7 minute read
Korytarze i Twarze
tekst: maria kolarska ilustracje: victoria frechet
Czasem w inny wymiar przenoszą nas najbardziej przypadkowe rzeczy.
Advertisement
– Patti Smith, „Rok Małpy” mamo, zadzwonię, jak dojadę
22:35, pierwszy dzień sierpnia 2022 roku. Biegnę z ulicy Pawiej na Dworzec Główny w Krakowie. W kieszeni czuję wibrujący cały czas telefon. Domyślam się, kto wysyła do mnie wiadomości. Moi przyjaciele już od kilkunastu minut czekają w okolicy trzeciego peronu. To z niego o 22:49 ma odjechać nasz pociąg do Budapesztu. Mam mieszane uczucia. Jestem zestresowana i podekscytowana. Po drodze myślę, że w domu będę dopiero za trzy tygodnie i martwię się, że wzięłam za mało rzeczy. Mimo to walczę z tymi wątpliwościami. Przecież dosłownie ledwo co jestem w stanie unieść mój plecak. To typowy trekkingowy bagaż o pojemności siedemdziesięciu litrów. Kupiłam go kilka lat temu, jeszcze w czasach jeżdżenia na letnie obozy harcerskie.
Pięć minut później, potwornie zmęczona całym tym pośpiechem, w końcu docieram na dworzec. Od razu spotykam się z czekającymi na mnie przyjaciółmi i zaraz potem, pomagając sobie wzajemnie z ciężkimi bagażami, wsiadamy do nocnego pociągu. Wszyscy zdajemy sobie wtedy sprawę, że zaczyna się nasza wakacyjna wyprawa.
O planach podróży po Europie wiedzieliśmy od pół roku. W lutym dostałam maila o wygranym konkursie „DiscoverEU” organizowa- nym przez Komisję Europejską. Nagrodą były bilety na europejskie połączenia kolejowe. Razem z czwórką moich przyjaciół nie dowierzaliśmy, że nam się udało. Od tej chwili intensywnie zaczęliśmy myśleć o naszej wyprawie. Do tej pory najdłuższe trasy kolejowe co najwyżej pokonywaliśmy plastikowymi figurkami pociągów na tekturowej planszy do gry „Wsiąść do pociągu”. W pewnym momencie stała się ona stałym punktem wspólnych spotkań. Nasz plan podróży kształtował się w miarę każdej kolejnej rozgrywki.
Wiedzieliśmy, że na pewno zdecydujemy się na miejsca trochę mniej turystyczne. Nie skupiając się na szczegółach podróży, za nasz główny cel obraliśmy turecki Stambuł. Od razu zostałam zwolenniczką tego pomysłu. Było to na pewno połączone z towarzyszącą mi wtedy szczerą fascynacją dziełami tureckiej powieściopisarki Elif Shafak, której książka „Bękart ze Stambułu” odbiła się głośnym echem w tytułowym mieście. Dodatkowo wizja tylu podróży pociągiem brzmiała niezwykle kusząco. Ja sama, jako osoba nieznosząca jakichkolwiek tzw. „oponowych środków transportu” (z wyjątkiem roweru), nie mogłam się wprost doczekać. Uważam bowiem, że w pociągu nie tyle oczekiwanie na dotarcie do celu jest ekscytujące, ile sama podróż, która może okazać się nieoczekiwanym zwrotem akcji. Podczas 4 dni, 14 godzin i 41 minut łącznie spędzonych w trasie, doskonale się o tym przekonałam.
rozmowa albo psikus
Zapamiętałam z tej podróży kilka wyrazistych postaci. Zaliczają się do nich zarówno osoby z obsługi transportu, którym podróżowaliśmy, jak i jego pasażerowie. Styczność głównie mieliśmy z pracownikami kolei. Z tego grona, pierwszą taką osobę spotkaliśmy już podczas przejazdu do Budapesztu.
W dwudziestej minucie od wyjazdu z Krakowa, nie pukając wcześniej, drzwi do naszego przedziału z głośnym hukiem otworzył ochroniarz nocnego pociągu. Był osobą przeciętnego wzrostu o platynowym kolorze włosów. Od razu widać było, że jego priorytetem nie jest na pewno bezpieczeństwo pasażerów, a zapewnienie im rozrywki w postaci wspólnej rozmowy, a najchętniej wspólnego sączenia alkoholu. Zaraz po krótkiej wymianie zdań wiedzieliśmy o nim niewiele, aczkolwiek wystarczająco. Miał na imię Patryk i był singlem posiadającym, w jego mniemaniu, najlepsze rady dla osób w związku. Niestety, o tym, jak płytkie one są, przekonała się dwójka moich towarzyszy podróży, która od dłuższego czasu jest razem. Gdy Patryk tylko to usłyszał, stwierdził, że im dłuższy jest staż związku, tym gorzej dla pary, powodując u nas tym samym pewną konsternację. Od razu wiedziałam, że w zanadrzu ma jeszcze wiele „dobrych” rad i od tego momentu przez dłuższy czas będziemy skazani na jego obecność. Na nasze szczęście uznał jednak, że nie jesteśmy zainteresowani tym, co ma do powiedzenia, więc po dłuższej chwili ciszy, która nastąpiła po jego nietrafnych wypowiedziach na temat relacji międzyludzkich, zamknął z impetem nasze drzwi i udał się do następnego przedziału. Odetchnęliśmy z ulgą, ale nie trwało to długo. Przez następne godziny w przedziale obok nas „impreza” trwała w najlepsze, a jej miejsce w pewnym momencie przeniosło się także na korytarz. Przez całą noc budziły nas hałasy tupiących stóp i głośnych pisków. Pomyślałam wtedy, że prawdopodobnie równorzędnie oryginalnych spotkań będzie jeszcze wiele.
Tak też się stało w podróży do Stambułu, która wyjątkowo nie odbyła się koleją. Przygody zaczęły się jeszcze kilka dni przed wyruszeniem z rumuńskiej stolicy, gdy dowiedzieliśmy się o braku wolnych miejsc w pociągu na następne dwa tygodnie. W tej sytuacji byliśmy zmuszeni na przerwanie korzystania z połączeń kolejowych i kupienia biletów na autobus trasy Bukareszt – Stambuł.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego autokaru. W prawie każdym oknie znajdowały się czerwonokrwiste tureckie flagi wszelkich rozmiarów, nie było toalety, a na tylnej części foteli dla pasażerów wisiały małe telewizorki, w których głównymi grami było „Fruit Ninja” i nieznany nam wcześniej „Skater Boy”. Pomimo to naszą uwagę chyba najbardziej przykuli kierowcy. Byli mężczyznami po czterdziestce z kruczoczarnymi włosami, mocno zaczesanymi do tyłu na żelu. Ubrani byli w białe koszulki polo, a ich gestykulacja przypominała poirytowanych kibiców piłki nożnej. Mieli świdrujące spojrzenia i wymachiwali rękami. Jeden z nich co jakiś czas rozdawał podróżującym płyn dezynfekujący o zapachu malinowej wódki, wyglądem przypominający butelkę po litrowej wodzie. Za to na granicy bułgarsko-tureckiej jego kolega kazał mojemu przyjacielowi rozdać zabrane wcześniej każdemu w autobusie paszporty. Najzabawniej jednak było wtedy, kiedy próbowałam poprosić kierowcę o zrobienie przystanku na stacji benzynowej. Trwało to chyba z pięć minut, ponieważ za każdym razem, gdy mówiłam słowo „toilet”, mężczyzna trzymając w ustach papierosa lekceważąco machał ręką i odpowiadał mi po turecku „sonra”, znaczące po polsku „później”.
To Si Da Za Atwi
Jednak to, co spotkało nas kilkanaście dni później w pociągu z Bukaresztu do Budapesztu, przeszło moje oczekiwania. Incydent zaczął się wtedy, gdy pani w okienku na głównym dworcu Gara de Nord w Bukareszcie oznajmiła nam, że na trwającą piętnaście godzin nocną trasę do stolicy Węgier wyprzedane zostały wszystkie bilety na nocne kuszetki. Kobieta, stukając cały czas długimi turkusowymi tipsami, zdecydowanie nie wykazywała chęci pomocy, więc zrezygnowani zgodziliśmy się na regularne miejsca siedzące.
Kilka godzin później wsiedliśmy do pociągu. Jak okazało się dopiero na miejscu, nie przypominał on wyglądem tego, na co się pisaliśmy. Cała maszyna składała się głównie z otwartych przedziałów bez możliwości siedzenia za zamkniętymi drzwiami, a dookoła nas dosłownie warstwami piętrzyły się walizki, plecaki i niedorzecznie pokaźne, kolorowe, plastikowe torby z napisami w języku bengalskim. Na nieszczęście ich właściciele również najczęściej nie mieli przydzielonego im miejsca. Jak się domyślaliśmy, zapewne sprzedano za dużą ilość biletów, niż faktycznie było miejsc w pociągu, dlatego niektórzy z tych pechowców zmuszeni byli do siedzenia na podłodze. Było duszno, a w powietrzu unosił się nieświeży zapach przypominający skiśnięty jogurt. Cały przedział był zanurzony w świetle tak jasnym, że podnosząc wzrok ku górze musiałam mrużyć oczy.
Tak miała wyglądać nasza noc. Dobre nastroje z czasem dramatycznie się zmieniły i dlatego po krótkiej naradzie nasza grupa była zgodna. Musieliśmy coś z tym zrobić. To był najwyższy czas na zmianę naszych miejsc. Od razu podeszłam do konduktora z pytaniem, czy istnieje taka możliwość. On jednak z dozą dystansu odpowiedział, że owszem inne miejsca są dostępne, ale za znaczą opłatą, ze względu na ich rodzaj. Były to bowiem kuszetki. Tak, te kuszetki, które kilka godzin wcześniej były dla nas niedostępne. Po szybkim zastanowieniu się dałam jednak mężczyźnie wymaganą sumę pieniędzy. Z jego strony, oprócz dyskretnego skinienia głową, zauważyłam również płynny gest wsuwania głęboko banknotów do kieszeni eleganckich spodni. Zapewne kwota, którą zapłaciłam, pojawiła się w głowie konduktora kilka minut wcześniej. Byłam jednak za bardzo zmęczona, żeby się tym wtedy przejmować.
Po chwili krótkiego pastwienia się nad przenoszeniem ciężkich bagaży, dotarliśmy do nowego przedziału. Był on stosunkowo dużą przestrzenią, a ciemnografitowe ściany wzmacniały tylko ochotę na sen. Problem był natomiast z ilością kuszetek. Na pięć osób były tylko cztery. Najbardziej sprawiedliwym rozwiązaniem tej sytuacji, w naszym mniemaniu, okazała się gra w „Marynarzyka”. Zasady były proste. Na podłodze będzie spał ten, na kogo padnie. Na szczęście finalnie nie byłam to ja, chociaż bardzo było mi żal mojego kolegi. Przynajmniej po raz pierwszy podczas naszego wyjazdu przydała się zabrana tylko przeze mnie biwakowa karimata. Tak minęła nam podróż. To właśnie w jej trakcie szczególnie doceniłam posiadanie łóżka do spania i chłodny powiew klimatyzacji.
proszę nie palić w toalecie!
W sumie podczas trwania naszej podróży mieliśmy okazję przejechać się kilkoma liniami kolejowymi. Należały do nich oczywiście dobrze znane nam już wcześniej polskie, a następnie te nigdy niesprawdzone, czyli rumuńskie, tureckie i czeskie. Każda z nich miała swoją własną specyfikę. Odpuszczę sobie szczegółową deskrypcję naszych krajowych połączeń – myślę, że każdy z nas umie wskazać ich charakter. Jeśli chodzi natomiast o zagraniczne linie, jest tutaj kilka smaczków.
Na trasie z węgierskiego Budapesztu do rumuńskiego Bukaresztu musieliśmy kupić bilety na nocny pociąg linii rumuńskich. Chcąc zaoszczędzić trochę pieniędzy, nie zdecydowaliśmy się na dodatkowo płatne nocne kuszetki, więc pozostały nam miej- sca w standardowych wagonach. Był to najbardziej wyrazisty przedział, w jakim kiedykolwiek byłam. Jego próg od wejścia przywitał nas pomarańczowym sufitem, brązowymi skórzanymi fotelami i łososiowymi ścianami. Było dość brudno, co dodatkowo podkreślało biało-żółte oświetlenie, prosto jak ze szpitalnego korytarza. Temu wszystkiemu towarzyszył unoszący się w powietrzu zapach papierosów i sąsiadującej z naszym przedziałem toalety. Nikt z pasażerów nie przejmował się nadto wiszącą na jej drzwiach żółtą kartką z wyraźnym zakazem palenia. Podróż, mimo wszystko, minęła nam przyjemnie. Myślę, że głównie za sprawą mijanych po drodze niecodziennych widoków gór, pasących się krów oraz małych drewnianych kościółków, ale przede wszystkim prowadzonych przez nas rozmów. Dotyczyły one spotkanych do tej pory pasażerów oraz mijanych krajobrazów. Pamiętam dobrze rozmowę, podczas której zastanawialiśmy się nad pochodzeniem paszportu o czarnej barwie jednego z naszych współpasażerów czy nad kierunkiem podróży dużej grupy osób z Bangladeszu. Także kolory pociągów, którymi mieliśmy szansę się przemieszczać, za każdym razem przyciągały moją uwagę. W pamięci utkwiły mi tureckie linie. Swoim lśniąco czerwonym odcieniem przypominały pędzący pociąg z uniwersum Harry’ego Pottera, za to jasnobłękitny kolor czeskich kolei przywodził na myśl zabarwienie legendarnej polskiej kolei z lat 30. – „Luxtorpedy”.
Po Piesz Si I Wracaj
Podczas podróży z miejsca na miejsce szczegół nabiera zupełnie innego wymiaru. Zauważa się wachlarz detali, które sprawiają, że ze zwykłej jazdy często wyłania się całkowicie inny świat. Wyobraźnia sprawia, że zmieniają się kształty, zmienia otoczenie, a nieznajomi ludzie często stają się podobni do nas. Wiele dowiadujemy się o samych sobie. Z moich obserwacji wynika, że to właśnie w tym tkwi piękno i niepowtarzalność każdej tułaczki. Dlatego też z niecierpliwością oczekuję mojej kolejnej edycji „Wsiąść do pociągu”.