B
organ PRASOWY BWA Wrocław
I
U
nr 11 (1/2015)
cena: 9 zł (VAT 5%) nakład: 600 egz.
wieś
R
O
Emilja Krakowska i Danuta Wodyńska w filmie Andrzeja Wajdy Brzezina, 1970, foto: Renata Pajchel, ©: Studio Filmowe „Tor”
Film powstał wg. opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza pod tym samym tytułem. Jednak ekranizacja Wajdy opowiada więcej dzięki włączeniu w obrazową narrację dzieł z kanonu polskiego malarstwa rodzajowego i symbolicznego. W odniesieniu do podprogowo oddziałującego historyczno-ideowego pejzażu, reżyser Andrzej Wajda i operator Zbigniew Samosiuk budują filmowe napięcie pomiędzy postaciami dwóch braci – leśnika i suchotniczego dandysa, a tym samym pomiędzy dwoma modelami adaptacji polskiego ziemiaństwa do nowej rzeczywistości po pierwszej wojnie światowej.
Disko polo is new punk. Odszkodowanie za bycie wieśniakiem
Anna Mituś Krzysztof Wałaszek, JAWS (obrazy z lat 1998/2011), obraz pośrodku inspirowany plakatem do filmu Szczęki z 1975 roku – stanowi centrum kompozycji i podsumowuje wszystkie inne.
Życie jest nowelą. Majteczki są w kropeczki, a ona tańczy dla mnie, czyli miękkie serce – twarda dupa. Przez dekady PRL-u żyliśmy w głupim i ograniczającym, ale w zasadzie bezklasowym państwie. Postfeudalną gombrowiczowską wieś międzywojenną zastąpiła wtedy wieś folklorystyczna, nierealna. Składnia jej opisu kontrolowana była odgórnie, tak jak wszystko. Wystarczyło się do niej dopasować. Za fasadą cepeliowego wzornictwa rzeczywisty awans technologiczny i ekonomiczny sklejał się z biedą i brakami. Za co którąś stodołą „na ziemiach odzyskanych” stał poniemiecki pojazd i nikt nie wiedział, do czego można go użyć, w końcu dzieci bawiły się w nim w czterech pancernych. Przesiedleńcy śmiali się na myśl, że w piecu można palić kamieniami (węglem). Modernizacja ułatwiała życie, ale w kulturowym obrazie miała zawsze twarz diabła, trochę w duchu romantyzmu i neofeudalizmu przeciwstawiana była naturze i jej popędowym porządkom, co jaskrawo wyziera ze znanych filmowych obrazów, jak Dolina Issy, Bestia, Konopielka. Po 1989 roku przeciwstawienie to, wydaje się, jeszcze zyskało na ostrości. Nowoczesność utożsamiana już wcześniej z zewnętrzną interwencją, niesuwerennością w obliczu kapitalistycznego przejęcia steru zdegenerowała się, zardzewiała jak gwóźdź w ranie, stając się źródłem nigdy niezabliźnionych stygmatów, a polska wieś okazała się prawdziwym „domem złym”. Źródłem wstydu i niekończącej się
Anna Mituś (1975) – redaktorka naczelna BIURA; krytyczka i kuratorka wystaw. Pracuje w BWA Wrocław. W 2014 wydała książkę Agresywna niewinność. Historia grupy Luxus. Mieszka na wsi.
polsko-ruskiej wojny. Jak pisze w swojej książce Andrzej Leder, prześniliśmy naszą rewolucję, a ze snu powstały groteskowe demony. Wieś nie zniknęła ze współczesnego języka, zanikły jednak rzeczowniki rozróżniające mieszkańców wsi i miast. Nikt nie mówi już o nikim mieszczuch, mieszczanin, ani włościanin czy wieśniak, mając na myśli przypisanie do miejsca zamieszkania albo zajmowanej pozycji ekonomicznej czy społecznej. Osoby mieszkające na wsi nie stanowią już jednej grupy zawodowej ani wspólnoty środowiskowej. Rolnicy, producenci maszyn, właściciele zakładów usługowych, budowlanych, właściciele gospodarstw agroturystycznych, artyści to tylko kilka typów zawodowych, jakie reprezentują obecni mieszkańcy wsi. Wieśniak, wsiur, wiocha to słowa, które oderwały się od wsi i choć wciąż popularne, funkcjonują już jedynie w bełkotliwej mowie pogardy, jako relikt nie do końca uświadomionej kulturowej dominacji niegdysiejszych i obecnych elit. Przenosi on język wysokiej kultury feudalnej we współczesną „kontrrewolucyjną” kulturę klasową. Narzędzia jej przemocy to wyśmiewanie prostego języka, poetyki, gustu. Język disco polo, przy którym obstają moi wykształceni nie gorzej ode mnie sąsiedzi, programowo optymistyczny i pełen wigoru, świadomie konwencjonalny, odmawia rozkoszowania się we własnym wolnym czasie
krytyczną refleksją. Co więcej, odrzucenie ludowego gustu przez kulturę, która niegdyś nazwałaby siebie wprost „kulturą wysoką”, uczyniło ze skocznych piosenek o nieskomplikowanej miłości granych na trzech dźwiękach prawdziwe protest songi. To one integrują na masowych imprezach w okolicznych remizach całe społeczności uczciwych podatników. Oni nie czekają na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu. Lubią brać sprawy w swoje ręce. Lubią też słuchać o jasnowidzu Filipku, który pomógł niejednemu choremu w Tarnowicy Polnej. Jeden z jej mieszkańców mówił mi, że Filipek nigdy nie przyjmował niewierzących. Raz przyszło dwóch milicjantów z obowiązkowym podarkiem, trochę jednak krępowali się walić prosto z jajami, więc zostawili je w krzakach. Filipek nie pomógł, ale na odchodnym rzucił: „a po jaja nie wracajcie, listonosz je zabrał” i to była prawda. W Niesamowitej Słowiańszczyźnie Maria Janion analizowała kontrkulturę epoki romantyzmu, za jaką uchodziła (przechowująca słowiańskie relikty) kultura i obrzędowość ludowa. W jej obrębie wytworzył się alternatywny język magiczny – konkurencyjna wobec głównego nurtu praktyka duchowa i intuicja społeczna. Jej niesamowitość, zgodnie z freudowską logiką, była proporcjonalna do rozmiarów narodowej „amnezji”, „nierozpoznania siebie w sobie”. To, co określane było jako dziejowy postęp, ustaliło się jako czynnik traumatyzujący, źródło „zniewolenia i poniżenia”. Co z tej pokracznej kontynuacji Mickiewiczowskich Dziadów trafiło wraz z powojennym transferem ludności ze wsi do miast? Jakie są dalsze losy tej amnezji? Dlaczego chłopskie korzenie zostały wyparte z tożsamości większości polskich obywateli do tego stopnia, że nie ma w naszym kalendarzu dnia upamiętniającego wyzwolenie ich przodków z niewolniczej, pańszczyźnianej zależności? Może pełzająca dyskusja na temat odszkodowań za pańszczyznę obudzi świadomość tej widmowej wspólnej przeszłości i pomoże rozbroić podział społeczeństwa na oświeconych pragmatyków i konserwatywnych obrońców narodu?
W tym numerze przeczytacie o wsi to, czego zdołały się od niej nauczyć mieszczuchy. O nowej definicji mieszczaństwa opowiada Bartkowi Zdunkowi Andrzej Leder. O Cepelii krytycznie pisze Joanna Kobyłt. O tym, skąd bierze się jedzenie, piszą Joanna Synowiec, Konrad Góra i Michał Łagowski. Jak chamy rżnęły panów i po co, opowiada filozof Jacek Schodowski. Zagadkę architektury polskich wsi wyświetla Hubert Kielan. Krótką historię gówna przedstawia Łukasz Kozak (Polona.pl), a własne historie opowiadają Bartek Zdunek, Karolina Zajączkowska, Ola Wałaszek i grupa Królestwo. Jak zwykle pokazujemy też sporo prac powstałych specjalnie na wystawę, którą jest przestrzeń przed waszymi oczami. Miłej lektury.
w numerze: Anna Mituś – Disko polo is new punk. Odszkodowanie za bycie wieśniakiem 3 Krzysztof Wałaszek – Turystyczne zdjęcia ze sklepu 8 z Andrzejem Lederem rozmawia Bartłomiej Zdunek – Mieszczaństwo jest zawsze przyparte do muru 10 Konrad Góra – Językiem po mieście 18 Marek Rybicki – Wieś polska i literatura. Ilustracje 24, 48-49 Jacek Schodowski – Samostanowienie Jakuba Szeli albo tożsamość chłopska poza resentymentem 25 Hubert Kielan – Typologia wsi 32 Karolina Zajączkowska – Obwodnica 37 Piotr Oskar Martin – Nie da się nie generalizować 44 Paweł Syposz – Praca na wsi 50 Joanna Synowiec – Majątek nie z tej ziemi 64 Patryk Balawender – Wiejski gotyk jako amerykańskie źródło grozy 70 Bartłomiej Zdunek – Opowiadanie 76 Beata Rojek, Mariusz Sibila – Przechera 78 Michał Łagowski – Zmyślone wywiady ze wsi 81 z Aleką Polis rozmawia Piotr Stasiowski – Marzy mi się ogólnoświatowy strajk 88 Alicja Kielan – Portret socjologiczny 93 Królestwo – Ćwiczenia z pamięci 98 Aleksandra Wałaszek – Słówko na niedzielę 106 Joanna Kobyłt – Łowickie pasy, czyli do kogo należała ludowość 110 Łukasz Kozak – Nauka o gównie 18 Beata Bartecka – Książki 118 Ghosts of Breslau – Muzyka 119 Hubert Pokrandt – bez tytułu 120
Wilcze echa to kultowy polski western. Swój status zawdzięcza trwającemu w epoce PRL-u, i na dobrą sprawę nigdy nie przerwanemu, milczeniu wokół sprzężenia historii ziem zwanych „odzyskanymi" i Akcji Wisła na terenie polskich ziem wschodnich.
„BIURO” nr 11, 2015 ORGAN PRASOWY BWA WROCŁAW
ISSN: 2081-2434 cena: 9 PLN w tym 5% VAT nakład: 600 egz.
Redakcja: Anna Mituś – red. naczelna (anna.mitus@bwa.wroc.pl) współpraca: Beata Bartecka, Joanna Kobyłt Sekretarz redakcji: Alicja Klimczak‑Dobrzaniecka Projekt graficzny i skład: Kama Sokolnicka Korekta: Anita Olejniczak / Styliści Tekstu
Adres redakcji: galeria Awangarda BWA Wrocław 50-149 Wrocław, Wita Stwosza 32 tel. 71 790 25 86, fax: 71 790 25 90
Prawa do tekstów i zdjęć, o ile nie zaznaczono inaczej: BWA Wrocław i autorzy.
BIURO wydawane jest nakładem BWA Wrocław Galerie Sztuki Współczesnej, miejskiej instytucji kultury, finansowanej z budżetu miasta Wrocławia.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
kadr z filmu Wilcze echa, na zdjęciu: Marek Perepeczko, Ryszard Ronczewski, Zdzisław Kuźniar reżyseria: Aleksander Ścibor-Rylski, 1968, © Studio Filmowe „Kadr”
BIURO to magazyn wydawany nakładem BWA Wrocław poświęcony współczesnej kulturze wizualnej, sztuce, dizajnowi i przestrzeni publicznej. Strony BIURA to również dwuwymiarowa, niskonakładowa przestrzeń wystawiennicza.
Turystyczne zdjęcia ze sklepu
Krzysztof Wałaszek
na zdjęciach: sklep wielobranżowy, Eugeniusz Minciel – artysta malarz, Bogdan Szychowiak – malarz, dyplom u Konrada Jarodzkiego – i Staszek Celeszczuk, rolnik. Copyrights: „Na publikację zdjęć Bogdan się zgadza, Staszek nigdy nie był w BWA i nie będzie, Gienka zapytam jutro.”
Krzysztof Wałaszek (1960) – malarz, rzeźbiarz, autor akcji. Współautor i uczestnik takich wydarzeń jak Otwarcie Supermarketu CUD w Oleśnicy czy Sztuka przez duże G. Jego prace komentują korporacyjny wymiar funkcjonowania kościoła, „policy” uczelni i samorządowych instytucji. Obecnie wykładowca na ASP we Wrocławiu, gdzie prowadzi zajęcia z rysunku. Mieszka w Księżycach pod Wrocławiem.
BIURO #11, wieś
Mieszczaństwo jest zawsze przyparte do muru z Andrzejem Lederem rozmawia Bartłomiej Zdunek Bartek Zdunek: W gmachu tak szacownej instytucji jak PAN, należałoby pewnie zadać jakieś bardzo mądre pytanie, ale ja zapytam tak po prostu: jakie emocje, z pańskiej perspektywy, budzi dzisiaj wieś? Andrzej Leder: To jest nieco paradoksalne, że pan się do mnie zwraca w kwestii wsi. Ja się wsią jako taką ani nie zajmuję, ani specjalnie nie zajmowałem. Moim tematem jest próba zrozumienia relacji dyskursu dominującego w Polsce wobec innych dyskursów. Zwróciło natomiast moją uwagę konsekwentne wypieranie z polskiego imaginarium zakorzeniania we wsi czy – ściślej mówiąc – w relacjach folwarczno-pańszczyźnianych. Inny wątek, który jest dla mnie istotny, to wątek rewolucji, czyli głębokiej przemiany społecznej. Zagadnieniem centralnym jest tu wejście społeczeństw w nowożytność. Towarzysząca temu zmiana mentalności, przekształcenie języka wsi w język miasta, są dla mnie także ważne, ale raczej jako element szerszego kontekstu. Także dlatego, że sam należę do mniejszości polskiego społeczeństwa, która nie wywodzi się ze wsi; obce jest mi doświadczenie – w Polsce powszechne, a na pewno powszechne w moim pokoleniu – posiadania dziadków na wsi, jeżdżenia do nich na wakacje i traktowania wsi jako oswojonego elementu życia. Więc moja pozycja wobec tego zagadnienia jest w dużej mierze zewnętrzna. Inna sprawa, że dyskurs dotyczący chłopskiej
Andrzej Leder – filozof i psychoterapeuta. Kieruje Zespołem Filozofii Kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Autor książek Nieświadomość jako pustka (2001), Nauka Freuda w epoce <Sein und Zeit> (2007). Jego głośna publikacja Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej została nominowana do nagrody NIKE 2015. Bartłomiej Zdunek – absolwent filozofii na UWr, opublikował raz w prasie literackiej o ogólnokrajowym zasięgu, ale nigdy mu nie zapłacili. Odtąd, ale też od zawsze, zrażony światem pisze rzewne wiersze do szuflady. Gra też na perkusji w zespole polsko-rosyjskim The Loneliest Robot of Britain.
genealogii polskiego społeczeństwa słabo się przebija w powszechnej świadomości. W gmachu, w którym jesteśmy, mieści się Instytut Badania Problemów Wsi, zatem niby mamy instytuty zajmujące się wsią, ale jest to tematyka mniejszościowa i jest to zjawisko znamienne dla humanistyki w Polsce. Przemiana polskiego społeczeństwa ze społeczeństwa agrarnego w społeczeństwo mieszczańskie jest stosunkowo mało przemyślana. Rewolucja, która się dokonała w okresie między II Rzeczpospolitą a PRL-em, czyli głęboka zmiana struktury społecznej i przeniesienie bardzo dużej części polskiego społeczeństwa do miast, została wprawdzie nieco przebadana, ale wiedzy tej się nie uaktualnia. Mówię tu także o socjologach, bo Polskę – zwłaszcza od końca lat 80-tych – bada się przede wszystkim językiem socjologicznym. Również zapis literacki, który jest bardzo czułym instrumentem badania różnych przemian, szczególnie języka i mentalności, raczej pomijał ten temat. I wreszcie refleksja meta-teoretyczna, czyli próba wpisania polskiej historii w historię
fundamentalnej, nowożytnej zmiany sposobu funkcjonowania społeczeństw nie została do końca przeprowadzona. Doświadczenie Niemiec, Francji i krajów anglosaskich zostało w perspektywie wejścia w nowożytność bardzo mocno steoretyzowane, natomiast w Polsce takich prac jest nadal mało. Choć pojawiły się głośne opracowania Przemysława Czaplińskiego czy Jana Sowy. Moja refleksja również próbuje wpisać się w tę meta-teoretyczną perspektywę. W jednej z dyskusji porównał pan polską przemianę do niemieckiej, zauważając, że w obydwu przypadkach przemiana przyszła z zewnątrz. W Niemczech odbyło się to wraz przejściem wojsk Napoleona. Różnica polega na tym, że Niemcy ją przyswoili, podczas gdy polska przemiana jest traktowana jako zewnętrzna. Po pierwsze, to do jakiego stopnia Niemcy rzeczywiście uzyskały tę swoją autonomiczną podmiotowość, jest do dzisiaj w samych Niemczech mocno dyskusyjne. Są znane prace o „zapóźnieniu” Niemców. Ich diagnoza jest taka, że niemiecka kultura nie jest aktywna, ale reaktywna. Z polskiego punktu widzenia to się może wydawać paradoksalne, ale Niemcy sami siebie często tak definiują. Choć przecież można powiedzieć, że koniec XIX i początek XX wieku to epoka niemiecka – zwłaszcza, jeśli chodzi o naukę i kulturę. I choć apogeum tej niemieckości przyniosło katastrofę i dzisiaj Niemcom bardzo trudno się do niej odwoływać jako do pewnego pozytywnego wzorca, to jednak okres wielkiej afirmacji swojej formy cywilizacyjnej jest ich kulturowym dorobkiem. To, co ogromnie różni Polskę od Niemiec, to fakt, że Niemcy w drugiej połowie XIX wieku stały się potęgą mieszczańską, potęgą kapitalizmu. Świetnie opisuje to Jan Patočka w swoim eseju Wojny dwudziestego wieku i wiek dwudziesty jako wojna. Patocka pisze, że o ile ideologicznie Niemcy były niesłychanie reaktywne, o tyle jako podmiot polityczny były najbardziej modernizującą siłą drugiej połowy XIX. wieku. Stały się wówczas pionierem hiperkapitalizmu. Tymczasem Polska aż do 1989 roku nigdy nie uzyskała pozycji podmiotu kapitalistycznego. Pomijając oczywiste względy historyczne, trzeba zwrócić uwagę, że główną przyczyną takiego stanu rzeczy było zakonserwowanie modelu przedłużonego średniowiecza, czyli kulturowej dominacji warstwy ziemiańskiej. 11
Która trwa nadal? Kulturowo tak. Politycznie i gospodarczo – nie. Wykluczenie ogromnej części społeczeństwa chłopskiego i kontrolowanie kapitalistycznej części gospodarki przez Żydów i Niemców, którzy na przełomie XIX i XX wieku nie byli postrzegani jako podmiot polityczny w Polsce, spowodowało, że nigdy nie wykształcił się tutaj ten rodzaj modernizującej dynamiki cywilizacyjnej. Moim zdaniem, szansę na taką dynamikę, oczywiście w innej skali i w innym kontekście politycznym, Polska ma teraz. Ale gdzie Pan tej szansy upatruje? Uważam, że polskie mieszczaństwo jest bardzo dynamiczne i pod tym względem znacznie różni się od porównywalnych grup społecznych w innych krajach – przede wszystkim w Europie Środkowo-Wschodniej. Mieszczaństwo czeskie, na przykład, jest bardzo statyczne. Polska ma bardzo duży potencjał, który jednak ujawnia się przede wszystkim na poziomie indywidualnej podmiotowości. Na przykład w działalności artystycznej. Polska ma świetnych twórców, polska sztuka jest bardzo oryginalna i ma coś do powiedzenia. Dużo gorzej jest w innych wymiarach Kultury, tam gdzie ważna jest zbiorowość, działanie zbiorowe. Ale gdy mówi pan o mieszczaństwie w Polsce, to ma pan na myśli ostatnie 10-15 lat? Tak. Może ta dynamika wynika z pozycji mieszczaństwa? Z tego, że mieszczaństwo jest – metaforycznie mówiąc – przyparte do muru? Mieszczaństwo jest zawsze przyparte do muru. A polskie mieszczaństwo nie jest jakoś specyficznie do tego muru przyparte? Nie. Moim zdaniem balzakowskie mieszczaństwo, będące owocem rewolucji francuskiej, było tak samo przyparte do muru. Podobnie jak angielskie mieszczaństwo, które opierało się na handlu niewolnikami, a później na gwałtownym rozwoju przemysłu i wynalazkach technicznych adoptowanych w sposób zupełnie chaotyczny i wariacki. Egzystencjalna sytuacja mieszczaństwa jest zawsze taka sama. Wyobrażeniem
BIURO #11, wieś
Gdzie jest w takim razie polskie mieszczaństwo? W jakiej mentalnej kondycji się znajduje? Czy można powiedzieć, że skoro nie reprezentuje kultury mieszczańskiej na zachodnią modłę, to tkwi – przynajmniej jedną nogą – w kulturze chłopskiej? Tu trzeba byłoby się zastanowić nad podglebiem kulturowym. Myślę, że na obecną mentalność polskiego mieszczaństwa składa się dziwna mieszanina energii emancypacyjnej, którą zyskało polskie mieszczaństwo wskutek rewolucyjnych katastrof, jakie miały miejsce między 1939 rokiem a latami 80. To jest nowa, specyficzna i w znacznej części chłopska w swojej genealogii energia, o takich cechach jak przedsiębiorczość i samosterowność, a jednocześnie nieufność i poczucie krzywdy z jednoczesnym brakiem poczucia własnej wartości. To są elementy mentalności chłopskiej, specyficznej dla krajów z Europy Wschodniej, w których poddaństwo nie jest odległą przeszłością. Za nieufnością idzie indywidualizm, który procentuje gospodarczo – wschodni Europejczycy to najpilniejsi uczniowie neoliberalizmu – ale jest też specyficzny, bo bez poczucia odpowiedzialności za zbiorowość i pozbawiający społecznej wrażliwości. Z tym często łączy się familiaryzm: zaufanie tylko do członków bliskiej rodziny. No i, wreszcie, na to nałożona jest mitologia szlachecka, czyli pragnienie wpisania się w kulturowe wyobrażenie na temat Pierwszej Rzeczypospolitej. Tutaj znów pojawia się indywidualizm – tym razem typu szlacheckiego – oraz mityczne przywiązanie do wolności, które jest z gruntu nieprawdziwe. Owszem, ono się ujawnia w pewnych historycznych okolicznościach, ale tak na co dzień jest mitologią.
Ja bym dodał jeszcze do tej chłopskiej mentalności gniew i agresję. Coś panu opowiem: do tego samego numeru, w którym opublikowany zostanie nasz wywiad, napisałem jeszcze tekst literacki. Punktem wyjścia, jak do całego zresztą numeru – miała być wieś. I tak się zastanawiałem, za jaką emocją pójść podczas tego pisania, i jedyne co mi przychodziło do głowy, co wydawało się adekwatne, był właśnie gniew, jakaś żądza zemsty, krzywda. Dodam, że mam chłopskie pochodzenie. Czy oczywistość i łatwość takich emocji nadaje się do analizy? Może należałoby zadać proste pytanie: skąd się w panu bierze gniew? I szerzej: skąd się bierze taki gniew w ogóle? Bo przecież nie chodzi pan sam po tym świecie. I tutaj znów musimy się zwrócić w stronę historycznej genealogii narodu polskiego i tam poszukać źródeł gniewu. Polskie chłopstwo, szczególnie na wschodzie, miało do drugiej połowy XIX wieku status niewolniczy. Nawet po tym, jak zostało zniesione poddaństwo, i to nie przez wewnętrzną, polską siłę. To nie było upodmiotowienie w ramach polskiej podmiotowości politycznej. Przyszło z zewnątrz? Wiadomo, że to był ukaz carski. Ale mimo tej istotnej zmiany, jaką było zniesienie pańszczyzny, dominacja kultury ziemiańskiej i dewaluacja kultury chłopskiej były ogromne. Ten stan utrzymywał się do końca II Rzeczypospolitej. Hierarchia społeczna, opierająca się na pionowej organizacji relacji międzyludzkich, była niezwykle trwała. Co więcej, jest trwała do dzisiaj. W bardzo wielu relacjach, gdzie pojawia się element władzy typu uczeń – nauczyciel, pacjent – lekarz, petent – urzędnik, już nie wspominając o relacji pracodawca – pracobiorca, natychmiast ta hierarchia się odtwarza. Element budowania swojego poczucia wyższości na upokorzeniu drugiej osoby jest po prostu niebywale powszechny. Chłopi byli w tej hierarchii zawsze najbardziej napiętnowani. W stosunkach wewnętrznych na wsi działało to podobnie: ci, którzy byli silniejsi lub bogatsi, mogli pomiatać tymi słabszymi. Taki typ relacji powoduje obecność stłumionych, tkwiących bardzo głęboko, mściwych i agresywnych uczuć, które są przekazywane kolejnym pokoleniom. To nie jest tak, że to znika wraz z nowym układem społecznym. Nawet jeśli ci ludzie przenoszą 12
Dwa Michały wyruszają do kina. Podczas wędrówki przeżywają różne przygody. Na miejscu okazuje się, że film był właśnie o nich.
Dwa Michały. Kadr z animowanego filmu Janiny Hardwig z 1958 roku, ©: Filmoteka Narodowa
o gnuśnym i stabilnym sposobie mieszczańskiego życia jest jeden ze stereotypów wynikających z braku rzeczywistego mieszczaństwa w Polsce – postrzega się je jako takie krakowskie „państwo”, które sobie mieszka w tych pluszowych mieszkaniach. Prawdziwie mieszczaństwo jest bliższe temu, które jest opisane w Manifeście komunistycznym. Jest to najbardziej dynamiczny element społeczeństwa, który zawsze je zmienia oraz rozbija i rozpuszcza wszystkie aktualnie istniejące struktury. To jest podstawowa funkcja mieszczaństwa.
13
BIURO #11, wieś
się do miast i zaczynają funkcjonować w ramach kultury miejskiej, to niosą ze sobą pewien emocjonalny bagaż. To jest przekazywane w rodzinach, w pewnym obrazie świata, w klimacie emocjonalnym, który towarzyszy stosunkom międzyludzkim. Ludzie, którzy przyjeżdżają z zachodu, szczególnie z krajów romańskich, zawsze mnie pytają: dlaczego u was każdy kelner albo pani obsługująca w sklepie są obrażeni już na starcie i mają miny wyrażające poczucie, że sam fakt pracy w sklepie lub bycia kelnerem, jest dla nich uwłaczający. Bo praca w usługach nie jest traktowana jako rodzaj umowy, kontraktu, tylko jako służba, bycie służącym. To wyraża pewien ładunek emocjonalny, który tkwi bardzo silnie w polskiej kulturze. Chodzi mi o poziom ciągłej urazy, że ktoś kogoś upokorzył, że ktoś się wywyższył. Poczucie krzywdy jest jednym z podstawowych elementów tożsamości w tym społeczeństwie.
Mówienie, że relacja miasto-wieś jest oparta na gniewie czy antagonizmie, jest anachronizmem. To jest myślenie poprzez pewien typ relacji, która była charakterystyczna dla wczesnej nowożytności. W późnej nowożytności miasto po prostu zjada wieś. Nie ma żadnego antagonizmu. Następuje intensywne wchłanianie wsi przez kapitalizm. Oznacza to, że na wsi ci, którzy są silni, zaczynają być po prostu kapitalistycznymi przedsiębiorcami.
Geografia i położenie przestają być istotne? Kapitał wszędzie wygląda tak samo? Znika zamknięte uniwersum, którym była tradycyjna wieś. Nowym kontekstem dla jej mieszkańców jest rynek. Wieś aspiruje cywilizacyjnie do uniwersalnych wzorów niesionych przez globalną kulturę mieszczańską. Sposób produkcji i myślenia jest całkowicie uwarunkowany kapitalistycznym, miejskim sposobem organizacji - łącznie z prowadzeniem księgowości, planowaniem produkcji, przyjmowaniem kontraktów, kredytowaniem Ale czy można to znamię przeszłości, etc. To wszystko są elementy kapitalistycznego ten gniew jakoś oswoić i potraktować przedsiębiorstwa. I to jest jedna strona medalu. jako energię do zmiany? Czy da się Druga jest taka, że ci, którzy nie wchodzą w ten z niego wyzyskać potencjał? Teoretycznie tak, ale ten gniew musiałby się stać rodzaj produkcji, stają się pracownikami najemnymi, wiejskim proletariatem. A jeśli nadal żyją na elementem upodmiotowienia. Dopóki to jest swoich, powiedzmy, pięciu hektarach, to są poza stłumiony rodzaj uczuciowości, nieuzyskujący politycznej eksplikacji, to jego pozytywne wyzys- obiegiem i podlegają wykluczeniu. W tym sensie kanie jest mało prawdopodobne. Gniew przecież wieś doświadcza głębokiej przemiany, wynikającej z tego, że przestaje być autonomicznym, może mieć charakter niesłychanie agresywny. W polskiej historii mieliśmy taki moment – rabację wspólnotowym światem, a staje się elementem potężnej gospodarki rynkowej. galicyjską. Natomiast na co dzień to się bardziej ujawnia w zindywidualizowanych postawach Skanseny, lokalne hodowle, chałupnicza takich, jak lekceważenie, pogarda i brutalność. produkcja serów, miodu etc, dotowana Znaleźć polityczną eksplikację gniewu, którą da przez UE i wtórnie sprzedawana jako się zawrzeć w społeczeństwie zakładającym deprawdziwa, tradycyjna forma produkcji mokratyczne formy polityczności, jest niezwykle – to byłoby kulturowo-kapitalistyczne trudnym wyzwaniem, aczkolwiek możliwym do zagospodarowanie resztek tego, co zostało zrealizowania. Syriza w Grecji jest tego przykłaz prawdziwego życia wiejskiego. Znów dem. Mimo, że jest niesłychanie kontestująca ktoś przychodzi i nas czegoś uczy. i ewidentnie jest nośnikiem gniewu, to jednak W dużym stopniu tak. Tak jak rewolucja kapitalistara się wpisać w demokratyczny kontekst. styczna w Polsce jest w dużym stopniu sterowana z zewnątrz, tak i jej dopełnienie – wejście na Istnieje zatem ślad jakiegoś genealoglobalny rynek, który akurat w naszym świecie gicznego gniewu, pierwotnie skierowareprezentuje UE – też jest spotkaniem z tym, co nego wobec tego, kto ma lepiej, a dziś zewnętrzne. To zjawisko nie dotyczy tylko Polski. w stronę mieszczaństwa. Ale jaki charakCały nowożytny świat jest zbudowany na tym, ter ma emocja mieszczan wobec wsi? że społeczeństwo kapitalistyczne wchłania wieś Czy dziś relację wieś-miasto opisuje i ją całkowicie transformuje, a w efekcie unicestwia. wzajemny antagonizm? 14
W najprostszym sensie ludzie po prostu przestają mieszkać na wsi. UE czyni kroki mające na celu zatrzymanie tego procesu. Próbuje zachować w Europie produkcję rolną i krajobraz wiejski. Chce w ten sposób zachować strukturę społeczną, w której wieś w ogóle istnieje. Ale to się udaje tylko częściowo, bo jest wbrew tendencjom globalnego kapitalizmu. Pogłębiająca się liberalizacja rynków sprawia, że produkcja żywności przenosi się tam, gdzie jest tańsza. Ale włączenie polskiej wsi w globalny rynek żywności nie niweluje mentalnej spuścizny, która pozostała po społeczeństwie folwarcznym. Spuścizna raczej uwewnętrzniona jednostkowo niż mogąca wywołać jakąś zewnętrzną, polityczną manifestację. Na czym takie uwewnętrznienie polega? Na przykład na tym, że polskie społeczeństwo jest jednym ze społeczeństw posiadających najniższy wskaźnik kapitału społecznego. Gniew i poczucie krzywdy wyrażają się w postaci braku zaufania nie tylko do instytucji – o czym wszyscy wiemy – ale także do siebie nawzajem. I to jest klasyczny motyw krzywdy robionej samemu sobie. Gniew czy złość, która nie ma dobrego podmiotowego sposobu na wyrażenie się na zewnątrz, obraca się przeciwko sobie. Ten mechanizm działa tak samo na poziomie społecznym i indywidualnym. Autodestrukcyjność polskiego społeczeństwa jest przejawem gniewu, który nie znajduje politycznej i podmiotowej formy wyrażenia. Z drugiej strony można również powiedzieć, że silna dynamika, która cechuje współczesny polski kapitalizm, wyrasta z gniewu, na co dzień objawiającego się takim polskim „ja wam pokażę”, „nie dam się”. Na to składa się także dziedzictwo późnego PRL-u i złości obecnej po stłumieniu Solidarności i ogłoszeniu stanu wojennego. Do tego wszystkiego dochodzi lęk jako ukryta przyczyna gniewu. Tak to działa? Oczywiście lęk jest bardzo często związany z gniewem. Bywa tak, że jeśli czuję wrogość do różnych osób, to jednocześnie się ich boję. Te emocje się zbiegają. Lęk bierze się również ze wspomnianych hierarchicznych praktyk społecznych. Jeśli wiem, że lekarz może wykorzystać swoją pozycję podczas kontaktu z pacjentem,
to spotkanie z tym lekarzem może być dla mnie źródłem lęku. Podobnie z nauczycielem mogącym potraktować moje dziecko źle tylko po to, żeby pokazać swoją władzę. Albo z urzędnikiem przewlekającym moją sprawę dlatego, że niezbyt grzecznie się do niego odnoszę. To są sytuacje wynikające z hierarchicznej i folwarcznej mentalności, która przenosi się na wszystkie stosunki władzy. Pójdźmy dalej tropem psychoanalitycznym: czy lęk jest związany z pragnieniem? A jeśli jest, to jakie pragnienie tłumi? Chyba nie chodzi o sam lęk, tylko o całościową strukturę relacji z Innym. Lęk jest jednym z wyrazów tej struktury. W Polsce lęk nie tyle tłumi, co wyraża pragnienie. Pragnienie bycia wyżej, triumfowania i dominacji w relacji indywidualnej. Alternatywą jest pewien rodzaj równościowego stosunku między ludźmi, który skądinąd ma wiele różnych gratyfikujących cech. To są dwie wykluczające się perspektywy. Jeżeli wchodzimy w relacje hierarchiczne, zorganizowane pionowo, to tracimy wszystkie możliwości związane z poziomym, równościowym odniesieniem. Z tego uwikłania w pionową zorganizowaną hierarchię wynika polskie pragnienie bycia kimś innym. Towarzyszy nam fantazja na temat zajęcia szczebelka wyżej na tej drabince. Na pewno poziomy sposób budowania relacji, zakładający akceptację innego, sprzyja akceptacji siebie. Pozioma perspektywa pozwala oswoić się z własną pozycją i ją polubić. Na przykład profesor Janusz Czapiński tłumaczy nam uparcie, że Polacy są zadowoleni z siebie. Trzeba zatem brać pod uwagę okoliczność, że w Polsce jest duży dysonans pomiędzy dyskursem publicznym, jaki ludzie przyjmują, gdy mówią o sprawach publicznych, będący najczęściej dyskursem niezadowolenia, poczucia krzywdy czy narzekania, a dyskursem indywidualnym, który bywa zupełnie inny. Może jest tak, że w sytuacjach, gdzie nie wchodzą w rachubę relacje władzy, ludzie są zadowoleni. I to jest, w pewnym sensie, paradoks polskiej mentalności. To chyba nie jest jedyny paradoks... Dla mnie wciąż największym paradoksem pozostaje to, że epopeja wiejska w postaci przejścia polskiego społeczeństwa z późnego 15
średniowiecza – które jeszcze na początku XX wieku organizowało nasze społeczeństwo – do współczesności jest tak bardzo słabo wyrażona. Co pan przez to rozumie? Nie ma dyskursywnej reprezentacji. Książki dotyczące każdego epizodu Powstania Warszawskiego wydaje się lawinowo, a ilość książek opisująca ważniejsze według mnie wydarzenie, czyli reformę rolną, jest śladowa. Podobnie jest z kolonizacją ziem zachodnich – nie istnieje opowieść o niej, poza pewnymi literackimi reprezentacjami, które są niesłychanie zsubiektywizowane, jak na przykład u Stefana Chwina czy Krajewskiego. Epopeja wsi, wraz z migracją ludności, „zdobywaniem terenu”, tak w sensie cywilizacyjnym, jak na przykład zasiedlania ziem zachodnich, pozostają białą plamą. To jest kopalnia niezwykłych tematów. Jak ta kolonizacja przebiegała? Co się tam działo? Tych pytań historycy po prostu nie podejmują. Co więcej, ta historia jest praktycznie nieobecna w imaginarium wspólnotowym, czyli w kontekście wykraczającym poza uniwersyteckie zainteresowanie. Fascynujący epizod zajmowania zachodnich miast, miasteczek i wsi jest reprezentowany właściwie tylko przez Kargula i Pawlaka… Można jeszcze popytać żyjących dziadków... No tak, ale to są indywidualne okoliczności. Amerykanie zrobili z podboju Dzikiego Zachodu swój tożsamościowy mit, który dziś zresztą rewidują, mówiąc na jego temat różne nieprzyjemne rzeczy, ale nie zmienia to faktu, że mit ten nadal funkcjonuje. W Polsce żadne z tych epokowych wydarzeń nie zostało przepracowane. To jest niesamowicie zadziwiające, ale też symptomatyczne, że dla zdominowanej paradygmatem ziemiańsko-powstańczej wyobraźni to nie są ciekawe historie. Dlaczego to nie są ciekawe historie? Bo ani ziemianie, ani powstańcy nie są zainteresowani kolonizacją. Są zainteresowania tylko sobą? Są zainteresowani trwaniem. Oczywiście nie mówię o XVI wieku, w którym Polska skolonizowała całe Kresy Wschodnie, o czym pisze Jan Sowa w Fantomowym ciele króla. Tak jak Anglicy kolonizowali Indie i powstawały kompanie indyjskie, tak i my mieliśmy kampanie
mazowieckie i kolonizowaliśmy tereny Ukrainy i Księstwa Litewskiego. Ten okres charakteryzował się niezwykłą dynamiką aż do XVII wieku. Później ta dynamika wygasa i zostaje wyparta przez zainteresowaną trwaniem kulturę stagnacji. Reforma rolna była już tylko gwoździem do trumny tej kultury. Zajmując się wsią, powinniśmy się zatem cofać, szukać genezy, grzebać w genealogii i przyjąć do wiadomości, że wieś po prostu znika? Ta tradycyjna wieś. Bardzo ciekawym badaczem tego tematu jest antropolog Tomasz Rakowski, który opisał regresywne procesy w pewnej wsi śląskiej. A z innej beczki, to w ogóle ciekawe, że wsią zajmują się antropologowie, którzy mają słaby głos w naukach humanistycznych. W Polsce najważniejsi są literaturoznawcy, potem są socjologowie jako reprezentanci nowożytności... ...najważniejsi są chyba ekonomiści? Ekonomiści to trochę inna sprawa, ale w naukach społecznych i humanistyce hierarchię tworzą socjologowie jako reprezentanci nowożytności, literaturoznawcy jako reprezentanci tradycyjnej kultury, później filozofowie mówiący coraz bardziej ściszonym głosem i dopiero na szarym końcu antropologowie, których nikt nie słyszy… Jeszcze niżej są etnografowie... Właśnie. A to oni zajmują się wsią i pokazują nam degradację wiejskiego świata. Ten świat się kończy. Zastępuje go cywilizacja nowego mieszczaństwa. Rzetelne opisanie tego procesu wraz z jego fundamentalnymi, często kontrowersyjnymi cechami byłoby upodmiotowiające dla kultury polskiej. Tymczasem żyjemy w powidoku zmiany społecznej, która się już dokonała, a perspektywa nowej rewolucji jest raczej niemożliwa? Można prowadzić na ten temat spory. Moje stanowisko w kwestii rewolucji wywodzi się z bardzo konkretnej tradycji, zapoczątkowanej przez Hannah Arendt. W tej tradycji rewolucja to jest przede wszystkim rewolucja mieszczańska, która zmienia społeczeństwo tradycyjne w społeczeństwo nowożytne. Oczywiście bywają też inne rewolucje, ale one się nie udają. Są to rewolucje 16
chłopskie, utrwalające system folwarczny albo, pod wpływem partii kadrowych, wprowadzające totalitarne dyktatury. W XX wieku parę się zdarzyło. Przebieg dwóch z nich, czyli chińskiej i radzieckiej, jest powszechnie znany. One w ostatecznym rozrachunku albo utrwalają stan społeczeństwa – co stało się i chyba nadal dzieje się w Rosji – albo na własny sposób, często dla człowieka Zachodu kontrowersyjny, wprowadzają społeczeństwo w kapitalizm. Zdaje się, że w Chinach wieś na tym dobrze nie wyszła… Chińska rewolucja to jest fascynująca historia. Kapitalizm chiński jest oparty na bardzo brutalnej eksploatacji ziemi i na regresie społeczności wiejskiej. Do pewnego stopnia każdy kapitalizm tak robi. Począwszy od angielskiego, który zaczął od grodzenia i wypędzania dzierżawców wiejskich, to jest zawsze podobna historia. Kapitalizm umacnia się poprzez postępujący rozkład wsi. Wracając do rewolucji, chcę jednak zaznaczyć, że to nie jest powszechna perspektywa. Zwolennicy tradycyjnej lewicy marksistowskiej wciąż wypatrują tej prawdziwej rewolucji. Ta perspektywa mówi, że to proletariat jest nośnikiem rewolucji ostatecznej. Trudno powiedzieć, kim jest proletariat w dzisiejszym świecie. W świecie zachodnim próbuje się go zastąpić prekariatem. Ale ja nie znam odpowiedzi na pytanie, czy ktokolwiek zmobilizuje się do jakiejkolwiek rewolucji. A w Polsce? Polska jest już częścią zachodniego świata, jeśli miałaby nastąpić rewolucja – w co wątpię – to na pewno będzie to kolejna rewolucja przyniesiona z zewnątrz. Czyli konsekwentnie okupujemy peryferia? Tak, i należy się do tego wreszcie przyzwyczaić. Rewolucja jest raczej niemożliwa. Sama wieś umiera. Czy zostaje tylko celebracja – zresztą dość ambiwalentna – tego, co zostało ze wsi? To jest proces wynikający z pojawienia się społeczeństwa późnego kapitalizmu, w którym ogromnie ważna jest władza – i kapitał – symboliczne. Środowisko wiejskie i bliskość natury przestają
być rzeczywistą formą życia ludzkiego, a zostają symbolicznie utożsamione z naturą jako taką. Z czymś odległym i abstrakcyjnym. Natura staję się elementem nostalgicznej estetyzacji. Nikt nie myśli o naturze jako o czymś, co jest po prostu rzeczywistością, w której żyjemy. Dziś nikt nie żyje w naturze. Natura staje się przedmiotem zdziwienia? Patrzymy na nią z daleka? Zdziwienia, nostalgii, przeżyć estetycznych. Co wobec rzeczywistej wsi jest subwersywne. Wyjaśnię. Jest zjawisko powrotu na wieś artystów chłopskiego pochodzenia. Była na ten temat wystawa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ci wracający na wieś mają różne motywacje na poziomie indywidualnym, ale często jest w tym jakaś kontestacja realiów wsi w imię wyobrażenia, jak powinny wyglądać stosunki między ludźmi, wyobrażenia wywodzącego się z miasta. Na przykład w kwestii stosunku do kobiet. Więc oni wracają z pewnego rodzaju buntem wynikającym z troski o to środowisko. Na ogół nadal mają tam bliskich, czują się z wsią związani. Ale z drugiej strony nie mogą się też pogodzić z tym, jak tam jest. Przeżywają kontestację wobec tego świata, jednocześnie niosąc ze sobą czuły i emocjonalny ładunek wynikający z zaangażowania w niego. Gesty warte wpisania w mainstreamowy sposób myślenia, bo wyrażają autentyczny stosunek wobec wsi. To są ludzie już ewidentnie miejscy, dla których jednak wiejska genealogia jest wciąż żywa. Z drugiej strony, dla ludzi miejskich takich jak ja, obszar wiejski jest miejscem nostalgicznej estetyki, do której zresztą zachowuje się dystans. Jestem wobec niej ostrożny, bo w Polsce to się może bardzo łatwo osunąć we wtórną idealizację folwarku. Tęsknota za naturalnością, tradycyjnością i wspólnotowością kształtuje alternatywę wobec miejskiego stylu życia, w którym dominują indywidualizm, konkurencja i bezwzględność. Stąd działania kulturowe odwołujące się do tradycji wiejskiej mają, wobec efektów rewolucji mieszczańskiej, o której tutaj mówimy, reaktywno-estetyzujący charakter. Łatwo może, zamiast penetrować rzeczywisty charakter wiejskiej formy życia, utknąć w jakimś fantazmacie, po raz kolejny opowiadającym historię utraconych dworków.
BIURO #11, wieś
Językiem po mieście
Konrad Góra ilustracje: Karolina Pietrzyk
Konrad Góra – jest poetą, życiowym radykałem i anarchistycznym działaczem społecznym. We Wrocławiu współtworzy inicjatywę Jedzenie Zamiast Bomb, której celem jest karmienie osób głodnych. Wielokrotnie nagradzany za swoje wiersze, wydał m.in. Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem oraz Pokój widzeń. Poniższy niekompletny słownik głodowego jedzenia nadsyła w formie wiadomości pozbawionych polskich znaków prosto z Pragi, gdzie uczestniczył w obronie przed likwidacją skłotu Cibulka. Karolina Pietrzyk (1990) – głównie rysuje i projektuje. Pracuje i mieszka we Wrocławiu. http://karolinapietrzyk.tumblr.com
PRAHA, w której właśnie się barykadujemy, to faktycznie jest wieś posród stolic – władzę ma głupią, jest pełna lasów i pijakow, oczywiście jest też stolicą wszystkich wsi, więc lud jest tu ufny sobie, bliski obcym, skoro bogatsi: kradniemy tu rzadko, raczej z opilstwa, niż rzeczywistych potrzeb, najrzadziej Ukraińcy i Polacy, jedni ze strachu, drudzy z nicnierozumienia, ta wieś bowiem ma się do polskich centrów kultury, jak życie do teorii, jak Z i Y na klawiaturach. Jest to świat różny od krakowskiego czy wrocławskiego jedynie o CTRL ALT, o przełożenie w ruchu koła. Czasem wiem, że jestem tu Polakiem, Polakiem ze wsi, kiedy jadę 9 czy 10 na Sidliště Řepy, i wiem, że to w Polsce nie będzie się nazywało Osiedle Buraki, szczególnie zaś nie zaistnieje u nas Fitness Klub Řepy, a powinien, i kiedy po drodze zapowiadają mi kolejne przystanki: Hotel Golf / Motol / Vozovka Motol / Krematorium Motol, to jednak znowu jestem co najmniej Ślązakiem, a może i idę pod Polaka.
TARGPIAST, jedno z może trzech miejsc we Wrocławiu, do których jakoś tęsknię, to po prostu ruralna enklawa między Poświętnym a Lipą Piotrowską, chyba jedyne miejsce w tym mieście, gdzie spotka się człowieka w szaliku Widzewa, a nowosądeccy górale handlują ananasami i najprawdziwiej brytyjskim selerem naciowym, wieś wewnętrzna, gdzie masz więcej całodobowych karczm, niźli w całym centrum, wieś z kości wsi i ducha wsi, z tych czasów, gdzie na wieś uciekało się przed głodem.
TOPINAMBUR jest naznaczony pomyłką od pojawienia się w Europie, nazwany od brazylijskiego plemienia, gdzie nigdy nie wystepował, przenicowany na żydowskie karczochy, odrzucony z diety z tych samych przyczyn, co brukiew, obcy, Żyd, Cygan roślin, słonecznik bez słońca, zachwaszczacz, pieniacz modnych diet, gwarancja rewolucji żołądkowej przez pierwszy miesiąc insulinowego gwałtu na jelitech. Jego kumpela, POKRZYWA, to jest nasza wieś odrzucona, z niej się wyobleczyliśmy, jej się odjedliśmy. Kolega, czeski Syryjczyk, uczy mnie tu takiej herbaty: grillujesz całe banany, miąższ zjadasz, skórki zaparzasz z garścią młodej pokrzywy. Jest w tym jego uchodźstwo, jego kilka tysięcy odistniałych wsi, i moje dziecięce rojenia, których on już nie zrealizuje.
BEZ CZARNY (Sambucus nigra) właśnie śnieży. Za trzy miesiące będzie ciemniejszy od nocy. Jest oczywiście symbolem śmierci, a więc i Żyda: ma duże zapotrzebowania na azot; należy założyć, że jeśli gdzieś rośnie, leżały tam niedawno – sto siedemdziesiąt lat temu – kości. Występuje na nim grzyb, uszak bzowy, do niedawna zwany uchem Judasza; jest to europejska odmiana grzyba mun: jadalny, w zasadzie bez smaku, o konsystencji żelków Haribo. Kwiaty smażymy w racuchach, owoc przerabiamy na intensywne, wręcz aptekarskie wino, szczególnie do kupaży. Boimy się go, czcimy i brzydzimy. Ja go kocham, ale ja miewam chore miłości. 19
DĘBY (Qercus), TUJA (Thuja), JAŁOWCE (Juniperus), CIS (Taxus) to zawsze dostępne drzewa czy krzewy, obarczone niestety potęgą wad: z żołędzi mamy bardzo sprytne fistaszki, po prostu opalamy je nad mikrym ogniem, tyle że koniecznie muszą być zeszłoroczne, trzeba znaleźć w marcu albo i lutym miejsce, gdzie nie żerują ani służby miejskie, ani dziki; po prostu dopiero wielokrotne wymrożenie i rozmrożenie pozbawia żołędzie ostatecznej goryczy, statystycznie, jeśli wygrzebiemy gdzie takie źródło, osiemdziesiąt procent będzie już płona, z pięciu garści zostaje jedna: tuja znowu, ta byłaby doskonała jako nośnik miazmatów wędzarniczych, tyle że po prostu wykręca gardło jak łyk ginu, do którego ktoś skiepował przechodzonych pojar, jedynym tu sposobem na przyprawienie czegokolwiek tują, to zostawić na noc, np. bakłażana czy zielone pomidory (także jabłka na zagrychę) w żywopłocie. Ogrodowe gatunki jałowca, np. sabiński (Juniperus sabina) są trujące, śmiertelnie trujące są pestki cisu, tyle że na nich jest niezwykle smaczna osnówka, coś między melonem, rabarbarem a renklodą; ja bawię się nimi jak Japończycy fugu: rozgryzam dla hazardu i po chwili wypluwam, przypuszczam, że to prawie nielegalne, na pewno tańsze od napojów energetycznych.
BRZOZĘ (Betula), jak wiadomo, łatwo zranić, szczególnie wczesną wiosną, od marca do drugiego tygodnia kwietnia, z nacięcia płynie wtedy ożywczy, łzowy sok, oskoła, nasza rodzima yerba, oczyszczenie ze złogów i toksyn, które jednakowoż nadużywane potrafią obrócić się w trwałą obstrukcję, tak jak łatwo z traumy poczynić chucpę. Z pączków otrzymujemy niezwykle polską nalewkę: zalewamy własnej roboty suchary razowe i pszenne wraz z 300 gramami pączków (dopuszczalny dodatek listków i gałązek), 0,7 litra spirytusu i 0,5 litra czystej, zostawiamy na 15-20 dni, przecedzamy przez lniane płócienko, potem korygujemy gorycz i moc dobrym porterem (w innej wersji kwasem chlebowym), tym razem zostawiamy na trzy miesiące. Nastawiona takiego 10 kwietnia pozwala poczuć jej smaki sierpniem, wrześniem.
MOCZARKA KANADYJSKA (Elodea canadensis) – łanowy, inwazyjny chwast rzeczny, jest dla małp niejadalna, tyle że stanowi fantazyjne przedłużenie ręki przy działaniach porządkowych: jeśli mieszkamy blisko Widawy, Bystrzycy, czy stawów choćby pilczyckich, wybieramy się nad wodę i przy okazji poboru pałki (Typha) czy tataraku (Acores) – odpowiednio danie główne i deser – podrywamy z dna także dwie, trzy moczarki: jeśli z zastałej mulistej wody, odmaczamy je w wiadrze ze świeżą wodą (dla zbicia aromatów), a wtedy używamy jej jako jednorazowego (to obcy chwast, nie ma co żałować) mopa, szczególnie do jednolitych powierzchni, bądź do przetarcia zastawy i sztućców, jeśli np. wskutek wegetarianizmu lub dowcipu chcemy absolutnie niemorskim potrawom nadać ryt sushi. 20
Autorska adaptacja Awansu Edwarda Redlińskiego to komedia opowiadająca o wsi lat 70. Bohater filmu wraca po studiach do Wydmuchowa. Nieufni dotąd wobec nowinek cywilizacyjnych mieszkańcy ulegają wizji młodego magistra i postanawiają przekształcić wieś w nowoczesne letnisko. Oczekiwania klientów zmuszają ich do kolejnej transformacji, bowiem spragnione autentycznej wsi mieszczuchy chcą folkloru...
Bożena Dykiel w filmie Janusza Zaorskiego Awans z 1974 roku, foto: Roman Sumik, © Filmoteka Narodowa
Samostanowienie Jakuba Szeli albo tożsamość chłopska poza resentymentem
Jacek Schodowski
Szaleństwo. Wytrzymajmy. James Joyce rys. Marek Rybicki (więcej na str. 48-49)
Do niedawna jeszcze człowiek zaczynał się od szlachcica. Chłop przypominał raczej gadające zwierzę aniżeli współobywatela, równego równym demokratycznej wspólnoty. Jeszcze w XX wieku polscy szlachcice twierdzili wprost, że chłop nie ma duszy. Tę trwającą blisko cztery wieki niesprawiedliwość sankcjonowała m.in. ideologia sarmacka zakorzeniona w biblijnej historii, wywodząca chłopów od Chama, szlachtę zaś od Jafeta. Konsekwencją trwającego pokolenia implementowania poczucia winy za zbrodnie biblijnego przodka było pogodzenie się chłopa ze swym losem, jedyne wyjście zostawili księża i szlachta. Żelazem i słowem wspartym kościelnym autorytetem szlachta, stanowiąca zaledwie kilka procent ludności, zniewoliła niemalże całą populację chłopską niegdysiejszej Rzeczypospolitej na okres siedemnastu pokoleń. To nie idee wolności, równości i demokracji stanowiły kamienie węgielne demokracji szlacheckiej, lecz zwykła dbałość o własne interesy. Ograniczanie prerogatyw króla, tak dziś wychwalane, szło ściśle w parze ze zwiększającymi się majątkami szlachty – szlachcic, walcząc z władzą absolutną króla, dokładnie taką samą władzę sprawował nad chłopem. Jak zauważył Gabriel-François Coyer, szlachta to tyrani monarchy i ludu,
Jacek Schodowski – studiował filozofię, fizykę, filologię polską i psychologię. Z zawodu redaktor i tłumacz. Zajmuje się psychoanalizą oraz krytyką sztuki. Przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą psychoanalizie lacanowskiej. Współpracuje z wydawnictwem PWN, m.in. jako redaktor polskiej edycji dzieł Jacquesa Lacana. Miłośnik psów typu bull.
a królowie są zbyt słabi, by bronić ludu pozostawionego na łasce porywczej szlachty, która nakłada pęta władzy suwerennej, aby móc bezkarnie ów lud tyranizować. Polska stała się miejscem bezgranicznego zniewolenia dominującej ilościowo warstwy społecznej, przez zaledwie garstkę niezwykle dobrze uposażonych ludzi. W szczytowym okresie pańszczyzny chłopstwo zostało na stałe przypisane już do ziemi razem z całym inwentarzem. Częstokroć wybór życiowy chłopa ograniczał się do odrabiania 16 dni w tygodniu na pańskim (praca żony i dzieci była liczona jako pół dniówki), bądź ucieczki, oczywiście karanej śmiercią. Granicą wyzysku była tylko fizyczna wytrzymałość chłopa. Poza zwyczajnym okrucieństwem pańszczyzna była w istocie również przyczyną cywilizacyjnego i gospodarczego zapóźnienia Polski – dworzanie nie dokonywali żadnych inwestycji, nie wprowadzali żadnych innowacji, przenosząc przy okazji wszystkie koszty na chłopa, który zazwyczaj musiał również dysponować swoimi narzędziami. Zdaje się, że pod tym względem szlachecki duch przedsiębiorczości w nadwiślańskim kraju ma się dobrze.
BIURO #11, wieś
Nie jest to oczywiście narracja, którą możemy odnaleźć w podręcznikach historii. W kalendarzu świąt państwowych nie mamy nawet upamiętnionego dnia zniesienia pańszczyzny – oswobodzenia z niewoli prawie 90% obywateli! Jest to tym dziwniejsze, że po drugiej wojnie światowej sercem Polski nie były sanacyjne elity intelektualne, polityczne czy naukowe, ani zwykłe mieszczaństwo, lecz 24 miliony chłopów, których nie pochłonął ogień historii. W konsekwencji to właśnie naród chłopski został przemianowany na naród polski. Nie mając własnej historii przejął całą narodową, szlachecką, powstańczą, mistyczną i niestety katolicką tożsamość, jak i wizję narodu. Jeśli jednak nie zachowała się w oficjalnej narracja pamięć o samej pańszczyźnie, to zachowała się pamięć o innym wydarzeniu, które przeszywa niczym piorun sielankową i nostalgiczną opowieść o demokracji szlacheckiej. Chodzi oczywiście o rabację galicyjską i jej uosobienie w postaci Jakuba Szeli. Odpowiedź na pytanie, dlaczego jedni obywatele „ojczyzny demokracji” wyrżnęli paręset osób ze stanu szlacheckiego, matecznika patriotów, powstańców, dzierżycieli ducha narodu z perspektywy sienkiewiczowskiego patriotyzmu, jest niemożliwa. Aby przebić się przez historyczne komunały, musimy wziąć pod lupę zarówno wydarzenia roku 1846, jak i postać Jakuba Szeli. Być może wtedy, przy bliższym spojrzeniu, odsłoni się nowy obraz – wykraczający zarówno poza narodowe komunały, jak i rewolucyjnoresentymentalny patos. Nocny koszmar szlachty i samego Wyspiańskiego stał się najwyrazistszym przykładem zdrady, śmiertelnego ciosu wymierzonego w Polskę, tj. szlachtę. Nie był to cios z zewnątrz, jak parę wieków wcześniej zadany przez Chmielnickiego, ale od środka, przez „braci”, „sąsiadów”. Stał się synonimem bezmyślnego mordu na niewinnych dworzanach, zdrady narodowej (zarzuty o współpracę z austriackim zaborcą). W istocie taki obraz Szeli zachował się do dziś. Z drugiej jednak strony, dla tych, którzy dostrzegają dziejową krzywdę chłopską, stał się synonimem bezwzględnego egzekutora, mściciela chłopskich krzywd – polskim Robespierrem, który drogę do wolności widział tylko usłaną pańskimi głowami.
Obydwie wizje postaci Szeli w istocie uzupełniają się, stanowiąc dwie strony tej samej monety. Krążą wokół tych samych konserwatywnych wyobrażeń, różniąc się jedynie przypisywaną im wartością. Rzeczywistość jednak lubi zaskakiwać. Szela wymyka się bowiem krwawym fantazjom dziejopisarzy, którzy opłakują los pomordowanych dziedziców, jak i tym, którzy chcą widzieć w nim jedynie karzącą rękę dziejowej sprawiedliwości. Ściągnięcie Jakuba Szeli z piedestału, do którego nigdy nie pretendował, jest rzeczą konieczną, zarówno jeśli chodzi o obecną politykę historyczną, która ugrzęzła w narodowokatolickim bełkocie, jak i dopiero nadchodzącą, która powoli oswobodziła się (może z paroma wyjątkami) z fantazji dworkowo-husarskich i powoli zaczyna patrzeć trzeźwym okiem na chłopskie dziedzictwo dzisiejszej Polski. Dlatego też tak kluczowe jest zrozumienie postaci chłopa ze Smarżowej w jej pełnej złożoności, nie tylko jako jednego z uczestników rabacji galicyjskiej, ale przede wszystkim jako konstruktywnego chłopskiego wodza, którego cel wykraczał poza ścięte głowy dziedziców. Przyjrzyjmy się Galicji XVIII i XIX wieku. Józef II, przypatrując się podczas swej podróży galicyjskim chłopom, nie dowierzał własnym oczom. Na początku XIX wieku poziom nędzy, jak i stopnień upokorzenia galicyjskiego chłopa, był niewiarygodny. Mimo, że w 1782 patent cesarza teoretycznie zniósł całkowitą niewolę chłopa i dał mu możliwości odwoływania się do cyrkułu, to w praktyce życiem swego poddanego cały czas całkowicie rozporządzał szlachcic. Lata poprzedzające rabację były wyjątkowo dotkliwe – do nędzy, głodu i chorób, które były stałym elementem krajobrazu, doszły jeszcze zarazy ziemniaczane, mokre lata czy wylewy rzek. Galicja wypełniała się głodującymi żebrakami. Szela od początku dał się poznać jako niepokorny wobec władzy – zarówno carskiej, jak i szlacheckiej. Odjął sobie siekierą palce prawej dłoni, aby uniknąć czternastoletniej służby w cesarskiej armii, a na 15 lat przed rabacją, pomimo że był niepiśmiennym i niewykształconym człowiekiem, zdążył już zajść za skórę mieszkańcom dworu jako skuteczny i wytrwały obrońca sprawy chłopskiej. Mimo braku jakiegokolwiek wykształcenia, 26
jego precyzja i stanowczość sądów oraz myślenia imponowały na dworze. Bez wątpienia był to głos, z którym należało się liczyć. Rabacja galicyjska była pierwszym powstaniem wyłącznie chłopskim i już pod tym względem wydarzenia 1946 roku były skandalem – politycznym, ekonomicznym, teologicznym i moralnym. Wszystkie XIX-wieczne powstania miały charakter szlachecki, siłą rzeczy dążyły do przywrócenia stosunków sił i układu politycznego, który dla polskojęzycznego chłopa był zwykłym systemem opresji. W końcu przecież pańszczyznę znieśli zaborcy – najpierw Prusy, później Austria, a ostatecznie nawet Rosja. Dlatego też casus Szeli jest tak wymowny. Nikt nie podejrzewał bowiem, że skrajne upodlenie zrodzi bunt – wszak jedno z praw historycznych mówi, że ludzie buntują się dopiero wtedy, kiedy ich los nieco się poprawia. W wydarzenia 1846 roku, które rozgrywały się na terenie rozciągającym się od Wisły po Karpaty, od Soły po San (m.in. Tarnów, Pilzno, Gdów, Bochnia) byli zaangażowani tak chłopi i szlachta, jak i austriaccy urzędnicy oraz obóz demokratyczny. Wbrew historycznemu komunałowi, owe wydarzenia nie miały jednego, wytypowanego przywódcy. Lokalnych, spontanicznych przywódców było wielu, a sam Szela niczym się spośród nich nie wyróżniał. Sami zresztą niewiele mogli o sobie wiedzieć, sroga zima i brak źródeł komunikacji czyniły z nich wszystkich samodzielnie działające jednostki. Tak jak o oddziałach Szeli, pamięć zachowała się m.in. o oddziałach Karygi z doliny rzeki Białej, Józefa Stelmacha z Lisiej Góry, Macieja Raka i Wojciecha Wielgusa z Południka, Antoniego Jamka z Brzuśnika, Wojciecha Rokosza i Jana Dudzika z Poznachowic. Nieprawdą jest również jakoby cała Galicja spłynęła krwią. W miejscach, gdzie dotarła agitacja polityczna Dembowskiego i reszty towarzyszy, nie spadła ani jedna głowa. Aresztowano dziedziców, niejednokrotnie stawiając opór oddziałom chłopskim, mającym zgoła odmienny zamiary. Tak też w okolicach Krosna doszło do aresztowań bez żadnych akcji rabunkowych. Nie wszędzie jednak docierał kaganek oświaty działaczy socjalistycznych. Zazwyczaj wygrywała cesarska propaganda, która trafiała na wyjątkowo podatny grunt,
karmiony upokorzeniem, nieufnością do wszystkiego, co polskie, a także zwykłym pragnieniem zemsty. Oddziały Szeli rozpoczęły walki dopiero, kiedy powstańcze oddziały odwołały akcje w cyrkule tarnowskim. Szela osobiście nie brał udziału w mordach i rozbojach, skupiając się na wydawaniu rozkazów. Bojówkami chłopskimi dowodził jego syn, Stanisław. Bez wątpienia mordowano i rabowano. Nie kosztowności – na co one chłopu. Łupem padło zboże, ziemniaki czy sprzęt rolniczy. Chłopi z Kamienicy nie zajmowali się również walką z powstańcami, ponieważ Bogusze nie należeli do spisku. Systematycznie zmierzali od dworu do dworu i po prostu mordowali. Nikogo również nie odwieźli do Tarnowa, gdzie starosta miał wypłacać nagrody za pojmanych dziedziców i powstańców. W okolicach siedliskiej parafii wydarzenia rabacji trwały też tylko jedną dobę, natomiast w pozostałych terenach Galicji przeciągnęły się do kilku dni. W piątkowy wieczór, po wydarzeniach w Siedliskach, Smarżowej i okolicach, Szela zwołał radę starszyzny w karczmie w Siedliskach, gdzie oznajmił wprost, że „żadnych panów nie potrzebujemy. Sami damy sobie rady”. Następnego wieczoru zorganizowano biwak, a z polecenia Szeli zakazano na nim spożywania alkoholu. Tam też zebrała się uzbrojona ludność z 18 wsi, która jednogłośnie okrzyknęła go swym „chłopskim królem”. Zapowiedział zaprowadzenie porządku, a od swych podwładnych oczekiwał dyscypliny, trzeźwości i posłuszeństwa. Szeli stale towarzyszył konny oddział, natomiast w skład chłopskiej armii wchodziło blisko 600 uzbrojonych mężczyzn, którym dowodził Stanisław. Dzień i noc czuwały warty, bezwzględnie przestrzegano rygoru i trzeźwości wartowników. Nastroje wśród chłopstwa były radykalne, napędzane przede wszystkim hasłami antypańszczyźnianymi. Od razu przystąpiono do podziału dworskiej ziemi miedzy chłopów. Wcielono w czyn jeden z głównych postulatów ludowych – redystrybucji ziemi, którymi zacznie żyć następny wiek, tak w Hiszpanii 1936, jak i w powojennej Polsce. Nadrzędnym celem nie była rzeź, lecz walka z pańszczyzną i sama odmowa pracy na pańskim. Do tego stopnia przestrzegano tego postulatu, że ustanowiono 27
BIURO #11, wieś
Bardzo spokojna wieś, Kazimierz Czapla i Roch Sygitowicz w filmie Janusza Kidawy, 1983; źródło: youtube
Józek, bohater filmu Kidawy, bierze młodą żonę. Jej aspiracje nie pasują jednak do wyobrażeń męża o roli wiejskiej gospodyni. Kiedy Hanka ucieka z kochankiem do pobliskiego miasteczka, zazdrosny Józek bierze siekierę z zamiarem przywrócenia tradycyjnego porządku.
28
29
aresztowany i internowany. Niejasne są szczegóły tej operacji – nie wiemy, czy doszło do niej wskutek negocjacji, szantażu, obietnic, a może wszystkiego na raz. Faktem jest, że Szela wraz z rodziną opuścił Smarżową i już nigdy do niej nie powrócił. Żywota dokonał na Bukowinie, gdzie przebywał po stałą kontrolą miejscowej policji, a ponadto miał zakaz angażowania się w jakiekolwiek sprawy publiczne. Wydarzenia galicyjskie można podzielić na dwa okresy. W pierwszym – od połowy lutego do początku marca – miały miejsce krwawe sytuacje, gdzie życie potraciła większość dziedziców, ale też, niestety, niemało powstańców Dembowskiego. Drugi okres, nieporównywalnie istotniejszy, trwał do marca 1948 roku, kiedy to chłopi odmawiali wykonywania pańszczyzny i tworzyli własne 30
Bardzo spokojna wieś, film Janusza Kidawy, 1983; źródło: youtube
kary za podjęcie pracy na dworze. Od marca blisko 50 wsi skupionych w okolicach Pilzna, Brzostka, Jasła i Dębicy, ogarniętych jeszcze porabacyjnym chaosem, brało pilny przykład z chłopskiego króla. Zaczęły do niego przyjeżdżać delegacje z pytaniami odnośnie pańszczyzny, której miał nastąpić kres, a wedle austriackich władz dalej obowiązywała w najlepsze. Koniec końców, chłopski bunt został zdławiony przez lwowskiego gubernatora, a chłopi przemocą zmuszani byli do pracy na pańskim. Szela, starając się negocjować, oświadczył, że chłopi podejmą się pracy na wiosnę, ale nie w ramach odrabiania pańszczyzny. W połowie kwietnia wojsko już siłą zmusiło chłopów do pracy, zaś sam Szela został przetrzymywany przez oddział policji. Ostatecznie 19 kwietnia Szela został oficjalnie
organizacje, niezależne od szlacheckich i państwowych struktur. Ostatecznie chłopski bunt zakończył się 22 kwietnia, kiedy to austriackie władze zniosły pańszczyznę i uwłaszczyły chłopów. Sam Szela oczywiście nie miał żadnego wpływu na wybuch rabacji. Wbrew temu, co piszą szlacheccy historiografowie, sytuacja go po prostu zastała. Nienawiść chłopów do panów była na tyle powszechna, że żaden Szela nie musiał jej specjalnie podsycać. Ponadto, w okresie poprzedzającym rabację, Szela wykorzystywał wszelkie możliwe sposoby obrony chłopów. Florian Ziemiałkowski, jeden z przywódców Polaków austriackich w 1848 roku, pisał jeszcze w 1865 roku, że w Galicji chłopi nie myślą o Polsce i nie chcą Polski. Z kolei Kapuśniak, chłop galicyjski, tak się wypowiadał na austriackim zgromadzeniu narodowym, już po rabacji: Tak, szlachcic traktuje chłopa z miłością – po zmuszaniu go do pracy przez cały tydzień zabawia go w niedzielę – skutego łańcuchem i zamkniętego w oborze, żeby mógł jeszcze ciężej pracować w następnym tygodniu. Tak, jest ludzki, bo zachęca zmęczonego chłopa batem, a jeżeli ten narzeka, że zwierzęta są słabe, mówi mu: To zaprzęgnij siebie i swoją żonę. Już w niecałych 30 lat po krwawych wydarzeniach Narcyza Żmichowska określiła je mianem „krwawej konieczności”. Choć bez wątpienia wydarzenia galicyjskie były okrutne, to nie wolno zapominać, że na drugiej szali dziejowej wagi leży wielopokoleniowe zniewolenie ludności chłopskiej. Bruno Jasieński, w swym poemacie poświęconym Szeli, trafnie ujął tę kwestię: To nie topól w niebo strzela to nie pohuk sowi – Odpowiada Jakub Szela Panu Jezusowi: ....................... Nie biegałeś, jak się naszych krzywd przelała kwarta! Widać garnca pańskiej kaszy chłopska krew nie warta. Unieś suknie po kolana, stąpaj pomalutku, bo tu naszą krwią polana każdziuteńka grudka.
Nie ceniłeś ty krwi chłopskiej za złamany szeląg! − Czemużeś się, Panie Jezu, tak o pańską przeląkł. Choć wyrównanie krzywd jest najczęściej eksploatowanym motywem, to nie ono stanowi o sile gestu galicyjskich chłopów. Była to pierwsza tak śmiała w formie i konsekwencjach próba wywalczenia przez chłopów wolności – wartości tak wysoko przez Polaków cenionej. Droga do wyzwolenia się od pańszczyzny nie wiodła jedynie przez pogromy dworów szlacheckich, lecz przede wszystkim przez organizację, niezależną zarówno od caratu, jak i jakichkolwiek polskich szczątkowych struktur. Być może Szela zostanie włączony do historii nie jako kat, lecz bohater tej samej sprawy, o którą walczyli Kościuszko i Dembowski – walki przeciwko tyranii.
BIURO #11, wieś
Hubert Kielan
Typologia wsi
Mimo, że w odróżnieniu od klasyfikacji, typologia nie musi być wyczerpująca, a wyodrębnienie zaledwie jednego typu w zbiorze, może okazać się przydatnym narzędziem badawczym, to próba przeprowadzenia podziału typologicznego polskiej wsi, który miałby charakter ontologiczny jest zadaniem niełatwym. Już sama wielkość zbioru okazuje się być nieokreślona. W zależności od przyjętej definicji jest to zbiór liczący od 43 068 do 52 5291 jednostek osadniczych. Z kolei ilość potencjalnych cech mogących służyć zabiegowi systematyzującemu, ich złożoność i wysoki poziom wzajemnej relacyjności (szczególnie w aspektach społecznych), wymaga stosowania w procedurach taksonomicznych uproszczeń i zestawów cech różnicujących. Złożoność cech Polskie wsie możemy dzielić na typy pod względem fizjograficznym (kształt osiedli osadniczych wynika z warunków klimatycznych i ukształtowania terenu) oraz cech związanych z działalnością człowieka: struktury funkcjonalnej, społeczno-demograficznej, obsługi ludności, infrastruktury2, genezy powstania, przekształceń historycznych, układów przestrzennych, zagadnień architektonicznych i infrastruktury. Dla zobrazowania pojemności wymienionych zestawów cech, warto wyszczególnić kategorie ostatniego z nich: podział pod względem infrastruktury transportowej, zaopatrzenia w wodę, usuwania ścieków, gospodarki odpadami, struktury elektroenergetycznej czy telekomunikacyjnej. Zastosowanie w podziale typologicznym jednej cechy jest przydatne w przypadku analizy wąskiego zagadnienia, ale nie oddaje 1. Stan na 01.01.2014, Organizacja państwa. (w:) Mały Rocznik Statystyczny Polski 2014, Warszawa 2015, s. 82. 2. T. Kachniarz, Rzeczywistość i problemy przestrzennego zagospodarowania gmin, Warszawa 1990, s. 9.
Hubert Kielan (1986) – projektant graficzny, scenograf. Absolwent Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej. Stale współpracuje z galeriami BWA Wrocław, m.in. prowadząc grupę roboczą podczas Noworocznych Postanowień 2015. Wykłada historię dizajnu i projektowanie w Dolnośląskiej Szkole Wyższej. Kiedy nie pracuje, bada dynamiczne metody analizy dizajnu, kompozycję przestrzenną i zasady kształtowania ekspozycji kuratorskiej.
choćby uproszczonego obrazu obszarów niezurbanizowanych. Z kolei próba zastosowania wszystkich kategorii w zestawach cech, skutkowałaby powstaniem listy kilkunastu tysięcy typów wsi liczących po kilkadziesiąt jednostek w zbiorze. Mimo, że lista byłaby poprawna pod względem taksonomicznym, również nie miałaby wartości jako materiał obrazujący współczesną wizualność obszarów wiejskich. Paradygmat Zakładając, że narzędziem służącym dostosowaniu przestrzeni obszarów wiejskich do potrzeb prawidłowego funkcjonowania społeczności są procesy jej zagospodarowania, wieś należy traktować nie jako stały zbiór materialnych elementów (usytuujmy zagrody w naszej wsi wzdłuż drogi, bo wszyscy tak robią), ale przestrzenną projekcję systemu cywilizacji (korzystamy z jednego spichlerza, który razem wybudowaliśmy, dlatego zagrody rozmieścimy koncentrycznie wokół niego). Co za tym idzie, podział typologiczny pod względem układów przestrzennych pojedynczych jednostek jest również pochodną pozostałych podziałów i najszerzej odwzorowuje funkcjonowanie tej klasy systemu osadniczego. Wielkość zbioru Wspomniana nieoznaczoność wielkości zbioru wynika z istnienia kilku, często zamiennie nazywanych klas jednostek osadniczych. Obok wsi, rozumianej jako jednostka o zwartej, skupionej lub rozproszonej zabudowie i istniejących
funkcjach rolniczych lub związanych z nimi usługowych lub turystycznych, która nie posiada praw miejskich lub statusu miasta, funkcjonują jeszcze osada, kolonia i przysiółek. Pierwsza z nich może stanowić część wsi (fig. 1.) ale wyróżnia się odrębnym charakterem zabudowy, bądź jej ludność związana jest z określonym rodzajem pracy. W rozpatrywanym przykładzie osadę tworzą ceglane zabudowania stacji kolejowej oraz budynki mieszkalne dla pracowników kolei. Osada może również stanowić samodzielną jednostkę osadniczą (fig. 2. – osada pracowników tartaku położona na skraju lasu, fig. 3. – osada leśna z leśniczówką i spichlerzem). Kolonia jest natomiast efektem ekspansji miejscowości na tereny oddalone od dotychczasowych zabudowań, przy jednoczesnym zachowaniu charakteru względem jednostki – matki (fig. 4a. – kolonia, 4b. – wieś). Inną genezą powstania kolonii może być separacja lub inna reorganizacja gruntów na obszarze sołectwa. W północnych i północnowschodnich rejonach polski, tak powstałe jednostki określane są mianem wybudowań. Określenie przysiółek stosowane jest w wypadkach grup zagród poza częścią integralną wsi bez względu na utrzymanie pierwotnego charakteru zabudowy. Jednostki planowe Przeprowadzając podział typologiczny pod względem układu przestrzennego wsi, najłatwiej wyodrębnić takie typy, które powstawały na podstawie wcześniej opracowanego planu, bądź przyjętej koncepcji parcelacji terenu. Tę grupę można określić mianem wsi planowych. Należą do nich okólnice, ulicówki, łańcuchówki i rzędówki. Całą grupę charakteryzuje zwarty typ zabudowy, regularny układ zabudowań (w szczególności pierwotna orientacja szczytów dachów i linia zabudowy) oraz planowy rozkład funkcji obsługi ludności (ogólnodostępne treny wspólne), a trzy ostatnie również geneza powstania – niemieckie prawo lokacyjne. Najstarszym typem z omawianej grupy jest okólnica (w rejonach Pomorza nazywana okolnicą3). Jednostka cechuje się zwartym
ustawieniem zagród w kręgu lub podkowę wokół środkowego placu (fig. 5.). Plac stanowi część wspólną najczęściej przeznaczoną na zbiornik wodny lub kościół4. Ze względu na zamkniętą kompozycje układu, rozrost przestrzenny okólnic jest ograniczony. Było to główną przyczyną zachowania się niewielu czystych układów kolistych. Jednym z najlepiej zachowanych jest założenie w Rekowie w powiecie stargardzkim. Drugim typem wsi planowych jest ulicówka (fig. 6.). Jest to jednostka jednodrożna o ciasnym świetle wnętrza ulicy. Linia zabudowy zazwyczaj jest dosunięta do wewnętrznych granic wąskiej parceli. Charakterystyczny, regularny, wąski kształt działek i pól rolnych wynikają ze stosowanej pierwotnie uprawy trójpolowej. Ulicówki są rezultatem XIII wieku kolonizacji Śląska, Wielkopolski, Pomorza i Mazur na niemieckim prawie lokacyjnym. Planowo wytyczane były również rzędówki (fig. 7.). Popularne w XIX na terenach Mazowsza i kielecczyzny. Rozluźniona w porównaniu do ulicówek zabudowa, zorientowana jest jednostronnie względem osi ulicy. Pola uprawne, których szerokość odpowiada szerokości zagrody gospodarskiej znajdują się po przeciwnej stronie ulicy. W wielu wypadkach stosownie rzędówek podyktowane było fizjografią terenu – występowaniem naturalnej bariery przestrzennej w postaci skraju lasu, cieku wodnego, bądź linii brzegowej5. Warto podkreślić, że kieleckie rzędówki charakteryzują się wyraźnie wyznaczonymi granicami parceli w postaci wysokiego, nieprzepierzonego muru wokół zagrody. Ostatni typem w opisywanej grupie jest łańcuchówka (fig 4c.). Jest to typ zbliżony do ulicówki, różniący się od niej mniejszą gęstością zagród i oddalonej od granicy parceli linii zabudowy. Łańcuchówki są typowe dla terenów górzystych (Sudety, Śląsk, Małopolska) i terenów silnie zalesionych (Bory Dolnośląskie). W obu przypadkach układ przestrzenny charakteryzuje się prostopadłym wytyczaniem parcelacji do drogi, szerokim pasem rolnym przechodzącym w pas lasu. W zachodniej Polsce wytaczane były na niemieckim prawie
4. Idem, s. 26. 5. M. Kiełczewska-Zaleska, Geografia osadnictwa – zarys problematyki, Warszawa 1969, s. 76.
3. M. Przyłęcki, Zabytki architektury, zespoły urbanistyczne oraz założenia parkowo-ogrodowe, Warszawa 1985, s. 25. 33
lokacyjnym od XII wieku. Na terenach południowych forma tą zaczęto stosować dopiero w XV wieku, a upowszechniono w okresie kolonizacji józefińskiej przypadającej na XVI i XVII wiek.
fig.4a
fig.4b fig.3
fig.2 fig.4c
fig.9
fig.1 fig.11
fig.10
fig.6
fig.8 fig.7
fig.5
Układy złożone Kompozycja dotychczas wyodrębnionych typów wsi opierała się na osi jednej ulicy – układy jednodrożne6. Część z nich na drodze rozwoju sieci osadniczej – zwiększającej się liczby ludności, specjalizacji funkcjonalnej przekształciło się morfologicznie w bardziej złożone formy. Szczególny wpływ miał na to zjawisko zagęszczanie sieci dróg. Ze względów praktycznych (skrócenie czasu przejazdów) czy strategicznych (pobieranie cła, aspekty obronne), naturalnym kierunkiem rozwoju było upowszechnienie się form dwudrożnych: widlicy i owalnicy. Widlica (fig. 8.) to układ przestrzenny opisany na dwóch drogach rozwidlających się w kształcie litery V. Przestrzeń między drogami w przeciwieństwie do okólnic, przeznaczona jest na parcele; często z przeznaczeniem nierolniczym, na przykład karczmy. Rzadziej spotykane są formy z terenami wspólnymi, kościołami, rzadko przestrzeniami zielonymi. Ze względu na komunikacyjną genezę powstania występują równomiernie na terenie całej Polski, rzadziej na terenach objętych niemieckim prawem lokacyjnym. Owalnica (fig. 9.) to forma opisana wokół centralnego wrzecionowatego, sporadycznie owalnego placu zwanego nawsiem. Przestrzeń między drogami w przeciwieństwie do widlic przeznaczona wyłącznie na funkcje wspólne; staw, kościół, pole pastewne. Zabudowa skupiona i nieuporządkowana. Najczęściej występuje na terenach między Odrą a Łabą. Na schemacie przedstawiony jest model wsi Swołowo w powiecie słupskim. Mimo uwłaszczenia chłopów na początku XIX wieku i wiążącej się z tym reorganizacji gruntów, wieś zachowała bardzo czytelny układ owalnicowy.
6. Okólnica również zaliczana jest do układów jednodrożnych, kwalifikacja jest podyktowana okólnicami, do których prowadziła jedna droga zakończona rondem. M. Przyłęcki, Zabytki architektury, zespoły urbanistyczne oraz założenia parkowo-ogrodowe, Warszawa 1985, s. 26. 34
Układy niejednorodne Ze względów na iteracyjnie powracające przemiany struktury polskiej wsi, kolejne doktryny planistyczne, ciągły rozwój i modernizację sieci transportowej, niekontrolowane nacieki zabudowy nierolniczej, najbardziej powszechną współcześnie formą jednostki osadniczej są układy niejednorodne. Jedynie wnikliwa analiza szczątkowych pozostałości kompozycji i źródeł historycznych, pozwala na wyodrębnienie z nich części składowych układów przestrzennych. Przykładem obrazującym taką złożoność jest wieś Jakubowo Lubińskie w powiecie polkowickim (fig. 1., 4a., 4b., 4c., 11.). Wieś z jednorodnym pasem zabudowy powstała z połączenia we wczesnych latach powojennych dwóch odrębnych przestrzennie układów: wsi Jakobsdorf – Jakubowo (fig. 4c.) i Wengeln – Węgielin (fig. 4b.). Pierwsza z nich posiadała układ łańcuchowy skupiony. Druga łańcuchowy rozluźniony o nieregularnej parcelacji powstałej na drodze podziałów majątków ziemskich. Oba osiedla jeszcze przez wojną wykształciły swoje kolonie. Wengeln wykształcił przysiółek ulicowy Mühlheide (fig. 4a.), który na drodze zabudowy wolnych parceli między osiedlami został wchłonięty przez osadę-matkę. Natomiast Jakobsdorf dwie kolonie: leśną Persel oraz kolejową Persel-Eisenbahnstation. Po powojennym połączniu obu wsi (wraz z wchłoniętą wcześniej kolonii ulicową), nową jednostkę nazwano Jakubowem Lubińskim. Kolonie leśną wykształconą przez przedwojenny Jakobsdorf, zamieszkałą po wojnie przez ludność niemiecką, nazwano Węglińcem, co było taksonomicznie zabiegiem niepoprawnym. Dzisiejsze Jakubowo Lubińskie jest przestrzennie, (ale przede wszystkim) historycznie układem niespójnym. Niedbale przeprowadzane powojenne scalania jednostek osadniczych, w szczególności na terenach Ziem Odzyskanych, pociągnęły za sobą dalsze niefortunne przekształcenia; obszar opracowań planowania ruralistycznego prowadzony był po nowych granicach administracyjnych. Często skutkowało to z dalszym rozbijaniem cząstkowo zachowanych układów poprzez planistycznie nieuzasadnionym uzupełnianiem tkanki wiejskiej obcymi formami architektonicznymi. Warto podkreślić, że zjawiska, które wykształciły większość układów niejednorodnych,
zunifikowały krajobraz polskiej wsi, trwały niecałe 100 lat. Dla historii osadnictwa, jest to zaledwie mrugnięcie okiem. Czy ta dynamika oznacza, że wieś jako jednostka systemu osadniczego wkracza w formę przejściową? Czy na drodze kolejnych transformacji, samoistnych prób dostosowania swojej formy przestrzennej do nowego schematu funkcjonalno-przestrzennego, przerodzi się w nową klasę jednostki? Jaki będzie efekt próby przeprowadzenia podziału typologicznego terenów niezurbanizowanych za kolejne 100 lat? Ile będzie kategorii w tym podziale i w końcu ile elementów będzie liczyć ten zbiór?
Obwodnica
Karolina Zajączkowska
Powoli zbliżamy się do Miasta, o którym mój ojciec niegdyś w nerwach miał zwyczaj mawiać, że urodziło najgorszych kierowców. Na horyzoncie lśni blokowisko, cmentarz i hipermarket. Przecinamy je sprawnie.
Karolina Zajączkowska (1990) – studiowała w Instytucie Twórczej Fotografii (ITF) na Uniwersytecie Śląskim w Opavie (Czechy). Zajmuje się fotografią dokumentalną i paradokumentalną. Działa też jako kuratorka projektów i wystaw. Z Sławkiem ZBIOK Czajkowskim tworzy duet artystyczny DWA ZETA. Związana z warszawskim studiem UVMW. Mieszka w Warszawie. www.la-ban.tumblr.com
BIURO #11, wieś
Już niedaleko. Jedziemy bardzo elegancką, nową objazdówką. Ściemnia się, powoli ginie za nami miejska łuna. Mijamy kilka zbłąkanych zwierząt przy poboczu, wokół nas znajomo dziczeje. Będąc dzieckiem, wieziona byłam tą trasą wielokrotnie. Na Wsi wychowała się moja mama, na studia, jak każdy, wyjechała do Większego Miasta. Gdy tylko jednak nadarzała się okazja, lubiła wracać w rodzinne strony lub podrzucać swoje dziecko w okresie wakacyjnym, żeby choć na chwilę pozbyć się odpowiedzialności. Z tamtego okresu pozostało mi jedynie kilka fotografii. Jedno z nich, o ciepłej barwie, pamiętam bardzo wyraźnie: ona stoi w wysokiej trawie, trzymając mnie na rękach w koszuli nocnej w niebiesko białe pasy, za nią rozpościera się panorama okolicy. Stoimy na szczycie Bergu, Berg to jest góra, nazwa jakoś tak się przyjęła. Dom i przylegające do niego gospodarstwo zostało niegdyś porzucone w pośpiechu przez bliżej nieznanych Niemców. Za młodu oznaczało to dla mnie przede wszystkim niewyczerpane źródło wiekowych przedmiotów do badania. Na balustradzie drewnianych schodów wisiały krowie skóry, na piętrze w wiecznym półmroku skrzypiące deski dźwigały nadgryzione przez termity meble, na ścianie wisiały stare mapy oraz zdjęcia koni, był też pokryty pajęczyną rewolwer. Mamy rodzinną nieznośną skłonność do gromadzenia gratów. W pewnym momencie przestałyśmy przyjeżdżać.
sznurek na pranie w lewej części, wciąż zwisa smutno od czasu zgonu mojej babci. Tam, leżącą na podłodze, znalazła ją moja kuzynka po 21.00, czyli po wieczornych wiadomościach, przeszło 15 lat temu. Ciotka powiedziała, że tu już nie jest, jak kiedyś. Nie można nawet otwierać okien z powodu obwodnicy.
Mijamy przy drodze nowe wspaniałe domy, reklamy drobnych przedsiębiorstw, głównie budują tu na kredyt młode rodziny z pobliskiego Mniejszego Miasta. Skręcamy na podjazd domu nr 2. Wita nas żeliwna brama, odblokowanie zaryglowanych drzwi zajmuje mojej ciotce dłuższą chwilę. W samej bluzie, telepiąc się z zimna, próbuję rozpoznać w ciemności znajome kształty na podwórku. Wchodzimy do środka trochę z pozycji intruza, wcześniej tego dnia wypadło mi z głowy, żeby uprzedzić o naszym przyjeździe. Łudziłam się, że uda nam się zatrzymać na choć jedną noc. Po wymianie kilku uprzejmości, dwóch kawałkach ciasta i jednej ciepłej herbacie znajdujemy się jednak znów w drodze. Przy wyjściu chyłkiem zaglądam do kuchni babci, jedynej izby, która nie zmieniła swojego charakteru. Zauważam na wpół rozwinięty 40
41
BIURO #11, wieś
Nie da się nie generalizować
Piotr Oskar Martin
Telewizja mi pomogła. Bałem się napisać o wsi coś głupiego, dopiero aspiruję do bycia Wieśniakiem. Z miasta już nie jestem, ze wsi jeszcze nie, kolejny aspekt bycia kundlem. Urodziłem się – tu pierwszy kundel – w Gdyni. Rodzice mieszkali w Gdańsku, ale szpital przydzielony rejonowo się zepsuł i mama mnie urodziła w Gdyni, co w szkole okazało się problemem, chociaż większość moich rówieśników też była kundlami, bo Gdańszczan rdzennych po wojnie prawie nie było, a nowi napłynęli z różnych stron, połączyli się w pary i już, drugi kundel, a trzeci teraz, wiejsko-miejski nieprzydzielony. (Tylko tak kokietuję, w rzeczywistości jestem adoptowanym synem Marylin Monroe, która w chwili mej adopcji był już mężczyzną.) W telewizji rozmawiali o wsi, o arystokratach i wieśniakach, obwiniali pańszczyznę, starali się jej zbyt dosłownie nie bronić, spierali się, czy komuna, czy właśnie pańszczyzna bardziej zdeterminowały wieśniacki charakter. I to jest częste – zrzucanie odpowiedzialności za to, co się nam w nas nie podoba na Niemców
i Rosjan, bo nam wymordowali inteligencję, a jeszcze wcześniej na jednych nas, co niewolili drugich nas i dopiero musiał nas Car spod naszej niewoli wyzwolić. Jednak już dużo wcześniej się rokoszowaliśmy i podczas tych rokoszów jedni Polacy wyżynali innych Polaków, bo byli niewystarczająco fajni. No tak, to przez Szwedów. Ale może my jesteśmy jako tacy z powodów antropologiczno-geograficznych, w największym stopniu z naszej religii jedzonej pogańską łyżeczką i pitej z pogańskiej szklanki? I nie tylko wieś oczywiście, na wsi jednak najbardziej jeszcze widać, że religia była narzędziem sprawowania władzy, i na wsi wciąż jest w wersji komiksowej, i na wsi ludzie nagle jej pozbawieni staliby się najbezradniejsi. Z innej strony patrząc, właśnie ze względu na komiksowość tej religijności (ościejości) i pragmatyzm ludzi wiejskich, przy odpowiednim połączeniu bodźca i nowego wypełniacza, mogłaby się okazać łatwiejsza do amputacji, niż się nam wydaje.
Piotr Martin z uczestnikami projektu rekonstrukcji wiatraka Kiwacza, zdjęcie dzięki uprzejmości autora
Piotr Oskar Martin – filmowiec i wizjoner, autor scenariuszy do filmów i sztuk teatralnych. W ubiegłym roku odbyła się premiera jego filmu eksperymentalnego Wpływ alkoholu na treść i formę. Wiceprezes Stowarzyszenia Trójwieś. Ostatnio pochłania go rekonstrukcja pierwszego w Europie mobilnego wiatraka – genialnego projektu inżynieryjnego Franciszka Kiwacza, samorodnego konstruktora z Więckowych.
Na razie nic amputacji nie zapowiada i gdy się głębiej zastanawiam nad swoim nowym otoczeniem (mieszkamy tu dopiero osiem lat), to czasem z tyłu głowy odzywa się taki cienki głosik, że w razie wojny nie chciałbym tu być nieznajomym Żydem. W czasie pokoju też nie chciałbym tu być nieznajomą grudką w kisielu. A jest mi o tyle łatwo – w porównaniu z tymi, którzy osiedliwszy się na wsi, kłują ateizmem lub innymi wyróżnieniami – że owszem, jestem niewierzący, ale mam gen Zeliga i spontanicznie się wtapiam skutecznie. (Dla przykładu: łapię języki dość łatwo w zakresie melodii, ale lenistwo nie pozwala mi poznać ich więcej, niż konieczne do komunikacji, co powoduje wielkie straty w moim wizerunku, gdy sprawiam na rozmówcy wrażenie sprawnego lingwistycznie i moje niezrozumienie jest interpretowane jako głębsze niż w rzeczywistości upośledzenie). Na wsi jednak językowo daję radę, w związku z czym wtopiłem się na tyle dobrze, że nawet nie kryjąc się z laicyzmem, utrzymuję przeciętną ilość przyjaciół i wrogów. Może nawet z przewagą życzliwie obojętnych. Odbywająca się rewolucja (dotąd postępu żadnej rewolucji nie można było tak wyraźnie obserwować, nawet nie na przestrzeni życia, ale lat. Wchodzimy właśnie w etap „Kongresu futurologicznego” Lema) na wsi jest widoczna materialnie i technologicznie, w warstwie informacyjnej i społecznej na razie słabiej, emocje nadal są zagospodarowywane w zasięgu wzroku lub spaceru. W mieście mamy setki znajomych, dziesiątki przyjaciół i poważniejsze konflikty potrafimy przytłumić, przespać, przeczekać, a gdy się nie uda – wykreślić kogoś z siebie i spokój. A tu, na wsi, jest inaczej, niby wszyscy znają się od pokoleń, ale w gruncie rzeczy, dla higieny, żyją sami sobie, a jeśli nie – ich przyjaźnie, nienawiści, obojętności krążą, i jeżeli w jednym roku przyjaźnię się z tymi z lewej, to wspólnie nie lubimy tych zza drogi, potem z tymi zza drogi nienawidzimy tych za górką, a tych z lewej mamy w dupie. I z tymi, co ich akurat lubimy, widujemy się codziennie, wspólna praca, pomoc, wódka, a na tych co ich nie – napiszemy donos, że biorą rentę, a pracują, albo im zaoramy drogę na ich pole, bo wiedzie przez nasze i będą musieli, ku naszej radości, nadrobić 4 kilometry.
Karczują, wyrywają stare drzewa owocowe i wszystko inne, co choć trochę przypomina wieś, planują od płotu do płotu, lepiej niż obrus na komunijnym stole i sieją oksfordzkie trawy, dookoła co 22,5 cm wsadzają iglaki, przy wejściu, na betonowej kostce wokół kolumn stawiają skrzynki z kwiatami i jest pięknie. Jak trawnik przy banku spółdzielczym. W środku gipsowo-styropianowo-marmurowego dworku-pałacyku też jak w banku, pięknie, czasem podejrzewam, że w niektórych pomieszczeniach kładą po dwie warstwy kafli. A że w każdym domu znajdzie się jakiś budowlaniec, wszystko jest zrobione dobrze i równo, na bogato, nie ma fuszerki, i to w miastowych może powodować bunt. No bo się wieśniakom poprzewracało, biorą te dopłaty z Europy, co nam ich nie dają, i żyją za to jak króle, my (znaczy – Wy) musimy zus, a oni na krusiku, nic nie robią, żyją w pałacach, i do tego jeszcze mogą se pójść do lekarza. I oszukują na potęgę, biorą miliony dopłat do ekologicznych owoców i uprawiają na niby, a jak się dopłaty skończą, orzą wszystko na gładko, żeby oszukać nas jeszcze bardziej na czymś innym. Tak mówiła pani profesor w telewizji, i ja muszę moich nowych MY-ch bronić, bo mnie też te oszustwa złoszczą, ale (oczywiście, na wsi – jak wszędzie – też są oszuści) większość tych dopłat do ogromnych obszarów biorą – kradną – panowie i panie, którzy na wsi bywają wyłącznie po to, by coś podpisać, np. dzierżawę od Agencji Rolnej Skarbu Państwa. To są panie i panowie wiedzący, co i jak jest płacone, a często orientujący się gdzie ucho rozwiesić, żeby wiedzieć, co i jak BĘDZIE płacone. A potem, gdy już właściwe organy Państwa dowiadują się o oszustwach, i podejmują jakieś bardzo słuszne decyzje ścigające, karzące oszustów i regulujące okradaną dziedzinę, panowie i panie elastycznie się przebranżawiają i biorą nowe dopłaty, a ci, co jak tłumoki cały czas mają te swoje niewielkie np. sady, biorą za panie i panów w dupę. A niski krusik to mają tylko ci obszarnicy poniżej 6 hektarów, gdy mają więcej – dopłacają progresywnie, a jak gdzieś dorabiają – tracą krusik na rzecz zusiku. I trzeba chorować powyżej miesiąca, żeby dostać chorobowe w wysokości 300 zł, a dostęp do służby zdrowia, może się to wydawać niemożliwe, ale jest duuużo trudniejszy niż w mieście, a jakość
45
to ho-ho. No, chyba mi tu dobrze, że ich bronię. Za to można pokrytykować za świadomość społeczną. Tu dokładnie widać naszą wiejską niedojrzałość do panującego ustroju, ruch oddolny nie istnieje, choć tu dla niego najlepsze miejsce. „Wiem, że złodziej, a co, inni lepsi? A co mnie to obchodzi.” Nienawidzę i wybieram. I trudno namówić do jakiejkolwiek aktywności poza rutyną. I materializm ciężki. Dla przyjaciół, znajomych, nieznajomych dużo serdeczności, pomocy, ale dobro wspólne to abstrakcja, chyba że Bożymęka. To wielki problem, ta masa ludzi w małych gospodarstwach, którzy nic nie potrafią inaczej, niż zwykle. Średnie pokolenie starzejąc się, zgubi tożsamość, już teraz ich ciężka praca to taki chomik w kołowrotku. Dobrze, że jest Unia i płaci, bo jakiś hitlerstalinpolpotmaofranco poradziłby sobie z tym inaczej. Naprawdę, materialnie nie ma czego zazdrościć wieśniakom. Za to należy im zazdrościć poczucia wolności niedostępnego w mieście, łażenia po swojej ziemi, swojej wody, swoich widoków, pełnej swobody w swoim domu (możesz na golasa wyburzać ściany przy głośnej muzyce o 4-tej nad ranem, a potem, wciąż nago, jeszcze pobiegać dookoła domu śpiewając godzinki. Wszyscy tu tak robią). Są też wieśniacy w większym niż miastacy stopniu niezależni, choć nikt tu sobie tym nie zaprząta głowy, bo nie ma punktu odniesienia. Ja nie jestem tak niezależny – kredyt – ale i tak nie ma porównania z miastem, którego jednak czasami brakuje. Tego innego rodzaju niezależności, czyli łażenia po spelunach w złym towarzystwie, światła po zmroku na zewnątrz, przypadkowego spotykania tych, których zapomniałeś (kontakty internetowe się nie liczą) i innych takich. Ale gdy już mieszkasz na wsi kilka lat, jesteś w samym centrum jesienno-zimowej depresji (wieczorem jasno jest tylko w domu, a w dzień za oknem często nie ma nic), jedziesz do miasta, a w Polsce to zawsze jest blisko, i po dwugodzinnej dawce miejskiej agresji, korków, cen, jazgotu, natłoku niepotrzebnych rzeczy, możesz wracać uzdrowiona/y na kolejny tydzień – miesiąc. Się na chwilę zatrzymam przy niepotrzebnych rzeczach. Z wiejskiego dystansu chyba łatwiej zobaczyć idiotyzm współczesnego życia, zachwianie, nie, nie zachwianie, a całkowite zepsucie
proporcji między ważnym a nieważnym, koniecznym a zbędnym. Po pierwsze tu, na wsi, ludzie się dobrze dają tresować na konsumentów i mają wszystkie atrybuty nowoczesności, srablety – srartfony, tipsy – makijaże, oczka wodne z fontannami, a już niedługo w sprzedaży elektryczne bieżnie z daszkiem, żeby można było postawić w polu, bo jednak ruch na świeżym powietrzu, jak podkreślają profesorowie renomowanych instytutów, jest niezastąpiony. I telewizory wielkości ściany, na wymiar, na każdej ścianie w domu, na razie wewnątrz, a później się zobaczy. I jak tu się wyczulisz na te wszystkie gówna, które wciskają, bo popyt, podaż, bilans, i teorie ekonomiczne to uzasadniają, to w mieście cię powala absurdalnie. A na jedzenie (na wsi) wydaje się mało i kupuje się złą jakość. Abstrahując już od tego, że je się kiełbasę z kiełbasą. Ale to się zmienia. Mój mały syn jest zakochany w swoich dużo starszych siostrach (nie dziwię mu się), a siostry są wegankami. Więc Józek postanowił jakiś czas temu, że on też, to znaczy, że my wszyscy też. Nie dało się odmówić, więc ok, na początek nie jemy mięsa. Oburzali się wszyscy, ale jedni trochę bardziej i napisali donos, że głodzimy dzieci. Musieli przyjechać, stwierdzili, że w porządku, gminne instytucje, a właściwie panie tym się zajmujące okazały się super, kompetentne i życzliwe, nawet dały na piśmie, że dzieci dobrze jedzą i nie ma dowodów, że chcemy je zabić. W międzyczasie u Józka rozpoznano cukrzycę typu 1 i postanowiliśmy wykorzystać donos. W szkole pani pielęgniarka środowiskowa poduczyła dzieci i nauczycieli w sprawach diety, i teraz, po niecałych dwóch latach, na urodzinach u Józka dzieci z własnej woli i ze smakiem jadły owoce, warzywa i inne nieprzyjemne produkty, a ciasto zostało nieruszone. I piły wodę, jak zwierzęta. No właśnie, nie chcę się czepiać, ale w kwestii stosunku do zwierząt religia nie pomaga. Zwierzęta duszy nie mają, poza tym trudno pogodzić hodowlę z miłością do nich. To też się trochę poprawia (rewolucja – informacja, przykład, moda), i nawet jeśli na razie będzie lepiej bez zrozumienia, to i tak dobrze. Często nadal wiadomość o pójściu z psem do weterynarza powoduje zakłopotanie i politowanie. A z kotem to już w ogóle daj spokój. To jest inwestycja nie do obrony. Ale jak już taki pies 46
dobrze trafi, to miejskie francuziki mu mogą nadyndać. Koty mają życie dobre, ale krótkie i kończone gwałtownie. Zwierzęta hodowlane mają z natury rzeczy słabo, a niejednokrotnie, jako rzeczy, bardzo słabo. A najważniejszy temat, diskopolo? Przerąbane, ale tak musi być. Niemal wszystkie prace na wsi są monotonne, powtarzalne, nudne i ciężkie, i muzyka albo lepszy, dający do myślenia film, mogłyby zdziesiątkować populację. Telewizor gra, tworząc tło do życia, nie ma znaczenia, co leci, byleby nie zakłócało, diskopolo też ma umcykować bejbebejbować cyckowo-majtkowo, podczas gdy muzyka mogłaby spowodować refleksję, a stąd o krok od tragedii. Przez całą historię jakiekolwiek aspiracje ludzi na wsi były duszone, to teraz nie ma co się boczyć na diskopolo. Tylko można by poprosić tam gdzieś u góry władzy, żeby chociaż zabronili to grać w szkole i na gminnych imprezach płaconych z pieniędzy na kulturę, bo idąc dalej – uczmy polskiego z superekspresu i faktu, a matematyki, licząc kradzione fanty. A nas tu jeszcze nikt nie okradł, ale jest problem z cudzą własnością i ogromny problem z własnością wspólną, bo wspólne to niczyje. A samochody są własne i samochodów dużo kupują, ale chyba nie jako emanację powozów dworskich, jak mówił jeden z panów w telewizji, bo powozy jednak w geny nie wlazły, ale prestiżowo po prostu, samochód jest nadal najważniejszym fetyszem, dom jest zbyt stacjonarny i nie wszyscy go zobaczą. I to jest naturalne, może dla niektórych z nas trochę przykre estetycznie, ale tak musi być, za chwilę, gdy modne i drogie będą domy z gliny i słomy, czy choćby z gówna, znów na wsi stanie się swojsko. No, może i przegiąłem z tym gównem. A wracając do samochodów, mają wielką rolę w uzdrowieniu wsi, w każdy piątek wożąc chłopaków po dyskotekach, przy czym jeżdżą na dyskoteki nie najbliższe, lecz nawet o 100 kilometrów oddalone, co powoduje znacznie lepsze mieszanie genów niż dawniej. I w tym kontekście ilość wypadków w piątkowe noce jest niska, a młodzi wieśniacy (bez urazy) odpowiedzialni i stawiający przedłużenie gatunku ponad chęć upicia się. Ciekawe, jak się rewolucja tutaj rozwinie w dziedzinie obyczajowej i społecznej, bo na razie gejów na wsi nie ma i ten deficyt dużo
tłumaczy. Wyobraźmy sobie taką hipotetyczną sytuację: młody chłopak na wsi odkrywa, że woli kolegów niż koleżanki, jakie ma wyjście? Podpowiem, że jeśli nie wyjedzie gdzieś daleko, gdzie nikt go nie zna, lub nie zostanie starym, samotnym dziwakiem, to w każdej rodzinie ksiądz lub w ostateczności zakonnik się przyda. A dziewczyny? Nie mam pojęcia, może zakon, dewocja? Albo życie wbrew sobie, czyli uleczenie. A poza tym na wsi jest fantastycznie, naprawdę, jeśli trochę się czepiam, to dlatego, że bez sensu pisać o rzeczach, które są takie, jakie winny być, a najszybsza w dziejach rewolucja się dzieje i trzeba mieć nadzieję, że ludzkość po raz pierwszy wreszcie wyciągnie jakieś wnioski z błędów. No tak, zawsze trzeba mieć taką nadzieję, może nie dlatego, że zmądrzejemy, ale dlatego, że łatwiej będzie patrzeć nam na ręce. Myślę, że ci, którzy przeprowadzą się na wieś szukając wolności, niezależności, przetrwają i się wtopią, pozytywnie wpłyną na rezultat rewolucji, bo inni, którzy tu się osiedlają, ponieważ w mieście nie ma wystarczająco wielkich obszarów, jakie mogliby kupić, oni raczej utrwalają rozwarstwienie i stają się przykrym powodem do naśladowania. Jeśli zaś przyjadą tu pchani modą, chłopomanią, to raczej wrócą do miasta. Ale jeśli ma się odpowiednią mieszankę samozaparcia i idealizmu, to nie ma lepszego miejsca do emigracji. I jest to emigracja znacznie dalsza niż do Anglii.
Wieś i literatura polska
ilustracje: Marek Rybicki
Marek Rybicki (1986) – grafik i projektant. Absolwent wrocławskiej ASP. W swoich realizacjach często wspomaga się literaturą popularną, łącząc warsztat ilustracyjny z projektowym. Oprócz tego tworzy komiksy. Od 2015 roku wraz z dyrektorem Oskarem Bebechem (gruba ryba) współtworzy Galerię Naprzeciwko. www.facebook.com/galerianaprzeciwko
BIURO #11, wieś
Paweł Syposz
Praca na wsi
Ogromne formaty, hałas, brudne techniki, a czasem instynkt izolacji. To, co czyni z artystów kłopotliwych sąsiadów, tu nie przeszkadza nikomu. O ich wieś Paweł Syposz pyta malarzy, Krzysztofa Wałaszka, Eugeniusza Minciela, Pawła Wajsa, reżyserów dźwięku – Ignacego Gruszeckiego i Natalię Wakułę i rzeźbiarza, Tomasza Domańskiego.
Paweł Syposz (1970) – absolwent Wydziału Komunikacji Multimedialnej ASP w Poznaniu. Otworzył przewód doktorski w ISD na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Mieszka i pracuje we wsi Nowy Waliszów w Kotlinie Kłodzkiej.
51
BIURO #11, wieś
KrzysztofKrzysztof Wałaszek Wałaszek (1960) – malarz, rzeźbiarz, autor akcji. Współautor i uczestnik takich wydarzeń jak Otwarcie Supermarketu CUD w Oleśnicy czy Sztuka przez duże G. Jego prace komentują korporacyjny wymiar funkcjonowania kościoła, „policy” uczelni i samorządowych instytucji. Obecnie wykładowca na ASP we Wrocławiu, gdzie prowadzi zajęcia z rysunku. Mieszka w Księżycach pod Wrocławiem.
od ilu lat tu mieszkasz przy remoncie od 1989 twoja krótka definicja wsi jasna cholera co wzbudza w tobie lęk polityka czym jest dla ciebie folklor na pewno nie jest to Zespół Pieśni i Tańca Mazowsze czy używasz określenia „moja wieś” nie, mieszkam na wsi, podobnie jak nie używam powiedzenia „mam żonę” twoje miejsce na pewno tutaj, też tam, gdzie rodzice mieszkają, na przedmieściach Tarnowa
czujesz tutaj coś niezwykłego czego nie doświadczasz w mieście siła natury, światło jaki rodzaj wyobraźni uaktywnia się na wsi z naturą przychodzi kolor, zmienne oświetlenie i struktury ulubione zajęcie jak za długo siedzę w jednym miejscu to tak na chwilę jadę się przejechać samochodem określ kolor tutejszej ziemi zimna
52
53
BIURO #11, wieś
Wajs – pochodzi z Krosna PawełPaweł Wajs
nad Wisłokiem, mieszka z rodziną w Normandii. Studiował grafikę warsztatową na ASP w Poznaniu.
od ilu lat tu mieszkasz 11 lat twoja krótka definicja wsi pozytywna izolacja co wzbudza w tobie lęk długowieczność czym jest dla ciebie folklor cepelia, pamiętam zapach łowickich tancerzy, figurek z drewna czy używasz określenia „moja wieś” nie, mówię u nas: chez nous twoje miejsce wyobraźnia
czujesz tutaj coś niezwykłego czego nie doświadczasz w mieście przestrzeń, szumiące bambusy jaki rodzaj wyobraźni uaktywnia się na wsi efekt dystansu, moment w którym mam przerwę w pracy i wychodzę do ogrodu ulubione zajęcie w pracowni, przeglądanie notesów-katalogów z bazgrołami, rysunkami określ kolor tutejszej ziemi ugier złoty
54
55
BIURO #11, wieś
IgnacyiGruszecki i Natalia Wakuła Ignacy Gruszecki Natalia Wakuła
– reżyserzy dźwięku. Tworzą miejsce nagrań na szczycie góry w Sudetach.
od ilu lat tu mieszkasz tworzymy to miejsce od pięciu lat twoja krótka definicja wsi miejsce intensywnych poszukiwań co wzbudza w tobie lęk mamy respekt do przyrody czym jest dla ciebie folklor naturalna inność czy używasz określenia „moja wieś” nie, mówimy o moim miejscu twoje miejsce dom, studio czujesz tutaj coś niezwykłego czego nie doświadczasz w mieście
intensywność doznań, świadomy wybór spotkań z drugim człowiekiem jaki rodzaj wyobraźni uaktywnia się na wsi krajobraz dźwiękowy ulubione zajęcie zbieranie mniszka, odśnieżanie określ kolor tutejszej ziemi czerwona, brunatna
56
57
BIURO #11, wieś
Eugeniusz Minciel Eugeniusz Minciel – urodzony w Dębnie
Lubuskim. W latach 1980-85 studiował na PWSSP we Wrocławiu na Wydziale Malarstwa, Grafiki i Rzeźby. Artysta malarz. Mieszka i pracuje w Księżycach.
od ilu lat tu mieszkasz 23 twoja krótka definicja wsi wieś to wieżowiec w poziomie co wzbudza w tobie lęk wieś nie wzbudza we mnie lęku czym jest dla ciebie folklor folklor kojarzy mi się z pejzażem czy używasz określenia „moja wieś” nie, jeżeli to Księżyce lub mieszkam na Księżycu twoje miejsce na Księżycu czujesz tutaj coś niezwykłego czego nie doświadczasz w mieście
oooo, jasne, tu jest prawdziwa magia jaki rodzaj wyobraźni uaktywnia się na wsi wyobraźnia twórcza, otaczająca materia ulubione zajęcie marzę farbą określ kolor tutejszej ziemi nie lubię koloru tej ziemi
58
59
BIURO #11, wieś
Tomasz Domański – urodzony Tomasz Domański
w Giżycku. W latach 1988-93 studiował na PWSSP we Wrocławiu. Dyplom w pracowni rzeźby u prof. Leona Podsiadłego. Mieszka i pracuje w Komorowicach koło Strzelina.
od ilu lat tu mieszkasz 14 lat twoja krótka definicja wsi wieża z kości stalowej co wzbudza w tobie lęk ADHD, AA, DDA czym jest dla ciebie folklor bycie w jakimś miejscu czy używasz określenia „moja wieś” tak twoje miejsce wieżogród czujesz tutaj coś niezwykłego czego nie doświadczasz w mieście
azyl jaki rodzaj wyobraźni uaktywnia się na wsi inspiracja nie zależy od miejsca ulubione zajęcie ogród określ kolor tutejszej ziemi umbra
61
BIURO #11, wieś
Anna Dymna w filmie Dolina Issy, reżyseria Tadeusz Konwicki, 1982, ©: Studio Filmowe „Zebra”
Słynna adaptacja powieści Czesława Miłosza autorstwa Tadeusza Konwickiego próbuje sprostać antyfabularnej formie literackiego pierwowzoru, w której osobista mitologia splata się z narodową narracją.
62
63
BIURO #11, wieś
Joanna Synowiec
Majątek nie z tej ziemi
Wróćmy do przyszłości Film Interstellar Christofera Nolana rozpoczyna się od sceny, w której główny bohater wraz z dwójką swoich dzieci w drodze do szkoły zauważa drona. Zamiast do szkoły, ruszają przez rozległe pola uprawne w pogoni za maszyną. Monokulturowa uprawa, którą mijają, jest efektem pierwszej „zielonej rewolucji”, czyli wprowadzenia do rolnictwa w latach 50. chemikaliów. Niekończące się pola kukurydzy to teraźniejszość i przyszłość żywnościowa planety, duszący kurz i mordercze słońce bezlitośnie palące ziemię to efekt zmian klimatycznych. Krajobraz jak z pesymistycznego scenariusza ekologów, w którym globalne ocieplenie i przegrana walka ruchów chłopskich XX wieku, jak Via Campesina czy Movimento dos Trabalhadores Rurais Sem Terra (Ruch Pracowników Rolnych Bez Ziemi) unaocznia się pod postacią hegemonii rolnictwa przemysłowego. Staje się jedyną formą produkcji żywności dla ludzkości. Sam film nie dotyczy bezpośrednio współczesnych problemów związanych z produkcją rolną, choć pierwsze sceny odwołują się do często podnoszonego problemu w odniesieniu do przyszłości rolnictwa: jeśli nie postęp, to co? Nolan roztacza wizję, w której władza porzuca postęp na rzecz doraźnej potrzeby żywności na świecie, jako ostatniej szansy przetrwania ludzkości. Żeby to jednak mogło mieć miejsce, należy przysposobić do pracy na roli rzesze ludzi. Mają oni być farmerami, przymusowymi pracownikami fabryk rolnych, a nie inżynierami. Postulaty zrównoważonego rozwoju, sielankowy obraz wsi, wolność wyboru pracy czy permakulturowe obszary rolnicze to już bezpowrotnie utracona przeszłość. Witajcie w piekle. Wyjałowiona ziemia, która bez pomocy sztucznych środków chemicznych niczego nie urodzi.
Joanna Synowiec (1980) – animatorka kulturalna. W latach 2009-13 współprowadziła kulturalno-społeczne miejsce Falanster. Pisze dla „BIURA” i „Recyklingu Idei”. Członkini Stowarzyszenia Nomada. Współkuratorka projektu Tajsa w BWA w Tarnowie. Stypendystka Ministra Kultury w 2015 roku, w ramach stypendium realizuje instalację dźwiękową Domofon. Studium odbioru, która wykorzystuje miejskie opowieści wrocławskich migrantek.
Rolnik jest tu rodzajem figury retorycznej, a nie częścią realnej grupy, która mogłaby mieć siłę sprawczą. Zarysowanie jej jest pretekstem do dalszego ukłonu w stronę technologii i nauki w filmie, co stawia ową figurę w roli często reprodukowanej – chłopstwa jako przeciwieństwa postępu i emanacji wstecznictwa w odróżnieniu od wizjonerstwa i wizji przyszłości. Postęp bowiem „uwolnił” człowieka od ziemi. Ta sytuacja zbliżona jest do scenariuszy opisywanych przez Karola Marksa czy Erica Hobsbawma, którzy w chłopach nie pokładali rewolucyjnych i sprawczych nadziei. Nie widzieli w nich grupy czy klasy społecznej, która mogłaby wpłynąć na losy Ziemi. Tymczasem to właśnie przegrana walka o jakość gleby, różnorodność gatunków i sprawiedliwą partycypację w korzystaniu z dobra naturalnego, jakim jest ziemia, staje się kanwą katastroficznych scenariuszy dotyczących zagłady całej planety. Postęp w rolnictwie utożsamiany jest z rolnictwem przemysłowym. Dla wielu polityków, biotechnologów i korporacji jest sposobem na kreowanie obrazu jedynego rozwiązania problemu głodu na świecie. Dziś wiadomo, że to właśnie korporacje i ich spekulacje na rynkach finansowych odpowiadają za 37-procentowy wzrost cen żywności w latach 2006-08. Jak ocenia Walden Bello, autor książki Wojny żywnościowe, przez ten wzrost cen 75 milionów osób powiększyło grono cierpiących
głód, a około 125 milionów mieszkańców krajów rozwijających się zostało wpędzonych w skrajną nędzę. Model i system subwencji sprzyjający rolnictwu przemysłowemu i tym samym uzależnieniu krajów Południa od importu z Północy oraz oddzielenie ziemi od potrzeb społeczeństwa mają rzesze przeciwników. Miliony drobnych rolników na świecie zaczęło w XX wieku walczyć o rozwiązania dla wsi, o rolnictwo inne niż monokulturowe i wielkoobszarowe. Przeciwnicy monoupraw na globalną skalę często nazywani są romantykami chłopskimi, jednak to ich siła dziś ma szanse wpływać na zmianę kształtu gospodarki i przyszłość ziemi. Wiek XX przez wielu historyków nazywany jest dziś wiekiem powstań chłopskich. A jego emanacją stał się ruch Via Campesina, który skutecznie przeciwstawia się Światowej Organizacji Handlu i zaproponował alternatywne rozwiązanie zwane „suwerennością żywnościową”, polegającą na prawie do produkcji żywności na własnym terytorium. W Interstellarze Nolan poruszył kilka innych istotnych w kontekście produkcji żywności kwestii. Wciąż pochłaniający ziemię rozwój monokultur rolniczych, należących do kilkunastu zaledwie międzynarodowych korporacji, takich jak Monsanto, wyjałowiona ziemia, zmiany klimatyczne i – co jest skutkiem wszystkich wymienionych – odseparowanie od uprawy człowieka i innych gatunków. Ziemia i gleba stały się przedmiotem powszechnej i inwazyjnej eksploatacji dla potrzeb gromadzenia kapitału, a nie dla przetrwania ludzkości. Przestał istnieć ekosystem. Jak pisze Bello, powołując się na badania Deborah Bryceson, która ten proces nazwała „zanikającym chłopstwem”, globalizacja i kapitalizm marginalizują społeczności wiejskie, a co za tym idzie oddzielają człowieka od ziemi jako naturalnej wartości. Naukowcy z Interstellara pogrzebali już Ziemię, pogrzebali ratowanie rolnictwa i ograniczanie skutków zmian klimatycznych. Walka rozgrywa się o majątek nie z tej Ziemi. Tymczasem w niedalekiej przeszłości trwa walka o ostatnią ziemię.
Tierra y libertad Powierzchnia Ziemi to 510 milionów km2, z czego ląd stanowi 149 milionów km2. W dziejach ludzkości zbierano i uprawiano na ziemi 7 tysięcy gatunków roślin jadalnych. Dziś ludzie w większości spożywają i uprawiają około 30 gatunków roślin. W latach 50. dzięki wytworzonym chemikaliom i komponentom potrojono zbiór upraw w skali świata. Uprawy przestały być związane z warunkami atmosferycznymi i potrzebami lokalnej ludności. Zaczęła się postkolonialna walka o ziemię jako kapitał i wartość nie tyle przestrzeni samej w sobie, ile przestrzeni upraw dla korporacji rolniczych. Lata 50. to również moment, kiedy imperia kolonialne, odstępując od rządów w koloniach, w większości starały się utrzymać swoje wpływy, obsadzając na stanowiskach wcześniej uprzywilejowane grupy np. właścicieli ziemskich. Ten zabieg pozwolił niewielkiej liczbie ludzi zawłaszczyć ogromne obszary dobra naturalnego. Wraz z industrializacją rolnictwa zaczęła się era wielkoobszarowych korporacji rolniczych, latyfundiów czy korporacji wydobywających złoża naturalne. Systematyczne zawłaszczanie ziemi, dzięki przychylności władzy m.in. w Kamerunie, Senegalu, Kolumbii, Indiach, jest procesem ciągłym, a maksymalizacja zysków kosztem życia społeczności wiejskiej naczelną zasadą korporacji obracających „zielonym złotem”. Ziemi jednak nie przybędzie. Wraz z powiększaniem obszarów korporacji rolniczych powstawało coraz więcej przemysłowej hodowli zwierząt. W latach 50. Wyspy Karaibskie, widziane z przestrzeni kosmicznej, wyglądały, jakby ludzi miały zastąpić świnie, krowy i psy, parafrazując zdanie z Imperializmu ekologicznego. Biologiczna ekspansja Europy 900-1900 Alfreda W. Crosby’ego. Hodowla zwierząt przestała być związana ze wsią i ludnością, stała się fabrykami na ogromnych połaciach przestrzeni i stanowiła jedyny element architektury terenu. Wraz z oddalaniem wsi i człowieka od produkcji rolnej czy hodowli zwierząt pogarszał się ich zwierzęcy byt. Stały się produktem kapitału, a nie częścią gospodarstw rolnych. Największym przekształceniom społecznym uległy rdzenne społeczeństwa Ameryki Łacińskiej i Południowej oraz sam krajobraz. Niepodległość krajów Południa nie przyniosła w większej mierze zmian na lepsze wśród rolniczych społeczeństw, 65
BIURO #11, wieś
widok satelitarny, Nebraska, Stany Zjednoczone
66
w wielu krajach Ameryki Południowej czy Indiach oraz megaurbanizacyjny pęd i degradacja środowiska. Dobrym przykładem są tu Indie, które po Chinach są najliczniejszą społecznością rolników i, według Tony’ego Weisa, stanowią archetypiczny model rozwoju wsi w krajach rozwijających się. Ponad 3/4 ludności, czyli około 700 mln ludzi, mieszka na wsiach, większość z nich próbuje utrzymać się z rolnictwa. To tam dziś urzeczywistnia się „zielona rewolucja”, która wykorzystując komponenty, podwaja produkcję rolną kosztem ziemi i ludzi. „Zielona rewolucja” ma wielu przeciwników szczególnie wśród wielu małych rolników, ekologów i działaczy społecznych. Mało kto z nas, konsumentów, zadaje sobie pytanie, w czyich rękach jest „zielona suwerenność żywnościowa”, tymczasem to do firm rolniczych należy duża część ziemi uprawnej. Wpływ na środowisko przy przemysłowej produkcji rolnej jest oczywistą konsekwencją wysokiego zużycia paliw i komponentów (np. Monsanto, Syngenta, Bayer, Novartis), upraw monokulturowych wyjaławiających ziemię, jak choćby kukurydza przeznaczane na produkcję biopaliw, a nie żywności. Wspólna własność, nasiona, dziś jest kolejnym towarem na rynku. Jednak ideologia postępu technologicznego, która wypiera małych rolników, jest dyskursem dominującym wśród elit władzy. Podobnie Siły Postępu i siły Reakcji sprawa wygląda w przypadku wywłaszczania W państwach dekolonizowanych dużą część ziemi rolników pod budowę tam wodnych społeczeństwa stanowiła ludność mieszkająca i wydobycia złóż naturalnych. na wsi, często wywłaszczana i spychana na Arundhati Roy w książce Indie rozdarte tereny mniej żyzne przez wielkich właścicieli zaczyna swoją opowieść zdaniem: Minister ziemskich. Ziemia jest wciąż punktem zapalnym mówi, że dla dobra Indii ludzie powinni opuścić w krajach Ameryki Łacińskiej i Południowej. swoje wioski i przenieść się do miast. Kiedy W XX wieku Stany Zjednoczone, chcąc mieć indyjscy byli rolnicy przenoszą się do miast, polityczny wpływ na państwa Południa, starały się oddzielić ruchy chłopskie od miejskich ruchów bo nie są w stanie wyżywić się z pracy na ziemi, stają się tam kolejnymi biedakami, którzy antyimperialistycznych i nacjonalistycznych. zostają ostatecznie wyrzuceni z miasta. W Nikaragui w 1979 roku na moment Wracając do wsi, stają przed faktem, że ich przejęli władzę sandiniści, którzy zdając sobie wsie zniknęły wśród kamieniołomów. sprawę z niesprawiedliwego podziału ziemi Wieś jest miejscem walk nie tyle z postęi dewastacji środowiska, rozpoczęli ogromny pem, ile z wizją dalszego postępu rozumianego program redystrybucji ziemi. Proces ten jako rozwój wielkoobszarowych, monokulturozatrzymały paramilitarne bojówki poprzedniej wych fabryk rolniczych i hodowlanych dyktatury. Konsekwencją stłumienia wielu nastawionych na zysk i eksploatację ziemi. buntów jest dziś brak realnych i opartych Walki kojarzą się nam z dobrami wspólnymi na społecznych warunkach reform rolnych tylko wrzuciła małych, dotychczas samowystarczalnych rolników w stosunki rynkowe, w których nie mieli szans konkurować z fabrykami agrarnymi i hodowlanymi. Kolonialny układ stosunków pracy w wielu krajach utrzymał się, jeśli nie pogłębił. W latach 50. w Chile 7 procent majątków rolnych zajmowało 65 procent powierzchni ziem uprawnych. Uniwersalna wizja modernizacji zakłada, że rolnictwo powinno zatrudniać około 10 procent pracujących. Taki model – według Bello – był wręcz narzucany krajom postkolonialnym przez Bank Światowy, a jego skutkiem był odpływ ludzi ze wsi do miast. Dziś, gdy snujemy wizje megalopolis, które są przewidywalnym już skutkiem postępu, jeszcze bardziej oddzielamy od siebie wieś, a od wsi rolnictwo, gwarant dostarczenia podstawowego środka do życia – żywności. Oddaliśmy prawo do uprawy roślin i wytwarzania żywności w ręce niewielkiej liczby firm, których głównym celem jest pomnażanie kapitału. I teraz tylko miejskie ogrody przypominają nam o tym ważnym składniku suwerenności. Bello widzi potencjał w pojawieniu się rolnictwa miejskiego, które jest objawem świadomości społecznej, dostrzeżenia faktu, że uprawy, żywność i suwerenność mają realny wpływ na system, demokrację i społeczny wymiar świata.
67
LISTA LEKTUR: Walden Bello, Wojny żywnościowe, Warszawa 2011 Tony Weis, Światowa gospodarka żywnościowa, Warszawa 2011 Arundhati Roy, Indie rozdarte, Warszawa 2014
Jean Ziegler, Geopolityka głodu, 2013
kadr z filmu Wilcze echa, na zdjęciu: Marek Perepeczko, Zbigniew Dobrzyński , reżyseria: Aleksander Ścibor-Rylski, 1968, © Studio Filmowe „Kadr”
miast, jednak w przestrzeni ostatnich dekad wiążą się one szczególnie z wsią w krajach rozwijających się, rolnikami walczącymi o ziemię, przemianami własności i wypieraniem małych gospodarstw na obrzeża i peryferie. Bez silnej i połączonej z ziemią wsi nie ma przyszłości dla klimatu bioróżnorodności i reinterpretacji własności. Jak pisze Arundhati Roy: Aby stworzyć nową wizję świata, który zszedł na straszliwe manowce, należałoby na początek zaniechać eksterminacji ludzi obdarzonych inną wyobraźnią – wyobraźnią sytuującą się poza kapitalizmem i komunizmem. Wyobraźnią, która zupełnie inaczej pojmuje szczęście i spełnienie. Dla pozyskania tej filozoficznej przestrzeni trzeba ustąpić nieco przestrzeni fizycznej potrzebnej do przetrwania tych, którzy być może jawią się jako kustosze przeszłości, ale mogą się okazać przewodnikami zdolnymi wskazać nam drogę do przyszłości. W tym celu musimy zapytać tych, którzy nami rządzą: czy możecie zostawić wodę w rzekach, drzewa w lesie? Czy możecie zostawić boksyt w górach? Bello w książce Wojny żywnościowe konstruuje całościowy obraz tego, jak powinno wyglądać rolnictwo, żeby przyszłość nie wyglądała jak z filmu Nolana czy Mad Maxa. W rolnikach, którzy postulują umocnienie gospodarki w społeczeństwie poprzez suwerenność żywnościową krajów – lokalnych rynków i deglobalizację, upatruje siłę tych zmian. Wyjście poza perspektywę „wydajności”, której przyczyną jest destabilizacja społeczna i ekologiczna. Bardziej ekologiczny system prac rolniczych, bliski kontakt z przyrodą i poczucie związku z ziemią, zabezpieczanie rynków i potrzeb lokalnych to postulaty współczesnych ruchów chłopskich nie tylko z Południa, które mogą mieć wpływ na przyszły scenariusz.
BIURO #11, wieś
Wiejski gotyk jako amerykańskie źródło grozy
Patryk Balawender
Mam pewność, Watsonie, opartą na doświadczeniu, że najgorsze i najpodlejsze zaułki londyńskie nie posiadają w rejestrze protokołów tak potwornych przestępstw, jak ta promienna i piękna okolica wiejska. Wiejskie regiony Stanów Zjednoczonych, szczególnie te w głębi kontynentu, nazywane są przez zurbanizowanych mieszkańców Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża „flyover states”. Oznacza to mniej więcej tyle, że owe tereny są tak mało interesujące, że pozostaje jedynie przelecieć nad nimi samolotem. Amerykańska wieś to miejsce tępych religijnych fanatyków i rasistów żeniących się z własnym rodzeństwem. Ta pogarda i poczucie wyższości podszyte jest jednocześnie strachem przed ludźmi żyjącymi z dala od cywilizacji i zdobyczy nowoczesnej technologii, gdzie od najbliższego sklepu, posterunku policji czy nawet kolejnego domostwa mogą dzielić ich dziesiątki kilometrów. Poczucie bezpieczeństwa szybko znika, kiedy wokoło nie ma żadnej pomocy i żadnych budynków, w których można się schronić. Jakie systemy wartości i moralność prezentują ci ludzie, pozostawieni samym sobie? Popkultura od dekad karmi się takim wizerunkiem, a ciemną stronę tych rozważań znaleźć można nawet u „poważnych” współczesnych pisarzy w rodzaju Cormaca McCarthy’ego (Dziecię Boże, W ciemność). Ta paradoksalna fascynacja „wiejskim gotykiem”, tak widoczna w filmach, serialach, komiksach i książkach nie słabnie. „Strach przed wsią” nie jest amerykańskim
Patryk Balawender (1979) – czasem dziennikarz, tłumacz, recenzent. Współzałożyciel wydawnictwa Miligram. Regularny współpracownik magazynu „Trans/ Wizje” i Okultury. Robi szumy w muzycznych projektach Ghosts Of Breslau i Hands Like Clouds.
wymysłem, ale to właśnie tam nabrał wręcz demonicznego wymiaru. Skąd się to bierze? Amerykański teolog i historyk Cotton Mather, którego nazwisko rozsławił proces czarownic w Salem w stanie Massachusetts (w XVII wieku), mówił, że Ameryka przed przybyciem Europejczyków była ziemią Diabła. Można to interpretować tak, że chodziło mu o „pogańskie” wierzenia rdzennych Indian, ale kryć się za tym może również coś złowieszczego, ukryte siły, których hipnotyczne, ponure oddziaływanie opisywali w swojej twórczości np. Howard Philips Lovecraft, Stephen King czy Shirley Jackson. Wśród pierwszych kolonistów, głównie chrześcijańskich, purytańskich fanatyków, nie brakowało także bardziej ciekawych postaci, jak np. Thomas Morton. W zarządzanej przez niego osadzie Merrymount zaszczepił on ludowe, pogańskie rytuały z rodzinnego Devon w Anglii (postawił np. Słup Majowy z porożem jelenia na czubku) oraz inspirowane greckimi mitami bachanalia, celebrowane wspólnie przez białych przybyszy i czerwonoskórych sąsiadów. Dość powiedzieć, że idylla nie trwała długo – Purytanie spalili osadę, a sam Morton długi czas przesiedział w niewoli. Podczas gdy nowej amerykańskiej klasie wyższej nieobce było zainteresowanie
ezoteryką i „wysoką” magią ceremonialną (wśród Ojców Założycieli nie brakowało wolnomularzy, różokrzyżowców, a nawet alchemików), wśród „plebsu” z mniejszych osad i wsi popularne było wróżenie, zielarstwo, talizmany, odczynianie uroków itd. Najsłynniejszym przykładem może być Pow-Wow (Braucherei) – system ludowej magii osadników z Niemiec i Szwajcarii, z których wywodzą się takie sekty anabaptystów jak Amisze czy Mennonici. Mają oni nawet swój grimuar, magiczną księgę zaklęć napisaną na wzór średniowiecznych klasyków, zatytułowany Long Lost Friend, chociaż każdy szanujący się „szaman” nie ruszał się z domu bez Biblii. Nowszą mutacją Braucherei, oczyszczoną z chrześcijańskich naleciałości, jest Urglaawe, które w swoich zaklęciach nie odwołuje się już do Jezusa, ale do nordyckich bogów. Jednak jeszcze na długo przed przybyciem statku „Mayflower” i pierwszych osadników z Europy, Ameryka Północna miała swoje religie, swoją magię i kontakty z całym światem. Nie brak tam artefaktów świadczących o kontaktach z Indiami czy Egiptem, kamieni pokrytych pismem przeróżnych kultur, którym oficjalna archeologia odmawia prawa do podróży na ten kontynent. Wciąż odnajdywane są nowe ślady bytności Wikingów, irlandzkich druidów, templariuszy, Fenicjan, Kartagińczyków, buddystów z Chin. Po całych Stanach rozsiane są także pozostałości osad, szlaków i ziemne kopce, do których budowy sami Indianie się nie przyznają (np. kultura Anasazi, przez Nawaho nazywanych „prastarymi” lub „starymi wrogami”). Te wszystkie tropy, określane przez naukowców jako „niewyjaśnione anomalie” albo „fałszerstwa”, są częścią składową Tajemnicy, która stanowi źródło podskórnego niepokoju współczesnych Amerykanów. Niepokoju i strachu przed Nieznanym, niedającego się łatwo wyjaśnić jedynie zderzeniem europejskich, chrześcijańskich osadników z dziką przyrodą, ogromnymi przestrzeniami i „barbarzyńską” ludnością indiańską. Przed tym, co kryje się w cieniu. Wdzięcznym wykorzystaniem tej tematyki są chociażby komiksy z serii Hellboy Mike’a Mignoli czy książki Stephena Kinga, w których często sugeruje, że prastare zło egzystowało w Ameryce już na długo przed migracjami Indian. Ślady tych, by użyć nomenklatury
Petera Levendy, „Złowieszczych Sił”, odnaleźć można także w języku Indian, np. nazwa stanu „Kentucky” tłumaczona jest jako „mroczna, krwawa ziemia”. Wiele regionów Ameryki było dla Indian miejscami tabu, których należało unikać – zasiedlili je dopiero biali przybysze. I to właśnie wieśniacy mieszkający wśród amerykańskich gór, lasów i pustkowi wystawieni zostali na działanie Złowieszczych Sił, służąc im mniej lub bardziej świadomie.
Ty się przyglądasz tym rozrzuconym domkom i odczuwasz ich piękno. A gdy ja patrzę na nie, jedyne uczucie, jakie mnie ogarnia, to wrażenie wywołane ich odosobnieniem i bezkarnością, z jaką tu może być dokonana zbrodnia. Ta prastara, złowroga Ameryka czai się za progiem zbiorowej świadomości jej mieszkańców. To instynktowny, pierwotny lęk przed mrokiem lasu, wiatrem wyjącym na pustkowiach, mrozem niedostępnych górskich rejonów. Im większe robią się amerykańskie miasta, tym mocniejsze tworzy się niezrozumienie wiejskich rejonów. Z jednej strony idealizuje się „proste i moralne życie” na wsi, a z drugiej w żadnym innym kraju tak chętnie nie przedstawia się ciemnych stron tych obszarów, często o nadnaturalnym charakterze. Spektrum subtelności jest tu szerokie, od „Do szpiku kości czy Blue Velvet, poprzez Lśnienie i Smętarz dla zwierzaków Kinga, aż po tanie horrory, gdzie głównym źródłem zła są niepiśmienni, zdegenerowani wieśniacy. Ukuto nawet specjalny termin na gatunek filmów – „rednecksploitation”, w których mniej lub bardziej Bogu ducha winne mieszczuchy stają oko w oko z morderczymi wsiokami. Mogą to być konflikty oparte na tragicznych nieporozumieniach (Uwolnienie, Śmiertelne Manewry), pechowych spotkaniach ze zmutowanymi przez chów wsobny morderczymi kanibalami (Wzgórza mają oczy czy Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną), starcie z siłami demonicznymi (Smakosz), często pod maską religijnego fanatyzmu (Dzieci Kukurydzy). Czasem jest to połączenie wielu elementów, jak np. w komiksie Kaznodzieja, którego autor Garth Ennis z sadystyczną przyjemnością 71
przeczołguje swoje postacie przez najbardziej obrzydliwe i wynaturzone zakamarki wiejskiej Ameryki. Rozległe przestrzenie, etos samowystarczalności i osobistej wolności, długotrwały wpływ religijnych ekstremów oraz izolacjonizm stanowią żyzną glebę dla ludzi, którzy pragną w spokoju żyć tak, jak chcą. Żyć często w opozycji wobec władz, postrzeganych jako źródło zła, co – jeśli dodać kult broni palnej – często przynosi opłakane skutki. W całych Stanach napotkać można paramilitarne milicje, survivalistów, rasistów i fundamentalistów religijnych, mieszkających w zamkniętych osadach, zbrojących się na oczekiwany atak ze strony ONZ i ZOG-u (Żydowskiego Rządu Okupacyjnego). Szczególnie w latach 80. i 90. był to spory problem dla federalnych agencji, których niezgrabne potraktowanie z pozoru błahych konfliktów przerodziło się w oblężenia Ruby Ridge i Waco, zakończone masakrami mieszkańców. Te wydarzenia miały z kolei z ainspirować atak bombowy w Oklahoma City, w którym zginęło ponad 150 osób. Po atakach na World Trade Center środowiska ekstremistów pozornie ucichły, ich gniew został przekierowany na islamskiego wroga z zewnątrz. Ale incydenty w stylu prób wykupowania całych miasteczek przez białych suprematystów czy lokalne starcia z policją świadczą o tym, że pod powierzchnią nadal buzuje (Czerwony stan Kevina Smitha), szczególnie biorąc pod uwagę, że krajem rządzi (o zgrozo) czarny prezydent. Rosnący w siłę dzięki internetowi przemysł rozrywkowy teorii spiskowych („conspiratainment” np. Alexa Jonesa) dostarcza informacji o obozach koncentracyjnych czy podziemnych bazach budowanych przez rządowe agencje, będących dowodem na nadchodzący globalny konflikt i ostateczne rozprawienie się z „patriotami”. Tutaj także rysuje się konflikt na linii miasto-wieś, a pamięć o Unabomberze – profesorze, który uciekł do lasu przed cywilizacją i ze swojej drewnianej szopy wysyłał bombowe przesyłki i pisał antymiejskie manifesty – jest w USA wciąż żywa. Stereotyp niebezpiecznego dziwaka zaszytego gdzieś w głuszy trzyma się mocno. Wiejska religijność z jednej strony oznacza chrześcijański fundamentalizm i charyzmatyczne mikro-kościoły (mówienie językami, uzdrawianie chorych, poskramianie węży),
nadające lokalnego kolorytu i będące nieustannym źródłem inspiracji dla kultury, np. twórczości pisarza Harry’ego Crewsa czy nowej fali muzyków łączących country, folk i gospel (Woven Hand, Jima White, Munly & The Lupercalians i wielu innych) – ducha tego zjawiska doskonale oddaje film dokumentalny Searching For The Wrong-Eyed Jesus Andrew Douglasa. Istnieje jednak druga strona tego medalu – odosobnienie i religijne obsesje prowadzą do potwornych wynaturzeń, których kulminacją była tzw. „satanistyczna panika” w latach 80. – zbiorowa histeria środowisk fundamentalistów religijnych, dopatrujących się wszędzie satanistycznych kultów, ofiar z ludzi i pedofilii na masową skalę (słynny przykład West Memphis Three czy przedszkola McMartin). I chociaż przeważającej większości tych oskarżeń nigdy nie udowodniono, mem ten co jakiś czas ożywa z nową siłą.
Ale spójrz na te samotne domki, wznoszące się na prywatnych gruntach, zamieszkałe po większej części przez ludzi ubogich i niewykształconych, którzy o prawie wiedzą bardzo niewiele. Pomyśl o pełnych szatańskiego okrucieństwa czynach, o ukrytych niegodziwościach, popełnianych ustawicznie, przez lata całe, o których nikt nie wie. Co najbardziej paradoksalne, jeden z udokumentowanych przypadków pedofilii o satanistycznym i okultystycznym podłożu miał miejsce w chrześcijańskim kościele. Lokalny kaznodzieja Hosanna Church w Tangipahoa sam zgłosił się na policję i opowiedział o tym, że wraz ze współpracownikami molestował seksualnie własne dzieci i członków swojej parafii, oddając cześć Szatanowi. Ta historia (prawdopodobnie chorego psychicznie człowieka) stała się inspiracją dla pisarza Nicka Pizzolato, twórcy serialu True Detective, gdzie główni bohaterowie tropią mroczną sektę składającą ofiary z ludzi i wykorzystującą seksualnie małe dzieci, której członkowie należą do wpływowych środowisk politycznych Luizjany. Sam Pizzolato wychował się w podobnych, wiejskich rejonach, wśród religijnych fanatyków, więc doskonale 72
zna temat od podszewki. Dla niego „satanistyczna panika” jest tylko najmroczniejszą stroną fundamentalizmu, nieodłączną częścią psychogeografii regionów wiejskich, społecznym atawizmem, współczesną wersją polowań na czarownice. True Detective zanurza się ochoczo we wszystkich elementach amerykańskiego strachu przed prowincją. Zapomniane przez Boga i cywilizację, rozpadające się chaty gdzieś wśród bagien i dróg, gdzie nawet pył ma „posmak aluminium i popiołu”, kryją w sobie wielopokoleniowe sekrety rodzin, które były tam od zawsze. Przez szczeliny popękanej fasady chrześcijaństwa, moralności i racjonalizmu prześwitują „pułapki na diabła” rodem z hoodoo, kobiety i dzieci giną bez śladu wśród pogłosek o „starych kamieniach w lesie”, gdzie „bogacze oddają cześć diabłu”, a wyznawcy dziwnego kościoła wspominają o „czarnych gwiazdach”, Królu w Żółci i Carcosie. W całym regionie zaś panuje ciche, sekretne przyzwolenie na te praktyki, gdyż członkowie kultu to ludzie z najwyższych kręgów policji, polityki i religii, związani ze sobą więzami krwi, będącymi wyznawcami pogańskiego kultu, którego początki giną w mrokach dziejów. Te tropy prowadzą wprost do literackiej spuścizny H.P. Lovecrafta (poprzez Roberta W. Chambersa), ale mają również swoje odnośniki do rzeczywistości – jedną z najpopularniejszych teorii spiskowych w USA jest opowieść o corocznych spotkaniach najbardziej wpływowych i bogatych przedstawicieli świata biznesu, polityki i kultury w ukrytej w głębokim lesie posiadłości Bohemian Grove, gdzie z dala od postronnych osób oddają się rytuałom ku czci wielkiej kamiennej sowy. Co najciekawsze – te spotkania naprawdę mają miejsce, istnieją nagrania wideo z tych ceremonii oraz zdjęcia samego posągu... Olbrzymią popularność serialu tłumaczyć należy nie tylko doskonale poprowadzoną historią i świetnym aktorstwem, ale także właśnie poruszeniem czułych nut i trafieniem w samo sedno ukrytych lęków Ameryki. Opowieść snuta w True Detective jest amerykańskim odpowiednikiem okultystycznej psychogeografii, której współczesnymi proponentami w Anglii są m.in. Iain Sinclair (Lud Heat) czy Alan Moore (Prosto z piekła). I o ile brytyjscy pisarze skupieni są przede wszystkim na mieście
(Londyn czy Northampton), Pizzolatto porusza się głównie na wiejskich pustkowiach i poszerza psychogeograficzny zasięg na całe Stany (drugi sezon True Detective ma skupić się na ezoterycznych tajemnicach Kaliforni). Stany, w których na starych stodołach nadal umieszcza się pentagramy i inne magiczne symbole przynoszące szczęście, całe miasteczka budowane są według masońskich planów architektonicznych (Chico w Kaliforni), w górach straszą duchy przywiezione przez walijskich górników, w lasach obok indiańskiego demona Wendigo buszuje całkiem nowoczesny Bigfoot czy Diabeł z Jersey, a w pustynnych regionach południowej granicy rozwija się krwawy kult Santa Muerte. „Złowieszcze Siły” kryjące się w cieniu fascynacji grozą „wiejskiego gotyku” nie muszą być „realne” w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale to nie oznacza, że nie oddziałują na rzeczywistość. Wspomniany już Peter Levenda w pierwszym tomie swojej trylogii Sinister Forces pisze o „efekcie obserwatora”, tłumaczącym, że sam akt obserwacji wprowadza do obserwowanego zjawiska zmiany. Sama amerykańska fascynacja wiejskim „mrokiem” ten mrok potęguje i wywołuje go z obszarów podświadomości. Czy ta fascynacja złem i przemocą ma źródła metafizyczne, czy jest to po prostu „zwyczajny”, psychologiczny mechanizm? A może jedno i drugie? Levenda, znów odwołując się do fizyki kwantowej, stawia przewrotne pytanie: „Czy zamach na Kennedy’ego jest cząsteczką czy falą?”. Wszystkie cytaty ze śródtytułów pochodzą z opowiadania Arthura Conana Doyle’a Buczyna (tłum. Irena Szeligowa)
kadr z filmu Wilcze echa, na zdjęciu: Marek Perepeczko, Irena Karel , reżyseria: Aleksander Ścibor-Rylski, 1968, © Studio Filmowe „Kadr”
BIURO #11, wieś
74 75
BIURO #11, wieś
Bartłomiej Zdunek
Opowiadanie
Trzy historie. Wszystkie o strachu i śmierci... No. Ale najgorzej jest wtedy, gdy się pisze, jak się chodzi. Najwięcej się nadal chodzi na wsi. W miastach się biega albo jeździ. I to się nie liczy. Niczego wam nie wytłumaczą takim bieganiem bez sensu. No. I jak się go próbuje odtworzyć, albo w ogóle, zrobić z nim coś takiego sztucznego, to znaczy z językiem, gdy się chodzi, to i tak nie wychodzi, czyli nie odtwarza nic ten język. I dlatego jest najgorzej. Chodzenie i mówienie już bardziej pasuje. I to też nie zawsze. Ale to są prawdziwe historie. Pierwsza jest w Ja, druga jest w On, trzecia jest w My. No to mówię. Też trochę się w tym mówieniu wywracam. On miał na imię Mateusz. Na nazwisko jak słynny polski piłkarz. Ale taki, z którego się śmieją. Mateusz wajchę przełóż. Wołali tak za nim na podwórku pod Pekinem. Pekin to był taki duży budynek, ale wiejsko zbudowany, w sensie – nie blok. Wołał Cybuch, Erwin, Galucha i Knurin, wołali koledzy. Nawet mój dziadek wołał. Uśmiechał się przy tym, pokazując bez skrępowania znikające dziąsła – wspomnienie po zębach. Jak miał założone sztuczne, to mu się robił inny głos, a on chciał jednak być sobą i ze swoim głosem. Później wołał też Marut i Marutowa. Chrycaj i Chrycajka. Nie – Chrycajka już nie żyła, to nie wołała. Ona się na Mateusza nie załapała. Chrycaj z Marutem grali w karty. Pachniało trawą pod Pekinem. Wtedy była tam trawa, a nie błoto, gówno i tanie samochody stojące w gównie i błocie. Marut palił przy kartach i poza kartami. Jeszcze na trawie, a nie w gównie. Umarł na raka płuc. Niespodzianki są rzadkie w życiu. Obyło się więc bez niespodzianek. Palił, to umarł. Prawdziwie niespodzianki są rzadkie, bo te spreparowane, wymyślone, te prezenty – to one są częste. Mateusz dużo biegał, cały jakiś taki był w wiecznym ruchu. Tak go pamiętam. Żarł jakieś lizaki tanie. Kupowało się je w pijalni piwa. Najfajniejsi pijacy mieli w niej swoje portrety. Naprawdę. To znaczy nie wiem, czy to aż takie wyjątkowe, ale mieli. Siostra Mateusza została później taką trochę kurwą. Bo miał dwie siostry ten nasz mały
Bartłomiej Zdunek – absolwent filozofii na UWr, opublikował raz w prasie literackiej o ogólnokrajowym zasięgu, ale nigdy mu nie zapłacili. Odtąd, ale też od zawsze, zrażony światem pisze rzewne wiersze do szuflady. Gra też na perkusji w zespole polsko-rosyjskim The Loneliest Robot of Britain.
bohater. Druga siostra, ta co nie została kurwą, była nawet jakimś obiektem fantazji kolegów, ale tylko chwilę, bo potem już nie. Ta chwila fantazji w tamtym czasie trwała długo. I to było fajne. I tego już nie ma. Dziś to pewnie trwałoby, no nie wiem, tydzień, a wtedy, co najmniej wakacje. Druga siostra Mateusza też nosiła dresy, takie jeszcze dla dzieci, kupione na targu od ruskich, ale po paru miesiącach już wylewała się z krótkich spódniczek. Cuda metabolizmu. Był jeszcze ojciec i matka Mateusza. No i tu się zaczyna tak naprawdę. Od matki. Bo kończy się na działkach. Ojciec nieważny. To znaczy, to była wieś, ale taka większa, gdzie są już bloki, a jak są bloki, to wiadomo, że są już nie tylko ogródki, ale też działki. Pola też są. Nawet blisko działek było kilka pól. Pszenica albo ziemniaki. No to może już od razu o tej działce. Bo jak Mateusz trochę urósł, to zaczął ćpać. Dopiero tutaj się ćpa na serio, to znaczy bez kroku w bok ani do tyłu. Jak on ćpał, to matka już chlała, ojciec chyba też. W tym czasie Galucha, Erwin, Cybuch i Knurin już wyjechali. Do Anglii albo, nie wiem, z 10 kilometrów dalej. Ale nie 10 kilometrów od Anglii dalej, tylko od domu dalej. Dziś są już szarzy pewnie, a ja trochę mniej szary, bo miałem ciut więcej szczęścia. To powtórzę jeszcze raz, ale innymi słowami – wajchę w mózgu Mateusza przełożył Bóg, albo Los, albo Tania Amfetamina. Najbardziej przełożyło ją chujowe położenie geograficzne. Nie anielskie położenie i żadne tam sielskie. W tym położeniu Mateusz na działkach zajebał siekierą jakiegoś przydupasa matki. Takiego od wspólnego picia chyba. Wcześniej chodził nawalony tygodniami. I Mateusz chodził i przydupas chodził. Wyobrażam sobie, nie wiem czemu, że to stało się na tej działce, na której
ktoś postawił kiosk ruchu jako altanko-narzędziownię. Bo była taka – zaznaczam. I że to tam w tej odrapanej, wilgotnej, zbutwiałej budzie zaraz pod lasem. Tam go zajebał. Coś mu jeszcze wyrył nożem na czole, ale nie wiem co; chodzą różne historie, że swastyka albo, że zwykły Huj, albo coś tam. Mateusz siedzi w więzieniu, ale wyjdzie niedługo. Podobno obiecał zemstę, ale nie wiadomo komu. On się go już nie boi i pamięta tylko to, co powyżej. On przychodzi po Ja. Polem bitwy była dla niego przestrzeń między ogródkiem dziadka, ogródkiem Sąsiada i wielkim kasztanem. Tam się bawił w zabijanie i wyobrażał sobie, że kasztan jest na północy, ale nigdy tego nie sprawdził. Jak się weszło na kasztan, to wtedy można było zobaczyć Samotne Drzewko, które było na takiej górze na polanie, jakieś pięć kilometrów dalej. Linia pomiędzy kasztanem a Samotnym Drzewkiem miała coś reprezentować, pokazywać drogę, oznaczać jakieś nieznane porozumienie między drzewami. No, ale dziś nie ma już ani kasztana, ani Samotnego Drzewka. I to chyba oznacza coś bardziej. Na polu bitwy, czyli podwórku, padał wielokrotnie i powstawał, nie mając jeszcze zielonego pojęcia o metaforyce tej niewinnej zabawy w strzelanego. Budował fortyfikacje wśród elementów – tak je wtedy wszyscy nazywali – były to drewniane części domu do wybudowania, zajmujące pół podwórka. Właściciel, Pan Józek, najpierw je kupił, a dopiero później się zorientował, że nie stać go na wybudowanie reszty domu. I one tak stały i butwiały, w deszczu, wilgoci, zasypane śniegiem. Pokryte były folią, z roku na rok coraz bardziej porwaną przez ludzi i zwierzęta. Zabawę przerywała na ogół babcia, wołając go na obiad. Szczytem marzeń były frytki zawinięte w tubkę z szarego papieru. Tłuste, słone i najlepsze. I czasem marzenia się spełniały. Na polu bitwy pozostawione ofiary krzyczały: „ej, nie idź jeszcze”. Albo: „ej, wyjdziesz później”. No to wychodził później i strzelał dalej, czasem ciął mieczem, szpadą albo pazurem Wolverine’a. Raz otarł się o śmierć, tę prawdziwą. Bo w okolicy mieszkał zły człowiek zwany Sorem. Sor lubił zabijać gołębie i kury. Ukręcał im głowy. Lubił też zabijać psy. Częstował je tanimi kiełbasami, do których wsadzał szpilki albo małe gwoździe. Jednego dnia Sor okrzyki wojenne dobiegające z podwórka wziął za pretekst do zapolowania
na człowieka. Może chciał tylko zepsuć zabawę, zakończyć toczącą się na podwórku wojnę. Ale wyrwał sztachetę z płotu, taką z zardzewiałymi gwoździami i zaczął swoją szarżę, krzycząc: „zajebię cię, Szakalu”. Skąd wziął pomysł na Szakala? Do dziś nie wiadomo. Szakal, czyli bohater, czyli On, czyli nie-Sor uciekał. Wołał o pomoc. Nikt nie odpowiadał. A głos wtedy, jak i dziś, miał donośny. Babcia i dziadek Szakala właśnie wybierali zegarki i gofrownicę z ruskiego targu. Byli daleko. Chrycaj był głuchy, a Sąsiad niewzruszony rąbał drewno. Reszta dzieciaków uciekła w popłochu. Wznieciła kurz. Kurz osadzał się na elementach. Atak Sora powstrzymał dopiero stary poniemiecki łańcuch w drzwiach domu babci. Sor szarpał się z nim, charcząc jak wściekły pies. Nie dał mu jednak rady. W środku niedołężna prababcia zaciskała żylastą dłoń na ladze. Szakal do dziś pamięta jej gotowość do walki. Pamięta też, że laga to laska. Szarża Sora została odparta. Poszedł sobie. Prababka sięgnęła po stary poniemiecki modlitewnik i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Chwilę później, wtedy trwającą co najmniej wakacje, wszyscy z podwórka złożyli broń na zawsze i przestali udawać śmierć. Przenieśli się pod Pekin i zaczęli kopać piłkę, od czasu do czasu rzucając nią do kosza zrobionego z koła rowerowego. Mateusz z nimi nie grał. Był za mały. Cała buzia jeszcze lepiła mu się od lizaków. Sor dziś jest już stary, ale nadal zabija zwierzęta. Jakoś ładniej mi tu wyszło, ale też nie do końca. Najlepiej wyjdzie im. Tym na dole. Idziemy przez wieś i napierdalamy. Mamy w rękach kilofy i łopaty. Jesteśmy pogórniczy, postapokaliptyczni i postetyczni. Śpiewamy piosenki, pijemy tyskie i jemy pizzę razem z dupkami, to znaczy z brzegami pełnymi niedopieczonej mąki. Jeździmy golfami i BMW. Rozbijamy nimi nieistniejące krawężniki i rozjeżdżamy lisy oraz jeże. Wchodzimy w ciemność, z ciemności straszymy ostatnie rodziny porządnych współmieszkańców. Zabijamy im psy i króliki. Sikamy na ich ogródki, łamiemy im krzaki malin, agrestu i poziomek. Wysadzamy w powietrze działki uzbrojone w kanalizację, inwestycyjne działki, i palimy metalowe fabryki kabli, klapek, śpiworów oraz szmatek. Śrubki i nakrętki wysypujemy na jezdnię. Rozmontowujemy tory, szlabany i semafory. Budujemy z nich barykady. Jak nam zabierzecie KRUS, którego i tak nie mamy, bo nie mamy pól, to was wszystkich zajebiemy.
77
Przechera Zapowiadamy część pierwszą sagi Przechera Beaty Rojek (rysunki) i Mariusza Sibili (scenariusz). Twórcy z Wrocławia tym razem postanowili wspólnie zrealizować komiks, którego fabuła w ekscentrycznej i eksperymentalnej formie opowiada historie, jakie wydarzyć mogły się wszędzie, jednak wydarzyły się na pewnej polskiej wsi.
Chaszcze, chaszcze, trzeba wejść na pole aby przejść, bo drogi już nie ma, drogę zarosła tarnina, cierpkie fioletowe śliwki, których nie da się zjeść; długie twarde kolce krzaków, nie da się ich zagarnąć ręką, by od siebie odsunąć, musisz być wobec tej rośliny pokorny, nie da się jej nijak użyć, ani tam schować w środku, choć ciemności zakrzaczonego centrum tak są kuszące, można narwać śliwek do kieszeni choć ani one smaczne ani trujące, język cierpnie od tego owocu, można sobie zrobić koronę cierniową i udawać Jezusa, można narwać kolców i naciąć samych gałęzi i wkładać do pułapek - dziur wykopanych w drodze i przykrytych spróchniałymi gałęziami i mchem oraz trawą. Robi się takie rzeczy
8
Znam tę szkołę, i nie pogniewam się jeśli będziesz wagarował, napiszę ci każde fałszywe usprawiedliwienie i.....
Beata Rojek (1985) – uzyskała dyplom ASP we Wrocławiu w zakresie nowych mediów w 2010 roku. W jej pełnych groteskowego humoru pracach wyczuć można fascynację fantastyką i sztuką lowbrow. Maluje, rysuje, tworzy prymitywne animacje i murale. Mieszka we Wrocławiu. Mariusz Sibila (1975) – mężczyzna bez zawodu ani określonej misji osobistej czy społecznej. Autor tekstów nieprzeznaczonych do publikacji i innych. Od zawsze marzy o budowie samowystarczalnych autonomicznych enklaw. Współtworzył we Wrocławiu kolektyw Falanster. Inicjator ekologiczno-kulturalnego eksperymentu pod nazwą Brzuch Centrum Trawienia Wizji.
Bóg jeden mi świadkiem, Mateuszku, że to co tutaj na ziemi nazwą złym postępkiem, tam w niebie poczytane nam będzie za bohaterski czyn bo oto te jedne decydujące wagary mogą uratować ci życie, mogą uratować twój mózg od ostatecznego uduszenia. Te wagary uczynią cię istotą wolną. Obiecuję ci Mateuszku, wybuduję ci tę operę, specjalnie dla ciebie ją wybuduję, owszem dla mnie też specjalnie, ale i dla ciebie specjalnie - dla wszystkich wybuduję ją specjalnie!
Zmyślone wywiady ze wsi
Michał Łagowski
Tekst wchodzi w skład materiałów, które w niedalekiej przyszłości złożą się na książkę Michała Łagowskiego Czarne Żuławy. Wieś, Sztuka, Emancypacja. Nie będę też snuła fantazji i zgłaszała pomysłów na wizję opisującą wieś przyszłości. Tę powściągliwość dyktuje mi niechęć wobec inżynierii społecznej, wiara w sensowność procesów żywiołowych i elementarny szacunek dla społeczeństwa, które w całości jest zawsze mądrzejsze niż jego elity. (Izabela Bukraba – Rylska) Kobiecie, która jest ofiarą przemocy, może pomóc dobre prawo i informacja o dostępnym wsparciu. O to polski feminizm walczy od początku lat 90. O to, żeby w polskim prawie były wyraźne zapisy dotyczące np. izolowania sprawców przemocy. To jest dla kobiet na wsi kluczowe, żeby taka kobieta nie musiała być nieustannie w obecności sprawcy. To nie oznacza, że mam obowiązek do tej kobiety docierać i ją na feminizm nawracać. W takim podejściu byłby zresztą paternalizm, niezgoda na konserwatyzm, potrzeba nawracania. Ja nikogo nawracać nie chcę. (Agnieszka Graff)
Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale wiem, że zaczęło się dość zwyczajnie. Tak jak zawsze. To znaczy, co roku z całego stada odpada kilka królików, czasem tylko jeden. Tata nigdy nie chciał ich zabijać, więc wypuszczał je w krzaki, z dala od wzroku. To były zazwyczaj jakieś słabsze, bardziej chorowite króliki. Co ciekawe, po kilku tygodniach życia „w krzakach” wracały
Michał Łagowski – ukończył Wydział Malarstwa na ASP w Gdańsku dyplomem z Intermediów w pracowni prof. Grzegorza Klamana (2013). Swoją praktykę artystyczną opiera o współpracę z osobami, których warunki życia i pracy wyjątkowo go interesują. Skupia się na zagadnieniu polityczności i warunkach organizacji grup i jednostek nie posiadających wystarczającej reprezentacji w społeczeństwie.
do zdrowia i z przyzwyczajenia, w oczekiwaniu na jedzenie, zaczynały przychodzić pod klatki. Tata nigdy ich później ponownie nie zamykał i zostawiał im jedzenie blisko stodoły – zazwyczaj żyły już wtedy blisko nas, dopóki nie zjadł ich jakiś lis albo pies sąsiadki. Po czym poznaliście, że w tym roku będzie inaczej? Przede wszystkim po objawach. Dopiero później po skali. Te wcześniejsze, pojedyncze przypadki, były po prostu chude, słabe i anemiczne – poza klatką wracały do stanu „idealnego królika z klatki”. Jak wspomniałem, tegoroczne miały inne objawy. Obrzęk w okolicach nosa, oczu, na całych uszach. Po jakimś czasie ten obrzęk doprowadzał do prawie całkowitego zarośnięcia zaatakowanej części ciała, króliki zaczynały więc sapać z powodu utrudnionego oddychania. Tata tradycyjnie wypuścił pierwszego chorego, później drugiego i trzeciego. Ostatecznie w dniu przed wywiezieniem ich z podwórka, w krzakach było już chyba pięć chorych królików. Wyglądały tak samo ja te, które pozostały w klatkach. Ale zaraz. Choruje taki trzeci, czwarty, piąty, dziesiąty, a ty dalej spokojnie kosisz im kończynę, mniszek lekarski, wkładasz brzozowe gałązki, które uwielbiają obgryzać i pilnujesz – zwłaszcza podczas upałów – żeby zawsze miały świeżą wodę?
BIURO #11, wieś
się wcześniej bardzo dobrze i rodziły zdrowe Racja, mogłem przecież zgłosić się do ciebie po pieniądze na wizytę u weterynarza i na zakup potomstwo. Pamiętam też, że podczas przeleków, a ty oczywiście pokryłbyś koszty leczenia. noszenia kilku królików do tych już bardziej chorych, tata raz powiedział o nich TO. Dał mi po jednym do ręki, za uszy, i powiedział: Mogłeś zachować się jak artysta „weź to i zanieś tam.” Nigdy wcześniej nie performer i zainterweniować za odniósł się do zwierzęcia jak do rzeczy, pomocą narzędzi, jakie daje tobie, ma bardzo dobre, pełne szacunku podejście jak twierdzisz, sztuka. do zwierząt. Nawet jeśli zdarzało się mu Dobrze. Pojawiło się kilka wersji, dlaczego powiedzieć do krowy „franca”, bo np. rozlała zaczęły chorować. Pierwsza, najdłużej utrzymykankę z mlekiem, to po chwili i tak była „Mesią”. wana i – jak ostatecznie się okazało – najbliższa Meeesia, Meeesia – tak do niej mówił i głaskał prawdy, była ta związana z tegorocznymi ją po grzbiecie. upałami. Męczyły ludzi i zwierzęta i wysuszały pastwiska. To był prawdziwy problem. Co robiliście z tym czymś na co dzień? Musieliśmy uważać, kiedy ktoś spoza podwórka Pomór królików przenoszony jest był za oborą, czyli tam, gdzie stały klatki zazwyczaj za pośrednictwem komarów. z królikami. Klatki zlokalizowane, powiedzieć Kropelki zakażonej krwi przefruwają trzeba, bardzo dobrze. Z dala od wiatrów, wtedy z jednej wsi do drugiej, z klatki zacinającego deszczu, nadmiernego słońca. do klatki, z królika na królika. Tam, Dbaliśmy o nie. Problemem byli znajomi gdzie nie dotrą, trafiają zakażone już i rodzina, którzy przychodzili ze swoimi samce, którymi okoliczni gospodarze małymi dziećmi obejrzeć „króliczki”. wymieniają się celem zapłodnienia Nieraz miałem ochotę, robiąc akurat coś obok, swoich samic. Ten lot odbywa się krzyknąć do nich: no macie te swoje słodkie w prawie idealnej ciszy. króliczki, posłuchajcie jak sapią. Przy odrobinie Tak, od tych chmar komarów faktycznie zaczęły szczęścia powinny zdechnąć i przestać się się kolejne problemy. Tłumaczyliśmy to przez w końcu męczyć – to jest to, czego powinniście bardzo długi czas tym, że obrzęki pojawiają im teraz na głos życzyć. się jako wynik masowych pogryzień, i że ostatecznie same przejdą. Że króliki się z tego, jak Dlaczego tak nie powiedziałeś? to się mówi, wyliżą. Wysoka temperatura była Nie czułeś, że podejście do zwierząt, tym, co pozwalało nam nie zastanawiać się nad które prowokuje sytuacje takie jak kolejnymi zakażonymi królikami. To było dla nas pomór królików, przenosi się równie poniekąd naturalne. Komary lęgły się na potęgę, łatwo i szybko jak chmura zakażonych gryzły, króliki chorowały, ale pewnie wyzdrokomarów? Że głównymi nosicielami wieją – zwłaszcza, że żaden nie zdechł. Kilka są konserwatywne tęsknoty gastrowyglądało na martwe, miały już zarośnięte oczy, nomiczne i właśnie dzieci? nozdrza i oklapnięte od obrzęków uszy. Niestety Nie powiedziałem, bo widziałem ich obrzydzenie żyły dalej i nie chciały zdechnąć. Przeczytałem i zażenowanie, kiedy widzieli, że zwierzę jest później, że trawiła je już wtedy wysoka gorączcałe w parchach. Uciekali, zanim dziecko zaczęło ka, od której potrafiły gotować się od środka. dopytywać się o to, dlaczego ten i tamten królik nie wygląda tak, jak powinien. Ukrywaliście to przed innymi? I przed samymi sobą. Tata, kiedy wszystkie Tosię to ominęło? króliki były już chore i trzeba było posegregować je na te mniej i bardziej wyniszczone, stwierdził, Myślałem o tym niedawno, że miała szczęście. że to wina wad genetycznych chowu wsobnego. Racja. Była królikiem miniaturką, Że rolnicy zaczynają się już wymieniać królikami kupionym jako zastępstwo za wcześniejzbyt blisko ze sobą spokrewnionymi i stąd szego królika miniaturkę, który zdechł ta choroba. Zdarzało się i tak, ale w tym wypad(oczywiście nie z winy dziecka) za szybko. ku chorować zaczynały osobniki, które rozwijały 82
Opiekowałeś się nim, kiedy znudził się swojej małej właścicielce i nie chciała go już więcej w domu. Podobno okazała się być samcem, a nie „samiczką”, jak twierdził pan w sklepie zoologicznym – miała pogryźć dziecko i stracić tym zaufanie rodziny. No, skazała się na wygnanie. Tak więc Tosia/Tosiek dostała klatkę zrobioną z dwóch innych klatek i chyba mówiłem na to „woliera”. Większą część czasu spędzała jednak i tak biegając wokół klatek samic przeznaczonych do rozmnożenia, a później zabicia. Miałem mieszane uczucia, kiedy została zjedzona przez lisa. Była naprawdę fajnym, nieoswojonym zwierzęciem, którego nie dało się traktować jak przytulaka, z całym tym antropomorfizacyjnym arsenałem. W byciu zjedzoną przez lisa upatrywałem jedną z najbardziej „naturalnych” rzeczy, jaka się jej przytrafiła.
On sam też hoduje króliki, zresztą miał chyba nawet jakiegoś naszego samca, albo my mieliśmy od niego. Wiedział też, że nasze są chore – jego najprawdopodobniej też już wtedy były.
Poczęta w miejskim sklepie i tam też urodzona. Następnie kupiona i hodowana w domu. I zjedzona przez lisicę, która karmiła w tamtym czasie swoje młode. Cieszę się, że nie musiała najpierw w wyniku gorączki zagotować się od środka z zarośniętym od parchów pyszczkiem.
Bo wiem, że jest biedny, że ma opinię brudasa i alkoholika – chociaż większość z was w jakiś sposób go szanuje. Nie miał do stracenia ani dobrej opinii, ani wyższych uczuć, o które pewnie i tak go nie podejrzewaliście. Wioskowy grabarz waszych brudów. Zrobi to, jak wspomniałeś, za siatkę piw. W tamtym czasie nie było już różnicy pomiędzy królikami z klatek dla tych „zdrowszych” i dla tych bardziej chorych. Ich sapanie było słychać z kilku metrów. Nie wiem, dlaczego dopiero wtedy zacząłem szukać informacji w sieci o tym, co to może być. Po tak długim czasie! Jak się później okazało, już po sprawdzeniu informacji, nieszczególnie by im pomogła ta wcześniejsza diagnoza, ale może nie musiałyby cierpieć przez ten cały czas, a ja nie zacieśniałbym swoich więzów z tatą w sposób, jakiego nie chciałem.
Kto i kiedy podjął decyzje, że z chorym stadem trzeba coś zrobić i to najlepiej szybko? Decyzja „kto i kiedy” była, moim zdaniem, podyktowana przede wszystkim pytaniem „jak”. W jaki sposób pozbyć się, to znaczy zabić tyle królików, bo nie było już żadnych wątpliwości, że nie da się ich wyleczyć, ani dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Zaraz, przecież zabijaliście wcześniej sporą ilość królików – przynajmniej raz w roku – kiedy robiło się chłodniej i nie było już tylu much. Robił to sąsiad. Później je patroszył, bo to nie taka łatwa sprawa i nie każdy potrafi. Nagrywałeś to kiedyś? Nie. Dlaczego tym razem nie poprosiliście tego sąsiada, skoro robił to szybko i – powiedzmy – bezboleśnie?
Więc w czym problem? Wiedział przynajmniej, co się dzieje. Był „swój”. No właśnie, nie do końca swój. Tata chciał, żeby wszystko było zrobione szybko, za jednym razem. Bez pogaduszek i piwka, które zawsze towarzyszyły temu poprawnemu, właściwemu zabijaniu. Tak mi się wydaje. Ostatecznie zrobił to inny sąsiad, nie pamiętam, czy za pieniądze, czy za siatkę piw. Znał się na tym? Na zajebaniu królikowi drewnianą pałą w tył głowy? Myślę, że tak. Dlaczego nie zapytasz o to, dlaczego właśnie on?
? Pamiętam, że powiedziałem mu to, co wyczytałem z internetu. Że jedyne, czym można było zapobiec chorobie, to szczepienia wszystkich królików na przełomie lutego i marca. Że komary, że nieuleczalne, że na koniec trzeba spalić. Prawie wszystko zrobiliśmy sami, we dwóch. A ten sąsiad? Przyszedł, zabił kilka królików i poszedł. Tata powiedział mu, że to tak tylko dla nas, 83
tego nie robił. Nie pamiętam momentu decyzji, że dokończymy wszystko sami. Po prostu po chwili podawałem tacie kolejne króliki, a on zabijał je jednym silnym uderzeniem drewnianej pałki. Ani kropli krwi, ani jednego piśnięcia. Czyli dobrze. Te worki na śmieci okazały się za cienkie, rozcinały się pod Ale ta zaraza była już wtedy ostrymi pazurkami martwych już królików, na całym terenie… tak więc zwłoki ładowaliśmy już do innych, Właśnie. Pomór królików trzeba zgłosić mocniejszych worków po jakimś nawozie. u najbliższego weterynarza. Pewnie zostaje się Po kilka do jednego worka i zawiązywaliśmy wtedy odnotowanym, zapisanym, oznaczonym, a likwidacja stada musi odbyć się zgodnie z okre- sznurkiem. Pamiętam, że robiłem to wszystko bez rękawiczek. Nie wiem dlaczego, ale wydaśloną procedurą. Czyli prawdopodobnie pieniądze, czas i świadomość, że będzie notatka o tym, wało mi się, że dzięki temu okazuję im rodzaj jakiegoś szacunku, że się ich nie brzydzę. że twoje podwórko było zakażone. Niektóre króliki były nadal ciężkie i całkiem ruchliwe. O tym też wtedy rozmawialiśmy, Można też nic nie powiedzieć i pozwolić, że tyle hodowania, karmienia, tyle mięsa żeby zaraza roznosiła się dalej. i wszystko do wyrzucenia, to znaczy spalenia. Tak zrobiliście. Rozmawialiśmy, żeby nie było kłopotliwej … ciszy, wiadomo. Ręce robiły coś innego, rozmowa też; dwie osobne sytuacje i może Zastanawiałeś się nad tym, jak opowiesz – a przynajmniej tak chcieliśmy – czas. o tym teraz? To już jakiś czas temu, od początku chciałeś jakoś o tym Chciałeś zapisać stenogram czy wioskowy opowiedzieć, jakoś to zapisać. traktat filozoficzny o zabijaniu królików Chciałem zapisać możliwie jak najwierniej, drewnianą pałką? bez żadnych zbędnych dodatków. Stenogram Szło sprawnie. Po chwili nie żyły już wszystkie z jednego dnia. dorosłe. Podeszliśmy do klatki z tymi małymi i tata, po chwili patrzenia się na nie, zapytał, Po co? czy dam radę zrobić to ja. Powiedziałem, Raczej – dla kogo? że nie. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak zabić te najmłodsze i postanowiliśmy, że będziemy Dla siebie. Żeby dręczyć swój mózg wkładać je do tych mocniejszych worków ponurą estetyką stenogramu i poczuć się i szczelnie zawiązywać. jak wyjątkowy świadek powtarzalnych, prawie zrytualizowanych już, wydarzeń. Czyj to był pomysł? Mam mówić dalej? Taty. Ale wtórowałem mu, że faktycznie, to dobre rozwiązanie. Że wpadną tam z braku Bardzo proszę. Słucham. tlenu w taki letarg, zasną i już się nie obudzą. Szedłem za oborę z workami na śmieci, minąłem po drodze sąsiada, który już najwyraźniej skończył. Wtedy wydawało nam się to naprawdę najbardziej humanitarne. Zabił wszystkie? Było już ciemno? Nie. Kilka – chyba pięć. Z takiej zbiorowej klatŚciemniało się. Kiedy byliśmy już na polu ki w drewutni. Nie zrobił tego zbyt udanie, bo za laskiem, żeby spalić na miedzy wszystkie króliki miały mocno zakrwawione głowy – temu króliki, to akurat zachodziło słońce. Pomyślałem fachowemu sąsiadowi nigdy się to nie zdarzyło. wtedy, że wygląda ono za ładnie na taką chwilę, że aż nie chce mi się na to patrzeć, Kto tam był? że to już się przejadło, te puste kontrasty Już tylko ja i tata. Zastanawiał się przez chwilę, i brak głębszej refleksji. czy nie zabić od razu wszystkich, chociaż nigdy na pasztet. Tych królików było chyba kilkadziesiąt i nie chciał, żeby ten sąsiad zabijał je wszystkie tego samego dnia, jednego po drugim. A gdyby wygadał, że to u nas jest jakieś gniazdo tej zarazy?
84
Ale jesteśmy jeszcze za oborą. Wkładacie najmniejsze króliki do mocnych foliowych worków, łudząc się, że bezboleśnie w nich zasną. Tak, wiedziałem i widziałem już wtedy, że to nas przerosło. Żałowałem, że nie spróbowaliśmy wcześniej inaczej, w zgodzie z weterynaryjną procedurą. Dlatego robiliśmy to coraz szybciej, byle mieć to już za sobą. Nie ugniataliśmy ich w tych workach na siłę, więc nawet nie protestowały. Tata wiedział, że to trochę potrwa, więc zapełnione worki zanosiłem w takie ustronne miejsce nad rzeką. Tam do rana miały już wszystkie „zasnąć”, chociaż mi wydawało się, że zdechną po chwili. Skąd wiedział, że to będzie tyle trwało? Nie wiem. Może kiedyś już to robił? Może tak. Trochę go bronisz. Trudno nazwać to obroną czy tłumaczeniem. Dość szybko okazało się, że małe króliki nie chcą dać za wygraną, pozwalając nam tym samym spokojniej zasnąć. Z przerażeniem zobaczyłem, że starają się wydostać i raz po raz piszczą. Wpadały w tych workach w panikę. Kontynuowaliście? A co mieliśmy zrobić? Teraz kiedy to sobie przypominam, widzę podstawioną już przyczepę, taką z podwójnymi burtami, żeby nie było widać, co przewozimy. I kanistry z ropą albo benzyną. Drewno na podpałkę. Stare deski i skrzynki z tej poniemieckiej działki. Jakieś resztki, które nie nadawały się nawet do pocięcia i poukładania w piwnicy. Jak wspomniałem, było coś niesprawiedliwego w tamtej uroczej pogodzie. Wstyd, że chwilę po zabiciu całego stada królików, zrobieniu tego w taki, a nie inny sposób, zastanawiam się nad a d e k w a t n o ś c i ą kształtów i kolorów na niebie. Słońce podświetlało brzegi chmury, za którą zachodziło za widnokrąg. Chyba nawet zastanawiałem się, czy da się z tego zrobić jakąś pracę, coś ze sztuką.
1. Układamy worki z królikami na stelażu z desek, który gwarantował dobrą cyrkulację powietrza. 2. Widzieliśmy i słyszeliśmy, że niektóre jeszcze żyją. 3. Polewamy je benzyną, co powoduje, że kilka z nich zaczyna głośno piszczeć. 4. Podpalamy i pilnujemy, żeby paliło się dobrze, tzn. szybko. 5. Odjeżdżamy. 6. Z ogniska wydostaje się jeden z małych królików. W połowie podpalony biegnie przez pole. 7. Mówię do taty, że trzeba dobić. 8. Tata zatrzymuje traktor, wyciąga ze skrzynki klucz – „francuza”, podchodzi do królika, uderza go w głowę i wrzuca do ogniska. 9. Wracamy na podwórko. 10. Z naszej ulicy widać – co bardzo nas zdziwiło – smugę dymu, która ciągnie się od ogniska w stronę miasta. Dym leci nisko i próbuję sobie przypomnieć, czy to na pogodę, czy niepogodę. Po wszystkim dostaję od taty dwa piwa.
Kadr z filmu Bestia w reżyserii Jerzego Domaradzkiego, 1978, na zdjęciu: Wojciech Alaborski i Inez Fichna, ©: Studio Filmowe „Kadr”
BIURO #11, wieś
87
BIURO #11, wieś
Marzy mi się ogólnoświatowy strajk O działaniach w Staniszowie, kontaktach z mieszkańcami, roli i posłannictwie artysty z Aleką Polis rozmawia Piotr Stasiowski.
PIOTR STASIOWSKI: W jakim stopniu projekt Tkacze dotyczył środowiska wiejskiego? Wiem, że pracowałaś głównie z kobietami z Koła Gospodyń Wiejskich. Wspominałaś, że pierwotnie projekt chciałaś skierować do kobiet. Natomiast już w trakcie przygotowań do wspólnego działania przyłączyły się dzieci, młodzież. ALEKA POLIS: Gdy dostałam to zaproszenie od Lidii Głuchowskiej do Staniszowa, pomyślałam, że lepiej by było zrobić jakiś wspólny projekt, przy którym będziemy się wszyscy dobrze razem bawić. I razem stworzymy coś z całą osadą, w której ludzie nie są raczej zainteresowani sztuką współczesną. I faktycznie tak się stało. Utkałyśmy wspólnie kilim. W Staniszowie okazało się, że Koło Gospodyń Wiejskich, z którymi chciałam pracować ma swoją siedzibę w tym samym miejscu co Świetlica Środowiskowa. Dlatego ten projekt robiliśmy razem z dzieciakami. Czytaliśmy im opowieści o Duchu Gór, który Projekt Tkacze został przygotowany przez Alekę Polis na zaproszenie Centrum Sztuki w Staniszowie w październiku 2013 roku. Artystka, mając do dyspozycji przestrzeń wystawienniczą, w której pokazała swe wcześniejsze realizacje, zdecydowała się również porozmawiać i wspólnie pracować z mieszkańcami Staniszowa zrzeszonymi w Kole Gospodyń Wiejskich i Świetlicy Środowiskowej. Wspólnie z nimi utkała kilim
Aleksandra Polisiewicz (Aleka Polis) – absolwentka Instytutu Sztuki Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie, obecnie doktorantka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. W ramach współpracy z czasopismem Obieg założyła pierwszą w Polsce wernisażową telewizję internetową OBIEG.TV. W pracy artystycznej również sięga po techniki dokumentalistyki: wideo, fotografię cyfrową, model. Jej tematem jest rekonstrukcja tożsamości i podmiotowości w przestrzeni kontrolowanej przez szeroko pojętą władzę. Często pracuje w obliczu nieuchronności porażki, ujawniając opory dyskursu. Mieszka i pracuje w Warszawie. Piotr Stasiowski (1980) – ukończył studia historii sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim i podyplomowe studia kuratorskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 2006-2011 kierował Studiem BWA Wrocław, zaś w latach 2012-14 był głównym kuratorem Muzeum Współczesnego Wrocław. Dyrektor Galerii Miejskiej w Gdańsku.
zabierał bogatym i dawał biednym. Potem te dzieciaki namalowały szkic kilimu w skali 1:1. Te, które chciały, uczyły się też szyć. Nic nie było robione na siłę, one po prostu biegały z góry na dół i odbywała się tak zwana “integracja”. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie pomysł, aby połączyć domy starców z domami dziecka. Tak, aby dzieciaki miały opiekę osób starszych, a starsze osoby mogły
przedstawiający panoramę Karkonoszy, utrzymany w symbolicznych barwach: niebieskim – odnoszącym się do sfery ducha oraz czarnym – sfery tego, co ziemskie. W trakcie oficjalnego otwarcia wystawy przybyli goście i wraz z artystką symbolicznie zszyli te dwie strefy czerwoną nitką. Gest ten odnosił się do mitu o Prometeuszu, bądź innej jego wariacji - historii wykradzenia światła dla ludzkości przez Lucyfera. Na ekspozycję złożył się również
wciąż czerpać radość z życia. Chodzi mi o wspólną wymianę energii. Chciałabym stworzyć taki dom, który mógłby połączyć te dwie wykluczane grupy społeczne. Kobiety z Koła Gospodyń są starszymi osobami? Większość jest starsza, ale są też osoby w moim wieku. Tak między 35. a 60. czy 70. rokiem życia. Wiesz, wszyscy się tam znają. Dzieciaki są na dole, a te panie na górze. Akurat, gdy robiłam tam projekt, to Koło było w pewnego rodzaju rozpadzie. Część osób rozważała odejście z niego. To było dość skomplikowane. Natomiast po wernisażu okazało się, że sporo młodych ludzi chce się zapisać do Koła. Grała na nim ekipa z Poznania – zespół Targanescu. Poprosiłam ich, żeby przyjechali wcześniej i zrobili muzyczne warsztaty z dzieciakami. Fajne było też to, że razem zszywaliśmy kilim. Skąd wziął się pomysł na kilim? Zakładałam na początku, że skoro pracuję w terenie podobnym do tego, gdzie sama się wychowywałam, czyli na Śląsku, w rejonach poniemieckich, zamieszkanych przez repatriantów, to uszyjemy kilim, który będzie odnosił się do historii mieszkańców. Ale okazało się, że to pokolenie, zbliżone do pokolenia moich, czy twoich rodziców, nigdy nie rozmawiało o tych rzeczach ze swoimi rodzicami. Niewiele wiedzą na ten temat. Ci, którzy faktycznie przeżyli wysiedlenie, niestety już wymarli. Pokolenie naszych babć chociażby. Nasze pokolenie wie często o wiele więcej na ten temat niż pokolenie naszych rodziców. Myślę, że było to wówczas za świeże. Wojna była zbyt dużą traumą. Wiedziałam dużo więcej o historii mojej babci niż mój ojciec. Dlatego chciałam rozmawiać z tymi kobietami o przesiedleniach, historii itd. Też po to, żeby dzieciaki miały szansę się o tym dowiedzieć. Ale to nie były sprawy, które je interesowały.
Pytałam, co dla nich jest interesujące. Wtedy jedna z pań opowiedziała o legendzie Ducha Gór. To był dla mnie punkt wyjścia do myślenia o kilimie jako o takim tricksterowskim działaniu. Zawarta w nim była historia Prometeusza, który wykrada światło bogom dla ludzi. Dlaczego właśnie legendy o Duchu Gór wydały się im interesujące? Zatytułowałaś projekt Tkacze inspirując się dramatem Hauptmana, czy to miało coś wspólnego z tym zainteresowaniem? Czy osoby, z którymi pracowałaś, chciały się buntować? Na pierwszym spotkaniu rozmawiałyśmy o tym, co jest dla mieszkańców najważniejsze. Dla jednych był to górski krajobraz, dla innych legendy o Duchu Gór, które związane są z tym regionem. Najważniejsza z legend dotyczyła opowieści o biednym tkaczu i Duchu Gór, który odbierał bogatym i dawał biednym. W taki właśnie sposób pomógł tkaczowi. Dramat Hauptmana dotyczy buntu tkaczy. Nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiały o buncie. Na pewno o niezadowoleniu. Krajobraz nazywa się porewolucyjny, bo nie ma jeszcze takiego momentu, żeby można było myśleć o krajobrazie przedrewolucyjnym. Nie jest jeszcze tak źle, żeby było nam wszystko jedno. Wtedy dopiero opuści nas strach i będziemy mogli wyjść na ulice. Nie burzą nam krwi miesięczne zarobki prezesa Pekao SA (758 333 zł miesięcznie), czyli tyle samo co 331 kasjerek. Czy ty jako artystka jesteś w stanie być zapłonem takiego buntu? Czy twoją rolą jest raczej obserwacja tego, co się wydarza? Bardzo bym chciała, żeby coś takiego się stało, choć zdaję sobie sprawę, że obecnie, nawet jeśli bunt wybuchnie w jednym kraju, to nic
zapis rozmowy Aleki przeprowadzony z mieszkankami Staniszowa, dotyczącej obecnego ich życia i pracy. Aleka próbowała porównać ich sytuację do sytuacji Buntu Tkaczy na Śląsku z 1844 roku, który stał się zarzewiem rewolucyjnych ruchów pracowniczych w XIX wieku w Europie. Po tamtych wydarzeniach niewiele jednak zostało w zbiorowej pamięci mieszkańców tej okolicy. Współczesne mieszkanki Staniszowa wspominały bliższe
im historie, takie jak na przykład zwolnienie się z pracy w ramach sprzeciwu wobec niesprawiedliwego pracodawcy. Wspólnie utkany z nimi kilim zatytułowany został: Krajobraz porewolucyjny, czyli świat, w którym jedyną możliwą rewolucją jest odejście z pracy, a bunt wyraża się w świadomym odseparowaniu od wyniszczających warunków zatrudnienia mimo konsekwencji utraty stabilności finansowej. 89
BIURO #11, wieś
zresztą wyszło w Tkaczach, gdy dziewczyny, z którymi rozmawiałam dopisały szósty akt do dramatu Hauptmana, opowiadając o tym, co się teraz stało. Bunt tkaczy spowodowany był rewolucją przemysłową, która wytrąciła Czy udało Ci się osiągnąć ten typ narracji pracę z rąk pojedynczych tkaczy na rzecz fabryk. Teraz, gdy fabryki założone dwieście lat temu przy spotkaniach w Staniszowie? Jaką padają, ludzie znów nie mają pracy. Ale już wartość upatrujesz w tak prowadzonych się nie buntują. Stąd tytuł kilimu – Krajobraz badaniach? porewolucyjny. Tak było właśnie z Fabryką Nie chcę nazywać tego rodzaju współpracy Dywanów w Kowarach, która w latach 90. badaniem. Dla mnie to było niesamowite stała się spółką skarbu państwa, po czym w 2009 doświadczenie i mam nadzieję, że dla nas roku została zamknięta. Podobnie zresztą jak Huta wszystkich. Nie jestem pewna, czy towarzyszyły Szkła Julia w Szklarskiej Porębie, w której przez nam podobne emocje jak w moim dzieciństwie. lata projektantami byli Regina i Aleksander Ale były to opowieści, rozmowy, które tworzyły Puchałowie. To ciekawe, kiedy Burgielska i Puchała pewien rodzaj więzi, wspólnoty. I to jest dla opowiadają, jak zostały potraktowane, one i ich mnie najważniejsze. praca po restrukturyzacji. Sądzę, że nie dorośliśmy do sytuacji, w której moglibyśmy się Często jeździsz w tamte tereny? otwarcie zbuntować. Nie ma jednego, silnego Masz tam jakąś rodzinę? człowieka, który potrafiłaby zmotywować Rodzinę nie, ale może już prawie jak rodzinę. innych do głośnego wyrażenia swoich racji, Uwielbiam Agatę Rome-Dzidę. Tak samo wykrzyczenia tego, jak jesteście traktowani, zresztą Małgorzatę Cygan. Zaprzyjaźniłam się za ile potraficie przeżyć, co się dzieje z waszymi też z Niną Hobgarską z BWA w Jeleniej Górze, dziećmi, i że tak się nie da żyć dalej. z którą już wcześniej pracowałam. Bardzo Dopóki nie znajdzie się taka charyzmatyczna polubiłam też Kaśkę Szumską z Teatru Cinema osoba, sytuacja wciąż będzie tkwiła w stagnacji. w Michałowicach, niedaleko stamtąd. Polecam ci filmy na YouTube Stowarzyszenia „W stronę Dziś, mimo że ludzie tracą pracę, niewiele dziewcząt”, które ma na celu odkrywanie śląskich się dzieje. Dwieście lat temu taka sytuacja spowodowała krwawy bunt. artystek. To prawie trzydzieści filmów, które zrobiłam, rozmów z kobietami. Między innymi Wspominasz, że kobiety z Koła są z Katarzyną Rotkiewicz-Szumską, malarką, w wieku emerytalnym bądź przedemeczy z Bożeną Burgielską, która odpowiadała za rytalnym. A co z dziećmi, choćby właśnie dizajn w fabryce dywanów w Kowarach. Bożena ze świetlicy środowiskowej? Jakie są ich opowiada zresztą o przemianach, które tam były. szansę na życie w tym miejscu? Czy będą Dalej – wywiad z Urszulą Broll, z którą zrobiłyśmy mural. A także z Reginą Włodarczyk-Puchałą, raczej migrować do większych ośrodków czyli matką Marka Puchały, super kobietą. miejskich? Czym będą się zajmować Gdy ona opowiadała, płakałam ze wzruszenia. w przyszłości? To było coś niesamowitego. Dzieciaki z tej świetlicy pochodzą często z rodzin zagrożonych. Jeśli same nie trafią Czyli projekt, który rozpoczęłaś na kogoś, kto wskaże im drogę, będą powtarzać w Staniszowie, w jakiś sposób się rozrósł? błędy swoich rodziców. To bardzo przykre. Tak. Anna Wołosik, która prowadzi StowaW świetlicy pracuje dwóch wychowawców, rzyszenie “W stronę dziewcząt”, zaproponowała którzy bardzo się starają. Choć z pewnością mi, żeby coś razem zrobić. Zrobiłyśmy projekt ciężko pracuje się z dzieciakami, starając się o śląskich artystach w okolicach Jeleniej Góry. odrabiać z nimi lekcje, zajmować się nimi, Przy okazji wyszło tyle niesamowitych historii, przygotowywać im obiady…Ta świetlica i biblioteka mieszczą się w ruderze. Trzaskasz mocniej że chętnie bym jeszcze to pogłębiła. drzwiami i wszystko się trzęsie. Nie wiadomo, Szczególnie moment przemian gospodarczych czy to się zmieni i komu tak naprawdę zależy jest dla mnie bardzo interesujący. To samo środowisko, bo np. w świetlicy środowiskowej pracuje chłopak, który nam pomagał haftować. Wśród dzieciaków byli zarówno chłopcy, jak i dziewczyny.
Aleka Polis, dokumentacja działania Tkacze, Staniszów, 2013
nie da, bo przemysł przeniesie się w rejony, gdzie ludzie nie będą się buntować. Marzy mi się ogólnoświatowy strajk. Jak układały się twoje stosunki z kobietami z Koła? Czy miałaś możliwość lepiej je poznać? Zaprzyjaźnić się z nimi? Bardzo się cieszyłam, że możemy razem pracować. Wiadomo, że na początku byłam dla nich obcą osobą. Obwąchiwałyśmy się trochę. Ale z niektórymi z nich autentycznie się zaprzyjaźniłam, m.in. z Małgorzatą Cygan. Zawsze, gdy jeżdżę do Jeleniej Góry, czy Staniszowa, chętnie się z nią spotykam. Kobiety z Koła miały bardzo duży wkład w cały pomysł. Nie wyobrażam sobie w takich sytuacjach, że skupiam się jedynie na jakimś projekcie. Już od pierwszego spotkania,
gdy już wiedziałam, że niewiele wyniknie z moich repatrianckich zainteresowań, skupiałam się na tym, co je faktycznie interesuje, tak byśmy wspólnie coś wymyśliły, aby każdy włożył coś swojego. Projekt kierowałaś w założeniu do kobiet. Czy chodziło ci o wydobycie z nich elementów oralnej historii, czy może herstorii, odmiennych od oficjalnych, książkowych wykładni? To mnie właśnie bardzo interesuje. Wychowałam się na opowieściach mojej babci. To było cudowne. Razem płakałyśmy, razem się śmiałyśmy. Towarzyszyły tym relacjom emocje, które są niemożliwe przy bardziej naukowych spotkaniach. To było bardzo ważne dla mnie. Choć w Staniszowie było dość mieszane 90
91
na tych dzieciakach. Państwowych pieniędzy nie ma zbyt wiele. Rozdzielić je między wszystkich potrzebujących jest naprawdę ciężko. Szkoła, w której była kiedyś świetlica, została zlikwidowana. Ktoś dostał dotację z Unii Europejskiej na stworzenie w jej budynku schroniska młodzieżowego. Więc przez co najmniej 5 lat budynek musi spełniać tę funkcję. Ale w związku z tym, wszystkie organizacje, które miały tam miejsce, m.in. świetlica czy biblioteka, zostały stamtąd po prostu wyrzucone. To absurdy dotacji unijnych.
Czy chcesz kontynuować prace związane z historiami śląskich artystek? Bardzo! Na razie to tylko koncepcja, ale rozmawiałam już wstępnie z Niną Hobgarską
Krajobraz porewolucyjny w wykonaniu: Marii Pacewicz, Aliny Sobieraj, Agaty Ziobrowskiej- Latawiec, Kamila Kuchciaka, Iwony Lach-Rój, Agaty Rome-Dzida, Danuty Misztak, Małgorzaty Cygan, Arkadiusza Motylskiego, Stanisławy Sochackiej, Aleki Polis, Pawła Palucha, Katarzyny Klebbe, Natana Florczyka, Magdaleny Lamch, Krystiana Karasiewicza, Angeliki Dunajczan, Bartka Hyżego, Anity Krawczyk, Joanny i Katarzyny Krawczyk, Jakuba Szymczyka, Dominiki Najdy, Weroniki i Dominiki Szymańskiej, Sebastiana Głowińskiego, Oliwiera Pacewicza, Antoniego i Maurycego Dzidów, 2013.
Alicja Kielan
Portret socjologiczny
Portret socjologiczny powstał w relacji do monumentalnego dzieła Zofii Rydet, która w tysiącach negatywów, powstających od lat 60. do końca jej życia, zarejestrowała obraz wnętrz niezliczonych domów oraz ich mieszkańców - dzięki maksymalnie dużej głębi ostrości bez rozróżnienia na “aktorów” pierwszo- i drugoplanowych, ludzi i przedmioty, wnętrza w miastach i wsiach. W swoim skromnym, intymnym cyklu Alicja Kielan kieruje obiektyw na mieszkanki tylko jednej gminy – Obornik Śląskich. Początkowo chciała, żeby jej zapis uwiecznił członków wielopokoleniowych rodzin, których przodkowie osiedlili się na terenie gminy podczas tzw. “repatriacji” w latach 1944-49. Początek czteromiesięcznego projektu był trudny i przyniósł częściowe rozczarowanie. Zainspirowana cyklem fotografii Zofii Rydet miała nadzieję fotografować ludzi w ich domach. Szybko okazało się, że domy są strzeżonymi fortecami, a uczestnicy projektu wolą pozostać anonimowi.
Cykl fotografii stanowi ekspozycję stałą w Starym Kinie w Obornikach Śląskich; inicjator projektu: Stowarzyszenie Przyjaciół Kuraszkowa Lipowa Dolina; projekt współfinansowany z dotacji Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego.
Alicja Kielan (1984)–- fotografka i dokumentalistka wideo. Współpracuje z BWA Wrocław.
Zapis 35, wieś Zajączków
Myślę, że samo to, że się nimi zainteresowałaś w kontekście swojej pracy w Staniszowie, jest w jakiś sposób dla nich pozytywne. Na pewno masz możliwość zwrócenia uwagi na ich sytuację... Trochę tak, choć uważam, że wszystkie tego rodzaju projekty desantowe, czy jakkolwiek by je nazwać, mają w sobie coś brutalnego. Przyjeżdżasz, robisz swoje i wyjeżdżasz. Na miejscu zostawiasz dzieciaki z jakimiś nadziejami, czy rozbudzoną wyobraźnią. Robisz coś, co w pewnej chwili się kończy i nie ma w sobie jakiejś ciągłości. To wszystko trwa na tyle krótko, że nie są w stanie tego łyknąć. To dość nieludzkie i mówię tak, choć sama w tym wzięłam udział. Może trzeba by było dostać takie dofinansowanie na rok, trzy lata, żeby móc założyć jakiś realny cel. Żeby to miało jakiś większy sens i spowodowało, że dwójka czy trójka dzieciaków coś z tego wyniesie. Gdy jechałam tam, nie myślałam o jakiejś specjalnej integracji. Raczej chciałam wrócić do czegoś, o czym babcia mi kiedyś opowiadała. O tym, że przed wojną, na wschodzie kraju, gdy nie było ani radia ani telewizji wiele czasu spędzano ze sobą razem, wykonując jakieś ręczne prace. Wspólnie przy tym śpiewano, wspólnie grano, opowiadano. Z tym kojarzy mi się jakieś ciepło. Radość życia. Koła Gospodyń Wiejskich znowu powstają. Ludzie znów czują potrzebę, żeby się integrować. W Warszawie choćby powstaje obecnie wiele spółdzielni, np. spożywczych, mających na celu integrację ludzi.
na ten temat. Chciałabym zająć się mozaiką na starym budynku Fabryki Dywanów w Kowarach. Podobno została stworzona przez kobiety. Tkaczki z fabryki, które ułożyły z małych kafelek ogromny kolorowy dywan. Jest przepiękny, choć jego stan jest fatalny. Żeby tak potraktować cudzą pracę! Nie udało się nam ustalić, w którym roku była stworzona ta mozaika, choć wiemy, że w dużej mierze została przygotowana rękami kobiet. Burgielska pamięta, że była zrobiona, gdy ona była w ciąży z dzieckiem, ale nie pamięta, z którym… Bardzo bym chciała ją odrestaurować. Uwielbiam takie rzeczy. Na tych terenach tyle się dzieje! Tyle jest tam emocji związanych z kobiecą historią i intuicją. Chcę jeszcze wspomnieć o zapałkach, które powstały w Cieszynie. Galeria Szara mieści się naprzeciwko Działu Finansowego Urzędu Miasta. Pomyślałam, że chciałbym zrobić trzecią edycję tricksterowskich zapałek z krajobrazem rewolucyjnym. Postawiłam je na framudze okna w galerii, które wychodziło właśnie na ten urząd. W trakcie otwarcia wystawy powiedziałam, że te zapałki służą do zmiany krajobrazu. Jeśli komuś nie podoba się sytuacja panująca w państwowych instytucjach, śmiało może je podpalić. Krajobraz porewolucyjny zmienił swoją funkcję. Namawiam do palenia banków i wydziałów finansowych.
Zapis 9, wieś Zajączków
Zapis 8, Oborniki Śląskie
BIURO #11, wieś
94 95
96 Zapis 3, wieś Kuraszków
Zapis 32, wieś Osolin
BIURO #11, wieś
Ćwiczenia z pamięci
Królestwo tekst: Michał Grzegorzek zdjęcia: Łukasz Rusznica
Królestwo – Michał Grzegorzek i Hubert Kielan wraz z Heleną Mieszkowską tworzą grupę, która wykorzystuje aktywizm jako formę działań artystycznych. Przede wszystkim interesują ich działania oparte na integracji z ludźmi (EKOrebelia, Watch me).
Skażone krajobrazy performans dokamerowy, 2015 Interwencja artystyczna, powstała w wyniku inspiracji książką Martina Pollacka Skażone krajobrazy, zaprezentowana w postaci dokumentacji fotograficznej fikcyjnej rekonstrukcji oględzin terenowych potencjalnych miejsc masowych grobów, pozostałych po aktach ludobójstwa XX wieku. Europa, ukazana w książce Pollacka jako wielki zapomniany cmentarz, ukrywa swoją zbrodniczą przeszłość. Głosy nigdy nieodnalezionych ofiar nie są słyszane. Tym, co kształtuje tożsamość Europejczyków dzisiaj, jest również historia, także bolesne jej elementy, wypierane, nieszukane, ukryte głęboko pod ziemią. Praca poddaje w wątpliwość romantyczny mit krajobrazu utożsamianego z sielskim pejzażem – bezpieczną krainą, obsadzoną w roli scenografii miejsc ludobójstwa. Na scenerie z wiosennych spacerów i pikników oraz krajobrazy, które przywołujemy we wspomnieniach z dzieciństwa, nakładamy bohaterów i rekwizyty imitujące działania ekshumacyjne. Mimo charakteru sytuacji reżyserowanej, działania bazują na realnej ideii i obecności uczestników. Ten dziwny rodzaj inscenizacji otwiera płaszczyznę do rozmowy. Fabularyzacja kieruje uwagę na tryb dramatyczny, wytwarzając poczucie teraźniejszości. Wytwarzając poczucie „dziania się”. Piękno krajobrazu, któremu dajemy się uwieść, podszyta jest niepokojem, niebezpieczeństwem. Zadajemy pytanie: jak zachować pamięć o tamtych wydarzeniach oraz jak z tą pamięcią żyć. 99
BIURO #11, wieś
100
101
BIURO #11, wieś
102
103
Kadr z filmu Chłopi w reżyserii Jana Rybkowskiego, na podstawie powieści Chłopi Władysława Reymonta, 1973 rok, foto: Romuald Pieńkowski, ©: Filmoteka Narodowa
BIURO #11, wieś
104 105
Fragment kolekcji pt. Zbiór tekstów o niczym, powstałych pod wpływem nagłej potrzeby opowiedzenia o czymś. W niedzielę razem z Leną poddałyśmy się godzinnemu eksperymentowi grupy teatralnej z Holandii. Performance polegał na wyobrażaniu sobie swojej własnej śmierci za 19 euro. Czterdziestu nieznajomych zgromadziło się w teatrze Uferstudios, by umierać w samotności. Zaraz po wyłączeniu świateł okazało się, że jest to wspaniały moment, by rozpłakać się, pomilczeć lub zwyczajnie puścić sobie bąka. Aktorzy wypowiadali długie monologi naprzemiennie, aż w końcu protagonista zwierzył się, że w dzieciństwie uwielbiał zabawę w milczący stół. Razem z kolegami zamykali się w kuchni, gasili światło i kładli na stole, by wyobrażać sobie śmierć. Śmierć. Proszę sobie to tylko wyobrazić. Zaoferowali. I nastąpiła wtedy długa cisza. Z tej ciszy wywołałam obraz końca. Śmierć leżała w trumnie. Ubrana była w czarny garnitur, a ręce miała złożone na piersiach. Nazywała się Marian. Znałam ją tylko ze zdjęć, ale wizja była tak sugestywna, że stała się metaforą końca dla mnie-dziecka. Poza tym w dzieciństwie rzadko kiedy rozmawiało się o śmierci. Mówiło się raczej o rzeczach namacalnych i widocznych tu i teraz. Często opowiadało się o pokładzie autobusu wyprodukowanego przez PKS Białystok. Kultowego Autosanu z drzwiami na klamkę, prowadzonego przez Władka Wąsa. Był to pojazd, który codziennie rano i po południu rozwoził zbyt duże grupy dzieci do i ze szkoły. Autobus pachniał potem dojrzewających nastolatków, kanapkami z ogórkiem i pasztetem oraz pleśniejącymi ubraniami socjalnych wybrańców.
Aleksandra Wałaszek (1987) – często zmienia miejsce zamieszkania. Tworzy obiekty, instalacje, fotografie i performans. Interesuje ją temat tożsamości, języka, pamięci. Ostatnio zrealizowała wraz z zaprzyjaźnionymi osobami z różnych krajów Na żywo – live straming w GG-SUW. Na tegorocznych 15-tych Nowych Horyzontach, w cyklu Powiększenie, pokazała film Iskra.
Karo, córka nauczycielki od muzyki, siadała na kolanach Pawła z odstającymi uszami, jednego z klasowych debili, i pozwalała mu trzymać swój usztywniany stanik (ponieważ nie posiadała jeszcze piersi). Oprócz kierowcy przedstawicielem świata wykluczonych była Świetlica, która miała pilnować porządku w trakcie jazdy. Ubrana zawsze na biało siedziała na pierwszym miejscu, zaraz obok Wąsa, a jej karminowe usta bardzo rzadko zwracały komukolwiek uwagę. Autobus żył własnym życiem niezmąconym. Jego załoga była szybka i wściekła, co martwiło niektórych rodziców, a innych jedynie zaskakiwało. Jednocześnie to właśnie oni – dorośli – nieświadomie przyczyniali się do pokładowych wojen. Tak dobrze udrażniana perystaltyka zachowań pozwalała chwilom trwać. Co tydzień koło fortuny zatrzymywało się na innym dziecku, któremu wytykano wady fizyczne, braki materialne lub po prostu powątpiewano w sens jego istnienia. Pewnej zimy bohaterką Autosanu została Teresa Anna Maria, która urodziła się w Dzień Nauczyciela. Anna Maria znana była w środowisku ze złotoustych wypowiedzi, a szczególną popularność przyniosła jej praca domowa odpowiadająca na pytanie: – „Jak umierają słonie?” Słoń zraniony przez siadające drzewo, umarł. T.A.Maria W każdym razie czujne (po raz kolejny) oczy rówieśników wypatrzyły tym razem jej lokalny haute couture. Futerkowe czapki z daszkiem i nausznikami na gumce zapewniły Marii miejsce
fot. Krzysztof Wałaszek
Aleksandra Wałaszek
Słówko na niedzielę
pierwsze na liście TOP TEN prześladowanych. Elektryzujące się „czapy z kota” w czterech kolorach szybko stały się znakiem rozpoznawczym dobrej zabawy. Teresa początkowo próbowała się nie bronić i nie komentować, jak sugerowali wspaniałomyślni rodzice. Niestety jednak po serii ataków ze strony współpolaków, kolegów oraz koleżanek - eksplodowała ona niecenzuralnie. I należy w tym miejscu podkreślić fakt, iż Teresa należała do rodziny głęboko wierzącej, która co niedzielę chodziła do kościoła, spowiadała się co miesiąc i zawsze przyjmowała księdza po kolędzie. Wniosek zatem był prosty: dziewczyna w czapce popełniła błąd. Przede wszystkim dlatego, że swoim zachowaniem zaskoczyła odwiecznych prześladowców, którzy najprawdopodobniej skutecznie poinformowaliby o tym księdza. Szybka transfuzja myśli spowodowała znaczny wzrost kreatywności Anny Marii, która w trzy minuty (zaraz po rozpłakaniu się) opracowała najwspanialszy plan na świecie. Uklęknęła
na siedzeniu, odwracając się jednocześnie do debilnego audytorium autobusu południowego, i z dumą oznajmiła: „Miałam skrzyżowane palce i to przekleństwo się NIE liczy. HA”. Dzięki temu genialnemu pomysłowi dziewczyna mogła spokojnie pokolorować kolejny obrazek w Katechezie. Tak oto Teresa Anna Maria wygrała z królem autobusowego gangu – Gawronem. Człowiekiem pełnym poszanowania dla zasady carpe diem, let’s have fun, który wył przeraźliwie, kopał w siedzenia oraz szarpał ludzi na czas. Poza tym osiągał zawrotne prędkości w wylewaniu soków, wyrywaniu włosów czy wyszarpywaniu plecaków. Swoje prawdziwe zdolności utrzymywał jednak w głębokiej tajemnicy, dlatego, po trzykrotnym powtórzeniu tej samej klasy, trafił w końcu do pobliskiego OHP-u. P.S. To jest skrótowa pamięć o szkole, która wciąż istnieje i wciąż posiada autobus szkolny. Zmienił się jedynie kierowca i zabrakło Świetlicy, dlatego pewna dziewczynka, córka dilera, zaszła w ciążę.
Fotos z filmu Konopielka w reżyserii Witolda Leszczyńskiego, na zdjęciu: Anna Seniuk, Tomasz Jarosiński, Tomasz Jarosiński, Krzysztof Majchrzak, Jerzy Block, foto: Tomasz Wesołowski 1981 rok, ©: Studio Filmowe „Zebra”
BIURO #11, wieś
108 109
BIURO #11, wieś
Łowickie pasy, czyli do kogo należała ludowość
Tłum skanduje imię polskiego piosenkarza, którego widzimy za kulisami dzięki kamerze Marka Piwowskiego. Konferansjer zapowiada występ, artysta w tym czasie nonszalancko pije wodę prosto z syfonu, po czym szybkim gestem odsłania ciężką kotarę. Pewnym siebie krokiem wkracza na scenę, tłum dostaje spazmów, a młode kobiety słaniają się na nogach. Nie zatrzymując się ani na chwilę, sięga po mikrofon i zaczyna śpiewać. To kilka pierwszych scen krótkometrażowego dokumentu Sukces poświęconemu Czesławowi Niemenowi. Wrażenie pewności siebie potęguje nietuzinkowy strój wokalisty, element wizerunku rozpoznawalny równie dobrze, co jego głos, fryzura na przysłowiowego „siemka”, kwiecista koszula, zakopiański serdak z baraniej skóry dekorowany haftem oraz wielki, ciężki, złoty łańcuch dyndający na szyi. Podobną modę można zaobserwować w zespole Akwarele, z którym Niemen występuje – królują dziergane kubraki i marynarki w łowickie pasy. Z wywiadu, jakiego artysta udziela autorowi filmu, można wywnioskować, że strój jest dla Czesława sprawą ważną. Niechętnie zapatruje się na krótko ostrzyżonych jegomości w białych koszulach i krawatach na gumce, wystających pod kioskami z piwem. Opowiada także, jak kiedyś w restauracji kategorii „S” nie został wpuszczony przez szatniarza. Na szczęście kierownik sali rozpoznał polską sławę, ale po krótkiej rozmowie przyznał, że nie mógł go wpuścić z powodu jego ubioru. Wokalista kwituje przytoczoną anegdotę zdaniem: „Ja się ładnie ubieram, wszyscy powinni tak się ubierać”. Wystąpienie w 68. roku w Opolu i debiutancka piosenka Dziwny jest ten świat dla władzy były ponoć niewygodne. Niemen odśpiewał
Joanna Kobyłt – trochę pisze, trochę czyta. Chciałaby robić wystawy, pisać książki i jeździć po świecie. Ciągle odczuwa głód. Lubi jeść i długie spacery z psem.
późniejszy szlagier w kreacji przypominającej kresowy strój ludowy, skromnej, ale bardzo charakterystycznej. Socjalistyczny świat dziwny przecież być nie może, a folklor strojów wokalisty był podejrzany. Choć przemycał w sobie wartości estetyczne cenne dla ideologii PRL-u, nie było pewności, kogo reprezentuje. Język ludowości, jak się później przekonamy, był zarezerwowany tylko dla wybranych. Moda na folklor na dobre zagościła w powojennej Polsce. Motywy z kurpiowskiej wycinanki i pasiaki z łowickich spódnic ozdabiały niemal każdy element życia codziennego. Lansowały je najpoważniejsze miejsca stolicy, takie jak lokale sklepowe i gastronomiczne na MDM, czy wystroje hotelu Bristol, biura Orbisu, LOT-u i statku Batory. Już przed wojną sukces pawilonu polskiego na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1935 roku zwiastował fascynację dizajnem inspirowanym ludowymi motywami, ale to w PRL-u stał się on swoistym znakiem firmowym rozpoznawalnym za granicą. Skoro był dobrze znany na Zachodzie, nic dziwnego, że przez polskie gwiazdy estrady kojarzony był z zagranicą, zaświadczał o obecności Polski w świecie. Wartość sztuki ludowej miała budować i podsycać Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego, która powstaje już w roku 49. Celem Cepelii było tworzenie „nowych wartości kultury materialnej”. Wartości te miały wyrastać pod strzechami, trafiać do miast i pod te strzechy wracać. Ponadto chodziło o popieranie rodzimej wytwórczości ludowej i tworzenie nowych
Muzycy z zespołu Akwarele w kadrze z filmu dokumentalnego Marka Piwowskiego „Sukces” z 1968 roku (źródło: https://www.youtube.com/watch?v=HQdrBWyi_vI)
Joanna Kobyłt
wartości estetycznych w oparciu o narodowe tradycje rękodzieła artystycznego1. Centrala, jak to centrala, musi zorganizować proces „wspierania” tak, aby mieć nad nim kontrolę. Szybko więc Cepelia staje się monopolistą sztuki ludowej. Produkcję umożliwiały dwa typy zakładów produkcyjnych: spółdzielnie i zakłady własne. Cepelia posiadała 7 ekspozytur (Warszawa, Wrocław, Kraków, Gdynia, Poznań, Łódź i Toruń) oraz 6 delegatur (Białystok, Lublin, Rzeszów, Kielce, Szczecin, Katowice). Prócz produkcji prowadzony był także skup od wytwórców i chałupników przez Regionalne Biura Handlu. Cepelia szybko rozprzestrzeniała swoją działalność. Już w 1949 roku składało się na nią 75 spółdzielni i 8 zakładów własnych, a w szczytowym momencie, w 1950 roku, miała 208 spółdzielni i 105 zakładów własnych. Zatrudniała 28 tysięcy ludzi, w tym 11 tysięcy chałupników. Ta ogromna skala pokazuje paradoksalnie nie aktywność i prężność artystów ludowych, co zapotrzebowanie państwa na ideologicznie zabarwiony Dizajn, zarówno ten oficjalny, jak i prywatny, przeznaczony na domowy użytek.
Sklepy Cepelii z najlepszym gatunkowo towarem znalazły się nawet w Nowym Jorku i to przy nie byle jakim adresie, bo przy Fifth Avenue. Swoistą legendą owiana była obsługa sieci sklepów. Młodzi, dobrze wykształceni ludzie, znający obce języki, z nienagannymi manierami, byli jakby z innego świata. (W rzeczywistości Cepelia była „schronieniem” dla osób „podejrzanych klasowo”, stworzonym przez jej prezeskę – Zofię Szydłowską). Nic dziwnego więc, że estetyka inspirowana sztuką ludową kojarzyła się z czymś lepszym, luksusowym, czymś na europejskim poziomie. Aby wytwarzane produkty były najwyższej jakości, musiały mieć dobre wzorce. Powstała więc i wzorcownia – kolekcja gromadząca artefakty godne naśladowania. Pracowało nad nią grono wyspecjalizowanych znawców zagadnienia, niewygodnych politycznie dla Partii, ale bardzo przydatnych w badaniach etnologicznych. W pozyskiwaniu eksponatów niezastąpiona była Wanda Modzelewska, dawna ziemianka, która bardzo dobrze znała mentalność ludzi wsi, dzięki czemu błyskawicznie zdobywała ich zaufanie2. Jechała
1. Piotr Korduba Ludowość na sprzedaż, Warszawa 2013, s. 135.
2. Tamże, s. 144.
111
powiedzieć – przemysłowego wytwarzania masy towarowej nie wspierała, a nawet szkodziła autentycznej sztuce artystów ludowych. Zarówno kanon, jak i subtelna forma przemocy symbolicznej, oddziaływały na twórców tak, że adaptowali opracowane wzory, nie rozwijając własnych koncepcji. Towarzyszył temu także czynnik ekonomiczny, za samodzielnie opracowane przedmioty w oparciu o tradycje rodzinne skupy Cepelii nie płaciły.
3. Tamże, s. 161.
na podstawie muzealnych zbiorów, produkowane przez Warsztaty Ludowe w Zakopanem. Wśród elementów takich jak zydle i ławy znalazły się także potrzebne w każdym mieszczańskim mieszkaniu półki na książki. Choć próżno można było ich szukać w wiejskiej izbie. Prawie każdy urodzony w latach 70. lub 80. pamięta wystrój mieszkań z wielkiej płyty. Obrusy, gobeliny i bieżniki w charakterystycznym „postładowskim”, nowoczesnym tonie, wyrwane z kontekstu miały w sobie coś egzotycznego i niezrozumiałego. W trosce o jakość cepelnianych wyrobów wprowadzono kwalifikacje dla poszczególnych typów wytwarzanych przedmiotów. Na pierwszym miejscu w tej skali znajdował się autentyk, czyli przedmiot wykonany przez twórcę ludowego, pochodzącego z warstwy chłopskiej lub robotniczej. Następnie w hierarchii znajdywała się replika, czyli kopia wykonana współcześnie, ale w zmienionych rozmiarach, reprodukcją nazywano mechanicznie odtworzony przedmiot, a adaptacją przystosowanie przedmiotu do nowej funkcji. Inspiracja stała na samym końcu tej piramidy i oznaczała swobodne implikowanie motywów ludowych przez twórcę niewywodzącego się ze środowisk ludowych. Temu podziałowi towarzyszyły instrukcje towaroznawcze. Już w latach 50. było jasne, że taka forma organizacji pracy, forma – nie bójmy się tego
112
foto. Joanna Kobyłt
w teren z workiem pieniędzy, aby chwytać niepowtarzalne okazje. Trzebiła skrzynie z pochowanymi strojami do trumny lub wianami dla panien. Wykupowała je spod strzech właśnie po to, aby mogły pod nie wrócić w upowszechnionej formie. Ale czy faktycznie wracały? Manipulacjom, jakim towarzyszyło wskrzeszanie i upowszechnianie jakiegoś wyrobu rękodzielniczego, nie było końca. Gust miejski często mijał się z tym, co uznawane było za wartościowe przez autentycznych wytwórców ludowych. Znana już jest opowieść Eleonory Plutryńskiej, która jeszcze w latach 30. zafascynowała się dywanami dwuosiowymi z rejonów Sokółki i Janowa. Postanowiła ratować tę ginącą technikę. Niestety to, co zobaczyła na miejscu, zupełnie nie odpowiadało jej estetyce. Wspólnie z nieprofesjonalnymi twórczyniami ludowymi stworzyła wzór chętnie kupowany w mieście. Efekty tej kolektywnej pracy dla artystek ludowych były zupełnie obce, ale nazywały je „ludowymi”, zakładając, że dzięki nazwie pozyska je od nich Cepelia. „Swoimi” nazywały wzory otrzymywane na własne potrzeby. Rozróżnienie wprowadzone przez tkaczki uświadamia nam, że w rzeczywistości były podwykonawczyniami pomysłu artystki3. Innym przykładem tego typu wariacji były choćby meble regionalne odtwarzane
do jakiego przywykł. Niemożność komunikacji pozostawia za sobą jedynie rezygnację i próbę działania w ramach wyznaczonych przez kolonizatora. Można oczywiście powiedzieć, że mający korzenie ludowe pracownicy Cepelii, którzy ostatecznie przejęli peerelowską wizję samych siebie, zgodzili się na to z oczywistych względów. Praca w Cepelii była dobrze płatna, prestiż zapewniały dobre świadczenia socjalne i wysokie emerytury. Warto było pójść na takie ustępstwa. Głęboka zmiana, jakiej doświadczyła wieś, Nie zmienia to jednak faktu, że „ludowość” była wiązała się z ograniczeniem jej samodzielności. wyobrażonym wytworem miasta, pełniącym Dlatego też cały czas żywiono nadzieję, określoną rolę propagandową. Sięgniecie że dzięki ukształtowaniu gustu masowego po „ludowość” w przeznaczeniu innym niż odbiorcy i stworzeniu popytu na rękodzieło obmyśliła sobie to władza, musiało wiązać ludowe, uda się choć w częściowym stopniu się z określonymi konsekwencjami. tę samodzielność uratować. Niestety efekt był Niemen, podążając za modą nawiązującą odwrotny, pogłębiało się uzależnienie od miasta. do dawnych tradycyjnych strojów, nie stawał Zofia Szydłowska, zapytana o cele Cepelii, się częścią inżynierii społecznej władzy ludoodparła, że chciała stworzyć polski odpowiednik wej. Moda, o której mowa, była wyrazem stylu skandynawskiego. Ikea w peerelowskim sprzeciwu wobec ubioru konwencjonalnego, wydaniu skażona była błędem dialektycznym, standaryzowanego, była manifestacją indywiktórym była sprzeczność jej zadań4. Tezie obrotu dualności. Nazywana w tamtym okresie sprzeciwiała się antyteza sztuki. Cepelia musiała „wiejską” objawiała się w noszeniu kożuchów być tych przeciwieństw syntezą. i elementów chłopskiego stroju, była częstym Do kogo należała ludowość? Skoro sami twórcy zjawiskiem w środowiskach artystycznych. i rzemieślnicy ludowi doświadczali alienacji Władze PRL-u bacznie im się przyglądały, widząc w pełnym tego słowa znaczeniu, rozłączając się w nich bikiniarzy. Za tę próbę kreowana indywibezpowrotnie z wytworem własnej w pracy? dualnego wizerunku zapłacił też sam Niemen. Z pewnością nie należała do nich. Była językiem Film Sukces, za pomocą wyciętych z kontekstu skolonizowanym, który nie miał żadnych szans wypowiedzi i ujęć kręconych bez wiedzy artysty, na uwolnienie. Wieś uległa samofolkloryzacji. pokazuje go jako zarozumialca, próżniaka, Przyswoiła narrację stworzoną na określony użytek któremu woda sodowa uderzyła do głowy. przez miasto, w której wieś jawi się jako strojna, Zupełnie inaczej traktowana była Grupa sielska i zadowolona ze stanu, w jakim się znalaSkifflowa No To Co. Grzeczna i nieprzemycająca zła. W opowieści tej Ci, których najbardziej ona żadnych niebezpiecznych treści mówiła językiem dotyczy, pozbawieni są głosu. ludowości zbieżnym z oficjalną polityką. Schemat ten powiela się na kartach historii Poprzebierani w regionalne stroje, częściowo i jest dość przewidywalny. Dominujący aktor – jak cała ludowość – zmyślone, śpiewali używa rożnych form władzy (w tym wypadku „wiązki piosenek ludowych” przy akompaniabył nim zideologizowany dyskurs) po to, mencie skocznych fujarek. Taka właśnie aby podporządkować sobie słabszy podmiot. ludowość, bez politycznego wyrazu, będąca Język używany przez dominanta jest zupełnie jedynie akcentem dekoracyjnym, naznaczyła niezrozumiały dla kolonizowanego. negatywną konotacją wszystko to, co kojarzy Kolonizowany komunikuje swoje potrzeby, się dziś z cepeliadą i polskim folklorem. swój sprzeciw i swoje zdanie, ale kolonizator nie umie potraktować poważnie odmiennego języka i mowy, która odstaje od standardu, 4. Tamże, s. 174.
BIURO #11, wieś
Stercus Łayno. Po polsku Gówno Ein Drek Tak rozpoczyna się rozdział 237, wytłoczonej w 1534 roku, przez krakowską oficynę Floriana Unglera, księgi O ziołach i o mocy ich Stefana Falimirza, pierwszego zielnika wydanego w języku polskim. Słowo „zielnik” nie jest być możne zbyt precyzyjne – praca Falimirza to, podobnie jak większość ówczesnych dzieł botanicznych, obszerne kompendium aptekarskie z elementami zoologii, astrologii czy mineralogii. Wystarczy przywołać cały tytuł, by zdać sobie sprawę z rozmachu tej pracy: O ziołach i o mocy ich, o paleniu wódek z ziół, o olejkach przyprawianiu, o rzeczach zamorskich, o zwierzętach, o ptaszech i o rybach, o kamieniu drogim, o urynie, o pulsie i o innych znamionach, o rodzeniu dziatek, o nauce gwiazdecznej, o stawianiu baniek i o puszczaniu krwie, o rządzeniu czasu powietrza morowego, o lekarstwach doświadczonych na wiele niemocy, o nauce barwierskiej. W tej całej materii gówno pojawia się niespodziewanie, alfabetycznie wciśnięte między Staphisagria (ostróżką) a Tapsus barbatus, podpisanym polską nazwą „dziewanna” i niemiecką Himelprant. Ostróżka mózg czyści i głowę z flegmy, jest też dobra na gardło, język, kichanie, wreszcie wszy i parchy goi (nie bez powodu Anglicy zwą ją Lice-Bane). Dziewanna, która po prostu na polu roście i jest – wedle typologii humoralnej – zimna i sucha (przypomnijmy tu Słowackiego: Panie! Weź Balladynę, piękna jak dziewanna), zastosowań ma wiele. Zastanawia biegunkę i boleści w bokach oddala, pomaga na kaszel, ból zębów, oczu, jad niedźwiadkowy uśmierza i mdli (niedźwiadek to wcale nie jadowity miś, a po prostu skorpion), czy w końcu pomaga temu, komu pośladkiem zbytnie krew wychodzi, i kto bezskutecznie się wydyma na stolec.
Łukasz Kozak – z wykształcenia mediewista, redaktor biblioteki cyfrowej Polona, autor przeglądów zasobów cyfrowych (m.in. Discarding Images).
Rośliny te zastosowań mają więc wiele, ale z gównem nie wygrają. Łayno bowiem, po polsku gówno, a po niemiecku ein Drek, to tylko pozornie jakaś byle ingrediencja przypadkiem wepchnięta pomiędzy botaniczne wywody. O gównie Falimirz mógłby napisać bardzo wiele, zresztą czyni to – gówniane ustępy rozproszone są w całej księdze O ziołach… Tutaj mamy tylko syntezę wiedzy o tej substancji i jej zastosowaniach. Dziewięć opisanych rodzajów łajna: psie, dziecięce, wilcze, ośle, kurze, mysie, jaszczurze, wołowe, kozie, a do tego osobno potraktowane kozie bobki, łajno gołębia i gołębicy, to ledwie wstęp do ogromu wiedzy, która dla renesansowego medyka była poparta autorytetem największych i najświętszych uczonych oraz kilkoma tysiącleciami teorii i praktyki. Początki tej znakomitej tradycji są dla nas uchwytne: to kilkanaście zachowanych medyczno-magicznych egipskich papirusów, w których odchody zwierząt są istotnym składnikiem leków. Tę wiedzę przetworzyli i przekazali dalej najwięksi autorzy spośród starożytnych: Hipokrates, Arystoteles, Dioskurydes, Galen. Z nich czerpały zaś wszystkie późnoantyczne, średniowieczne i renesansowe pisma, które nie poważały się na kwestionowanie autorytetów, a raczej komentowały i kompilowały dawne zalecenia lekarskie. Tradycja zielników, które obok roślin zestawiały zwierzęta, opisując kolejno ich wygląd, cechy i zastosowanie medyczne części ciała, wydzielin, wreszcie – ekskrementów, przebiegała całkowicie niezależnie od alegorycznej tradycji średniowiecznych bestiariuszy, dla których symbolika (nierzadko fantastycznej) fauny i jej wyimaginowanych zachowań,
miniatura otwierająca rozprawę o gównie w czternastowiecznym włoskim zielniku oraz lekarstwa domowe
Łukasz Kozak
Nauka o gównie
115
Na szumienie w uszach [...] Kozie bobki z mąką jęczmienną a z miodem ubite i przyłożone, szum i dźwięk uśmierzają. Na Gorączkę Gęsi białej łajna utarte w piwie zagrzawszy dać choremu wypić, okryć go, a żeby się potym pocił. Na febrę Gdy mężczyźnie – wieprzowego, gdy białejgłowie – świniego łajna wziąwszy, pieprzu i szafranu przysypawszy, miodu prasnego łyżkę włożyć, w piwie dobrze uwarzyć, choremu dać pić. Na kolkę i gwałtowną pleurę Ciepłego łajna wołowego pół łyżki wziąwszy, w ciepłe piwo małej mensury włożyć a przecedziwszy pić, a zagrzać się.
Dwie ostatnie recepty oznaczone są jako probatissimum, musiały więc być często stosowane, a ich skuteczność udowodniona. Zielnik Falimirza oraz późniejsze dzieła powstałe pod jego wpływem: Herbarz, to jest ziół tutecznych, postronnych y zamorskich opisanie… Marcina Siennika i O ziołach tutecznych i zamorskich i o mocy ich… Hieronima z Wielunia przyjmuje, wspomniany wcześniej, zupełnie inny schemat: w częściach poświęconych zwierzętom, po krótkim opisie i wprowadzeniu, wymienione zostają wszystkie lecznicze właściwości ich członków, narządów i wydzielin – zazwyczaj z powołaniem się na autorytety Dioskurydesa, Pliniusza, Galena, Konstantyna Afrykańczyka, Awicenny czy Alberta Wielkiego. Stąd czytając o psach, dowiadujemy się o cnotach psiej skóry, krwi, moczu, śliny, suczego mleka, prochu z psiego serca, a w końcu pada, że sok z łajna psiego, gdy go w kanikule zbiera, z winem zmieszawszy, biegunkę zastanawia. Z kolei łajno kocie albo kotcze z octem, a z gorczycą parchy goi i na opadanie włos pomaga, a wielbłądzi gnój z miodem zmieszany na bolączki nabiegłe dobrze przykładać, takież rany albo wrzody subtelne wyczyszcza bardzo. Podobne hierarchizowanie informacji stosowali zresztą pionierzy zoologii, jak Gesner i Aldrovandi, którzy jednak skusili się na weryfikację i zaktualizowanie części informacji. Co jednak z 237 rozdziałem Falimirza? Streszczając ten dłuższy wywód, dowiadujemy się, że moc łajna psiego jest ta, iż bolączki w gardle leczy, a dziecko, które ma wydalić gówna o podobnych właściwościach, jeść ma tylko kokosze mięso a chleb. Łajno wilcze boleść trzew leczy, a zwłaszcza tę niemoc, którą zową kolika – najlepiej przyjmować je doustnie z trunkiem, bobki kozie zaś w formie plastra, rozczynione z mąką jęczmienną. Taki plaster leczy miejsca ukąszone od jadowitego chrobaka, co przypomina działanie wołowego placka, który uśmierza ból po użądleniu pszczoły, osy, szerszenia i trzmiela. Łajno gołębia i gołębicy rozgrzewa – to drugie, najgorętsze, leczy nawet trąd. Ośle kupy pomagają na niemoc padającą, kurze na zadyszkę i kolkę. Jaszczurze odchody poprawiają cerę, mysie zaś włosy. Z mysich gówienek dla zmiękczenia żywota można też czopek utoczyć jakoby gomółeczka [...] a ten czopek do zadu wetknąć. 116
gówno z Falimirza
była podstawą moralizatorskiej puenty. Zielnikom daje początek dzieło De materia medica (Περὶ ὕλης ἰατρικῆς) Dioskurydesa, często kopiowane i komentowane w średniowieczu. W konstantynopolitańskim rękopisie z X wieku (NY, The Morgan Library & Museum, MS M.652) można już zobaczyć dość dokładne miniatury, które skupiają się na wydalających zwierzętach: ośle, kogucie, baranie i koźle. Wystarczy tylko kilka wieków, by nauka o właściwościach kocich i owczych bobków, za pośrednictwem kopistów i uczonych z Italii, trafiła do pism staropolskich. Już pierwsze polskie recepty, które zapisano pod koniec XV wieku, zalecają użycie gówna: Weźmi wilcze łajno, zetrzyj-ż je z winem, uczyńże z siarką, a przecadziw, dajże pić niemocnemu, a będzie zdrów – zapisano na marginesie łacińskiego traktatu medycznego. Takie recepty funkcjonowały z pewnością do końca XVIII wieku, a może i dłużej. O ile zielniki w rodzaju Falimirza były praktyczną, acz naukową podstawą, to obok nich pojawiać się zaczęły medyczne poradniki, które wyciągały z nich zalecenia do zastosowania przy konkretnych przypadkach, co pozwalało nawet niespecjalnie wykwalifikowanemu czytelnikowi zaaplikować terapię stosowną do dolegliwości. Lekarstwa domowe dla poratowania zdrowia ludzkiego w chorobach y nagłych przypadkach… – niewielki druk wydany w Poznaniu w 1687 radzi:
Naukowe prace o gównie i fachowe zestawy porad medycznych zderzają się w końcu z ziemiańskimi kompendiami oraz kalendarzową wiedzą polskiej szlachty, która chce znać zarówno sposób sadzenia kapusty i polowania na zające, jak i odpędzania diabła, leczenia niemocy członka wstydliwego, a dodatkowo dowiedzieć się czegoś o smokach, jednorożcach i tygrysach. W 1689 Jakub Haur wydaje dedykowany Janowi III Sobieskiemu Skład, abo skarbiec znakomity sekretów oekonomiej ziemianskiej – dzieło arcysarmackie, przy którym Nowe Ateny Chmielowskiego to szczyt intelektualnego wyrafinowania. Księgi o gospodarstwie, rolnictwie, wypasie bydła, tępieniu kretów zmieniają się nagle w opis budowy świata i instrukcję kiełznania żywiołów, by wrócić do rozdziałów O kurach i kokoszach, czy Wydry szkodliwe jako gubić. Haur płynnie i bez problemu przechodzi od astronomii do polowania na wróble, od rozprawki O niedźwiedziu niezgrabnym i o lekarstwach potrzebnych z niego, z dziwnemi casusami opisanie, aż do Smoków jadowitych, ogromnych i potężnych. W pewnym momencie zaczyna pisać o wszystkim – dając zarówno porady gospodarskie, recepty medyczne, cytując starożytnych filozofów i zalecając gminną magię. W tym – godnym swego tytułu – skarbcu znajdujemy znany już sposób użycia mysich gówien: Na łysinę aby włosy rosły. Mysze łajna w wolnej wodzie rozmoczywszy, tym łyse miejsca smarować.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie późne wydanie Haura z 1793 roku. Oświecenie ma się doskonale, a w Berdyczowie ukazuje się Ekonomika lekarska…, w niej zaś zalecenie Łajna mysze ususz, utrzyj na proszek, zmieszaj go albo z sokiem z Bożego drzewka, albo z niedźwiedzim sadłem i smaruj. Tym sposobem metoda polecana przez Falimirza, a swoje źródła mająca pewnie gdzieś w czasach kapłanów Imhotepa, Chnuma i Sobka, wkracza w dziewiętnaste stulecie. Niestety te czcigodne, propagowane przez popularne i wielokrotnie wznawiane dzieła Haura porady nie wytrzymują zderzenia z rozwijającą się medycyną. Tradycja licząca tysiące lat zamiera, wkrótce pojawiają się pierwsi etnografowie, którzy wśród ludu zbierają też informacje o jego praktykach medycznych bądź przesądach dotyczących zwierząt. Z trudem znajdujemy w nich wzmianki o gównie, a tym bardziej o jego leczniczych własnościach. Mogłoby się zdawać, że medyczne zastosowanie odchodów przeniknęło do nieuczonej kultury ludowej i tam przetrwało – w praktykach znachorów, babek-zielarek i wszelkiej maści szarlatanów. Tymczasem nauka o gównie była elitarną nauką par excellence i zniknęła wraz z całą patologią humoralną, puszczaniem krwi i lekarzami, dla których stan pacjenta był tak samo ważny, jak jego horoskop.
książki
muzyka
wybrała Beata Bartecka
wybrał Ghosts of Breslau
Beata Bartecka - czyta książki codziennie. W przerwach pracuje dla różnych instytucji kulturalnych i niekulturalnych. Współtworzy Miligram.
Slim Cessna’s Auto Club Cipher 2008
Wiesław Łuka Nie oświadczam się 2014 Gdyby Kościuszko przypuszczał, co się tu stanie, nie obiecywałby wieśniakom wolności… Co się stało we wsi Zrębin w 1976 roku? Kobieta w ciąży, mężczyzna i dziecko zostali zamordowani na oczach kilkudziesięciu mieszkańców, którzy złożyli pakt milczenia, przypieczętowany medalikami, krwią i konkretem, czyli pieniędzmi. Wsi wesoła, wsi spokojna – marzę o takiej przestrzeni, kiedy czytam duszne i złowrogie kartki reportażu Wiesława Łuki. Miesiącami siedział na sali rozpraw, niestrudzenie chodził po domach, próbując zrozumieć, co się stało i dlaczego sumienie tych ludzi zostało stłamszone. Książka mrozi jednoczesną poetyckością i krwiożerczością słów, które paraliżują ciało czytelnika. Zaskakuje również czas, jakby koniec lat 70. był raczej wspomnieniem poprzednich wieków z diabelską zmową. A może jednak bliżej do czasów II wojny światowej i milczącej zmowie sąsiadów przeciwko Innym. Można tworzyć analogie i metafory, szybko jednak reportaż sprowadzi nas do ziemi. Krwawej ziemi.
William T. Vollmann Riding Toward Everywhere 2008 Podróż pociągiem Williama T. Vollmanna przez USA jestoczywiście podróżą przez amerykański sen. Ten mało znany w Polsce pisarz i dziennikarz jako czterdziestosiedmioletni mężczyzna wskakuje do wagonu i jedzie, próbując dotrzeć do sedna duszy hobo. Vollmann, który ceniony jest za wielopoziomowe spojrzenia wnikające wprost do mrocznej głębi ludzkiej egzystencji, tutaj jest
bardziej felietonistą dla life-stylowego magazynu. Pisze prozą tak, jakby pisał nową wersję Skowytu Ginsberga, ale brakuje mu tej nieokiełznanej energii młodości, brakuje strzelającego na oślep buntu. Pisze ostro o stanie moralności współczesnej Ameryki, ale jednocześnie sam gdzieś ulga gnuśności i lenistwu. Możliwe, że ta krótka książka jest odsłonięciem słabości wartości w samym pisarzu, który zawsze bardziej wytykał to innym. Amerykańska wieś, naznaczona wizytami w mieście, jest jednak piękna, nawet jeśli jest tylko nostalgicznym wspomnieniem.
William Gibson The Peripheral 2014 Najlepiej zrozumieć teraźniejszość i współczesną globalną wioskę czytając najnowsze science-fiction. A nikt tego lepiej nie opowie niż pisarz z kanadyjskich peryferii. William Gibson i jego ostatnia powieść to historia o przyszłości, chociaż zaczyna się prawie teraz, gdzieś na amerykańskiej wiosce, w dystopii w stylu ekonomisty Thomasa Picketty. Następnie przeplata się z przyszłością, przenosząc nas w XXII wiek. The Peripheral wiele mówi o bycia poza centrum, o wszechogarniającej biedzie i pęknięciach, powstających po kolejnej wojnie, i o technologii, która zawodzi. To chyba najsmutniejsza powieść Gibsona, gdzie czarne słońce rozświetla rozległe, pozamiejskie przestrzenie, tworząc niekończącą się, melancholijną powódź. I jeśli Gibson ma rację w tym, co mówi o przyszłości, to nie będzie dobrze. Niezależnie, gdzie będziemy: czy w centrum, czy poza nim.
Od przynajmniej dwóch dekad w stanie Kolorado buzuje muzyczna scena, którą najczęściej nazywa się Denver sound albo bardziej malowniczo Gothic Country - Slim Cessna’s Auto Club to zespół, który jest centrum tego środowiska. To nowe pokolenie muzyków, którzy z jednej strony czerpią z buntowniczych klasyków country i folk w rodzaju Hanka Williamsa i Woody’ego Guthriego, a z drugiej z mrocznych punkowców w stylu Misfits. Nie jest przypadkiem, że Cipher wydała wytwórnia Alternative Tentacles, założona przez Jello Biafrę z Dead Kennedys – punkowa energia łączy się tutaj z instrumentarium country & western. W warstwie lirycznej nad całością unosi się duch mistycznego pentekostalizmu, ukrytych wśród lasów małych kościołów, gdzie mówi się językami i tańczy w ekstazie ze żmijami w rękach, a wierni odurzeni są księżycówką. Muzyka mroczna, ale i pełna poczucia humoru, z poszanowaniem tradycji najczystszej americany.
Wardruna Yggdrasil 2013 Skandynawska muzyka folkowa najczęściej kojarzy się z metalowcami i zlotami rycerzy na Wolinie, pogardliwie rozumianym skansenem. W wielu przypadkach nie jest to pozbawione racji, ale od czasu do czasu trafi się artysta, który wydaje się podłączony do samego źródła ludowej, pierwotnej energii, nie rażąc przy tym archaizmem. Muzyka norweskiej grupy Wardruna uderza słuchaczy z całą mocą przedchrześcijańskiej tradycji. Podświadomie da się odczuć tę siłę, pierwotną dzikość i głębokie poczucie wspólnoty. Album ten docenili twórcy serialu
Patryk Balawender (1979) – czasem dziennikarz, tłumacz, recenzent. Współzałożyciel wydawnictwa Miligram. Regularny współpracownik magazynu „Trans/ Wizje” i Okultury. Robi szumy w muzycznych projektach Ghosts Of Breslau i Hands Like Clouds.
Wikingowie, gdzie muzyka Wardruny towarzyszy nie tylko scenom bitewnym, ale również rytuałom pogrzebowym, ludowym obrzędom czy wizjom. Po zwalczeniu obronnego, ironicznego odruchu wobec niektórych wersów (np. umierającego wojownika proszącego Odyna o czuwanie nad jego ostatnią podróżą) teksty wzbudzą autentyczne wzruszenie i tęsknotę. A tytuły takie jak Drzewo pozbawione korzeni upada nabierają głębszego znaczenia.
GAS Königsforst 1999 GAS to jeden z licznych pseudonimów Wolfganga Voighta, współzałożyciela wytwórni Kompakt, niezwykle ważnego nazwiska na scenie techno przynajmniej od początku lat 90. Königsforst to druga część trylogii, którą Voight składa hołd muzycznym fascynacjom dzieciństwa: klasykom (Wagner, Berg, Webern), austriacko-niemieckiej Schlagermusik (mocno ludowy odpowiednik naszego discopolo), polkom i orkiestrom dętym. Płyta wzięła nazwę od Królewskiego Lasu położonego niedaleko Kolonii, w którym to młody Wolfgang zwykł brać LSD i kontemplować piękno otaczającej go przyrody. Fragmenty starych nagrań winylowych są pocięte, zapętlone, zanurzone w odmętach pogłosów i basów, zdekonstruowane prawie nie do poznania. Rzadko można spotkać połączenie minimal techno i ambientu o takiej sile rażenia, jednocześnie eteryczne i zwiewne, a zarazem prawdziwie germańsko pompatyczne, piękne acz niepokojące.
Hubert Pokrandt, tusz na papierze, 137 x 215 cm, 2012 Widok z pracowni twórcy, którą urządził na strychu w stodole, na dom jego pradziadka i okolicę we wsi Grabowno Wielkie, dzięki uprzejmości autora, Centrum Trawienia Wizji Brzuch i Piotra Stasiowskiego.
120
Ugór stoi w deszczu i czeka na zasiew. Orka tej ziemi zabija w niej glisty. Orka tej ziemi pruje nici z garniturów pogrzebników Pełznących konduktem całkiem niedaleko stąd, Bo cmentarz jest za drzewem, ale tam nie pada, Ugór jest tutaj i czeka na zasiew. Konrad Góra