BE PERKY

Page 1

ISSN 2084-7823 | 0.00 PLN # 56 | 06_07 2019

PERKY

56



Be magazyn

perky

redaktor naczelny / reklama / wydawca

W drugiej części kinowej opowieści o słynnym dzienniku i równie słynnej Angielce, czyli w filmie ''Bridget Jones: W pogoni za rozumem'', jest scena, w której Mark Darcy, odwiedzając Bridget w tajskim więzieniu, pyta ją jak się miewa, a ona odpowiada, niby na luzie i z uśmiechem, że dobrze. Zaraz jednak dodaje, że jest przerażona, ale zachowuje pogodę ducha – to tłumaczenie na język polski, a w oryginale brzmi tak: '' I'm fine, and scared (...), but, you know, perky''.

Michał Komsta m.komsta@bemagazyn.pl +48 662 095 779

I o to chodzi w perky. Potrzebna jest jakaś rysa, przeszkoda, rów czy góra. Bo inaczej po co być dziarskim, zuchwałym, żwawym, entuzjastycznym. No przecież nie wtedy, kiedy jest ładnie i gładko, bo nie ma tej motywacji, tego ognia, tej fajnej zajadłości, chęci do działania, pokonywania. I o tym też piszemy w tym wydaniu.

zastępca redaktora naczelnego Joanna Komsta j.marszałek@bemagazyn.pl

Odpowiemy na pytanie jak być dziarskim tak ogólnie, ale także na...diecie. Potwierdzimy, że nie da się zawsze pozostawać w tym stanie, bo człowiek jest tylko człowiekiem, a poza tym panuje moda na życie w stylu slow, więc w sprzeczności do perky. Ale jak już zachce się nam być bardziej aktywnym, to może od razu w wyższym celu, ratując żwawo naszą planetę, a nie tylko segregując śmieci w domowym zaciszu.

dyrektor artystyczny Dawid Korzekwa dawid@korzekwa.com

O poczuciu własnej skuteczności, w sporcie i nie tylko. A także o dziarskim Maćku – pierwszym polskim szefie Akademii Czekolady i o whisky – wodzie życia, która coraz zuchwalej zdobywa polskie podniebienia.

redaktor prowadzący/reklama

Tym razem zabieramy Was w podróż za ocean, do USA i Kanady, a w siódmym Kwestionariuszu Prousta przepytujemy duet, tworzący znaną manufakturę mody Poszetka. Dziarsko i elegancko!

Sabina Borszcz s.borszcz@bemagazyn.pl + 48 500 108 063

korekta

wydawca

Małgorzata Kaźmierska

MAGAZYN BE S.C. Pyskowice, ul. Nasienna 2 bemagazyn.pl

Ważne! Na pokładzie witamy Annę Szubę – architektkę i projektantkę wnętrz, związaną z pracownią Medusa Group. Przejmuje dział po Ani Wawrzyniak, która współpracowała z nami od samego początku, niedawno jednak podjęła nowe wyzwania zawodowe. Przy tej okazji, dziękujemy Ani za wszystkie teksty o niezwykłych miejscach na świecie i życzymy samych sukcesów! To tyle tytułem zapowiedzi. Jak zawsze w środku zajdziecie jeszcze więcej dobrego. Czytajcie zatem...zuchwale! Przed nami wakacje, piękny czas! Bawcie się dobrze i wypoczywajcie!

współpracują Dorota Magdziarz, Angelika Gromotka, Katarzyna Zielińska, Kamila Ocimek, Wojciech S. Wocław, Katarzyna Szota-Eksner, Natalia Aurora Ignacek, Małgorzata Kaźmierska, Grzegorz Więcław, Joanna Zaguła, Wojciech Radwański, Malwina Pycia, Joanna Durkalec, Anna Szuba.

Available on the

App Store

Wojciech Radwański o zdjęciu na okładce: Zdjęcie zostało wykonane w Kuźnicy pod koniec czerwca 2018 roku. Fotografia przedstawia samotną żaglówkę, pokonującą wody Zatoki Puckiej podczas corocznej Morskiej Pielgrzymki Rybaków, którzy z nadmorskich miejscowości płyną na swoich łodziach do Pucka.

Zespół BE Magazyn nie odpowiada za poglądy zawarte w zamieszczanych tekstach. Wszystkie artykuły i felietony odzwierciedlają poglądy wyłącznie autorów odpowiedzialnych za treść merytoryczną w naszym magazynie. Ich treść nie zawsze pokrywa się z przekonaniami redakcji BE. Nie odpowiadamy za treści nadsyłane przez naszych reklamodawców. Wszystkie materiały zawarte w naszym magazynie są własnością BE i są chronione prawami autorskimi. Wszelkie zastrzeżenia i pytania związane z ich treścią należy kierować bezpośrednio do autorów. Redakcja BE Magazyn.

Znajdz nas na:

www.facebook.com/magazynBE

www.instagram.com/be_magazyn/


Spis treści

8 Joanna Durkalec / BE LuBE 14 Katarzyna Zielińska / Działaj zuchwale, ratuj planetę! 18 Bartosz Gajda / Zabawka interaktywna 20 Wojciech S.Wocław / Savoir Vivre 22 Kwestionariusz Prousta / Poszetka 26 Małgorzata Kaźmierska / A może slow life? 30 Sabina Borszcz / „Uisge beatha”, czyli woda życia 38 Grzegorz Więcław / Rzecz o pewności siebie 42 Joanna Zaguła / Jak być dziarskim? 46 Natalia Aurora Ignacek / Dziarski Maciek 49 Joanna Komsta, Anna Bańbuła / Co to był za ślub! 52 Dorota Magdziarz / Jean Paul Gaultier - szyk i krzyk 56 Anna Szuba / Jak w banku 60 Angelika Gromotka / Nago, ale ubranie 64 Kamila Ocimek / Gdy w Europie jest już jutro! 70 Katarzyna Szota-Eksner / Be Woman


BE LuBE

BE LuBE

Joanna Durkalec

Kraftwerk 3-D – koncert Tauron Nowa Muzyka, 20-22.06.2019 r. Strefa Kultury, Katowice

BE PERKY Ten numer BE jest niskim ukłonem w stronę wszystkich dziarskich osób, dzięki którym Śląsk to miejsce, gdzie pomimo smogu człowiek chce żyć i szczerzyć się do obcych. Dzięki entuzjazmowi Gwardii Wspaniałych, Śląsk zmienia swoje oblicze z dnia na dzień i nie jest już „smutną krainą węgla”, jak stereotypowo zdarzało się niektórym mówić o naszym miejscu na ziemi. Poznajcie rozrabiaków!

Perspektywa tego wydarzenia jest dla mnie tak emocjonująca, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Wizjonerzy z Düsseldorfu w Katowicach! To nimi inspirował się Bowie, chłopaki z Depeche Mode, czy chociażby Aphex Twin! Niemiecki zespół tworzący elektronikę wydał w zeszłym roku kolejny album pod tytułem „3-D The Catalogue” (w styczniu uhonorowany nagrodą Grammy) oraz zaprezentował towarzyszące mu trójwymiarowe widowisko multimedialne, które oczarowało tłumy w nowojorskim MoMA, monumentalnej hali turbin w londyńskim Tate Modern, czy w Opera House w Sydney. Połączenie performance’u z muzyką i technologią w wydaniu panów z Kraftwerk to artystyczny majstersztyk i spełnienie marzeń, które nastąpi już 21 czerwca podczas 14. festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Niech futurystyczna wizja stanie się teraźniejszością! Tauron Nowa Muzyka, Strefa Kultury w Katowicach, 20-22.06.2019 r., bilety: 179 - 389 zł

There is no more „Ziemia się nie powtórzy, ładne torebki też!” – hasło przewodnie There is no more wyjątkowo przypadło mi do gustu, ponieważ doskonale oddaje ducha marki. Jej nazwa to nie przypadek, albowiem każdy produkt szyty jest tylko w jednym egzemplarzu. W dobie zero waste unikat pozostaje w modzie, a torebki od There is no more właśnie takie są – jedyne w swoim rodzaju. Szlachetne materiały, kiedyś leżące w osiedlowym second handzie, dostały drugą szansę i stały się cudeńkami, których aż chce się dotykać i mieć je na ramieniu we wszystkich ważnych chwilach życia. Dziewczyny z There is no more w prosty sposób udowadniają, że dobra moda wcale nie musi być produkowana masowo i że czasem warto skierować swoje spojrzenie w nieco innym kierunku. Aż chce się krzyczeć: „Żyjmy odpowiedzialniej!” Powodzenia kobietki! www.thereisnomore-shop.com

Isto w Katowicach Isto to restauracja ulokowana na parterze (z cudownym widokiem na Spodek!) w budynku biurowca KTW. Wnętrze konsekwentnie urządzone w myśl zasady „less is more”, czyli dość minimalistycznie, jest absolutnym przeciwieństwem tego, co czeka Wasze kubki smakowe, albowiem szef kuchni szykuje dla nich prawdziwą eksplozję smaków. Isto miałam przyjemność odwiedzić podczas Restaurant Week Polska i muszę szczerze przyznać, że był to dla mnie hedonistyczny atak na uśpione codzienną dietą łakomstwo. Wspaniałe foie gras, czyli pasztet z gęsich wątróbek zamknięty w cieniutkich pierożkach ravioli, podanych na sosie bourguignon; perliczka na kaszy jęczmiennej z boczniakiem z delikatnym posmakiem trufli i wreszcie dumnie brzmiące pâte a choux, czyli ciasto parzone, a mówiąc wprost ptyś z cudownym malinowym sosem, który stał się przysłowiową wisienką na torcie. Na co dzień Isto nie jest miejscem tanim, ale doskonale sprawdzi się na wyjątkowe okazje. Świetna obsługa i przepyszne jedzenie to duet, który sprawi, że świętowanie będzie celebracją na pożądanym poziomie. Restauracja Isto, al. Walentego Roździeńskiego 1 a, Katowice


BE LuBE

BE LuBE

Aplikacja Wolt

Pracownia Wspólna

Na ogół z dystansem podchodzę do wszelkich aplikacji, oferujących dostawę jedzenia. Tym razem jednak zmieniłam zdanie, bo nie sposób nie zwrócić uwagi na genialność Wolta w wielu aspektach. Po pierwsze: budowa samej aplikacji. Jej projektanci wykonali kawał dobrej roboty, ponieważ Wolt jest tak intuicyjny, że zamówienie posiłku nie powinno dla nikogo stanowić najmniejszego problemu. UX na piątkę z plusem! Po drugie: wybór. Szeroki wachlarz knajp, w których można zamówić jedzenie, powiększa się każdego dnia i daje możliwość zjedzenia tego, czego tylko dusza zapragnie. Po trzecie: czas dostawy. Zawsze szybko i zawsze na czas! Nic dodać, nic ująć, no chyba, że od wartości zamówienia, bo kolejnym z plusów jest świetny system poleceń, w którym za każdego znajomego, dokonującego swojego pierwszego zamówienia i wpisującego Wasz spersonalizowany kod, otrzymacie 15 zł na jedzenie z dostawą. Burczy w brzuchu? Ściągajcie apkę!

Ilekroć mój wzrok natknie się na dobrą ceramikę, momentalnie analizuję bieżące wydatki, w głowie planując już kolejny zakup. Tak było i tym razem, ponieważ obok efektu działań Pracowni Wspólnej po prostu nie da się przejść obojętnie. Ich ceramika ujęła mnie za serce natychmiast, gdy tylko Facebook wyświetlił mi ich reklamę. Ręczna robota, w wielu przypadkach niemożliwa do naśladowania, tworzy unikalną formę, co sprawia, że każde naczynie jest po prostu wyjątkowe. Pracownia Wspólna swoją historię rozpoczęła stosunkowo niedawno, bo w 2017 roku, ale konsekwentnie podbija serca wrażliwe na ten piękny rodzaj sztuki użytkowej. Dodatkowo w siedzibie co rusz organizowane są warsztaty, podczas których każdy może sam sięgnąć do pokładów własnej kreatywności. Z tak głęboko zakorzenioną pasją wróżę im świetlaną przyszłość. Naprzód Pracownio! www.pracowniawspolna.pl

www.wolt.com/pl/pol/katowice/

InoWino Restaurant & Cafe w Rybniku

Intro Festival 12.07. –14.07.2019, Zamek Piastowski, Racibórz

Rybnik to moje rodzinne miasto, które kocham i będę kochać miłością bezwarunkową. Za każdym razem, kiedy je odwiedzam, odnajduję coraz to nowe powody, by kiedyś ponownie w nim osiąść. Jednym z nich niewątpliwie jest InoWino Restaurant & Cafe – przytulne miejsce ulokowane w centrum miasta, czyli na rybnickim rynku (wyglądem przypominającym raczej niewielkie czeskie miasteczko, aniżeli jedno z większych śląskich miast). W InoWino do gotowania podchodzi się z sercem, a potrawy przygotowuje na miejscu od początku do końca. Tutaj makaron rozwałkowuje się na chwilę przed podaniem, a w przepisach kładzie nacisk na sezonowe produkty. Ale właściwie ile razy można chodzić do tej samej knajpy? Ano wiele. W InoWino karta menu zmienia się co jakiś czas, więc nie sposób się nim znudzić, jeśli ktoś się w tym miejscu szczerze zakocha. A nie jest to trudne!

Kolejny rok, kolejny Intro Festival, czyli święto muzyki elektronicznej i światła już za pasem! Na 48 godzin Zamek Piastowski w Raciborzu przyciągnie wybitne gwiazdy muzyki elektronicznej, na bryle XIII-wiecznej kaplicy pojawi się trójwymiarowy mapping, a niecałe 100 m od zamku powstanie pole namiotowe. Całość otoczona będzie specjalnie zaprojektowaną scenografią. – Docelowo Intro 2020 kieruje festiwal w stronę parku technologii, sztuki światła oraz trójwymiarowego mappingu wszystkich ścian średniowiecznego zamku. Po zachodzie słońca uczestnicy dosłownie otoczeni zostaną wirtualną architekturą – zapowiadają organizatorzy. Tegoroczne Intro to również połączenie wielkoformatowych rzeźb z nowymi mediami. Zagrają: Booka Shade live (DE), Max Cooper live (GB), Giorgia Angiuli live (I), Acid Arab live (FR), Eelke Kleijn live (NL) i wielu innych.

InoWino Restaurant & Cafe, ul. Rynek 4, Rybnik

Intro Festival, Zamek Piastowski, ul. Zamkowa 2, Racibórz, 12-14.07.2019 r., bilety: 89 - 149 zł


Nowe

Porsche 911

– Wehikuł wszech czasów na torze #PECSR

Każde pokolenie zasługuje na swoją legendę

Czas na nowy rozdział w historii

Z tej okazji salon z Katowic przygotował specjalny pro-

poprzedników – i dlatego stanowi odbicie przeszłości

gram jazd: guided driving – dynamiczna jazda po peł-

oraz wizję przyszłości – ikoniczna sylwetka, ponad-

nej nitce toru z wykorzystaniem różnych trybów jazdy

czasowy design, technologia stosowana w modelach

modelami Porsche 911 4S i S, prezentacja trybu Wet

Porsche, które zwyciężały w wyścigach. Nowa gene-

Mode, czyli jazda na mokrej nawierzchni oraz próba

racja 911 stanowi więc nowy początek. W imię jesz-

sprawnościowa na kręgu poślizgowym, pokazująca za-

cze lepszej „911”.

Najnowsza generacja Porsche 911 jest sumą swoich

lety napędu na cztery koła w modelu Porsche 911 4S. Na torze Silesia Ring, zaprezentowanych zostało 7 mo-

Czysty język designu nowego 911 i jego zjawiskowe

deli nowej 911-tki w wersji silnikowej S i 4S.

linie są nowatorskie, a jednocześnie znajome. Na ze-

Rozwiń prędkość, o której inni mogą tylko marzyć Program prezentacji został opracowany i zrealizowany przez instruktorów z teamu Porsche: Janusza Dudka –

wnątrz i w środku. Wszystkie modele 911 łączy teraz szeroki tył z nieprzerwanym pasem świetlnym. Znakomita przejrzystość również we wnętrzu: ergonomia klasycznych samochodów sportowych spotyka się tutaj z cyfrowymi możliwościami teraźniejszości.

licencjonowanego trenera Porsche z kilkunastoletnim doświadczeniem i Michała Kościuszko – wicemistrza

Nowa generacja silników jest mocniejsza i jeszcze

świata juniorów WRC.

bardziej efektywna. 3-litrowy sześciocylindrowy sil-

W wydarzeniu wzięli udział także goście specjalni: Łu-

nik biturbo w modelach 911 Carrera S generuje całe

kasz Czepiela – ambasador marki Porsche, pilot akroba-

331 kW (450 KM). Osiągi są imponujące. Dzięki pakie-

cyjny z zespołu Red Bull Air Race, który wykonał pokaz

towi Sport Chrono i systemowi Launch Control nowe

akrobacji lotniczych oraz Cezary Pazura – ambasador

911 Carrera 4S przyspiesza od 0 do 100 km/h w zale-

Porsche Centrum Katowice Auto Lellek Group.

dwie 3,4 sekundy.

Zdjęcia - materiał prasowy Porsche Centrum Katowice.

W połowie kwietnia br., na torze Porsche Experience Center Silesia Ring w Kamieniu Śląskim, salon Porsche Centrum Katowice przygotował pierwszą w Polsce torową prezentację najnowszego Porsche 911.

Prędkość maksymalna: 305 km/h. 8-biegowa przekładnia Porsche Doppelkupplung (PDK) jeszcze efektywniej przenosi moment obrotowy na drogę. Nowo zaprojektowane zawieszenie Porsche Active Suspension Management (PASM) zwiększa sportowe osiągi i komfort. Prowadzenie ułatwiają nowe systemy wspomagające kierowcę, takie jak Asystent utrzymania pasa ruchu obejmujący rozpoznawanie znaków drogowych czy Asystent jazdy nocnej.

W portfolio marki dostępną są aktualnie dwie wersje silnikowePorsche 911 S i 4S. Podążać z duchem czasu. Zmieniać się w trakcie podróży. A przy tym wszystkim pozostawać wiernym sobie. W nowym 911 trasa sama w sobie jest celem. Dokąd nas zaprowadzi? Zobaczymy. Ważne, że dotrzemy tam w sportowym stylu, ponieważ nowa 911-tka to ponadczasowy samochód sportowy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Porsche Centrum Katowice Auto LELLEK Group ul. Kochłowicka 103 40-818 Katowice


Na zdjęciu Greta Thunberg

DZIAŁAJ ZUCHWALE, RATUJ PLANETĘ! CZYLI ZNOWU O ŚMIECIACH, KLIMACIE I O TYM, JAK BARDZO JEST ŹLE. W KONTEKŚCIE KSIĄŻKI ARETY SZPURY “JAK URATOWAĆ ŚWIAT?” KATARZYNA ZIELIŃSKA

14

Nastąpił moment, w którym już nie ma czasu na nieśmiałe apele ekologów, że może by tak trochę mniej eksploatować Ziemię, bo ulega coraz większej degradacji i nie radzi sobie. O kryzysie ekologicznym mówią dziś wszyscy i nie ma miejsca na wątpliwości i zastanawianie się, czy coś zacząć robić, czy może jeszcze poczekać. Trzeba działać tu i teraz, i to konkretnie, jeśli nie chcemy, by Ziemia skończyła jak w wizji Philipa K. Dicka, przedstawionej w “Blade Runnerze” – opuszczona, pokryta szkodliwym pyłem i pozbawiona żywych zwierząt. O tym głównie jest świeżo wydana książka Arety Szpury “Jak uratować świat? Czyli co dobrego możesz zrobić dla planety”. Autorka wywodzi się z branży modowej, współtworzyła odnoszącą sukcesy międzynarodowe markę Local Heroes. Jednak kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo energochłonny i odpadogenny jest przemysł tekstylny, zrezygnowała z tej

działalności i podążyła ścieżką ekologii. Tym bardziej zatem można ją uznać za wiarygodną, bo na własnym organizmie wdrożyła pozytywne dla planety zmiany. Śledzę profil Arety na Instagramie i z ciekawością czekałam na zapowiadaną przez nią książkę. I nie zawiodłam się ani trochę. Autorka wykonała naprawdę kawał dobrej roboty, oddając głos naukowcom i aktywistom z różnych środowisk. Nie ma w jej książce histerii i rozdzierania szat, jest za to postawa proaktywna, zgodna z hasłem “Zepsuliśmy – Naprawimy”, które widnieje na grafice kończącej książkę. Co powinniśmy zatem zrobić, aby uratować świat? Recepta Arety i wypowiadających się ekspertów jest prosta. Prosta nie oznacza jednak łatwa. Ale do rzeczy. Areta proponuje zacząć od poznania prawdy o stanie planety – prawdy rzetelnej, a nie populistycznej, tworzonej na użytek polityczny. Dlatego sięga do naukowych źródeł. Specjaliści zapro-


przerażonych stanem planety i mających słuszne pretensje do poprzednich pokoleń. Gdyby Greta siedziała posłusznie w szkole i cicho martwiła się stanem Ziemi, ten ruch by nie powstał. O tym, jak bardzo jest potrzebny, może świadczyć fakt, że jego założycielka została nominowana do Pokojowej Nagrody Nobla. I tu zmierzam do clou: nie zdziałamy wiele, jeśli po cichu będziemy praktykować nasze domowe zero waste, godząc się na zły świat wokół. Zuchwałe działanie to klucz do sukcesu. Jako konsumenci mamy bowiem moc wpływania na wizerunek marek, za pośrednictwem mediów społecznościowych – mówmy tam głośno, co nam się nie podoba i zadawajmy niewygodne pytania. Oto jak Areta pisze o najpotężniejszej broni konsumenta: “Masz ją w kieszeni. To Twój telefon. Jeżeli widzisz w sklepie coś, co Ci się nie podoba, poinformuj o tym. Sklep lub producenta. Facebook, Instagram, strona www, Twitter, gołąb pocztowy – każdy sposób jest dobry! (...) Domagaj się produktów fairtrade. Lokalnych. Z minimalną ilością opakowań.”1 Jeśli z przyczyn etycznych nie kupujemy określonych produktów, niech nasi znajomi o tym wiedzą, a być może będzie nas więcej. Działanie w sferze wizerunkowej, nie tylko firm, ale i nas samych ma wielką moc. Gdyby te marketingowe siły, które obecnie starają się skłonić nas do przesadnej konsumpcji i kupowania ponad miarę, przekierować na przekonywanie nas, że bycie eko i zero waste jest fajne i modne, zmiany nastąpiłyby bardzo szybko. Chociaż jako jednostki takich sił nie mamy na podorędziu, możemy i tak wiele zdziałać – każdy post w mediach społecznościowych pokazujący dobre lub złe praktyki, każde wypowiedziane głośno “Nie kupię tego, bo jest w plastiku” zwróci czyjąś uwagę i ma znaczenie. A im nas więcej, tym mówimy głośniej. Działajmy zatem zuchwale w kierunku zmiany nawyków! Niech plastikowa butelka czy słomka do napoju stanie się takim samym symbolem obciachu jak skarpety do sandałów.

1 Areta Szpura, “Jak uratować świat? Czyli co dobrego możesz zrobić dla planety”, Warszawa 2019, s. 241.

włosy: Tomsz Marut / Barbara Książek / Klaudia Matysiak stylizacja: Wojciech Skulski mua: Barbara Rębiś foto: Łukasz Sokół modelka: Patrycja Kotela

szeni przez autorkę ostrzegają: „już nasze pokolenie zacznie odczuwać niekorzystne zmiany klimatyczne, które w Polsce objawią się m.in. brakiem wody czy falami upałów”. Mówią też o postępującym wymieraniu gatunków zwierząt i roślin, spowodowanym niekontrolowanym rozwojem cywilizacji. Kiedy już wiemy, jak jest, możemy przystąpić do działania. Mądrego działania, na co autorka często zwraca uwagę, czyli takiego, które faktycznie ma pozytywny wpływ. Nie dajmy się omamić greenwashingowi – nie wszystko, co różne koncerny próbują nam sprzedać z metką „eko”, „bio”, „organic”, rzeczywiście jest przyjazne środowisku. Nawet organiczny sok z brzozy, pozyskiwany w księżycową noc w środku pierwotnego lasu, zapakowany w jednorazowy plastik nie będzie dobry dla Ziemi. Są jednak rzeczy oczywiste (czyli te, o których wcześniej wspomniałam – proste, ale nie zawsze łatwe), i możemy je robić już dziś (pisałam o tym w „Be Home”): nie kupować produktów opakowanych w plastik, wybierać te w zwrotnych opakowaniach, zrezygnować choćby częściowo z podróży samochodem, ograniczyć swoje konsumpcyjne potrzeby, używać do sprzątania ocet i sodę oczyszczoną zamiast żrących środków chemicznych, samodzielnie zrobić sobie krem, zamienić schabowego na topinambur. Areta takie małe kroki opatrzyła nazwą i hasztagiem #babysteps. Dużo uwagi autorka poświęca modzie i ogólnie przemysłowi tekstylnemu. To on bowiem odpowiada za ogromne zużycie wody (2700 litrów potrzeba do produkcji 1 bawełnianego T-shirtu!), niewolniczą pracę ludzi w Bangladeszu, skażenie rzek barwnikami i innymi toksynami, a także za ogromną ilość śmieci – rocznie 60% z produkowanych 62 milionów ton ubrań ląduje na śmietniku. I tu z jednej strony rozwiązanie jest proste – możemy zagłosować portfelem i nie kupować sieciówkowych ostatnich krzyków mody (serio, ktoś jeszcze przejmuje się tym, co inni twierdzą, że należy nosić?!). Z drugiej jednak strony coś tu mocno zgrzyta, bo i tak modowe koncerny produkują swoich ubrań o 60% za dużo. Dlaczego to robią? Po co zużywają zasoby, aby wytworzyć więcej produktów niż rynek jest w stanie wchłonąć i później je wyrzucić? Czyżby nie działało tu prawo podaży i popytu? Te pytania trzeba by zadać właścicielom owych koncernów,, najlepiej publicznie. Areta przywołuje jako przykład mądrego aktywizmu społecznego postawę Grety Thunberg, piętnastolatki ze Szwecji, która zapoczątkowała Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Jej jednoosobowy protest w obronie klimatu pod szwedzkim parlamentem, przerodził się w ogólnoświatowy ruch młodych ludzi,

Avant Après / ul. Kupa 5, Kraków / tel. 12 357 73 57 / www.avantapres.pl


ZABAWKA INTERAKTYWNA Jestem coraz starszy... nie chcę narzekać, ale odczuwam to. Mam już ok. 30 lat... plus VAT... Ostatnio pani fryzjerka pierwszy raz spytała mnie: „Uszy też golimy?” Poczułem się jak X-men. Z wiekiem pewne cechy zanikają, a inne się nasilają. Ja zacząłem oszczędzać. Kosztem wszystkich, tylko nie moim. Nie mam problemu kupić sobie 3 pary butów naraz, ale jogurt dzieciom wybieram zawsze najtańszy. Może mieć kilo cukru w sobie, byle kosztował poniżej złotówki. Moje dzieci są teraz na etapie smoków. Była ostatnio premiera 3 części pewnej bajki i one (dzieci me) też tresują dzikie bestie. Zaraz po premierze filmu usłyszałem przerażające: „Tato, kup nam smoki!”. Sprawdziłem w necie, ile to kosztuje i zdębiałem. Jakie to drogie pieroństwo! Za te pieniądze to ja wolę kupić coś... sobie. O rany! 2 stówy za kawałek plastiku – świat oszalał. Ale wiemy przecież wszyscy, jak to jest z dziećmi. Będą drążyły i wierciły, i łaziły, i mędziły... Poza tym aż takim potworem nie jestem. Kupię im na urodziny te smoki. „Tylko jak zepsujecie, to będzie ostatnia zabawka, jaką dostałyście!” Takie im przyświecało motto. Kupiłem im te smoki, ale głupi nie jestem – nie kupowałem nowych, tylko używane na Olx. Podjeż-

dżam do domu, gdzie miałem odebrać zabawki, otwiera mi mama i dochodzi do transakcji. Ja daję pieniądze, a mama zabawki. W tym momencie zza winkla wychyla się mały szkrab i patrzy, jak zabieram mu smoki. Oczy mu się szklą i widać, jak walczy ze sobą, żeby się nie rozkleić. Mama stara się mu wytłumaczyć, że już jest duży, że taka była umowa, że ma milion innych zabawek, ale ja i tak wiem, że w jego oczach jestem porywaczem. Zwykłą szują, która z oszczędności pozbawia szczęścia niewinnego dziesięciolatka. Czuję się jak morderca,... który zaoszczędził 200 zł! Ha! „Takie jest życie” – myślę sobie. Może dzięki temu się nauczy, że czasem trzeba pogodzić się z losem. Wracam do domu w glorii chwały i wręczam dzieciom zabawki. Oczywiście nic nie mówię o dramacie, jaki się wydarzył w tle. Tylko przypominam: „Jak je zepsujecie, to będzie ostatnia rzecz, jaką dostałyście”. Dzieci były wniebowzięte, kochały mnie. Tylko nie potrafiły otworzyć i poprosiły mnie o pomoc. Ja otwierając, od razu ułamałem jednemu smokowi skrzydło. Dziecko mi powiedziało: „Widzisz tata, bo to jest taka zabawka interaktywna. Uczy dziecko, że czasem trzeba się pogodzić z losem!”.

Bartosz Gajda Wybitna osobowość, gwiazda estrady, jeden z najlepszych komików na świecie. Połączenie najzabawniejszych cech Zbigniewa Buczkowskiego i Gerarda Depardieu. Gwiazda estrady. Na co dzień występuje w wyśmienitym kabarecie Łowcy.B, z którym co roku dostaje kilkaset nagród na przeglądach i festiwalach. Ogrom jego talentu można docenić, oglądając kanał na YouTube „50 Twarzy Gajdy”, mający ponad 20 mln subskrybentów, a poszczególne filmiki po kilkanaście (słownie kilkaset) miliardów wyświetleń. Gwiazda estrady. Bilety na jego stand up wyprzedają się za bezcen, a przed każdym występem zjawiają się koniki, oferujący bilety po cenie kilkukrotnie wyższej od tych sklepowych. Doceniony przez najznamienitszych reżyserów, prawdziwa gwiazda estrady, szarmancki, oszałamiająco utalentowany. Gwiazda estrady. Gdzie się nie pojawi, zaraz obok niego zbiera się tłum ludzi, by posłuchać, co ma do powiedzenia. Jego perlisty śmiech przeszedł do legendy, a lotność żartu nie przestaje zadziwiać. Kto go zna, ten wie, że można go było zobaczyć w wielu amerykańskich filmach. Gwiazda estrady. Któż nie pamięta jego ról w „Ace Ventura” czy „Gliniarz z Beverly Hills”? Nie bójmy się tych słów: Polskę ogarnęła Gajdomania. Pozdrawiam – Bartosz Gajda. Sam to pisałem.

BARTOSZ GAJDA | 50 twarzy Gajdy/YouTube

Pan z kabaretu

SMAK | LUDZIE | PRZESTRZEŃ ZATRZYMAJ SIĘ W

18

Gliwice, ul. Górnych Wałów 42 | tel. 32 413 06 60 | restauracja@plado.pl


Be perky Do tej pory napisałem ponad 30 felietonów do „BE Magazynu”. Od początku stworzyłem sobie pewną metodę pracy. Zawsze piszę w kontekście słowa, które przewodzi każdemu numerowi. Czasem to trudne i pisanie przypomina wtedy walkę. Słowo „perky“ to była niemała zagwozdka. „Radosny”, „żwawy”, „dziarski”, czyli pełen życia i energii. Jak połączyć to z savoir-vivrem? Jak, skoro argumentów o tym, że zasady savoir-vivre’u ograniczają naszą wolność i przypominają sztywny ortopedyczny kołnierz, nasłuchaliśmy się chyba więcej niż tych, które dowodziły, że jest wprost przeciwnie? I wtedy przypomniałem sobie o pewnym cytacie ze starego poradnika o dobrym wychowaniu („The Canons of Good Breeding” z 1839 roku): „Lecz nawet podczas przypadkowego spotkania oraz w sytuacjach, kiedy twoje dobre maniery w żaden sposób nie świadczą o uczuciach i opiniach na temat osób, z którymi się zetkniesz, schludny i porządny strój będzie działać na twoją korzyść. Niedbały strój sugeruje, że człowiek jest zadowolony ze swojego dorobku, zatopiony we własnych pomysłach i planach, jest obojętny na opinie innych i nie szuka rozrywek: taką postawą nie zachęca do nawiązywania znajomości. Odpowiedni strój to znak człowieka bywałego w świecie, kogoś, kto szuka i często znajduje przyjemność w towarzystwie i rozmowie i kto zawsze gotów jest wejść w kontakt z tymi, których spotyka: jest to swego rodzaju ogólna oferta nawiązania znajomości, oznacza gotowość do rozmowy.”* Znajoma pani prezes, osoba dobrze sytuowana, na co dzień zarządzająca ogromnym przedsiębiorstwem, słynie z kontrowersyjnego przekonania, że bogatym ludziom, pozbawionym klasy i stylu powinno się odbierać pieniądze. Bez smaku zwyczajnie się je przejada. Dla zapełnienia żołądka wystarczy tymczasem wizyta w zwykłym barze. Niekoniecznie trzeba zaglądać do michelinowskiej restauracji, w której nie-

WOJCIECH S. WOCŁAW

Savoir Vivre

mało płaci się nie za sam surowiec, z jakiego powstają dania, ale za to, że komuś się chce więcej, lepiej, ładniej. Z punktu widzenia żołądka nie ma różnicy. Wróćmy na chwilę do stroju. Na swoich szkoleniach zawsze opowiadam o Janie Kulczyku. To dla mnie przykład biznesmena, który na polu biznesowego dress code’u nie skapitulował. Niczego już nie musiał, ale z jakiegoś powodu chciał. Zamiast jeansów i T-shirtu, zamiast krzykliwych logotypów modnych projektantów wolał nosić ciemnoszary garnitur, białą koszulę i stonowany krawat, a kiedy należało – smoking. Zapewne wiedział, że żyje się i pracuje się z innymi ludźmi. Trudno więc poprzestać na samym sobie… Życiowa energia ma swoje odnawialne źródła, paradoksalnie, w procesie jej zużywania. Im pełniej się żyje, tym więcej ma się energii do życia. Chce się, jeśli się chce. Mam wrażenie, że podobnie stymulująco działają zasady savoir-vivre’u i etykiety. Poznaje się je, żeby ułatwić sobie życie z innymi, a z czasem oprócz tej łatwości zaczyna się odczuwać również większą przyjemność, radość i lepszą energię. Perky! * Cytat pochodzi z książki Ervinga Goffmana pt. „Zachowanie w miejscach publicznych” (Warszawa 2012).

Poczuj Umami... Wojciech S. Wocław Zawodowy konferansjer (występował w 10 krajach na 4 kontynentach). W 2017 roku jego nazwisko pojawiło się w rankingu „Najlepsi prowadzący eventy“ magazynu PRESS. Popularyzator wiedzy z savoir-vivre’u, etykiety w biznesie i dress code’u. Autor książek “Savoir-vivre, czyli jak ułatwić sobie życie” oraz „Etykieta w biznesie, czyli jak ułatwić sobie życie w pracy". Autor filmowych poradników, które można oglądać na jego kanale w serwisie Youtube (Wojciech S. Wocław). Częsty gość programów telewizyjnych i radiowych.

20

Restauracja UMAMI Pyskowice, ul. Sikorskiego 46 +48 32 333 22 46, +48 662 267 070 www.restauracjaumami.pl


KWESTIONARIUSZ PROUSTA

Joanna Krajewska-Godziek i Tomasz Godziek. Właściciele lokalnej manufaktury mody Poszetka. Partnerzy biznesowi i życiowi, sercem związani ze Śląskiem. Pasjonaci klasycznego stylu, dobrego kroju oraz włókien naturalnych. Swoją energię najchętniej poświęcają tworzeniu nowych kolekcji nietuzinkowych akcesoriów oraz ubrań dla mężczyzn. Prywatnie szalone małżeństwo, rodzice trójki żywiołowych dzieci. Kochający sport w każdym wydaniu, góry oraz wspólne rodzinne podróże.

Joanna Krajewska-Godziek Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Pracowitość 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Siła charakteru 3. Cechy, których szukam u kobiety? Dobroć 4. Co najbardziej cenię u przyjaciół? Szczera życzliwość 5. Moja główna wada? Egoizm 6. Moje ulubione zajęcie? Chodzenie po górach 7. Moje marzenie o szczęściu? Zdrowa rodzina na czystej planecie 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Choroba najbliższych 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Śmierć męża lub dzieci 10. Kim lub czym chciałabym być, gdybym nie był tym, kim jestem? Alpinistką 11. Kiedy kłamię? Kiedy nie chcę kogoś urazić 12. Słowa, których nadużywam? Ja, nie 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Jagienka z „Krzyżaków”

NR 7 ODPOWIADA DUET TWORZĄCY POSZETKĘ

14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Moja mama 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Fałszu 16. Dar natury, który chciałbym posiadać? Czyste powietrze 17. Jak chciałbym umrzeć? Z uśmiechem na twarzy 18. Obecny stan mojego umysłu? Pokój 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? Rozrzucone ubrania po domu ;) 20. Twoja dewiza? Bądź wola Twoja 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku? Brynów – mój dom rodzinny

Kwestionariusz Prousta to rodzaj popularnej gry towarzyskiej z XIX wieku, która na przestrzeni czasu doczekała się wielu przeróbek. Pomysłodawczynią pytań jest przyjaciółka Prousta, Antoinette Faure, córka Françoisa Faure’a, prezydenta Francji w latach 1895-1899. Słynny pisarz odpowiadał na nie kilkakrotnie. Od dawna wiadomo o formularzach wypełnionych przez niego najprawdopodobniej w wieku 13 i 20 lat. Natomiast na początku kwietnia 2018 r. Laurent Coulet, paryski księgarz, odkrył trzeci kwestionariusz, wypełniony przez Prousta w wieku 15 lat. Nosi tytuł „Mes confidences” (z fr. „Moje sekrety” albo „Moje zwierzenia”). My do legendarnego zestawu dodaliśmy jeszcze kilka pytań o Śląsk.

22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Są mocno przywiązani do śląskiej ziemi 23. Jakie jest twoje ulubione śląskie słowo? Jeronie 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? Oberiba


Tomasz Godziek Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Cierpliwość 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Umiarkowanie 3. Cechy, których szukam u kobiety? Odwaga 4. Co najbardziej cenię u przyjaciół? Ich obecność 5. Moja główna wada? Odkładanie rzeczy na potem 6. Moje ulubione zajęcie: Życie 7. Moje marzenie o szczęściu? Uzależnione od Boga 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Nie mam takiego 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Utrata rodziny 10. Kim lub czym chciałabym być, gdybym nie był tym, kim jestem? Wolontariuszem 11. Kiedy kłamię? Przykro mi 12. Słowa, których nadużywam? Poza tym 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Zacheusz 14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Ludzie z Zupa w Kato 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Hipokryzji 16. Dar natury, który chciałbym posiadać? Agape/Bezwarunkową miłość 17. Jak chciałbym umrzeć? Z Bogiem 18. Obecny stan mojego umysłu? Pokój 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? 77 20. Twoja dewiza? Umiłowanie codzienności 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku: Katowice 22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Realizm 23. Jakie jest twoje ulubione śląskie słowo? Colsztok 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? Wiela

Usłysz swój kolor FISCHER Poligrafia 41-907 Bytom, ul. Zabrzańska 7e e-mail: biuro@fischer.pl www.fischer.pl Telefony: 32 782 13 05 697 132 100 500 618 296 608 016 100


„KTOKOLWIEK PRZEŻYŁ WIOSENNE PORZĄDKI, TEN WIE, DLACZEGO RZECZOWNIK ‘BURZA’ JEST RODZAJU ŻEŃSKIEGO.” (autor nieznany)

MAŁGORZATA KAŹMIERSKA

26

Ilustracja Malwina Pycia

A MOŻE SLOW LIFE?

„Perky” – „ożywiony”, „radosny”, „entuzjastyczny”, „żwawy”, „dziarski”, „zuchwały”… I to wszystko w epoce, kiedy wszędzie namawiają nas, żeby zwolnić i przejść na praktykowanie tak modnej ostatnio filozofii slow? Niektórych pewnie, owszem, ożywia myśl o nadchodzącym już lecie i wakacjach, może nawet dostają skrzy-

deł planując przyszłe wyjazdy, bo to przecież radosny czas relaksu. Wtedy zamiast budzić się kawą, chętnie zaczyna się dzień zimnym prysznicem, można również pobiegać rześkim porankiem, albo chociaż żwawo pochodzić boso po rosie (to na pewno dodaje energii, choć zarazem pozostaje w nurcie slow). Przyjemnie też dać


nura do jeziora lub z entuzjazmem ruszyć w góry, by zuchwale zmierzyć się z jakimś szczytem, a przy okazji zaliczyć orzeźwiającą kąpiel w potoczku. W ten sposób czas słodkiego nicnierobienia (ba, wręcz lenistwa, które nie ma nic wspólnego ze słowem „perky”) zamienimy w aktywny wypoczynek, a potem dziarskim krokiem wrócimy, by z zapałem wziąć się do pracy. Taaak… Kiedy za oknem ciepło, świeci słońce, śpiewają ptaki, wokół wszystko kwitnie i zieleni się, a do tego jeszcze zdrowie dopisuje, to jakoś łatwiej realizować hasło „Be perky”, z wiarą i zapałem wdrażać nowe pomysły na życie. Ale w czasie depresyjnej jesieni albo przedłużającej się ponurej zimy i ciągłego zakatarzenia, trzeba by do tego wezwania dołożyć jeszcze solidną porcję skutecznych motywatorów. Bo znika gdzieś optymizm i pozytywna energia, schody we własnym domu wydają się wyższe niż były, plecak cięższy, droga wszędzie dłuższa, a każda myśl niemożliwa do zrealizowania. To często nie jest już tylko zwykłe zniechęcenie, chandra, ani owiany poetyckim nimbem spleen, ale po prostu początek wszechobecnej ostatnio depresji. Jak pokonać ten stan i nie ulec marazmowi? Skąd wziąć pozytywne przykłady? Istnieją co najmniej dwa wzorce godne uwagi. Pierwszy to sportowcy – fenomen nie do końca dla mnie zrozumiały. No, bo czym wytłumaczyć zapał, z jakim dwudziestu paru facetów biega po boisku za jedną piłką oraz radość kilkudziesięciu tysięcy nie tylko facetów, kiedy ta piłka wpadnie do bramki? Chyba nie napędza ich jedynie wizja sukcesu, choć pewnie rywalizacja wyzwala w nich olbrzymie pokłady energii. Widok nierzadko bardzo zmęczonych, ale eksplodujących radością zwycięzców, wywołuje podobny efekt również wśród kibiców. Gdybyż tylko dało się to potem przenieść na zwykłą codzienność... Drugi przykład istot pozostających w niemal permanentnym stanie perky to dzieci. Paulo Coelho zauważył w „Piątej górze”: „Dziecko może nauczyć dorosłych trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i domagać się z wszystkich sił tego, czego pragnie.” Rodzice, bezradni wobec żywotności swoich pociech, wielokrotnie przekonują się, że ich wyobraźnia nie dorównuje dziecięcej pomysłowości oraz energii. Godzien podziwu i naśladowania jest entuzjazm, z jakim dziecko biegnie za piłką albo jego radosna ekscytacja, towarzysząca rozrzucaniu klocków. Mały człowiek nie zastanawia się nad konsekwencjami, nie rozważa za i przeciw, cieszy się z tego, co ma. Takie żywe srebro jest źródłem radości dla całej rodziny, która dzięki niemu może docenić wartość drobnych osiągnięć, oklaskując pierwsze kroki malucha, zachwycając się niewyraźnym „mama”, odwzajemniając niepewny uśmiech bobasa.

Nic tylko patrzeć, uczyć się i brać przykład z powyższych wzorców. Ludzie pogodni, będący w ciągłym ruchu podobno żyją dłużej, a na pewno przyjemniej. Ciekawe, że bez kawy, czekolady, czy innych wspomagaczy często stajemy się wulkanem energii w sytuacjach kryzysowych albo przeciwnie – w zupełnie zwyczajnych zajęciach. Panowie potrafią godzinami pucować samochód z zapałem godnym lepszej sprawy, a potem promieniejąc radością z dumą stają przed swymi małżonkami, domagając się pochwał. Natomiast kobiety, kiedy już namówią te swoje małe i duże skarby do podjęcia jakiejś aktywności życiowej, to jeszcze zrobią zakupy, ugotują obiad, w ramach fitnessu umyją okna, a zamiast joggingu – poszaleją z odkurzaczem. I dziwić się, że Amerykanie kiedyś nadawali tornadom tylko żeńskie imiona; to chyba jednak kobiety są bardziej perky – idą jak burza (stąd motto tego felietonu). Osobiście trudno mi codziennie osiągać stan perky, pewnie dlatego, że do mnie również pasuje definicja samego siebie, sformułowana przez Mirona Białoszewskiego: „Jestem optymista z natury, sceptyk z rozumu i doświadczenia.” Widząc fiasko działań różnych jednostek wokół mnie, a także niewielką częstotliwość zdarzania się cudów, niezbyt chętnie skłaniam się do wysiłku w celu osiągnięcia jakiegoś mglistego celu w odległej przyszłości. Ale jeśli już opęta mnie dobry pomysł i uda się go zrealizować, to nawet mały sukcesik sprawia, że wpadam w euforię, dzięki której zdobywam całkiem pokaźne złote góry, albo przynajmniej wzmacniam swoje ego z radością powtarzając moją ulubioną mantrę: „zdolna jestem niesłychanie”. Jeżeli coś mi nie wychodzi, to ogarniające mnie uczucia zniechęcenia albo złości też potrafią dać niezłego kopa, sprawić, że zawezmę się i osiągnę to, co chciałam (o ileż przyjemniej jednak jest robić coś z radością i ochotą do pracy...). Oczywiście każdy pomysł niesie również możliwość porażki, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana (o! bąbelki w szampanie, te dopiero są perky!). I choć Sztaudynger przestrzegał: „Wielu wpada do przepaści – a najczęściej… entuzjaści”, to znowuż Tuwim zauważył: „Świat należy do entuzjastów, którzy umieją zachować zimną krew” (no pewnie, lepiej nie lecieć od razu na wariata do tej przepaści, ale spokojnie skonstruować jakiś most, albo chociaż kładkę przerzucić). Ktoś porównał życie do jazdy rowerem – żeby się utrzymać i zachować równowagę, trzeba stale być w ruchu. Warto więc wykrzesać z siebie trochę energii, by nie spaść z siodełka i ciągle podążać naprzód. Ale przecież czasem można też zwolnić, pokontemplować widoki, odpocząć nic nie robiąc. To również pomaga zachować równowagę oraz zdrowy dystans do siebie i otoczenia. Najlepiej po prostu znaleźć swój rytm i żyć we własnym tempie.

POZIOM 511 DESIGN HOTEL & SPA zwycięzca konkursu Profit Hotel Awards 2018 w kategorii najlepszy hotel wypoczynkowy w Polsce w Ogrodzieńcu, zaledwie 300 metrów od imponujących ruin Zamku Ogrodzienieckiego. To idealne miejsce, w którym amatorzy sportu znajdą dla siebie wiele atrakcji. Wzniesienia Jury stały się świetnymi trasami rowerowymi oraz pieszymi, jaskinie - rajem dla speleologów, także tych początkujących. Skalne występy, tak licznie rozlokowane wśród lasów i pól przyciągają miłośników wspinaczek, a także są doskonałym miejscem do przygotowań przed wysokogórskimi wyprawami, z których korzystają m.in polscy himalaiści. Jura to nie tylko atrakcje dla sportowców. Miłośnicy przyrody, ciszy, osoby poszukujące rozrywek dla całej rodziny również chętnie przybywają na Jurę i odkrywają jej możliwości. POZIOM 511 przyciąga nie tylko ludzi, którzy chcą aktywnie spędzać czas, ale także wszystkich, którzy poszukują harmonii i nowych wrażeń, z dala od tłumów popularnych kurortów. Dla osób, które pragną odpoczynku dla ciała i duszy przygotowano ofertę 511 MEDI SPA - laureata I miejsca w konkursie SPA PRESTIGE AWARDS 2018 w kategorii Najlepsze Design SPA w Polsce. Wiodące marki kosmetyczne, zabiegi z zakresu medycyny estetycznej czy rytuały m.in. w wannach Offuro pozwalają zaznać tak potrzebnego, na co dzień odpoczynku i relaksu. W 511 MEDI SPA dostępne jest najnowszej generacji endermologie® Alliance. Inteligentna metoda stymulacji skóry i ciała wprowadza w nowy wymiar pielęgnacji. 30 lat badań i doświadczeń pozwoliło stworzyć firmie LPG® prawdziwie rewolucyjną metodę endermologie® Alliance: jedyną bezinwazyjną, mechaniczną stymulację pobudzającą w naturalny sposób metabolizm komórkowy. Poznaj nowy wymiar endermologie® Alliance skuteczne odmładzanie i wyszczuplanie, efekty już po 3 zabiegach. Nowy patent endermologie® Alliance umożliwia intensywną i szybką stymulację tkanek przy zachowaniu wyjątkowego komfortu zabiegu endermologie® Alliance oddziałuje w trzech wymiarach na Twoje ciało: • Redukuje miejscowo zlokalizowaną i oporną tkankę tłuszczową • Wygładza cellulit • Ujędrnia skórę stymulując produkcję naturalnego kolagenu, elastyny i kwasu hialuronowego Zabiegi endermologi dostępne w 511 MEDI SPA w POZIOM 511 Zabieg endermologia LPG na ciało + endermologia LPG twarzy – gratis Zabieg pojedynczy: 250zł Przy zakupie pakietu 6 zabiegów rabat 15% Przy zakupie pakietu 10 zabiegów rabat 20%. Nie czekaj, lato tuż tuż :) Rezerwacja zabiegów: +48327462810, spa@poziom511.com

POZIOM 511 Design Hotel & SPA Bonerów 33 | 42-440 Ogrodzieniec | www.poziom511.com | recepcja@poziom511.com | 32 746 28 00


Rozmawiała Sabina Borszcz

„UISGE BEATHA”, CZYLI WODA ŻYCIA Obcowanie z whisky, czyli płynnym złotem, to w pewnym sensie sposób życia. Historia tego trunku jest skomplikowana i intrygująca jak on sam, o czym piszemy poniżej. – W technice degustowania whisky najważniejsze są odpowiednie szkło, temperatura i cierpliwość – mówi Markus Bomba, właściciel katowickiego Scotland Yardu oraz The Finest Malts. – Łatwo można sobie przecież wyobrazić – kontynuuje nasz rozmówca, – że coś, co leżakowało w beczce przez 25 lat, nie powinno być traktowane pośpiesznie. O whisky wie chyba wszystko. Jego zdaniem najlepsza to taka, która daje nam radość i przyjemność, a przy tym jest...charakterna.

Najlepsza whisky na świecie to? Odpowiadając pół żartem pół serio, aktualnie najlepszą na świecie jest Invergordon z rocznika 1972, którą wydałem niedawno pod własnym brandem – The Finest Malts. Jeśli miałbym wskazać tę, która zdobyła dotychczas najwyższe oceny i uznanie wśród pasjonatów i koneserów, to jest to bezsprzecznie Bowmore Bouquet z 1966 r. od legendarnego włoskiego niezależnego bottlera Samaroli. Jednak tak naprawdę najlepsza whisky jest chyba ta, która daje nam radość i przyjemność na co dzień. A czy Bowmore Bouquet z 1966 r. można kupić w Katowicach? Bowmore Bouquet 1966 pojawia się niesłychanie rzadko, jedynie na aukcjach lub w ofertach prywatnych pomiędzy kolekcjonerami i osiąga już ceny powyżej 30 tys. euro. W katowickim Scotland Yardzie można zamówić Invergordon 1972 TFM oraz nabyć te whisky, które dają nam radość i przyjemność na co dzień.

Niedawno wrócił Pan z prestiżowego festiwalu whisky w Niemczech, na którym prezentował Pan stworzoną przez siebie markę. Proszę opowiedzieć o tym wydarzeniu. The Whisky Fair w Limburgu jest doskonale znanym festiwalem w kręgach miłośników whisky. To wspaniała, dwudniowa impreza o niesłychanej jakości, ściągająca od 16 lat pasjonatów z całego świata. Można tam spotkać i poznać wielu ciekawych ludzi – w tym także gwiazdy tego biznesu. To, co jednak wyróżnia TWF najbardziej, to paradoksalnie sprzeczny z samą nazwą charakter tego wydarzenia. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych imprez nazywających się festiwalami, a w rzeczywistości będących bardziej targami, The Whisky Fair to prawdziwy festiwal smaków i pasji poświęconej temu trunkowi, który mamy zwyczaj nazywać „wodą życia” (z galijskiego „uisge beatha”) czy „płynnym złotem”. Uczestniczą w nim najwięksi i najlepsi, więc tym bardziej cieszy mnie fakt, że The Finest Malts jako pierwsza

firma z polskimi korzeniami, miała szansę dołączyć do tak wyborowego grona, stając w jednym szeregu z takimi wystawcami jak np. Whisky Antique czy The Whisky Agency. Jak w ogóle doszło do powstania Pana autorskiej marki? Historia The Finest Malts jest jeszcze bardzo młoda, bo ostateczna decyzja o jej stworzeniu zapadła niedawno – 1 grudnia ubiegłego roku na targach InterWhisky we Frankfurcie nad Menem. Sam pomysł natomiast dojrzewał w mojej głowie przez kilka lat. To było marzenie, które pojawiło się w chwili, gdy spostrzegłem, że dla mnie whisky to zdecydowanie więcej niż wysokoprocentowy trunek. Urzekła mnie jego częstokroć bardzo burzliwa historia, kultura wytwarzania i potrzebna do tego cierpliwość oraz życzliwość ludzi, zajmujących się tą tematyką. Od tej pory wiedziałem, że chcę w tym wszystkim odnaleźć również miejsce dla siebie. Zacząłem odwiedzać zagraniczne festiwale, spotykać ludzi, budować relacje i zawierać znajomości. Gdzieś po drodze w głowie kiełkował pomysł o stworzeniu firmy, która, pod własną nazwą będzie butelkować starannie wyselekcjonowaną whisky – tak powstała The Finest Malts Independent Bottlings. Co oznacza określenie „niezależny bottling”? Niezależny bottling to whisky, która nie została zabutelkowana pod marką danej destylarni, tylko pod marką firmy niezależnej od destylarni, będącej właścicielem finalnego produktu. Jest to równoległy i niesłychanie ciekawy świat w tematyce whisky. To właśnie niezależni rozlewcy najczęściej butelkują whisky w jej najczystszej i naturalnej wersji, jako rozlew z pojedynczej beczki (single cask), z mocą beczki (cask strength), bez ujednolicania poziomu alkoholu poprzez dodawanie wody czy walorów kolorystycznych – poprzez dodawanie barwnika E150, jak również bez filtracji na zimno. Tematykę idealnie obrazuje bottling spod naszego szyldu. Whisky zabutelkowane w naszej pierwszej serii City Landmarks pochodzą z trzech różnych szkockich


jamy ustnej, zapewniając sobie w ten sposób maksymalną percepcję smaków i aromatów. Finisz – po przełknięciu koncentrujemy się na ocenie tego, jak w tej ostatniej fazie zmieniają się smaki i aromaty i jak długo są one w ogóle wyczuwalne. Kwestią absolutnie indywidualną jest to, ile czasu poświęcimy na tę przyjemność. Z doświadczenia wiem jednak, że przy kieliszku wybitnej whisky z łatwością można spędzić nawet kilka godzin.

destylarni, których nazwę możemy podać jedynie w dwóch przypadkach, a więc Caol Ila, Invergordon oraz tzw. Secret Speyside Distillery. Natomiast decyzję o tym, że mają one zostać zabutelkowane w tym momencie dojrzewania oraz w wersji single cask i cask strength bez filtracji na zimno i dodawania barwnika, podjęła nasza marka jako wydawca tej whisky. Wydania te są więc niezależne od destylarni czy innego podmiotu, a The Finest Malts jest właśnie niezależnym bottlerem. Sięgnijmy teraz do początków. Skąd u Pana zainteresowanie tym właśnie trunkiem i jak długo już trwa? Jak w wielu przypadkach w życiu, zainteresowanie tym trunkiem wzięło się u mnie trochę z przypadku. Opuszczając w 2007 r. miejsce, w którym żyłem przez niemalże 20 lat, chciałem zostawić mojemu najbliższemu przyjacielowi coś męskiego. Choć obaj nie mieliśmy zielonego pojęcia o tematyce, to jednak wybór padł na whisky. Pamiętam tę butelkę do dzisiaj, a destylarnia, z której pochodziła, jest moją ulubioną. Po kilku latach, podczas jednego z kolejnych spotkań, wspólnie otwarliśmy tę butelkę i mogę powiedzieć, że choć pierwszy kontakt, ze względu na brak doświadczenia i wiedzy, był… powiedzmy „trudny” (śmiech), to jednak poczułem fascynację głębią smaków i od tego momentu już wszystko poszło lawinowo. A czy przechodził Pan jakieś specjalistyczne szkolenia w tym zakresie? Nie. Z natury jestem praktykiem i uważam, że potwierdzenie wiedzy teoretycznej na papierze zbyt często jest kompletnie przewartościowane. Uzyskanie 100% punktów w teście czy zdobycie świadectwa po wcześniejszym uiszczeniu stosownej opłaty i obecności na zajęciach nie jest, moim zdaniem, tak wartościowe jak wolne od elementu komercyjnego, szczere rozmowy z mistrzami tego fachu, a następnie przekładanie uzyskanej wiedzy i wskazówek na własne doświadczenia, przy jednoczesnym korzystaniu z ogólnodostępnej literatury, poświęconej tej tematyce.

szkło powinno mieć kształt zbliżony do tulipana, który koncentruje ulatujące aromaty. Idealnie nadają się do tego kieliszki typu snifter czy nosing glass, stworzone właśnie do degustacji alkoholi starzonych. Jeśli nie posiadamy takich kieliszków, na początek możemy użyć również kieliszka do wina czy koniaku. Używając szklanek typu tumbler tracimy za dużo aromatów, więc nie polecam takiego rozwiązania.

Jak zatem właściwie degustować whisky? Przede wszystkim tylko dla smaku, a nie efektu, wg mnie nie częściej niż 2-3 razy w tygodniu, w umiarkowanych ilościach. To podstawowe i bardzo ważne zasady, o których należy bezwzględnie pamiętać, mając do czynienia z alkoholem. Natomiast w samej technice degustowania whisky najważniejsze są odpowiednie szkło, temperatura i cierpliwość – łatwo można sobie przecież wyobrazić, że coś, co leżakowało w beczce przez 25 lat, nie powinno być traktowane pospiesznie. Czasem whisky potrzebuje pół godziny, a czasem godzinę w kieliszku, zanim pooddycha i otworzy się, żeby dać nam to, czego szukamy. Pośpiech jest więc definitywnie nie na miejscu. Wspomniane

A co z temperaturą trunku? Bardzo istotna jest temperatura pokojowa, która umożliwia odpowiednie ulatnianie aromatów. Stąd nie zaleca się degustowania whisky, podobnie jak i innych alkoholi starzonych, z lodem, ponieważ uzyskujemy wtedy efekt odwrotny do oczekiwanego. Schładzając whisky, zamykamy aromaty i smaki, jednocześnie uwydatniając alkohol. Jak najbardziej wskazane jest natomiast dodanie wody, w celu zredukowania stężenia alkoholu. Zaleca się to szczególnie w wersjach whisky butelkowanych z mocą beczki, czyli cask strength. Posiadając już odpowiednie szkło, whisky we właściwej temperaturze oraz potrzebną ilość czasu przystępujemy do degustacji, oddając się przyjemności i oceniając kolejno: Kolor – przyglądamy się barwie i strukturze, oceniamy jej lepkość i zachowanie na szkle. Cieszymy oko, budując pewne napięcie. Zapach – wąchamy ulatniające się aromaty, starając się ocenić bukiet i być może rozpoznać pojedyncze zapachy. W ten sposób budujemy pewne oczekiwania. Smak – próbujemy naszą whisky, przepłukując wielokrotnie kubki smakowe poprzez jej przelewanie w różne miejsca

Popularne jest przekonanie, że cygaro i whisky to dobre połączenie. Jak Pan uważa, to prawda, czy raczej mit? To zależy głównie od tego, czy chcemy daną whisky poznać i być może przeanalizować, czy po prostu mamy ochotę na godzinę smacznego relaksu z whisky i cygarem. W pierwszym scenariuszu cygaro będzie nie na miejscu, ponieważ zniekształci nam odbiór whisky. Nawet jeśli miałaby ona nam w tym momencie smakować lepiej, to jednak trzeba pamiętać, że dym cygarowy modyfikuje naszą percepcję, więc to nie whisky się zmienia, tak jak ma to miejsce po dodaniu wody, tylko nasze zmysły powonienia i smaku są zaburzone. W drugim scenariuszu, z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jest to połączenie częstokroć bardzo udane, choć przyznam, że osobiście zdecydowanie preferuję połączenie cygara z dobrym rumem. Co jeszcze pasuje do whisky? Whisky, z racji jej walorów aromatycznosmakowych, świetnie komponuje się z wysublimowaną kuchnią czy to jako aperitif, czy digestif. Doskonale smakuje zarówno z owocami morza, jak i dojrzewającymi serami czy też prawdziwą czekoladą i deserami przygotowanymi na jej podstawie. Oczywiście trzeba uważać na ostre przyprawy i dodatki o wyjątkowo intensywnych i dominujących aromatach


i smakach. W moim salonie w Katowicach niebawem powtórzymy degustację food pairing, będzie więc można przekonać się osobiście, jak zmieniają się i uzupełniają smaki oraz aromaty w odpowiednim ich połączeniu. A jak czytać etykiety na butelkach? Dla znawcy tematu to pewnie prosta sprawa, ale dla laika i początkującego miłośnika tego trunku to może być wyzwanie. Istotnie, ilość informacji na etykietach może wprowadzić osobę początkującą w zakłopotanie i nie sposób wytłumaczyć tego w całości jedynie słowem pisanym. W standardowym produkcie, na etykiecie znajdziemy informację o tym, kto jest wydawcą danej whisky, czyli najczęściej będzie to nazwa destylarni lub niezależnego bottlera, wiek whisky lub rocznik destylacji, informację o gatunku – a więc, czy jest to single malt, single grain, blended malt, blended etc. i czy to scotch whisky. Wymogiem jest oczywiście także podanie poziomu alkoholu. Istnieje jednak również wiele innych, bardziej szczegółowych informacji oraz różne sposoby i interpretacje ich podawania, stąd zdecydowanie warto odwiedzić nasz sklep, zlokalizowany na terenie Fabryki Porcelany, gdzie na kilku przykładach w rozmowie będzie można dokładnie poznać zasadę czytania etykiet. A jeżeli chodzi o smak, to jak powinna smakować dobra whisky? Dobra whisky powinna smakować dobrze, czyli przyjemnie w odbiorze. Powinna być dobrze zbalansowana, posiadać piękną, błyszczącą barwę, mieszczącą się pomiędzy kolorem słomy a ciemnej czekolady, bogaty zapach, intensywny, nierozwodniony smak i finisz trwający możliwie trochę dłuższą chwilę bez cierpkości i zbyt intensywnej gorzkości. To oczywiście próba opisania jakiegoś standardu dla produktu, który posiada wiele charakterów i różnych twarzy, w zależności od regionu pochodzenia, rodzaju beczki, wersji, gatunku etc.

Proszę teraz opowiedzieć o historii tego trunku, rodzajach i skąd pochodzi „woda życia”. To temat na książkę albo dwie, ponieważ jest to historia szalenie ciekawa i bardzo burzliwa. Destylarnie wielokrotnie doszczętnie trawiły pożary czy też były wyciszane lub likwidowane ze względów ekonomicznych, co najczęściej było dużą tragedią dla całego regionu z racji faktu, iż częstokroć to właśnie one stanowiły największe, a nawet jedyne w danym regionie zakłady dające pracę. Wiemy tyle, że sztuka destylacji dotarła do Europy z Orientu mniej więcej w IV wieku i była od tej pory stosowana w klasztorach na terenie Irlandii w celach leczniczych. Stąd też galijska nazwa „uisge beatha”, co oznacza „woda życia”. Pierwsze udokumentowane zapisy o „uisge beatha” na terenach Szkocji datują się na rok 1494. Potem nastąpiły czasy nieustannie podnoszonych i nowo nakładanych podatków oraz walka rządów z nielegalnym bimbrownictwem, która często natrafiała na opór ze strony silnych militarnie klanów szkockich. Niejednokrotnie opór ten kończył się poważnymi w skutkach zamieszkami. Dopiero Ustawa Akcyzowa (Excise Act) z roku 1823, legalizująca destylację alkoholu i tym samym produkcję whisky, unormowała sytuację i dała początki powstawaniu destylarni, które znamy do dzisiaj, jak np. The Glenlivet, Glenturret czy GlenDronach. Jednocześnie zredukowano ilość nielegalnych bimbrowni – tzw. „Illicit Stills” z ponad 14 tysięcy do zaledwie sześciu w roku 1874 – Mowa oczywiście o tych znanych i rejestrowanych. Kolejne lata to rozwój technologii destylacji kolumnowej, prowadzący do powstania gatunku whisky blended oraz kolejne wzloty przemysłu, związane z ekspansją rynkową poza Europę, jak również jego upadki, wynikające z zaburzeń koniunkturalnych,

Jak Pan lubi ją pić? Oczywiście tylko w jej najczystszej formie, bez jakichkolwiek dodatków oraz w gronie przyjaciół, dzieląc się wspólnie doznaniami, jakich nam przysparza. recesji i potrzeb twardej restrukturyzacji. Wiele destylarni, które wtedy zostały uśpione czy też zlikwidowane, okazały się być zdecydowanie więcej warte „post mortem” stąd, wobec części z nich są dzisiaj realizowane plany i projekty odbudowy. Za nami pierwszy współorganizowany przez Pana Silesian Whisky Fest. Jakie wrażenia po? Bardzo pozytywnie. Rezultat na pewno przeszedł nasze oczekiwania. Osobiście niezmiernie się cieszę, że udało mi się w odpowiednim czasie przekonać kolegę Szymona do zorganizowania naszego festiwalu, w ramach którego byłem odpowiedzialny za przygotowanie degustacji festiwalowych masterclass, właśnie na terenie Fabryki Porcelany – to świetne miejsce. Jestem również przekonany, że każda kolejna impreza będzie jeszcze lepsza, a festiwal na stałe zagości w terminarzach miłośników tego szlachetnego trunku. A Pana ulubiona whisky? Nie mam jednej konkretnej. Lubię, gdy whisky kryje coś w sobie i nie chce nam tego od razu ujawnić. Gdy potrafi pokazać nieoczekiwane oblicze, jest charakterna, z pazurem. Dlatego preferuję bardziej zabutelkowania od niezależnych bottlerów aniżeli te destylarniane, chociaż oczywiście również to nie stanowi świętej reguły. Mam natomiast, wspomniałem o tym wcześniej, ulubioną destylarnię – jest nią Glengoyne. Od niej wszystko się zaczęło i to jej zawdzięczam odkrycie tego tak bogatego świata. Podobnie jak w przypadkach innych destylarni, najbardziej cenię sobie jej stare wydania – w szczególności legendarne wersje single cask z niesamowitych beczek po sherry. Z wielkim żalem myślę, że już niedługo wydania te definitywnie staną się historią.

Prowadzi Pan w Katowicach Scotland Yard, sklep specjalistyczny i klub degustacyjny. Odbywają się tam nie tylko degustacje, ale także… przesłuchania, prawda? Tak, Scotland Yard to miejsce, które stworzyłem jako pierwsze, przed marką The Finest Malts. Organizujemy w nim różnego rodzaju degustacje, jak również spotkania prywatne i biznesowe, a także szkolenia, warsztaty. Lokalizacja dodaje odpowiedniego smaku – to naprawdę idealne miejsce do wszelkich tego typu działań. Organizujemy również wspomniane „przesłuchania”. Skoro jest Scotland Yard, to muszą być przesłuchania (śmiech). To jedna z form degustacji, którą prowadzimy wspólnie z gośćmi. Siadamy wtedy razem i „słuchamy”, co wezwana na przesłuchanie destylarnia ma nam do powiedzenia. To bardzo fajne, edukacyjne i wesołe spotkania. W przyszłości mam w planach rozbudować przesłuchania o kolejny element, ale to temat nie na tę chwilę. Wspomnieć należy również o tym, że nasz whisky-bar, na co dzień dysponuje ilością ok. 60 otwartych butelek whisky single malt i rumów starzonych. Jeżeli ktoś chce skosztować dobrej whisky – zapraszamy serdecznie, mamy taką! Dziękujemy za rozmowę.

Markus Bomba rocznik 1976. Założyciel i właściciel salonu i klubu degustacyjnego Scotland Yard w Katowicach oraz marki The Finest Malts - Independent bottling. Współzałożyciel Stowarzyszenia Malt Whisky Club Poland. Z zawodu architekt, urodził się i mieszka w Katowicach.


SPRING  IMPRESSION 13 kwietnia w Galerii Libero Katowice odbył się WIELKI FINAŁ wiosennych metamorfoz SPRING IMPRESSION  z SunLoox!

O finalistów metamorfoz zadbali najlepsi! Stylizacją włosów zajęła się Klaudia Piotrowicz z salonu O! MY HAIR. Doborem i wykonaniem makijażu znana blogerka — Klaudia Tarka (Klatex). Całość dopełniły luksusowe oprawki okularów, marek premium- przygotowanych przez specjalistów z salonu SunLoox.

doklejenie sztucznych rzęs, ktore mocno uwidocznią oko i wzmocnią spojrzenie. Oprawki również mają wpływ na makijaż, jaki zastosuje. Nie będę stosować bardzo wyrazistego makijażu przy równie wyrazistych oprawkach. Oprawki i makijaż muszą stanowić spójną całość.

O swoich wrażeniach w uczestniczeniu w SPRING IMPRESSION z SunLoox opowie ambasadorka marki: Klaudia Tarka (Klatex)

3. Metamorfozy zawsze wywołują wiele emocji. SPRING IMPRESSION na pewno też! Co najbardziej ucieszyło Cię w tym wydarzeniu?

2. Malując osobę, która nosi okulary — stosujesz inny makijaż? Dostosowujesz go pod moc soczewek, do oprawek?

K: Każdego makijażystę, fryzjera czy inną osobę odpowiadająca za wizerunek najbardziej cieszy uśmiech na twarzy klienta, który się u nas upiększa. Jeśli jemu efekt się podoba, to ja jako wizażystka również jestem szczęśliwa. Metamorfozy SPRING IMPRESSION wypadły świetnie!

K: Wykonując makijaż kobiecie, która założy później okulary – muszę zwrócić uwagę na wiele aspektów- również na moc soczewek. Jeżeli dana osoba nosi „plusy” – czyli szkła, które powiększają oko — nie wykonuję mocnego makijażu. Oko samo w sobie jest powiększone i zbyt wyrazisty makijaż tylko by je przytłoczył. Przy „minusach” - tutaj często decyduje się na

Metamorfoza SPRING IMPRESSION nie odbyłaby się, gdyby nie SunLoox. Przejdźmy zatem do Łukasza Olszaka – specjalisty marki, który dobierał finalistom oprawki.

1. SunLoox słynie z innowacyjnej metody doboru oprawek do kształtu twarzy, stylu życia, osobowości – na czym ona polega?

niu. Klasyczny kształt pasuje idealnie do naturalnego stylu Moniki a gradalnie barwione soczewki nadają nutę elegancji.

Łukasz Olszak: Okulary stanowią element stylizacji, który pozwala na wyrażenie swojego charakteru. Nowatorska metoda dopasowania oprawek – wywodząca się prosto z Mediolanu, sprawia, że SunLoox jest liderem w salonach optycznych w Polsce.

Dla trzeciego finalisty Jacka wybraliśmy markę Dita. Okulary DITA to mistrzowskie połączenie stylu, jakości i wykonania. Przeznaczone są dla wymagających kobiet i mężczyzn, którzy pragną dodatku eleganckiego i wyrazistego. Wybrany model to DTS119 w kształcie pantho, który idealnie dopasowany jest do linii brwi i twarzy a czarna kolorystyka idealnie pasuje do casualowego stylu Jacka. Jacek zdradził nam, że Dity były jego marzeniem. My to marzenie spełniliśmy.

2. Podczas SPRING IMPRESSION SunLoox – finaliści otrzymali wyjątkowe, markowe oprawki. Na jakie marki zdecydowali się uczestnicy? Czym się kierowałeś w doborze okularów dla nich? Ł: Dla pierwszej finalistki Agnieszki wybraliśmy brazylijską markę Bulget – stworzoną z myślą o wygodzie i dopasowaniu. Okulary w kształcie lenonki idealnie podkreślają rockowy styl finalistki. Złoty kolor oprawy pasuje do koloru włosów i karnacji a delikatne niebieskie lustro na soczewce wprowadza wątek tajemniczości. Kolejna finalistka Monika wybrała MaxMarę, model Leisure. Max Mara jest włoską marką, której projektanci stawiają na klasykę i elegancję w prostym wyda-


RZECZ O PEWNOŚCI SIEBIE „BĄDŹ ODWAŻNY. A JEŻELI NIE JESTEŚ, UDAWAJ, ŻE JESTEŚ. NIKT NIE ZAUWAŻY RÓŻNICY”. H. Jackson Brown Jr 1 1

(JACKSON BROWN JR., 1993, STR. 27)

GRZEGORZ WIĘCŁAW, psycholog sportu | www.glowarzadzi.pl

Głowa Rządzi

38

Jedną z najważniejszych cech najlepszych sportowców jest wysokie poczucie własnej skuteczności. Można powiedzieć, że to sposób postrzegania, który stanowi o zakresie lub sile przekonania o własnej pewności siebie w ogóle, albo kontekstowo względem konkretnej umiejętności. Nie chodzi tu jednak o wartościowanie umiejętności jako takich, a raczej o ocenę tego, co można osiągnąć dzięki posiadanym umiejętnościom. Oczywiście w potocznym języku rzadko kiedy mówimy o „poczuciu własnej skuteczności”, a dużo częściej o pewności siebie. W tym krótkim artykule przyjrzę się mechanizmowi budowania pewności siebie w sporcie i nie tylko. Kiedy pytam uczestników moich warsztatów o definicję pewności siebie, okazuje się że można ją rozumieć na dwa sposoby. Potwierdza to zresztą również literatura psychologiczna, a w szczególności prace dra Russa Harrisa oraz „Słownik języka polskiego”. Pierwszy sposób postrzegania pewności siebie zakłada, że bierze się ona „od wewnątrz”. To znaczy – uważam się za pewnego siebie człowieka (poziom myśli i przekonań) lub czuję się pewny siebie (poziom odczuć i emocji). Z mojego doświadczenia wiem, że zwykle przychyla się do tego zdecydowana większość osób, z którymi pracuję. A zatem w tym przypadku pewność siebie to wiara, zaufanie i/lub przekonanie o własnych umiejętnościach i możliwościach. Istnieje jednak również drugi

sposób patrzenia na tę kwestię, trochę na przekór temu, co się powszechnie uważa. Chodzi tu przede wszystkim o odważne i śmiałe podejmowanie działań w zgodzie ze swoimi wartościami oraz celami, niezależne od wewnętrznego stanu. To znaczy – pewny siebie robię to, co mam do zrobienia, nawet jeśli w środku dręczą mnie wątpliwości, obawy itp. Oczywiście działania te najczęściej podnoszą poczucie pewności siebie i odwrotnie. To taka samonapędzająca się machina. Jednak jak wprawić ją w ruch? Według dra Harrisa budowanie prawdziwej pewności siebie warto zacząć właśnie od działań, a nie koniecznie od pracy wewnętrznej nad myślami i emocjami. Bardzo trafnie opowiadał o tym Muhammad Ali, trzykrotny mistrz świata w wadze ciężkiej, jeden z największych pięściarzy wszechczasów: „Jestem najwspanialszy. Mówiłem tak, zanim jeszcze wiedziałem, że to prawda”. Pewne siebie, odważne, śmiałe działania poprzedzają poczucie pewności siebie. Jednakże za odważnymi i skutecznymi działaniami muszą stać określone umiejętności, które osiągamy poprzez naukę i trening. Proces nabywania pewności siebie poprzez działanie w przejrzysty i prosty sposób porządkuje „Cykl Pewności Siebie” (ang. „Confidence Cycle”) opracowany przez dra Harrisa. Pokazuje on, w jaki sposób można zostać dobrym (i pewnym siebie) w czymkolwiek tylko się zechce.


1. Doskonal swoje umiejętności. 2. Stosuj je w praktyce. 3. Zrób ewaluację swoich wyników. 4. Wprowadzaj stosowne korekty, zgodnie z potrzebą.

(Opracowanie własne na podstawie: Harris, 2011, str. 31)

Krok 1: Doskonal swoje umiejętności Pierwszym i najważniejszym krokiem Cyklu jest trening potrzebnych umiejętności. Żadna niespodzianka. Trzeba się uczyć i rozwijać w wybranej przez siebie dyscyplinie. W sporcie takim poligonem nauki są oczywiście poszczególne jednostki treningowe. To tam można się doskonalić, czyli pielęgnować mocne strony i pracować nad mankamentami. O istocie treningu w budowaniu pewności siebie świetnie opowiada Jerzy Dudek, były bramkarz reprezentacji Polski oraz takich klubów jak Real Madryt czy Liverpool FC: „[…] Gdy analizowaliśmy swoją grę, myślałem: ‘Kurczę, do lewego obrońcy podchodzę, żeby mi zagrał piłkę po ziemi, a do prawego nie podchodzę.’ Dlaczego? Bo moja lewa noga jest silniejsza i mogę nią łatwo wykopać piłkę, a z prawą mam problem. Za każdym razem, jeśli ktoś zagrywał mi piłkę z prawej strony, czułem się niekomfortowo. Nie miałem takiej pewności siebie, jaką powinienem mieć. […] Treningiem można poprawić słabsze strony tak, żeby komfort w trakcie gry był większy. […] W ten sposób zacząłem trenować prawą nogę [i] po jakimś czasie zauważyłem, że już nie boję się nią grać. Bo miałem to przetrenowane, przestałem wątpić w siebie i nabrałem pewności”2.

Krok 2: Stosuj je w praktyce Drugim krokiem w Cyklu jest stosowanie trenowanych umiejętności w praktyce; w sporcie np. podczas zawodów. Większość zawodników, nawet amatorów, trenuje po to, aby się sprawdzić. Może to być walka z przeciwnikiem, czasem, albo samym sobą. Każde kolejne doświadczenie wzmaga ogólne poczucie pewności siebie oraz pozwala na dalszy rozwój umie-

2

(Dudek i Habrat, 2012, str. 79)

jętności. Prawdziwa pewność siebie jest wynikiem dobrego treningu i wdrażania wyuczonych umiejętności w kontekstach docelowych. Maria Szarapowa, znana rosyjska tenisistka, w jednym z wywiadów przyznała: „Im więcej meczów rozgrywam, tym jestem pewniejsza siebie”. Proste? Proste.

Krok 3: Zrób ewaluację swoich wyników Trzecim krokiem Cyklu jest analiza tego, co się wydarzyło. Co poszło tak, jak chcieliśmy? Co następnym razem powinniśmy zrobić lepiej/inaczej? Tutaj liczy się własna refleksja oraz odpowiedni feedback z zewnątrz.

Krok 4: Wprowadź stosowne korekty, zgodnie z potrzebą Ostatnim krokiem jest wprowadzenie odpowiednich korekt w treningu (krok 1) na podstawie ewaluacji (krok 3), aby na zawodach (krok 2) działać coraz pewniej. Po prostu robimy dalej to, co się sprawdza, a modyfikujemy to, co nie przynosi zamierzonych rezultatów. A potem Cykl zatacza koło i oczywiście wracamy do kroku 1, czyli do treningu! Bo Cykl jest zamknięty, więc może, a nawet powinien kręcić się w nieskończoność! Z mojego doświadczenia pracy z zawodnikami wynika, że Cykl Pewności Siebie dra Harrisa to najlepszy znany mi schemat budowania tej cechy w sporcie i nie tylko. Teraz kiedy już wiemy, skąd wziąć pewność siebie, zabierzmy się do działania i zanurzmy w Cykl! Bo każda, nawet najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku. Od decyzji o podjęciu działania!


JAK BYĆ DZIARSKIM? DZIARSKIM, CZYLI PEWNYM SIEBIE ŁATWIEJ BYĆ, KIEDY SIĘ LUBI SWÓJ WYGLĄD. ALE JAK TO OSIĄGNĄĆ? DA SIĘ, GDY DOBRZE SIĘ CZUJEMY. A ŁATWO POPRAWIĆ SOBIE SAMOPOCZUCIE, KIEDY CZŁOWIEK TROCHĘ SIĘ RUSZA, CZYLI GDY JEST... DZIARSKI! TYLKO NIE MYŚLCIE, ŻE NAKŁANIAM WAS DO BYCIA SUPERFIT. PRZECIEŻ DOBRZE MOŻNA SIĘ CZUĆ I Z BRZUSZKIEM. ALE ZDROWYM.

JOANNA ZAGUŁA

42

Moim zdaniem dobrze mówię po angielsku. Nie cierpię jednak się uczyć. Godziny smutnych wieczorów, spędzone przy świetlne biurkowej lampki na wkuwaniu słówek i czasowników nieregularnych pamiętam jako torturę. O dziwo wspominam w ten sposób naukę włoskiego i niemieckiego, których uczyłam się w podstawówce, gimnazjum i liceum (łyknęłam też odrobinę łaciny). Ale nie angielski, który idzie mi dużo lepiej, bowiem od kiedy miałam dziesięć lat, rodzice wysyłali mnie regularnie do Anglii. Pierwszy raz to był naprawdę skok na głęboką wodę. Pojechałam do szkoły językowej w Brighton. Jak większość polskich dziesięciolatków nie mówiłam płynnie po angielsku, ani nie potrafiłam sama o siebie zadbać. A tam musiałam znaleźć się w Brighton i na dworcu w Londynie. Samodzielnie jeździłam autobusem do szkoły, musiałam dogadać się po angielsku z obcą rodziną, u której mieszkałam i sama kupowałam sobie drugie śniadanie. Dzięki temu sporo schudłam (nie jest to smutna historia, przedtem byłam pulpetowatym dzieckiem), ale też nauczyłam się, że przełamywanie swoich barier jest spoko. A potem już wchodzi to w krew i ułatwia wiele rzeczy. Później jeździłam do mojej kuzynki, chodziłam z nią do regularnej szkoły w Anglii i dawałam sobie radę w rozmowach z brytyjskimi nastolatkami. Po czymś takim szkolny angielski to był żart. Dlacze-

go to wszystko wspominam? Bo dzisiaj chcę napisać o chudnięciu i byciu silnym w przełamywaniu barier. Niby jestem taka mocna z angielskiego, ale jak przeczytałam, że temat numeru brzmi „BE perky” musiałam sprawdzić, co to znaczy. Okazało się, że to nie tylko „zuchwały” i „pewny siebie”, ale też „dziarski”. To dość staroświeckie słowo próbowałam rozszyfrować (bo po co sięgać do słownika...) wraz z moim chłopakiem przez pół weekendu. Doszliśmy w końcu do wniosku, że dziarski jest na przykład oddział harcerzy. Dziarskość to szybkość i sprawność. Przez chwilę chciałam więc przygotować dla Was z tej okazji przegląd tak ostatnio popularnych zdrowych dań instant. Ale jakoś nie do końca w nie wierzę i nie chciałam narażać niczyjego żołądka na takie próby. Jednak, idąc tym tropem, skierowałam się ku moim ostatnim przemyśleniom dietetycznym, związanym – jak zwykle – z dietami. A dokładnie z tym, że powinnam być na diecie, a jakoś mi to nie wychodzi. Przez lata wypróbowałam już wiele kuracji, ale zawsze ostatecznie okazuje się, że aby schudnąć, trzeba mniej jeść. Szok, co nie!? Można też zacząć się ruszać i spalać trochę tych kalorii, które zjedliśmy. I to właśnie o ruchu przypomniałam sobie, rozważając hasło „dziarskość”. Kiedy tak siedzę w mieszkaniu po ciężkim dniu w pracy, to bardzo łatwo jest mi pomyśleć: „Nie!


Co jak co, ale dzisiaj zasługuję na wytchnienie. Obejrzę sobie jakiś film w internecie, zjem popcorn, poleżę. Nie będę się dzisiaj męczyć, nie chce mi się.” A jeszcze gorzej jest po dobrym dniu, bo przecież zasługuję na nagrodę. Wynika z tego taki mój zwyczaj, że codziennie smacznie jem i odpoczywam. Jak się można domyślić, nie wpływa to pozytywnie na moje zdrowie. Dlatego takie wrażanie zrobiła na mnie wizyta w warszawskim lokalu Legal Cakes. To miejsce, gdzie serwuje się wszelkiego rodzaju pyszności, uznane powszechnie za dietetyczne grzechy: pankejki, burgery, frytki, pizze, ciasta. Jest jednak jeden haczyk, a właściwie dwa. Po pierwsze: rzeczy te, owszem, nazywają się tak, jak tłuściutkie przysmaki, ale ich skład różni się mocno od oryginalnego. To zdrowo odchudzone i zmniejszone wersje. A po drugie: przy każdej pozycji w menu wypisano jej wartość kaloryczną. W takiej sytuacji zawstydzona zamówiłam najmniej kaloryczną rzecz z całej karty. Od tej pory staram się tak myśleć o moim codziennym jedzeniu. Chcesz zjeść pizzę? Spoko, ale pamiętaj, że w klasycznym wydaniu to lekką ręką 800 kalorii. Masz ochotę na kawałek szarlotki? OK, ale to będzie cię kosztowało minimum 300 kalorii. Nie jestem jednak na tyle silna, żeby przypominać sobie o tym za każdym razem, kiedy widzę coś pysznego. Dlatego nie tylko dla Was, ale i dla siebie przygotowałam małą ściągę:

Kawałek tortu to (w zależności od rodzaju kremu) od 400 do 600 kalorii. Żeby go spalić, kobieta w rozmiarze M (chyba ja) powinna wybrać się na godzinną wycieczkę rowerową. A to tylko jeden kawałek... Duża porcja sałatki greckiej z pomidorem, ogórkiem, oliwkami, fetą i oliwą to około 300 kalorii. Spalicie ją, biegając przez pół godziny średnim tempem. Jeden naleśnik z dżemem to ponad 200 kalorii, które można spalić ponadpółgodzinnym pływaniem. Miseczka guacamole i garść nachosów przekracza 300 kalorii. Załatwi to 40 minut gry w squasha. Powyższe przykłady wybrałam specjalnie tak, by były przekąskami ludzi, którzy lubią jeść, a nie chipsami czy ciasteczkami z paczki. Chodzi mi o to, żebyśmy sobie nie odbierali przyjemności gotowania i jedzenia. Jeśli jednak źle się czujemy, to rezygnując z dietetycznego reżimu, zacznijmy trochę się ruszać. Jeżeli będziemy to robić z dobrą motywacją, czyli żeby następnego dnia smacznie zjeść, a nie dlatego, że nienawidzimy swoich ud, to będzie w miarę przyjemnie. Nie wkuwanie słówek, ale rozmowa z fajnymi rówieśnikami ze szkoły. I nie musi to być nawet codziennie. Nie chodzi przecież o to, żeby sobie wyrobić sześciopak albo zmieścić się w sukienkę młodszej siostry. Ważne, żeby nie mieć zadyszki, jak się podbiegnie do autobusu, żeby bez wstydu chodzić po górach ze znajomymi i żeby być dziarskim!


Coraz bardziej zaczynam się skłaniać ku myśli, że jednak jesteś Supermanem… Do Supermana jeszcze mi daleko. Fakt, pewnie pracuję więcej niż wielu ludzi, ale to może równie dobrze oznaczać, że nie potrafię sobie organizować czasu (śmiech). Tak naprawdę każdy w swoim życiu jest wyjątkowy i robi coś ważnego, nawet ci, którzy zarabiają najmniej i mają mało intratne posady. Wszyscy razem tworzymy jedną spiralę, która by się nie kręciła sama z siebie. A więc ja też po prostu odwalam swoją robotę.

Natalia Aurora Ignacek

DZIARSKI MACIEK Maciek jest dziarski. Tę cechę najlepiej uwidaczniają jego dziary, które stanowią zarazem prywatne jak i zawodowe CV. Są liczne i kolorowe. Bo czego on w życiu nie robił?! Mało mu brakuje do supermana. Kim jest dziarski Maciek? Pierwszym polskim szefem Akademii Czekolady. A to brzmi prawie jak superbohater. Nie trzeba długiego namysłu, by po zawitaniu w progi Akademii Czekolady rozpoznać jej szefa. To ten najbardziej dziarski i wydziarany – Maciej Majzon-Wójtowicz. Spod zakasanych rękawów oraz kołnierza koszuli widać liczne tatuaże. Na próżno szukać wśród nich czekolady. Za to nieraz pojawia się motyw Supermana. Czyżby i nasz rozmówca miał w sobie coś z niego? Z całą pewnością mnóstwo pozytywnej energii, którą zaraża cały personel.

A więc bycie cukiernikiem to trochę jak bycie supermanem! To dlatego wybrałeś ten zawód? Spełniasz swoje marzenia z dzieciństwa? Prawdę powiedziawszy w dzieciństwie w ogóle nie chciałem być cukiernikiem, choć zawsze lubiłem pomagać w kuchni. Mamie i babci. Wtedy wolałem jednak zostać kucharzem. Ale i to szybko się zmieniło. Zacząłem marzyć o byciu wojskowym. Potem znów strażakiem. A nawet w pewnym okresie życia – fizjoterapeutą. Dziadek z kolei zawsze mówił, żebym został…papieżem, bo to dobra robota (śmiech). A zostałem tylko cukiernikiem.

Albo aż! Choć wymieniłeś z pozoru bardzo różne profesje, widzę w tym wszystkim, że zawsze szukałeś takich zawodów, w których jest ukryta misja pomagania ludziom. Tylko zastanawiam się, jak widzisz to zadanie, będąc szefem Akademii Czekolady… Czekolada robi bardzo dużo dobrego dla ludzi. Wywołuje uśmiech, poprawia nastrój, może być prezentem, pocieszeniem, wyznaniem. Nieraz wręcz ratuje człowieka. Teraz już rozumiem. I chyba wiem, skąd na Twoim ciele tyle Supermana! Zawsze lubiłem bajki, filmy i komiksy z udziałem superbohaterów. A że Superman był dla mnie tym najsilniejszym, toteż jest na moich ramionach i na szyi. I przypomina mi o tym, że zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Że jeszcze mi daleko do bycia superbohaterem. Nie potrzebujesz odpoczynku? Czy nie masz na to czasu? Nie lubię bezczynnie zajmować kanapy. Jak niemal każdy w gastronomii jestem pracoholikiem, ale lubię tę adrenalinę i bycie na pełnych obrotach. Wtedy czuję, że żyję. Poza tym wyznaję w życiu pewne zasady. Innymi słowy, jak coś trzeba zrobić, to musi być zrobione, bo utożsamiam się z tym, co wychodzi spod mojej ręki. I nie ma odpuszczania sobie. Podpisuję się pod moją pracą własnym nazwiskiem. Dlatego bywa, że śpię 3-4 godziny.

Ojcostwo to zadanie, które wymaga od Ciebie największego zaangażowania? Zrozumiałem to dopiero po urodzeniu się mojej córki. Wtedy poczułem, że jak coś jest prawdziwie twoje, to też wymaga ogromnej odpowiedzialności, troski, opieki. I to wyzwanie prawdopodobnie nigdy się nie skończy… Da się połączyć bycie Supertatą z byciem Supercukiernikiem? To jest właśnie to kolejne wyzwanie. Moja rodzina mieszka w Trójmieście, a Akademia Czekolady jest w Łodzi. Co tydzień przemierzam więc prawie 400 km, by być Zdjęcia Maciej Gucia

Natalia Aurora Ignacek: Bycie szefem Akademii Czekolady wymaga zdolności superbohatera? Maciej Majzon-Wójtowicz: Można powiedzieć, że dla mnie po części tak jest. Przyjęcie półtora rok temu tej posady było skokiem na głęboką wodę. Nasza polska Akademia to ogromna firma, będąca częścią jeszcze większej międzynarodowej korporacji. Oznacza to, że prócz mojej własnej pracy mam pod sobą zespół ludzi, a także stosy papierków do wypełnienia… Odwiedzam różne inne Akademie na całym świecie, prowadzę szkolenia, robię zamówienia surowców…

Czy wciąż czekasz na to największe wyzwanie? Właściwie to myślę, że już się go podjąłem. I było na tyle ważne, że również uhonorowałem je tatuażem. To Superman ze smoczkiem i sygnaturą ST, czyli Supertata.


z bliskimi. Bywa jednak, że nie ma mnie z nimi i 2-3 tygodnie… To rodzi ogromną tęsknotę i jest trudne do przetrwania. Zdaje się jednak, że ktoś tak wydziarany jest oswojony z długotrwałym bólem... Ćwiczysz hart ducha, robiąc kolejne tatuaże? Być może, ale nic mi o tym nie wiadomo (śmiech). Faktycznie niektóre sesje trwały po 5-6 godzin i wychodziłem w stanie tak kiepskim, jakby mnie łapała grypa. Więc po co to sobie robić? Pewnie każdy człowiek ma swoje powody – dla lansu, bo to modne… Mnie się tatuaże po prostu podobają. A że towarzyszy tej sztuce ból? Cóż, tak jest w życiu w ogóle. A to, co bywa trudne i wymaga od nas wysiłku, cenimy potem jeszcze bardziej. Ile masz tatuaży? Trzy (śmiech) – obie ręce i noga.. A właściwie dziewięć. Ostatni wykonany na stopie i zdecydowanie najbardziej bolesny. Czy prócz Supermana, który jest niejako Twoim wzorem, znajdziemy jeszcze inne tatuaże o szczególnym znaczeniu? Rzadko się nad tym zastanawiam, ale zdaje się, że jakoś można w tym wszystkim odszukać sens. Jak chociażby to, że mimochodem wyszło tak, iż moja prawa ręka jest kolorowa, a lewa czarno-biała. I znów dokładnie tak jak w życiu. A ta uśmiechnięta trupia czaszka na Twojej szyi co mówi o Tobie? Obok czaszki są też karty, kostka i cyfra 13. Bo bardzo ufam w życiu szczęściu, które wielokrotnie mi sprzyja. A uśmiechnięta czaszka? To trochę jak ten pajac na moim ramieniu – odzwierciedla moją psikuśną naturę. Ale prawda jest taka, że w życiu nie warto się o wszystko spinać i wszystkim stresować. Bez względu na nasze starania raz nam coś nie wyjdzie, tylko po to, by następnym razem się udać. Trzeba być dziarskim.

O tym akurat nie musisz mnie przekonywać, bo widzę to po kolejnych tatuażach, które – zdaje się – przedstawiają Twoje zawodowe CV, zanim zostałeś szefem Akademii Czekolady… Moją prawą rękę pokrywają postacie barmana, dekarza, cukiernika właśnie dlatego, że to ważne części mojego życia. Trochę było tych profesji, nie wspominając o tym, w ilu lokalach gastronomicznych pracowałem. W każdym kolejnym zajęciu nabywałem nowe doświadczenie i podnosiłem sobie poprzeczkę. A, to z pewnością dlatego postanowiłeś zamieszkać sam, bez żony? W końcu sprzątanie i prasowanie to dla większości facetów szczyt możliwości (śmiech). I tu cię zaskoczę. Jedną z pierwszych rzeczy, które zakupiłem po przeprowadzce do Łodzi, było bardzo dobre żelazko, bo lubię prasowanie. Nie mam też większego problemu ze zmywaniem, sprzątaniem i gotowaniem, choć to akurat robię najrzadziej… Tak zostaliśmy w domu wychowani, że wszyscy zajmują się wszystkim. I wyszło mi to na dobre. Podsumujmy: jesteś szefem Akademii, podróżujesz po całym świecie, co tydzień przemierzasz setki kilometrów, by zobaczyć się z żoną i córką, prasujesz i sprzątasz, niewiele śpisz a do tego tryskasz energią i humorem! Skąd czerpiesz na to wszystko energię? Dla mnie to nie jest kwestia pozyskiwania skądś energii. To raczej wielki apetyt na życie. Staram się ciągle pamiętać o tym, że życie jest jedno. Nikt go nie zmieni i nikt nie zwróci. Więc po prostu dobrze jest z niego korzystać. Czujesz się spełniony? Czy może jeszcze przydałoby się podium jakiegoś cukierniczego konkursu? Zdecydowanie nie brakuje mi laurów. Nie jestem człowiekiem konkursowym. Nie lubię lansu, ani nie mam potrzeby podbijania swojego ego. Ale do poczucia bycia spełnionym jeszcze trochę mi brakuje. Przede wszystkim czasu. Chciałbym mieć go więcej dla rodziny, by podróżować, poznawać nowe kultury, próbować ciekawych smaków. I postawić dom.

CO TO BYŁ ZA ŚLUB! WESELE… PRZYJĘCIE, NA KTÓRYM ŚWIĘTUJEMY MIŁOŚĆ DWOJGA LUDZI I NA KTÓRYM… TRZEBA POGODZIĆ INTERESY BARDZO WIELU OSÓB. JUŻ KOMPROMIS MIĘDZY NARZECZONYMI BYWA TRUDNY DO OSIĄGNIĘCIA, A PRZECIEŻ SĄ JESZCZE DWIE TEŚCIOWE, DWÓCH TEŚCIÓW I CAŁA RZESZA BLIŻSZEJ I DALSZEJ RODZINY. KAŻDY Z NICH MA SWOJĄ WIZJĘ, CO TRZEBA, A CZEGO NIE MOŻNA ROBIĆ. JOANNA KOMSTA / RESTAURACJA UMAMI, RESTAURACJA PLADO ANIA BAŃBUŁA I KATARZYNA CZERNY NOWAK / CZYNI CUDA I ŚLUB W PLENERZE

I tego Ci życzę! Dzięki za rozmowę. CZYTAJ DALEJ

49


fot. Restaurcja Umami, Agnieszka Mika - Czarnecka Ślubnolubne

Co jest zawsze aktualnym standardem, a co nowoczesnym wymysłem i chwilową modą? Kiedy iść za głosem serca i własnym gustem, a kiedy „nagiąć się” w stronę gości? Może w podjęciu decyzji pomoże Wam nasza subiektywna lista spraw, przy których absolutnie warto się upierać!

Lista gości Tak, wiemy – to bardzo kontrowersyjna sprawa i właśnie ona bywa pierwszą kością niezgody, gdy rozpoczyna się planowanie wesela. Każdy w rodzinie będzie miał coś do dodania na ten temat. Ale prawda jest taka, że nigdy nie dogodzi się wszystkim i zawsze ktoś się na Was obrazi. Z naszego doświadczenia wynika, że najlepsze wesela to takie, gdzie bawi się grono ludzi autentycznie i z wzajemnością kochających i lubiących parę młodą. Zazwyczaj są to przyjęcia do 100 osób, z najbliższą rodziną, z jaką jesteśmy w bieżącym kontakcie i uczestniczymy wzajemnie w swoim życiu. Do tego grono przyjaciół i znajomych – tych, z którymi na co dzień grillujemy, chodzimy na piwo i zwierzamy się im z codziennych kłopotów. Ci, z którymi relacja bywa choć trochę toksyczna, powinni zniknąć z listy gości. Wujek rzucający nieeleganckie żarty, koleżanka, wbijająca szpilkę swoim komentarzem, zazdrosna kuzynka – takie osoby nie

są Wam potrzebne w trakcie Waszego wielkiego dnia i im mniej ich zaprosicie, tym lepsza atmosfera będzie panowała na Waszym weselu.

Kwiaty i dekoracje Mamy w Polsce i na Śląsku naprawdę szalenie utalentowanych florystów i dekoratorów. Potrafią stworzyć absolutnie przepiękne kompozycje z kwiatów, a ich magazyny wypchane są ślicznymi wazonami, świecznikami i wszelkiego rodzaju dodatkami. Warto, warto i jeszcze raz warto poświęcić czas na przewertowanie ich profili instagramowych oraz ofert i zdecydować się na nowatorskie pomysły w weselnych dekoracjach. „Nowatorski” wcale nie znaczy „dziwaczny” – wręcz przeciwnie, bo zapierające dech prace naszych lokalnych florystów zachwycają elegancją, romantycznością, subtelnością i ulotnym, klasycznym pięknem.

Ślub Ślub kościelny to wspaniała i podniosła uroczystość oraz wielkie duchowe przeżycie dla par młodych. Ale nie dla wszystkich. Jeśli należycie do grona osób, które nie są do końca przekonane do takiej formy zawarcia małżeństwa, a zastanawiacie się nad nią głównie dlatego, że rodzina nalega albo „tak się robi”, to poświęćcie chwilę na rozważenie alternatyw.

Najczęściej spotykaną jest ślub cywilny w plenerze. Coraz więcej urzędników chętnie wyraża zgodę na takie rozwiązanie, a coraz więcej lokali zaczyna proponować tę możliwość w swoich ogrodach i na tarasach. Pojawiają się także firmy, które oferują kompleksową pomoc w organizacji uroczystości – od dekoracji, przez całe potrzebne wyposażenie (krzesła, nagłośnienie), po oprawę muzyczną. Minusem takich ślubów jest czas ich trwania – są one bardzo krótkie. Dlatego może zechcecie rozważyć opcję ślubu symbolicznego (czasami zwanego także humanistycznym). Prowadzi go świecki mistrz ceremonii, a przebieg i treść można w całości dostosować do Waszych oczekiwań, na przykład skorzystać z gotowych scenariuszy lub poprosić o napisanie całości od podstaw dla Was. Prowadzący taki ślub chętnie opowie o tym, jak się poznaliście, co w sobie nawzajem kochacie i jakie szalone przygody macie na swoim koncie. Możecie śmiało napisać własne, wzruszające przysięgi, a nawet włączyć do udziału kogoś z rodziny, kto powie krótkie przemówienie, wiersz lub zaśpiewa czy zagra. Taki ślub nie ma na razie w Polsce mocy prawnej, więc kilka dni wcześniej albo później musicie udać się ze świadkami do USC, aby formalnie stać się małżeństwem. Z ręką na sercu zapewniamy jednak, że takie śluby są najpiękniejsze i najbardziej wzruszające ze wszystkich. Jeśli zaintrygował Was pomysł ślubu symbolicznego, ale nie chcecie iść do USC w inny dzień, zapytajcie urzędnika, czy wyrazi zgodę na ślub cywilny łączony z humanistycznym. Taką uroczystość prowadzą dwie osoby – zarówno urzędnik z USC, jak i mistrz ceremonii.

Menu To chyba kolejna kontrowersyjna sprawa, bo przecież śląskie wesele bez rolady i klusek to nie wesele. W dodatku stół musi uginać się od mięsiwa i wyrobów skrobiowych, aby każdy gość mógł spróbować wszystkich gatunków mięsa i dwóch rodzajów klusek. A gdyby tak zaserwować na talerzu pięknie podaną roladę, przygotowaną z najlepszego gatunku mięsa, z kluseczkami i warzywnymi dodatkami, które idealnie zbalansują smak dania? Wilk będzie syty, a owca cała! Jeżeli lubicie kulinarne nowości, to warto posunąć się w eksperymentach dalej. Są już restauracje, które proponują parom młodym naprawdę wysmakowane i oryginalne menu weselne. Oczywiście taki poczęstunek wiąże się z ryzykiem, że drastycznie rozminiecie się z gustami Waszych rodzinnych tradycjonalistów, ale… jeśli wdrożycie w życie pierwszy punkt z naszego artykułu, a w wydrukowanym dla gości menu napiszecie, że osobiście wybraliście dla nich każde danie i zapraszacie ich w podróż po Waszym kulinarnym świecie, to rozpoczną poczęstunek raczej z zaciekawieniem niż z przysłowiowym „fochem”. Życzymy Wam powodzenia w organizacji tego najważniejszego wydarzenia w Waszym życiu. Niech ów dzień będzie pięknym wspomnieniem dla Was i Waszych gości.


JEAN PAUL

GAULTIER

DOROTA MAGDZIARZ

Nieprzypadkowo w podtytule używam fragmentu tytułu filmu dokumentalnego „Jean Paul Gaultier. Szyk i krzyk”, który zainspirował mnie do spojrzenia na projektanta zupełnie z innej perspektywy. Uwielbiam modę, od wielu lat pracuję jako stylistka i kostiumograf, piszę o niej, ale wciąż mam wrażenie, że jestem gdzieś odrobinę z boku. Jean Paul Gaultier to projektant z ogromnym dystansem, dlatego jego osoba stała mi się tak bliska; to ten dystans i podejście urzekły mnie całkowicie. Miłość do projektowania to jego naturalne uczucie, praktycznie od zawsze wiedział, że dla niego to sposób na życie. Mimo to nie wybrał się na uczelnię artystyczną, nie szkolił rysunku na historii sztuki. Jean Paul to absolutny samouk, który, jak twierdzi, całą swoją wiedzę na temat mody i stylu posiada z przeglądania zdjęć oraz magazynów. Początki jego kariery to praktyka i jeszcze raz praktyka. Tak długo uczył się samodzielnie szkiców, aż został zauważony przez Pierra Cardina. W latach 70. 52

marzenie młodego projektanta o pracy w modzie spełniło się. Urodzony w 1952 roku, a więc zaledwie nastoletni chłopak, Francuz mieszkający w stolicy światowej mody, kompletnie bez doświadczenia, zostaje asystentem jednego z najbardziej znanych projektantów w jednym w największych domów mody. Od początku jednak, mimo iż propozycje pracy zaczęły się pojawiać jedna po drugiej, Jean Paul zaznaczał, że najważniejsze dla niego jest stworzyć własną markę. Tak oto już 1976 roku ma miejsce premiera jego pierwszej kolekcji. Na wybiegu królują punkowo-rockowe skórzane kurtki, połączone z tiulowymi spódnicami i ciężkimi buciorami. Ograniczony budżet, własnoręczne gromadzenie materiałów na pokaz nie przeszkadzają młodemu projektantowi w działaniach. Dzięki swojej odwadze i determinacji powoli zaczyna być zauważany. Prawdziwa rewolucja przychodzi w latach 80. Wtedy też ma miejsce pierwszy pokaz ze słynnymi marynarskimi paskami Gaultiera, które zresztą towarzyszą mu do dziś i stanowią chy-


ba najbardziej charakterystyczny znak marki. Kolekcje ponad podziałami, mieszanie ubrań „dla ludzi” z tak zwaną modą z wybiegów – wszystko u Gaultiera. Na początku nikt nie może w to uwierzyć, ale powoli staje się to znakiem rozpoznawczym. „To, co krytycy uważają za eleganckie, nie zawsze takie jest” – to zdanie doskonale oddaje ducha pracy projektanta. On się nie zgadza, i działa po swojemu. Nazywany „enfant terrible” francuskiego świata mody, w zasadzie jest jednym z jej najbardziej innowacyjnych twórców. Odsłania to, co zakryte, wyciągając na wierzch bieliznę. Słynny gorset z trasy Madonny – chyba każdy kojarzy rewolucyjne dzieło Gaultiera. W jego pokazach w latach 90. wystąpili ludzie młodzi, starsi, modele, modelki, otyli i tak zwani „odmieńcy”. To kolejny szok dla świata mody – na wybiegu zamiast pozować, wszyscy przechodząc radośnie wymieniali się ubraniami, śmiali i dobrze się bawili. Okazało się, że moda może być blisko każdego, niezależnie od wieku, upodobań, statusu, czy rozmiaru. Na tym jednak Gaultier nie poprzestaje. 2005 rok – we Francji trwa polityczna dyskusja na temat małżeństw osób tej samej płci, Gaultier od lat jest zdeklarowanym homoseksualistą, a teraz organizuje pokaz mody – ślub. Występują oczywiście, jakże by inaczej, zaaranżowane małżeństwa tej samej płci. Jean Paul Gaultier to nie tylko marka z wybiegów, projektant nieraz pokazał swój talent tworząc

kostiumy do filmów – m.in. do „Kiki” Almodovara czy „Piątego elementu”. Na swoim koncie ma też współpracę z takimi gigantami jak Supreme, Coca Cola oraz kostiumy dla teatrów i rewii. Jaka jest tajemnica jego fenomenu? Osób o ogromnym talencie, lubiących szokować publiczność, nie brakuje również wśród projektantów. Najwięcej dowiadujemy się o nim z dokumentu, który mnie zainspirował nie tylko do napisania artykułu o francuskim projektancie. Moda to zabawa – oto głównie przesłanie Gaultiera. Po co tak na poważnie? Czy nie chodzi po prostu o to, aby mieć dystans i móc czerpać radość z tworzenia? Z życia? Z tego co nas otacza, a w tym z mody?

Wspaniałe show, przy okazji którego powstał „Szyk i krzyk” – „Fashion Freak Show”, to historia o życiu i twórczości Jean Paul Galutiera. Barwna opowieść o barwnym ptaku, który mimo utraty ukochanej osoby, a także panującego w świecie mody ogromnego napięcia i nadęcia (przepraszam za kolokwializm, ale aż się prosi), potrafi się bawić. Czerpać radość z tego co piękne, co tworzy świat lepszym, ponad podziałami, bez płci, bez ról męskich i damskich, z przejaskrawionymi kolorami, w szpiczastych gorsetach, szpilkach do nieba i bawełnianych, wygodnych T-shirtach w paski. Zazdroszczę Gaultierowi podejścia i życzę każdemu projektantowi, aby odrobił swoją lekcję i zobaczył film. Zresztą polecam go wszystkim, którzy uwielbiają zdolnych, ale też wrażliwych i pozytywnych ludzi.


JAK W BANKU

A GDYBY W SIEDZIBIE BANKU ZAPROJEKTOWAĆ LAS, U PODNÓŻA DRZEW USTAWIĆ KOLOROWE MEBLE I NA DODATEK SERWOWAĆ TAM KAWĘ? ANNA SZUBA

56


Na taki pomysł wpadli architekci śląskiej pracowni Medusa Group. Niedługo później w holu liczącym 100 m długości i 17 m wysokości pojawiła się drewniana platforma o powierzchni domku jednorodzinnego. Z tak przygotowanego „gruntu” wyrastają drzewa – dębowe słupy będące konstrukcją nośną dla całego gąszczu desek, składających się na korony drzew.

Ale przecież w projekcie nie chodziło tylko o wprowadzenie naturalnego akcentu do wnętrza katowickiego biurowca. Jest to raczej pewien etap na drodze do celu. Głównym założeniem było zagospodarowanie strefy wejściowej w taki sposób, by powstało miejsce przytulne, gdzie aż chce się zatrzymać. A ową strefę wejściową, najprościej mówiąc, można opisać jako przestronną i nieograniczoną, bo jak inaczej scharakteryzować ogromny pasaż, którym codziennie spieszą setki osób?

W centrum platformy zlokalizowano bar, dzięki czemu można obserwować pracę baristów. Dzieli on kawiarnię na dwie części: po lewej stronie rozsiądziemy się w kolorowych fotelach popijając drip z kenijskich ziaren kawy. Róże, fiolety i zielenie tapicerek meblowych kontrastują z wszechobecnym dębem. Prawa część platformy przeznaczona jest dla tych, którzy szukają wygodnego zakątka do pracy. Została ona wyposażona w liczne stoły i łatwo dostępne gniazda elektryczne.

Anna Szuba architektka, projektantkawnętrz. Od 5 lat związana z pracownią Medusa Group. Współautorka projektów wnętrza Hali Koszyki, placu miejskiego przy ul. Grzybowskiej w Warszawie, adaptacji byłej stołówki wojskowej w Radzionkowie na obiekt biurowy (European Property Awards 2017 – Najlepsza architektura biurowa w Europie i w Polsce), aranżacji strefy wejściowej w parterze budynku banku przy ul. Sokolskiej w Katowicach.

Fot. Marcin Lech

Tekst: Anna Szuba – architektka, projektantka wnętrz, współautorka projektu Zdjęcia: Tomasz Zakrzewski Zespół projektowy: architekci – Przemo Łukasik, Łukasz Zagała; współpraca autorska – Dorota Pala, Anna Szuba, Marta Kwolek Unikalność doznań w tym miejscu gwarantuje sama natura. Instalację usytuowano przy przeszkolonej południowej elewacji budynku, dzięki czemu promienie słoneczne wdzierają się do środka nawet zimą i dostarczają kolejnego argumentu, by na chwilę się tam zatrzymać.

By wyizolować to miejsce od ruchu, zdecydowano się wynieść całość ponad poziom posadzki. Elementy drewnianej instalacji zaczynają się przeplatać tuż ponad głowami odwiedzających. Dzięki temu powstaje przestrzeń kameralna i wyciszona. Dębowe drewno, z którego zbudowana jest konstrukcja, zostało jedynie zaimpregnowane bezbarwnym lakierem i wyszczotkowane, tak by zachować i wyeksponować jego naturalny charakter oraz koloryt. Oświetlenie wkomponowane w rozległą „koronę” zwiększa plastyczność i wielowymiarowość założenia.


NAGO, ALE UBRANIE

JAK SIĘ UBRAĆ, A NIE PRZEBRAĆ? Z POLSKĄ MARKĄ NAGO. TAKA PRZEWROTNOŚĆ. ANGELIKA GROMOTKA

60


– topy i sukienka o fasonie bokserki, uszyte z organicznej, certyfikowanej bawełny. Marka zaprezentowała również nowe, wiosenne body przypominające T-shirt i dopasowany model z głębokim dekoltem na plecach. Do minimalistycznej palety barw NAGO, opartej głównie na czerni i bieli, dołączył ceglany (georgia brick) oraz nowy odcień brudnego różu (brandy rose). Co ważne, wszystkie ubrania NAGO są wykonane z ekologicznych, sprawdzonych materiałów. Organiczna bawełna z certyfikatami GOTS i OEKO TEX 100 to gwarancja, że dzianina powstała w przyjaznych dla środowiska warunkach i jest wolna od szkodliwych substancji. W najnowszej kolekcji marka ponownie wykorzystała Lenzing Tencel ® (znany również jako Lyocell). Tkanina powstaje w wyniku rozpuszczania celulozy drzewnej przy użyciu bezpiecznych, nietoksycznych substancji. Przyjazny dla środowiska sposób produkcji i komfort użytkowania (świetnie utrzymuje temperaturę) sprawiają, że tencel jest uważany za materiał przyszłości i coraz częściej sięgają po niego światowi liderzy branży mody. Kolekcje NAGO powstają z troską o każdy detal. Dlatego zamiast plastiku w ubraniach wykorzystano m.in. guziki z brazylijskiego orzecha, kokosa, czy metalowe napy bez niklu, a zamówienia są zawsze pakowane w ekologiczne i łatwe do recyklingowania materiały. Ubranie, a nie przebranie, minimalistycznie, ale całościowo – i o to chodzi!

NAGO to młoda polska firma, która pokazuje jak z prostych elementów garderoby stworzyć look, który jest ponadczasowy i uniwersalny. W erze fast fashion tutaj stawiają na kapsułowy minimalizm oraz ekologię. Marka już w zeszłym sezonie rzuciła wyzwanie polskiej branży modowej, wprowadzając na rynek swoją pierwszą kolekcję – świadomą, praktyczną, wykonaną prawie w 100% z naturalnych materiałów. Jasiek Stasz i Julia Turewicz – założyciele ekologicznego projektu – od początku działalności kierują się trzema wartościami: prosta forma, czysty i transparentny proces produkcji oraz ograniczenie odpadów i wykorzystywanych zasobów. Propozycje NAGO to między innymi dziewczęca minisukienka zapinana na kokosowe guziki, kopertowe bluzki wiązane w talii oraz letnie klasyki

#wearbetter nago.store Instagram: @nago.clth FB: @nago.clth FOTO: Foto: Monika Szwed Modelka: Angela Olszewska


GDY W EUROPIE JEST JUŻ JUTRO! MOJA SIOSTRA I JEJ MĄŻ MIESZKAJĄ W KANADZIE, WIĘC KWESTIĄ CZASU BYŁO TO, KIEDY ICH ODWIEDZIMY. NAJWIĘKSZYM WYZWANIEM OKAZAŁO SIĘ ZNALEZIENIE BILETÓW. TANICH OCZYWIŚCIE. DO TEJ PORY NIKT MI NIE WIERZY, ILE ZAPŁACILIŚMY ZA LOT PRZEZ OCEAN I DOTARCIE DO KANADY.

KAMILA OCIMEK

Pióro podróży

64

Loty przez betonową dżunglę Gdy odkryliśmy tanie linie lotnicze, oferujące loty do Nowego Jorku za kwoty wręcz irracjonalne – wiedzieliśmy, że do Kanady dostaniemy się przez USA. Oznaczało to, że spełnią się dwa marzenia w jednym, czyli oprócz Toronto i Niagary zobaczymy też Nowy Jork. Miałam obsesję na punkcie tych lotów. Przeglądając codziennie rozkłady w rytmie piosenek o NY, poznałam najtańsze i najlepsze połączenia. I tak za lot z Bergen do Nowego Jorku zapłaciliśmy po 330 zł, droga po-

wrotna wyniosła po 450 zł. Bilety do Bergen z Katowic i z Bergen do Warszawy kosztowały odpowiednio 109 i 120 zł. Najdroższy w porównaniu do przemierzonych kilometrów był transport z lotniska Newport do centrum NY – aż 60 zł. Pozostało jeszcze dopasować kurs do Kanady nocnym busem, tak by zaoszczędzony dzięki temu czas wykorzystać na zwiedzanie betonowej dżungli. Najtaniej wyszło z przesiadką w Buffalo; Niagara stanowiła natomiast miejsce docelowe, skąd siostra miała nas odebrać. Choć podróż autobusem


zmroziło mi krew w żyłach pytanie celnika, po co mi dwa paszporty. Oczywiście po chwili zrozumiał, ale zmęczony już chyba swoją zmianą, wbił mi nieaktualną pieczątkę. Zamiast pół roku ważności wizy, otrzymałam stempel z datą o pół roku przeterminowaną. Oznaczałoby to niezłe problemy przy przekraczaniu granicy do Kanady, nie mówiąc już o drodze powrotnej. Dobrze, że Baptiste to zauważył. Celnik poprawił ją długopisem – jak pewnie łatwo się domyślić nie usatysfakcjonowało mnie to bardzo, a już na pewno nie utwierdziło w przekonaniu, że będę przekraczała granice bezproblemowo. Swojej pieczątki Baptiste się nie czepiał, i choć zgodnie z prawem mógł pozostać na terenie USA trzy miesiące, w paszporcie ważność mijała po... roku i trzech miesiącach. Po wszystkim, gdy przemiła pani powiedziała „Welcome to the United States” czułam, że wkraczamy do nowego świata.

zajęła 12 h, to kwota 11 dolców rekompensowała wszelkie trudności. Powrót bezpośrednio z Toronto do NY kosztował aż 30 baksów, ale w ogólnym rozrachunku nie było źle. Całość wyniosła nieco ponad 1200 zł, a sam lot na inny kontynent 780 zł. Od osoby.

Nocleg w Central Parku? Lecieliśmy oczywiście tylko z bagażem podręcznym. Pakowanie na burrito opanowałam do perfekcji, a i siostra mogła poratować swoimi rzeczami. Z zakwaterowaniem w NY, który jak wiadomo nie jest tanim miastem, był problem. Liczyłam na couch surfing i pisząc do wielu osób nie pominęłam nawet stylisty-nudysty, który nie ukrywał swoich preferencji. Finalnie stwierdziłam, że chyba prześpimy się w Central Parku –

przynajmniej poczujemy klimat miasta. Zdecydowaliśmy się jednak na Airbnb na Harlemie i to był strzał w dziesiątkę!

Dwa paszporty Dzięki temu, że Baptiste jako Francuz nie musi walczyć o zezwolenie na pobyt, a ja od 2010 roku jestem szczęśliwą posiadaczką wizy do USA, mogliśmy pozwolić sobie na kombinacje bez obaw o dodatkowe wydatki. Martwiła mnie jednak inna rzecz – otóż moja wiza znajduje się w starym paszporcie. Choć upewniłam się, iż nie stanowi problemu fakt, by w jednym dokumencie mieć wizę, a drugi, aktualny okazać jako dowód tożsamości, nie byłabym sobą, gdybym nie panikowała, że nie zostanę wpuszczona do Ameryki. I przyznaję,

Noce i poranki Nowego Yorku Do centrum NY dotarliśmy późnym wieczorem, a kiedy wyszliśmy z autobusu, przywitał nas powiew wieczornego ciepła. I wtedy zaczęła się magia. Głosy i światła miasta. Wciąż biegające po ulicach tłumy. Nakręcający rozgardiasz i kompletnie inny „krajobraz”. Jedząc na schodach nowojorskiej kamienicy wegetariańskie burrito za kilka dolarów, czułam się najszczęśliwsza na świecie. Kolejne poranki witane kawą i bajglami, rozpoczynały dwa najbardziej intensywne dni roku. Bo czy można zwiedzić NY w dwa dni? Nie można, ale nikt nie broni próbować.


Spacer milowy

Kanada po francusku

Przeszliśmy cały Manhattan piechotą, zatrzymując się po drodze na skrzyżowaniu świata, czyli na Times Square, gdzie zbiega się Broadway i 7th Avenue i gdzie podobno, dziennie przechadzają się 3 miliony osób. Przemierzając Broadway, odbijając do Chinatown i sąsiadującego Little Italy, mijając Madison Square Garden, Union Square, Washington Square Park, Empire State Building, skręcaliśmy tam, gdzie nam się żywnie podobało. Dotarliśmy też do WTC, przepłynęliśmy łódką na Liberty Island i, choć to takie standardowe, musiałam przecież zobaczyć Statuę Wolności, aczkolwiek większe wrażenie robił widok na Manhattan. Był lunch w Central Parku, spacer po Wall Street, zachód słońca nad zatoką, a wieczorem przejście po moście brooklińskim. I choć Brooklyn skojarzył mi się z katowickim Giszowcem, to widok na oświetlony i majestatyczny, znajdujący się po drugiej stronie mostu Manhattan, który nigdy nie śpi, wywołał ciarki na plecach. Chciałam tam zostać. Ja, ceniąca sobie kompletnie inne przestrzenie, zakochałam się w tej betonowej dżungli. Zachłysnęłam się tym miastem, tą wszechobecną swobodą i wolnością, którą czuć w każdym oddechu i w każdej cegle każdego budynku. To zbiorowisko osób z całego świata, w którym wszyscy czują się jak w domu. Ulicami nie chodziłam, a płynęłam ogłuszona niesamowitą siłą, emanującą z tego miejsca.

Oczywiście nie wybaczylibyśmy sobie nawzajem, gdybyśmy nie pojechali do Quebecu, czyli pięknego miasta, należącego do frankofońskiej części Kanady, oddalonego od Toronto aż 800 km. Autobus nie wchodził w grę, pozostało więc wypożyczenie samochodu. Dostaliśmy jakieś mafijne monstrum, którym zainteresowała się policja, gdy o 3 w nocy opuszczaliśmy stację benzynową. Jadąc chwilę za nami, uruchomili – jak w gangsterskim filmie – feerię kolorowych świateł przy akompaniamencie wyjących syren. Ja wpadłam w panikę, Baptiste grzecznie zjechał na pobocze. Ciemność nocy policjanci rozjaśnili latarkami, z którymi podchodzili do nas z obu stron. Jakże się jeden z nich zdziwił, gdy Baptiste odpowiedział po francusku – pewnie nie tego się spodziewali po kierowcy samochodu z Toronto. Nie pytając o nic poza dokumentami, podziękowali nam, a Baptiste, zamiast odjechać już z tego pobocza, dopytywał ich o różne podejrzane rzeczy, chociażby o dopuszczalny limit alkoholu we krwi kierowcy. W Kanadzie to aż 0,8 promila.

Biwaki w Kanadzie Popłynęłam też, ale już dosłownie, w Kanadzie w Killarney, dokąd zabrali nas siostra z mężem. To był czas obcowania z kanadyjską przyrodą. Biwak, namiot rozbity na odseparowanej skale, ognisko i patriarchalny podział obowiązków: mężczyźni zdobywali opał, kobiety odgrzewały jedzenie. To był najcieplejszy weekend roku, mogliśmy więc wypoczywać, pływać, kąpać się w przejrzystych jeziorach i ścigać się na canoe. Baptiste wiosłował lepiej niż Gendry (to ten z „Gry o tron”), w końcu był w swoim żywiole, mimo lat przerwy. Ja nie umiałam obrać właściwego kursu, a i oczywiście zabłądziliśmy też wśród lilii wodnych, wyruszając na poszukiwanie wody pitnej. Wieczorem niestety, wpadając ślizgiem do wody, utopiłam telefon, a z nim moje nowojorskie zdjęcia, i te znad Niagary też.

Poutine po kanadyjsku sze kolejne marzenie. A i spotkanie się w takich okolicznościach z rodziną po kilku latach też sprawiło, że łezka się w oku zakręciła. Choć siostra chciała nas od razu zabrać do Toronto – wymiękliśmy. Usnęliśmy w samochodzie jak dzieci. Do Toronto wybraliśmy się natomiast dnia następnego na rowerach, trasą wzdłuż jeziora Ontario, które prezentuje się nie gorzej niż morze. Pewnego wieczoru wśród industrialnej części miasta poczułam się jak na Nikiszowcu. I jeszcze na sam koniec pobytu, gdy Toronto opanowały tłumy uczestniczące w Nuit Blanche, czyli odpowiedniku Nocy Muzeów.

Ville de Québec to było coś. Miasto przepiękne i takie „moje”. Z wąskimi alejkami pomiędzy pięknymi kamienicami, tryskającymi kolorem uliczkami, kamiennymi domami, placykami, małymi skwerkami, cytadelą i Château Frontenac. Baptiste z Quebecu najlepiej wspomina… poutine, czyli kanadyjską przekąskę tamtych regionów, która składa się z frytek, sera i sosu pieczeniowego. No comment! Wracając przez Montreal, w którym gościliśmy tylko godzinę, zatrzymaliśmy się jeszcze nad wodospadem Montmorency. A potem trzeba było już myśleć o powrocie. Życzymy sobie, by wrócić do Kanady (i do Stanów też). W tym ogromnym kraju, w którym odległości nie liczy się w setkach, a w tysiącach kilometrów, jest ukryty spokój – przynajmniej ja go czułam. To kompletnie inny świat. Opanowany, rozsądny i ułożony. Dlatego szczypta Nowego Jorku w tej podróży była idealną przyprawą do tego kanadyjskiego kąska, który zjedliśmy ze smakiem.

Wodospad Niagara i Toronto A nad Niagarę dotarliśmy po całonocnej podroży autobusem z NY. Ledwo żywi, obudziliśmy się od razu, gdy przyszło nam podejść bliżej i podziwiać ten cud natury. Widok olbrzymiego, kaskadowego wodospadu, leżącego na granicy amerykańsko-kanadyjskiej sprawił, iż do końca nie mogłam uwierzyć, jak łatwo spełnialiśmy na-

Kamila Ocimek Autorka bloga pioropodrozy.com, pasjonatka podróży. Z pochodzenia tyszanka obecnie mieszkająca w Katowicach. Jak o sobie mówi: „śląski krzok, który nauczył się doceniać to miejsce”. Udowadnia, że można pracować, studiować, żyć aktywnie i znaleźć jeszcze dużo czasu na podróże. Nie umie długo pozostać w tym samym miejscu i ciągle szuka swojej drogi.


Drogie Siostry, Ostatnio w naszym Klubie Książki Kobiecej prowadzimy dużo trudnych rozmów. Za nami spotkanie z Magdaleną Piekorz dotyczące choroby, rozmowy o kobietach w Kościele, spotkanie z Joanną Ostrowską o Przemilczanych, czyli o niewolniczej pracy kobiet w domach publicznych podczas II wojny światowej. A to wszystko opowiedziane, wysłuchane, przeżyte przez dzielne i niezłomne kobiety. Taka też jest herstoria Aliny – siłaczki. Niech żyje siła kobiet! Odwagi! Z poważaniem, Katarzyna Szota-Eksner Kim ona jest? Aktorką? Społeczniczką? Działaczką? Wojowniczką? Niezłomną inspiracją? Siłą kobiecą? „Nic do ukrycia”*, czyli herstoria Aliny Czyżewskiej. (*„Nic do ukrycia” to nazwa bloga Aliny) … Alina – część pierwsza: „Działać i edukować”… Pracuję w Teatrze Gliwickim jako aktorka, ale przyjechałam do Gliwic z Gorzowa Wielkopolskiego. Siedzimy z Aliną w kawiarni Na Wyspie, jest późna, ale bardzo ciepła jesień. Po szesnastu latach wróciłam do Gorzowa ze względu na chorobę mojej mamy. Uderzyło mnie, jak bardzo to

BE Woman

miasto jest zaniedbane. Rozpadające się kamienice, zdewastowane ławki, skandaliczne oświetlenie – starsi ludzie chodzili z latarkami po śródmieściu, aby nie potknąć się o rozpadające się płyty chodnikowe. A jednocześnie powstała relatywnie najdroższa w kraju filharmonia i pola golfowe w bądź co bądź robotniczym mieście. Z jednej strony rzeki nowoczesny stadion żużlowy za 60 mln zł, z drugiej – rozpadająca się szkoła i urząd miasta od osiemnastu lat usprawiedliwiający się przed sanepidem, że nie ma pieniędzy na wyremontowanie toalet w szkołach i wymianę stolarki okiennej. Zaczęliśmy działać. Kilka osób założyło ruch miejski Ludzie dla Miasta i zaczęliśmy podejmować działania w przestrzeni publicznej, uświadamiające mieszkańcom, że to my jesteśmy właścicielami miasta, a nie prezydent czy

urzędnicy. Miasto należy do nas – mieszkańców! Było i jest takie silnie zakorzenione przekonanie, nie tylko w Gorzowie, że radni to nie są przedstawiciele mieszkańców, ale jakaś elita, którą trzeba o wszystko prosić. A my zaczęliśmy mówić: „Nie! To my zatrudniamy radnych! Oni są dla nas, a nie my dla nich. Mają zaspokajać potrzeby mieszkańców, a nie swoje polityczne interesy.” (Alina ma mocny i zdecydowany głos.) Miasto to nie prezydent. Miasto to ludzie. To my zatrudniamy prezydenta. Ludzie powoli zaczęli rozumieć, że miasto jest ich. Postanowiliśmy zmienić władzę. Udało nam się, ale bardzo szybko zobaczyliśmy, jak władza deprawuje. Zaczęło się od zatrudniania znajomych – ludzi niekompetentnych albo nie do wykonywania realnych działań, ale do marketingu politycznego, czyli manipulowania ludźmi. Zamiast rozwiązywania problemów naszego miasta – mamienie festynami i rozrywkami. Przy tym ignorowanie tych mieszkańców, którzy mają konkretne potrzeby. Nowy prezydent zaczął bezsensownie wycinać drzewa, zawalać inwestycje, degradować specjalistów, by zrobić miejsce dla swoich. Alina musiała odejść z Gorzowa. Ludzie jednak przebudzili się, zaczęli traktować miasto jak swoje, a nie prezydenta; nauczyli się patrzeć urzędnikom na ręce. Na przykład zakładają społeczne grupy obserwacyjne remontów ulic. Odważyli się mówić głośno, więc zwracali uwagę na wadliwie wykonywane prace, na kładzenie starych krawężników zamiast nowych, czy na niszczenie drzew. Nie chciałam kandydować w wyborach, bo uważam, że jako obywatele możemy również mieć wpływ na to, co się dzieje w mieście. Poza tym potrzebne jest silne społeczeństwo obywatelskie, ponieważ poczucie władzy zmienia psychikę i postrzeganie innych – świadomi obywatele zapobiegają temu, żeby władza „nie odleciała”. Potrzebna jest mądra edukacja obywatelska. A tego nikt nas nie uczy. Ja nauczyłam się tego dzięki organizacji Sieć Obywatelska Watchdog Polska, której wkrótce stałam się członkinią. I uświadamiam innym, jak brać władzę w swoje ręce, jak korzystać z demokracji. Gromadzić ludzi i edukować. Artykuł 61 Konstytucji mówi, że działania organów władzy publicznej i wszystkich osób, które pełnią funkcje publiczne, są jawne, zaś my, obywatele, mamy w to wgląd – możemy pytać o dokumenty, umowy, faktury, rejestry, protokoły. Prezydent czy burmistrz, premier, rektor, dyrektor szkoły,

szef zakładu komunikacji miejskiej – wszyscy oni wykonują zadania w służbie publicznej i dysponują publicznymi pieniędzmi, czyli naszymi. I Konstytucja daje nam prawo realnego kontrolowania m.in. tego, jak wydawane są publiczne pieniądze. Zaczęliśmy zatem wnioskować o faktury, umowy, sprawdzać, jak zarządza się naszymi pieniędzmi (bo na przykład mieszkanka dostała odpowiedź, że nie ma na remont cieknącego dachu w przedszkolu). To, na co idą nasze pieniądze? Na remont gabinetu prezydenta (100 tys. zł) i kolejne auto służbowe z gadżetami typu webasto? Nagłaśnianie takich spraw powoduje, że w końcu prezydent, dla zachowania twarzy, musi się nimi zająć. Chodzi o to, żeby mieszkańcy obserwowali, dopytywali i kontrolowali. Alina – część druga: „Listy z wakacji”… „My, z wyspy Europa, otoczonej wodą, po której dryfują łódki pełne strachu” (cyt. Małgorzata Rejmer, „Każdy ma w brzuchu niebo, przez które przelatuje jaskółka”) To było w czasie gorących wakacji dwa lata temu. Akurat trwała walka o sądy, nasz rząd rozwalał kolejne demokratyczne instytucje, a internet zalewały różne fake newsy o uchodźcach, które zaczęli wklejać na Facebooka – o zgrozo – moi znajomi. W tych okolicznościach nie wyobrażałam sobie wakacji pod palmą. W tym całym informacyjnym szumie, jakim nas atakowano, miałam potrzebę zrobienia czegoś z sensem. Pojechałam zatem do obozu dla uchodźców. Pomyślałam sobie: „skoro wmawiacie nam, że są tacy straszni, chcą nas zgwałcić i zamordować, to ja tam pojadę i sprawdzę, jak jest naprawdę. A jak wrócę cała i zdrowa, to proszę mi więcej nie wciskać kitu”. Jadąc do obozu, wszystko trzeba sobie samemu zorganizować i opłacić. Trzeba znaleźć organizację, która cię włączy w swoje działania. Niektóre organizacje nawet pobierają „wpisowe”. Postanowiłam pojechać na Lesbos, bo słyszałam, że tam sytuacja jest najgorsza. Na wyspie spotkałam ludzi z całego świata (z Polski jest ich akurat najmniej). Z poznaną tam koleżanką postanowiłyśmy dać z siebie tysiąc procent normy, odłączyłyśmy się od naszych organizacji i zaczęłyśmy pomagać we dwie: uczyłyśmy angielskiego, zdobywałyśmy ubrania, pieluszki, jedzenie, koce; zawoziłyśmy do szpitala, pomagałyśmy w przejściu rejestracji, w znalezieniu prawnika. Na Lesbos działa wiele organizacji, ale nie wszyscy uchodźcy wiedzą o ich istnieniu. Rozmawiałyśmy


BE Woman

pomóż Grekom!” Potrzebujemy solidarnej polityki. Wzięliśmy sporo pieniędzy z Unii, ale Unia to nie tylko kasa do wydania na drogi. To wartości i solidarność. Polska tymczasem zachowuje się jak rozwydrzony bachor, który wszedł do przedszkola, zobaczył, że są cukierki, wziął do kieszeni, ale kiedy okazało się, że trzeba pomóc w sprzątaniu, to obrażony wyszedł. Alina jest bardzo emocjonalna. – Czy masz jeszcze dużo energii? – pytam. Nie lubię poczucia bezsilności. Jeśli się ono pojawia, to zaczynam działać.

W obozie Moria infrastruktura sanitarna nie funkcjonuje jak powinna (Alina wraca do opowieści o obozie), bywa, że nie ma ciepłej wody przez kilka dni, toalety są przepełnione. Organizacje odpowiadają na te potrzeby jak mogą, np. ludzie z Shower Power zbierają po dziesięć osób i zawożą je do miejsca, gdzie można wziąć prysznic w normalnych warunkach i nie stać kilka godzin w kolejce. Ale to są doraźne rozwiązania. Na śniadanie w obozie Moria czeka się dwie godziny w kolejce. Śniadanie to rogalik typu 7days i dzienna porcja wody, czyli półtora litra. Uchodźcy dostają diety 90 euro miesięcznie, teoretycznie więc mogą sobie dokupić coś normalnego do jedzenia. Ale muszą pojechać do miasta. Bilet w jedną i w drugą stronę kosztuje 2 euro. Niektórym pomaga rodzina i przysyła im pieniądze przez Western Union. Mój kolega z Kongo nie ma rodziny, bo ją zamordowano, więc zostaje mu tylko te 90 euro. Inny kolega odkładał z tych pieniędzy na przemycenie swojej rodziny. Polska emigracja też tak działała – najpierw jechał mężczyzna, a potem dopiero dołączała do niego rodzina. (– Ale zebrał? – pytam) Tak, jemu się udało. Rodzina przyjedzie do niego. A swoją drogą, rynek przemytniczy to są miliardy. W przypadku uchodźców z Afryki na każdą osobę, która ginie w morzu, przypadają dwie śmierci na lądzie, ponieważ dotarcie do morza to bardzo niebezpieczna wyprawa. Dla kobiet szczególnie, bo ryzyko bycia zgwałconą „jest wliczone” w decyzję o podróży do Europy. Dlatego też więcej mężczyzn przybywa z Afryki, są silniejsi. Obóz jest coraz bardziej przepełniony, zdarza się coraz więcej bójek, chorób. Próbują pomagać różne organizacje. Głośna była sprawa organizacji z Hiszpanii, która zajmowała się ratowaniem ludzi na morzu. Jej członkowie zostali aresztowani pod zarzutem udziału w przemycie ludzi. Absurd. Na szczęście po roku uwolniono ich od zarzutów.

fot. Jeremi Astaszow

potrafiliśmy pomagać nawet, jak nam było dużo ciężej niż dziś. Teraz jesteśmy bogatym krajem, stać nas na szlachetność i pomoc. Dlatego jeżdżę po Polsce i opowiadam o uchodźcach. Żeby odczarować temat uchodźców. Kim są ci ludzie? Skąd uciekają? Uchodźcy są nie tylko z Syrii, ale także z Iraku, Afganistanu, Palestyny. I z Afryki: z Kamerunu, Kongo, Nigerii, Ghany. Proszę bardzo, nie chcemy muzułmanów. Boimy się ich. A przecież większość imigrantów z Afryki to chrześcijanie. Jeszcze bardziej pobożni niż my! Uchodźcy nie są jednolitą masą. To ludzie tacy jak my. Tak jak u nas są i mądrzy. I cwani. I szlachetni… Pracowici, i tacy, co będą liczyć na zasiłek. Tak jak my. A skąd zarzut, że mają telefony komórkowe? Oni przecież nie uciekają przed biedą, ale przed wojną. Nie uciekają przed brakami technologicznymi, a przed prześladowaniami. Mam kolegę z Maroka, który jest homoseksualistą i chociaż w Maroku nie ma wojny, to łamane są prawa człowieka i Khalid musiał uciekać. Są też ofiary handlu ludźmi. Moja znajoma z Nigerii została sprzedana do burdelu w Turcji i była niewolnicą seksualną. Też musiała uciekać. Albo Jonathan – uciekł z Kongo, gdzie od osiemnastu lat rządzi ten sam prezydent, który podporządkował sobie wszystkie instytucje, wojsko, policję. Wybory nie są ogłaszane, więc ludzie organizują protesty. Podczas demonstracji wojsko podpaliło biura partii opozycyjnych. Tak zginął tata Jonathana, a on ma pod opieką dwóch młodszych braci. Uciekł. Był w obozie Moria, ale teraz został przeniesiony do Aten. Jest w procedurze i jeszcze nie ma decyzji o azylu. Jak ją otrzyma, to i tak będzie musiał siedzieć w Grecji, zanim dostanie paszport, który pozwoli mu wyjechać do innego kraju. A w Grecji jest kryzys gospodarczy i nie ma pracy nawet dla Greków. Wiceburmistrz Lesbos apeluje: „Europo,

fot. Monika Burszczan

i słuchałyśmy. Dzięki temu podczas tego pobytu odbyłam przyspieszony kurs wiedzy o politycznej sytuacji na świecie. Stamtąd pisałam „Listy z wakacji” (listy do Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło publikowała „Gazeta Wyborcza”). Przerażające jest to, jak wiele nienawiści spotkało mnie ze strony moich rodaków za to, że pojechałam pomagać ludziom. Posypał się hejt, groźby, wyzwiska. I wiesz, z czego zdałam sobie sprawę? Że będąc wśród tych „strasznych uchodźców”, najbardziej bałam się Polaków. I uświadomiłam sobie, jak bardzo nie znamy naszej własnej historii, dotyczącej polskiego uchodźstwa. Dlatego, po powrocie do kraju, postanowiłam o tym opowiadać. Jeżdżę do szkół i mówię o uchodźcach. Obóz Moria znajduje się w byłym więzieniu wojskowym i wygląda jak obóz koncentracyjny. Betonowy mur i siatka z drutami kolczastymi. Przeznaczony jest na dwa tysiące osób, obecnie mieszka w nim osiem tysięcy. Nie ma już miejsca w kontenerach, więc ludzie mieszkają w zwykłych namiocikach turystycznych. Ostatniej zimy zamarzło dziewięć osób, a przy próbie ogrzania się spłonęła żywcem matka z dzieckiem. To jest obóz recepcyjny – ludzie przypływają do brzegu w Lesbos, są rejestrowani, dostają kartę tymczasową (co oznacza, że nie mogą pojechać dalej) i czekają na rozpatrzenie wniosku o ochronę międzynarodową, czyli o azyl. Przechodzą dwa wywiady. Khaled, którego tam poznałam, przypłynął w kwietniu, a pierwszy wywiad miał dopiero po ponad roku. Kiedyś trzyletnia córeczka mojej teatralnej koleżanki, którą odwiedziłam przy okazji spotkań o uchodźcach, zapytała: – Ciociu, gdzie idziesz? – Idę na spotkanie, opowiedzieć ludziom o uchodźcach – odpowiedziałam jej. – A kto to są uchodźcy? – To są tacy ludzie, którzy uciekają ze swojego kraju przed wojną albo przed różnymi prześladowaniami. A ta mała dziewczynka stała przez chwilkę cichutko i myślała, nawet było widać ten proces myślowy. Po czym zapytała: – Ciociu, a jak ja im mogę pomóc? Dzieciaki nie znają kategorii „naród”, podziałów: swój – obcy. Jest człowiek. Na początku wszyscy mamy ludzkie odruchy. Kiedy to się zaczyna zmieniać? W Polsce brakuje teraz rąk do pracy. Mamy kryzys demograficzny. Imigranci są nam potrzebni, bo na zachód do pracy wyjechało 2,5 miliona Polaków. My kiedyś też otrzymywaliśmy pomoc, sami

Na Lesbos wynajmowałam na własny koszt łóżko u Greczynki, mieszkałam w pokoju z innymi wolontariuszkami: urzędniczką z Holandii i nauczycielką z Hiszpanii. Przez cały pobyt nie widziałam na oczy kluczy od domku, mieszkanie było zawsze otwarte. A przecież uchodźcy są tacy straszni – powinny być gwałty, kradzieże i rozboje! Jak łatwo manipuluje się ludźmi! Mówi się nam, że w Polsce nie zdarzają się zamachy, bo nie mamy uchodźców. Ale przecież w Grecji są ich setki tysięcy! A czy ktoś słyszał o zamachu w Grecji? Alina – wojowniczka, czyli podsumowanie… Alino, czy Ty zawsze byłaś taką wojowniczką? Kiedyś nie interesowałam się lokalną polityką, więc pewnych rzeczy nie widziałam. Może to sprawiało, że byłam mniej wkurzona? Niektórzy uparcie twierdzą: „Ty i tak świata nie zmienisz”. A ja nie chcę zmieniać świata. Wystarczy, jeśli zmienię jedną szkołę. Jedną ulicę. Jedno miasto. Postrzeganie jednego człowieka. Nie musimy mieć wysokich obcasów jako uroczy dodatek. Ważne jest zaangażowanie i to, co dajemy światu.

Katarzyna Szota-Eksner Prowadzi szkołę jogi Yogasana, ściśle współpracuje z Sunday is Monday i współtworzy gliwicki Klub Książki Kobiecej. Jak Polska długa i szeroka namawia kobiety do szukania (mimo wszystko!) siły w sobie. Spisuje herstorie kobiet z sąsiedztwa. Dziewczyna ze Śląska, joginka, wegetarianka, felietonistka i feministka. Autorka bloga www.her-story.pl


www.apagroup.pl

Zapraszamy do showroomu technologicznego! Gliwice, ul. Tarnogรณrska 260

biuro@apasmart.pl

+48 730 020 040


Stopień wyższy od zuchwały? Porsche. Zmierz się z nowym Porsche Cayenne Coupé w Porsche Centrum Katowice. Porsche Centrum Katowice Auto LELLEK Group ul. Kochłowicka 103 40-818 Katowice Tel.: +48 32 39 911 00 www.porsche-katowice.pl Porsche Cayenne Coupé: zużycie paliwa w cyklu mieszanym 11,8-12,7/100 km, emisja CO₂ 268-289 g/km.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.