Anna Onichimowska Dobry Potwór nie jest zły — Piłka ilustracje Anna Maria Jamróz
ASP Kraków 2012 Pracownia Projektowania Książki
ASP Krak贸w
iatr był coraz silniejszy. Wydawało się, że wieje z wszystkich kierunków jednocześnie. Piłka zawirowała, jakby stanęła w miejscu i nie wiedziała, w którą stronę polecieć, a potem pomknęła w stronę krzaków jaśminu. Ania wzruszyła ramionami, zniechęcona, i usiadła na trawie. — Poczekaj! — zawołała Ewa. — Zaraz ją przyniosę. — I tak się nie da grać. Za bardzo wieje. — Ania wyraźnie miała dosyć zabawy. Wiatr, na przekór jej słowom, przycichł, jakby zaczaił się gdzieś w kącie. — Zobaczymy! — krzyknęła Ewa i dała nura w krzaki. — Gdzie jesteś, piłeczko? Odezwij się! — podśpiewywała cienkim głosem, przeszukując wilgotne po nocnym deszczu krzaki. — Tutaj, tutaj! — usłyszała nagle. Ruszyła w tamtą stronę, ale zaraz zatrzymała się gwałtownie. Od kiedy to piłki mówią, pomyślała i poczuła się trochę nieswojo. Dookoła niej wznosił się gęsty mur zieleni i kwiatów. Zakręciło jej się w głowie od ich zapachu. Lepiej stąd wyjdę, postanowiła. — Tutaj, tutaj! — usłyszała znowu. Coś trzasnęło, zaszeleściło i zza krzaka wylazł . — Cześć — przywitał się grzecznie. Pod łapą trzymał piłkę. — Jestem smokiem i mam na imię Robert, a ty? Ewa zamknęła oczy ze strachu. Coś mi się wydaje, pomyślała. Jak policzę do dziesięciu, to już go nie będzie. — Dlaczego nic nie mówisz? — spytał. — Osiem… — szepnęła Ewa. — Co: osiem? Masz na imię osiem? Czy jest was w sumie osiem, a ty jesteś tylko jedną z nich? A może miałaś osiem piłek, co, przyznaj się? — mówił jak nakręcony.
— Mam na imię Ewa — szepnęła dziewczynka i otworzyła na chwilę oczy. Ciągle był. Siedział przed nią i przyglądał jej się uważnie. — To miło, że przyszłaś mnie odwiedzić — oznajmił i rozciągnął wargi w czymś, co miało być uśmiechem. — Właściwie, to przyszłam po piłkę — przyznała Ewa. — Czy mógłby pan… — zająknęła się — mi ją oddać? — Mam na imię Robert — przypomniał smok. — Ewka!!! Gdzie jesteś?! Wyłaź stamtąd, bo pójdę do domu! — dobiegł ich głos Ani. — To moja siostra… Muszę już iść. Miło mi było… — Ewa wycofywała się krok za krokiem. — Jak widzę, jesteś dobrze wychowana — ucieszył się smok. — Myślę, że się nadasz. Wskakuj na mój grzbiet, prędko. — Na co się nadam? — Sukienka Ewy zaplątała się w gałęziach. — Umiesz robić naleśniki? — spytał smok. Ewa pokręciła głową. — A pieczeń rzymską? — dopytywał. — Nie! — rozzłościła się Ewa. Kawałek sukienki został na krzaku. — Nie szkodzi — smok był pobłażliwy — moja poprzednia gosposia też
z początku nic nie umiała, a po kilku tygodniach nawet eskalopki cielęce to była dla niej pestka. Ale szkoda czasu na gadanie. Trzymaj piłkę i wsiadaj, szybko! Ewa poczuła, jak podnosi ją jedną łapą i wsadza sobie na grzbiet. — Puszczaj mnie! Ratunku!!! —wrzasnęła. —Ania!!! — Zawsze to samo. — Robert zamachał łapami i wzbił się w powietrze. — Żadna nie chce zgodzić się po dobroci. Dobrze ci będzie u mnie, zobaczysz… No, co nic nie mówisz? Była już któraś z twoich koleżanek gosposią u smoka? Nie dość, że smok, to jeszcze wariat, pomyślała Ewa. Znów bała się otworzyć oczy. Wiedziała, że jest gdzieś wysoko, wiatr świstał jej w uszach i musiała mocno trzymać się smoczych łusek, żeby nie spaść. — No to jak, była czy nie była? — dopytywał się Robert. — Nie była — przyznała Ewa. — No widzisz! Jak wrócisz, zobaczysz, że wszystkie będą ci zazdrościły! — cieszył się, obniżając lot. — A kiedy wrócę? — Dziewczynka poczuła się trochę pewniej. — Najpóźniej jesienią — powiedział smok. — Jesienią?! — wrzasnęła Ewa. — Puszczaj mnie zaraz!!! Zsiadam! — Co za krnąbrne dziewuszysko! — rozzłościł się. — Przestań się wiercić i wrzeszczeć, bo jeszcze się nałykasz zimnego powietrza i zachorujesz na gardło. A co za pożytek z chorej gosposi? Lecieli coraz niżej. Smok rozluźnił uścisk. Ewa szarpnęła się gwałtownie i po chwili wylądowała na czymś, co pękło z głośnym trzaskiem.
— Brawo! — usłyszała obok gderanie Roberta. — W dodatku rozwaliłaś mi łóżko. Otworzyła oczy. Leżała, wciąż obejmując piłkę, w szczątkach polowego łóżka, na balkonie, na którymś z pięter wieżowca. — Ty tu mieszkasz? — wyjąkała, wstając z trudem. W głębi widać było pluszowe meble, kryształowe wazony i sztuczne kwiaty. — Tu — oznajmił smok. — Kurze są nie pościerane, więc od razu weź się do roboty. W kuchni znajdziesz warzywa na zupę. Na drugie zrób pierogi, dla trzech osób. Zaprosiłem dziś mojego kuzyna, Lulka. No, co tak patrzysz? — Myślałam, że to będzie jakaś pieczara, grota albo coś w tym rodzaju… — szepnęła Ewa. — No tak. Mogłem się tego spodziewać. Co prawda, niektóre smoki miewają takie pomysły. Nawet w mojej rodzinie jest tego typu przypadek. Ale ja wolę wygodę. Przytulne M—4 na dziesiątym piętrze, to właśnie lubię najbardziej. — Robert ziewnął leniwie i rozciągnął się na kanapie, aż jęknęły sprężyny. — I… i… zawsze wchodzisz przez okno? — W głowie Ewy kłębiły się setki pytań. — Tak się składa — przeciągnął się z zadowoleniem. — Masz coś przeciwko temu? — Moja babcia na pewno by na to nie pozwoliła. Nam zawsze mówi, że to nieładnie. — Ewa przysiadła na brzegu krzesła. — Ale nie masz przy sobie babci, o ile się nie mylę? — Robert odwrócił się ogonem i po chwili zabrzmiało głośne chrapanie. Co za gbur, pomyślała Ewa. Drzwi wyjściowe były zamknięte na siedem zamków. Policzyła je dwa razy, dla pewności, i powlokła się robić zupę. Co się stało, pomyślała Ania, przeszukując krzaki.
— Ewa, gdzie jesteś? — wołała raz po raz. — No, nie wygłupiaj się… Jeszcze raz przemierzyła wzdłuż i wszerz cały ogród. Ani Ewy, ani piłki. A może Ewka siedzi już w domu i śmieje się ze mnie, pomyślała, podniosła z ziemi śmieszny kolorowy talerzyk i pobiegła w stronę ganku. — Babciu! Jest tu Ewka? — spytała od progu. — Nie… — zdziwiła się babcia, podnosząc wzrok znad robótki. — Stało się coś? — Ewa pobiegła za piłką… w tamte krzaki… i zniknęła. Nawet wydawało mi się, że coś krzyczy, ale był wiatr i nie słyszałam co. Szukałam wszędzie… Piłki też nie ma — zakończyła, obracając w palcach znaleziony talerzyk. — Pokaż, co tam masz. — Babcia wyciągnęła rękę. — Ładne rzeczy… — mruknęła. — Niestety, ale wszystko jest jasne jak słońce. Prosiłam was, żebyście nie wchodziły w tamte krzaki, prawda? — Tak, ale… — Ania patrzyła na Babcię ze zdumieniem — uciekła nam piłka… Babciu, powiedz, co to za talerzyk? — Ładny mi talerzyk! — roześmiała się babcia. — To smocza łuska, moja droga, smocza łuska! — westchnęła ciężko i wypita łyk soku. — Takie łuski ma tylko Robert. Nie pokazywał się przez wiele lat, aż tu nagle parę dni temu spotkałam go w jaśminowych krzakach. Powiedziałam mu, żeby lepiej nie przychodził, ale widocznie nie posłuchał — roześmiała się znowu i spojrzała na Anię rozbawionym wzrokiem. — Swoją drogą, jak sobie wyobrażę twoją siostrę jako gosposię u tego starego nudziarza… — Gosposia? U smoka? Babciu, czy jesteś pewna, że… —Ania nie mogła znaleźć słów. — Niestety, to pewne jak dwa razy dwa. — Babcia wstała z fotela i zaczęła
sprzątać ze stołu. — Robert jest strasznie wymagający i zmienia gosposie jak rękawiczki. Nie masz pojęcia, jaki z niego pedant. I smakosz. No, ubieraj się, Aniu, szkoda czasu. — Babcia sznurowała już swoje wyjściowe buty. — A ta łuska jeszcze nam się przyda… — mamrotała, wsuwając ją do torebki. — Tylko gdzie ja mogłam podziać jego adres? Wysypała z kieszeni wszystkich płaszczy i żakietów stosy małych karteczek. Były tam zagubione kwity z pralni, spisy zakupów, bilety autobusowe i teatralne, bardzo dużo tajemniczych numerów telefonów i różnych notatek. — Zaraz… zaraz… — ucieszyła się nagle, rozprostowując zmięty świstek papieru. — Smok… Aniu, co tu jest napisane, moje dziecko, bo nie mogę odczytać? — Chyba Lutek — powiedziała Ania niepewnie, wpatrując się w wyblakłe przez czas litery. — Lulek! — wykrzyknęła babcia, zacierając ręce z radości. — Idziemy, Aniu… To kuzyn Roberta, mam nadzieję, że poda nam jego adres! Kiedy wychodziły z domu, było cicho i spokojnie. Ćwierkały ptaszki, grały koniki polne, pachniała łąka i nic nie wskazywało na to, że przed niespełna godziną był tu najprawdziwszy smok. Ania zadrżała i chwyciła babcię za rękę. Musimy znaleźć Ewę, zanim wróci mama, myślała. Dopiero by to było, gdyby się dowiedziała, że jej córka została gosposią u smoka. Na myśl o tym zachichotała i trochę przestała się bać. przez las. Najpierw szeroką piaszczystą drogą, a potem wąską ścieżką między młodymi sosenkami, która urwała się równie nagle, jak się zaczęła. — Myślę, że to tutaj. — Babcia zatrzymała się przy starym dębie, grzebiąc niepewnie obcasem w igliwiu.
Przecież tu nic nie ma, pomyślała Ania. — Lulku! Hej, Lulku! — krzyknęła nagle babcia do niewielkiej dziupli. — To ja, Lonia! Otwórz mi, proszę! — Zapamiętaj liczbę 458. Powtórz — odezwał się gdzieś spod ziemi gruby głos. Z gałęzi dębu poderwała się przestraszona kukułka i, kukając co sił, poleciała w las. — Czterysta pięćdziesiąt osiem — powtórzyła babcia. — Dobrze. Możesz wejść — zgodził się głos. U stóp Ani rozstąpił się mech. Coś zgrzytnęło, zajęczało jak źle naoliwione drzwi i ich oczom ukazały się schody prowadzące w głąb ziemi. — Babciu! Boję się! — chlipnęła Ania, łapiąc babcię za spódnicę. — Przecież jesteś ze mną. — Babcia pogładziła ją po głowie i chwyciła mocno za rękę. — Idziemy, zanim się rozmyśli — szepnęła. — Aale jja jjeszcze nnigdy nnie wwidziałam ssmoka — wyjąkała Ania, schodząc ostrożnie po słabo oświetlonych schodach. — Lepiej późno niż wcale, jednym słowem, najwyższy czas. A w ogóle to nie taki smok straszny, jak go malują. Zaraz się przekonasz — mówiła babcia. Schodziły niżej i niżej. Schody były teraz trochę szersze, tak że mogły już iść obok siebie. Coraz jaśniejsze światło wydobywało z mroku zgromadzone pod ścianami skrzynie i kufry, pozamykane na liczne kłódki. — Nie znam cię! — ryknęło z dołu i Ania z krzykiem schowała się za babcią. — Nie wygłupiaj się, Lulek — rozzłościła się babcia — i nie strasz mi wnuczki! Nie poznajesz jej? Przecież to Ania.
Smok był bardzo duży i miał bardzo żółte okrągłe oczy. Zamrugał, jakby z niedowierzaniem, i podrapał się łapą po szyi. — Coś takiego — zagrzmiał. — Widziałem ją ostatnio, jak była jeszcze w wózku. Sama rozumiesz… Ojej, bo już zapomniałem — chwycił się za łeb w geście rozpaczy. — Jaka to była liczba? — Babcia przypomniała mu, a on zapisał kredą na tablicy: „458 rękawiczek nie do pary”. — Brakuje mi jeszcze czterdziestu dwóch — poinformował, odłożył kredę i wytarł łapy w ręczniczek. — Jak to: czterdziestu dwóch? — zdziwiła się babcia. — Przecież one wszystkie są nie do pary, jak wynika z twojego zapisu. — Bo to jest kolekcja! — wykrzyknął Lulek. — A moje kolekcje mają wszystkiego po pięćset. Na przykład dzisiaj zamknąłem uroczyście moją kolekcję piłek. Aniu, łap! — Smok cisnął w dziewczynkę znajomą piłką w grochy. — To jest piłka Ewy, mojej siostry! — wykrzyknęła wściekła Ania. — Co Ty z nią zrobiłeś, potworze? — Twoja wnuczka mnie przezywa. Każ jej zaraz przestać! — Smok zaczął tupać łapami ze złości. Babcia spojrzała na Anię i uśmiechnęła się do Lulka. — Nie bądź obrażalski, ona niepokoi się o siostrę. Szukamy jej, prawdę powiedziawszy. Pomyślałam sobie, że mógłbyś nam pomóc. Smok wyszczerzył zęby i zarechotał obrzydliwie. — To była twoja siostra? — Wbił w Anię swój żółty wzrok. — Ty też robisz takie paskudne pierogi? Nie jestem wybredny, ale nawet ja nie mogłem tego przełknąć. Biedny Robi! Ale ja go uprzedzałem, żadnych służących!
— Rozumiem, że byłeś już u Roberta na obiedzie, ale co sądzisz o podwieczorku? — Babcia przysiadła na jednej z wielkich skrzyń. — Dziękuję za miłe zaproszenie. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć. I zupełnie nie wiem, jak się wymówić, a więc dobrze, zgadzam się! — Smok zaczął się krzątać sprawdzając, czy kłódki na kufrach są dobrze pozamykane. — Zapraszamy cię na herbatkę do twojego kuzyna Roberta! — oznajmiła babcia uroczystym tonem i mrugnęła porozumiewawczo do wnuczki. Lulek zatrzymał się i powiódł po nich zaskoczonym wzrokiem. — Ależ ja dopiero od niego przyleciałem. Nic mi nie wspominał. To trochę dziwne, daję słowo… A poza tym Robi nie pija herbatki. Tylko sok z marchwi… W zamyśleniu otworzył wieko jednej skrzyni i w tej samej chwili rozdzwoniły się zegary. Słychać było tykanie, brzęczenie, dzwonienie i kukanie. Z kufra wystawały kawałki zegarków starych i nowych, małych i wielkich, czynnych i zardzewiałych od wilgoci. Lulek zatrzasnął wieko z powrotem i zaległa cisza. — Szkoda, że twoja kolekcja zegarów jest niekompletna — westchnęła babcia. — Jak to: niekompletna? — oburzył się Lulek. — Mam ich równo pięćset! Babcia uśmiechnęła się tylko, wzruszyła ramionami i poklepała go pocieszająco po płaskim łbie. — Nawet gdybyś miał ich tysiąc, nie byłaby kompletna bez zegara z pozytywką, który gra „Szła dzieweczka do laseczka”. Ale cóż… Nie można w życiu mieć wszystkiego i musisz się z tym pogodzić. Chociaż szkoda, wielka szkoda… — westchnęła znowu i zaczęła zbierać się do wyjścia.
— Poczekaj! — zawołał smok, zastępując jej drogę. — A czy nie wiesz czasem, gdzie mógłbym zdobyć taki zegar? — U nas w domu! — wykrzyknęła Ania. — My mamy właśnie taki. — I chcecie mi go podarować? — ucieszył się Lulek. — To doprawdy przemiłe z waszej strony! Jestem taki wzruszony, że chyba sam już zaparzę dla was herbatę. W ten sposób nie będziemy musieli lecieć do Robiego i spędzimy sobie bardzo miły wieczór. — I rzucił się w kierunku sporego kaflowego pieca. — Zaraz, zaraz, nie tak szybko — zaprotestowała babcia. — Dostaniesz zegar, jeśli zaraz polecisz z nami do Roberta. — I oddasz nam pitkę! — dodała szybko Ania. — Piłkę?! Nigdy! — Lulek nie posiadał się z oburzenia. — W takim razie nie ma o czym mówić. — Babcia odwróciła się w stronę schodów. — Zegara nie dostaniesz. Tylko, że takich piłek jest bardzo dużo, a zegar jest jedyny, niepowtarzalny, rozumiesz? — rzuciła przez ramię. — Loniu! Poczekaj! No, gdzie się tak śpieszysz? — Smok przestępował niepewnie z łapy na łapę. — Myślisz, że taką piłkę… czerwoną w białe grochy… jeszcze mi się uda? Bo już sam nie wiem… Ania już dawno przestała się go bać i rozglądała się z ciekawością. Mieszkanie smoka: mroczne, tajemnicze, oświetlone palącymi się przy kamiennych ścianach pochodniami, przypominało jej obrazki z niektórych książek. Nieliczne meble były proste i niewyszukane. Tylko szafy i kufry wprowadzały tu miłe dla oka urozmaicenie: gładkie i rzeźbione,
różnobarwne i w kolorze drewna, wielgachne, że trudno było dojrzeć ich szczyt i malutkie jak pudełko zapałek. — Czy mógłbyś mi powiedzieć… co jest w twoim najmniejszym pudełeczku, a co w największej szafie? — odważyła się zapytać. — W pudełeczku… w szafie… — powtarzał smok z roztargnieniem. — Zastanawiam się nad tą piłką… No, nie wiem… Może rzeczywiście… Skoro mówicie, że jeszcze taką znajdę… No, dobrze! — zdecydował, westchnął ciężko i kopnął leżącą w kącie piłkę w stronę Ani. — A jeśli chodzi o moje kolekcje, mogę wam zaraz wszystkie pokazać. — I zdjął ze ściany ogromny pęk kluczy. — Zacznijmy od tego najmniejszego pudełka, o które pytałaś… — Odnalazł maleńki kluczyk i ostrożnie wziął do łapy różową skrzyneczkę. Babcia spojrzała na Anię z przyganą. — Pokażesz nam następnym razem — powstrzymała zapał Lulka. — Teraz ruszamy do Roberta. — Babciu… — zaczęła Ania — ja tylko chciałam, żeby on mi powiedział, nic więcej. Bo co może się mieścić w takim pudełeczku? — Ziarenka piasku! — wykrzyknął z triumfem Lulek. — A każde inne! Nie uwierzyłybyście, jak bardzo może się różnić jedno ziarenko od drugiego! — Uwierzyłybyśmy — skwitowała stanowczo babcia, wzięła wnuczkę za rękę i pociągnęła za sobą. — No, dobrze już, dobrze — usłyszały człapanie smoka. — Ale nie jestem pewien, czy Robi się ucieszy. No i jak będzie z herbatą i podwieczorkiem… Bo, jak wam mówiłem, on o tej porze, tylko sok z marchwi… Robert, rozwalony wygodnie na kanapie, oglądał właśnie w telewizji serial
kryminalny, gdy usłyszał jakiś hałas i podejrzane głosy na balkonie. Złodzieje, pomyślał w popłochu, łapiąc za wiszącą na ścianie szablę. Była to pamiątka rodzinna po pewnym śmiałku, walczącym niegdyś ze smokami. — Zostanie z was tylko szatkowana kapusta! — wrzasnął, zderzając się w balkonowych drzwiach z Lulkiem. — Oj, moja głowa… — Guz na łbie Lulka przypominał pokaźnego arbuza. Spojrzał ponuro na szablę w łapie kuzyna i spytał lodowato: — Odbiło ci, czy co? — Myślałem, że to złodzieje — wzruszył ramionami Robert. — Ale przecież dopiero co tu byłeś. Znów mi narobisz śladów na dywanie. Dopiero gosposia trochę posprzątała… I kogo mi tu przywlokłeś?! — wydarł się, wymachując groźnie szablą na widok babci i Ani. Ania wydała okrzyk przerażenia, z kuchni wybiegła ze szczotką Ewa i widząc, co się dzieje, zdzieliła Robiego w głowę. Usiadł ciężko na dywanie, a guz na jego łbie był dokładnie taki sam, jak guz Lulka. — Jeden jeden! — ucieszył się Lulek. — Czy mogłabyś, moja droga — zwrócił się do Ewy — podać nam herbatę i coś słodkiego? Wpadliśmy na podwieczorek. — Ani się waż cokolwiek podawać! — warknął Robert. — Nie zapraszałem ich! Babcia pochyliła się nad nim i pokręciła głową z dezaprobatą. — Strasznie się zrobiłeś zrzędliwy, Robercie. Postarzałeś się, niestety… Gdyby nie te twoje piękne łuski… Nigdy nie mogłam się im napatrzeć! Ale też coś jakby… Może się mylę, ale wydawało mi się, że miałeś blisko ogona taką jedną, wyjątkowo ładną, dużą… Nie widzę jej… Nie wiedziałam, że smoki też łysieją na starość.
— Nie łysieją! — wrzasnął Robert. — Już cię poznaję — dodał nieco spokojniej. — Ty jesteś Lonia. Pewnie przyjechałaś po swoją wnuczkę. Strasznie marna z niej gosposia, ale i tak jej nie oddam. Chyba że ta druga jest lepsza… — Wlepił w Anię świdrujące spojrzenie. — Zgadzam się. Mogę je wymienić, proszę bardzo. — Wiesz co, Robercie, wstyd mi za ciebie! — zdenerwowała się babcia. — Czy nie mógłbyś, zamiast porywać małe dziewczynki, dać ogłoszenie do gazety, takie w rodzaju: „Miły, schludny, od dawna nie ziejący ogniem smok Robert poszukuje gosposi w wieku…” No, sama nie wiem — zawahała się. — To już jak uważasz. — W wieku… w wieku… — zastanawiał się Robert i nagle spojrzał na babcię z wyraźnym zadowoleniem. — Już wiem, w starszym wieku! Mam już dość tych wszystkich smarkul, które nic nie umieją. Ty u mnie zostaniesz, Loniu! Jesteśmy w końcu starymi przyjaciółmi, dogadamy się jakoś. Że ja wcześniej na to nie wpadłem! — Podniecony biegał po pokoju, zacierając łapy. Ania z Ewą, przerażone, obstąpiły babcię, chwytając ją mocno za ręce. — Babciu, nie!!! Co my bez ciebie zrobimy! — krzyknęła Ewa. — To znaczy, że ty tu zostaniesz? — Babcia przyjrzała się jej uważnie. — Nigdy w życiu! Ani chwili dłużej! — zaprotestowała Ewa. Babcia spojrzała pytająco na Anię, ale dziewczynka pokręciła tylko w odpowiedzi głową. — No, to chyba nie ma wyjścia — westchnęła babcia. — Pójdę teraz wycisnąć Robiemu sok z marchwi, a wy, dziewczynki, wracajcie z Lulkiem do domu. Wiecie, gdzie stoi ten zegar z pozytywką… Lulek poderwał się natychmiast, gotów już do drogi.
— Tak, tak, chodźmy, chodźmy! — ponaglał. — Babciu, przecież ty nie możesz! — chlipnęła Ania. — Dlaczego nie? Robi jest co prawda trochę nieznośny i nie wygląda najlepiej bez swojej ślicznej łuski, ale będę miała tu mniej roboty niż w domu. Robert wyciągnął szyję do tyłu, patrząc smętnie na swój ogon. — Zgubiłem ją chyba w waszym ogrodzie… Och, wszystko bym oddał za moją śliczną łuseczkę! Wszystko! — lamentował. — Jeżeli wszystko, to oddaj nam babcię! — Ania odważnie wystąpiła do przodu. — Babciu — szepnęła — masz ją w torebce, pamiętasz? Nie zostawaj tu, my ci w domu pomożemy — obiecywała. — Będziesz miała mniej roboty niż u Lulka, na pewno — włączyła się Ewa. — Co wy tam szepczecie po kątach? — zdenerwował się Robert. — Loniu, nie chciałbym być nieuprzejmy, ale miałaś mi zrobić sok z marchwi. — A ja chcę już zegar! — niecierpliwił się Lulek, tupiąc łapami. — Nie dam ci żadnego zegara! — ryknął Robert. — Zobaczcie moje mieszkanie! — Powiódł dokoła zrozpaczonym wzrokiem. — Gołe ściany! Puste szuflady! Już prawie wszystko mi zabrał! I to ma być brat! — zakończył patetycznie, załamując łapy. — Kuzyn — sprostował spokojnie Lulek. — Nie martw się, Robercie — powiedziała babcia. — Tym razem ma to być mój zegar. No, ale dość tego. Na nas już czas. Nie poczęstowałeś gości co prawda herbatą, ale trudno, zrobimy sobie w domu. Lulek, ruszamy…
Chciała wgramolić się na jego grzbiet, ale Robert zastąpił jej drogę, krzycząc: — Nie puszczę! Nie zgadzam się! Któraś musi zostać! Kto mi w takim razie wyciśnie sok na podwieczorek? — Może będziesz głodny, ale za to piękny — powiedziała babcia, otwierając torebkę. — To jest też coś warte. — Uśmiechnęła siędo niego przyjaźnie i podała łuskę. Po chwili leciały już wysoko, między chmurami, wypatrując znajomego domu ze znajomym ogrodem. „Szła dzieweczka do laseczka” — śpiewała pozytywka, a Lulek kołysał ogonem w takt melodii, popijając herbatę. — Och, jak wspaniale! — cieszył się. — A nie zagrałybyście ze mną czasem w dwa ognie? — spojrzał na dziewczynki. — Chętnie — zgodziły się, zrywając z kanapy. — Ja też chętnie bym zagrała — wtrąciła się babcia — ale trzeba przygotować na kolację twarożek ze szczypiorkiem. Dziewczynki wymieniły znaczące spojrzenia. — To może ja to zrobię, a ty sobie zagraj — zgłosiła się Ania. — Świetnie! — ucieszyła się babcia i pobiegła ze smokiem i Ewą do ogrodu. Ania roześmiała się i ruszyła między grządki nazrywać szczypiorku. — Lulek! Lulek! Wracaj! Oddaj! — usłyszała nagle. Gdy uniosła głowę, zobaczyła jak smok szybuje coraz wyżej i wyżej. Pod jedną ręką trzymał zegar, a pod drugą piłkę. — To silniejsze od niego — sapnęła babcia, ocierając pot z czoła. — Ale chociaż sobie pograliśmy. Fajnie było, prawda? — Fajnie — przyznały chórem wnuczki.
„Szła dzieweczka do laseczka” — śpiewała pozytywka, a Lulek kołysał ogonem w takt melodii, popijając herbatę. — Och, jak wspaniale! — cieszył się. — A nie zagrałybyście ze mną czasem w dwa ognie? — spojrzał na dziewczynki. — Chętnie — zgodziły się, zrywając z kanapy. — Ja też chętnie bym zagrała — wtrąciła się babcia — ale trzeba przygotować na kolację twarożek ze szczypiorkiem. Dziewczynki wymieniły znaczące spojrzenia. — To może ja to zrobię, a ty sobie zagraj — zgłosiła się Ania. — Świetnie! — ucieszyła się babcia i pobiegła ze smokiem i Ewą do ogrodu. Ania roześmiała się i ruszyła między grządki nazrywać szczypiorku. — Lulek! Lulek! Wracaj! Oddaj! — usłyszała nagle. Gdy uniosła głowę, zobaczyła jak smok szybuje coraz wyżej i wyżej. Pod jedną ręką trzymał zegar, a pod drugą piłkę. — To silniejsze od niego — sapnęła babcia, ocierając pot z czoła. — Ale chociaż sobie pograliśmy. Fajnie było, prawda? — Fajnie — przyznały chórem wnuczki.