino – przestały cię już odstręczać, piętnować, a wręcz przeciwnie, aby przestały ci już trafiać do przekonania szlachetne świadectwa – dokładną odwrotność tamtych obfitości, wystawności, ucztowania: krwista i krucha dorodność „kawałków” z Charolais, chateaubriandów, filetów, antrykotów z Hal, złocistą chrupkość frytek-słomek lub frytek-zapałek, ziemniaków souffle, kartofli Dauphine, bukiet surowych jarzyn w koszyku. Żadna sakramentalna energia, żaden boski nektar nie wypełniają ci teraz talerza ani szklanki. Żadne wykrzykniki nie towarzyszą twoim posiłkom. Zjadasz mięso z frytkami, wypijasz wino. Niepoko-
55
nywalna odległość, dzieląca rostbef z la Villette od „zestawu”, który niemal codziennie, zaraz po wejściu, zamawiasz u kelnera w barze „la Petite Source”, nie ma już nad tobą władzy.
57
Czy jest ładnie, czy brzydko, czy pada deszcz, czy świeci słońce, czy hula wiatr, czy nawet liść na drzewie nie drgnie, czy świt gasi latarnie, czy zmierzch je zapala, czy jesteś zagubiony w tłumie, czy też sam na pustym placu, wciąż jeszcze idziesz, ciągle jeszcze się wleczesz. Obmyślasz zawiłe trasy najeżone zakazami, które zmuszają cię do długiego kluczenia. Idziesz zwiedzać zabytki. Zaliczasz kościoły, pomniki konne, pisuary, rosyjskie restauracje. Idziesz obejrzeć budowę dróg czy mostów wzdłuż kanałów, nieopodal portów, zobaczyć rozbebeszone ulice podobne do zaoranych pól, kanalizacje, wyburzane budynki. Wracasz do swojego pokoju i osuwasz się na zbyt wąską ławkę. Śpisz z szeroko otwartymi oczami, jak śpią idioci. Przeliczasz rysy na suficie i wynajdujesz wciąż nowe. Skojarzenia plam i cieni, zmienna akomodacja twoich oczu i twoje wędrujące spojrzenie, bez trudu, pomału, wywołują z niebytu dziesiątki powstających kształtów, kruchych tworów, które możesz uchwycić tylko przez chwilę, nadając im nazwę: winnica, wirus, miasto, wioska, twarz, zanim się rozpłyną i wszystko zacznie sie od nowa: zarys gestu, ruchu, sylwetki, kontur pustego znaku, któremu pozwalasz sie rozrosnąć, przypadku, który się ukonkretnia: oko, które cie przewierca, człowiek, który śpi, fala, lekkie rozkołysanie żaglowców, kawałek drewna, wybuchający konar, odnaleziony potem i zachowany, z którego wnętrza wynurza się, pomału się wykształcając, zaczątek twarzy, niezbyt różniącej się od tej sprzed chwili, może trochę ciemniejszej lub bardziej skupionej, twarzy, w której szukasz, zrazu ich nie dostrzegając, uszu, oczu, szyi,
58
czoła; zapamiętujesz przy tym, odnajdując je tylko po to, aby natychmiast je utracić, refleks dwuznacznego uśmiechu, cień nozdrza, który jest być może przedłużeniem śladu – hańbiącej lub zaszczytnej, kto to wie? – blizny. Często grywasz w karty sam ze sobą. Rozdajesz do brydża, usiłujesz rozwiązać zadania publikowane co tydzień w „Le Monde”, ale jesteś miernym graczem i twoim zagraniom brakuje elegancji: żadnej wiedzy o przymusowych zrzutkach, o pozbywaniu się złych kart, o przechodzeniu na rękę. Wyobraziłeś sobie kiedyś takie nadzwyczajne rozdanie, w którym para graczy, mając razem tylko dwa honory, asa i waleta, mogła zrobić, przy całej daremności obrony, szlema, dzięki wspaniałemu rozkładowi wicerenonsów i longierów; potem, rozważając to szczegółowo, orzekłeś, że ów szlem przestał cie bawić, jest bowiem niemożliwy do zalicytowania, że cała ta rozgrywka nie wymagałaby żadnej finezji, i przestałeś spodziewać się po brydżu Bóg wie czego. Dałeś się wciągnąć w nałóg stawiania pasjansów. Rozkładasz na swojej ławce karty w czterech rzędach po trzynaście, zabierasz cztery asy. Gra polega na tym, aby ułożyć czterdzieści osiem pozostałych kart, wykorzystując okienka powstałe po wyjęciu asów; jeżeli jedno z tych okienek jest pierwsze w rzędzie, możesz położyć dwójkę; jeżeli następuje ona, dajmy na to, po szóstce, możesz położyć siódemkę do koloru, po siódemce ósemkę, po ósemce dziewiątkę, po walecie damę; jeżeli damę wykładasz po królu, nic nie możesz zrobić i tracisz okienko.
59
W tym pasjansie przypadek nie odgrywa prawie żadnej roli. Z dużym wyprzedzeniem możesz przewidzieć moment, kiedy w czterech wolnych okienkach pojawią sie króle, a wtedy przegrywasz, jeżeli grasz po kolei; ale wolno ci posłużyć sie najpierw jednym okienkiem, potem drugim, wrócić do pierwszego, przeskoczyć do trzeciego, do czwartego i przejść ponownie do drugiego. Mimo to pasjans rzadko ci się udaje: zawsze nadchodzi taka chwila, kiedy gra się blokuje, kiedy połowa lub jedna trzecia kart jest już ułożona i nie możesz zapełnić okienek, nie natrafiając na króla. W zasadzie wolno ci podjąć dwie dalsze próby: nie ruszać już uporządkowanych kart i raz jeszcze wyłożyć te pozostałe po ich przetasowaniu i zachowaniu czterech wolnych miejsc. Ale ty rzadko uciekasz sie do takich sposobów; kiedy tylko wydaje ci się, że przegrywasz, zbierasz karty, tasujesz je dwa lub trzy razy, i zaczynasz od nowa. Tasujesz karty, rozkładasz je, wyjmujesz cztery asy, przyglądasz się układowi. Z początku zdajesz się trochę na przypadek, pilnując tylko, aby zbyt szybko nie trafić na króla. Pomału gra się klaruje, pojawiają się ograniczenia, zarysowują możliwości: ta karta leży już na swoim miejscu, tutaj jeden ruch pozwoli ci ułożyć pięć dalszych kart, ale tego króla, który ci przeszkadza, nie można stamtąd ruszyć. Pasjans prawie nigdy nie wychodzi. Czasem trochę oszukujesz, ale rzadko, coraz rzadziej. Nie zależy ci na zwycięstwie, bo jakie znaczenie może mieć twoje zwycięstwo, a jeśli chodzi tylko o to, aby pozyskać sobie bogów, istnieje tyle łatwiejszych sposobów, by zaskarbić sobie ich przychylność. Ale mimo to stawiasz pasjanse coraz częściej, coraz dłużej, niekiedy przez cale popołudnie albo za-
60
raz po przebudzeniu, albo do samego rana i już nie stawiasz ich tylko dla zabicia czasu. Jest w tej grze coś, co fascynuje cię bardziej nawet niż wodne wiry przy mostach, niż labirynty na sufitach, niż ledwo widoczne nitki dryfujące po twojej rogówce. Zależnie od miejsca, zależnie od chwili każda karta nabiera niemal wzruszającej doniosłości. A ty zabezpieczasz się, burzysz, układasz, kombinujesz, obmyślasz jeden plan za drugim: ćwiczenie daremne, ryzyko, za którym nic nie stoi, porządek zakrawający na kpinę: czterdzieści osiem kart więzi cię w tym pokoju, a ty czujesz się niemal szczęśliwy, kiedy dziesiątka trafia na swoje miejsce, kiedy król nic nie może ci zrobić, albo też czujesz się prawie nieszczęśliwy, kiedy wszystkie twoje mozolne rachuby kończą się tym samym chybionym rezultatem. Jakby ta samotna i niema strategia była twoja jedyna droga, jakby stanowiła twoją jedyna rację bytu.
rozdział 7
63
Jest noc. Raz na jakiś czas śmigają rozpędzone samochody. Kropla wody skapuje z kranu na korytarzu. Twój sąsiad jest bezgłośny, może już go nie ma, może jest już martwy. Leżysz wyciągnięty na ławce, w ubraniu, ręce masz skrzyżowane pod głową, kolana uniesione. Zamykasz oczy i je otwierasz. We wnętrzu twojego oka lub na powierzchni rogówki dryfują powoli kształty podobne do wirusów, mikrobów, ześlizgują się z góry na dół, znikają, wypływają nieoczekiwanie w samym środku, prawie niezmienne, jako krążki lub pęcherzyki, nitki lub poskręcane włókienka, tworząc zarys jakby baśniowego stwora. Tracisz ich ślad i odnajdujesz; przecierasz sobie oczy i włókienka rozrywają się, mnożą. Czas mija, ty drzemiesz. Kładziesz otwarta książkę obok siebie, na ławce. Wszystko zdaje się zamazane, rozszemrane. Twój oddech jest zdumiewająco regularny. Małe czarne stworzonko, zapewne nierzeczywiste, toruje sobie drogę w labiryncie szczelin na suficie. Włóczysz się ulicami dniem i nocą. Wchodzisz do dzielnicowych kin, w których unosi się natrętny zapach środków odkażających, zjadasz kanapki przy barze, frytki z papierowych rożków, zapuszczasz się na jarmarki, grywasz w elektryczny bilard, odwiedzasz muzea, bazary, dworce, biblioteki publiczne, oglądasz wystawy antykwariuszy z rue Jacob, handlarzy szkieł z rue du Paradis, handlarzy mebli z faubourg Saint-Antoine.
64
Wraz z upływem godzin, dni, tygodni, pór roku wyzbywasz się wszystkiego, od wszystkiego się odrywasz. Czasami, nawet w niej jakim upojeniu uprzytamniasz sobie, że jesteś wolny, że nic ci nie ciąży, nic ci się nie podoba ani nic cię nie drażni. W tym życiu, które się nie zużywa i pozbawione jest innych dreszczy ponad owe chwile zawieszenia, jakich dostarczają ci karty, znajome odgłosy oraz widowiska, które sam sobie fundujesz, odnajdujesz szczęście niemal idealne, fascynujące, czasem nabrzmiałe nowymi wzruszeniami. Zaznajesz całkowitego odprężenia, każda chwila cię chroni i oszczędza. Żyjesz w błogosławionym nawiasie, w pustce pełnej obietnic, wyzbytej oczekiwań. Jesteś niewidzialny, przejrzysty, kryształowy. Już nie istniejesz W owym ciągu godzin i dni, w przemijaniu pór roku, w upływie czasu, utrzymujesz się przy życiu bez radości czy smutku, bez przyszłości czy przeszłości, ot tak sobie, po prostu, zwyczajnie, niezawodnie, jak kropla wody, która skapuje z kranu na korytarzu, jak sześć skarpetek namoczonych w miednicy z różowego plastiku, jak mucha lub jak ostryga, jak krowa, jak ślimak, jak dziecko lub jak starzec, jak szczur.
65
rozdział 8
67
Czasami mrok wykreśla najpierw niewyraźny kształt asa pik: masz przed sobą punkt, skąd wymykają się dwie linie, które się oddalają i powracają do ciebie po długim wirażu. Nieco później jest to ocean, czarne morze, po którym żeglujesz, jakby twój nos był krawędzią czy też dziobnica wielkiego statku. Wszystko jest czarne. Nie zapadła noc, ciemna noc, to świat jest czarny, z natury czarny, niczym negatyw fotografii, a białe lub szare są tylko flanki, które wyrastają po twoim przepłynięciu z obu stron nosa, wzdłuż linii oczu, i są być może burtami statku, widniejącymi tam, gdzie przed chwila majaczył as pik, jakby as stanowił zaledwie preludium tej bruzdy, białawy i falisty ślad, który otwierasz przed sobą, ślizgając się po czarnej wodzie. Zewsząd otacza cię woda, czarne morze, nieruchome, zadziwiająco płaskie, nawet nie fosforyzujące, a mimo to masz wrażenie, że mógłbyś dojrzeć każdy szczegół, najdrobniejsza chmurkę, gdyby tylko było tu jakieś niebo; miniaturową choćby ziemię, gdyby tu był jakiś horyzont. Ale tutaj nie ma niczego oprócz morza, a ty jesteś dziobnica otwierająca bez wysiłku, bezszelestnie, bez wibracji, białe i głębokie ślady swojego przejścia, jak lemiesz pługa przeorujący pole. Wkrótce jednak gdzieś powyżej, jakby w kartuszu, pojawia się ekran i wyświetlony zostaje negatyw filmu; widać ten sam statek, teraz oglądany z góry, w całości, ty stoisz na pokładzie, wsparty łokciami o reling czy o burtę, w pozycji dosyć romantycznej. Raczej długo utrzymuje się wyraziste wrażenie rozdwojenia, i jeśli nawet coś cię drażni, jeśli coś cię dręczy, dzieje się tak dlatego, że nie potrafisz określić, czy jesteś dziobnica, która ślizga się po czarnym
68
morzu i wzbija białe fale, a potem, niemal równocześnie, czymś na kształt świadomości, że ty sam jesteś ta dziobnica, to znaczy czymś, co unosi się ponad obrazem; czy też jesteś statkiem i jego znieruchomiałym pasażerem, wspartym na pomoście w pozycji nieco romantycznej, lub też, przeciwnie, czy najpierw jest statek ślizgający się po czarnym morzu z tobą na pokładzie, jego jedynym pasażerem, wspartym o poręcz trapu, a potem pojawia się ponad miarę wyolbrzymiony, pojedynczy detal tego statku, dziobnica prująca wody, wzbijająca z obu stron dwie białe fale, wysokie, ale może za dobrze narysowane, aby mogły być falami, są to raczej plisy, fałdy, które mają w sobie jakieś dostojeństwo, jakieś spowolnienie. Przez długi czas oba okręty, jego części całość, twój nos-dziobnica i twoje ciało-statek płyną w konwoju i nic nie pozwala ci ich rozdzielić jesteś zarówno dziobnicą i statkiem, jak i sobą na statku. Potem pojawia się pierwsza sprzeczność, ale jest to może zwykłe złudzenie optyczne wywołane różnica poziomów, różnica perspektyw: masz wrażenie, że statek płynie wolno, coraz wolniej, jest trochę tak, jakbyś go widział z pewnego dystansu, coraz bardziej z góry, jednakie ty sam, oparty o reling, wcale nie malejesz, jesteś wciąż widoczny, to dziobnica płynie coraz szybciej, już się nie ślizga, ale wręcz śmiga po czarnej wodzie jak kuter-torpeda, jak wodolot, nie zaś jak zwykły liniowy statek pasażerski. Wówczas, a wtedy wszystko z miejsca staje się bardziej znaczące, jakbyś wiedział, może z doświadczenia, że zarys tych kształtów jest początkiem końca, nigdy bowiem nie zdołasz znieść dłużej niż chwile, dłużej niż parę sekund intensywności tego, co powstaje, chociaż jeszcze nic się nie ukazało, jeśli nie liczyć sa-
69
mego zwiastuna, zapowiedzi, której sensu nie jesteś nawet pewien, i oczekujesz teraz jakiegoś wyjaśnienia, z daremna nadzieja, że wszystko to pozostanie jak najdłużej niejasne, ponieważ ty już wiesz, że czyha na ciebie przebudzenie, wywołała je twoja niecierpliwość, i wszelkie wysiłki, aby je teraz opóźnić, tym bardziej je przyśpieszają; wówczas, za każdy m razem, niezbyt powoli, wyłania się wrażenie zarazem ekstatyczne i męczące, wspaniale i desperackie, z miejsca nazbyt wyraziste, przeszywające i niemal bolesne pojawia się oto absurdalna pewność, czy też pewność jeszcze nie dość absurdalna, ale już przeznaczona absurdowi, że ty ten obraz znasz, że on jest wspomnieniem czegoś, co przeżyłeś, wspomnieniem precyzyjnie szczegółowym; morze było czarne, statek sunął powoli po wąskim wodnym torze, wzbijając po obu burtach strumienie białej piany, ty stałeś oparty na pokładzie spacerowym w pozycji nieco romantycznej, jaka zawsze przybierają pasażerowie statków, kiedy chcą zaczerpnąć powietrza i popatrzeć na mewy, doznawałeś dokładnie tego samego wrażenia, co teraz, jakkolwiek teraz nie doznajesz żadnego wrażenia, jeśli nie liczyć groźnej, coraz groźniejszej świadomości, że takie wspomnienie jest zarazem niemożliwe i nieredukowalne. Później, dużo później, budziłeś się nawet wiele razy, wiele razy zasypiałeś, przewracałeś się na prawy bok, na lewy, kładłeś się na plecach, na brzuchu, może nawet zapaliłeś światło, może nawet wypaliłeś papierosa, później, dużo później, v twoim celem stał sie sen, albo też odwrotnie, to ty stałeś się celem snu. Epicentrum promieniującym, nieciągłym. Przed tobą, a ściśle mówiąc
70
przed twoimi oczami czasem bardziej na lewo, czasem bardziej na prawo, nigdy pośrodku, tworzy się miriada maleńkich białych punkcików, po chwili zarys jakby kocich kształtów, głowa pantery widziana z profilu, która wysuwa się na pierwszy plan, rośnie, odsłaniając ostre kły, potem znika, zostawiając po sobie świetlisty punkt, który rozrasta się, staje się rombem, gwiazda i rusza wprost na ciebie, w ostatniej chwili cię omija i przemyka z prawej strony. Zjawisko to wielokrotnie się powtarza z pewną regularnością z najpierw nie ma nic, potem lekko świetliste punkty, i oto wylania się głowa pantery, nabiera kształtu, ogromnieje rycząc, odsłaniając dwa ostre kły, potem znów rozmigotany punkt, prawie eksplodujący, który się powiększa, romb, gwiazda, potem świetlista kula, która pędzi na ciebie, mija cię o włos, przelatując tak blisko, że masz prawie wrażenie, jakbyś jej dotknął, poczuł ją, usłyszał, potem znowu długo nic, białe punkty, głowa pantery, gwiazda, która rośnie i musnąwszy cię, omija. Potem długo nic albo też dużo później, czasami, gdzieś coś jakby biała gwiazda, która wybucha…
73
Z czasem twój chłód staje się wprost nieopisany. Twoje oczy straciły cały swój blask, twoja sylwetka się przygarbiła. W kąciki twoich ust wpisuje się spokój pozbawiony znużenia i goryczy. Przemykasz się ulicami, nietykalny, chroniony przez stateczne zużycie swojego ubrania, przez swój beznamiętny krok. Wykonujesz tylko wyuczone gesty. Wypowiadasz same niezbędne słowa. Prosisz o: – kawę, – jej dolewkę, – zestaw z czerwonym winem, – duże piwo, – szczoteczkę do zębów, – notes. Płacisz, chowasz resztę do kieszeni, siadasz, jesz. Bierzesz egzemplarz ze sterty „Le Monde’ów” i do miseczki sprzedawcy wkładasz dwie monety po dwadzieścia centymów. Nigdy nie mówisz proszę, dzień dobry, dziękuję, do widzenia. Z niczego się nie tłumaczysz. Nie pytasz o drogę. Włóczysz się, włóczysz i włóczysz. Idziesz. Każda chwila jest taka sama, jedna przestrzeń przypomina drugą. Nigdzie sie nie śpieszysz, nigdy się nie gubisz. Nie sprawdzasz na zegarze, która godzina. Nie jesteś senny. Nie czujesz głodu. Nigdy nie ziewasz. Nie wybuchasz nigdy śmiechem. Nawet już sie nie wałęsasz, bo wałęsać sie mogą jedynie ci, którzy wykradają czas, cenne minuty, przemyślnie wyszabrowane z planu zajęć. Początkowo wybierałeś trasy, wytyczałeś
74
cele, wyobracałeś sobie trudne przeprawy, które może wbrew tobie przypominały podróże Ulissesa. Odbyłeś między innymi pielgrzymkę do Saint-Julien le Pauvre, krążyłeś wokół wejścia do katakumb, zastygłeś W bezruchu pod wieżą Eiffla, wspiąłeś się na szczyt paru zabytkowych budowli, przeszedłeś przez wszystkie mosty, spacerowałeś wzdłuż wszystkich brzegów, zwiedziłeś wszystkie muzea, Guimet, Cernuschi, Carnavalet, Bourdelle, Delacroix, Nissim de Camondo, le Palais de la Découverte, l’Aquarium du Trocadćro; obejrzałeś róże w Bagatelle, odwiedziłeś Montmartre wieczorem, Hale o świcie, dworzec Saint-Lazare W porze wychodzenia z biur, Concorde w południe 15 sierpnia. Ale niezależnie od tego, czy miałeś na uwadze cel turystyczny, kulturalny czy też cel budzący rozczarowanie, niedorzeczny, a nawet prowokujący (rue de la Pompe, rue des Saussaies, place Beauvau, le quai des Orfèvres), cel pozostawał celem, wyrazem jakiegoś napięcia, woli, emocji. Twoja turystyka, wprawdzie pozbawiona złudzeń i śmiechu warta, mimo że patronowało jej odlegle wspomnienie surrealistów, pozostała źródłem przezorności, rozplanowania czasu, orientacji w przestrzeni. Podobnie też nie wybierasz sobie filmów, wchodząc obojętnie do pierwszej lepszej sali około ósmej, dziewiątej lub dziesiątej wieczorem, gdzie jesteś w ciemnościach zaledwie cieniem widza, cieniem cienia, który patrzy, jak na podłużnym prostokącie powstają i rozpływają się rozmaite kombinacje cieni i świateł, wykreślających wciąż te samą historię: muzyka, olśnienie, oczekiwanie; podobnie też nie wybierasz już sobie posiłków, nie starasz sie ich nigdy urozmaicać, wyczerpujesz też blisko trzysta kombinacji, które przy barze w „la Petite Source” stwarza ci pięć jednofran-
75
kówek, jedna trzecia dziennych funduszy, spoczywających w głębi twojej kieszeni; podobnie też nie wybierasz już sobie godzin snu, lektur ani ubrań… Jesteś bezwolny, dajesz się wciągnąć: wystarczy, żeby tłum szedł w górę lub w dół Pól Elizejskich, żeby czyjeś szare plecy wyprzedziły cię o parę metrów i skręciły w szara ulicę; albo też wystarczy światło czy brak światła, jakiś hałas lub jego brak, mur, grupa osób, drzewo, woda, brama, kraty, afisze, bruk, przejście dla pieszych, sklepowa witryna, znak świetlny, tabliczka z nazwą ulicy, zwój tytoniowych liści, stragan kramarza, schody, rondo… Wędrujesz albo nie wędrujesz. Śpisz albo nie śpisz. Schodzisz z szóstego piętra, wchodzisz z powrotem na górę. Kupujesz „Le Monde” albo nie kupujesz. Jesz albo nie jesz. Siadasz, kładziesz się, stoisz, wślizgujesz sie do ciemnej sali kina. Zapalasz papierosa. Przechodzisz przez ulicę, przechodzisz przez Sekwanę, przystajesz, ruszasz dalej. Grasz w elektryczny bilard albo nie grasz. Czasami nie opuszczasz pokoju przez trzy, cztery, pięć dni, sam nie wiesz. Śpisz prawie bez przerwy, pierzesz swoje skarpetki, swoje dwie koszule. Czytasz raz jeszcze kryminał, który czytałeś już ze dwadzieścia razy i ze dwadzieścia razy zapominałeś. Rozwiązujesz krzyżówki ze starego „Le Monde’u”, który się tu poniewiera. Rozkładasz na ławce karty w czterech rzędach po trzynaście, wyjmujesz asy, kładziesz siódemkę kier po szóstce kier, ósemkę trefl po siódemce trefl, dwójkę pik na swoje miejsce, króla pik po damie pik, waleta kier po dziesiątce kier.
76
Jesz konfitury z chlebem, dopóki masz chleb, potem z sucharkami, jeżeli masz sucharki, potem wyjadasz je łyżeczką prosto ze słoika. Wyciągasz się na wąskiej ławce z rękami pod karkiem, z uniesionymi kolanami. Zamykasz oczy i otwierasz. Skręcone nitki spływają powoli z góry na dół po twojej rogówce. Przeliczasz i łączysz ze sobą rysy, złuszczenia, odpryski na suficie. Patrzysz na swoją twarz w pękniętym lustrze. Nie mówisz sam do siebie, jeszcze nie. Nie krzyczysz, przede wszystkim nie krzyczysz. Obojętność nie ma początku ani końca: jest stanem niezmiennym, ciężarem, bezwładem, którym nic nie może zachwiać. Komunikaty ze świata zewnętrznego niewątpliwie docierają jeszcze do twoich ośrodków nerwowych, ale nie mogą się przełożyć na żadną wyczerpującą odpowiedź, która wciągnęłaby do gry cały twój organizm. Pozostają ci tylko elementarne odruchy: nie przechodzisz przez jezdnię na czerwonym, chronisz się przed wiatrem, kiedy chcesz zapalić papierosa, ubierasz się cieplej w zimowe poranki, zmieniasz koszulkę polo, skarpetki, kalesony i podkoszulek mniej więcej raz na tydzień, a pościel trochę rzadziej niż dwa razy w miesiącu. Obojętność unieważnia język, gmatwa znaki. Jesteś cierpliwy i nie czekasz, jesteś wolny i nie wybierasz, jesteś do wzięcia i nic cię nie pobudza. O nic nie prosisz, niczego się nie domagasz, niczego nie narzucasz. Słyszysz, niczego nie słuchając, widzisz,
77
na nic nie patrząc: rysy na sufitach, klepki parkietów, wzór kafelków, zmarszczki wokół oczu, drzewa, wodę, kamienie, przejeżdżające samochody, chmury, które szkicują na niebie kształty chmur. Żyjesz teraz w stanie niewyczerpania. Każdy dzień utkany jest z ciszy i z hałasów, ze światła i z ciemności, z zagęszczenia, z oczekiwania, z dreszczy. Masz się tylko zagubić, jeszcze raz, na zawsze, za każdym razem zagubiać się coraz bardziej, masz błądzić bez końca, odnaleźć sen, spokój ciała: zaniedbanie, zniechęcenie, gnuśność, dryfowanie. Prześlizgujesz się, dajesz się życiu unosić, jesteś uległy; chcesz szukać pustki, unikać jej, wędrować, przystawać, siadać przy stole, opierać się na łokciach, wyciągać na łóżku. Wykonujesz gesty automatu: wstajesz, myjesz się, golisz, ubierasz. Jesteś jak korek na wodzie: dryfujesz, idziesz za tłumem, włóczysz się: latem w gęstej ciszy, kiedy okiennice są zamknięte, ulice martwe, asfalt miękki, wędrujesz pośród prawie czarnej zieleni znieruchomiałych liści; zimą w chłodnym świetle witryn, latarni, pary osiadłej na drzwiach bistra, pośród czarnych kikutów martwych drzew. Wchodzisz do obskurnych kawiarni, do bistr, do barów, do winiarni „Vins et Charbons” bez światła, zalatujących octem winnym i brudem. Wędrujesz po zapuszczonych uliczkach wzdłuż parkanów poplamionych afiszami w strzępach, zmierzasz w kierunku Charles Michels lub Château Landon. Siadasz na ławkach skwerów i parków, jak emeryt, jak starzec, chociaż masz zaledwie dwadzieścia pięć lat. Wyczekujesz w hotelowych holach, siedząc na kanapie z imitacji skóry, patrzysz na ludzi, którzy wchodzą i wychodzą, czytasz prospekty, katalogi, afisze, turystyczne foldery, Paryż nocą, wycieczka
78
do Indii, porzucone pisma, „L’Echo del’Hotellerie frangaise”, „Revue du Touring Club de France”; czytasz nawet gazety umieszczone na tablicach przed drukarniami lub redakcjami „Le Monde”u”, „Le Figaro”, „Le Capital”, „La Vie Franęaise”. Zachodzisz do publicznych bibliotek, wypełniasz fiszkę, czytasz książki historyczne, uczone dzieła, pamiętniki mężów stanu, alpinistów, proboszczów. Wędrujesz chodnikami, zaglądasz do rynsztoków, badasz węższe lub szersze odstępy pomiędzy samochodami zaparkowanymi na skraju jezdni. Znajdujesz tam kulki, sprężynki, kółka, monety, czasami rękawiczki, pewnego dnia znalazłeś portfel, a w nim trochę pieniędzy, dokumenty, listy i zdjęcia, które wycisnęły ci niemal łzy z oczu. Patrzysz na karciarzy w Ogrodzie Luksemburskim, na fontanny przy Palais de Chaillot, odwiedzasz w niedzielę Luwr i mijasz wszystkie sale, przystając dopiero przed jakimś jednym obrazem lub eksponatem: zatrzymujesz się przed tchnącym energia portretem człowieka renesansu, nad którego górna wargą widnieje niewielka blizna, z lewej strony, to znaczy z jego lewej strony, dla ciebie z prawej, lub przed wygrawerowanym kamieniem czy małą egipską łyżeczką, i stoisz tak godzinę albo dwie, a potem odchodzisz, nawet się nie odwracając. Wędrówka nieustająca, niezmordowana. Wędrujesz jak człowiek, który niósłby niewidzialne walizki, wędrujesz jak człowiek, który podążałby za własnym cieniem. Wędrówka ślepca, lunatyka, posuwasz sie naprzód mechanicznym krokiem, bez końca, aby zapomnieć, że idziesz.
79
Włóczęga rzetelny, nocny marek doskonały, ektoplazma, z której trudno zrobić ducha, bo łopoczące prześcieradło nie przestraszyłoby nikogo, nawet małych dzieci. Wędrowiec niestrudzony, przemierzasz Paryż z jednego krańca na drugi, wyłaniając się z czarnej dziury swojego pokoju, z przegniłych schodów, ze swojego cichego podwórza; wykraczasz poza wielkie strefy światła i wrzawy, Opery, bulwarów, Pól Elizejskich, Saint-Germain, Montparnasse’u i zanurzasz sie w martwe miasto, zmierzasz w kierunku Pereire lub Saint-Antoine, w kierunku rue de Longchamp, bulwaru de H’opital, rue Oberkampf, rue Vercingétorix. Całonocne kawiarnie. Stoisz tam prawie bez ruchu, z łokciem wspartym o szklany kontuar, grubą przejrzystą tafle o owalnych krawędziach, którą miedziane śruby przytwierdzają do betonowej podstawy, stoisz na wpół zwrócony w stronę elektrycznego bilardu, przy którym zaciekle walczą trzej marynarze. Pijesz czerwone wino lub kawę z ekspresu. Zycie bez niespodzianek. Jesteś bezpieczny. Śpisz, jesz, wędrujesz, żyjesz dalej, jak zapomniany W swoim labiryncie doświadczalny szczur, który rano i wieczorem, nieomylnie, bez wahania, zmierzałby do swojego korytka, skręcałby w lewo, potem w prawo, naciskałby dwa razy na pedał z czerwoną obwódką, aby otrzymać racje papkowatej strawy. Żadnej hierarchii, żadnych upodobań. Twoja obojętność jest nieugięta: szary człowiek, któremu szarość nie przywodzi na myśl szarzyzny. Niepozbawiony wrażliwości, lecz obojętny Przyciąga cię woda, ale i kamień; ciemność, ale i światło; upal, ale i chłód. Nie ma nic poza twoją wędrówką i twoim
80
spojrzeniem, które na coś pada i po czymś sie prześlizguje, nieczułe na piękno, na brzydotę, na to, co znane, co niespodziewane i zwraca jedynie uwagę na połączenie kształtów i świateł, które powstają) i znikają, bezustannie, wszędzie, w twoim oku, na sufitach, u twoich stóp, w wodzie, na kamieniu, pośród tłumów. Place, aleje, skwery i bulwary, drzewa i ogrodzenia, mężczyźni i kobiety, dzieci i psy, nadzieja, wrzawa, pojazdy i witryny, budynki, fasady, kolumny, kapitele, chodniki, rynsztoki, bruk z piaskowca lśniącego w drobnym deszczu, bruk, który jest szary albo niemal czerwony, albo niemal biały, albo niemal czarny, albo niemal niebieski, cisza, wrzask, zgiełk, dworcowy tłum, sklepy, bulwary, ulice poczerniałe od ludzkiego mrowia i poczerniałe nabrzeża, puste ulice w sierpniowe niedziele, ranki, wieczory, noce, świty i zmierzchy. Jesteś teraz bezimiennym panem świata, tym, nad którym historia nie ma już władzy, który nie słyszy, jak pada deszcz, który nie widzi, jak zapada noc. Znasz tylko to, co jest dla ciebie oczywiste: swoje życie, które toczy się dalej, swój oddech, swój krok, swoje starzenie się. Widzisz, jak ludzie nadchodzą i odchodzą, jak tłumy i rzeczy gromadzą się i rozpraszają. Na maleńkiej wystawie pasmanterii dostrzegasz karnisz, który niespodziewanie przykuwa twój wzrok: idziesz dalej, jesteś niedostępny.
83
Ze spotkania twojego oka z poduszka rodzi się góra, zbocze dosyć łagodne, ćwiartka, a raczej łuk kola, które uwydatnia się na pierwszym planie, ciemniejsze niż reszta przestrzeni. Góra ta niczym się nie odznacza, jest całkiem zwyczajna. Przez chwilę twój umysł zaprząta zadanie, które miałbyś wykonać, ale nie potrafisz dokładnie go określić; jak się wydaje, jest to zadanie samo w sobie mało ważne, a jednak jest ono pretekstem, sposobnością do sprawdzenia, czy znasz kod; zakładasz na przykład, co też od razu znajduje potwierdzenie, że owo zadanie polega na tym, że masz wciągną swój kciuk lub całą rękę na poduszkę: ale czy naprawdę tobie ma przypaść ta czynność? Czyż twoje miejsce w hierarchii, lata służby nie zwalniają cię od tej powinności? To kwestia oczywiście dużo ważniejsza od samego zadania, a ty nie wiesz, jak ja rozstrzygnąć, nie sadziłeś, że po tak długim czasie przyjdzie ci jeszcze składać dowody tego rodzaju. Zresztą po chwili namysłu spostrzegasz, że problem jest jeszcze bardziej złożony: nie chodzi już o to, byś wiedział, czy masz wciągnąć kciuk zgodnie ze swoją funkcja, ze swoim stopniem, z wysługą lat, ile raczej o to, że w każdy m razie prędzej czy później będziesz musiał ten kciuk wciągnąć – na wierzch, jeśli twój staż jest wystarczająco duży, albo wsunąć pod spód, jeśli nie jest, a ty oczywiście pojęcia nie masz o własnej wysłudze lat, która wydaje ci się znaczna, ale może też nie być dostateczna. Może właśnie dlatego pytanie to postawiono ci teraz, w chwili, kiedy żaden, nawet najuczciwszy sędzia, nie mógłby potwierdzić bez ryzyka, że masz lub też nie masz odpowiedniej wysługi lat.
84
Mogłoby to również dotyczyć twoich stóp lub ud. Ale w gruncie rzeczy jest to bez znaczenia: tak naprawdę problemem jest kontakt. W zasadzie istnieją dwa rodzaje kontaktów: twojego ciała i pościeli, czyli twojego lewego uda, prawej stopy, prawego przedramienia, części brzucha, i kontakt ten jest zespoleniem, osmoza, wymieszaniem; istnieje też kontakt twojego ciała z samym sobą, tam, gdzie twoje ciało napotyka twoje ciało, gdzie lewa stopa krzyżuje sie z prawa, gdzie kolana sie stykają, tam, gdzie łokieć natrafia na żołądek: te części ciała są szpiczaste, ciepłe lub zimne albo też cieple i zimne. Można oczywiście niemal bez ryzyka odwrócić cala operacje i orzec, że jest wręcz przeciwnie, lewa stopa leży pod prawa, prawe udo pod lewym. Najbardziej oczywiste w tym wszystkim jest to, że ty nie leżysz ani na prawym boku, ani na lewym, z nogami lekko podkurczonymi, z rekami ściskającymi poduszkę, ale zwisasz głowa w dół, jak nietoperz pogrążony w zimowym śnie czy też jak przejrzała gruszka na drzewie, a to znaczy, że w każdej chwili możesz spaść, co zresztą nie wydaje ci sie szczególnie straszne, skoro poduszka doskonale chroni twoja głowę, ale mimo wszystko masz obowiązek uniknąć tego niebezpieczeństwa, choćby było znikome. Jeżeli jednak dokonasz przeglądu wszystkich znanych ci sposobów, szybko zrozumiesz, że sytuacja jest poważniejsza, niż z początku sądziłeś, choćby z uwagi na to, że utrata położenia horyzontalnego rzadko kiedy sprzyja spaniu. Musisz zatem przystać na upadek, nawet jeśli przewidujesz, że to nie będzie zbyt przyjemne, nigdy przecież nie wiadomo, kiedy przestanie się spadać, ale przede wszystkim nie wiesz, co masz zrobić, żeby upaść, bo zaczynasz spadać dopiero wówczas, kie-
85
dy o tym nie myślisz, a jak mógłbyś o tym nie myśleć, skoro właśnie myślisz? Tej kwestii nikt dotąd na poważnie nie rozpatrywał, jakkolwiek jest ona doniosła; powinny na ten temat powstać teksty, teksty niepodważalne, które pozwoliłyby sprostać podobnym sytuacjom, dużo powszechniejszym, niż sie na ogół sadzi. Twoje ciało w trzech czwartych schroniło się w głowie; twoje serce usadowiło się na brwi, gdzie też całkiem dobrze sie miewa, gdzie bije jak coś żywego, może tylko trochę za szybko. Musisz nakazać ciału, aby stawiło sie na apel, zbadać, czy nie zostały naruszone twoje członki, organy, trzewia, błony śluzowe. Chciałbyś przepędzić ze swojej głowy wszystkie te części, które ja zapychają i jej ciążą, a zarazem gratulujesz sobie, ze ocaliłeś, ile sie dało, bo cala reszta jest stracona, nie masz już stóp, nie masz rak, twoja łydka całkiem sie rozpłynęła. Wszystko to coraz bardziej sie komplikuje: powinieneś najpierw unieść łokieć i w tak odzyskanej przestrzeni ułożyć przynajmniej część brzucha, i postępować tak dalej, aż niemal przywróciłbyś sobie swój pierwotny stan. Ale to jest okropnie..trudne: niektórych części brakuje, inne są podwojone, jeszcze inne ponad miarę urosły, a są tez takie, które maja zupełnie niewiarygodne roszczenia terytorialne; twój łokieć jest bardziej łokciem niż kiedykolwiek, już zapomniałeś, jak bardzo można być łokciem, paznokieć zajął miejsce reki. I właśnie na ten moment czyhają zawsze oprawcy, aby wkroczyć do akcji. Jeden z nich wpycha ci do ust gąbkę pełną kredy, drugi ładuje ci do uszu watę; paru traczy usadowiło sie w twoich
86
zatokach, jakiś piroman podpala ci żołądek, sadystyczni krawcy miażdżą ci nogi, na głowę wciskają za mały kapelusz, wbijają cię w za ciasny płaszcz, duszą krawatem; kominiarz i jego pomocnik wprowadzili ci do tchawicy sznur pełen supłów i mimo chwalebnych wysiłków nie mogą go wyciągnąć. Przychodzą prawie za każdym razem. Dobrze ich znasz. Dają ci niemal poczucie bezpieczeństwa. Skoro oni już są, sen nie może być zbyt daleko. Trochę pocierpisz, a potem oni się zmęczą i zostawia cię w spokoju. Zadają ci ból, to oczywiste, ale ty wobec własnego bólu, tak jak i wobec wszystkich doznań; wobec wszystkich myśli, które cie nawiedzają, wszystkich odbieranych wrażeń, odczuwasz tylko całkowite zobojętnienie. Jesteś zdziwiony i nie czujesz zdziwienia, zaskoczony i nie odczuwasz zaskoczenia, napadnięty przez oprawców i nie odczuwasz bólu. Czekasz, aż przestana. Chętnie oddasz im wszystkie organy, jakie tylko zechcą. Widzisz z daleka, jak wydzierają sobie twój brzuch, twój nos, twoje gardło, twoje stopy. Ale często, jakże często, na tym polega końcowa pułapka. Następuje to, co najgorsze. Narasta powoli, niepostrzeżenie. Z początku jest spokojnie, nazbyt spokojnie, zwyczajnie, nazbyt zwyczajnie. Jest tak, jakby nic nie miało się już poruszyć. Potem jednak wiesz, zaczynasz wiedzieć z jasnocie coraz bardziej nieubłaganą, że utraciłeś swoje ciało; albo nie, ty je widzisz, jest niedaleko, ale nigdy go nie dosięgniesz. Jesteś zaledwie okiem. Okiem ogromnym i znieruchomiałym, które widzi wszystko, zarówno twoje wyrzucone na brzeg ciało, jak i ciebie, patrzącego widza, zupełnie jakby oko wywró-
87
ciło się w swojej orbicie i wpatrywało sie w ciebie bez słowa, w ciebie, w twoje wnętrze, Wnętrze czarne, puste, posępne, wystraszone, bezsilne. Patrzy na ciebie i cię przygważdża. Nigdy nie przestaniesz siebie widzieć. Nic nie możesz zrobić, nie możesz się wymknąć, nie możesz wymknąć sie swojemu spojrzeniu i nigdy nie zdołasz; choćbyś potrafił zasnąć tak głęboko, że żaden wstrząs, żadne wezwanie, żadna rana nie potrafiłaby cię obudzić, to oko wciąż jeszcze by tam tkwiło, twoje oko, które nigdy się nie zamknie, które nigdy nie zaśnie. Widzisz siebie, widzisz siebie widzącego, patrzysz na siebie patrzącego. Nawet gdybyś się przebudził, twoje widzenie pozostałoby takie samo, niezmienione. Nawet gdybyś zdołał przyprawić sobie tysiące, miliardy powiek, za nimi wciąż jeszcze tkwiłoby to oko, aby cię widzieć. Nie śpisz, ale sen już nie nadejdzie. Nie jesteś rozbudzony i nigdy się nie obudzisz. Nie jesteś martwy i nawet śmierć nie zdoła cię wyzwolić…
89
Wolny jak krowa, jak ostryga, jak szczur! Ale szczury nie szukają całymi godzinami schronienia. Szczury nie zrywają się ze snu ogarnięte paniką, mokre od potu. Szczury nie śnią, a co ty poradzisz na swoje sny? Ale szczury nie obgryzają sobie paznokci, zwłaszcza nie metodycznie, całymi godzinami, aż końce ich pazurów staną się jedną wielką raną. Zdzierasz zrogowaciały naskórek do polowy, kalecząc sobie palce w miejscach, gdzie paznokieć przywierał do ciała; zrywasz martwą skórę niemal na całej długości paliczka, aż perli się krew, aż ból staje się tak dotkliwy, że całymi godzinami najmniejszy kontakt jest do tego stopnia nieznośny, że niczego nie możesz już dotknąć i musisz wymoczyć ręce w przegotowanej wodzie. Ale szczury, musisz wiedzieć, nie grywają w elektryczny bilard. Przywierasz do automatów na cale godziny, na cale noce, z wściekłością, gorączkowo. Sprzęgnięty z maszyna, wydajesz okrzyki „ha!”, energicznymi uderzeniami lędźwi wspomagasz odbicia stalowej kulki. Wyżywasz się na sprężynkach, na migających lampkach, cyfrach, korytarzach. Namalowanym kobietom zapala się oko, opadają wachlarze. Z klangiem nie ma walki. Możesz grać albo nie grać. Nie możesz nawiązać rozmowy, nie możesz oczekiwać, że on powie ci coś, czego nie potrafiłby powiedzieć. Na próżno do niego przylegasz, dyszysz nad nim, klang pozostaje nieczuły na przyjaźń, która mu okazujesz, na miłość, której szukasz, na pożądanie, które cię zżera.
90
Sześć tysięcy punktów, choć wystarczyłoby tysiąc czterysta, jeszcze bardziej cię udręczy, jeszcze mocniej cię pogrąży. Snujesz się ulicami, wchodzisz do kina; snujesz się ulicami, wchodzisz do kawiarni; Snujesz się ulicami, patrzysz na Sekwanę, na sklepy mięsne, na pociągi, na afisze, na ludzi. Snujesz się ulicami, wchodzisz do kina, gdzie oglądasz film podobny do tego, który właśnie widziałeś, tę sama rzewna historię opowiedziana przez nazbyt rozgarniętego pana, wzruszająca, na podkładzie muzycznym, a potem w antrakcie filmy reklamowe, które oglądałeś już ze dwadzieścia, sto razy, kronikę, która oglądałeś dziesięć, dwadzieścia razy, film dokumentalny o sardynkach albo o słońcu, o Hawajach albo o Bibliotece Narodowej, zapowiedzi filmu, który już widziałeś i jeszcze zobaczysz, film, który właśnie obejrzałeś, a który zaczyna się po raz kolejny, z migawkowa czołówka, plaża w Etretat, morzem, mewami, dziećmi bawiącymi się w piasku. Wychodzisz, snujesz się ulicami zbyt mocno oświetlonymi. Wracasz do swojego pokoju, rozbierasz się, wsuwasz pomiędzy prześcieradła, gasisz światło, zamykasz oczy. O tej godzinie kobiety marzeń, nazbyt pośpiesznie rozbierane, przytulają się do ciebie, o tej godzinie ogłupiasz się lekturami czytanymi setki razy, i setki razy przewracasz się z boku na bok, nie mogąc zapaść w sen. O tej godzinie, z oczami szeroko otwartymi w mroku, po omacku szukasz pod wąska ławka popielniczki, zapałek, ostatniego papierosa i spokojnie badasz rozmiary swojego nieszczęścia.
91
Teraz wstajesz nocą. Snujesz się ulicami, wdrapujesz się na barowe stoliki w „Rosebud”, u „Harry’ego” lub siadasz we „Franco-Suisse” przy rue Saint-Honoré, niemal na wprost swój ego pokoju, albo przy stoliku kawiarni w Halach, i trwasz tak całymi godzinami, aż do końca, przy piwie, przy czarnej kawie albo przy kieliszku czerwonego wina. Patrzysz, jak inni wchodzą i wychodzą, pomocnicy od rzeźnika, kwiaciarki, gazeciarze, bandy hulaków, samotni pijacy, dziewczyny. Jesteś sam i dryfujesz. Idziesz wymarłymi alejami, mijasz skarlałe drzewa, złuszczone fasady, czarne bramy. Wkraczasz w bezkresna brzydotę Batignolles, w brzydotę Pantin. Po drodze natrafiasz jedynie na fontanny Wallace’a, od dawna wyschnięte, na lepkie kościoły, rozbebeszone składy, wyblakłe mury. Na skwery, których ogrodzenia cię osaczają, na szlam u włazu do kanałów, na odrażające bramy fabryk. Pod metalowymi kładkami w dzielnicy Europy parowozy wyrzucają z siebie kłęby białego dymu. Boulevard Barbas, plac Clichy, tam niecierpliwe tłumy wznoszą oczy ku niebu. Nie rozerwiesz zaklętego kręgu samotności. Jesteś sam i nie znasz nikogo; nie znasz nikogo i jesteś sam. Widzisz, jak inni gromadzą się, ściskają, osłaniają, obejmują. Ale ty ze swoim martwym spojrzeniem jesteś zaledwie przezroczystym duchem, trędowatym koloru ściany, zarysem postaci już startej w proch, zajętym miejscem, do którego nikt nie podchodzi. Rozbudzasz w sobie nadzieję na nieziszczalne spotkania. Ale to nie dla ciebie błyszczą skóry, miedź i drewno, nie dla ciebie przyćmiewają się światła, wytłumiają hałasy. Jesteś sam, pomimo
92
gęstniejącego dymu, pomimo obecności Lestera Younga czy Coltrane’a, sam w dusznym wyciszeniu barów, na pustych ulicach, gdzie rozbrzmiewają twoje kroki, w niezbyt rozbudzonym poczuciu wspólnoty bistr, których jeszcze nie zamknięto. Są wrogowie, których spotykasz tylko raz i trwa to tyle, abyś poznał, abyś rozpoznał zimny syk straszliwych węży, abyś umknął w ostatniej chwili, zmrożony samotnością i napięciem, zagubiony, zdradzony własnym spojrzeniem, coraz bardziej wyostrzonym i zbytecznym, zajętym wyłapywaniem najdrobniejszych szczegółów z dostrzegasz kosmyk włosów, cień szklanki, chwiejny zarys porzuconego papierosa, drżenie dwuskrzydłowych drzwi, które się zatrzaskują. Nic ci nie umyka, ale ty niczego nie chwytasz, chyba że za późno, zawsze za późno, widzisz cienie, odbicia, pęknięcia, uniki, uśmiechy, ziewnięcia, zmęczenie lub rezygnację. Nieszczęście na ciebie nie spadło, nieszczucie na ciebie nie runęło; wsączało sie pomału, wślizgiwało niemal ze słodyczą. Dogłębnie przepono twoje życie, twoje gesty, twój czas, twój pokój, niczym długo skrywana prawda, niczym odrzucana oczywistość; uparte i cierpliwe, lekkie i zawzięte, wzięło w posiadanie rysy na suficie, zmarszczki na twojej twarzy odbitej w pękniętym lustrze, rozłożone karty; wpłynęło do kropli wody z kranu na korytarzu, zawtórowało kwadransom z dzwonnicy Saint-Roch. Pułapka, było to uczucie czasem niemal egzaltowane, ta duma, to swego rodzaju upojenie; sądziłeś, że potrzebujesz tylko samego miasta, jego kamieni, ulic i tłumów, które cię unoszą, że potrzebujesz tylko kawałka kontuaru w „la Petite Source”, wol-
93
nego miejsca w dzielnicowym kinie; sądziłeś, że potrzebujesz tylko swojego pokoju, swojej kryjówki, klatki, nory, dokąd wracasz każdego dnia, skąd wyruszasz każdego dnia, tego miejsca niemal magicznego, gdzie nic już nie wystawia na próbę twojej cierpliwości, nawet szczelina na suficie, nawet słoje drzewa z jasnej półki, nawet kwiatek na tapecie. Raz jeszcze rozkładasz pięćdziesiąt dwie karty na swojej wąskiej ławce; raz jeszcze szukasz na próżno rozwiązania w bezkształtnym labiryncie. Utraciłeś moc. Nie potrafisz już śledzić powolnego dryfowania pęcherzyków ani nitek po własnej rogówce. Żadna twarz, żadna zwycięska kawalkada, żadne miasto na horyzoncie nie wyłonią się już z owej gry szczelin i cieni. Oto pułapka: niebezpieczne złudzenie, że się jest – jak by to rzec? – nie do pokonania, że nie daje się żadnego punktu zaczepienia zewnętrznemu światu, że można się przemykać, samemu będąc nietykalnym, mieć oczy otwarte i patrzeć przed siebie, wszystko dostrzegając, najdrobniejsze nawet szczegóły, i niczego nie zachowując w pamięci. Być jak przebudzony lunatyk, widzący ślepiec. Kimś bez trwogi, bez pamięci. Ale nie ma wyjścia, nie wydarzy się cud, nie objawi sie ładna prawda. Są tylko skorupy, same pancerze. Od tamtego dusznego dnia, w którym wszystko się zaczęło, W którym wszystko zamarło. Przemykasz się pod brudnymi murami poczerniałych ulic, prawą ręką zawadzając o kamienie schodów, o cegły fasad. Siadasz nad Sekwaną, dyndając nogami, i godzinami wpatrujesz się w niepokaźny lej powstały wokół przęsła mostu. Odkładasz na bok cztery asy z pięćdziesięciu dwóch rozłożonych
94
kart. Ileż to razy wykonywałeś te same kalekie gesty, pokonywałeś te same trasy, które donikąd nie prowadzą? Nie masz innego wsparcia ponad te schroniska za cztery sou, ponad swoją kretyńską cierpliwość, ponad tysiąc i jedną okrężnych tras, które za każdy m razem doprowadzają cię do punktu wyjścia. Ze skwerów do muzeów, z kawiarni do kin, z nabrzeży do parków; są też jeszcze dworcowe poczekalnie, hole wielkich hoteli, sklepy monoprix, księgarnie, galerie malarstwa, korytarze metra. Drzewa, kamienie, woda, chmury, piasek, cegła, światło, wiatr, deszcz: liczy się tylko twoja samotność: cokolwiek byś robił, dokądkolwiek byś szedł, wszystko, co widzisz, jest bez znaczenia, wszystko, co robisz, jest zbyteczne, wszystko, czego szukasz, jest fałszywe. Istnieje tylko samotność, którą prędzej czy później odnajdujesz na wprost siebie, przyjazną lub rozpaczliwą; za każdym razem zostajesz sam, bez ratunku, na wprost niej, speszony lub wściekły, zrozpaczony lub niecierpliwy. Przestałeś mówić i jedynie cisza ci odpowiedziała. Lecz kiedy wreszcie odnajdziesz te słowa, te tysiące, miliony słów, które utknęły ci w gardle, słowa bez dalszego ciągu, okrzyki radości, słowa miłosne, głupie wybuchy śmiechu? Żyjesz teraz w grozie milczenia. Ale czyż jest ktoś bardziej milczący od ciebie? Do twojego życia wtargnęły potwory, szczury, twoi bliźni, twoi bracia. Dziesiątki, setki, tysiące potworów. Wykrywasz je, rozpoznajesz po nieuchwytnych znakach, po ich milczeniu, po ukradkowych zniknięciach, niepew-
95
nym wzroku, zagubionym, wystraszonym, który odwraca się, gdy napotyka twoje spojrzenie. Światło jaśnieje w samym środku nocy w mansardowych oknach ich odrażających pokoi. Ich kroki rozbrzmiewają nocą. Szczury mijają się bez słowa, nie patrząc na siebie. Ale o każdej porze czujesz obecność tych twarzy bez wieku, tych pochylonych, cherlawych postaci, tych zgarbionych, szarych pleców, idziesz za ich cieniem, jesteś ich cieniem, nawiedzasz ich kryjówki i ustronia, masz te same azyle i schroniska, dzielnicowe kina śmierdzące środkami dezynfekcyjnymi, skwery, muzea, kawiarnie, dworce, stacje metra, hale. Ci nieszczęśnicy wysiadują na ławkach podobnie jak ty, bezustannie wykreślają na zakurzonym piasku to samo nieforemne koło i je zamazują, czytelnicy gazet znalezionych w koszu na papiery, wędrowcy, których nie powstrzymają żadne kaprysy pogody. Maja te same trasy co ty, równie daremne, równie leniwe, równie rozpaczliwie zagmatwane. Tak samo niepewni, przystają przed planem metra, jedzą swój chleb i piją mleko, siedząc na skraju nabrzeży. Banici, pariasi, wykluczeni, nosiciele niewidzialnych gwiazd. Ida, ocierając się o mury, maja spuszczone głowy, opadłe ramiona, zaciśnięte ręce, czepiają się kamiennych fasad, maja znużone gesty ludzi pokonanych, gryzących proch. Idziesz za nimi, śledzisz ich, nienawidzisz: potwory przyczajone w swoich służbówkach, potwory powłóczące nogami w szmacianym obuwiu w pobliżu gnijących bazarów, potwory o wodnistych oczach minogi, potwory o mechanicznych gestach, potwory rozględzone.
96
Mijasz ich, towarzyszysz im, torujesz sobie pośród nich drogę: są tam lunatycy, nędznicy, starcy, debile, głuchoniemi w beretach naciśniętych na oczy, pijacy, niedorozwinięci, którzy charczą i starają się pohamować urywane drganie policzków i powiek, wieśniacy zagubieni w wielkim mieście, wdowy, ponuracy, ramole, ciekawscy. Przyszli do ciebie, uczepili się twojego ramienia. Zupełnie jakbyś będąc kimś obcym i zagubionym w swoim własnym mieście, mógł spotykać tylko innych obcych; jakbyś będąc odludkiem, przyciągał innych odludków. Jakby przy tym samym kontuarze, przy szklance czerwonego wina, spotykali się ci, którzy nigdy nie rozmawiają, którzy mówią wyłącznie do samych siebie. Starzy wariaci, stare pijaczki, nawiedzeni, wypędzeni. Wieszają się u guzików twojej kurtki, trzymają cię za poły, za rękawy, czujesz ich oddech na twarzy. Podchodzą do ciebie drobnymi krokami, na twarzach malują im się dobrotliwe uśmiechy, niosą prospekty, gazety, sztandary, żałośni orędownicy wielkich bzdurnych spraw, kościste maski, które wydają wojnę heinemedinie, rakowi, zamieszkiwanym norom, nędzy, paraliżowi, ślepocie; smętni piosenkarze, którzy zbierają datki na swoich towarzyszy, bite sieroty, które sprzedają serwetki, wyblakłe wdowy, które opiekują się domowymi zwierzętami. Wszyscy, którzy cię zaczepiają i zatrzymują, manipulują tobą, rzucają ci prosto w twarz swoją marną prawdę, swoje odwieczne pytania, swoje dobre uczynki, swoja słuszna drogę. Ludzie-sandwicze prawdziwej wiary, która zbawi świat. Chodźcie do Niego wy, którzy cierpi-
97
cie. Jezus powiedział: wy, którzy nie widzicie, zwróćcie swe myśli ku tym, którzy widzą. Ziemiste cery, wytarte kołnierze, jąkały, które opowiadają ci o swoim życiu, o więzieniach, o przytułkach, o zmyślonych podróżach, o szpitalach. Starzy nauczyciele, którzy chcieli zreformować ortografię, emeryci, którym się wydaje, że opracowali niezawodny system odzyskiwania papieru, strategowie, astrologowie, różdżkarze, uzdrowiciele, świadkowie, ci wszyscy, którzy żyją jakimiś bzikami; wyrzutki, niedobitki, potwory nieszkodliwe i zramolałe, których kosztem bawią się właściciele barów, nalewając im do pełna, tak aby oni nie mogli podnieść szklanki do ust; stare wyliniałe kocury, które pogwizdują coś Marie Brizard, usflując zachować godność. I wszyscy pozostali, ci najgorsi, nabożnisie, spryciarze, zadowoleni-z-siebie, tacy, którym się wydaje, że wiedzą, i uśmiechają się wymownie, otyli i wiecznie młodzi, mleczarze, odznaczeni; bankietowicze na bani, wypomadowani podmiejscy gogusie, bogacze, durnie. Potwory silne swoim dobrym prawem, które biorą cię na świadka, przyglądają ci się, strofują. Potwory obarczone liczną rodzina, potwornymi dziećmi, potwornymi psami; tysiące potworów zablokowanych przez czerwone światło; piskliwe samice potworów; potwory z wąsami, w kamizelkach i szelkach, turyści-potwory, którzy masowo wylewają się przed ohydnymi budowlami, potwory odświętnie ubrane, spotworniały tłum. Włóczysz się, ale tłum już cię nie unosi, noc cię już nie chroni. Wędrujesz nadal bez końca, wędrowiec niestrudzony, tułacz niespożyty. Szukasz i czekasz. Włóczysz się po kopalnym mieście,
98
pośród nieskazitelnie białych kamieni odnowionych fasad, przymocowanych koszy na śmieci, pustych krzeseł, na których siadywały konsjerżki; włóczysz się po martwym mieście, pośród zapomnianych rusztowań na wypatroszonych budynkach, pośród mostów we władaniu deszczu i mgły. Miasto przegniłe, nikczemne, ohydne. Miasto smętne, smętne światła na smętnych ulicach, smętni klauni w smętnych music-hallach, smętne kolejki przed smętnymi kinami, smętne meble w smętnych sklepach. Czarne dworce, koszary, hangary. Ponure piwiarnie, które ciągną się wzdłuż Wielkich Bulwarów, odrażające witryny. Miasto hałaśliwe lub opustoszałe, zamarłe lub histeryczne, miasto wypatroszone, złupione, splugawione, miasto najeżone zakazami, pełne szlabanów, rygli i krat. Miasto-kostnica: gnijące hale, podmiejskie dzielnice biedoty w przebraniu wielkich aglomeracji, obskurne przedmieścia w centrum Paryża, odrażające bulwary pełne glin, Haussmann, Magenta, Charonne. Jak więzień, jak szaleniec zamknięty w celi. Jak szczur w labiryncie szukający wyjścia. Przemierzasz Paryż we wszystkich kierunkach. Jak głodomór, jak doręczyciel listu bez adresu. Czekasz, masz nadzieję. Psy przywiązały się do ciebie, a takie kelnerki, barmani, kasjerki z kin, bileterki, sprzedawcy gazet, konduktorzy w autobusach, inwalidzi, którzy czuwają nad pustymi salami muzeów. Możesz mówić bez obawy, za każdy m razem odpowiedzą ci tym samym tonem. Ich twarze są ci teraz znajome. Oni cie rozpoznają, wiedza, kim jesteś. Nawet nie rozumieją, że te zwyczajne pozdrowienia, te pojedyncze uśmiechy, te obojętne ski-
99
nienia głową są wszystkim, co każdego dnia przynosi ci ocalenie, i że czekałeś na to cały dzień, jakby ich gesty były nagroda za chwalebny czyn, o jakim trudno ci mówić, ale który oni niemal odgadują. Wtedy próbujesz czasem w rozpaczy narzucić swej chwiejnej egzystencji jarzmo nieugiętej dyscypliny. Sprzątasz, porządkujesz swój pokój, ustanawiasz rygorystyczny budżet: 500 franków miesięcznie to cały twój majątek, minus 50 franków za pokój, co daje ci 15 franków dziennie, które tak rozdzielasz: paczka gauloise’ów 1,35 pudełko zapałek 0,10 posiłek 4,20 bilet do kina 2,50 napiwek dla bileterki 0,20 „Le Monde” 0,40 kawa 1,00 Zostaje ci jeszcze 5 franków 25 na drugi posiłek, którym będzie bułka z rodzynkami albo pól bagietki, na następną kawę, na autobus, na pastę do zębów, na pranie. Regulujesz sobie życie jak zegarek, zupełnie jakby najlepszym sposobem na to, aby nie zginać, aby do reszty się nie pogrążyć, było wypełnianie śmiechu wartych zajęć, decydowanie o wszystkim z góry, niezdawanie się na przypadek. Twoje życie ma być zapięte na ostatni guzik, gładkie, okrągłe jak jajko, twoimi gestami ma sterować ustalony ład, który o wszystkim rozstrzyga, który cię chroni na przekór tobie.
100
Z godnym pochwały rygorem wytyczasz sobie trasy. Przemierzasz Paryż ulica po ulicy, od Parku Montsouris do Buttes-Chaumont, od Pałacu 0brony do Ministerstwa Wojny, od wieży Eiffla do Katakumb. Codziennie o tej samej porze zjadasz ten sam posiłek. Zwiedzasz dworce i muzea. Wypijasz kawę w tej samej kafejce. Czytasz „Le Monde” od piątej do siódmej. Starannie składasz ubrania przed pójściem spać. Gruntownie sprzątasz pokój w sobotnie ranki. Codziennie ścielisz łózko, golisz się, pierzesz skarpetki w malej miednicy z różowego plastiku, pastujesz buty, czyścisz zęby, myjesz kubek, wycierasz go i odstawiasz na półkę. Każdego ranka, z dokładnością do minuty, w tym samym miejscu, w ten sam sposób odklejasz banderolkę, która pieczętuje twoją codzienna paczkę gauloise’ów. Porządek w pokoju. Opracowany rozkład zajęć. Narzucasz sobie dziecinne zakazy. Idąc skrajem chodników, omijasz linie graniczne bruku. Przestrzegasz znaków nakazujących ruch okrężny, stosujesz sie do zakazów postoju. Nie możesz znieść, kiedy się opóźniasz albo robisz coś z wyprzedzeniem. Chciałbyś zapalać papierosa co czterdzieści pięć minut. Zupełnie jakbyś w każdej chwili spodziewał się, że najmniejsze odstępstwo z miejsca sprowadzi cię na manowce. Zupełnie jakbyś w każdej chwili odczuwał potrzebę powtarzania sobie: jest tak, bo ja tak chciałem, i ja tak chcę albo będzie po mnie.
101
12 r o z d z i a ł
103
Bywa, że całymi wieczorami, na wpół wyciągnięty na wąskiej ławce, pozbawiony innego źródła światła niż blada i rozproszona poświata, która sączy się z mansardowego okna i która uwydatnia, niemalże rytmicznie, czerwonawy ognik twojego papierosa, nasłuchujesz, jak twój sąsiad chodzi tam i z powrotem. Ścianka dzieląca wasze pokoje jest tak cienka, że słyszysz niemal jego oddech, słyszysz szuranie jego kapci. Często próbujesz wyobrazić sobie jego chód, jego twarz, jego ręce, jego zajęcie, jego wiek, jego myśli. Nic o nim nie wiesz, nigdy go nawet nie widziałeś, może co najwyżej minąłeś kiedyś na schodach i przykleiłeś się do ściany, aby go przepuścić, nawet nie wiedząc, nie mając takiej pewności, że to naprawdę on. Nawet nie starasz sie go zobaczyć, nie uchylasz drzwi, słysząc, jak wychodzi na korytarz, aby nabrać do czajnika wody z kranu, wolisz nasłuchiwać i kształtować go według własnego widzimisię. Wiesz tylko tyle, że jego pokój jest dużo większy od twojego, bo on może sie po nim swobodnie poruszać, bo musi zrobić parę kroków, aby dojść do okna lub do łóżka, do drzwi lub do szafy, ty natomiast, stojąc pośrodku, na wysokości mniej więcej trzech czwartych swojej ławki, możesz, trzymając nogi złączone, dosięgnąć rekami dowolnego punktu, okna, drzwi, umywalki, schowka na ubrania, miednicy z różowego plastiku, półki. Musi być stary, sądząc po kaszlu, nieco chrapliwym, po chrząkaniu, po szuraniu nogami, i nawet nie można zapisywać tego na poczet starości czy samotności, ponieważ on, tak jak ty, nigdy nikogo nie przyjmuje, zupełnie jakby to ostatnie piętro kamienicy, którego jesteście, o ile ci wiadomo, jedynymi mieszkańcami, zagrażało od pewnego czasu bezpieczeństwu tych, których niegdyś
104
mogło kusić pokonanie tej wysokości, ani tez nie można tego zapisać na poczet zrytualizowanego rozkładu dnia; ten ostatni punkt mógłby raczej świadczyć o tym, ze on, poniekąd tak jak ty, jest człowiekiem, który ma swoje nawyki, ale bez wątpienia ulega im z większa pogoda ducha. Codziennie, nawet w niedzielę, wychodzi z pokoju późnym rankiem wraca zawsze po zapadnięciu zmroku, jakby jego zajęcie, bez względu na zyski, zależało od dziennego światła i nie liczyło się z pora dnia: każdego dnia, aż do Bożego Narodzenia, wracał coraz wcześniej, obecnie każdego dnia wraca coraz później. Sądzisz, że jest wędrownym handlarzem, sprzedawca krawatów wystawianych w parasolu, albo tez że zachwala jakiś cudowny środek na odciski, na skazy, brodawki lub żylaki, albo, co lepsze, jest drobnym sprzedawca artykułów pasmanteryjnych i jego otwarta walizka, ustawiona na czterech wysuwanych metalowych nóżkach, ukazuje oczom gapiów z Wielkich Bulwarów grzebienie, zapalniczki, pilniki, słoneczne okulary, futerały, kółka na klucze. Owo przypuszczenie bierze się stad, ze pochłania go jedno zajęcie: rano i wieczorem, kiedy jest u siebie, zamyka lub otwiera, bądź zamyka i otwiera szuflady, jakby każdego ranka przed wyjściem wyjmował stamtąd towar i wkładał go z powrotem każdego wieczoru na zakończenie dnia. A może jemu ta otwarta walizka jest do czegoś potrzebna, może służy mu za nocny stolik albo za blat do pisania lub do jedzenia; przypisujesz mu cechy na wpół ceremonialne, na wpół komiczne: oto rozkłada na swojej walizce haftowany obrus, pozostałość dawnej fortuny, stawia tandetny lichtarz z marnymi świeczkami, zastawę stołową z tych, którymi może sam handluje, złożona z kubka
105
i talerza z różowego plastiku oraz komplet aluminiowych sztućców włożonych jedne w drugie, przy czym wgłębienie ma kształt widelca, wgłębienie zaś widelca ma kształt noża, trzy sztuki połączone są nitem, który wygląda na guzik do przypinanego kołnierzyka, nitem przytwierdzonym do łyżki, przewleczonym przez widelec i nóż i zakończonym skórzanym kołkiem; zupełnie jakby wskutek dziwnego pomieszania twojego umysłu ta walizka, której istnienia nic nie potwierdza, miałaby być zarazem lada sprzedawcy za dnia i stolikiem na wieczorny posiłek. Ale nawet nie jesteś pewien, czy twój sąsiad jada kolacje, nigdy nie słyszysz ani nie czujesz, aby skwierczały podroby czy cynaderki, które miałyby stanowić jego ulubione danie. Masz tylko niejaka pewność, ze on napełnia swój czajnik woda z kranu na korytarzu (bo jakkolwiek jego pokój jest większy od twojego, nie ma w nim bieżącej wody) i stawia go na maszynce, której sposób funkcjonowania jest ci nieznany, ale to bez wątpienia model dosyć prymitywny, sądząc po tym, ile czasu mija, nim czajnik zaczyna gwizdać, nim woda zaczyna wrzeć. Na próżno nasłuchujesz, nadstawiasz uszu, przykładasz je do działowej ścianki, w gruncie rzeczy nic nie wiesz. Wydaje sie, ze im bardziej wzrasta precyzja twojego postrzegania, tym bardziej maleje niezawodność twoich interpretacji. Z pewnością on wciąż otwiera i zamyka szuflady, ale nawet na to nie ma dowodu, bo równie dobrze mógłby na przykład, w niewiadomym ci celu, może choćby po to, aby wprowadzić cię w błąd, pocierać o siebie dwie deski; albo tez faktycznie jest tak, że on otwiera i zamyka szufladę lub parę szuflad bez celu, nie po to, aby coś włożyć czy wyjąć, lecz by narobić trochę hałasu czy tez dlatego, ze lubi odgłos otwieranych lub zamykanych szuflad.
106
Na pewno każdego dnia wychodzi z pokoju późnym rankiem, ale ty nie zawsze jesteś na miejscu, aby to sprawdzić, zresztą czasami sam wychodzisz o zmroku, nim on zdąży wrócić; a może on tylko udaje, ze wychodzi, pokonuje parę schodków i wraca tak cicho, ze choćbyś Bóg wie jak się wysilał, nie dosłyszysz jego obecności. Na pewno nabiera wodę z kranu na korytarzu, na pewno jego czajnik gwiżdże kiedy woda dochodzi do wrzenia: ale może to gwiżdże on sam, kto wie? A jednak czasami jego życie należy do ciebie, jego odgłosy są twoje, bo ty ich słuchasz, czekasz na nie, bo one utrzymują cię przy życiu, podobnie jak kropla wody, jak dzwony z Saint-Roch, jak hałasy dochodzące z ulicy, z miasta. Nieważne, że się mylisz, interpretujesz lub zmyślasz. Wystarczy, że zrobiłeś z niego sprzedawcę artykułów pasmanteryjnych, aby nim się stał wraz z tą swoją składaną walizką, w której umieszcza grzebienie, zapalniczki, słoneczne okulary. On żyje tylko tym marnym życiem, jakim pozwalasz mu żyć, ulatnia się, znika z twojego pola widzenia, umiera, kiedy tylko zmorzy cię sen, skazany przez resztę czasu na to, aby napełniać woda własny czajnik, kaszleć, szurać nogami, zamykać i otwierać swoje szuflady. Ale może ty, nic o tym nie wiedząc, może ty także do niego należysz, na zasadzie milczącej symbiozy? Może on jest taki sam jak ty, kiedy czatujesz na jego kaszel, na gwizdanie, na hałas otwieranych i zamykanych szuflad, i być może brzęk filiżanki, która odstawiasz na półkę, szelest branych i odkładanych gazet, pacnięcia kart rozkładanych na wąskiej ławce, chlupotanie wody, twój oddech stanowią dla niego, wraz z kroplą wody, z dzwonnicą, z hałasami ulicy i miasta, gęsty splot czasu, który upływa, splot życia, które trwa. Być może
107
on rozpaczliwie stara się ciebie poznać, może bez końca objaśnia sobie każdy dostrzeżony znak: kim jesteś, co robisz, ty, który szeleścisz gazetami, całymi dniami nie wychodzisz albo tez na cale dnie wychodzisz i nie wracasz. Ale ty robisz tak mało hałasu! On ledwie może rozpoznać twoją obecność, a jeśli jest na nią wyczulony, oznacza to, że się boi, że ty wprawiasz go w niepokój: jest jak ten stary borsuk w swojej norze, który nigdy nie czuje sie dostatecznie bezpieczny i ciągle słyszy w pobliżu jakiś hałas, lecz nigdy nie potrafi go naprawdę umiejscowić; hałas ten nigdy nie wzrasta, ale też nigdy nie maleje, nie ustaje. On, próbując siebie osłaniać, niezdarnie zastawiana ciebie pułapki, daje ci do zrozumienia, że jest potężny, że się ciebie nie boi, że nie drży: ale jest taki stary! Nie ma już siły liczyć i przeliczać swojej fortuny ani wciąż zmieniać kryjówki. Nie jest ci, cymbale, niemiła myśl, że go fascynujesz, że on naprawdę się ciebie boi: dokładasz starań, aby jak najdłużej nie dawać śladu życia; albo też kawałkiem drewna, pilnikiem czy ołówkiem drapiesz w działową ściankę u góry, wydając ledwie słyszalny, denerwujący odgłos. Albo też, odwrotnie, w przypływie nagłej sympatii masz niemal ochotę nadawać mu zbawienne komunikaty, waląc pięścią w ścianę, jeden raz znaczy A, dwa razy B…
rozdział 13
109
Teraz nie masz już schronienia. Czujesz strach, czekasz, aż wszystko ustanie, deszcz, upływ godzin, strumień samochodów, życie, ludzie, świat, aż wszystko się zawali, mury, wieże, podłogi i sufity; aż mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, psy, konie i ptaki jedne po drugich padną na ziemię porażone, zdumione, w ataku epilepsji; Az marmur się skruszy, aż drewno spróchniałe, aż domy rozpadną się w milczeniu, aż ulewne deszcze rozpuszczą malowidła, rozsadzą kołki stuletnich szaf, rozedrą tkaniny, rozpuszczą gazetowy tusz; aż ogień bez płomieni strawi stopnie schodów; aż ulice zapadną sie równo pośrodku, odsłaniając ziejący labirynt kanałów; aż rdza i mgła pochłoną miasto. Czasami śnisz, że sen jest powolną śmiercią, która cię dosięga, słodką i straszną narkozą, szczęśliwą zamartwicą: zimno bierze w posiadanie twoje nogi, twoje ręce, narasta powoli, otępia cię, unicestwia. Twój wielki palec u nogi jest daleką górą, noga rzeką, policzek jest twoją poduszką, mieścisz się cały we własnym kciuku, topisz się, wyciekasz. Jak piasek, rtęć. Jesteś już ledwie ziarenkiem piasku, skulonym człowieczkiem, czymś małym i niespoistym, pozbawionym mięśni, kości, nóg, rąk, szyi, jesteś sczepieniem dłoni i stóp, wielkimi ustami, które cię połykają. Rozrastasz się niepomiernie, wybuchasz, umierasz, rozdarty i skamieniały: twoje kolana są twardymi kamieniami, twoje piszczele prętami ze stali, twój brzuch polem lodowym, twoje przyrodzenie łaźnią, twoje serce kotłem. Twoja głowa jest ugorem, który pokrywa mgła, lekka zasłona, gruba narzuta, ciężki płaszcz…
110
111
Twoje brwi unoszą się, ściągają; twoje czoło może się marszczyć, twoje oczy wpatrują się w ciebie. Twoje usta otwierają się i zamykają. Przyglądasz się sobie w lustrze badawczo i nawet oglądając się z bliska, uważasz, że wyglądasz lepiej (co prawda jest wieczór i źródło światła masz za sobą, toteż jedynie meszek kryjący rąbek twojego ucha jest naprawdę oświetlony), niż zwykłeś sądzić. Masz czyste rysy twarzy, harmonijnie ukształtowane, owal niemal piękny. Czerń włosów, brwi i oczodołów niczym coś żywego wyskakuje na pierwszy plan z wypukłości twarzy, która się jeszcze nie wynurzyła. Spojrzenie wcale nie jest przegrane, nie ma w nim nawet śladu przegranej, ale też nie jest dziecinne i byłoby wręcz niewiarygodnie dynamiczne, gdyby nie to, że jest zwyczajnie badawcze, ponieważ właśnie siebie obserwujesz i pragniesz wzbudzić w sobie lęk. Jakich tajemnic wypatrujesz w pękniętym lustrze? Jakiej prawdy szukasz w swojej twarzy? W tej twarzy okrągłej, nieco obrzmiałej, prawie pucołowatej, w tych złączonych brwiach, w tej maleńkiej bliźnie nad wargą, w tych oczach trochę wyłupiastych, W tych zębach nierówno osadzonych, pełnych żółtawego kamienia, w tych licznych naroślach, wypryskach, znamionach, piegach, brodawkach, wągrach, w czarniawych lub brunatnych pieprzykach, z których wyrasta parę włosków, pod oczami, pod nosem, na skroniach. Przysuwając się, dostrzegasz, że twoja skóra jest dziwnie prążkowana, pomarszczona, zwilgotniała. Możesz dojrzeć każdy por, każde obrzmienie. Wpatrujesz się, badasz skrzydełka nosa, spękane
112
wargi, korzenie włosów, pęknięte żyłki zasnuwające nitkami czerwieni białka twoich oczu. Czasami przypominasz krowę. Twoje wyłupiaste oczy nie wyrażają najmniejszego zainteresowania tym, na co patrzą. Widzisz się w lustrze i ten widok nie budzi w tobie żadnych uczuć, choćby zrodzonych ze zwykłego przyzwyczajenia. Owo bawole raczej odbicie, które z doświadczenia rozpoznajesz jako najbardziej wiarygodny obraz własnej twarzy, zdaje się nie mieć dla ciebie najmniejszej sympatii, nie przejawiać choćby odrobiny uznania, jakby naprawdę cię nie rozpoznawało czy też, rozpoznając, starało się nie okazywać żadnego zaskoczenia. Nie możesz wnioskować, że ono ma ci coś za złe ani też że marzy o czymś innym. Ono po prostu, całkiem zwyczajnie, jak krowa, kamień czy woda nie ma ci nic szczególnego do powiedzenia. Patrzy na ciebie z uprzejmości, bo i ty na nie patrzysz. Naciągasz sobie kącik oczu, aby nabrać wyglądu Chińczyka, ćwiczysz parę grymasów, wytrzeszczając źrenice: jesteś jednookim z krzywą gębą, małpiszonem z językiem wsuniętym pod górną lub dolną wargę, z policzkami wklęsłymi lub wydętymi, ale ta krowa w pękniętym lustrze, nieważne, chińska czy wykrzywiona, daje sobą manewrować i nie reaguje. Jej uległość jest do tego stopnia oczywista, że cię uspokaja, zanim wprawi cię w niepokój, ponieważ to wszystko robi się w końcu niemal żenujące. Możesz spuścić oczy na widok człowieka lub kota, bo człowiek i kot na ciebie patrzą, a ich spojrzenie jest bronią (życzliwość spojrzenia może zaś być bronią najstraszliwszą, tą, która cię rozbroi właśnie wtedy, gdy nienawiść nic by
113
nie wskórała), nie ma jednak nic niegrzeczniejszego, niż spuszczać oczy na widok drzewa lub krowy czy własnego odbicia w lustrze. Dawno temu, w Nowym Jorku, kilkaset metrów od podwodnych skal, o które rozbijają się fale Atlantyku, pewien człowiek pozwolił sobie umrzeć. Był skrybą u prawnika. Ukryty za parawanem, tkwił przy swoim pulpicie i nigdzie się nie ruszał. Odżywiał się imbirowymi ciasteczkami. Patrzył przez okno na ceglany, sczerniały mur, dostępny na wyciągnięcie ręki. Próżno było prosić go o cokolwiek, o sczytanie tekstu czy o pójście na pocztę. Groźby ani prośby nie miały nad nim władzy. W końcu niemal oślepi. Trzeba go było wypędzić. Zamieszkał na schodach kamienicy. Kazano go zamknąć, a on usiadł na więziennym podwórzu i odmawiał przyjmowania pokarmu.
115
Nie umarłeś ani nie jesteś mądrzejszy. Nie wystawiłeś oczu na żar słońca. Nie odszukali cię dwaj starzy podrzędni aktorzy, nie przywarli do ciebie tak ciasno, ze gdyby chciano uderzyć jednego z was, uderzono by również dwóch pozostałych. Miłosierne wulkany okazały ci swoją obojętność. Jakim wspaniałym tworem jest człowiek! Może chuchać na dłonie, aby je sobie ogrzać, i dmuchać na zupę, aby ją ostudzić, może, jeśli za bardzo się nie brzydzi, ująć delikatnie w rękę chrząszcza i potrzymać go pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Może uprawiać jadalne rośliny i mieć z nich pożywienie, okrycie, środki odurzające, a nawet pachnidła, które posłużą mu do zamaskowania własnego nieprzyjemnego zapachu. Może kuć metale i odlewać z nich garnki (do czego małpa nie byłaby zdolna). Ileż to modelowych opowieści wychwalą twoją wielkość, twoje cierpienie! Iluż Robinsonów, Roquentinów, Meursaultów, Leverkühnów! Dobre stopnie, ładne obrazki, same kłamstwa: to wszystko nieprawda. Niczego się nie nauczyłeś, o niczym nie mógłbyś zaświadczyć. To nieprawda, nie dawaj im wiary, nie dawaj wiary męczennikom, bohaterom, awanturnikom Tylko durnie mówią jeszcze na serio o człowieku, o Bestii, o Chaosie. Najkomiczniejszy robak wkłada we własne przeżycie podobną, jeśli nie większą energię niż ta, na jaką miał się zdobyć pewien pilot – ofiara morderczych nadgodzin, narzuconych mu przez linie lotnicze, z których na domiar wszystkiego był jeszcze dumny – kiedy musiał przelecieć nad górą, nienależąca do najwyższych na planecie.
116
Szczur jest w swoim labiryncie zdolny do prawdziwych wyczynów: jeżeli pedały, na które musi nacisnąć, chcąc otrzymać pokarm, podłączy się zręcznie do klawiatury pianina lub organów, można oczekiwać, że gryzoń wykona poprawnie „Jesus bleibt meine Freude” i nic nie przeszkadza nam sądzić, że nie miałoby mu to sprawiać ogromnej przyjemności. , Ale dla ciebie, nieszczęsny Dedalu, nie było labiryntu. Pozorny więźniu, twoje drzwi stały otworem. Nikt nie pełnił przy nich warty, żaden dowódca straży nie stal na końcu korytarza, żaden. Wielki Inkwizytor nie czekał u ogrodowej furtki. Sięgnąć dna nic nie znaczy. Ani dna rozpaczy, ani otchłani nienawiści, ani alkoholowego upadku, ani dna dumnej samotności. Nazbyt budujący obraz nurka, który energicznie odbijając się nogą, powraca na powierzchnie, ma ci w razie potrzeby przypominać, że ten, kto upadł, ma prawo do wszelkich honorów: miłosierdzie Boże obejmie jego, podobnie jak obejmuje wszystkich mieszkańców niebios, którym On daje pokarm. Grzesznicy, podobnie jak nurkowie, powołani są do tego, aby odpuszczano im winy. Ale żadna biednie krążąca Rachela nie wyłowi cię z cudem ocalałych szczątków „Pequoda”, abyś jako jeszcze jeden sierota mógł dać świadectwo. Matka nie połatała ci odzieży. Nie wyruszasz po raz tysięczny na poszukiwanie prawdziwych doświadczeń, niespieszno ci wykuwać w kuźni własnej duszy przedwiecznej świadomości
117
rodzaju ludzkiego. Żaden starożytny przodek, żaden starożytny rękodzielnik nie udzieli ci wsparcia ani dziś, ani nigdy. Niczego sie nie nauczyłeś z wyjątkiem może tej prawdy, że samotność niczego nie uczy, że obojętność niczego nie uczy: to była oszukańcza przynęta, fascynująca i podstępna ułuda. Byłeś sam, to wszystko, i chciałeś siebie osłonić; chciałeś, aby pomiędzy światem, a tobą mosty na zawsze zerwano. Ale ty jesteś czymś tak niepozornym, a świat jest tak wielkim słowem: zawsze tylko błądziłeś w wielkim mieście, kilometrami maszerowanie wzdłuż fasad, wystaw, parkowi nabrzeży. Obojętność jest bezużyteczna. Możesz czegoś chcieć albo nie chcieć, to bez znaczenia. Możesz zagrać w elektryczny bilard albo też nie zagrać, i tak znajdzie sie ktoś, kto wsunie dwadzieścia centymów w szparę aparatu. Może ci sie wydawać, że zjadanie codziennie takiego samego posiłku jest jakimś rozstrzygającym gestem. Ale twoja odmowa jest bezużyteczna. Twoja neutralność nic nie znaczy. Twój bezwład jest równie daremny jak twój gniew. Wydaje ci sie, że obojętnie kroczysz alejami, że dryfujesz po mieście, podążasz za tłumem, przenikasz grę cieni i szczelin. Tymczasem nic sie nie wydarzyło: nie było żadnego cudu, nie nastąpił żaden wybuch. Każdy odliczany dzień nadgryzał tylko twoją cierpliwość, obnażał obłudę twoich śmiesznych wysiłków. Należało wstrzymać czas, ale nikt nie ma takiej mocy, aby walczyć z czasem. Mogłeś oszukiwać, zgar-
118
niać okruchy, zyskiwać sekundy: ale dzwony Saint-Roch, światła na skrzyżowaniu rue des Pyramides i rue Saint-Honore, przewidywalne kapanie wody z kranu na korytarzu nigdy nie przestawały odmierzać godzin, minut, dni ani pór roku. Mogłeś udawać, że o nich zapominasz, mogłeś wędrować nocą, odsypiać w dzień. Nigdy ich całkiem nie zmyliłeś. Przez długi czas stwarzałeś sobie kryjówki i je niszczyłeś; porządek lub bezczynność, dryfowanie lub sen, nocne obchody, nijakie chwile, ucieczka świateł i cieni. Może jeszcze długo potrafiłbyś sobie kłamać, otępiać się, pogrążać. Ale gra jest skończona, skończyło się wielkie święto, zwodnicze upojenie życiem w zawieszeniu. Świat się nie poruszył ani ty sie nie zmieniłeś. Obojętność nie uczyniła cię innym. Nie umarłeś. Nie oszalałeś Klęski nie istnieją, są gdzie indziej. Może wystarczyłaby choć drobna katastrofa, aby cie ocalić; utraciłbyś wszystko, miałbyś czego bronić, wypowiadałbyś słowa, aby przekonywać, aby wzruszać. Ale ty nie jesteś nawet chory. Twoje dni ani noce nie są zagrożone. Twoje oczy widzą, twoja ręka nie drży, puls masz regularny, serce ci bije. Gdybyś był brzydki, ta brzydota może by fascynowała, ale ty nie jesteś nawet brzydki, ani garbaty, ani zająkany, ani jednoręki, ani beznogi, ani nawet kulawy.
119
Żadne przekleństwo nad tobą nie ciąży. Jesteś potworem, być może, ale nie potworem z Piekieł. Nie musisz sie wić, nie musisz krzyczeć. Nie czeka cię żadna próba, ,żaden kielich nie zostanie ci odebrany, nim po niego sięgniesz, żaden kruk nie czyha na źrenice twoich oczu, żaden sęp nie odrabia niestrawnego pensum, wyjadając ci wątrobę rano, w południe i wieczór. Nie musisz pełzać przed swoimi sędziami, wołając o łaskę, błagając o litość. Nie ciąży na tobie żaden wyrok ani żadna wina. Czas, który czuwa nad wszystkim, znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać. Takiego dnia jak ten, może trochę później, może trochę wcześniej, wszystko rozpoczyna się od nowa, wszystko się zaczyna, wszystko dalej trwa. Przestań mówić jak człowiek, który śni. Patrz! Patrz na nich. Są tam, tysiące milczących wartowników, ustawionych wzdłuż bulwarów, nabrzeży zalanych deszczem chodników placu Clichy, tysiące nieporuszonych Ziemian, pogrążonych w oceanicznych marzeniach, czekających na mżawkę, na rozpryśnięte fale, na chrapliwe krzyki morskich ptaków. Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym, nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś kimś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy.
ANEKS DYPLOMOWY WYKONANY W PRACOWNI PROJEKTOWANIA KSIĄŻKI W AKADEMII SZTUK PIĘKNYCH W KRAKOWIE POD KIERUNKIEM DR DOROTY OGONOWSKIEJ I ASYST. MAGDALENY KOZIAK
121
122
123
124