Rozłóż Nogi

Page 1


Nie wierzę w przeznaczenie. To nie może być zapisane w gwiazdach. Dlaczego? Bo takie nie istnieją. W Atenach nie widać gwiazd. Gorące lato. Jest mi zimno, ale nie potrafię nawet umrzeć z chłodu. Gdybym uwierzył, że nie ma miłości, lęk odpadłby ze mnie jak zbędny pyłek. - Dotknij mnie, bo nie wiem, czy jeszcze coś czuję – mówię do faceta leżącego na moich plecach. On jednak jest gdzieś pomiędzy pośladkami i dyszy mi nad uchem. Porusza się szybko i niezgrabnie, jak masturbujący się przy filmie porno nastolatek. - Czujesz go? Czujesz jak jest wielki? Lubisz tak? Poczułbym, gdybym miał ciało. Energia pochodzi tylko od materii. Nie czuję jego kutasa, ale marzę żeby został w środku na zawsze. Krótkie ochy i achy doprowadzają mnie do szału. Wiem, że nieuchronnie zbliża się do końca. Zanim dochodzi, krzyczy w spazmach jakieś niezrozumiałe greckie słowa. Łudzę się przez chwilę, że mówi „Za chwilę, za chwilę cię dotknę i sprawdzę, czy czujesz” lub „Dotknę cię w taki sposób, że ożyjesz”. Kiedy kończy, zsuwa się, zdejmuje wypełnioną spermą prezerwatywę i zakłada dżinsy. Na stoliku przy łóżku zostawia 50 euro, wychodzi. Nawet na mnie nie spojrzał, nie zapytał o imię, nie zatroszczył się o mój orgazm. Słyszę jeszcze ciężkie kroki na schodach. Odbijają się echem na korytarzu i w mojej głowie. Mam nadzieję, że wróci. Oddałbym się nawet drugi raz. Gratis. Nie chcę być dzisiaj sam. Za prawo do istnienia ktoś taki jak ja musi płacić seksem. Nie wraca. Znika za szklanymi drzwiami i wtapia w tłum ludzi zmierzających dokądś i idących bez żadnego celu. Idą też pragnący powstrzymać czas lub go przyspieszyć. O tej godzinie jest jeszcze wielu przechodniów, panuje chaos. Kilka kilometrów dalej, pod parlamentem, trwa wojna, wokół małe bitwy w zwykłych mieszkaniach. Na mnie nie czeka nikt, nie mam celu ani żadnego planu. Stoję w miejscu. Grecja naprawdę musi coś zrobić i Grecja właśnie to robi.


Mieszkam blisko centrum miasta. Wprawdzie do metra trzeba dojechać kilka przystanków, ale to i tak dobra lokalizacja. Kiedy strajkuje komunikacja miejska i pełne taksówki nie biorą dodatkowych pasażerów, wracam do domu pieszo. Godzinny spacerek z Gazi, gdzie mieszczą się najlepsze kluby, pozwala mi wytrzeźwieć. Położone na północ od centrum, na zachodnim i południowym stoku wzgórza Lofos Elikonos, Kipseli to jedna z najstarszych dzielnic Aten, w XIX wieku określana jeszcze jako przedmieścia. Był to jeden z pierwszych obszarów o nowoczesnej zabudowie mieszkalnej. Domy wybudowano w latach 30-tych, w stylu nawiązującym do Bauhausu i art déco. Kamienice były luksusowe, bardzo funkcjonalne, przestronne mieszkania stały się domem dla nowobogackich ateńczyków. Nadal stanowią znaczną część zabudowy. Później, w latach 80-tych zaczęli sprowadzać się tu emigranci, robiło się coraz ciaśniej. Okolica przestała być atrakcyjna, ceny nieruchomości poszły w dół. Dziś dzielnica nie cieszy się najlepszą reputacją, czego zupełnie nie mogę zrozumieć. Nie widzę żadnych opryszków, nie słyszę o włamaniach, kradzieżach i ulicznych awanturach. Czuję się bezpiecznie, choć podobno Kipseli to drugie pod względem gęstości zaludnienia, zaraz za Hongkongiem, miejsce na świecie. Stoją tu i starsze budowle, głównie w stylu neoklasycystycznym, jednak wiele z nich niedawno opuszczono,

część wymaga remontu. O dawnej świetności świadczą

granitowe schody, bogato zdobione w kwieciste wzory poręcze i stare żeliwne żyrandole na każdym piętrze. Zewsząd dobiega ryk samochodów, klaksonów i rozwrzeszczanych silników. Dźwięki rozchodzą się w wąskich uliczkach, szyby drgają w oknach. Potworny hałas powoduje, że chcę strzelić sobie w łeb. Nawet wiem, gdzie dostać broń. Miasto nie pozwala mi myśleć, widzę tylko obrazy, ale i tak pozostaję ślepy. Zupełnie jakby był ktoś inny, ktoś, kto myśli za mnie. Nie nazywam go złodziejem, ale wiem, że to na pewno on ukradł mój sen. Nie śpię tak od sześciu tygodni. Od kiedy zostawiłem Radka po drugiej stronie bramki na warszawskim lotnisku, nie mogę zasnąć. Im bardziej się staram, tym czuję się bardziej zmęczony. Przestałem spać.


Radek. Od razu spodobały mi się jego usta, oczy zza okularów, sposób chodzenia. Miał w sobie coś, co różniło go od innych. Ciemne brązowe włosy, krótkie, ale nie za krótkie. Oczy żywe, poszukujące. Brązowy pieprzyk na policzku. Prosty nos. Jego zapach, krocze, sposób picia drinka, głos. Przede wszystkim spojrzenie. To już było niebezpieczne. Podobno można poznać, czy człowiek jest inteligentny, po tym, w jaki sposób jego oczy badają nową twarz. Radek patrzy zaskakująco bystrymi, błękitnymi oczami. Nie popełnia podstawowych błędów, nie ucieka szybko z pola widzenia, lecz tańczy po twarzy, sambą we włosach i tangiem od oczu wzdłuż szyi. Rusza się spokojnie, nie nerwowo, pewną siebie ciekawością. Do ostatniej chwili tak na mnie patrzył. Polubiłem jego spodnie, koszule i wszystkie krawaty. Polubiłem sposób, w jaki się budzi i zasypia. Sposób, w jaki wybiera muzykę. Szyję i kark. Złoty łańcuszek, którego nie zdejmował. Łopatki, trochę wystające. Zarys mięśni widoczny spod koszulki. Całe ciało. Momenty nakładania się w tym samym czasie dwóch różnych, ale podobnych do siebie obrazów, są tak samo bolesne jak nocne słuchanie Ólafura Arnaldsa. Przywracają do nicości albo odsyłają w wieczność. Oczy mam z tyłu głowy, spoglądam w kierunku, z którego przywędrowałem, by jeszcze raz odczytać przebytą drogę, wydaje mi się, że kocham tylko przeszłość. Teraz prześladuje mnie strach. Opadają ściany, podłogi zamieniają się miejscami z sufitami, okna stają się drzwiami, a ręce nogami. Tylko oczy zostają oczami, nieustannie na swoim miejscu. Przestała istnieć grawitacja i czas zaczyna spadać na mnie jak niebo, przeszłość rozciąga się po horyzont. Próbowałem wszystkiego. Liczenie baranów, tabletki, alkohol, narkotyki. Snułem się po pokoju, na przemian otwierałem i zamykałem okna. Zmieniałem pościel, pozycje, materace. Nic. Zwyczajnie uodporniłem się na sen. Może to przez Ateny? Może przez rozstanie z Radkiem? Nie wiem. Musiałem się przyzwyczaić. Przyjąć to lub umrzeć. Nie umiem jednak zdobyć się na śmierć. Zresztą takie życie to jak śmierć.


Mieszkanie składa się z pięciu pomieszczeń – dwóch przestronnych sypialni, małego salonu pełniącego jednocześnie funkcję przedpokoju oraz kuchni i łazienki. Pokoje mają duże okna, skrzydłowe drzwi i wyjście na balkon. Z okien roztacza się widok na rozległe podwórze i okna sąsiadów. W gorące noce wszyscy stajemy się jednością, słyszę ich kłótnie i pieśni. Pierścień bloków otacza mały zielony skwer, prostokąt nieba, balkony, anteny satelitarne, suszące się pranie i wspinające coraz wyżej drzewa. Często siadam wygodnie w fotelu i długo patrzę na księżyc. Zdążyliśmy dobrze się poznać. Słońce jest wrogiem, zasłaniam okna ciężkimi, drewnianymi żaluzjami. W pokoju panuje wtedy mrok, a zza kratek wciąż dociera świeże powietrze. W saloniku przyjmuje się gości, choć wiadomo, że imprezową częścią mieszkania jest zawsze kuchnia. Szczególnie cieszy mnie ogromna wanna, choć i tak częściej biorę orzeźwiający prysznic niż gorącą kąpiel. Od pierwszego dnia pamiętam, by nie wyrzucać papieru toaletowego do muszli. To norma we wszystkich ateńskich mieszkaniach, barach i urzędach, a nawet w luksusowych hotelach. Po dwóch tygodniach bez snu dociera do mnie, że mam dodatkowe godziny. Życie wydłużyło się o jedną trzecią. Chcę, aby czas płynął szybko, a jednak zostałem zmuszony do oglądania każdej przemijającej sekundy. Chcę, aby ból, który daje mi się we znaki, w końcu odszedł. Nie winię losu, ale to przez niego mam teraz do dyspozycji więcej czasu. Więcej czasu na myślenie o Radku. Przyleciałem tu

szukając ratunku,

zapomnienia.

Rzuciłem

wszystko,

prócz

przeszłości. Kiedy maszyna unosiła się w powietrzu, wydawało mi się, że widzę jeszcze z okna jego samochód zmierzający do centrum stolicy. Do naszego domu. Teraz to już jego dom. Obiecał odesłać moje rzeczy do Łodzi. Wiedziałem, że o nie zadba. Przez całą drogę zastanawiałem się, czy płakał. Czy płacze teraz? Chcę jego łez. I czy wyrzuci wszystkie wspólne pamiątki. Wymaże mnie ze swojego życia? Poza nim nie ma dla mnie innego miejsca. Na całym świecie. Zwłaszcza w zrujnowanej Grecji. Jak stanąć na nogi w takim kraju? Codziennie patrzę w niebo, które zmienia się wolno i kurczowo trzyma słońce w objęciach przez długie godziny. Teraz to jego słońce. Nie nasze. Nic nie jest wspólne. Wszystko jest oddzielne, nowe i obce.


Jest ze mną księżyc i miasto, do którego przybyłem. Piętro wyżej mieszka stara Egipcjanka, od lat w Grecji. Mówi łamaną angielszczyzną, ale z tego, co zrozumiałem była kiedyś śpiewaczką operową. Teraz już trochę przygłucha, muszę wspinać się na wyższe tony, aby mogła mnie usłyszeć. Kiedy wychodzę na balkon, woła „Bambino, bambino”, myląc mnie z Włochem, który mieszkał tu wcześniej. Czasami długo coś do mnie mówi po włosku. Kiwam tylko głową ze zrozumieniem i cieszę się, że nie oczekuje żadnej odpowiedzi. Pamięć też ma krótką. Trzy razy pokłóciliśmy się o to, czy Chopin był Francuzem czy Polakiem. Nie mogłem pozwolić na odbieranie mu jego polskości. To przekora. Inna sąsiadka, uczynna kobieta, zaproponowała mi pomoc w myciu drewnianych okiennic. Śmiała się pod nosem, kiedy ściereczką próbowałem szorować wąskie szczeliny między drabinkami. Chciała na migi coś pokazać, ale nie mogłem znaleźć związku między tańcem rąk a myciem okien. W końcu zapukała do drzwi, weszła śmiało i pokazała jak prosto zdjąć żaluzje z zawiasów i wyszorować w wannie lub pod prysznicem. Trochę byłem jej wdzięczny, że oszczędziła mi męki, z drugiej strony jednak odebrała zajęcie na dłużące się godziny. Na samej górze mieszka młody chłopak, całkiem przystojny, choć lekko zaniedbany. Wygląda jakby wlókł za sobą wszystkich greckich bogów, przygarbiony, z włosami zasłaniającymi twarz. Spotykam go czasami na schodach z torbami zakupów lub workiem ze śmieciami. Nosi koszulki z antycznymi potworami i nimfami lub białe polo Panathinaikosu, wszechateńskiego klubu sportowego. Podoba mi się jego czarna skórzana kurtka, na której wydrapano żyletką duży napis „no future”. Nie rozstaje się z małą kauczukową piłeczką. Kiedyś, zapytany, stwierdził, że piłeczka przypomina mu świat. Boleśnie obijał nią o chodnik, ściany i schody. Każdego dnia oglądam miasto aż do momentu, w którym zostawia mnie samego na pastwę kolejnej bezsennej nocy. Rzędy domków i bloków stoją na szczytach wzgórz. Zwrócone równo do ulicy, bez ganków i szerokich schodów. Wąskie, z małymi oknami i podwórkami od tylnej strony. Fragmenty zieleni zamknięte w kamiennych labiryntach podobnych do siebie domków. Podobno tylko 4 procent miasta zajmują tereny zielone, w tym cmentarze. Sąsiedzi nie mają nawet jak przez płot ściskać rąk. Czy w ogóle się znają? Z braku lepszych zajęć wciąż wpatrują się w okna z naprzeciwka. Latem szeroko otwierają


okna, ulatując w poszatkowane chmurami niebo. Każdy z nich żyje tu własnym marzeniem i wierzy, że ma szansę je spełnić. Wydaje im się, że mogą tu żyć miejsko. Stukać obcasikami szpilek po brukowanych ulicach, iść do centrum handlowego, jednej z miliona kawiarni, leżeć w basenie lub wymachiwać hantlami na siłowni. I wydaje im się, że mogą żyć wiejsko. Owinąć się kocem, rozłożyć na leżaku w oazie odgrodzonej płotem przed betonową dżunglą i spędzić przedpołudnie na lekturze. Noszą markowe, nietwarzowe ubrania, których wcale nie lubią. Czytają o akcjach, których kursów nie znają i o wojnach, których nie chcą, ale nie umieją się sprzeciwić. Mają ciała, które trwają i bezwzględną statystykę gospodarczą, o której nie mogą zapomnieć. Dług publiczny nie zmniejsza się, przestają szorować schody i gotować. Drogi wciąż są w użytku, benzyna ma znaczenie, ale samochody już nie. Taksówkarze strajkują. Autobusy i metro nie jeżdżą. Liczą pieniądze, ale nigdy nie ma ich więcej. Liczą na miłość, ale ich nie spotyka. Budzą się czasem nad ranem z ustami zaklejonymi osadem obcych słów, w odległych państwach rządzonych przez koszmarnych oligarchów, leżą na niczyich łóżkach, obok nocnych stolików z pułapką zamiast budzika. Potem biorą szybki prysznic, wsiadają do pojazdów w pejzażach pełnych pomyłek, przeoczeń i drgań, prędko, aby zdążyć do własnych łóżek przed otwarciem oczu. Kierowcy nie patrzą jak jeżdżą, a ja nie widzę jak chodzę. Machinalnie zawieszam się nad przepaścią krawężnika i, tak jak uczono mnie w dzieciństwie, rozglądam się w lewo, prawo, a potem znów w lewo. Idę. Autobusy wyjeżdżają zza rogu. Trąbią jak szalone, choć może większym wariatem jestem ja, myśląc, że stałem się samolotem. Zaraz się spakuję i wrócę do domu. Biletu nie kupię, bo sam sobie mogę być przewoźnikiem. Latawcem bez sznurka. Podoba mi się, że bez względu na miejsca, w których jestem, na małej uliczce, w parku, na cmentarzu i w ruchliwych alejach, mogę po nich krążyć, nie zastanawiać się, w którym idę kierunku. Nieważne, czy posuwam się naprzód, czy idę po starych śladach. Myślałem, że to ślady stóp, które już dawno umarły z głodu lub odeszły w przeciwną stronę. A teraz wracają, choć obiecały zniknąć na wieczność, zupełnie jakby przerosła je samodzielność. Spotykamy się w supermarkecie przy półkach z


alkoholem. Patrzą na mnie, podobnie jak promocyjne ceny niemodnych ubrań. Nie mogę uciec w alejkę „dla dwojga”. Liczy się, że tak jak miasto żyję własnym rytmem. Domy są z betonu, ale wszystkie mają drzwi. Jesteśmy do siebie podobni. Otoczony słowami, które mogą znaczyć wszystko. Niewiele rozumiem, za dużo zdań . „Znaczone” rozstało się w semantycznej dżungli ze „znaczącym”. Buduję język według wzorca okolicznych barów i uliczek. Muszę podlegać obowiązującym regułom, inaczej nie będę istniał dla nikogo. Słowa skazują obcego na śmierć. Nie umiesz greckiego? Giń! Można zapomnieć, że życie istnieje. A to, co widzę jest piekłem, bo wszystko tu na opak. I co z tego, że nie mówię w ich języku? Uniwersalny język zła. Diabeł mówi tylko po grecku. Staram się cieszyć miastem. Mimo że słońce wysusza i powoli zabija. Wiatr nie dodaje otuchy. Każdy powiew to kolejna fala ciepła. Spacery są wykluczone, to miejska wspinaczka. Idę pod górę, zdobywam kolejne skrzyżowania, niebezpieczne są nawet chodniki. Idę przed siebie i nie wiem, gdzie jestem. Wszystkie ulice wyglądają tak samo. Po pokonaniu kolejnych stromych stopni, szalonych kierowców, skuterów i wściekłych psów, odkrywam cuda. Miasto nocną porą przyprószone delikatnym światłem. Naprawdę chcę, by zaparło mi dech w piersiach. Stoję jak posąg, czekam na swojego Pigmaliona i łaskę Afrodyty. Cała tkanka miasta, jego świetliste żyły, arterie, małe domki i wille. Górujący nad wszystkim Akropol wydaje się z daleka taki maleńki. To musi być poruszające. Dla mnie nie jest. To jest cały mój nowy świat. Miejsca, których nie znam i nie umiem nazwać. Ulice, skwery, pomniki, parki czekają na swoje przymiotniki, a ja nie chcę ich odkryć. Nie mam siły. Wolę poczekać, aż zniszczy to wszystko wielka powódź lub trzęsienie ziemi. Wtedy wrócę tu pierwszy i jak prawdziwy odkrywca, jak deptacz horyzontów, wytyczę śladami stóp nowe trakty, które później chciwe miasto przemieni w ulice. Przebiję się przez dolinę w poprzek gór, wykradnę rzekom ich tajemnice przejść najpłytszych i najwęższych, miejsc, nad którymi ktoś później przerzuci mosty. Przystanę na ruinach rynku i rozpocznę misterium wskrzeszania miasta. Nadam wszystkiemu nowe imiona. Będą brzmieć tak swojsko, po polsku. Przypominałyby mi Radka.


Tkwię gdzieś na ulicy, w moim pokoju, w sklepie, obok przejeżdża metro, płynie rzeka i szumi morze. Od upału pękają serca i witryny, nie odpalają motocykle, nie działa woda. Próbuję znaleźć swoją porcję cienia, ale znikąd otuchy. Pękam od środka. Nabrzmiały od słońca owoc. Wycieli wszystkie drzewa. Nie podnoszę głowy, domy sięgają wysoko, nie widzę ich dachów, tylko jakieś pranie, pies na balkonie, kolejna cukiernia i sklep spożywczy. Siedzę, ale nie czuję oparcia. Idę, ale nie ruszam się z miejsca. Miasto żyje, mnie to nie dotyczy. Nie wiem już ile mam lat, może nie mam ich wcale. Albo lata wszystkich na tym placu i tych, co przyjadą następnym autobusem. Nie interesuje mnie nic, nie pamiętam, jaką czytałem ostatnio książkę, jaki obejrzałem film. Coś mi gra w głowie, śpiewa pan z panią, ale nie rozpoznaję głosów. Wyłapuję jakieś dźwięki. Mógłbym się ruszyć, podnieść nogę, wyprostować plecy, wyjąć ręce z kieszeni, ale nie muszę tego robić, by przesuwać się dalej. Przepraszam, czy ktoś mi powie, gdzie jest mój portfel? Jaki mam kolor włosów? Gdzie kupiłem te spodnie? Chcę złapać się za rękę, ale niczego nie czuję. Samochody dalej przejeżdżają obok, psy szczekają, ludzie kłócą się, chłopiec kradnie jabłko ze straganu, starsi panowie grają w karty. Słońce dopiero wschodzi czy właśnie gaśnie? Jestem wszędzie, czyli mnie nie ma. Nigdzie. I nie mam snów, ale nauczyłem się tkać każdy sen z pojedynczej myśli. Buduję marzenia jak doskonały rzemieślnik, może nawet artysta. Bywa, że to praca na dłużące się godziny. Sześć dni tworzę, a siódmego zamykam oczy i odtwarzam swój sen. Wyglądam jakbym spał, ale nie śpię. Marzę, że śpię. Marzę o lepszym świecie, o lepszym mnie, o Radku, o naszym nowym życiu. Tak mijają całe godziny, całe dnie, całe noce. Trawię czas, wyobrażając sobie światy możliwe i niemożliwe, prawdopodobne i nieprawdopodobne. Układam w głowie tysiące scenariuszy, z których każdy kolejny staje się coraz mniej rzeczywisty. Zastanawiam się nad możliwością wpasowania dalszych ciągów tych historii w życie. Kiedy otwieram oczy, wiem już, że tych historii wpasować się nie da. Od kiedy nie śpię, mam dużo czasu. Tak dużo, że nie wiem, co z nim zrobić. Nie mając pieniędzy, zacząłem się sprzedawać. W godzinach, podczas których większość normalnych ludzi śpi, jestem zajęty sprzedawaniem mojego czasu. Ja daję ciało, a oni kasę.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.