6 minute read
Prezenty i klątwy
Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, musisz wiedzieć, skąd pochodzisz.
– Sue Monk
Advertisement
Kidd rzeszów, województwo podkarpackie, polska przemyśl, województwo podkarpackie, polska
Zastanawiam się, gdzie właściwie zacząć. Trudno jest znaleźć ten początek, bo czym on właściwie jest? Chwilą, gdy wzięłam swój pierwszy oddech, pierwszą myślą o tożsamości, pierwszym zwątpieniem, a może pierwszym przełamaniem, zmianą, odkryciem? Mam wrażenie, że zaczynałam ten temat w swojej głowie tysiące razy, są więc tysiące początków, które chciałabym tak samo uhonorować. Obawiam się jednak, że to niemożliwe, że początek może być jeden, że jest tam, gdzie jest i nie mogę go już zmienić.
Więc zacznę od Rzeszowa. Moja mama mówi, że jesienią, gdy się urodziłam, było pięknie – ciepło, złoto i słonecznie. Wiem o tym chyba od zawsze i za każdym razem, gdy październik jest wyjątkowo ładny, myślę o swoich narodzinach. To było 2000 rok, ostatni rok burzliwego, XX wieku, a już niecałe 3 miesiące później miał nadejść wiek XXI – tak innowacyjny, technologiczny, zglobalizowany i pełen możliwości, jak jeszcze żaden. Obchodziłam w nim już każde ze swoich kolejnych urodzin, za każdym razem oddalając się nieco od tamtej ciepłej jesieni.
Nie jestem pewna, który element mojego przyjścia na świat bardziej mnie ukształtował – czy było to miejsce, jakim był podkarpacki szpital, czy moje narodziny równe z narodzinami wieku, który dorasta razem ze mną. Ważne jest jednak to, że gdy moi rodzice otrząsnęli się już z pierwszego poporodowego szoku, zabrali mnie z powrotem do Przemyśla, który miał stać się moim domem na najbliższe 19 lat.
Gdy dzisiaj myślę o Przemyślu, trudno mi znaleźć słowa, które mogłyby go opisać. Zawsze mówiłam o nim, że to duże miasto w małej skali. Mamy tu rynek, Muzeum Narodowe, kawiarnię speciality, zamek, teatr, dwa kina, baseny, sauny i parki. Mamy też prezydenta miasta, galerię handlową, dwa kluby sportowe, dwa dobre licea, dwie stacje kolejowe i jednego McDonalda. Przemyśl jest też po prostu piękny ze swoimi uroczymi kamienicami, doskonałymi lodami, kościołami na każdym rogu, zaniedbanymi budynkami, małymi sklepikami, szarymi mostami i koncertami w zapominanych przez cały świat barach. Przemyśl ma swoją dynamikę, żyje sobie swoim powolnym życiem – dlatego zawsze, gdy przyjeżdżam tam odwiedzić rodziców i brata, robię powolny obchód po jego ulicach. Chcę dobrze zrozumieć, w którą stronę przez te tygodnie lub miesiące zmieniło się miasto, co przegapiłam. Myślę czasem, że gdybym chociaż raz tego nie zrobiła i nie zauważyła jakiejś zmiany, świat mógłby się trochę jednak zawalić.
Przemyśl nauczył mnie o mnie prawie wszystkiego. Jest moją pierwszą miejską miłością ze swoim krzywym rynkiem, stromymi ulicami i kostką brukową. Jest też pierwszym miejscem, w którym wzięłam do ręki książkę i zanurzyłam się w świat liter, opowieści i odległych przygód. Budynek miejskiej biblioteki w Przemyślu fascynował mnie i pozwalał się w sobie schować, a parki i osiedlowe ławki służyły mi za najlepsze czytelnie. W Przemyślu pierwszy raz stanęłam na deskach teatru, pierwszy raz wygłosiłam swój skromny monolog i tam właśnie zrozumiałam, że naprawdę kocham sztukę. W Przemyślu zorganizowałam swój pierwszy, drugi, piąty i pewnie dziesiąty projekt społeczny. Uczyłam się tam powoli społecznego zaangażowania, poczucia obywatelskości i chyba pewnego rodzaju patriotyzmu.
A nie był on prosty, to na pewno. Przemyśl to miejsce na granicy kultur, jakaś dziwna przestrzeń zawieszona między Polską a Ukrainą, ambicją rozwojowego miasta i zatopionej w historii krainy. To plątanina języków, historii, opowieści, sztuki i tożsamości. Moje liceum sąsiadowało przez zapuszczony, niepokojący płot z liceum ukraińskim, do którego chodziłam czasem na konkursy recytatorskie. Wydaje mi się, że to właśnie tam pierwszy raz usłyszałam, że uczące się tam osoby nie mają się do końca ani za Polaków, ani za Ukraińców, że są po prostu „stąd”. I chociaż nie znalazłam w sobie wtedy odwagi, żeby uznać, że ja też mogę tak o sobie myśleć, że mam do tego prawo – dzisiaj czuję, że coś w tym jednak jest.
Mam wrażenie, że dojście do tego przekonania nie było proste, bo wymagało faktycznej pracy. Wymagało otworzenia oczu nie tylko na to, co piękne, kolorowe i dobre – na śpiewny, przemyski akcent, lokalne stroje i poezje, ale też trudną historię, która łączy Polskę i Ukrainę. Musiałam nie tylko poznać tę opowieść, ale też zrozumieć, że dotyczyła ona moich przodków, a przez to też bezpośrednio mnie. To jest chyba taki gorzki łyk lekarstwa, który parzy w gardło, gdy się go przełyka, ale gdy już się to zrobi – zaczyna się wierzyć, że to jednak pomoże. Mi pomogło. I faktycznie poczułam się stąd.
Muszę jednak zmierzyć się też z prawdą, która jest zdecydowanie mniej poetycka i ładna, co nie zmienia jednak jej prawdziwości, a może nawet ją wzmacnia. Od kiedy pamiętam, Przemyśl był miastem, z którego chciało się raczej uciec. I chociaż teraz lubię do niego wracać, chociaż tęsknie za nim i chociaż był dla mnie tak dobrym miejscem, rzadko tak o nim myślałam, gdy jeszcze w nim mieszkałam. Od kiedy pamiętam i ja i większość moich najbliższych znajomych zatopiona była głównie w planowaniu, kiedy i w jakich okolicznościach opuścimy to miasto na skraju Polski. Przemyśl był zawsze zbyt mały, zbyt odległy od reszty świata, zbyt wolny i oferował zbyt mało, żeby sprostać oczekiwaniom młodych dorosłych, którymi staliśmy się pod koniec liceum. Tak chyba już jest, że docenia się to, co się straciło, ale nie umiem chyba zignorować tego, że ta pogoń za wyjazdem z mojego rodzinnego miasta w pewien sposób mnie zdefiniowała. Pogoń za lepszym, bardziej perspektywicznym, większym miejscem zawsze była dla mnie czymś ważnym. województwo podkarpackie, polska razy musiałam uczyć się czegoś od zera, ponosić klęski i wygrywać, ciężko pracować i się spalać. Słyszałam dużo braw i dużo razy zażenowana wtulałam głowę w poduszkę, bo nic nie szło po mojej myśli. Bycie z Podkarpacia daje chyba przyspieszony kurs tego, co w życiu ważne – pracowitości, zaangażowania, zaufania, przyjaźni, skromności i sprytu. Niech więc żyje Podkarpacie ze swoimi pięknymi górami, pełnymi smogu kominami, wymagającymi liceami i ludźmi, którzy są gotowi w ciebie uwierzyć. polska
Nie jestem pewna, jak to wytłumaczyć. Po prostu czasem patrzę na kogoś i wiem, że jest z Podkarpacia. A czasem słyszę, że ktoś z niego jest i po prostu się uśmiecham. Nie tylko dlatego, że to miło mieć z kimś obcym coś wspólnego. Mam wrażenie, że po prostu panuje między nami od razu jakaś zgoda, jakaś jedność historii, jakieś wspólne doświadczenie, które musiało nas ukształtować w podobny sposób. Jakie doświadczenie? Pracy.
Gdy rodzisz się w małym, podkarpackim mieście, gdy rozumiesz w końcu, że to raczej nie jest centrum świata, że dobra uczelnia jest minimum godzinę, ale raczej trzy lub pięć godzin drogi od ciebie, że pracę w startupie lub korporacji możesz znaleźć dopiero po wyprowadzce, początkowo wpadasz trochę w panikę. To jest chyba po prostu świadomość, że zaczynasz z zupełnie innego punktu, niż osoby mieszkające w dużych ośrodkach miejskich. Jeżeli chce się wyjechać, to nie wystarczy zdać matury dobrze, trzeba to zrobić świetnie. Pracować ciężej, robić więcej zadań, mieć lepsze oceny i być lepiej przygotowanym. Nie wystarczy zrobić tego kolejnego kroku, którym jest przejście z liceum na studia – trzeba zrobić ogromny skok z podkarpackiego małego miasta do wielkiej metropolii. Wydorośleć w te jedne wakacje, które oddzielają dzieciństwo od dorosłości.
To zresztą nie tylko kwestia przyspieszonego kursu dorastania i samodzielności – dla dużej części z nas to też ciężar odpowiedzialności za to, że ktoś w nas uwierzył. Bo zagwarantowanie dziecku z małego miasta studiów w dużym mieście, to po prostu ogromna inwestycja – czasu, pieniędzy, zaangażowania. To jest ogromny dar, z którym idzie się przez życie – ta świadomość, że ktoś uwierzył w nas tak bardzo, że chciał oddać nam mnóstwo swoich zasobów. Ale to też poczucie, że trzeba pewne wymagania spełnić, faktycznie wyjść na ludzi – zdać dobrze studia, znaleźć niezłą pracę, jak najszybciej odciążyć rodziców i pozwolić im po prostu odpocząć. To coś, co motywuje, by sięgać najdalej jak się da i pracować najlepiej, jak się potrafi. Ale to też coś, co nie pozwala na tę beztroską swobodę w szukaniu swojej zawodowej, naukowej, społecznej drogi.
Czasem zastanawiam się, kiedy czuję się właściwie najbardziej Polką? Moje odpowiedzi są raczej dziwne i obejmują: protesty, spektakle teatralne, dyskusje z kategorii społecznych, pierwsze odsłuchy płyt polskich artystów, nocne zwierzenia o życiach (różnych). Nie umiem zdefiniować, co to właściwie znaczy dla mnie być Polką, przychodzą mi do głowy same frazesy – wspólna możliwość interpretacji kultury, język, poczucie humoru, podejście do pracy, gościnność, złość, niezgoda, bunt. Ale przecież to nie wszystko, bo to nie jest wcale to, że wszędzie indziej czuję się raczej obco i sztywno, a dopiero tutaj wraca mi jakiś spokój, jakieś poczucie bycia u siebie, pewność.
Mój kryzys rozumienia polskości wydarzył się chyba wtedy, gdy pierwszy raz przyszło mi spędzić kilka godzin w sali, w której siedzieli razem: Polacy, Czesi i Słowacy. Okazało się wtedy, że to poczucie humoru, język, podejście do życia, nastawienie, to jest kwestia raczej słowiańska, niż po prostu polska. To jest dziwny typ kryzysu, trochę krzepiący i wesoły, trochę jednak – niepokojący i dziwny. Daleko mi przecież do bycia Czeszką, čokoládový dort przywodzi mi na myśl raczej jakiś przedszkolny łamaniec językowy, a nie pachnące domem czekoladowe ciasto. A jednak jesteśmy niepokojąco podobni, dziwnie bliscy i spójni. Czym więc jest polskość, skoro nie tym, co myślałam?
człowiek, czyli szczegół
To oczywiście nie jest tylko problem mojej polskości, jej płynnej i nieostrej definicji, to po prostu pytanie, co sprawia, że jestem mną. Co czyni człowieka człowiekiem, czy faktycznie mamy w sobie coś, co odróżnia nas od innych, co tak trudno opisać słowami? Czy jestem po prostu sumą swoich doświadczeń, układanką z miejsc, w których dorastałam, sytuacji, których doświadczałam, czy może czymś więcej? I czy to właściwie ma jakieś znaczenie, jeśli człowiek jest tak naprawdę tylko szczegółem świata?
I chociaż to może brzmieć jak jakiś ciężar, który niesie się ze sobą przez życie, a przynajmniej jego początek – to też jakiś prezent od losu, który zostanie ze mną już na zawsze. W swoim życiu dużo
Nie wiem, ale chciałabym wiedzieć.