ISSN 2084-7823 | 0.00 PLN # 54 | 02_03 2019
PARTY
54
Be magazyn redaktor naczelny / reklama / wydawca Michał Komsta m.komsta@bemagazyn.pl +48 662 095 779
zastępca redaktora naczelnego Joanna Komsta j.marszałek@bemagazyn.pl
dyrektor artystyczny Dawid Korzekwa dawid@korzekwa.com
redaktor prowadzący/reklama Sabina Borszcz s.borszcz@bemagazyn.pl + 48 500 108 063
korekta
wydawca
Małgorzata Kaźmierska
MAGAZYN BE S.C. Pyskowice, ul. Nasienna 2 bemagazyn.pl
współpracują Sylwia Kubryńska, Dorota Magdziarz, Angelika Gromotka, Katarzyna Zielińska, Kamila Ocimek, Wojciech S. Wocław, Katarzyna Szota-Eksner, Natalia Aurora Ignacek, Małgorzata Kaźmierska, Grzegorz Więcław, Joanna Zaguła, Wojciech Radwański, Tomasz Pietrzak, Malwina Pycia, Joanna Durkalec.
Available on the
App Store
Zespół BE Magazyn nie odpowiada za poglądy zawarte w zamieszczanych tekstach. Wszystkie artykuły i felietony odzwierciedlają poglądy wyłącznie autorów odpowiedzialnych za treść merytoryczną w naszym magazynie. Ich treść nie zawsze pokrywa się z przekonaniami redakcji BE. Nie odpowiadamy za treści nadsyłane przez naszych reklamodawców. Wszystkie materiały zawarte w naszym magazynie są własnością BE i są chronione prawami autorskimi. Wszelkie zastrzeżenia i pytania związane z ich treścią należy kierować bezpośrednio do autorów. Redakcja BE Magazyn.
Party
„Jesteście gotowi? Mała impreza jeszcze nikogo nie zabiła” śpiewa Fergie w utworze, który trafił na ścieżkę dźwiękową filmu „Wielki Gatsby”. Wszystkim życzmy imprez w stylu Jay'a Gatsby'ego, jednak w codziennym życiu trudno o taki rozmach. Co nie znaczy, że nie ma powodów do radości, niekoniecznie od razu tej na parkiecie. Właściwie to jest ich kilka i są bardziej oczywiste, niż może się nam wydawać. Grzegorz Więcław pisze o 5 zwyczajnych rzeczach do codziennej kontemplacji i celebracji. A są to: zdrowie i sprawność fizyczna, dach nad głową i jedzenie w brzuchu, możliwości wyboru, polskie obywatelstwo i fajni ludzie. Ciekawe, otrzeźwiające spojrzenie na rzeczywistość, na to, co mamy. Bo okazuje się, że mamy dużo dobrego i dużo powodów do celebrowania. Są też inne: kapelusze, fajna „siłka”, kosmiczne okulary słoneczne i śląska muza, czyli Krzikopa. Zapraszamy również na podróże z Kamilą i Baptistem – przed Wami premierowy odcinek „Między stepem a Jedwabnym Szlakiem”. Zapowiada się ciekawie! Dla równowagi, żeby nie było za słodko, swój punkt widzenia imprezy przedstawi introwertyczny dziwak, który opowie o traumatycznych przeżyciach, związanych z wychodzeniem ze strefy komfortu. A ła. A w Kwestionariuszu Prousta tym razem Alicja Knast, muzykolog i dyrektor Muzeum Śląskiego – „J.S. Bach rules!” Więcej dobrego w środku. Czytajcie i „Let's dance”!
Wojciech Radwański o okładce: Na zdjęciu MCK w Katowicach. Zielona dolina przecinająca budynek wygląda imponująco nie tylko w dzień, ale i w nocy. Ciekawe kształty w połączeniu ze sztucznym oświetleniem i trawą dają niesamowity efekt. Budynek projektu warszawskiej pracowni JEMS Architekci został oddany do użytku w 2015 roku. Od tego czasu odbywają się tam liczne imprezy. W kalendarzu MCK nie brakuje koncertów, festiwali muzycznych itd. Fotografia została wykonana w lipcu 2015 roku. SPROSTOWANIE W wydaniu Be Young (grudzień/styczeń) błędnie podpisaliśmy zdjęcia, zamieszczone w artykule Natalii Aurory Ignacek „Sekret wiecznej młodości, że palce lizać!”. Ich autorką nie jest Pani Joanna Szymańska, ale Pani Karolina Świdzikowska, którą za tę pomyłkę przepraszamy.
Polub nas na Facebooku www.facebook.com/magazynBE
Spis treści
10 Joanna Durkalec / Be Party 14 Bartosz Gajda / Co podać? 16 Kwestionariusz Prousta / Alicja Knast 18 Wojciech S. Wocław / Savoir Vivre 20 Grzegorz Więcław / Sztuka wdzięczności: 5 zwyczajnych rzeczy do codziennej kontemplacji i celebracji 24 Sabina Borszcz / Krzikopa – śląskie larmo coraz głośniejsze 32 Tomasz Pietrzak / 9 racjonalnych powodów, dla których warto czytać poezję 34 Joanna Zaguła / Dzień po 42 Małgorzata Kaźmierska / Let’s dance! 46 Katarzyna Zielińska / Trauma small talku 50 Kamila Ocimek / Między stepem a Jedwabnym Szlakiem 56 Dorota Magdziarz/ Głowa pełna marzeń 60 Ania Wawrzyniak / New concept GYM 66 Angelika Gromotka / Cosmos is fun! 70 Katarzyna Szota-Eksner / BE Woman
BE LuBE
Joanna Durkalec
BE PARTY Nie da się ukryć, że czas karnawału to dla wszystkich okres dość aktywny. Podczas weekendowych zakupów do wózka wkładamy trochę więcej niż zwykle gazowanej wody i znajdujemy coraz to nowe powody, by trochę się powygłupiać. Na krótką chwilę odepnijmy kotyliony z piersi i sprawdźmy, co ciekawego w naszym regionie.
Nabil – falafel, hummus, za'atar w Katowicach W żywieniu się poza domem najbardziej uwielbiam małe i niepozorne miejsca, odrobinę ukryte przed wzrokiem przechodniów. Taki właśnie jest Nabil (trochę przeceniłam swoją błyskotliwość sądząc, że nazwa lokalu to jakaś gra słowna w postaci odwrócenia nazwy Liban, ale jak się okazało, to po prostu imię ojca właścicielki) – wyjątkowe miejsce, które w kilka chwil uświadomi Wam, czym jest prawdziwa bliskowschodnia kuchnia. Bardzo długo szukałam na Śląsku dobrego falafela, ale wszystkie, które jadłam do tej pory, miały zbyt dużo kminu rzymskiego (jego nadmiar w potrawie jest naprawdę niefajny), albo ociekały tłuszczem lub przeciwnie – były suche jak wiór. Falafel w Nabilu jest po prostu świetny! Wyważony, otulony kołderką ze świeżutkich warzyw, oryginalnych libańskich pikli i zwieńczony sosem taratour (aromatyczna omasta na bazie sezamowej pasty tahini). Oprócz tego znajdziecie tu wypiekane na miejscu manoushe, polane oliwą, posypane za’atarem i podawane ze świeżą miętą. Wszystko to zasługa Pameli, w której płynie prawdziwie gorąca, libańska krew. Ta ambitna dziewczyna spełniła marzenie swojego ojca o libańskiej knajpie na naszej polskiej ziemi, sama zatracając się po uszy w nowo odkrytej pasji. Przez kilka lat wspólnie ze swoimi libańskimi ciotkami Pamela dopracowywała przepisy, aby móc wreszcie otworzyć swój własny maleńki lokal. Pracuje wytrwale i z wielkim zaangażowaniem, serwując Liban zamknięty w przecudownych daniach. Każdy, kto mieszka lub bywa w Katowicach, powinien znać to miejsce, a kto jeszcze nie miał ku temu okazji, już niedługo będzie mógł odwiedzić Nabil w drugim lokalu, który zostanie otwarty przy ul. Staromiejskiej 13 w Katowicach. Zajrzyjcie tam koniecznie i dajcie się nakarmić! Pamela wie, co dobre! Nabil – falafel, hummus, za'atar, ul. Mariacka 26 , Katowice
BE LuBE
Księgarnia w Sosnowcu Czasy kiedy Sosnowiec był przedmiotem lokalnych chichotów, już dawno minęły. W mojej opinii to interesujące, prężnie rozwijające się miasto, które wcale nie tak powoli wychodzi z cienia Katowic. Dowodem na to jest chociażby istnienie Księgarni – klimatycznego lokalu położonego przy ul. Małachowskiego, otworzonego w 2016 roku przez grupę bliskich sobie osób, z których każdy wniósł do niego coś wyjątkowego. Nieprzeciętne jest również samo miejsce, albowiem przez kilkadziesiąt lat działała w nim księgarnia zaopatrująca mieszkańców Sosnowca w pachnące świeżością wydawnictwa. Dziś ściany zdobi ponad 6 ton książek ułożonych jedna na drugiej, a podłogę cudowny parkiet w jodełkę. Tutaj napijesz się dobrej kawy i pomaszkecisz (ciasta i tarty są oszałamiające!). Jest to również idealne miejsce na popołudniowy relaks z książką, wieczory z planszówkami, a dla fanów krafciaków – sposobność do skosztowania czegoś nowego. Wskakujcie w tramwaj numer 15 w kierunku Zagorza. Do zobaczenia w Księgarni! Księgarnia, Sosnowiec, ul. Małachowskiego 22
Before & JazzArt Festival 9-10 marca 2019 r., Katowice, Jazz Club Hipnoza i inne Katowice JazzArt Festival ma klasę. Pracowałam przy tym wydarzeniu przez kilka ładnych lat i za każdym razem wspominam je z uśmiechem na twarzy. Cieszy mnie, że samemu festiwalowi towarzyszą również inne wydarzenia, czyli na przykład Before, który w marcu poprzedzi to wielkie, katowickie święto jazzu. Dwa dni, trzy koncerty, czyli podróż od Estonii, przez Polskę, na francuskiej Bretanii skończywszy. Jeden: Kadri Voorand, czyli estoński duet w intrygującej kombinacji wokal i kontrabas, a wszystko to okraszone sporą dawką improwizacji. Dwa: Melancholia – stosunkowo młoda formacja, której jestem bardzo ciekawa. Syntezatory w połączeniu z pastiszem włoskiej muzyki filmowej? To się nie może nie udać! Trzy: Erwan Keravec, czyli absolutny wirtuoz dud, który na tym instrumencie wypracował swój własny, niepowtarzalny styl, głęboko zakorzeniony w tradycji. W Katowicach usłyszymy go w towarzystwie gitarzysty Juliena Despreza oraz wirtuoza instrumentów perkusyjnych Willa Guthriego. www.jazzartfestival.eu, bilety: Evan Keravec: 20/ 30 zł, Kadri Voorand/ Melancholia: wstęp wolny
BE LuBE
W blasku Oscarów 2-23.02.2019 r., Katowice, Kino Kosmos W ostatnią niedzielę lutego odbędzie się 91 rozdanie corocznej nagrody przyznawanej przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej, czyli znanych chyba każdemu Oscarów. Nagradza się filmy, które były wyświetlane na ekranach kin w poprzednim roku kalendarzowym, zwycięzcy otrzymują 4 kilogramową, pozłacaną 24 karatowym złotem statuetkę, stanowiącą symbol kinematograficznego sukcesu oraz nierzadko wrota do wielkiej kariery w świecie filmu. Kino Kosmos jak zwykle wychodzi naprzeciw niszowym potrzebom swoich oddanych fanów i dlatego zaplanowano w nim retrospektywną podróż przez historię tego wydarzenia. Z tej okazji przypomniane zostaną filmy, które rozbiły oscarowy bank, czyli kolejno: “Śpiewak jazzbandu”, “Co zdarzyło się Baby Jane” z cudowną Bette Davis, monumentalny “Ostatni cesarz” zmarłego w listopadzie Bernardo Bertolucciego oraz na deser genialny “Moonlight”. Ten ostatni zrobił na mnie największe wrażenie i ilekroć o nim myślę, przywołuję w głowie słynny cytat z filmu: "Czarnoskórzy chłopcy w świetle księżyca wydają się niebiescy". Warto się wybrać! Kino Kosmos, ul. Sokolska 66, Katowice, bilety: 12 zł
Kayah i Bregović 6.04.2019 r., Arena Gliwice Słynna płyta, którą Kayah nagrała z bośniackim artystą Goranem Bregovićem to jeden z najważniejszych albumów w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Sprzedany w niemal milionowym nakładzie, zdobył tytuł diamentowej płyty. Przez lata zwaśnieni i wydawać by się mogło, że już bez szansy na reanimację znajomości, ku mojej wielkiej uciesze ponownie połączyli swoje siły w 2017 roku, by po 18 latach odbyć kolejną wspólną trasę koncertową, na którą zdobycie biletów graniczyło z cudem (pozdrawiam szczęśliwców!). Zachęceni sukcesem, znów wspólnie pojawią się na scenach w kilku największych miastach Polski, stwarzając sposobność do głośnego śpiewania “Sto lat młodej parze” w nieco innym niż weselnym anturażu. Kayah i Goran zagrają w gliwickiej Arenie już 6 kwietnia, fundując słuchaczom energetyzującą mieszankę bałkańskich rytmów z góralską nutą. Mnie się to nigdy nie znudzi! Arena Gliwice, ul. Akademicka 50, bilety: od 99 zł
BE LuBE
Skalpel Big Band 23.03.2019 r., P23, Katowice
Kiedy w 2004 roku duet Skalpel podpisał kontrakt z kultową brytyjską wytwórnią Ninja Tune i znalazł się w tej samej, chlubnej szufladce z Amonem Tobinem, Bonobo oraz z założycielami Ninja Tune, czyli formacją Coldcut, można było mieć pewność, że Skalpel zrobi światową karierę. Tak też się stało. Na mojej top liście nie ma zbyt wielu takich artystów, na których koncert cieszę się jak dziecko, nawet jeśli to już mój drugi/trzeci/czwarty raz, kiedy oglądam ich na żywo. Skalpel jeszcze nigdy mnie nie rozczarował. Najfajniejsze jest to, że oni wciąż pamiętają o swoim ojczystym kraju i co rusz organizują na rodzimej ziemi jakieś smakowite wydarzenia. Skalpel Big Band to siedemnastoosobowe zamieszanie, mające na celu zespolenie akustyczne brzmienia istniejących już kompozycji Skalpela z ich elektronicznym pierwowzorem, przy uwzględnieniu miejsca na improwizacje. Myślę, że w przestrzeni “Porcelany” całość może być genialna! Początek koncertu o godz. 20.00. P23, ul. Porcelanowa 23, Katowice, Bilety: 100 zł
Trzeci Koncert Muzyki Filmowej 22.03.2019 r., Spodek, Katowice Kiedy w 1959 roku zespół twórców z Biura Studiów i Projektów Typowych Budownictwa Przemysłowego z Warszawy zabrał się za projektowanie Spodka, wizja właśnie takich wydarzeń dyktowała im formę, jaką przybrać miał ten budynek. Trzeci Koncert Muzyki Filmowej to wielkie wydarzenie: multimedia, ogromna scena, orkiestra, tancerze, znani wokaliści oraz tysiące par uszu przysłuchujących się temu widowisku. Ogromny sukces pierwszych dwóch koncertów zachęcił organizatorów do przygotowania tego wydarzenia po raz kolejny. Podczas trzygodzinnego koncertu usłyszymy aranżacje najpopularniejszych polskich wykonawców, śpiewających wielkie przeboje muzyki filmowej. Artystom towarzyszyć będzie wyjątkowa orkiestra składająca się z 50 muzyków, która zapewne zrobi na Was ogromne wrażenie, wykonując wersje instrumentalne utworów największych kompozytorów, takich jak: Hans Zimmer, Ennio Morricone, czy John Williams. Spodek, Aleja Wojciecha Korfantego 35, Katowice, bilety: od 99 zł
CO PODAĆ? Jestem współwłaścicielem fajnej knajpy. Jej reklama – obok tego tekstu. Odkąd ją prowadzę, świat nie jest już taki sam.
I pomijam nawet fakt olbrzymich meandrów prawnych i podatkowych, na które trzeba uważać. Co mnie najbardziej zaskoczyło, to ludzkie zachowania. A konkretnie pytania, z jakimi nasz klient zwraca się do obsługi. Poniżej przedstawię kilka autentycznych przykładów, które usłyszałem pracując u siebie (zaraz pod nimi propozycje odpowiedzi, jakie przyszły mi na myśl, ale nie mogłem ich powiedzieć): – Macie pizzę prosto z pieca? Niestety nie mamy prosto z pieca. Każda nasza pizza ląduje najpierw w zmywarce a dopiero potem na talerzu... – Macie może pangę panierowaną? Nie mamy pangi, ale zamiast tego możemy usmażyć panu klapki kucharza – jest w nich tyle samo wartości odżywczych, co w pandze. – Dlaczego to takie drogie jest? Odpowiem panu w tajemnicy, tylko proszę nikomu nie mówić... chcemy na tym zarobić! Czekamy aż ktoś zamówi jednego burgera „special” za 35 zł, a potem pakujemy cały zysk do walizki i lecimy z rodzinami na Bermudy!
– Rybkę macie dobrą? Świeżą? Bo w wakacje jadłem nad morzem dorsza. Macie takiego samego? W lipcu i sierpniu nie można nad Bałtykiem łowić ani dorsza ani śledzia, bo mają okres ochronny. Pana dorsz był tak samo świeży jak Walt Disney teraz – mrożonka. – Te kalmary to nie są oryginalne, prawda? Tylko pewnie drobiowe, co? Ależ skąd! Oryginalne! Z baraniny! – A z czego robicie masło czosnkowe? Z margaryny i cebuli. Mimo wszystko bardzo lubię swoją knajpę i jestem dumny, że udało nam się z kolegami stworzyć coś z niczego. Zostawię Państwa z dobrą radą na koniec. Nie zawsze warto pytać kelnera o to, co by polecił. Ponieważ istnieje możliwość, że jeżeli kelner poleca Wam żeberka, to jest ostatnia szansa zjeść je, zanim żeberka zjedzą Was! Pozdrrro!
Bartosz Gajda Wybitna osobowość, gwiazda estrady, jeden z najlepszych komików na świecie. Połączenie najzabawniejszych cech Zbigniewa Buczkowskiego i Gerarda Depardieu. Gwiazda estrady. Na co dzień występuje w wyśmienitym kabarecie Łowcy.B, z którym co roku dostaje kilkaset nagród na przeglądach i festiwalach. Ogrom jego talentu można docenić, oglądając kanał na YouTube „50 Twarzy Gajdy”, mający ponad 20 mln subskrybentów, a poszczególne filmiki po kilkanaście (słownie kilkaset) miliardów wyświetleń. Gwiazda estrady. Bilety na jego stand up wyprzedają się za bezcen, a przed każdym występem zjawiają się koniki, oferujący bilety po cenie kilkukrotnie wyższej od tych sklepowych. Doceniony przez najznamienitszych reżyserów, prawdziwa gwiazda estrady, szarmancki, oszałamiająco utalentowany. Gwiazda estrady. Gdzie się nie pojawi, zaraz obok niego zbiera się tłum ludzi, by posłuchać, co ma do powiedzenia. Jego perlisty śmiech przeszedł do legendy, a lotność żartu nie przestaje zadziwiać. Kto go zna, ten wie, że można go było zobaczyć w wielu amerykańskich filmach. Gwiazda estrady. Któż nie pamięta jego ról w „Ace Ventura” czy „Gliniarz z Beverly Hills”? Nie bójmy się tych słów: Polskę ogarnęła Gajdomania. Pozdrawiam – Bartosz Gajda. Sam to pisałem.
BARTOSZ GAJDA | 50 twarzy Gajdy/YouTube
Pan z kabaretu
14
KARMA BURGER RZEMIEŚLNICZY, MENU AUTORSKIE OPARTE O PRODUKTY REGIONALNE, WEGE
KULTURA KONCERT, KABARET, STAND-UP
KRAFT
7 KRANÓW Z PIWEM RZEMIEŚLNICZYM, KILKADZIESIĄT RODZAJÓW PIWA NISZOWEGO W BUTELKACH
43-200 Pszczyna, ul.Bankowa 1 , TEL. 32 733 26 57, FACEBOOK.COM/SZTAMFER
KWESTIONARIUSZ PROUSTA NA PIĄTY OGIEŃ IDZIE ALICJA KNAST Kwestionariusz Prousta to rodzaj popularnej gry towarzyskiej z XIX wieku, która na przestrzeni czasu doczekała się wielu przeróbek. Pomysłodawczynią pytań jest przyjaciółka Prousta, Antoinette Faure, córka Françoisa Faure’a, prezydenta Francji w latach 1895-1899. Słynny pisarz odpowiadał na nie kilkakrotnie. Od dawna wiadomo o formularzach wypełnionych przez niego najprawdopodobniej w wieku 13 i 20 lat. Natomiast na początku kwietnia 2018 r. Laurent Coulet, paryski księgarz, odkrył trzeci kwestionariusz, wypełniony przez Prousta w wieku 15 lat. Nosi tytuł „Mes confidences” (z fr. „Moje sekrety” albo „Moje zwierzenia”). My do legendarnego zestawu dodaliśmy jeszcze kilka pytań o Śląsk.
Od lipca 2014 roku dyrektor Muzeum Śląskiego w Katowicach. Muzykolog. Karierę zawodową rozpoczęła w Muzeum Narodowym w Poznaniu, a następnie pracowała m.in. jako główny kurator Muzeum Fryderyka Chopina (2009-2012) i dyrektor generalny wystawy głównej w Muzeum Historii Żydów Polskich (2012-2014). W latach 2014-2016 dyrektor Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Wykładowca na London Metropolitan University (20052006) oraz pracownik naukowy University of Plymouth (2005-2008). Stypendystka m.in. Museumvereniging w Amsterdamie oraz Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Członkini Międzynarodowej Rady Muzeów, a także rad muzealnych w Muzeum Zamkowym w Pszczynie, Muzeum Historii Polski, Narodowego Instytutu im. Ossolińskich we Wrocławiu i Rady Programowej Galerii Rondo Sztuki w Katowicach. Autorka publikacji z dziedziny instrumentologii, psychologii muzyki oraz strategii uczenia się implicite i muzealnictwa. Odznaczona przez króla Szwecji Karola Gustawa Orderem Gwiazdy Polarnej pierwszej klasy (2011), laureatka Nagrody im. Cypriana Norwida (2011), nagrodzona Red Dot Design Award wraz z Ico Migliore i Marą Servetto (2011) oraz odznaką honorową Zasłużony dla Kultury Polskiej (2015). Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Wytrwałość. 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Umiejętności zdrowego i uczciwego spojrzenia na samego siebie. 3. Cechy, których szukam u kobiety? Umiejętności zdrowego i uczciwego spojrzenia na samą siebie. 4. Co najbardziej cenię wśród przyjaciół? Bezinteresowność. 5. Moja główna wada? Upór. 6. Moje ulubione zajęcie? Długie wybiegania w plenerze. 7. Moje marzenie o szczęściu? Nie ma takich marzeń, ponieważ jestem szczęśliwa. 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Że ktoś nie zrozumiał tego, co mu tłumaczyłam. 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Brak muzyki. 10. Kim lub czym chciałabym być, gdybym nie była tym, kim jestem? Nie potrafię nic wymyślić. Chcę być tylko sobą. 11. Kiedy kłamię?… źle się z tym czuję. 12. Słowa, których nadużywam? Planowanie/plan. 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Nie mam ulubionych bohaterów. Czytam głównie biografie i literaturę non-fiction. 14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Mój mąż. 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Bałaganu, którego sama nie zrobiłam 16. Dar natury, który chciałabym posiadać? Możliwość funkcjonowania bez snu. 17. Jak chciałabym umrzeć? Szybko. 18. Obecny stan mojego umysłu? J.S. Bach rules! (słucham właśnie ''Koncertów Brandenburskich'', po raz tysięczny). 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? Te, do których ktoś przyznał się sam. 20. Twoja dewiza? Nie ma sytuacji bez wyjścia. 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku? Rybnik, dzielnica Meksyk. 22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Żaden stereotyp o Ślązakach nie jest prawdziwy. 23. Jakie jest Twoje ulubione śląskie słowo? Fungować. 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? Ciul.
be party
POD KONIEC 2018 ROKU MEDIA OBIEGŁA INFORMACJA, ŻE NA BANKIECIE ORGANIZOWANYM PRZEZ SPÓŁKĘ SKARBU PAŃSTWA WYSTĄPIŁ STRIPTIZER. JAKIŚ CZAS TEMU DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE NA BRANŻOWEJ GALI JEDNEJ Z WAŻNYCH DZIEDZIN NASZEJ GOSPODARKI PIJE SIĘ PIWO NA CZAS, DZIELI SIĘ GOŚCI NA GRUPY I OCENIA, KTO ŚPIEWA GŁOŚNIEJ, A NIESKORYM DO „ZABAWY“ PRZYBIJA SIĘ NA CZOLE CZERWONĄ PIECZĄTKĘ ALBO ZAKUWA SIĘ ICH W DYBY. JESZCZE DO NIEDAWNA BIZNESOWY EVENT NIE MÓGŁ SIĘ OBEJŚĆ BEZ SZKÓŁKI TAŃCA I PODOBNYCH ANIMACJI… To parę widokówek z polskiego biznesu z ostatnich dwóch, trzech lat. W życiu prywatnym bywa nie inaczej. Za receptę na udany wieczór kawalerski wciąż uchodzi wizyta w klubie go-go i zafundowanie przyszłemu panu młodemu prywatnego tańca. Z tego, co można zobaczyć na krakowskich ulicach, muszę wywnioskować, że trudno wyobrazić sobie wieczór panieński bez obwieszonych różowymi wężami boa i ukoronowanych świecącymi diablimi rogami dziewczyn, krzyczących z okien długich białych limuzyn. Forma przerasta nieraz i treść samego wesela, które z modnymi dziś „tematami przewodnimi” coraz częściej przypomina cyrkowy spektakl, a nie jedną z najważniejszych w życiu uroczystości. Wciąż jeszcze zbyt wielu ludziom wydaje się, że udana impreza to taka, na której trzeba przekroczyć chociaż jedną granicę, każda butelka musi pokazać dno, z której należy wyjść ostatnim. Ci, co woleliby imprezować inaczej, w oczach wielu „nie mają dystansu do siebie“, „są sztywni“, „uważają się za lepszych“. Jakby jedynymi wartościami w polskiej tradycji świętowania były przaśność, rubaszność i jarmarczność… Można i warto inaczej. Wierzę, że imprezy, czy to prywatne czy zawodowe, służą przede wszystkim budowaniu dobrych relacji. Już samo bycie z sobą i rozmowa mogą dawać znaczącą przyjemność. Łatwiej to dostrzec, jeśli pozbędziemy się wszelkich rozpraszaczy uwagi. Na evencie wyłączyć telewizor podczas wizyty gości. Jeśli do whisky nie dolejemy coli, to łatwiej będzie cieszyć się aromatem cytryny, jagód, jabłka, dębu, odrobiny dymu i poczuć w smaku kakao, brzoskwinię, morele, orzechy i miód. Do wprawy nie dochodzi się wprawdzie od razu, ale za to z dużą przyjemnością.
WOJCIECH S. WOCŁAW
Savoir Vivre
Ktoś zwierzył mi się kiedyś, że nie zaprasza znajomych do siebie, ponieważ to zbyt kosztowne. Cóż, jeśli będziemy myśleć kategoriami „zastaw się, a postaw się“, to z całą pewnością jednych nie będzie na to stać, a innych doprowadzi to do bankructwa. Zaproszenie na herbatę kosztuje tyle, co zaparzenie herbaty i przygotowanie kilku kanapeczek. Łatwo obliczyć. Dobry organizator jakiegokolwiek wydarzenia nigdy nie stawia swoich gości w kłopotliwej sytuacji. Nie podaje więc trudnych dań, sprawnie zmienia temat rozmowy, jeśli zauważa, że ta zmierza w niebezpiecznym kierunku, nie organizuje rozrywek, o uczestnictwie w których kolejnego dnia wolałoby się nie pamiętać. O ileż łatwiej byłoby organizatorom, gdyby mieli pewność, że ich goście sami nie są skłonni stawiać siebie w kłopotliwych sytuacjach… Jeśli przyjęcia można by zaliczyć do szerokiej i przyjemnej dziedziny „dolce far niente”, czyli „słodkiego nieróbstwa“, to niech złotą zasadą savoir-vivre'u będzie, że lepiej zrobić mniej, niż pójść o krok za daleko.
Wojciech S. Wocław Zawodowy konferansjer (występował w 10 krajach na 4 kontynentach). W 2017 roku jego nazwisko pojawiło się w rankingu „Najlepsi prowadzący eventy“ magazynu PRESS. Popularyzator wiedzy z savoir-vivre’u, etykiety w biznesie i dress code’u. Autor książek “Savoir-vivre, czyli jak ułatwić sobie życie” oraz „Etykieta w biznesie, czyli jak ułatwić sobie życie w pracy". Autor filmowych poradników, które można oglądać na jego kanale w serwisie Youtube (Wojciech S. Wocław). Częsty gość programów telewizyjnych i radiowych.
18
Galeria Libero Katowice, ul. Kościuszki 229 tel. 32 777 06 80
sunlooxliberokatowice
SZTUKA WDZIĘCZNOŚCI:
5 ZWYCZAJNYCH RZECZY DO CODZIENNEJ KONTEMPLACJI I CELEBRACJI UZNANIE DOBRA, KTÓRE JUŻ JEST W TWOIM ŻYCIU, JEST FUNDAMENTEM WSZELKIEJ OBFITOŚCI. ECKHART TOLLE
GRZEGORZ WIĘCŁAW, psycholog sportu | www.glowarzadzi.pl
Głowa Rządzi
20
Wiem, że to banał, ale tak właśnie chcę zacząć: każdy nowy dzień przynosi ze sobą coś, za co możemy być wdzięczni. Każdy. Nawet jeśli te dobre rzeczy uznajemy za oczywiste – takie, które nam się po prostu należą, jak powietrze i woda, to warto zatrzymać się i powiedzieć: „dziękuję”. Mam coraz więcej dowodów na to, że lepiej być wdzięcznym niż niewdzięcznym. Jednak wdzięczność to nie cecha charakteru, z jaką się rodzisz, ani magiczna tabletka, którą można kupić w aptece. Wymaga świadomej praktyki, gdyż ludzki umysł jest ewolucyjnie zaprogramowany do tego, żeby w pierwszej kolejności dostrzegać problemy, zagrożenia i niedostatek. Wiemy, że codzienna praktyka wdzięczności niesie ze sobą szereg korzyści dla ciała, umysłu (mózgu) i duszy, a pośrednio także dla otaczającego nas świata ożywionego i nieożywionego. Dobitnie mówią o tym wyniki badań naukowych nad tym przedmiotem (patrz na przykład: opracowanie zbiorcze pt. „The science of gratitude” autorstwa dr Summer Allen z Uniwersytetu Kalifornijskiego Berkeley z maja 2018 r.). Ja w swojej codziennej pracy psychologa znajduję podobne dowody w opowieściach wielu moich klientów. Również na bazie swoich własnych doświadczeń i przemyśleń widzę korzyści wynikające z praktyki wdzięczności. Wdzięczność, a w szczególności ta otwarcie wyrażona, potrafi niemal od razu zmienić punkt wi-
dzenia na daną sytuację. A w długiej perspektywie po prostu się opłaca, wychodzi nam i innym ludziom na zdrowie i… na szczęście! Co zatem warto doceniać? Za co codziennie podziękować, nawet kiedy wydaje nam się, że nie za bardzo jest za co? Przedstawiam pięć zwykłych rzeczy, jakie większość Czytelników „Magazynu BE” zapewne posiada przynajmniej w podstawowym zakresie, a o których raczej na co dzień nie myśli. Osobiście, kiedy mój umysł zaprowadzi mnie w ślepą i ciemną uliczkę frustracji albo beznadziei, staram się mentalnie zwrócić swoją uwagę na którąś z tych rzeczy i podziękować, że nie muszę się o nią w danym momencie martwić.
1. Zdrowie i sprawność fizyczna. Możesz być wdzięczny za swoje zdrowie i kondycję, niezależnie od tego ile masz lat i co Ci dolega. Pracując z kadrą Polski w rugby na wózkach, przekonuję się o tym na każdym kroku. Wiem, że kwestia zdrowia i sprawności fizycznej jest bardzo subiektywna. Zwykle może być lepiej, ale zawsze może być dużo gorzej. Kiedy zawodnicy rugby na wózkach po urazach rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym (tetraplegia – paraliż lub niedowład czterokończynowy) oglądają zmagania innych parasportowców, np. AMP futbolistów, koszykarzy na wózkach, czy lekkoatletów, to patrzą na nich jak na całkiem sprawnych ludzi, bez
żadnych problemów fizycznych. „Przecież on tylko nie ma ręki/nogi”. No, ale są też osoby, które samodzielnie nie mogą wstać z łóżka, zjeść posiłku, czy wypowiedzieć składnego zdania. Zdrowie i sprawność fizyczna to coś, o co należy codziennie dbać poprzez odpowiednie odżywianie, ćwiczenia fizyczne i umysłowe. Nie są one jednak dane nam raz na zawsze. Dlatego ciesz się nimi, dopóki je masz. Choćby po to, żeby boleśnie nie doświadczyć tego, o czym pisał w swojej fraszce Jan Kochanowski: „Ślachetne zdrowie / Nikt się nie dowie / Jako smakujesz / Aż się zepsujesz”.
2. Dach nad głową i jedzenie w brzuchu. Nie chodzi o to, żeby przenosić się w myślach do biednych regionów świata i wyobrażać sobie, jak ludzie tam mają ciężko. Można zostać mentalnie w Polsce – tu też jest wystarczająco wielu cierpiących ubóstwo, niedożywienie, czy bezdomność. Są dość spore szanse, że skoro czytasz „Magazyn BE”, nie jesteś jedną z tych osób. Doceń zatem ten fakt, bo to trochę jak wygrać los na loterii. Kiedy następnym razem będziesz coś jeść, zrób to uważniej, wolniej, bez telefonu czy telewizora. Celebruj to, że możesz jeść, a jeśli jesz coś, na co masz naprawdę ochotę, celebruj podwójnie. Skup się na teksturze, zapachu,
smaku potrawy. To wspaniałe mieć pełny brzuch! Jeszcze wspanialej jest móc sytym spać pod pierzyną, która pachnie domem.
3. Możliwości wyboru. Współcześnie żyjemy w czasach autokreacji. Możemy się zmieniać i w dużym stopniu determinować swoją ścieżkę życiową. To olbrzymi przywilej, bez precedensu w żadnej poprzedniej epoce. Kiedyś miejsce urodzenia praktycznie określało status społeczny, możliwości nauki i wyboru ścieżki zawodowej na całe życie. Dzisiaj każdy może się uczyć i rozwijać dzięki powszechnej edukacji (szkoła, studia), ale także potencjałowi internetu. Możemy też wielokrotnie ścieżkę życiową zmieniać. Kiedy wydaje Ci się, że jesteś w sytuacji bez wyjścia – np. straciłeś pracę, nie dostałeś się na wymarzone studia – możesz potraktować to jak „koniec świata” lub jak wyzwanie iszansę. Tu również wybór należy do Ciebie. Zadecyduj mądrze.
4. Polskie obywatelstwo. Gdy pierwszy raz wyjeżdżałem na stałe z Polski w 2004 roku, dopiero co wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Załatwienie wizy norweskiej oraz pozwolenia na naukę zajęło mi ponad miesiąc. Podróże
do konsulatów, wypełnianie druków, rozmowy (żeby nie powiedzieć „przesłuchania”) z przedstawicielami placówki dyplomatycznej. Obawa: czy na pewno mnie wpuszczą?! To wszystko na szczęście już przeszłość. Dzisiaj z polskim paszportem (a w strefie Schengen nawet z dowodem osobistym) możesz swobodnie podróżować po świecie, a do wielu krajów nie potrzebujesz nawet wizy. Czy to nie powód do celebracji swobody przemieszczania się?
5. Fajni ludzie. Fajni ludzie pojawiają się na Twojej drodze codziennie. Dostrzeż ich obecność i wkład w Twoje życie, a potem znajdź sposób na podziękowanie im. Ja osobiście podczas porannej medytacji lub gimnastyki staram się z wczorajszych wspomnień wyłuskać trzy konkretne osoby, które sprawiły, że tamten dzień był warty przeżycia. Nie zawsze zdarzają się dobre dni, ale rzadko kiedy mam problem ze znalezieniem w pamięci twarzy trzech osób, za których obecność jestem wdzięczny. Myślę wtedy o nich ciepło i dziękuję im. Oczywiście staram się takie rzeczy załatwiać również na bieżąco i wyrażać wdzięczność bezpośrednio. Ro-
bię to zarówno werbalnie, mówiąc „dziękuję” i „doceniam”, ale i niewerbalnie – uśmiechem, przybitą piątką, przytulasem, poklepaniem po plecach. Bądźmy wdzięczni za to, co mamy, bo w przyszłości być może będziemy wzdychać do tych chwil i mówić: „kiedyś to były czasy…”. A to jutrzejsze „kiedyś” dzieje się tu i teraz, więc zauważmy to, co już jest dobre, cieszmy się tym i podziękujmy za to. Możemy to robić słowami wypowiedzianymi lub napisanymi (w formie listu lub dziennika) oraz intencjonalnymi myślami. Do dzieła!
Rozmawiała Sabina Borszcz
KRZIKOPA – ŚLĄSKIE LARMO CORAZ GŁOŚNIEJSZE Krzikopa to czterech gryfnych karlusów i dwie szykowne frelki: programista, nauczyciel muzyki, student fizyki, a także perkusista, kompozytor i producent muzyczny w jednej osobie oraz była testerka gier komputerowych i przedszkolanka; inaczej: Mateusz, Adam, Dominik, Spacepierre oraz Kasia i Karo. – Mamy zamiar podbić świat i cały kosmos. Ale na początku zaczniemy od Śląska – uspokajają. Osiem lat zajęło im skompletowanie obecnego składu, który niedawno wydał debiutancki album pod tytułem „Krzikopa”. Możecie go posłuchać m.in. na Spotify, Tidal, iTunes, czy Google music. – Chcemy, aby każdy potrafił zanucić jakąś regionalną melodię. Żeby stare, bardzo symboliczne teksty pieśni ludowych ożyły na nowo w muzyce Krzikopy, aby słuchający być może nadali im nowy sens – mówią. Tworząc dodają wiele od siebie, fantazjują, łączą różne style, instrumenty, ale zawsze chodzi o to samo, aby zachować i utrwalać śląskie tradycje muzyczne. – Ta muzyka jest bardzo piękna, często bardzo smutna, choć zawsze w skalach durowych, czyli wesołych. Wykonana naturalnie, bez zbędnej stylizacji jak robią to zespoły pieśni i tańca, zachwyca, wzrusza albo… porywa do tańca. I o to nam chodzi! – wyjaśnia Kasia. PS Po lekturze wywiadu koniecznie zobaczcie ich teledysk do utworu „Doliny”!
Na Waszej stronie internetowej piszecie: „Ma być miło dla ucha, a i potańcować przy tym idzie”. To Was napędza przy tworzeniu muzyki? Mateusz: Napędza nas raczej to samo, co każdego twórcę. Jednakowo malarz, rzeźbiarz, poeta, czy muzyk tworzy, bo czuje taką wewnętrzną estetyczną potrzebę wykreowania czegoś ładnego. Gdyby nie to, ludzie w ogóle nie zajmowaliby się sztuką i istniałyby tylko praktyczne zajęcia i zawody. „Miło dla ucha, a i potańcować przy tym idzie” to raczej motyw (ale tylko jeden z wielu) naszej muzyki. Coś, co przypomina o sobie przy realizacji tej naszej
potrzeby estetycznej, ale oprócz tego są inne rzeczy (bo motywów jest wiele, np. pokazanie śląskiej muzyki w zupełnie innym świetle itp.). W tym haśle chodzi raczej o to, że chyba każdy muzyk czy inny twórca chce stworzyć coś, co będzie ciekawe w odbiorze, czyli np. żeby piosenki dobrze się słuchało. To „ciekawe”, „dobrze” jest bardzo subiektywne i to, co dla jednego może być szczytem muzycznego kunsztu, dla drugiego będzie zupełną chałą nie do słuchania. Z drugiej strony śląska muzyka, którą postanowiliśmy się zająć, to była popularna muzyka taneczna. Każdy, kto kiedyś próbował tańczyć, wie, że najłatwiej się tańczyło robi, kiedy mamy wyraźny rytm. Znajdziemy to na parkietach dzisiejszych dyskotek, gdzie często poza „łup, łup” nie ma nic, ale ludzie się świetnie bawią, czyli do
tańca to wystarcza. No więc cała rzecz z tym hasłem polega na tym, że będąc w zgodzie z tradycją, chcemy zachować taneczny charakter tych piosenek (z uwzględnieniem oczywiście bardziej współczesnych stylów tanecznych), ale jednocześnie, grać je na tyle ciekawie, żeby ktoś, kto akurat nie ma ochoty na tańczenie, miał na czym „zawiesić ucho”. Czyli podsumowując: w naszej muzyce staramy się, żeby się działo dużo ciekawych rzeczy, przy zachowaniu rytmicznego i tanecznego charakteru. Tym, co robicie, chcecie odrodzić muzyczne tradycje Górnego Śląska. Niestety, nie są one powszechnie znane. Przybliżcie je nam. Tradycyjna śląska muzyka, czyli jaka? Kasia: Bardziej zależy nam na tym, aby motywy tradycyjnej kultury, która jeszcze 30, 50, 100 lat temu była tu codziennością, zachować i utrwalić. Chcemy, aby każdy potrafił zanucić jakąś regionalną melodię. Żeby stare, bardzo symboliczne teksty pieśni ludowych (których symbolika jest już ludziom nieznana) ożyły na nowo w muzyce
Krzikopa. Na zdjęciu od lewej: Adam Romański, Karo Przewłoka, Spacepierre, Dominik Kalamarz, Katarzyna Dudziak, Mateusz Dyszkiewicz.
Krzikopy, aby słuchający być może nadali im nowy sens. Tradycyjna kultura Śląska wyraźnie wyróżnia się, kiedy porównamy ją do innych regionów, ale gdy przyjrzymy się bliżej, już wcale nie jest ona taka homogeniczna, bo okaże się, że język pieśni, symbolika, melodie, stroje, historia są inne np. w Katowicach, inne na Ziemi Pszczyńskiej lub na Opolszczyźnie. Co wieś to inna pieśń. Jest to dla mnie obszar nieskończonych poszukiwań i ciągłych odkryć. To, co moim zdaniem wyróżnia Śląsk, zwłaszcza Górny Śląsk na tle innych regionów, to bardzo silna tożsamość, utrwalana piękną, żywą i funkcjonującą nadal gwarą. Po śląsku mówi
się przecież powszechnie, wystarczy oddalić się od ścisłych centrów miast, których dzielnice jeszcze do lat 70., 80. stanowiły odrębne wsie, albo wybrać się na śląską wieś, gdzie spotkamy autochtonów żyjących tu nieprzerwanie od czasów pierwszych Piastów. W muzyce Śląsk również bardzo się wyróżnia, pieśni są melodyjne, urokliwe, przez co większość „biesiadnych hitów” pochodzi właśnie z tego regionu i prawdopodobnie dlatego śląska muzyka kojarzy się wyłącznie z biesiadą. Ale wprawny wokalista zauważy, że jednocześnie to materiał bardzo trudny dla śpiewaka – nie znam drugiego regionu, w którym w ramach jednej pieśni śpiewaczka przepływa przez dwie skale z góry na dół i z powrotem. Muzyka tego regionu bardzo zmieniała się od XX wieku, kiedy pojawił się na Śląsku akordeon – wcześniej królowały skrzypce, basy, instrumenty dęte. Ta muzyka jest bardzo piękna, często bardzo smutna, choć zawsze w skalach durowych, czyli wesołych. Wykonana naturalnie, bez zbędnej stylizacji jak robią to zespoły pieśni i tańca, zachwyca, wzrusza albo… porywa do tańca. I o to nam chodzi.
Skoro mowa o tradycji, no i trwa karnawał, wiecie, jak wyglądały dawniej śląskie sylwestrowe i karnawałowe potańcówki, zabawy? Czego słuchano, co tańczono i śpiewano? Kasia: O tym można by opowiadać godzinami. Przede wszystkim dość istotnym szczegółem wyznaczającym często rytm zabawy był strój panien – paradny strój śląski to kilka par spódnic, im więcej, tym lepiej, bo dziewczyna miała być „kopiasta”. W takim stroju nie można tańczyć zbyt szybko, nie było więc mowy o szalonym wirowaniu jak w centralnej Polsce. Na początku XX wieku tańczono walczyki, polki, a czasem mazurki, śląską mazurkę (taniec na trzy z unoszeniem jednej nogi) oraz jeden z moich ulubionych tańców, czyli nadreńczyk (niem. Reinlander) – taniec układowy pochodzenia niemieckiego. Kiedy na polskie i śląskie wsie przybyło radio, rozpoczęła się nowa era w muzyce tradycyjnej. Oto nagle zaczęto grać modne przeboje – fokstroty, tanga, slowfoxy, shimmy, do których tańczono trochę po swojemu, bo przecież nikt nie uczęszczał na wsi na lekcje tańca. Hity z radia na stałe zagościły w repertuarze kapel obok tradycyjnych pieśni, pomału je wypierając, albo tworząc złożone muzyczne mariaże. A jeszcze dołączyła przyśpiewka – dziś powiedzielibyśmy freestyle, bo oto któryś z imprezowiczów podchodził do kapeli i zaczynał odśpiewywać naprędce wymyślony tekst. Tak powstała np. słynna „Ana, ana, ana”, powszechnie dziś uważana za „naszą”, tak naprawdę jest mariażem polskiej przeróbki amerykańskiego przeboju,
który napisał kompozytor z Chile. Ktoś prawdopodobnie usłyszał w radiu tę piosenkę, zagrał trochę po swojemu, do tego powstała dobrze przyjęta przyśpiewka, którą kapela na kolejnych imprezach powtarzała niczym swoją. Ot taka ciekawostka regionalna (śmiech). „Krzikopa” – co to znaczy? Mateusz: „Krzikopa” w najprostszej wersji to zbitek dwóch słów, które najlepiej określają to, co ma nasza muzyka – „krzik” i „kopa”. Jest jeszcze poziom językoznawczy, bo „krzikopa” to ponoć niepoprawna (tak twierdzą językoznawcy) wersja śląskiego słowa „przikopa”, które z kolei nie dość, że ma inne warianty na samym Śląsku np. „krzipopa” (jak się dobrze przyjrzeć to „krzikopa” jest właśnie połączeniem tych dwóch), ale jednocześnie ma swoje inne wersje w całej Polsce: „przykopa”, „przykosa” itd... Bardzo spodobała nam się wariantywność tego słowa i stwierdziliśmy, że „krzikopa” brzmi nam najciekawiej (mimo, że jest niepoprawna, ale niepoprawność to kolejny motyw naszej twórczości) i najbardziej „śląsko”. Pokazuje to ciekawe połączenie języka śląskiego z polskim, uświadamiając dobitnie to, co niejednokrotnie słyszałem, że język śląski to nie tylko germanizmy, ale niezwykła mieszanka wielojęzykowa ze
swoimi własnymi wariantami słów, co zresztą charakterystyczne jest dla kultury ludowej. Ba, nasz wariant, czyli „krzikopa” jest niby niepoprawny, bo nie ma go w słownikach gwarowych, ale co z tego skoro w pewnych regionach ludzie tak mówią (byłem, słyszałem i potwierdzam). Czy to nie świadczy o tym, że słowniki gwarowe są niepełne, bo skoro ludzie zaczynają posługiwać się pewnymi słowami, to tworzą gwarę, za którą nie nadążają słowniki? Może tak samo jest i było z muzyką ludową? Może ona cały czas się rozwijała? Może te zapisy wykonań ludowych śpiewaków, które mamy w Polsce dzięki Oskarowi Kolbergowi, a na Śląsku dzięki wielu badaczom jak Tacina, Bystroń, czy Dygacz, to tylko pewien chwilowy obraz muzyki ludowej, w danym okresie i w danym miejscu? Tak jak fotografia jest tylko chwilowym obrazem rzeczywistości. To rodzi pytanie: „A jaka była ta cała masa piosenek, która nie została zapisana ze względu na czas i miejsce?”. Tu mamy pole do spekulacji, ale my nie jesteśmy badaczami, jesteśmy muzykami, więc dla nas otwiera się droga do fantazjowania: co gdyby był inny czas, inne miejsce, instrumenty, style? I to właśnie ta reszta góry lodowej, której wierzchołek zaczyna się od słowa „krzikopa”.
Kapelę tworzy sześć osób. Zakładaliście ją wspólnie? Mateusz: To dość długa historia. Pokrótce pomysł na utwory Krzikopy pojawił się już około 2008 r., ale zespół, który wtedy miał zagrać to nowe śląskie larmo, nazywał się zupełnie inaczej i na co dzień grał szanty, tak więc na tym gruncie pomysł się nie przyjął i zacząłem szukać innej drogi, zarażać tą ideą innych muzyków (a nie wszyscy rozumieją, o co w tej muzyce chodzi). Około 8 lat zajęło uzbieranie obecnego składu – czterech gryfnych karlusów i dwóch szykownych frelek, z którymi w końcu udało się stworzyć pełny album. A co robicie, kiedy nie śpiewacie i nie gracie? Kasia: Ja do niedawna byłam testerką gier komputerowych, teraz postanowiłam się zająć wyłącznie muzyką, teatrem i ilustrowaniem. Uczę się też i badam kulturę tradycyjną, bo to po prostu moja pasja. Mateusz jest programistą, Karo przedszkolanką, Dominik studiuje fizykę, Adam uczy muzyki w szkole, a Spacepierre udziela się w wielu artystycznych projektach. Niedawno ukazał się Wasz debiutancki album „Krzikopa”. Opowiedzcie, jak wyglądała praca nad jego powstaniem. Kasia: Album postanowiliśmy wydać niezależnie, sami, więc wszystko co słychać na nim, to wyłącznie praca zespołu i dlatego nagrywanie trwało dosyć długo. Materiał był gotowy od dawna, ale jak się okazuje, czasem to, co ma pojawić się na płycie, musi być nieco bardziej angażujące niż to, co przedstawia się na koncercie, bo słuchanie muzyki z nośnika a koncert to dwa zupełnie różne przeżycia. Po kilkudziesięciu seriach przesłuchań, korygowaliśmy niektóre nasze pomysły, dodawaliśmy „smaczki”, urozmaicaliśmy brzmienia. Wszystko odbywało się w dość demokratycznej atmosferze. Ważną decyzją był wybór
ostatecznego miksu i masteringu, ponieważ połączenie akustycznych instrumentacji napisanych przez Mateusza, tradycyjnego śpiewu i elektroniki to trudny materiał i żadna polska produkcja pod tym względem nam nie odpowiadała. W tym celu zorganizowaliśmy konkurs, a nasza płyta finalnie była masterowana w Londynie. A gdzie ją nagrywaliście? Kasia: W studiu AlternatiV w Będzinie, razem z Adamem Romańskim, który jest naszym skrzypkiem. Album promuje teledysk do utworu „Doliny”. Kto jest twórcą wideoklipu i skąd pomysł na pokazaną w nim historię? Kasia: Od początku zakładaliśmy, że chcemy wyłamać się z folkowych standardów teledysków – bieganie po lesie, pozowanie w stroju ludowym przy wiejskiej chacie, sobótkowe skakanie przez ogniska – to nie był nasz klimat. Nie chcieliśmy przebierać się za kulturę tradycyjną, tylko przywrócić ją jak motyw, sampel we współczesnych realiach. Nawet jeśli tego nie odczuwamy, wyrośliśmy w tej kulturze i ona w nas siedzi, ten sam dawny tekst dziś możemy interpretować zupełnie inaczej. Chcieliśmy jednocześnie zachować trochę sentymentu do tych rzeczy, za którymi nieświadomie tęskni dusza mieszczucha, a które w tradycyjnych
pieśniach są – natura, poczucie tożsamości, wspólnoty, ale zależało nam, aby było to manifestowane „podskórnie”, nienachalnie. Dlatego założenia do tego, jak i kolejnych teledysków są takie, że ma on przedstawiać współczesne historie. Z tym zwróciliśmy się znów trochę w formie konkursu do ludzi, którzy teledyski produkują. Ostatecznie wybór padł na scenariusz, napisany przez Macieja Szafranka, który również wyreżyserował ten wideoklip. Realizatorem całości była firma Zvorka. Płyta dostępna jest także w streamingu. Gdzie można jej posłuchać? Kasia: W każdym dostępnym serwisie streamingowym – Spotify, Tidal, Itunes, Google music itd. Pamiętacie Wasz pierwszy występ na żywo? Kasia: Tak. To chyba była Industriada w Zabrzu. Pamiętam, że zagraliśmy bezbłędnie, widać stres zadziałał na naszą korzyść. Dziś poza standardową porcją tremy przed występem, bawimy się świetnie na scenie i jak najwięcej energii staramy się oddać publiczności. Jakie macie plany koncertowe na ten rok? Kasia: Obecnie promujemy płytę – podobnie jak przy nagraniu robimy wszystko własnymi siłami, dlatego zajmuje to znacznie więcej czasu. Mamy kilka ambitnych planów, aby zagrać w tym roku w miastach, w których jeszcze nas nie było (np. we Wrocławiu). Po zeszłorocznych zagranicznych przygodach teraz chcemy grać w Polsce. Na pewno będziemy pojawiać się na Śląsku. À propos przygód i zagranicy. W zeszłym roku reprezentowaliście Polskę podczas Kulturalnej Olimpiady, która towarzyszyła Zimowym Igrzyskom Olimpijskim w Pyeongchang w Korei Południowej. Jak było? Kasia: Było… bardzo zimno (śmiech). Zawsze wspominam głównie nasz występ przed biegami narciarskimi, gdzie w ujemnej temperaturze graliśmy ok. piętnastominutowy koncert. Chłopakom zamarzały palce, nam nosy i usta,
dogrzewaliśmy się takimi koreańskimi woreczkami z gorącym piaskiem, który rozdawali występującym wojskowi. To była niesamowita przygoda, dla mnie zaczynała się od podróży samolotem, bo ja bardzo lubię „być w podróży” – ta trwała ok. 27 godzin, więc dość długo, żeby starczyła mi na cały rok. Najczęściej z Korei wspominamy pyszne jedzenie i interesujący system spania bezpośrednio na gorącej podłodze – wyobrażacie sobie: po przejechaniu 27 godzin usłyszeć w hotelu, że w waszym pokoju nie ma łóżka? Nam się to właśnie przytrafiło. Na szczęście okazało się to bardzo komfortowe. Jeszcze jedna rzecz dla mnie była ogromnym przeżyciem, a mianowicie możliwość po pierwsze bycia na prawdziwych Igrzyskach Olimpijskich, a po drugie zobaczenia jak wygląda taka impreza od kuchni. Gdyby ktoś pół roku wcześniej powiedział mi, że będę zaangażowana w taki projekt, nigdy bym nie uwierzyła. Na koniec, jakie plany na przyszłość? Kasia: Pracujemy już teraz nad nowym materiałem, pomału przesuwamy ciężar w stronę mniej znanych motywów śląskiej muzyki i kultury. Rozważamy poświęcenie części naszej pracy na badania i wybór pieśni związanych z powstaniami śląskimi, niewykluczone, że będzie to nowy materiał na płytę, który zaprezentujemy w 2019 roku. To bardzo ważne biorąc pod uwagę, jak niewielka jest wiedza o historii Śląska w Polsce i o tym jak wyglądał Śląsk przed II wojną. Dla mnie na pewno najbliższy rok to czas, kiedy będę bardziej uczyć się, chłonąć, żeby móc oddać to w kolejnych latach. Mamy też zamiar podbić świat i cały kosmos. Ale na początku zaczniemy od Śląska. Dziękujemy za rozmowę.
9 RACJONALNYCH POWODÓW, DLA KTÓRYCH WARTO CZYTAĆ POEZJĘ „NIEKTÓRZY LUBIĄ POEZJĘ. NIEKTÓRZY – CZYLI NIE WSZYSCY. NAWET NIE WIĘKSZOŚĆ WSZYSTKICH, ALE MNIEJSZOŚĆ” – PISAŁA SZYMBORSKA. MOŻE PORA WIĘC SIĘGNĄĆ PO RACJONALNE ARGUMENTY, DLACZEGO WARTO CZYTAĆ POEZJE? I NIECH PROZAIKÓW SKRĘCA. TOMASZ PIETRZAK
Licentia Poetica
32
Po pierwsze, poezja uczy zwięzłości. Prozaik ma nieorganiczną ilość stron do zapisania, poeta musi się opanować na ogół już po czterdziestu. Czytając poezję, uczymy się więc skrótowego myślenia i mówienia. Dobry wiersz to niezła lekcja trzymania swoich myśli w ryzach, ale także nienudzenia w codziennej rozmowie. Po drugie, poezja uczy szerokości i głębokości języka. Czy wiecie, że najlepszym kumplem poety jest „Słownik wyrazów bliskoznacznych” i „Słownik frazeologiczny”? Czytając poezję, lepiej poznajemy język i mnogość znaczeń, a tym samym uczymy się tę samą rzecz opowiadać na wiele różnych sposobów. Dzięki poezji stajemy się bardziej elokwentni! Po trzecie, poezja zabiera mniej czasu. Jedna nowa powieść Twardocha mieści w sobie nawet 10 książek poetyckich. Jeśli więc chcemy zabłysnąć pod koniec roku liczbą przeczytanych lektur, przerzućmy się na poezję. Zapoznanie się z jednym tomikiem wierszy zajmuje średnio 1,5 godziny. Ile powieści jesteśmy w stanie przeczytać w tym czasie? Po czwarte, poezja otwiera na świat. Ilu poetów, tle poglądów. Ile wierszy, tyle światów i światków, a każdy wiersz to mikroświat z własną galaktyką. Jeśli więc nie lubicie latać samolotami na drugi koniec globu i nie macie w planach wyprawy na Proxima Centauri, wiersz może Was tam zabrać. I to w zaledwie 10 minut. Po piąte, wiersze zajmują mniej miejsca. I to nie tylko w głowie. Ile powieści zdoła zmieścić półka? 30, 40? Ta sama półka może zgromadzić aż 100 tomików wierszy, mających w sobie nawet 5000 różnych historii. Po szóste, wiersze nie rozczarowują, nawet jeśli są rozczarowujące. Pogmatwane? Ale to proste. Jeśli poświęcimy na wiersz 10 minut i okaże się on lipą, nie tracimy czasu. Poeci nie są więc takimi wampirami, jak prozaicy, którzy wysysają nam całe dnie, po to tylko, aby skopać koniec książki. Po siódme, poezja zmusza do myślenia. W prozie zwykle płyniemy, wszystko jest nam podane, wyjaśnione, zobrazowane tysiącem słów. W poezji mamy jedno słowo, oddające tysiące znaczeń i obrazów. To sprawia, że rusza z kopyta nasza wyobraźnia i sami zaczynamy dopisywać znaczenia. W efekcie jeden wiersz może mieć tysiące znaczeń, tysiące interpretacji lub żadnej. Po ósme, poezja daje możliwość przeniesienia. I to dosłownie. Wiersz to kanwa dla czytelnika. Nieraz czytamy przez pryzmat swoich doświadczeń, wypełniając
luki i oddechy, jakie zostawił poeta. Przez to wiersz może stać się nam bliższy, bardziej znaczący niż wyssana z palca, rozciągnięta na 500 stron opowieść z setką bohaterów. Po dziewiąte, czytanie poezji jest… tanie. Powieść kosztuje średnio 39,90 zł, tomik wierszy – niecałe 20 zł. W cenie dwóch powieści mamy 2 tomiki. Tym samym zyskujemy 2 razy więcej przyjemności. Okrutne to, zbyt ekonomiczne, ale czasem racjonalne argumenty przemawiają bardziej. To co, spróbujemy? Może zaczniemy od Barbary Janas-Dudek?
zmienna okno może być otwarte lub jak wolisz może nie być okna. może być ciepły, cierpki dzień poranek, może padać deszcz z dołu z góry. ściany mogą mieć kolor biały czarny, może nie być ścian. możemy płynąć łódką, biec po plaży płakać, rozdzierać prześcieradła i poduszki. możesz być zły, ja niecierpliwa w wannie. mokra od słońca, wesoła w białej sukience lub w czarnym welonie. możemy się wtedy kochać. usta otwarte, może nie być ust tylko skóra szorstka twarz ogolone łono. mogę być dzieckiem starą kobietą o gładkiej piersi. w czasie lub poza czasem. jutro, rok temu byłam pewniejsza. możesz kosić trawę, wysoki na dwa metry, silny. ja w trawie. Barbara Janas-Dudek: poetka, współtwórczyni Portu Poetyckiego, autorka trzech tomów wierszy: „oczy na uwięzi” (2009), „zakład pracy chronionej” (2012), „za wcześnie na rytuały” (2017) oraz arkusza poetyckiego „alfabet lęku”(2011).
Tomasz Pietrzak rocznik ’82, poeta i felietonista Magazynu BE. Autor 4 książek poetyckich („Stany skupienia”, „Rekordy”, „Umlauty”, „Pospół”). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Toposie”, „Odrze”, „Arteriach”, „Czasie Kultury”, „Dwutygodniku”, „Miasteczku Poznań”, „Ricie Baum” i „Dekadzie Literackiej”, a także w antologiach m.in. „Przewodniku po zaminowanym terenie”, (OPT, Wrocław 2016). Jego wiersze tłumaczone były m.in. na angielski, słoweński i hebrajski. Mieszka w Katowicach i Krakowie.
DZIEŃ PO
JEST NAJGORSZY. I NIE CHODZI WCALE O KACA, A NAJZWYCZAJNIEJ W ŚWIECIE O KONIEC ZABAWY. MOŻE JESTEM STRASZNIE DZIECINNA, ALE NIE CIERPIĘ, JAK TRZEBA POSPRZĄTAĆ I WZIĄĆ SIĘ DO POWAŻNYCH SPRAW. MAM JEDNAK NADZIEJĘ, ŻE KIERUJĄC SIĘ ZASADĄ PRZYJEMNOŚCI, MOŻNA IŚĆ PRZEZ ŻYCIE NIE PRZESTAJĄC SIĘ BAWIĆ. NIEODPOWIEDZIALNE? NIEKONIECZNIE! JOANNA ZAGUŁA
34
Kilka dni temu zdjęłam z lampy serpentyny. Zdjęłam je także z plakatów, luster, zaworów od gazu i skrzynki z korkami w korytarzu. Bo do niedawna dużą część powierzchni pod sufitem mojego mieszkania wciąż zajmowały sylwestrowe dekoracje. Nie mogłam się przemóc, by je wyrzucić. Bo kiedy zawieszaliśmy je ze znajomymi w ostatnich godzinach starego roku, czułam się odświętnie. O północy obsypaliśmy cały dom kolorowym konfetti (nie strzelamy petardami!) i zrozumiałam, że zorganizowanie imprezy pod hasłem „splendor” było najlepszym pomysłem w moim życiu. Spędziłam całą noc oblepiona brokatem, roztapiając się w zachwycie nie tylko nad połyskującymi dekoracjami, ale też nad
tym, że mam w domu tyle miseczek. Bowiem cały stół zastawiliśmy oczywiście jedzeniem, a do każdej sałatki, sosu, pasztetu, wegańskiego tatara, czy salsy potrzebna była osobna miseczka. Niektóre z targu staroci, inne z TK Maxxa, część odziedziczona po babci lub podebrana współlokatorce na studiach, a nawet litewskie rękodzieło z ludowego jarmarku. A do tego sporo wina w kryształowych kieliszkach. Było smacznie i pięknie. Niestety koło piątej większość gości się ulotniła, a ostatni wyjechali w Nowy Rok po południu. I wtedy nagle w moim domu zrobiło się przeraźliwie cicho. Próbowałam pocieszać się oglądaniem seriali, krótką drzemką, czekoladkami jeszcze ze świąt i nic nie pomagało.
Po kilku głośnych i kolorowych dniach, które prawie w całości spędziłam w kuchni albo w knajpach, znowu miała przyjść codzienność. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie ukrywam, że w związku z tym część pierwszego stycznia zajęło mi zanoszenie się płaczem. Jednak dzisiaj piszę już zadowolona i w pełni władz umysłowych. A to dlatego, że drugiego stycznia dzięki jednej, prostej przyczynie udało mi się rano wstać z łóżka. Obiecałam sobie, że w drodze do pracy kupię pyszną kanapkę i dobrą kawę z dripa. I tylko to dało mi nadzieję, że jakoś to będzie. I tak też było. Metodą małych kroków: od śniadania, poprzez lancz i obiad, do kolacji przeszłam przez ten pierwszy dzień, a potem zleciało jak z górki. Bo przypomniało mi się, że ja przecież bardzo lubię codzienność. O ile oczywiście jest odpowiednio przyjemnie zorganizowana. Jeśli więc i wy przeżywacie noworoczny kryzys, albo po prostu macie problem z pożegnaniem świątecznej nadzwyczajności, to radzę: bądźcie jak Marta. Marta to moja przyjaciółka z podstawówki, z którą spędzałam dwa ostatnie sylwestry. Podczas poprzedniego postanowiła sobie, że 2018 rok będzie
rokiem hedonizmu. I kiedy w czasie wspólnego wkraczania w rok 2019 zapytałam ją o słowo, które określi te nowe dwanaście miesięcy, miała ochotę przy tym starym haśle pozostać. Dla oddania sprawiedliwości zaznaczam, że ostatecznie wybrała inne, bo nie można przecież być powtarzalnym, ale rok hedonizmu bardzo jej służył. A ja widząc jej zadowolenie, chciałabym wszystkim podsunąć kilka pomysłów na to, jak sobie taki rok załatwić. Zapytałam Martę: „Co dokładnie robiłaś, bo przecież chyba nie jadłaś codziennie czekolady?” „No cóż, trochę tak” – odpowiedziała Marta. Ale ona jest jedną z nielicznych osób, jakie znam, które mogą sobie na takie szaleństwo pozwolić bez ryzyka konieczności wymiany całej garderoby. Więc skupmy się na podejściu, a nie konkretnych rozwiązaniach. Nie trzeba zjadać tabliczki czekolady, żeby poprawić sobie nastrój jedzeniem. Wszyscy wiemy, że cukier krzepi i dodaje energii, jednak wcale nie poczujecie się super po spożyciu paczki pierniczków. Ale uwaga, niespodzianka, cukier to nie tylko ten biały słodzik, lecz różne węglowodany. Jest więc spora szansa, że kto je na śniadanie kanapkę na razowym chlebie albo owsiankę, będzie raczej zadowolony przez dużą część dnia. Dostanie cukrowego kopa, który trwa dłużej niż krótki zastrzyk endorfin, jaki dają słodkie przegryzki.
Na humor wpłyną też ryby, najlepiej śledzie (można je spokojnie jeść, bo akurat śledzie nie są przełowione, ani hodowane w nienaturalnych warunkach). Dają nam kwasy omega-3, które każą mózgowi produkować hormony szczęścia. Znajdziecie je także w oleju lnianym – mówię to głównie do wegetarian, ale i do tych, którym ryby po prostu nie smakują. Podobnie działa kwas foliowy, dostępny w listkach (z łaciny „folium” to liść). Róbcie więc sałatki z radicchio, endywii, sałaty rzymskiej, szpinaku baby. Ja osobiście najbardziej polecam pokarbowane liście, bo na nich fajnie zostaje sos. Klasyczny winegret
albo na przykład sojowy podgrzany z masłem orzechowym, czosnkiem, chili, octem i imbirem, czy oliwa z nasionami gorczycy. Cytrusy i truskawki (o tej porze roku raczej mrożony mus z truskawek) zawierają sporo witaminy C, a ta też pomaga w uwalnianiu endorfin. No i wzmacnia naczynia krwionośne oraz poprawia naszą odporność. Więc jedząc je, będziecie nie tylko zadowoleni, ale i unikniecie kataru (a przecież na przedwiośniu najczęściej chorujemy). Brzmi to jak dieta? „Co z tym hedonizmem?” – zapytacie. Owszem, wymieniłam rzeczy zdrowe (nie zaszkodzi nastrojowi, jeśli przypadkiem odkryjemy, że zrobił nam się płaski brzuch), ale nikt nie może zabronić przyrządzić je jak dla angielskiej królowej. Śledzie niech będą z żurawiną i wanilią, razowiec z awokado i jajkiem w koszulce. Cytrusy i truskawki łączcie z sałatami. A najlepiej wybierzcie rukolę i pomarańcze, dodajcie cieniutkie plastry fenkuła oraz migdały, a poczujcie się jak na Sycylii. Nie zaszkodzi też krótka wycieczka gdzieś, gdzie jest słońce – kluczowy poprawiacz humoru. Dobrego roku życzę!
Plado i Umami – dwie siostry WARTO tu być, CELEBROWAĆ życie, otaczać się
szukiwań i niecodziennych staży przywożą coraz to
PIĘKNEM i cieszyć domową GOŚCINNOŚCIĄ.
nowe przepisy i niespodzianki dla gości.
Dzień dobry! Tak witamy naszych gości i tak chcemy
Wyznaczają sobie wysoko poprzeczkę, tym samym
rozpocząć ten krótki tekst o dwóch miejscach, które
podnosząc poziom i świadomość kultury kulinarnej
tworzymy na kulinarnej mapie Śląska – Plado i Umami.
w naszym regionie.
Zacznijmy od kuchni.
Usiądźmy do stołu.
Energia na talerzu to dwa ambitne męskie charak-
I dajmy się oczarować. Uważny serwis i uśmiech na
tery, dwóch świetnych szefów kuchni…, którzy z dnia
twarzy - to zespół ludzi tworzy te nieprzeciętne do-
na dzień rozwijają swoje kulinarne talenty. Tworzą
świadczenia. Dbamy o to by chwile spędzone w obu
z tego co najlepsze w regionie i z zasobów naszej
miejscach były po prostu przyjemne i stale uczymy
małej manufaktury. Gościmy smakoszy i dzielimy się
się gościnności.
uczciwością naszej kuchni. Mateusz i Robert odważnie stosują różnorodne techniki kulinarne takie
Napijmy się?
jak suszenie, fermentowanie, wędzenie i marynowanie. W kuchni nie widzą granic, a potrzeba rozwoju
W Plado wyobraźnia, odwaga i energia przelewa się
i ciekawość świata powodują, że z codziennych po-
w autorskiej karcie drinków – niech Was nie zwiedzie
skromność barmana - to tylko prowokacja, przykrywka jego szaleńczej duszy, która kreuje najbardziej fantazyjne koktajle i drinki na Śląsku. Na koniec. Mianownikiem dla klimatu miejsc i kreowanych wydarzeń są nasze designerskie zakusy i florystyczne pasje. Do wnętrz oraz kreowanych wydarzeń zawsze staramy się wnosić element szlachetności i jakość, na której wszystko kończy się i zaczyna.
To kiedy się zobaczymy? Umami i Plado to silna symbioza ludzi i ich pasji. Warto nas odwiedzić na szybki lunch w Plado lub niespieszne popołudnie w ogrodzie Umami. Wybrać Plado na miejskie spotkanie w czwartkowy wieczór
z przyjaciółmi lub piątkowy koktajl przed szaloną nocą. Na sobotnie rodzinne wyjście lub celebrację ważnych wydarzeń w życiu idealne jest Umami – trochę na uboczu z elastyczną przestrzenią i pięknym ogrodem. Jesteśmy towarzyszem codzienności i wyjątkowych chwil. Trochę jak siostra, która jest zawsze obok. W Umami od 8 lat a w Plado od roku. Po prostu zapraszamy!
Restauracja UMAMI Pyskowice, ul. Sikorskiego 46 +48 32 333 22 46, +48 662 267 070 www.restauracjaumami.pl
Restauracja PLADO Gliwice, ul. Górnych Wałów 42 tel. 32 413 06 60 restauracja@plado.pl www.plado.pl
Usłysz swój kolor FISCHER Poligrafia 41-907 Bytom, ul. Zabrzańska 7e e-mail: biuro@fischer.pl www.fischer.pl Telefony: 32 782 13 05 697 132 100 500 618 296 608 016 100
LET’S DANCE!
„NIC CZŁOWIEKA TAK NIE CHARAKTERYZUJE, JAK RODZAJ ZABAWY, KTÓREJ SZUKA.” (Kazimierz Przerwa-Tetmajer)
MAŁGORZATA KAŹMIERSKA
42
fot. Karolina Świdzikowska (@LolajnaFoto)
Party w znaczeniu „przyjęcie”, zwłaszcza eleganckie, jakie widuje się w filmach ukazujących życie wyższych sfer, nie jest mi znane z autopsji. Ani z lektury. Nawet pobieżnej, bo przeglądając tzw. ekskluzywne magazyny dla kobiet, raczej omijam wzrokiem strony prezentujące gwiazdy brylujące na przeróżnych imprezach. No właśnie, prawdziwe party to chyba luksus dostępny jedynie dla wybrańców – te suknie (i figury do nich), te niebotyczne szpilki, ta biżuteria, perfumy z najwyższej półki,
no i te drinki, przegryzane wyrafinowanymi przekąskami… Pomarzyć. Pewnie właśnie z marzeń i cechującej ludzi wrodzonej skłonności do zabawy narodziły się różne formy rozrywki – dawno temu arystokracja wymyśliła sobie uczty i biesiady; potem pojawiły się bale, rauty, przyjęcia, bankiety. Warstwy uboższe poszły za przykładem i też urządzały sobie tańce, potańcówki, a później dancingi, prywatki, dyskoteki, imprezy (ostatnio raczej impry), balangi. Jak widać party ma liczne
grono kuzynek i kuzynów (do niektórych chyba się nie przyznaje, bo jakąś ordynarną popijawę czy libację trudno zaliczyć do tej samej rodziny). Wyższym sferom bale i przyjęcia często służyły załatwieniu różnych interesów: można było na nich przedstawić córkę na wydaniu, albo od razu znaleźć jej męża; panowie również kręcili się wokół ładnych i bogatych panien, żeby poprzez odpowiedni mariaż zapewnić sobie przyszłość (a ci, którzy już to uczynili, emablowali ślicznotki upatrzone na kochanki). Nawiązywano znajomości, rozpuszczano plotki, snuto intrygi, zawierano układy oraz sojusze. I prowadzono subtelne gry zagadkowymi spojrzeniami, delikatnymi muśnięciami dłoni, symboliką gestów wachlarza. Niewiele to miało wspólnego z prawdziwą zabawą, jakiej oddawali się prości ludzie, którzy wiedzieli, że takie chwile w ich życiu to rzadkość i dlatego wykorzystywali je do maksimum – czas karnawału to rzeczywiście było szaleństwo. Zapominano o smutkach, troskach, o szarej codzienności; nikt nie myślał o jutrzejszej pracy i obowiązkach. Zabawa, fetowanie, świętowanie często kończyły i chyba nadal kończą czas wytężonej pracy – w filmie „Spacer w chmurach” ubijanie zebranych winogron zamienia się w pełną radości imprezę, integrującą wszystkich pracowników (zarówno starych jak i młodych) oraz właścicieli winnic i ich rodziny. Nasze żniwa to dzisiaj przede wszystkim zajęcie dla maszyn, a jednak potem rolnicy (i nie tylko oni) chętnie bawią się na dożynkach. Po wysiłku przychodzi ulga, bo zadanie już z głowy, pora odpocząć, odstresować się, trochę odpuścić. Nie ma na to lepszego sposobu niż zabawa – chwilowe zawieszenie obowiązujących praw i zasad. Najprostszy przepis na party znajdziecie w piosence Vaya Con Dios „Nah Neh Nah” – ma być spontanicznie, głośno, wesoło. Imprezy dają nam poczucie wspólnoty i wrażenie, że możemy sobie pozwolić na więcej, pokazać się z nieco innej strony, bo nasi współtowarzysze też tak robią, a alkohol znakomicie dodaje ku temu odwagi. Trzeba jedynie uważać, szczególnie na oficjalnych przyjęciach, bo jak ostrzegała Joanna Nojszewska w grudniowym „Twoim Stylu”: „Po drugiej lampce wina niebezpiecznie wzrasta ryzyko, że
powiesz przełożonym coś niemiłego albo nazbyt miłego.” Oczywiście to dotyczy nie tylko przełożonych; istnieje duże prawdopodobieństwo, że wiele osób poznanych na imprezie spotkamy jeszcze w innych sytuacjach, dlatego lepiej zadbać o to, żeby chcieli nas pamiętać. No i pozostaje jeszcze ten okropny syndrom dnia następnego… Karnawał – czas największej zabawy w roku – dobiega już końca. Niejedna z pań przyjęła zaproszenie i wylaszczona tak, że lustro gwizdało z podziwu, facetom bielało oko, a kobietom rosły gule z zazdrości – wyszalała się na parkietach. Ale niejedna też narzekając, że sylwester i późniejsze zabawy następują zaraz po świątecznym obżarstwie u mamy/ babci/teściowej (niepotrzebne skreślić), kapitulowała po dramatycznych próbach wciśnięcia się w zakupioną miesiąc wcześniej kreację i spowita w jakiś bajeczny, obszerny szlafrok dumnym krokiem pomaszerowała na bal przebierańców, piękna niczym królowa (matka?!). Można i tak. Wszelkie sposoby dozwolone, przecież nawet piżama party ma swój urok. Pewnie dbający o image celebryci, goszcząc na wykwintnych przyjęciach mają iście szekspirowski dylemat: „Bywać czy bawić się?”. My nie. Imprezy w rozsądnych dawkach to niezłe antidotum na monotonię i bezbarwność życia. Dlatego od czasu do czasu „dla zdrowotności” dobrze jest za radą Davida Bowiego po prostu „put on your red shoes and dance”!
Ilustracja Malwina Pycia
TRAUMA SMALL TALKU, CZYLI IMPREZA Z PUNKTU WIDZENIA INTROWERTYCZNEGO DZIWAKA
KATARZYNA ZIELIŃSKA
46
fot. Karolina Świdzikowska (@LolajnaFoto)
Zwykle udaje się jakoś wykręcić. A to wizyta u dentysty, a to zebranie w szkole dziecka i nijak nie może się introwertyczny dziwak na imprezie pojawić. W szczęśliwym przypadku nawet wystarcza tajemnicze: “Ja niestety nie dam rady”. Ale czasem się nie da, zwłaszcza jeśli to integracyjna impreza firmowa albo wesele brata. Już tydzień przed imprezą introwertyczny dziwak odczuwa pewien dyskomfort na myśl o czekającej go strasznej konieczności. Pociesza się jednak, że to jeszcze dużo czasu, może coś się wydarzy i imprezę odwołają. Dla ukojenia nerwów wyobraża sobie różne sytuacje, które mogłyby do tego doprowadzić. Nie życzy
nikomu źle, ale sprawę załatwiłaby żałoba narodowa albo jakiś kataklizm przyrodniczy, który spowodowałby na przykład awarię prądu w całym województwie. Dzień klęski jednak zbliża się wielkimi krokami, na żadne katastrofy się nie zanosi i introwertyczny dziwak już wie, że tym razem będzie musiał na imprezie się pojawić. Powoli godzi się z nieuniknionym, postanawia wziąć na klatę to wyzwanie i racjonalizuje sobie, że to przecież tylko kilka godzin i już. W sumie nic strasznego, ludzie chodzą na imprezy co piątek i żyją. Musi się tylko dobrze przygotować i zaplanować wszystko, aby nic go nie zaskoczyło.
Schody zaczynają się już na początku – trzeba przecież w coś się ubrać. Każdy szanujący się introwertyczny dziwak, niezależnie od płci, odczuwa niewypowiedziany dyskomfort, jeśli musi założyć coś innego niż zestaw: dżinsy + trampki + szara bluza z kapturem. A tu jednak trzeba. Co więcej, należy bardzo uważać, żeby nie przesadzić z szałowością wybranego stroju. Jeśli będzie się zbyt różnił od codziennego wizerunku, introwertyczny dziwak niechybnie narazi się na zachwyty współimprezowiczów w rodzaju: “Świetnie wyglądasz, powinieneś się częściej tak ubierać” albo “O, jeszcze nigdy nie widziałam cię w mini, extraaa!”. Aby uniknąć tych nieprzyjemności, należy trzymać się prostej zasady: jak najbardziej upodobnić swój imprezowy outfit do codziennego, czyli zamienić szarą bluzę na koszulę (ma przecież jedną, mama mu kupiła na Gwiazdkę), resztę pozostawiając bez zmian, lub w przypadku dziwaczki płci żeńskiej – postawić na sukienkę typu worek w kolorze identycznym jak na co dzień użytkowana bluza. I już, nikt się nie przyczepi, że wygląda się tak samo jak każdego dnia, ale i skomentować nie będzie czego. Wieczór w dniu przed imprezą zwykle jest najgorszy. Już wiadomo, że nie można jej uniknąć, a pocieszać się, że mamy jeszcze czas, też się nie da. Aby zapomnieć o strachu introwertyczny dziwak kupuje sobie w Żabce na dole piwo, po którego spożyciu chciałby spokojnie zasnąć, żeby w tak trudnym dniu, jaki go czeka, być maksymalnie wypoczętym i skupionym, aby nie dać się niczemu ani nikomu zaskoczyć. Sen jednak z powodu stresu nie chce przyjść, a gdy w końcu się zjawia, introwertycznemu dziwakowi śnią się koszmarne sceny zapowiadające to, co go czeka, jak na przykład rozmowa z nowo nabytą teściową żeniącego się brata (raczej przesłuchanie) czy turniej bowlingu na firmowej imprezie. Gdy dzień zero nadchodzi, nasz bohater jest zatem niewyspany i zły, a tu jeszcze trzeba podjąć strategiczną decyzję, czym się na imprezę dostać. W żadnym wypadku nie można zdać się na transport zapewniony przez organizatorów – wtedy pozbawiłby się możliwości ucieczki, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Zatem własne auto albo Uber. Własne auto kusi niezależnością, ale wyklucza spożycie alkoholu, który jest niezbędny dla zachowania znośnego samopoczucia w tak trudnych okolicznościach. Zostaje Uber albo w ostateczności taksówka. Decyzje podjęte, plany poczynione, introwertyczny dziwak wkracza zatem na miejsce tortur.
Moment wejścia na imprezę jest jednym z trudniejszych etapów: te wszystkie powitania, bywa że okraszone buziakiem, te odgłosy zdziwienia, że jest, a przecież zwykle go nie ma (no wiadomo, wszak usilnie się o to stara) i tym podobne straszne dla introwertycznego dziwaka przejścia. Ale mężnie wchodzi, bierze pierwsze piwo i nastawia się na kolejną walkę o życie. Dalej jest jeszcze trudniej – trzeba wybrać jakieś miejsce siedzące, o ile nie zostało z góry narzucone, i nie może to być krzesło w kącie za filarem albo zasłoną, oddalone od najbliższego człowieka o co najmniej 10 metrów. Nie da się uniknąć bliskiego towarzystwa innych imprezowiczów, a jego nieodłącznym elementem jest konieczność rozmowy. Na imprezie służbowej, królują tematy związane z pracą, typu: jak tam projekt, kto nawalił i co go za to spotkało, czy dużo nadgodzin itp. A że introwertyczny dziwak zazwyczaj w słuchawkach na uszach robi swoje, nie ma pojęcia o firmowych ploteczkach. Dobrze chociaż, że z serialami na Netfliksie jest na bieżąco, bo jako introwertyczny dziwak nic innego przecież nie robi, tylko je ogląda. Jeśli to spotkanie rodzinne, jest gorzej, bo poruszane tematy są bardziej osobiste. Pojawiają się niezręczne pytania życzliwych cioć o plany prokreacyjne czy też o to, co myśli o rozwodzie kuzynki. Odpowiada więc półsłówkami (z ciocią to nie przejdzie) lub samym tylko grymasem twarzy, któremu stara się nadać kształt uśmiechu. Najbardziej boi się pytań otwartych, na które odpowiedzi “tak”, “nie” i “nie wiem” zdecydowanie nie wystarczają. I tak biedny introwertyczny dziwak męczy się kilka godzin, przy życiu trzyma go jedynie stały dopływ piwa. Nawet chciałby dać z siebie więcej, być bardziej pozytywnie nastawiony, bawić się. Ale nie potrafi. Wykorzystuje więc moment, kiedy nikt nie zwraca na niego uwagi, mamrocze w przestrzeń słowa “To na razie, ja spadam”. Nikt go co prawda nie słyszy, ale już i tak zamyka za sobą drzwi, szybko kilka apkę Ubera i czeka na transport jak na zbawienie. Wie, że na pewien czas ma spokój i kolejne weekendy będzie mógł spędzić tak, jak sobie wymarzył: z Netfliksem albo książką, popijając herbatę, pod kocem, w samotności. Aż do kolejnej nieuniknionej imprezy, która brutalnie wyrwie go ze strefy komfortu…
Podróż marzeń do świata naturalnego relaksu… na najwyższym POZIOMIE! Każda kobieta chce czuć się dobrze w swoim ciele. Nie chodzi o osiągnięcie ideału piękna, ale o własny komfort, zadowolenie, świadomość, że zrobiło się coś także dla siebie. W świecie pełnym szalonego biegu, czasem trzeba na chwilkę się zatrzymać i zakosztować pielęgnacji, zwłaszcza gdy znajdziesz ją… na najwyższym Poziomie, pełnym naturalnych bogactw. W temacie pielęgnacji ciała firmy kosmetyczne prześcigają się w innowacyjnych rozwiązaniach. Jednak z pewnością każda z nas zgodzi się, że naturalne kosmetyki są nie tylko najzdrowsze dla naszej skóry, ale także niosą sobą bardzo ważne przesłanie - tak, szanujemy otaczająca nas naturę, respektujemy jej dobrodziejstwa, chcemy z nich korzystać, doceniać otaczający nas świat. Wybierając ofertę zabiegu czy rytuału warto szukać jak najbardziej naturalnych produktów i rozwiązań, oraz miejsc w których element naturalnej pielęgnacji jest doceniany i stosowany. Warto tu poświęcić chwilę ofercie 511 MEDI SPA, które mieści się w jednym z najpiękniejszych hoteli w Polsce - w POZIOM 511 DESIGN HOTEL & SPA w Ogrodzieńcu, sercu Jury Krakowsko - Częstochowskiej. W miejscu, gdzie tradycja idzie w parze z nowoczesnością, miejscu gdzie odkryjesz pielęgnację i relaks w zupełnie nowym wymiarze. Dziś opowiemy o nowym zabiegu „ Podróż Marzeń” zabiegu, którego korzenie sięgają aż do Bretanii. Wyobraź sobie, że przenosisz się na północne wybrzeże Francji... W czasie zabiegu Podróży Marzeń odkryjesz na własnym ciele bogate w sole mineralne algi oraz glinkę o wyjątkowo wysokiej zawartości magnezu. Jego właściwości relaksujące pozwolą oderwać myśli od dnia codziennego, a ciału przyniosą niewysłowioną ulgę gdy poczujesz jak rozluźniają się mięśnie, i napięcie znika jak za dotknięciem różdżki. Magnez najlepiej wchłaniany jest przez skórę, więc czy umiesz sobie wyobrazić to absolutne odprężenie, które odczuwasz całą sobą? A to dopiero początek drogi do tego czego pragniesz - odpoczynku dla ciała i ducha. Po części relaksacyjnej skorzystasz ze składników aktywnych o działaniu remineralizującym, którą twoja skóra będzie chłonąć z przyjemnością. Na koniec poddasz się relaksującemu masażowi o działaniu ujędrniającym i poprawiającym krążenie dzięki zawartości olejów z alg laminaria, morszczynu, awokado oraz żurawiny. Niemal natychmiast poczujesz, że ten luksusowy zabieg nadaje skórze wyjątkowej jędrności, ale także blasku. Brzmi cudownie prawda? Zabieg z serii Podróże Marzeń to z pewnością spełnienie pragnień większości kobiet - która z nas nigdy nie powiedziała, że chciałaby doświadczyć pewnego rodzaju magii - wchodzę zmęczona, szara, pozbawiona sił, a wychodzę odmieniona, piękniejsza, zrelaksowana, pełna energii? Teraz wyznamy prawdę - to nie czary, to doskonała, oparta tylko na naturalnych składnikach oferta 511 MEDI SPA. Dzień Kobiet tuż tuż… pomysł na prezent z okazji swojego święta już masz!
Bonerów 33 | 42-440 Ogrodzieniec | www.poziom511.com | recepcja@poziom511.com | 32 746 28 00
MIĘDZY STEPEM A JEDWABNYM SZLAKIEM POLKA I FRANCUZ. DWOJE WARIATÓW, TYSIĄCE PRZEJECHANYCH RAZEM KILOMETRÓW, NIEZLICZONA ILOŚĆ PRZYGÓD. ŁAMIEMY STEREOTYPY I SZUKAMY MIEJSC NIETYPOWYCH, WIĘC I TYM RAZEM NIE MOGŁO BYĆ INACZEJ! KAMILA OCIMEK I BAPTISTE BLANCHARD – AUTORZY BLOGA PIOROPODROZY.COM ZAPRASZAJĄ NA WYPRAWĘ. JESTEŚCIE GOTOWI? KAMILA OCIMEK
Pióro podróży
50
Siedem byków – Kirgistan
Na pytanie „gdzie jedziecie tym razem?” z radością odpowiadaliśmy: „do stanów!”, ale nie tych amerykańskich. Planowaliśmy odwiedzić Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan, Turkmenistan i Tadżykistan. Był to plan ambitny. Musieliśmy go zweryfikować. Wybraliśmy trzy pierwsze.
Wiza Zatem od początku. Aby dostać się do Kazachstanu i Kirgistanu wystarczy tylko ważny paszport. Pozytywne zmiany wprowadził niedawno również rząd Uzbekistanu. Wcześniej trzeba było przejść przez szereg uciążliwych i zniechęcających procesów. Od lipca 2018 r., żeby uzyskać e-wizę, wystarczy aplikować on-line, zapłacić 20 dolarów, wydrukować ją lub zachować pdf w telefonie. Ważna informacja: od lutego br. Uzbekistan znosi wizy całkowicie.
Podróż za 1000 zł Na wyprawę wybraliśmy wrzesień (2018 r.) – nie za ciepło, nie za zimno (poza Uzbekistanem, gdzie temperatura nie schodziła poniżej 30 stopni). Bilety kosztowały 1000 złotych. Biorąc pod uwagę nasze możliwości, nie było to mało, ale uwzględniając czas, miejsce i połączenie – w porządku.
Podróżuj … taksówkami Przejechaliśmy 6000 kilometrów przemierzając południe Kazachstanu, północ Kirgistanu, w Uzbekistanie podążając wzdłuż historycznego Jedwabnego Szlaku. Ani razu nie wynajęliśmy samochodu. Choć może ułatwiłoby to wiele rzeczy, ale na pewno nie przeżylibyśmy tylu przygód. Jeśli chcesz poznać kraj, podróżuj z tubylcami – to moje motto. I tak jeździliśmy dzieląc taksówki z innymi. Zasada jest prosta. Taksówkarz czeka, aż zbierze się odpowiednia liczba osób – wtedy może jechać do wspólnego dla pasażerów celu. Oczywiście można podróżować pojedynczo, we dwoje lub troje, ale wtedy ponosi się koszt równoważny dla „pełnej” taksówki.
Kanion Szaryński
Wyprzedzanie „na czwartego” Warto wiedzieć, ile powinno się zapłacić za konkretny przejazd i uparcie się tego trzymać. Nikt nie próbował nas oszukiwać, ale czasami zawyżano ceny. Oprócz tego marszrutki, czyli małe, kilkuosobowe busiki, lokalny mikrokosmos. Po doświadczeniach z Gruzji wiedziałam, że kierowca wyprzedzający „na czwartego”, to nie był znak, że zaraz zginiemy. Nazwijmy to lokalną interpretacją przepisów drogowych. Oczywiście autobusy, z których czasem trzeba wyskakiwać, bo przecież kierowca nie będzie w nieskończoność czekał, aż ludzie wyjdą. Pociągi – przedziały malutkie, czyste i zawsze pełne osób przewożących dziwne rzeczy (raz spałam, mając nad głową wielką patelnię do wypiekania chleba, choć luby do końca był przekonany, że to było banjo) i bardzo nami zainteresowanych: „Polsza? Francija? Gawarit pa ruski?” Wszyscy częstowali nas jabłkami i innymi rzeczami, które mieli – chlebem, herbatą, zupkami instant oraz, w miarę możliwości komunikacyjnych, opowiadali nam historie swojego życia.
Jazda w bagażniku Oczywiście była i podróż autostopem! Nie ominęła nas godzinna przejażdżka w bagażniku na posłaniu z worków z ziemniakami, na których ucięłam sobie drzemkę, bujana wstrząsami kazachskiej, dziurawej drogi. Za przejazdy płaciliśmy grosze, niekiedy więcej; czasem przeprawa do innego miasta kosztowała tyle, ile przejażdżka po samym mieście. Wszędzie docieraliśmy, nawet gdy w naszej taksówce strzeliła jakaś sprężyna, a podwozie z hukiem opadło, to nieugięty kierowca i tak jechał dalej.
Podróż miała formę pętli Z Kazachstanu do Uzbekistanu, potem do Kirgistanu, a stamtąd powrót do Kazachstanu. Wylądowaliśmy w Ałmatach, w poniedziałek 10 września. Oprócz spędzenia tam jednego dnia, w planach był Kanion Szaryński, Wielkie Jezioro Ałmackie i jezioro Kajyngdy. Po trzech dniach mieliśmy już zarezerwowany nocny pociąg ze stolicy Uzbekistanu – Taszkentu do
Urgencz, by stamtąd dostać się do Chiwy, a następnie zwiedzić Bucharę i Samarkandę. Bilety na pierwszą podróż pociągiem zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce, potem transport organizowaliśmy na miejscu, podobnie jak noclegi. Nie wiedzieliśmy, na ile dni zostaniemy w konkretnych miastach, wiadomo było tylko tyle, iż w drugim tygodniu trzeba kierować się w stronę Kirgistanu, by zdążyć wrócić do Kazachstanu.
Waljuta, waljuta! Dawaj!
Chiwa
Wielkie jezioro Ałmatyńskie
W Ałmatach zaproponowano nam zakup wycieczki do kanionu za 100 dolarów... Nas kosztowała 50 zł! Dojazd marszrutką, powrót w bagażniku i dzielonej taksówce. Kanion Szaryński jest oddalony od Ałmat o ok. 200 kilometrów i stosunkowo trudno się tam dostać. Kierowca taksówki lub marszrutki podrzuca na rozstaj dróg, gdzie jedna z nich prowadzi do Kegen, a druga do kanionu i albo człowiek idzie pieszo 10 km (co było naszym planem), albo płaci taksówkarzowi dużo pieniędzy za podjazd pod kanion, albo ma szczęście i łapie autostop, albo jedzie tam wynajętym samochodem. Wysiedliśmy, odeszliśmy może 150 m, gdy okazało się, że luby zapomniał aparatu fotograficznego z marszrutki, a wraz z nim paszportu i pieniędzy. Kierowca już odjechał, dookoła nas pusty, ciągnący się w nieskończoność step. Na rozstaju dróg stał jeden jedyny, może trzydziestoletni, czerwony van. Podbiegłam do kierowcy, myśląc, że to jakiś taksówkarz, któ-
ry za horrendalne sumy podwozi turystów do kanionu. „Tam! Pojechali! Kamera! JEDŹ!” Baptiste dodał jeszcze: „waljuta, waljuta! Dawaj!”. Zrozumiał. Odpalił gaz, o nic nie pytając i ruszył. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów, pustka, szanse na dogonienie spadały z każdym metrem, gdy nagle ich ujrzeliśmy! Nasz transporter już ledwo zipał. Jechaliśmy właśnie pod górę, a auto wtaczało się jak butelka na górę Żar – nie wiadomo jakim cudem. Wtem zakręt – marszrutka zniknęła. Aż nagle! Roboty drogowe! Busik w końcu zwolnił, a nasz kierowca robił, co mógł – migał, trąbił, machał rękami. Zauważyli nas, zatrzymali się! Dwa samochody, step dookoła, tumany kurzu – lepszej sceny filmowej nie widziałam. Wypadliśmy z auta, krzycząc „kamera!” Poprzedni współpasażerowie otworzyli drzwi i podali nam aparat, śmiali się co niemiara, a kierowca patrzył na nas jak na wariatów. Pojechali dalej, pewnie mając niezły ubaw, ale kurtyna jeszcze nie zapadła.
Polska – mała, Francja – mała, a Kazachstan – ogromny! Otóż okazało się, że Siergiej, bo tak się nasz wybawiciel nazywał, pracował przy budowie nowej drogi prowadzącej do kanionu, o której rozpisują się podróżnicy na forach. Wcześniej to było gruzowisko – dziś porządna, asfaltowa droga. Gdy z przerażeniem zapytałam, czy nie będzie miał problemów, śmiał się tylko, że on jest inżynierem i tam zarządza, więc nie. Drogę powrotną przegadaliśmy – jakoś udało się pokonać barierę językową. Siergiej opowiedział o dziadkach, którzy bronili granic, śmiał się, że „Polska taka mała, Francja taka mała, a Kazachstan taaaki ogromny”. Nie wiedzieliśmy jak mu dziękować. Miałam wrażenie, że „spasiba” to za mało. Rzucił wszystko, żeby nam pomóc, jechał z nami dobre 40 km, podwiózł nas pod samo wejście do kanionu, nie chciał żadnych pieniędzy, a na koniec jeszcze dał nam jabłka ze swojego ogrodu.
Kanion Szaryński Miejscem dostępnym dla turystów jest Dolina Zamków, czyli ciągnące się przez dwa kilometry pasmo nieprawdopodobnie pięknych formacji. Na końcu szlaku znajduje się rzeka i jurta, w której można przenocować. Wróciliśmy, przechodząc dołem kanionu, wcześniej podziwiając go z góry i choć naprawdę byliśmy gotowi przejść te 10 km, w drodze powrotnej, trafiła nam się okazja w bagażniku. Udaliśmy się też do Wielkiego Jeziora Ałmackiego, które znajduje się 20 km od Ałmat. Wydawałoby się, że dojazd będzie prostszy, ale paradoks Kazachstanu polega na tym, iż w ciekawe miejsca trudno się dostać. A tu znikąd pojawiła się taksówka, kierowca zawiózł nas na miejsce za 20 zł, po-
czekał i odwiózł z powrotem. Jezioro znajduje się w dolinie otoczonej lodowcami i górskimi szczytami, wręcz odbijającymi się w wodzie, której kolor zapiera dech.
Zatopiony las Do Jeziora Kajyngdy wybraliśmy się po powrocie z Kirgistanu. O miejscu tym nie było słowa w przewodniku, co bardzo mnie dziwiło, gdyż zatopiony las, który się tam znajduje, jest najbardziej rozpoznawalnym widokiem ze zdjęć z Kazachstanu. Jezioro powstało w wyniku trzęsienia ziemi w pierwszej połowie XX wieku. Spadające kamienie stworzyły tamę, teren wypełnił się wodą, a rosnące tam drzewa zostały nią zalane. Aby się tam dostać, należy kierować się małej wsi Saty, a potem iść 12 km. Była 7 rano, na drodze prowadzącej do Kajyngdy zobaczyliśmy samochód terenowy – tylko takim można tam dotrzeć. Zatrzymał się dla nas! Widok zrekompensował wszystkie trudy dojazdu. Na transport do Ałmat oczekiwaliśmy pod cmentarzem, gdzie udało nam się złapać autostop po około godzinie. C.D.N.
Jezioro Kajyngdy (Kaindy)
Chiwa
Kamila Ocimek Autorka bloga pioropodrozy.com, pasjonatka podróży. Z pochodzenia tyszanka obecnie mieszkająca w Katowicach. Jak o sobie mówi: „śląski krzok, który nauczył się doceniać to miejsce”. Udowadnia, że można pracować, studiować, żyć aktywnie i znaleźć jeszcze dużo czasu na podróże. Nie umie długo pozostać w tym samym miejscu i ciągle szuka swojej drogi.
GŁOWA P MARZ NAKRYCIA GŁOWY TOWARZYSZĄ LUDZIOM OD DAWNA. PRZEDE WSZYSTKIM PEŁNIĄC FUNKCJĘ PRAKTYCZNE, CZYLI CHRONIĄC PRZED WARUNKAMI ATMOSFERYCZNYMI. STAŁY SIĘ TEŻ SYMBOLEM STATUSU SPOŁECZNEGO I MATERIALNEGO, ZRESZTĄ DO DZIŚ WIELKIM BŁĘDEM JEST POKAZANIE SIĘ W PEWNYCH KRĘGACH Z ODKRYTĄ GŁOWĄ. DLA MNIE JEDNAK NAJWAŻNIEJSZE W KAPELUSZACH, TOCZKACH, CZAPKACH, TURBANACH I WOALKACH TO DOPEŁNIENIE STYLIZACJI. DOROTA MAGDZIARZ
56
Czy tylko ja mam wrażenie, że to ostatnio mocno zapomniany dodatek? A może to w Polsce kapelusze nie cieszą się aż taką popularnością jak na przykład na Wyspach Brytyjskich. Obowiązująca tam etykieta nakazuje, aby podczas oficjalnych imprez na dworze królewskim (takich jak ślub) kobieta miała zakrytą głowę. Tradycja to zacna, bowiem nie ma lepszego widowiska estetycznego niż transmisje z królewskich zaślubin, gdzie absolutnie każda z zaproszonych dam nosi oryginalne i wymyślne nakrycie głowy. Prawdziwa to uczta dla oka, gdy wśród zaproszonych możemy podziwiać istne dzieła sztuki, stworzone przez projektantów. Rodzina królewska chętnie pokazuje się w pięknych kape-
Kapelusze są modne
PEŁNA ZEŃ
luszach, nie tylko podczas wielkich wydarzeń. Nic tak nie podkreśla eleganckiej, prostej sukienki jak dobrze dobrany kapelusz lub beret do perfekcyjnie skrojonego płaszcza. Zresztą to właśnie w Wielkiej Brytanii za sprawą Isabelli Blow – wielkiej miłośniczki mody – oraz talentu Philipa Treacy – jednego z najbardziej popularnych projektantów kapeluszy, na nowo nakrycia głowy zyskały na popularności. Ale tak naprawdę ozdobne kapelusze narodziły się we Francji. Maria Antonina – wielbicielka wymyślnych ozdób typu pióra, perły i wszelkiego rodzaju dekoracji głowy – sprawiła, że Europa zapragnęła nowej mody. Będę potrzebowała osobnego artykułu o wszystkich rodzajach kapeluszy (obiecuję na przyszłość), zwłaszcza jeśli chodzi o męskie nakrycia głowy. W czasach
przedwojennych panowie chętnie nosili kapelusze, zarówno ze względów praktycznych jak i estetycznych. Chroniły głowy przed deszczem, a także przed słońcem w upale i dodawały szyku. Dziś ze względu na zmotoryzowany sposób przemieszczania się, funkcja praktyczna nie jest już najważniejsza. Ale to wciąż świetny sposób, aby się wyróżnić i pokazać swoją osobowość. Na początku XX wieku najczęściej aktorki pojawiały się w kapeluszach lub innych ciekawych i ozdobnych nakryciach głowy – wśród nich legendy kina: Mae West w kapeluszach pełnych piór i dekoracji, Marlena Dietrich w męskiej fedorze, lub
cylindrze. Dzisiaj te dodatki upodobały sobie gwiazdy estrady, a głównie piosenkarki. Niekwestionowana królowa Beyonce, która nie tylko epatuje swoimi stylizacjami, ale właśnie dzięki dodatkom (głównie w postaci ozdób głowy) sprawia, że wygląda imponująco. House of Malakai to dom mody odpowiedzialny za jej spektakularny wizerunek sceniczny. Ozdoby, ogromna biżuteria, wymyślne nakrycia głowy i twarzy (jak opaska z diademem i obręczami w stylu Kleopatry z okładki albumu Nicki Minaj), to wszystko dzieła projektanta – artysty z Indonezji. Korony, diademy, maski, które przypominają królewskie, starożytne lub kosmiczne kostiumy całkowicie inne niż kapelusze Philipa Treacy, ale powoli stające się równie popularne. Sam Malakai mówi, że w swoich pracach próbuje uchwycić coś, czego nie zdążyliśmy zobaczyć. Pragnie stworzyć na ten wzór dzieła oddające kult przeszłości,
przekładając czasy starożytne na współczesną modę, co udaje mu się wręcz wyśmienicie. Jego kolekcje nakryć głowy i biżuterii największym zainteresowaniem cieszą się w stolicach światowej mody – Londynie, Tokio, Nowym Jorku i Paryżu. Ponadto ma na swoim koncie współpracę z Rickiem Owensem, a wśród jego największych klientek tuż obok Beyonce są Rihanna, FKA Twigs, Sevdaliza, Katy Perry. Karnawał to idealny czas, by odczarować nakrycia głowy i zaszaleć. Jak się okazuje, nawet najdziwniejsze
i ekscentryczne ozdoby mogą stworzyć całą stylizację. Nie bójcie się kapeluszy, nawet tych zwyczajnych, nie muszą to być od razu korony z ćwieków i pereł. Wystarczą kapelusze w starym, klasycznym stylu, bo to właśnie one dodają wizerunkowi odrobinę tajemniczości i nonszalancji. Kim byłby Humphrey Bogart bez swojej fedory albo Marlena Dietrich bez cylindra?
NEW CONCEPT GYM
ANIA WAWRZYNIAK | ZDJĘCIA: NIK AND TAM
60
Noworoczne postanowienia najczęściej wiążą się z chęcią zadbania o własne zdrowie i sylwetkę. Wybieramy siłownię, która nam odpowiada, jest blisko naszego miejsca pracy czy domu. Zaczynamy też zwracać uwagę na to, jak zostały zaprojektowane wnętrza tego miejsca. W końcu tutaj wyciskamy z siebie siódme poty i spędzamy kilka godzin w tygodniu. Już dawno minęła epoka chłodnych i wielkich jak hipermarket hal, wypełnionych po brzegi ciężarkami, rowerkami i innymi sprzętami do ćwiczeń. Szukamy
miejsc wyjątkowych, w których będziemy czuć się komfortowo i które spełnią nasze wysokie wymagania. Dubaj dla nikogo nie jest już zagadką. To miasto na pustyni, pełne wieżowców, dróg i wizjonerskich projektów architektonicznych. Dubajska dzielnica dizajnu, nazywana w skrócie D3, to nieustannie rozwijający się zespół miejski, który tworzy tkankę miejsc ściśle związanych z modą i sztuką. Gromadzi marki modowe z całego świata i umożliwia im współpracę z lokalnymi projektantami. W D3 w jednym miejscu znajdują się studia projektowe, luksusowe hotele, kluby, liczne pasaże handlowe, a także siłownie. Warehouse D3 Gym cechuje wyjątkowo ekskluzywna estetyka, choć na pierwszy rzut oka wygląda jak klub muzyczny lub foyer hotelu. Już od wejścia wita nas przestronna recepcja z barem sokowym, gdzie możemy zasiąść przy szklanej witrynie okiennej. Otwarta ekspozycja ma zdradzać przechodniom oryginalne wnętrze i zapraszać do środka potencjalnych klientów. Autorem wnętrza siłowni jest VSHD Design – lokalna pracownia projektowa, posiadająca oddziały w kilku wielkich miastach na świecie, min. w Kairze, Nowym Jorku, czy Londynie. W swoich projektach kierują się
wyczuciem stylu, łączeniu go z funkcjonalnością i dbałością o każdy detal. Takie też jest w dubajskiej siłowni – minimalistyczna przestrzeń wypełniona eleganckimi detalami na tle surowego betonu. 600 m kwadratowych powierzchni to dość niewiele, by pomieścić stanowiska będące wielkimi kompleksami siłowni, jednak architekci z biura VSHD zapanowali nad tą trudną przestrzenią, zapewniając komfortowe
warunki jej użytkownikom. Głównym założeniem było stworzenie miejsca, które będzie łączyło minimalizm z brutalizmem. Proste linie stałych elementów wyposażenia oraz płaskie powierzchnie mosiężnej blachy dodają elegancji i świetnie kontrastują z betonem, który w wielu miejscach pozostał odkryty i ukazuje swój naturalny, surowy charakter. Trzeba przyznać, że nie wykorzystano tutaj takich materiałów, jakie zwykle znamy z siłowni. Warte uwagi są przeszklone wykusze,
w których ustawiono sprzęty, modne łazienki i oświetlenie. Oryginalne oprawy sufitowe tworzą bardziej efekt showroomu czy lobby hotelowego. Pobyt w takiej siłowni to na pewno wyjątkowe doznanie.
COSMOS IS FUN! OTO SIRÈNE – POLSKA MARKA OKULARÓW WPROST Z KOSMOSU.
ANGELIKA GROMOTKA
66
Sirène stworzyli Joasia Jurczak i Kamil Pączkowski. Produkują wysokojakościowe okulary, które stanowią doskonałą alternatywę dla znanych marek z wyższej półki. To prawdziwie kosmiczna historia. Początkowo okulary miały być projektem dyplomowym Joanny. Do realizacji tego planu nie doszło ze względu na czas produkcji, ale myśl i marzenie pozostały. Po studiach wspólnie z Kamilem – miłośnikiem i użytkownikiem dobrych okularów – postanowili rozwinąć tę ideę. Praca nad marką trwała kilka lat. Tak rodziła się Sirène. Idealnie, bo jak dowodzą badania, wkrótce 90 procent populacji będzie sięgać po okulary. Nasz wzrok, przystosowany naturalnie do widzenia na odległość 6 metrów, pogarsza się bowiem od wielogodzinnego spoglądania na monitor komputera lub smartfona z odległości zaledwie 40 centymetrów. Twórcy marki od początku postawili na jakość, precyzję, design i wytrzymałość. Oprawki większości okularów Sirène są ultralekkie, trwałe i hipoalergiczne, a szkła najwyższej jakości. Niektóre modele dodatkowo pokrywa złoto lub srebro, a większość pracy przy okularach wykonywana jest ręcznie, w manufakturze pod Wrocławiem. Nazwa marki skrywa w sobie kilka wątków o wspólnym, kosmicznym mianowniku. Okulary produkowane są z wykorzystaniem kosmicznej technologii, stosowa-
nej do wzmacniania powłok statków kosmicznych. Ta technologia i tytan jako materiał nawiązują także do książki „Syreny z Tytana” Kurta Vonneguta Jr., którego fanem jest Kamil. To literatura bliska światopoglądowi ich obojga – opowiada o koncepcjach ludzkiego istnienia i szuka odpowiedzi na pytanie, czy człowiek jest panem swego losu. Jak mówi Kamil, wszyscy jesteśmy przecież z gwiezdnego pyłu. Inspiracje kosmosem przejawiają się także w nazwach modeli okularów. Tutaj planety tj. Saturn, Orion, Pluto, Venus, czy Cassiopeia mogą towarzyszyć nam na co dzień. Dbałość o spójność i detale przejawia się także w dyskretnych akcentach i wykończeniu.
Piękna historia, piękna marka, piękne produkty. Dobrze jest widzieć wszystko wyraźnie – dosłownie jak i w przenośni. Oto prawdziwa radość i zabawa w życiu. I choć sama nie przepadam za okularami (ale czasami muszę je założyć), to ta marka mnie urzekła. Moje serce w pełni zdobył malutki grawer na wewnętrznej stronie oprawek. Co jest tam napisane? Sprawdźcie sami. Do … widzenia! www.sireneeyewear.com
fot. Monika Burszczan
Szanowne Siostry, Eta Kobi w książce ,,Kobieta’’ cytuje jedną ze swoich bohaterek: ,,Jest takie powiedzenie po rosyjsku, że możesz (jednym spojrzeniem) zatrzymać konia w galopie i wejść do płonącej izby. Ono jest mi bardzo bliskie w kontekście bycia kobietą, kobietą odważną”. Przed Wami herstoria Edyty, pisarki i niezwykle inspirującej kobiety, Zapraszam do czytania, Katarzyna Szota-Eksner
Opowiesz mi swoją herstorię? Pisze do mnie nieznajoma kobieta: ,,Kasia, czytam i obserwuję Twoje opisywane herstorie i chciałam zapytać, czym się kierujesz? Jakich opowieści szukasz? Odkąd trafiłam na Twój blog, pojawiło się we mnie pytanie, czy moja opowieść mogłaby Cię zainteresować? I nie mogę się pozbyć tego pytania ;)”
Moja/Twoja herstoria. (Nosimy je w sobie) Herstoria Edyty*/Laury *Edyta jest pisarką. Los nas zetknął w momencie, kiedy wydała swoją trzecią powieść ,,Pod powierzchnią”, a ja poprowadziłam z nią spotkanie autorskie w Krakowie. ,,’’Pod powierzchnią’’ to historia dwóch kobiet, które połączył przypadek. W poszukiwaniu nowego życia Susana i Laura decydują się wyjechać na Gran Canarię. Podczas podróży ich przyjaźń zostanie wystawiona na próbę. Każda z nich dokona trudnych życiowych
BE Woman
wyborów i zmierzy się z ich konsekwencjami. To powieść o samotności, skomplikowanych relacjach rodzinnych oraz o poszukiwaniu własnej tożsamości. To też historia o odkrywaniu źródła wewnętrznej siły do życia po swojemu.” … – Czy jedna z bohaterek Twojej powieści to Ty? (To pierwsze i podstawowe pytanie, które musiałam zadać Edycie, kiedy spotkałyśmy się w Krakowie.) Laura: – bohaterka literacka, która uwolniła się z toksycznego związku i stara się budować siebie od nowa. Edyta: Jestem powieściopisarką, spisuję fikcję, ale mocno wierzę w to, że opowieści, które ja spisuję, ktoś na świecie przeżywa. I to potwierdzają moi czytelnicy. Po raz pierwszy jednak zmierzyłam się z taką sytuacją, że dałam swoją herstorię postaci literackiej. To było trudne!
Bo ja mam silne granice ustawione w swojej prywatności – to, co moje, jest moje! ,,Edyta, jesteś pisarką, napisz to!’’ Na początku myślałam: „nie, absolutnie nie! To moje życie, moje rany!” Ale upłynęło trochę czasu i znowu TO usłyszałam. Od kobiet, które są uwikłane w różne niszczące relacje. A przecież moja herstoria jest wzmacniająca! Czy istnieje coś ważniejszego, co mogę dać kobietom niż siła? Chcę się podzielić, chcę pokazać, że można wyjść z każdej sytuacji. (Tak myślałam…) Chcę się dzielić ze światem siłą i pozytywnym rezultatem. Nie chcę się dzielić jedynie bólem, stratą i cierpieniem. Moim celem nie jest wyżalanie się, ale wsparcie tych kobiet, które być może są w podobnych sytuacjach.
Zaufanie do prawdy, jaką wszystkie nosimy w sobie. (Do prawdy, którą chętnie tłumimy.) Najczęściej zdarza się, że osoby uwikłane w zależności, tkwią w nich latami. To mogą być różne relacje – nie tylko z partnerami, ale też z rodzicami. Zaburzenia psychiczne, alkoholizm, wszelkie uzależnienia. Przed ślubem nie usłyszałam od narzeczonego, że jest chory. Mój był mąż jest chory, ale nie posługuję się w naszej rozmowie i w książce terminem ,,choroba psychiczna’’; osoby niebędące specjalistami tak naprawdę mało wiedzą o chorobach psychicznych. I żeby nie oceniać. Bo łatwo jest powiedzieć: „tak, ja byłam ofiarą, a on oprawcą. Tkwiliśmy w takiej czarnobiałej sytuacji”. Ale to przecież nie tak… To relacja, w której epizody chorobowe przeplatały się z normalnym zachowaniem. Czasem to były takie zwykłe niepokojące drobnostki. Wszyscy je przecież znamy. Ale pewnego dnia wstajesz i nie masz już męża, tylko obcego człowieka. Co się dzieje? Pytasz samą siebie. Jak to, co się dzieje, nazwać? Gdzie się zgłosić po pomoc? Przyjaciółka mówi: ,,Może to kryzys w związku?”. Na szczęście jest jeszcze intuicja i ona krzyczy: ,,Idź i szukaj pomocy!” Wyje ta intuicja. Wyyje! Kasiu, sytuacja jest o tyle trudna, że partnerzy
z zaburzeniami psychicznymi bardzo starają się, żeby ludzie z zewnątrz ich lubili. Przyjaciółki mówią swoim mężom: ,,Gdybyś był taki jak mąż Edyty…”. Idealny i taki ciepły, wspierający mąż! Jesteś zatem zdana na siebie, a chory partner obwinia cię o wszystko, bo tylko tak może cię zatrzymać. Budzi się w tobie poczucie winy. Miliony drobnych spraw, które idą źle, są przecież twoją winą. Szukasz winy i rozwiązania w sobie, a to bardzo zaciemnia obraz. Mnie osobiście uratował dystans. Po dziewięciu miesiącach takiej pogarszającej się dynamicznie sytuacji, poleciałam do Polski na promocję mojej powieści. Sama. I dopiero wtedy zrozumiałam, że na co dzień doświadczam przemocy. Moja przyjaciółka postawiła butelkę wina na stole i poprosiła: ,,Opowiedz, co tak naprawdę się dzieje w waszym związku.’’ Kiedy skończyłyśmy pić to wino i moja opowieść została wysłuchana (opowiedziana), poczułam, że potrzebuję psychiatry, ponieważ mój mąż jest chory. Diagnoza specjalisty, do którego poszłam, była jednoznaczna. Ale równocześnie ten lekarz dobrze mnie zrozumiał, bo wiedział, czego potrzebuje partner osoby chorej. Paradoksalnie to był dla mnie ratunek. Miałam przed sobą decyzję: czy zostanę z mężem i będę dla niego wsparciem, ale wtedy on musiałby się leczyć, czy też odejdę i będę żyć swoim życiem. Zrozumiałam, że mam wybór. Nazwałam tę sytuację i to był dla mnie przełomowy moment. Moja herstoria ujrzała światło dzienne. Postanowiłam zostać, pod warunkiem, że mąż zacznie się leczyć. Ustaliliśmy zatem trzymiesięczny okres próbny. A ja znalazłam psychoterapeutkę. Wróciłam uzbrojona w wiedzę i postawiłam warunki. Mój mąż nadal jednak nie przyjął informacji o chorobie. Udawał. Dzięki pomocy psychoterapeutki wiedziałam, że to są fałszywe ruchy. Zrozumiałam, że nie ma i nie będzie realnej zmiany, bo jego działania mają na celu zatrzymać mnie. Byłam w sytuacji skrajnego wyczerpania, fizycznego i energetycznego. My kobiety, opiekunki, misjonarki, poświęcające się. To ja?
fot. Monika Burszczan
Rezygnowanie z siebie dla kogoś innego? Dla męża, dla rodziny, dla własnego świętego spokoju! (Bo kobiety są z natury opiekuńcze, a ich opiekuńczą pracę bierzemy za oczywistość) Nagle poczułam, że mam prawo zadbać o siebie.
Jestem twardzielką, ale też bywam miękka. Stawiam na siebie i wychodzę! To koniec! (Ale to przecież nie takie proste, nawet wtedy, gdy jesteś osobą sprawczą i podjęłaś już decyzję…) U mnie niestety sytuacja eskalowała, ja nadal stałam twardo przy swoim. Poszłam na policję i złożyłam zeznanie, że boję się męża w moim własnym domu. Wcześniej mój mąż zgłosił się na oddział psychiatryczny, nakłamał, przyjęli go do szpitala. Chciał pokazać, że działa i będzie się leczył. Ale w trakcie pobytu na oddziale psychiatrycznym nie nastąpiło cudowne ozdrowienie. Po wyjściu ze szpitala było jeszcze gorzej. Pojawiła się agresja wobec mnie. Czułam, że znalazłam się w niebezpieczeństwie. Chciałam zabrać torebkę, kilka rzeczy i uciec do znajomych, ale on wtedy zaczął mi grozić i krzyczeć. Byłam jak zwierzę, które próbuje uciec z rąk drapieżnika, a on za nic nie chce mnie wypuścić. Staliśmy w drzwiach domu i mierzyliśmy się wzrokiem. W którymś momencie jego czujność osłabła i wtedy się wymknęłam. Pobiegłam na policję. Czułam, że wszystkie moje granice zostały już przekroczone.
BE Woman
Szczęściem w nieszczęściu to wszystko działo się w Hiszpanii, a nie w Polsce. Hiszpania ma rozwiązania systemowe na takie sytuacje. Poszłam na policję i w ciągu dwóch godzin aresztowano mojego męża. Dwa dni później dostał zakaz zbliżania się do mnie. Zostałam zabezpieczona instytucjonalnie. Prawo mówi: Masz rację, nie zmyślasz, jesteś w niebezpieczeństwie. Przestajesz się czuć jak wariatka. Po tej całej sytuacji zadzwoniłam do mojej psychoterapeutki i usłyszałam od niej: ,,Gratulacje, wybrałaś siebie.’’ Z wielu stron docierało do mnie dużo wzmacniających słów. Bardzo ważne dla osoby w takiej sytuacji są pozytywne sygnały od świata. Niestety, to nie zdarza się zawsze. ,,Pobił cię?’ ,,Nie.’’ ,,To przecież nic się nie stało. Histeryzujesz.” – takie słowa również może usłyszeć kobieta. Mój mąż pod eskortą policji przyjechał do domu, żeby zabrać swoje rzeczy i przez dziesięć dni miał zakaz zbliżania się do mnie. Wtedy podjęłam decyzję, że wyjeżdżam. (Rozmawiamy z Edytą przez internet i w tym momencie coś nas rozłącza. Kiedy oddzwania do mnie ponownie, mówi: ,,Mamy tutaj sztorm, stąd chyba te problemy’’. Uśmiecham się, u nas zima i ośnieżone choinki). Miałam dziesięć dni na spakowanie się i zamknięcie wszystkich spraw (Edyta wraca do opowieści). Postanowiłam wyjechać na Gran Canarię. Była wczesna jesień.
fot. Monika Burszczan
Wyjechałam i zostałam tam ponad osiem miesięcy. Zaczęłam też zastanawiać się, czy chcę opowiedzieć tę moją herstorię. Ale przede wszystkim potrzebowałam czasu, żeby wrócić do formy i odpocząć. Na poziomie fizycznym trwało to dłużej, ale psychicznie zadziwiająco szybko doszłam do siebie. Chyba ważne było to, że przyjęłam komunikat, iż mam prawo walczyć o siebie. Zrozumiałam, że nie jestem winna tej sytuacji i przestałam zadręczać się myślą, jak mogłam nie zauważyć choroby męża na początku naszej znajomości. Znowu pomogła mi psychoterapeutka. To nie moja wina. Nie ma czegoś, co mogło mnie zaalarmować na samym początku. Okres remisji jest bardzo mylący i usypia czujność. Ale choroba zawsze wraca. A ja mam prawo wybrać siebie i to jest w porządku. Dostałam jasne i wzmacniające komunikaty od psychoterapeutki, rodziny, znajomych. Otrzymałam ochronę prawną. A pomyśl, ile kobiet na świecie nie umie się wyplątać z pełnego przemocy związku? Na przykład z alkoholikami? Jaka jest ich sytuacja prawna w Polsce? To było ważne usłyszeć: ,,Ma pani prawo czuć się zagrożona i dostać opiekę.” I to było kluczowe do poradzenia sobie z traumą. Długo wahałam się, czy napisać o tym w książce. Czy mam to już za sobą? Co ja mogę dać światu, a nie czego ja rozpaczliwie potrzebuję od świata jako ofiara? Ważna jest terapia nastawiona na rozwiązanie. Pamiętam moment, kiedy mój mąż dostał zakaz zbliżania się do mnie, a ja usiadłam w tym naszym pustym domu i powiedziałam sobie: ,,Nie będę taplać się w swojej rozpaczy, w cierpieniu, w traumie. Moim zadaniem i moją odpowiedzialnością jest wyjść z tego i przestać być ofiarą!’’ Byłam ofiarą i poradziłam sobie, nie muszę już nią być. Mogę iść dalej.
To nie jest moja życiowa rola. Byłam w niej tylko przez chwilę. Kiedyś miałam operację stopy. ,,Jak to nie będę mogła chodzić?’’ – pytałam siebie. Jak najszybciej wrócić do formy! Być znowu sobą. Nie rozpłynąć się w roli ofiary. Staram się dać światu to, co jest wzmacniające. Nie opisałam z detalami przeszłości Laury. Zależało mi, żeby tak przedstawić sytuację, aby nie było opozycji ofiara – oprawca. Nie chcę stygmatyzować ludzi, którzy nie są oprawcami z własnej woli. Nic nie jest czarno-białe. Nie chciałam też pokazywać całego piekła bycia w sytuacji uwikłania. Zależało mi na wzmacniającym przekazie. Dlatego w książce opowieść Laury pokazana jest w retrospektywach i z punktu widzenia odzyskiwania przez bohaterkę siły, odzyskiwania siebie. Laura wraca do swojego miasta. Do domu. Ja też wróciłam do swojego miejsca na świecie. Do Andaluzji. To małe miasteczko. Wszyscy tu znają moją historię. Bałam się, że ludzie będą zajmować jakąś stronę, stanowisko – moje albo jego. Ale tak się nie stało. Przyjęli mnie życzliwie, nie rozmawialiśmy o tym. Bardzo to było dla mnie ważne i stanowiło zwieńczenie procesu radzenia sobie z traumą i z życiem. Zostałam ciepło przyjęta z powrotem. To daje nadzieję. Moja książka też daje nadzieję. … Eta Kobi w książce ,,Kobieta’’ (którą teraz odkrywam) cytuje jedną ze swoich bohaterek: ,,Jest takie powiedzenie po rosyjsku, że możesz (jednym spojrzeniem) zatrzymać konia w galopie i wejść do płonącej izby. Ono jest mi bardzo bliskie w kontekście bycia kobietą, kobietą odważną”. Po wysłuchaniu tak wielu już herstorii rozumiem, jakie znaczenie ma przyznanie sobie prawa do szukania wsparcia u innych. U kobiet. I jak ważne jest, żeby nigdy nie zwątpić w swoją wewnętrzną siłę. Nigdy! PS Spisując herstorię Edyty myślę o kobietach, którym brakuje odwagi albo po prostu i zwyczajnie zaplecza finansowego. Nie poddawajcie się. Poszukajcie kogoś, kto Was życzliwie wysłucha. Niech Wasza herstoria wybrzmi. To daje siłę. Polecam: książkę ,,Pod powierzchnią’’ Edyty Niewińskiej oraz nasze wspólne warsztaty Moja/Twoja herstoria https:// warsztaty.edytaniewinska.com/herstorie
Katarzyna Szota-Eksner Prowadzi szkołę jogi Yogasana, ściśle współpracuje z Sunday is Monday i współtworzy gliwicki Klub Książki Kobiecej. Jak Polska długa i szeroka namawia kobiety do szukania (mimo wszystko!) siły w sobie. Spisuje herstorie kobiet z sąsiedztwa. Dziewczyna ze Śląska, joginka, wegetarianka, felietonistka i feministka. Autorka bloga www.her-story.pl
www.apagroup.pl
Zapraszamy do showroomu technologicznego! Gliwice, ul. Tarnogรณrska 260
biuro@apasmart.pl
+48 730 020 040
NOWE MIEJSCE NA MAPIE SOPOTU
LUKSUSOWE WNĘTRZA, PRZYJAZNA ATMOSFERA, TUŻ NAD MORZEM
Napisz z nami swoją historię. Odwiedź nas na www.mystorysopot.pl