Céch – Mazurski Cejtunek (nr 2)

Page 1

Numer 2

Sticéń/Januar 2019

Céch Mazurski Cejtunek


SPIS TREŚCI Fin de siècle, cÿli kóniec zieku... zÿcz dali, éno jek? Mecenasi Céchu Polska jest jak Ostróda po wielkim pożarze Mazurzenie w Giżycku w Dniu Reformacji Oddał życie za ideę mazurską: krótka biografia Kurta Obitza Polskie nowotwory nazewnicze w Prusiech Wschodnich – część II: typy i przykłady nazw Mówiona historia Mazur: Godi Moje, nasze Święta Mazurska Krzyżówka Świąteczna Mazurkä warżi, czyli mazurska kuchnia Agnieszki Grzybowskiej MaNKo, czyli Mazurskie Nowości Książkowe Ogłoszenie: „Mały Książę” po mazursku już w sprzedaży! Małi Princ – Dżiél III i IV Topielec – Rozdział III i IV Współtwórcy Céchu: ks. Dawid Banach Bartosz Borkowski (red.) Agnieszka Grzybowska Agata Maskulak Jerzy Łapo ks. Wojciech Płoszek Katarzyna Sobolewska Piotr Szatkowski v. Psioter ôt Sziatków (nacz.) Bartłomiej Śliz

3 4 5 8 9 12 18 19 20 21 24 25 27 29

Wydawca: Piotr Szatkowski Krasnołąka 34 13-200 Działdowo; e-mail: cech.redakcyja@gmail.com tel: 726 503 150

Projekt okładki i skład: Piotr Szatkowski Źródło fotografii na okładce: Wikimedia Commons; Dean Beeler na licencji CC BY 2.0

Poszukujemy osób skłonnych do pomocy przy składzie przyszłych numerów Céchu. Mile widziane także propozycje artykułów, relacje z mazurskich wydarzeń, fotografie, które możemy wykorzystać w następnych numerach.

Teksty zamieszczone na łamach czasopisma są własnością ich autorów. Wskazówki co do mazurskiej ortografii: á – MŚ pośrednio między a i o, Os.: o ä – MŚ i MW: ia lub iä, MZ: a é – pośrednie między e oraz y lub między e oraz i ô – MŚ: ło, reszta regionu zazw.: o û – MŚ: łu, reszta regionu zazw.: u rż – połączenie r i ż lub samo ż sz, cz, dż, ż – półn. MŚ, MW, Os.: pośrednie między pol. sz i ś, cz i ć, dż i dź, ż i ź; reszta regionu zazw.

ś, ć, dź, ź ÿ – pośrednie między y oraz i lub zupełnie jak i. Skróty: Os. – Ostródzkie: pow. Ostródzki i gm. Olsztynek, MZ – Mazury Zachodnie: od Działdowa po Szczytno, MŚ – Mazury Środkowe: okolice Pisza, Białej, Mrągowa, Giżycka, Węgorzewa w stronę Olecka i Gołdapi, MW – Mazury Wschodnie: Ełk, Olecko

2


Fin de siècle, cÿli kóniec zieku... zÿcz dali, éno jek?

C

ziénzko je ni napsisacz tén pocóntek do drugiégo numru Céchu. Psiérsÿ numer buł dobrże zidżianÿ ôt zielu cÿtelników, z cégo szie mocno radujém. Za nani téz Godi, cas nowi nadżieji, cas z famélijó i dobréni miszlani. Ale rok 2019 pocón szie ôt mocno lichi, luti sprawi i ni mozno na to nie wspómnóncz i nie cucz, ze nie wszio je dali tak, jek biło prżódi. Tragicnó szniérczió pomér prezÿdént Gdańskä Paweł Adamowicz. To wszio, na dosadkie, prżisło w dżiéń, chtórén jek richo zádén jénsÿ binduje niéskälników ôt Polski, a námni te ôsziémdżiesziónt procént ôt niéch. Tén nóz, wbziti ôt manijákä, ksÿne bzije téz w nás, w nase wirozuniénie szwata, statecnégo choc nieperfektnégo, ale równak naskiégo. Nicht i nigdi ûz nie je bezpsiecnÿ – zdawajó szie mózicz ôstatne dnie. I choc to nie je taká richticná práwda, to w głozie szlad ôstanie. Cziénzko w takiém ôkämgniéniu (i podobajóncéch szie na nie granicnéch silach) nie dumacz, co kóncÿ szie prazie jeki cas, ziek, co ôbalá szie stari ôrdunek szwata i pocÿna szie cale nowi. Tak jek zbziérałi szie rozmajite zachi na pocóntku XX zieku, tak i tégoz samégo doszwadcami tucesznie. Nazbziérało szie téch wsÿstkiéch stnianów na szweczie za sziła i cósz te sewki puscajó, jénén za drugiém. Tila szie dżieje, co razu chtószczi, co nie je kónzerwatiwnÿ i lubzi, kiéj nastaje nowe, má manÿ w głozie. To, w co ludżie w ziénksÿ cóstce zierżali, ûz cale nie geltuje. A ô jénén rok, chto zié, moze znowuj szie wszio prżejénácÿ. I co terá? Ôtnianÿ w politice, społecénstsie, klimaczie, wirtsziaftowaniu prowadzó do tégo, co cłoziek, chtórén swoje moralne nakázÿ trżima w staréch sztrekäch, moze cucz szie ômaniónÿ. Bo chto bi dumáł, co, na prżikład, szrodkiém do kämpfowaniá niedzÿ panstwani może bicz jénná stróna w internecÿ, kiéni ludżie náziéncÿ wkäntowujó swoje fotografsie, co to je stimali z kämratani, z jedłém abo nawet z własnó hinterkó? Chto bi podumáł, co stare ziónzki niedzÿ narodani pocnó szie rozlatiwacz, a nowéch nie béndżie zidu? Chto bi dumáł, co pocniém kupacz zachi próc wichodzéniá z dómu, a cłek na niast gádániá z drugiém cłoziekiém prżi kaféju, bédżie cale sam ze smartfóném? Brák szie chiba prżinałozÿcz do tégo nowégo ôrdunku, co to jégo znaniém je ûstazicná stniana, chäôs. Kiénÿ zielgie dobro, jek na prżikład nánowse medecÿnÿ, co lékujó na male wselkie chorobi, niesá szie z ôbrżidłéni nozinani ô nowém, esce akuratnijsém modle zabzijaniá ludżiów w terroristicnéch porżutkäch. Jo, tocz szniércz ónégo jénnégo cłoziekä (choc lokalnie szilnie wáznégo) nie stnienia szwata. Bo szwat szie prżejénácá cziéngiém, ôd dnia do dnia, cénsto razÿ tégo nie markujém. Ale w moji głozie tén dżiéń to je nibi céch tém nozém mordérża wisznicowanÿ. Já porozuniáł, co sigle i nertestwa szie skóncÿłi. Eszli nie prżidżiém do ôpaniéntaniá, wibácta me mocne słowo, szlach to wsÿstko rusÿ i bédżie z náma, ludżiáni, szlus. Nawet eszli nie fsizÿcnÿ, to moralnÿ szlus. Nase anÿ, kiéj buł psiérsÿ fin de siècle, nie zôcÿli na cas, co richtowałi szie zielgie niesceszczia. Cÿ mi to zdolejém zôcÿcz, niz bédżie za póżno? Wáju, Psioter ôt Sziatków

3


Mecenasi Céchu To dzięki Wam istniejemy! Dziękujemy!

Przegląd Bałtycki przegladbaltycki.pl

Związek Mazurski zaprasza! zwiazekmazurski.pl

Mecenasi Prywatni: Marek Duchna, Dawid Banach, Marcin Benke, Adam Staniek, Agnieszka Grzybowska, Tomasz Otocki, Andrzej Mrozicki, Wojciech Bogusławski

Drukarnia Global Print ul. Przytorowa 19, Suwałki W podziękowaniu za dobrą współpracę przy druku Céchu

Klaudia Przybyłek, Adam Rajkiewicz, Jerzy Alicki, Céch to projekt niekomercyjny, istniejemy dzięki wsparciu darczyńców. Jeśli chcesz dołączyć do grona Mecenasów Céchu, wejdź na stronę: https://zrzutka.pl/8vvmyj. Dziękujemy!

Mirosław Szefer, Artur Czesak

4


Polska jest jak Ostróda po wielkim pożarze Głos po śmierci Prezydenta Pawła Adamowicza KS. WOJCIECH PŁOSZEK upalny dzień 21 lipca 1788 roku spłonęła Ostróda. Pożar zaprószony w miejskiej słodowni przez nieostrożnego słodownika Martina Bergmanna w ciągu zaledwie dwóch i pół godziny pochłonął całe miasto. W ogniu zginęło pięć osób, a większość z 1539 mieszkańców miasta straciła dach nad głową. Po tragedii osiedlali się oni w Miłomłynie, Morągu, a także podostródzkich wsiach Kajkowo, Ornowo czy Tyrowo. Miasto zostało kompletnie zniszczone. Podejmowano nieudolne próby jego odbudowy, które o mało co, a zakończyłyby się całkowitym zaniechaniem i decyzją o likwidacji miasta. Pierwsi mieszkańcy powrócili do Ostródy dopiero w 1795 r. 14 stycznia 2019 roku, w czasie finału największego święta dobroczynności i miłości w Polsce, zamachowiec w bestialski sposób zaatakował i zamordował gdańskiego prezydenta Pawła Adamowicza, człowieka od lat sprawującego funkcję prezydenta, a wcześniej radnego miasta. Otwartego, tolerancyjnego i kompetentnego samorządowca, uwielbianego przez zdecydowaną większość mieszkańców, o czym świadczy chociażby osiągnięty przez niego wynik w niedawnych wyborach. Tego samego dnia z funkcji prezesa fundacji WOŚP rezygnuje Jurek Owsiak. Przez media, tradycyjne i społecznościowe, przetacza się fala komentarzy, oskarżeń i wspomnień. Co łączy te dwa odległe od siebie o 231 lat i pozornie niezwiązane wydarzenia? Dlaczego właśnie ostródzki pożar przyszedł mi do głowy? Myślę, że wielu ówczesnych ostródzian czuło to, co czują dziś miliony Polaków. Pojawia się poczucie beznadziei, bezradności, załamania, żalu i rozpaczy. Co jeszcze musi się wydarzyć, aby polskie społeczeństwo się opamiętało? Przed kilkoma laty napisałem tekst Terroryści w Ostródzie, w którym przypominam nieudany zamach terrorystyczny bojówkarza NSDAP z 1932

W

roku. Pisałem, jak wielkie jest niebezpieczeństwo obojętności. Jak zło korzysta z naszego braku reakcji i powoli, niezauważenie nas pochłania. Zjada kawałek po kawałku, powoli przesuwając granice naszej tolerancji i akceptacji. Zarówno ten, jak i wiele podobnych głosów (zdecydowanie większych ode mnie autorytetów) zostało jednak zlekceważonych. Dziś mamy tego efekt. Polała się niewinna krew dobrego człowieka, męża, ojca, przywódcy. To efekt naszej obojętności i braku reakcji na zło, które dzień po dniu zdobywa kolejne przyczółki. Zło, które kawałek po kawałku infekuje ludzkie serca. Media spekulują już, czy morderca był poczytalny, czy też nie. Ja natomiast pytam, jakie ma to znaczenie, oczywiście poza kwalifikacją czynu i dalszym postępowaniem procesowym? Stanowczo nie zgadzam się z tymi, którzy za wszelką cenę próbują przekonać, że zbrodnia ta nie ma żadnego związku z obecną sytuacją w Polsce, a wszelkie próby takiego powiązania cynicznie nazywa się „podkręcaniem spirali nienawiści”. Czy rzeczywiście dziwi ona tak bardzo, biorąc pod uwagę język, jaki używany jest w publicznej debacie? Czy naprawdę nazywanie prezydenta Adamowicza „rakiem na polskiej demokracji”, „homoliberałem”, „zdrajcą”, „unijną marionetką” i wystawienie mu „Politycznego Aktu Zgonu” nie miało żadnego wpływu na działania szaleńca? Kto chce, może w to wierzyć. Osobiście uważam jednak, że wcale nie jedna, a wręcz wszystkie strony od wielu lat budują swój kapitał polityczny nie na merytorycznej dyskusji i argumentach, ale sianiu nienawiści i lęku przed „tymi drugimi”. Problem Polaków polega na tym, że dali się na to złapać. Nie trzeba być prorokiem, by wiedzieć, że szambo nienawiści wreszcie osiągnie krytyczny punkt i wybije, wszystkich nas oblewając. Nie mam też złudzeń, że politycy od samego początku będą wykorzystywać dla swych celów tę 5


tragedię, szukając korzyści i haków na oponentów. Ostródę jednak odbudowano. Nakreślono nowe plany miasta. Wytyczono szerokie ulice. Rozebrano mury miejskie, których cegła posłużyła do budowy nie drewnianych i krytych strzechą, ale ceglanych domów. Z Morąga, Królewca i wielu innych miast płynęła do miasta pomoc finansowa. Po dziesiątkach lat Ostróda odżyła, osiągając status i poziom, który wcześniej był niewyobrażalny, choć droga była kręta i wielokrotnie ostródzianie na niej upadali (jak w czasie pobytu Napoleona i jego armii w mieście czy też w trakcie epidemii tyfusa). Wspólnymi siłami udało się jednak miasto odbudować tak pięknie, że sto lat później nazywano je Perłą Oberlandu. Wielka tragedia, która przyniosła cierpienia i stratę dla wielu, dzięki uporowi, konsekwencji i ciężkiej, wspólnej pracy została przekuta w dobro. Miasto uwolniło się od ciasnej, drewnianej zabudowy. Odżyło silne i piękne jak nigdy. Ostródy nie zmógł także ogień ze stycznia 1945 roku. Do dziś żmudnie i mozolnie pnie się w górę, ciesząc oko i napełniając serca dumą. Ostróda, jak każda społeczność, jest tak silna jak jej członkowie. Tak długo, jak będzie się o to miasto walczyć pomimo różnych wizji i poglądów, jak będzie się wspierać najsłabszych jego obywateli, tak długo Ostróda będzie trwać. Polskie społeczeństwo wygląda jak Ostróda w lipcowy wieczór 1788 roku. Wielu zastanawia się, czy jest jeszcze sens? Czy jest co odbudować? Może po prostu lepiej odpuścić, bo nic dobrego z tego nie będzie? Przecież zostały tylko zgliszcza. Czy nie o tym świadczy decyzja Owsiaka? Wielu z nas miota się pomiędzy rezygnacją i beznadziejnością a złością i rozpaczą. Widzę i rozmawiam z ludźmi, którzy dotychczas nie interesowali się przestrzenią publiczną, a wczoraj stali ze łzami w oczach, paląc znicze przed amfiteatrem. Coś w nas pękło. Stało się zbyt wiele. Pytanie, co z tym wszystkim zrobimy? Odbudujemy ze zgliszczy? Postawimy jeszcze lepszą i piękniejszą Polskę? Czy odpuścimy, pozwolimy, by ciemność nas pochłonęła? Nie można już dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Nadszedł czas decyzji i działania. Każda tragedia, cierpienie

i śmierć nie ma kompletnie żadnego sensu. Skoro jednak już jej doświadczamy, możemy nadać jej sens. Możemy sprawić, by ofiara nie poszła na marne. By przelana krew stała się źródłem nowego życia. Nie może być tak, jak dotychczas, że wszystkie narodowe tragedie łączyły nas jedynie na chwilę, by ostatecznie jeszcze bardziej pogłębić podziały i nienawiść. Nie może to być jednak działanie oparte na chęci zemsty, nienawiści i odpłaceniu „tym drugim”. Nie można walczyć o dobro, wykorzystując do tego zło. W ten sposób staniemy się tacy sami jak ci, których chcemy zwalczać. Doprowadzamy jedynie do eskalacji zła. Mój wielki autorytet, wzór w pokojowej walce na rzecz praw prześladowanych i wykluczonych, Martin Luther King, powiedział kiedyś: „Ciemność nie przezwycięży ciemności, uczyni to tylko światło. Nienawiść nie przezwycięży nienawiści, może to zrobić jedynie miłość”. Słowa te odnoszą się do chrześcijańskiego rozumienia miłości, która jest odpowiedzą na wszystko. Miłością, która jest w stanie przezwyciężyć zło. Bo to Bóg jest miłością. I przyjdzie dzień, gdy ta miłość, sprawiedliwość i dobro Chrystusa zatriumfują na świecie. Zanim jednak doczekamy nadejścia Pana, oczekuje On od nas tego, że będziemy Jego świadkami i odblaskiem jego sprawiedliwości i miłości. Jako chrześcijanie powinniśmy temu skołatanemu, pogrążonemu światu nieść dobrą nowinę. Łagodzić, budować, a nie dzielić. Zgodnie ze słowami ap. Pawła: „Miłość niech będzie nieobłudna. Brzydźcie się złem, trzymajcie się dobrego. Miłością braterską jedni drugich miłujcie, wyprzedzajcie się wzajemnie w okazywaniu szacunku, w gorliwości nie ustawając, płomienni duchem, Panu służcie, w nadziei radośni, w ucisku cierpliwi, w modlitwie wytrwali; wspierajcie świętych w potrzebach, okazujcie gościnność. Błogosławcie tych, którzy was prześladują, błogosławcie, a nie przeklinajcie. Weselcie się z weselącymi się, płaczcie z płaczącymi. Bądźcie wobec siebie jednakowo usposobieni; nie bądźcie wyniośli, lecz się do niskich skłaniajcie; nie uważajcie sami siebie za mądrych. Nikomu złem za złe nie 6


dek humanistycznych, etycznych czy w końcu chrześcijańskich. Nieważne jak, ważne, że razem. Bo z każdego bagna da się wyjść i odbudować piękny naród, jak nasi przodkowie Ostródę z gruzów i zgliszczy. Bo gdzieś tam, na dole, pod tym błotem, szambem i spalonymi resztkami leżą nasze wspólne fundamenty, nasze człowieczeństwo i chęć życia. A ponieważ trzeba zacząć od siebie, chcę publicznie zadeklarować, że mój Kościół jest nie tylko wolny od nienawiści, ale chcę by był miejscem, w którym każdy znajdzie otwarte drzwi. Miejscem, w którym tworzymy wspólnotę ludzi niedoskonałych, grzesznych, czasem zagubionych i wątpiących, ale jednocześnie dotkniętych Bożą łaską i miłością. Ludźmi, którzy nie oceniają i nie sądzą, a wspierają i towarzyszą. Miejscem, w którym Słowo Boże przywraca godność człowieka i wartość ludzkiego życia. Gdzie miejsce znajdzie każdy odrzucony, poniżony i wzgardzony, niezależnie od poglądów, wyznania, seksualności, koloru skóry czy pochodzenia. Miejscem, w którym to bezgranicznie kochający i cierpiący za człowieka Chrystus daje nadzieję na lepsze dni. „Ja jestem światłością świata; kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, ale będzie miał światłość żywota.” (J 8,12).

oddawajcie, starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi. Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie. Najmilsi! Nie mścijcie się sami, ale pozostawcie to gniewowi Bożemu, albowiem napisano: Pomsta do mnie należy, Ja odpłacę, mówi Pan. Jeśli tedy łaknie nieprzyjaciel twój, nakarm go; jeśli pragnie, napój go; bo czyniąc to, węgle rozżarzone zgarniesz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj.” (Rz 12). W jednym z filmów należących do kultowej serii Gwiezdne Wojny, a mianowicie w Zemście Sithów, padają słowa: „Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży jej słabość: wystarczy jedna, jedyna świeca, by ją pokonać. Miłość jest czymś więcej niż świecą. Miłość potrafi zapalić gwiazdy”. Mimo że dotyczą fikcyjnej historii, wyrażają odwieczną prawdę, o której chrześcijanie mówią słowami Ewangelii Chrystusa: „Wy jesteście solą ziemi; jeśli tedy sól zwietrzeje, czymże ją nasolą? Na nic więcej już się nie przyda, tylko aby była precz wyrzucona i przez ludzi podeptana. Wy jesteście światłością świata; nie może się ukryć miasto położone na górze.” (Mt 5, 13-14). Każdy z nas może zadawać sobie pytanie: no dobrze? Ale co w takim razie mogę? Co ja, zwykły, szary obywatel mogę zrobić? Możesz wiele. Bo zmiana świata zawsze zaczyna się ode mnie samego. Zmieniając siebie, zmieniam ważną cząstkę świata, która oddziałuje na innych. Przede wszystkim nie atakuje, pilnuje się by samemu nie używać języka nienawiści i pogardy. Upominam tych, którzy to robią. Staję w obronie tych, którzy są atakowani i prześladowani. Nieważne, na szkolnym korytarzu, w autobusie, metrze, urzędzie czy kościele. Nie może być w nas za grosz tolerancji dla zła i pogardy. Bo każde przymknięte oko przesuwa granicę dalej, aż poleje się krew. Postarajmy przypomnieć sobie tę niesamowitą pozytywną energię, którą jeszcze niedawno wywołał w nas finał WOŚP. Nie pozwólmy jej w sobie zabić i bądźmy razem. Każdy inny, każdy równy, każdy ważny, akceptowany i kochany. Wspólnie rozświetlmy Polskę blaskiem serc. Czy to z pobu-

Paweł Adamowicz (1965-2019); źródło: Wikimedia 7


Aktualności Mazurzenie w Giżycku w Dniu Reformacji 31 października 2018 r. w ramach 501. pamiątki Reformacji w parafii ewangelicko-augsburskiej w Giżycku odbyło się spotkanie pt. Reformacja a mazurská gádkä. Jego pomysłodawczynią była Agnieszka Grzybowska. Salę parafialną zamieniła w kawiarnię, w której można było skosztować mazurskich wypieków przygotowanych według starych przepisów. W pierwszej części spotkania dr Robert Kempa wprowadził uczestników w temat samej Reformacji i rozwoju szkolnictwa. Drugim prelegentem był doktorant PAN, Piotr Szatkowski (Psioter ôt Sziatków). W swoim wystąpieniu zaprezentował rozwój języka mazurskiego, z uwzględnieniem różnic, jakie zachodziły pomiędzy różnymi okręgami mazurskimi. Na zakończenie przeczytał wiersz po mazursku. Pierwszy raz miałem możliwość słuchania poezji w tym języku – języku, który zanika i tylko czasami można jeszcze usłyszeć w użyciu pojedyncze słowa. Nie chodzi wszakże o to, aby przywrócić go do codzienności, ale by o nim nie zapomniano. Język jest nośnikiem kultury, a mazurskość to kultura pokorna, pobożna i prosta. Przypomina mi

się, co pierwszy proboszcz giżyckiej parafii, ks. Emil Dawid, pisał w mazurskim numerze Strażnicy Ewangelicznej (1946, nr 6), w artykule zatytułowanym Położenie psychiczno-duchowe Mazurów: „Religijność Mazurów bardzo różni się od religijności człowieka innych wyznań. Mazur nie patrzy na błahostki, na rzeczy zewnętrzne, powierzchowne. Świątynia, kościół jest dla niego drogą rzeczą, bo przecież on je zbudował własnym kosztem, wysiłkiem, własną krwią. Przecież ten kościół jest jego własnością. Ale nie idzie mu o kościół w złoto opływający, nie idzie mu o moc świateł. Jemu idzie o co innego. Mazurowi idzie o sprawy duchowe. Religia jego to religia ducha. Mazur modli się, śpiewa i bez świec, bez złota, ba, i bez organów. Ponieważ przeważnie pozabierano im kościoły, potrafią oni zebrać się w zwykłej izbie, często nawet bez krzyża i lichtarzy, i w takich warunkach modlić się i odprawiać nabożeństwa”. 501. pamiątka Reformacji przeszła do historii, ale stała się inspiracją-pytaniem: co z językiem mazurskim? Pytaniem, które będzie się pojawiało za każdym razem, gdy będzie ukazywał się „Céch” lub podobne czasopismo poświęcone temu językowi.

fot. Anita Borkowska 8


Oddał życie za ideę mazurską: krótka biografia Kurta Obitza PSIOTER ÔT SZIATKÓW arówno urzędowo, jak i prywatnie często byłem pytany, kim w końcu jestem: Niemcem czy Polakiem? Zawsze odpowiadałem: Jestem Mazurem. Takie zdanie, oryginalnie wypowiedziane po niemiecku, przypisuje się Kurtowi Obitzowi w kontekście jego tożsamości narodowej. Choć nie znalazłem stuprocentowego, źródłowego dowodu na autentyczność tej wypowiedzi, można z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać ją za prawdziwą. A przynajmniej świadczą o tym czyny tego najzagorzalszego z Mazurów, niestety dziś nieco zapomnianego. Ów skrót jego życiorysu czynię na podstawie wstępu do książki K. Obitza Dzieje ludu mazurskiego, napisanego przez G. Ja-sińskiego, artykułu A. Szymanowicza Kurt Alfred Obitz – naukowiec i działacz mazurski (1907-1945) z Komunikatów Mazursko-Warmińskich oraz pomniejszych źródeł, jak na przykład wpisów z internetowej Encyklopedii Warmii i Mazur. Kurt Alfred Obitz urodził się 16 stycznia 1907 roku w Brzozowie (niem. Brosowen) niedaleko Węgorzewa jako syn dość zamożnych rolników: Friedricha Kristiana i Ludwigi Karoline. Jego przodkowie na Mazury trafili prawdopodobnie w XVIII wieku ze Śląska. W jego domu rodzinnym w XX wieku nie mówiło się już po mazursku, w tym czasie mowa mazurska nie sięgała tak daleko na północ. Mimo to rodzina miała tendencje promazurskie, tak mocno w późniejszym okresie rozwinięte przez Kurta. Uczył się w królewieckim gimnazujm, a następnie podjął studia w Berlinie w Wyższej Szkole Weterynaryjnej. Niewątpliwie był zdolnym studentem, bowiem już w parę miesięcy po ukończeniu studiów otrzymał tytuł doktorski. Z jednej strony mieliśmy więc szybko rozwijającą się karierę naukową młodego dra Obitza, z drugiej zaś problemy wynikające z jego tożsamości narodowej. Pierwsze ślady jego przywiązania do

Z

Mazur mają sięgać już czasów nauki w gimnazjum. Nieufność wzbudzał także na studiach – tam miał podać w aplikacji do jednej z organizacji studenckich narodowość mazurską, co wielu Niemców opacznie rozumiało jako identyfikację polską. Trzeba dodać, że działo się to w czasach międzywojennych, kiedy to nasilały się tendencje nacjonalistyczne w Niemczech, a tego rodzaju tożsamość, jaką prezentował Obitz, była podciągana pod uniwersalne straszydło narodowców o nazwie „Polengefahr”. Posądzano zatem Kurta o działalność szpiegowską, a sam Obitz utrzymywał wręcz, że otrzymywał listy z pogróżkami, pełne nienawiści i obelg. Domagano się także relegowania Kurta z uczelni, co, choć się nie udało, poskutkowało mniejszą karą, bowiem odmówiono udzielenia mu stypendium. Jeszcze jako student zainicjował w 1929 roku czasopismo promazurskie Cech, pisane w większości po niemiecku, z późniejszymi wstawkami mazurskimi w serii Fryc z Płowców soli im. Warto wspomnieć, że wówczas nie znał jeszcze języka polskiego, posługiwał się natomiast dobrze językiem francuskim i angielskim. Pisał na łamach Cechu, zaznaczając, że Mazurzy żyją w pokoju i jednym państwie z Niemcami: „Ale jesteśmy odrębnym narodem, jesteśmy Mazurami. (…) Tego głodu bycia sobą nie można uciszyć i wewnętrzny głos woła do nas i woła bezustannie, niby głos żywcem pogrzebanego”. W innym miejscu dopominał się o prawa gospodarcze i społeczne Mazurów: „Cech walczy z politycznym i gospodarczym upośledzeniem, występuje przeciwko bojkotowaniu i terroryzowaniu Mazurów, walczy o Prawdę, Wolność i Prawo! Mazur też jest człowiekiem i chce tak żyć i być traktowany”. Jego etnicznie mazurski światopogląd połączony z poglądami socjaldemokratycznymi kolidował z falą narastającego nazizmu w Prusach Wschodnich. Nie można 9


wykluczyć, że poglądami socjaldemokratycznymi nasiąkał w czasie nauki w Królewcu, który ówcześnie był niejako wyspą myśli lewicowej w konserwatywnym i coraz bardziej nacjonalistycznym morzu wschodniopruskim. Przeciwnicy Kurtem zainteresowali się jeszcze mocniej, gdy rozpoczął działalność w ramach Masurenbundu – mazurskiej organizacji narodowej, głoszącej odrębność zarówno od Niemców, jak i od Polaków, nawołującej do poszanowania praw ekonomicznych i etnicznych ludu mazurskiego. Cech stał się wówczas organem prasowym tejże organizacji. Szczególnie rozjuszył wrogów wierszem Masurische Jugend – (pol. Młodzieży mazurska), gdzie

twinów Pruskich, ewangelików litewskiego pochodzenia zamieszkujących północno-wschodnią część Prus Wschodnich, którzy także próbowali utrzymać swą odrębność etniczną. Ruchy tego typu nawoływały do niezależności Prus Wschodnich, tak zwanej Szwajcarii Pruskiej, gdzie dużą dozę wolności mieliby Niemcy, Litwini Pruscy oraz Warmiacy i Mazurzy. Ruch ten odwoływał się także czasami do Prusów jako protoplastów regionu. Tendencjom tym uległ w pewnym stopniu również sam Kurt, choć można uznać, że melancholia i poczucie ciągłości z dawnymi bałtyjskimi Prusami zdarzała się również i wśród innych znanych Mazurów, wystarczy poczytać chociażby Gdzie jest

łączył jawnie socjalistyczne elementy wraz z przypomnieniem, że Mazurzy w większości wywodzili się z Polski, nawoływał także do walki o swoje prawa. O stosunku Kurta do narodowości polskiej i niemieckiej powiemy sobie zresztą jeszcze w dalszej części artykułu. Efektem nagonki na Kurta było pozbawienie go pracy w 1931 roku. Niedługo później Obitz w atmosferze skandalu przeprowadził się do Polski, co oczywiście było tylko pożywką dla spiskowych teorii szpiegowskich. Kurt zaczął uczyć się języka polskiego, choć nigdy nie pozbył się silnego, niemieckiego akcentu. W Polsce znalazł pracę, założył rodzinę z Heleną Szylską (owocem tego małżeństwa była jedna córka). Nie ustawał jednak w swych wysiłkach na rzecz Mazur. Szukał sojuszników w różnych środowiskach – między innymi wśród tak zwanych Li-

moja Ojczyzna? Edwarda Małłka, brata Karola. Masurenbund i Cech przestały istnieć po dojściu nazistów do władzy. Obitz po przeprowadzce do Polski dołączył do polskiego Związku Mazurów działającego na terenie Działdowszczyzny. Głównymi działaczami były postacie takie, jak Karol Małłek, Jan Jagiełko-Jaegertal czy Gustaw Leyding. Członkowie lawirowali między realizacją interesów mazurskich, które były najważniejszym celem, a parawanem ochronnym, jaki roztaczała współpraca z polskim wywiadem. Sam Obitz, jak wynika z tekstu G. Jasińskiego, miał do takiej współpracy odnosić się niechętnie. Tu przyszedł czas na podsumowanie poglądów Kurta na Polskę. Widać wyraźnie, że Kurt nie był rozumiany przez stronę polską. Podczas, gdy on uznawał Polaków za sprzymierzeńców i pobratym10


wić ponownego przyjęcia obywatelstwa niemieckiego, a w kartotece figurował jako bezpaństwowiec. Finalnie trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau – tam zajmował się zwierzętami. Przetrwał wojnę, jednak w obozie jego mocno osłabiony organizm zaraził się gruźlicą. Zmarł 26 sierpnia 1945 roku w szpitalu będącym pod kontrolą aliantów, w bawarskim Lautrach. Największym dziełem Obitza jest bez wątpienia rękopis Dzieje Ludu Mazurskiego z 1937 roku (wydany w druku dopiero w XXI wieku), gdzie jako jeden z nielicznych próbuje przedstawić historię regionu z mazurskiego punktu widzenia. Nie ustrzegł się jednak przeinaczeń, nieścisłości i ideologizowania swoich wypowiedzi. Ponieważ wówczas Mazury znajdowały się w granicach Niemiec, nie stronił od antagonizowania Niemiec i niemieckiego interesu z Mazurami i interesem mazurskim. Można jednak odnieść wrażenie, że czynił to celowo z nadzieją, że Mazurzy niegdyś będą mieli szansę przeczytać tę książkę i wzniecić w sobie jeszcze raz mazurskie uczucia etniczne. Podejrzewam, że jako socjaldemokrata i człowiek światły nie był w stanie odczuwać niechęci narodowej, a jedynie nienawiść do nacjonalizmu jako idei niszczącej Niemcy. W książce za szczególnie ważny moment uznaje najazd wojsk polsko-tatarskich na Prusy podczas potopu szwedzkiego. To wówczas miała się ukształtować odrębność osamotnionych przez Polskę Mazurów. Co ciekawe, najazd ten faktycznie musiał się odbić na mentalności mazurskiej. W książce J. Sczepana z 1900 roku odczytujemy mazurskie słowo tatarski w znaczeniu niemieckim tiranisch, a więc tyrański. Za faktyczny początek ruchu mazurskiego Obitz uznaje 2 grudnia 1923 roku, a więc datę pierwszego spotkania późniejszych założycieli Masurenbundu. Do najważniejszych postaci mazurskich zalicza Gizewiusza i braci Bahrke. Bardzo krytycznie odnosi się do działań niemieckich w czasie plebiscytu i po nim (ogromna niechęć, nienawiść do wszelkich przejawów mazurskości w mowie i kulturze, od razu prowadząca do oskarżeń o zdradę Niemiec), ale nie zostawił też suchej

ców, choć jak podkreślał – na tyle różnych, by nie można było uznać Mazurów za Polaków, polscy działacze starali się wykorzystywać jego promazurskie nastawienie do własnych interesów. On zaś zręcznie próbował unikać tego uprzedmiotowienia, chociażby twierdząc o plebiscycie z 1920 roku, że był on walką dwóch obcych agentur o ziemię mazurską. Wielokrotnie w książce Dzieje ludu mazurskiego podkreślał historyczną, etniczną odrębność Mazurów, widać tam zręby koncepcji narodu mazurskiego. Nieufność zresztą działała w obie strony. Przed wojną urzędnicy zajmujący się sprawą Obitza zalecali ostrożne przyglądanie się jego działaniom i niewystawianie od razu na czoło walk propagandowych, ponieważ czynił on z Mazurów podmiot, a nie przedmiot walk. Innymi słowy: choć niektóre działania Obitza znajdowały uznanie u polskich władz, jego mazurskocentryczne poglądy narodowe i podkreślanie odrębności nie mieściło się w uproszczonym podziale Polacy-Niemcy, który był stosowany przez sanacyjne władze. Podobnie zresztą o Obitzu pisała redakcja polskiego czasopisma Ziemia Wschodnio-Pruska. Z jednej strony brali Obitza w obronę, uważano za ofiarę niemieckiego nacjonalizmu, z drugiej zaś strony z lekką niechęcią przyjmowano jego pogląd na szczepową odrębność Mazurów (Ziemia Wsch.Pruska oczywiście głosiła pogląd o przynależności Mazurów do narodu polskiego). W 1934 r. Obitz brał udział w I Zjeździe Ewangelickiej Młodzieży Słowiańskiej w Czechosłowacji. Polska zbojkotowała to wydarzenie w następstwie polsko-czeskich konfliktów etnicznych, Obitz więc postanowił pojechać tam jako przedstawiciel Mazurów. Krok ten można uznawać za kolejną z prób podkreślenia, że chce prowadzić własną politykę wobec Mazur. Podczas II WŚ ukrywał się na Wołyniu z żoną, ewangeliczką z Polski. Po zakończeniu kampanii wrześniowej wrócił w okolice Puław, gdzie pracował przed wojną. Został aresztowany już 8 lutego 1940 roku. Najpierw przebywał w więzieniu na lublińskim zamku. Na przesłuchaniach miał mówić, że jest Mazurem, to samo powtarzał swoim początkowo nieufnym współwięźniom. Miał także odmó11


nitki na dowodzących polską akcją plebiscytową, którzy po przegranej pozostawili garstkę propolskich Mazurów na pastwę nacjonalistów. Wymienia tu wdowę po Gottliebie Lince, opisywaną przez K. Sobolewską w pierwszym numerze reaktywowanego przez nas Céchu. Kobieta została pozostawiona bez środków do życia i bez kogokolwiek do pomocy (synowie zostali uwięzieni za rzekome kłusownictwo). Obitz komentuje: „Postępowanie takie udowodniło wszystkim, że agenci Wielkiej Polski chcieli się tylko posługiwać Mazurami, nie troszcąc się wcale o ich dobro”. Innym dowodem na przedmiotowe traktowanie Mazurów miało być postępowanie władz polskich wobec nich na Ziemi Działdowskiej (przyłączonej do Polski bez plebiscytu). Obitz kończy swój wywód stwierdzeniem, że na ziemi mazurskiej to Mazur jest gospodarzem. A dalej: „Wiemy, że nie zwyciężymy bez ciężkiej walki. Wiemy, że lud nasz, który przetrwał tyle wieków, zginąć nie może. Wiemy, że sprawa nasza jest

sprawiedliwa, dlatego stoimy twardo na naszym stanowisku. Nie możemy inaczej. Tak nam dopomóż Bóg!”

Kurt Alfred Obitz (1907-1945)

Polskie nowotwory nazewnicze w Prusiech Wschodnich – część II: typy i przykłady nazw BARTŁOMIEJ ŚLIZ hociaż wśród ludności mazurskiej i warmijskiej istniała ugruntowana na długo przed wojną tradycja nazewnicza, podejście do niej Komisji Ustalania Nazw Miejscowości było co najmniej wybiórcze, szczególnie w zakresie nazw małych miejscowości, oryginalnie pochodzących z niemieckiego. Co sprawiło, że Bruchwałd, Stębark, Koniecwałd czy Sztynort zyskały aprobatę Komisji, a już na przykład Sząfałd, Frejnowo, Kinort czy Czembrucha musiały ustąpić utworzonym „zza biurka” chrztom nazewniczym? Trudno wskazać tu jakiekolwiek obiektywne kryteria, którymi mogli kierować się członkowie KUNM, więc pozostaje przypuszczać, że głównym czynnikiem, decydującym o przyjęciu lub odrzuceniu danej nazwy były subiektywne odczucia i intuicja językowa profesorów, a w mniejszym stopniu – zapewne także nastroje panujące wśród nowo przybyłej na te ziemie

C

ludności polskiej (której jednak Komisja słuchała rzadko, raczej postrzegając używane przezeń nazwy jako „radosną twórczość”). W przypadku nazw miast główną motywacją nadawania „chrztów” była chęć upamiętnienia zasłużonych dla „polskości Warmii i Mazur” postaci. Są one najbardziej widoczne na współczesnej mapie województwa warmińsko-mazurskiego, a ich sztuczną, powojenną genezę najtrudniej ukryć. Nazwy nadane na cześć zasłużonych dla regionu postaci otrzymały następujące miasta: Kętrzyn (dawny Rastembork, niem. Rastenburg), Mrągowo (dawny Ządzbork, niem. Sensburg), Giżycko (dawniej Lec lub Łuczany, niem. Lötzen), Barczewo (dawny Wartembork, niem. Wartenburg), Pieniężno (dawny Melzak, niem. Mehlsack). Nowymi patronami tych miast stali się odpowiednio: W. Kętrzyński, K.C. Mrongowiusz, G. Gizewiusz, 12


ks. W. Barczewski i S. Pieniężny – postacie niekoniecznie urodzone, wychowane czy choćby związane z tymi miastami. „Swoją” miejscowość otrzymał również sam przewodniczący KUNM, prof. S. Srokowski, na cześć którego przemianowano na Srokowo miasteczko Dryfort (po niem. Drengfurt), które wkrótce po wojnie utraciło prawa miejskie i jak dotąd ich nie odzyskało. Rozporządzenie wprowadzające m.in. tę nazwę ukazało się w „Monitorze Polskim” już 12 listopada 1946 r. (niemal na samym początku funkcjonowania Komisji), a wkrótce potem miano to zagościło na mapach. Decyzja o nazwaniu tak miasteczka musiała więc przejść przez ręce samego przewodniczącego, który większych związków z Dryfortem ani jego okolicami nie miał – pochodził z Krakowa, jednak jako geograf wykazywał zainteresowanie tematyką pruską już przed wojną, a w 1930 r. napisał pracę pt. Jeziora i moczary Prus Wschodnich. Nazwy na cześć mazurskich i warmijskich działaczy otrzymało również kilka wsi, m.in. Kajkowo pod Ostródą (dawny Buchwałd, niem. Buchwalde), Lejkowo k. Wielbarka (dawne Roblewo, niem. Röblau), Sątopy-Samulewo w pow. bartoszyckim (dawne niem. Bischdorf), Labuszewo k. Biskupca (dawny Hozębark, niem. Haasenberg), czy Linkowo k. Kętrzyna (dawne Skrętki, niem. Schrengen). Nowymi patronami tych miejscowości stali się kolejno: M. Kayka, G. Leyk, A. Samulowski, B. Labusz i G. Linka. Innym sposobem nadawania starym wsiom nowych nazw było nawiązywanie do staropolskich, słowiańskich imion i przydomków. Nie mają one żadnego ugruntowania w realiach historycznych regionu – to, że otrzymała je ta, a nie inna miejscowość, jest wynikiem czysto arbitralnej decyzji. Do tego typu „chrztów” należą m.in. Drogosze, Dziwiszewo, Godzikowo, Gorazdowo, Mściszewo, Ostrzeszewo, Samborowo, Sędziwojewo, Ściborki oraz wiele innych. W ten sposób zamieniano typowo niemieckie (choć nierzadko posiadające od wieków spolonizowane warianty u autochtonów) toponimy na miana „stylizowane na staropolskie” i sprawiające wrażenie „odwiecznych”. Miały one z założenia przypominać toponimy często spotykane

w innych regionach Polski, co sprzyjało integracji nowo wcielonych do Polski ziem. Jednakże pozorny czar tych nazw pryska, gdy zaczynamy się nad nimi głębiej zastanawiać, bowiem prosta ludzka logika podpowiada, że Samborowo musiał założyć jakiś Sambor, Ściborki – Ścibor, a Drogosze jakiś Drogosz (Drogosław). Tymczasem żadnego Sambora czy Drogosława nigdy nie było, a nazwy te są jedynie przejawem sztucznego czynnika w toponimii regionu. Ponadto, biorąc pod uwagę realia historyczne, sama możliwość zaistnienia takich imion na tym obszarze wydaje się mało prawdopodobna, były to bowiem ziemie zamieszkiwane nie przez Słowian, lecz bałtyckich Prusów. W momencie, gdy zaczęło tu napływać osadnictwo mazurskie, większość ze starych pogańskich imion nie była już w użyciu. Z tego powodu zmiany te mogą uchodzić za w pewien sposób szkodliwe dla historii i tożsamości Mazur i Warmii, gdyż przynależą do pewnej alternatywnej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z prawdziwymi dziejami tych ziem. Są one swoistym „odpryskiem” komunistycznej propagandy, która starała się kreować historię dawnych Prus na nowo, a ich mnogość w regionie łatwo może doprowadzić kogoś niezaznajomionego z tematem do nieprawidłowych wniosków. Nawiązywania do znaczeń i źródłosłowów nazw niemieckich na ogół unikano – było to jednym z głównych założeń KUNM. W praktyce jednak, w gąszczu setek nazw do ustalenia, niejednokrotnie godzono się na formy znaczeniowo pokrewne niemieckim oryginałom, zwłaszcza w przypadkach, kiedy nie było żadnej przedwojennej polskiej tradycji, której można było się „chwycić”, a pierwotna nazwa niemiecka miała proste znaczenie, na bazie którego można było utworzyć równie prostą i naturalnie brzmiącą nazwę polską. Tego typu kalki w zasadzie nie odbiegają zbytnio od tych, których używała ludność mazurska i warmijska na zamieszkiwanych terenach. Można się więc doszukać tu podobnych modeli słowotwórczych. W ten sposób podpasłęcka wieś Wiesenhof (dosł. „łąkowy dwór”) stała się polską Łączną, Eisenberg (wieś leżąca tuż przy obecnej granicy polsko-rosyjskiej, 13


Panorama Lecu (Giżycka) nieopodal Braniewa) – dosłownie przetłumaczoną Żelazną Górą, a Königsdorf koło Morąga – Królewem. Czasami nawiązania semantyczne potrafiły być luźne: np. podelbląskie Güldenboden (z dolnoniemieckiego: „złoty grunt”) ustalono jako Bogaczewo, idąc za skojarzeniem złoto → bogactwo, a warmijska wieś Münsterberg (w gwarze warmijskiej Nisztembark) w gminie Dobre Miasto stała się Cerkiewnikiem, zachowując „sakralny” charakter oryginału. Poprzez częściowe tłumaczenie nazwy niemieckiej stworzono też nazwę Górowa Iławeckiego, które po niemiecku nazywało się Landsberg (co niegdyś polszczono jako Landzbark). Czasami odwoływano się nie tyle do historycznej nazwy, co do charakteru danej wsi. Przykładem tego jest prastara wieś na północy Warmii – Sonnenstuhl, której nietypowa niemiecka nazwa jest kalką oryginalnej pruskiej Sauliskreslin (dosł. „tron Słońca”), która wiąże się z kultem solarnym Prusów i wskazuje na istnienie tutaj niegdyś miejsca pogańskiego kultu. W nawiązaniu do tego faktu KUNM nadała tej wsi nazwę Świętochowo. Z kolei

warmijska wieś Hermsdorf lub Zamensdorf (co w gwarze Warmiaków brzmiało Zamajstorf) otrzymała nazwę Cegłowo z powodu istniejącej tam cegielni. Z kolei położony niedaleko Morąga Horn stał się nie zwykłym „Rogiem”, ale Żabim Rogiem z powodu lokalizacji nad obfitującym w żaby jeziorkiem. Niekiedy wyciągano pewne fakty z historii danej wsi (tutaj kluczową rolę prawdopodobnie odegrał G. Leyding-Mielecki – zaangażowany w dzieło KUNM rodowity Mazur, który na podstawie badania terenowego oraz swojej rozległej wiedzy o historii i kulturze regionu stworzył tuż po wojnie Słownik Nazw Miejscowych Okręgu Mazurskiego) – np. nieposiadająca historycznej polskiej nazwy wieś Henriettenhof pod Ostródą stała się Szafrankami, gdyż jeden z jej dawnych właścicieli nosił nazwisko Saffran, zaś Schönberg koło Młynar przemianowano na Zastawno, gdyż w XV w. Jan Bażyński przekazał tę wieś miastu Elbląg pod zastaw. Z innych motywacji nierzadkie były proste nawiązania do świata natury – zwierząt, roślin czy elementów krajobrazu. Spośród licznych takich przykładów moż14


na wymienić np. Wrzesinę (od „wrzosów”, w miejsce warmijskiego Sząbarku, niem. Alt Schöneberg), Osiki (Schönwiese k. Orzysza), Lisi Las (Friedrichsfelde k. Dzierzgonia) czy osadę Koźlak (daw. Wilhelmshöh w pow. węgorzewskim). Te chrzty, mimo swojego bezpretensjonalnego i naturalnego brzmienia, potrafią jednak mijać się z miejscową rzeczywistością (trzeba pamiętać, że współczesne nazewnictwo powstawało głównie w Krakowie i Poznaniu, a naukowcy z KUNM nie mogli znać właściwości krajobrazu każdej miejscowości, której nazwaniem się zajmowali). Ostatecznie, są i takie formy, dla których trudno znaleźć jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie. Co kierowało członkami Komisji, kiedy ustalali nazwę wsi Charlottenhof k. Pasłęka jako Sakówko, Mathildenhof k. Ełku – jako Buniaki, Karlshöh (obecnie w granicach Węgorzewa) – Sobin albo Charlottenwerder koło Susza jako Redaki? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, bowiem KUNM nie miała zwyczaju uzasadniać swoich decyzji, a przynajmniej nie zachowały się żadne związane z tym dokumenty. W pierwszych miesiącach po wojnie – czasach „nazewniczego chaosu” i dużej dowolności w stosowanych podówczas tymczasowych nazwach, niezwykle częste było stosowanie przez napływową ludność nazw o charakterze sentymentalnym – nawiązujących do rodzimych stron osadników, a także polskiej historii, literatury i symboliki patriotycznej. Wraz z normalizacją toponimii przez KUNM znaczna część tego typu tworów zniknęła z mapy, jednak wciąż można dostrzec pewne pozostałości tego okresu, takie jak Piastowo koło Elbląga (daw. Königshagen), Jurandowo (daw. Rosenort) czy Zawiszyn niedaleko Gołdapi (daw. Katharinenhof). Do tematyki kresowej z kolei odwołuje się warmijski Ignalin (dawne Reimerswalde), nazwany tak przez osadników z miasta Ignalino na Litwie. Twardą regułą było, że nie „chrzczono” miejscowości o nazwach pochodzenia polskiego. Takowe posiadały przede wszystkim miejscowości założone przed wiekami przez przodków współczesnych Warmiaków i Mazurów. Najwięcej można ich zna-

leźć w południowych powiatach, szczególnie łeckim (ełckim), piskim, szczycieńskim i nidzickim, gdzie stanowią znaczną część toponimii. W języku niemieckim nazwy te funkcjonowały na ogół w formie tylko lekko zniemczonej graficznie i fonetycznie, chociaż bywały i dublety nazewnicze, kiedy ta sama wieś nosiła zupełnie różną nazwę po polsku i niemiecku. Stan ten zmieniła nagła i niezapowiedziana reforma nazewnictwa miejscowego przeprowadzona w czasach hitlerowskich, a także szereg pojedynczych zmian wcześniejszych, coraz śmielej wprowadzanych od II połowy XIX wieku. Z tego powodu w 1938 roku na niemieckiej mapie regionu ostało się już bardzo niewiele mazurskich toponimów, które musiały ustąpić urzędowym niemieckim nowotworom (rzadko mających oparcie w historii) – Napiwoda zmieniła się w Grünfließ, Biała (niem. Bialla – dziś Biała Piska) w Gehlenburg, Krzywińskie (Krzywinsken) w Sonnheim, Stare Jabłonki (Alt Jablonken) w Altfinken, Kowale (Kowahlen – dziś Kowale Oleckie) w Reimannswalde i wiele, wiele innych. Chrzty te sprawiły problem przede wszystkim powojennej ludności napływowej, która nie znając historii swoich nowych małych ojczyzn, potrafiła polszczyć zastane nowotwory niemieckie lub nadawać im według uznania nazwy całkowicie nowe. W takich przypadkach najmocniej objawia się pożyteczna rola KUNM, której głównym celem było „wydobycie” autentycznych polskich toponimów spod „tynku” germanizacji, włącznie z jej najnowszą falą. Z tej roli Komisja wywiązała się niemal wzorowo, w czym zdecydowanie pomogły opracowania takie jak słowniki Leydinga, Chojnackiego oraz niemiecka praca F. Gausego. Dzięki temu niemal wszystkie wsie o polskim rodowodzie zachowały w nowej rzeczywistości swe prawowite miana, chociaż nierzadkie były pewne modyfikacje brzmienia nazw lub dodawanie członów dookreślających (typu Biała Piska, Banie Mazurskie czy Brzeźno Łyńskie), kiedy dany toponim się powtarzał. Członkowie Komisji deklarowali również szacunek do najstarszej warstwy nazewniczej w regionie, 15


lecz sztuczne i nieznane wcześniej, nazwy Nidzica i Węgorzewo, nawiązujące do hydronimicznego rdzenia oryginałów. Nie zatwierdzono przedwojennych przyswojeń nazw pruskich, takich jak Śpierst (nazwa ta miała nie przypaść do gustu ludności napływowej), czy Knoksztyn (tylko z pozoru niemiecki, w rzeczywistości to pruski Knakstins); zamiast tego mamy dziś zupełnie sztuczne Spytkowo i Unikowo. Nie odtworzono, wbrew słownikowi Leydinga, pierwotnej pruskiej nazwy wsi Arnsdorf, czyli Sudyty (w dok. Zudithen), a zamiast tego zastosowano ahistoryczne Lubomino, zaś dla podkętrzyńskiej wsi Wehlack (w XV w. Waylacken) nie wiedzieć czemu ustalono nieuzasadnioną nazwę Skierki, zamiast odtworzyć pruski oryginał jako Wajławki lub Wojławki. Warmijską wieś Wernegity przechrzczono na Kłębowo, co było ukłonem w stronę osadników z mazowieckiej wsi Klembów, którzy osiedlili się tu po wojnie. Z podanych przykładów wysuwa się wniosek, że mimo deklarowanego szacunku dla staropruskich toponimów, KUNM nierzadko chwytała się różnych okazji, aby daną wieś ochrzcić innym, polskim mianem. Dzieło ustalenia i zmiany nazw miejscowych na Ziemiach „Odzyskanych” nie obyło się bez pewnych oporów i protestów ludności miejscowej. Na Mazurach najgłośniejszym z nich była kwestia Giżycka, którego mieszkańcy za wszelką cenę próbowali uratować używaną przez siebie nazwę Łuczany (która jest spolszczeniem formy niem. Lötzen, jednak nienaturalnym – autochtoniczni Mazurzy używali dla miasta nazwy Lec). Mimo próśb i nalegań, KUNM utrzymała swoją decyzję co do nazwy, której dzisiaj używają już wszyscy. Reliktem „wojny o Łuczany” są m.in. istniejące w kilku miastach ulice Łuczańskie, nazwa przepływającego przez miasto Kanału Łuczańskiego, a także leśniczówki Knieja Łuczańska. O najstarszym, mazurskim wariancie Lec wspomina się dziś rzadko. Innym przykładem oporu wobec urzędowego chrztu jest warmijska wieś Unieszewo, gdzie miejscowa ludność silnie broniła tradycyjnej nazwy Sząfałd (z niem. Schönfelde). Przypadek tej wsi jest o tyle ciekawy, że temat powrotu do jej historycznego miana pojawiał

czyli nazw staropruskich. W bałtyckich Prusach widziano pierwszą ofiarę niemieckiego ekspansjonizmu i wartościowy element historii oraz martyrologii tych ziem. Jako że toponimy staropruskie były rozsiane dość równomiernie po całym obszarze Prus, część z nich leżała na obszarze zamieszkanym przez Mazurów i Warmiaków, którzy już przed wiekami nadali im silnie osadzone w tradycji spolszczone brzmienie. Wśród najbardziej znanych przykładów takich nazw można wymienić Sorkwity, Dźwierzuty, Purdę, Stawigudę, Redykajny, Świętajno czy miasta Orzysz i Gołdap. Tam, gdzie takiej tradycji nie było, nazwy o staropruskim rodowodzie próbowano polszczyć w sposób analogiczny do form tradycyjnych, wykorzystując gdzie się da doskonale znane sufiksy (końcówki) jak: -ławki, -kajmy, -garby, -ity, -usy, -ajny, -ajty i kilka innych, stanowiących znak rozpoznawczy nazw pruskich. Ze względu na fakt, że historia pokryła stare bałtyckie nazwy grubym „nalotem” zniemczonego brzmienia, chętnie sięgano do dokumentów i opracowań historycznych, aby na ich podstawie odtworzyć właściwe brzmienie. Dzięki temu wskrzeszono też niektóre zapomniane, nieużywane od wieków pruskie nazwy, które ustąpiły mianom niemieckim – np. wieś Altkirch koło Dobrego Miasta odzyskała używaną do XIV w. nazwę Praslity (w dok. Praysliten). Pierwotne staropruskie miano przywrócono też miastu Piszowi, mimo że Mazurzy od wieków nazywali je Jańsborkiem (z niem. Johannisburg). Niestety, nazw pruskich nie odtwarzano już z taką pieczołowitością jak polskich, a podejście KUNM do nich było dużo mniej konsekwentne. Niemałą ilość nazw staropruskich poświęcono na rzecz różnej maści neologizmów. Przede wszystkim, pruski (lub hybrydalny, niemiecko-pruski) rodowód miały nazwy miast Melzak, Rastembork, Ządzbork i prawdopodobnie też Lec, zastąpione wspomnianymi wcześniej chrztami utworzonymi od nazwisk. Dla hybrydalnych nazw miast Niborka i Węgoborka (po niem. Neidenburg, Angerburg) nazwanymi od staropruskich nazw rzek Nidy i Węgorapy, ale z niemieckim sufiksem -burg, utworzono bardziej słowiańsko brzmiące, 16


się w dyskusjach jeszcze w latach 80. XX wieku. Wtedy jednak kolejne, młodsze pokolenie mieszkańców uznało, że nie identyfikuje się ze starą nazwą, toteż tematu nigdy więcej nie podjęto. Nie zawsze jednak miejscowi bronili nazwy historycznej – bywało i tak, że występowali przeciwko niej. Tak stało się w podelbląskim miasteczku Tolkmicku, gdzie lokalna administracja wnioskowała do władz centralnych o zatwierdzenie używanej przez ludność przybyłą z Kresów sentymentalnej nazwy Świteź, upamiętniającej rozsławione przez Mickiewicza jezioro, obecnie leżące na terenie Białorusi. Również w tym przypadku Komisja nie dała się przebłagać, za co dziś możemy jej dziękować, gdyż dzięki uporowi zamiast sentymentalnego tworu, utworzonego na fali emocji związanych z wojenną i powojenną zawieruchą, nazywamy to miasteczko ponadczasową nazwą pruską, którą nosiło od wieków.

mniejszych obiektów, których nazwa nawiązywała do Pup. Inną wsią, w której niezadowolenie społeczne doprowadziła do zmiany historycznej nazwy, były Żydy w powiecie łeckim – od 1983 roku jest to Mazurowo. Oprócz tego, nierzadkie były różne drobne korekty, a także zmiany natury formalnej (np. zmiana statusu lub zniesienie danej miejscowości). Podsumowując, działalność Komisji Ustalania Nazw Miejscowych jest czymś, co trudno jednoznacznie pochwalić lub zganić. Z jednej strony, udało się jej niemal całkowicie odwrócić skutki wymierzonej w słowiańskie nazwy akcji „chrztów hitlerowskich” na tym obszarze, a także okiełznać panujący krótko po wojnie nazewniczy chaos i samowolkę, które nieopanowane mogłyby doprowadzić do sytuacji, w której krajobraz toponimiczny polskiej części historycznych Prus niewiele różniłby się od tego, co obserwujemy po stronie rosyjskiej. Być może w specyficznej i niewesołej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska po II wojnie światowej nie dało się wykonać tego zadania lepiej. Z drugiej jednak strony, trudno nie mieć do historii chociaż odrobiny pretensji, że starła z mapy naszego regionu tak wiele pięknych, ludowych mazurskich i pruskich toponimów, w ich miejsce umieszczając sztuczne i pozbawione głębi nazewnicze wydmuszki bez historii. Chociaż dzisiaj kwestia naprawy nazewnictwa historycznych Prus wydaje się zupełnie nieaktualna – wszak urzędowe nazwy miejscowe funkcjonują obecnie bez większych wątpliwości, a ich użycia raczej nikt nie kwestionuje, to jednak stoję na stanowisku, że należy pielęgnować pamięć o dawnych, przedwojennych (zwłaszcza przyswojonych przez lud) toponimów i nawiązywać do nich gdzie się da, aby pamięć o nich była żywa w dalszych pokoleniach. Zachęcam wszystkich czytelników do zgłębiania nazewniczej historii swoich miejscowości za pomocą literatury i Internetu, a być może kiedyś, w dalszej przyszłości na mapie znów ujrzymy Lec, Rastembork, Ządzbork, Nibork, Sząfałd, Sząbark, Terbark, Pupy, Wartembork, Kinort, Knoksztyn i podobne.

Zamek w Niborku (Nidzicy); fot. Semu/Wikimedia Chociaż Komisję rozwiązano w 1958 roku, nie zakończyło to zupełnie procesu zmiany nazw miejscowych na Warmii i Mazurach. Najgłośniejszym przykładem „post-komisyjnej” zmiany nazwy jest wieś Pupy, której nazwa (o staropruskim korzeniu) raziła uczucia estetyczne napływowych mieszkańców, którym kojarzyła się z tylną częścią ciała. Choć autochtoniczni Mazurzy nigdy nie mieli z tą nazwą problemu, w 1960 roku na wniosek lokalnych władz zdecydowano się rozpisać plebiscyt na nową nazwę, w której zwyciężył wariant Spychowo, nawiązujący do fikcyjnej rodzinnej miejscowości Sienkiewiczowskiego Juranda (która, nota bene, nazywała się Spychów). Zmianą tą objęto również sąsiednią wieś Pupki (dziś Spychówko) i parę po17


Mówiona historia Mazur: Godi KATARZYNA SOBOLEWSKA latach 1950-1953 na Warmii i Mazurach przeprowadzono pierwsze po II wojnie światowej i, jak się okazało, jedyne solidne, zespołowe badania gwaroznawcze, obejmujące niemal czterysta miejscowości i ponad tysiąc informatorów. W ostatniej chwili przed rozpadem tej pogranicznej wspólnoty utrwalono miejscową gwarę oraz zapisano pismem fonetycznym oryginalne wypowiedzi autochtonów. Fragmenty tych rozmów o życiu konkretnych osób, Mazurów, historii ich rodzin, rodów, wsi i całego regionu będę przedstawiać i omawiać w kolejnych moich artykułach. Jedni umarli, inni wyjechali, ich kultura uległa zatracie. Ale pozostały przejmujące opowieści o mazurskim losie, publikowane w tej formie po raz pierwszy po blisko siedemdziesięciu latach od ich zanotowania. *** GODI Opowieść Otylii Gersmann, lat 61, urodzonej w Bartkach, od 1916 r. zamieszkałej w Napierkach. Zanotował Bogusław Kreja w 1952 r.

W

obziedzie siłke pudzie spać kazdy, a potem bydzie kafa i bendo rozmajite kuchy, torti jedzóno i psito – fszyscy pszi stole kele tego tanenbouma. A potem byndzie tak: pudzie sie troche na zieś do siónsiada albo chto tam ajnladuje [zaprasza] na kave esce ras. A jek kave wypsijo, butló wystazio zina kobzietóm, a chłopóm to gorzałecki dadzo i zakonski troche: chlip z wosztó [kiełbasą] abo z niesem, abo klops. Jek sie popszyło, pogadało sie troche i pszyślim do dómu, obszikowało sie chlef, co sie niało, i potem sie zrobziła ziecerza. Na ziecerzó buł chlep, belecht [coś na chleb] i te [herbata]. Po ziecerzy zaśfecielim jesce tanenbaum i pośpsiewali pare psieśnióf. Jakem pare pośpsiewali, jek chto chciał, to poszet spać, a chto chciał, to posiedział, casem to pszyset esce chto ze fsi. Tak to były te Gody fejrowane [świętowane] u nas w Mazurach.

Ba, nó dzieci cekajo na Ghiastke, bo przijadzie pikelus. Hiedzo, có jim cósi podarunkóf psziziezie. Stażajó na wjecór sfoje tależe i modló sie, coby pikelus najency kazdemu nakłat. Do rena sie nie mogó docekać. Na ziecor Wzilijó byńdzie tanenbaum strojóny, co jak rano dzieci fstanó, co majó dużó radość. Rodzicóm rence podawajo, całujó jich, dzieńkujó, co rodzice takiego bogatego pikelusa jim opstalowali. Reno, jek dzieci fstano, zaśfecóne bydo lichtarze, śfecki i byndzie śpsiewano z dzieciami. Jak pospśewajo, to dzieci pooglóndajó co majó za geszenki [prezenty]. Kazdy raduje sie i skace. I jedzó, i oblekó, co dostano za geszenki. Po jedzeniu porozlatiwajó sie fszyscy. A tera bydzie obziat na Gody. Niesó jest upsiecóne jus Wzilijó, na obziat bydzie jeno odgrzane i bydzie objat jedzony: kartofla, zós, ogórek zakisóny, butla zina, psiwo i pudynk. Po

Młody Mazur w świątecznym przebraniu (Piotr Nowak); ze zbiorów Agnieszki Grzybowskiej 18


Moje, nasze Święta KS. DAWID BANACH Czas Świąt Bożego Narodzenia jest tym, który przeżywany na Mazurach w zimowej aurze zapada najgłębiej w pamięć. Niezależnie od konfesji, każdy z nas nosi w sobie wspomnienia obrzędów i tradycji obecnych w naszych domach i kościołach. Dla mnie już sam adwent był słodki i tworzył swoistą atmosferę przygotowań do Świąt. W domu wieszało się kalendarz adwentowy, co było możliwe dzięki paczkom od ciotek z Niemiec i temu, co przywoził pracujący tam wujek. Kto taki miał, wie doskonale, jak ciężko było oprzeć się pokusie jedzenia słodyczy z kolejnych okienek. Na stole stawiany był wianek adwentowy z czterema świecami, zaś niedzielne nabożeństwo rozpoczynał śpiew dzieci: „Ogłaszamy wam, dziś pierwszy (drugi, trzeci, czwarty) adwent. Spójrzcie już, świeca (dwie, trzy, cztery świece palą) pali się. Cieszcie się wszyscy, cieszcie się wraz, adwentu nadszedł czas". Samo śpiewanie frajdą nie było, ale wejście do kościoła z zapaloną świecą wetkniętą w kartonowe kółko – już tak. Po jasełkach, które w nidzickiej parafii odgrywaliśmy w wigilijny wieczór, przychodził Mikołaj, który dawał wszyskim zebranym dzieciom prezenty. Na te, które dostarczał pod domowe choinki, trzeba było poczekać do bożonarodzeniowego poranka. W czasie studiów teologiczynych zafascynowała mnie pewna część Mazurów i Pruskich Litwinów, których zewnętrzni obserwatorzy nazwali gromadkarzami. Co ciekawe, w literaturze możemy znaleźć opisy tego, jak ci wyróżniający się swoją pobożnością ewangelicy podchodzili do Świąt. I tak, znana nam Jutrznia na Gody to tylko jeden z elementów kultury mazurskiej, który również i w tej wspólnocie był pielęgnowany. Co ciekawe, nie ustępowali oni ogółowi mazurskiego społeczeństwa nie tylko w hołubienia tradycji i zwyczajów, ale także i zabobonów. Karol Małłek w swojej książce Z Mazur do Verdun opisuje rodzinny dom podczas Świąt. Jak

w wielu rodzinach gromadkarskich, kultywowany był tam zwyczaj obdarowywania najmłodszych prezentami w dzień Bożego Narodzenia. W wigilijny wieczór, wykąpane i położone w swoich łóżkach dzieci nasłuchiwały dźwięków dzwoneczków i tupania. Kiedy się wreszcie doczekały, musiały zmówić modlitwę i położyć się grzecznie spać. Rano czekały na nie prezenty, takie jak nowe ubrania, zimowa bielizna, obuwie i czapki, a także talerze wypełnione orzechami, jabłkami i słodyczami, które przynosił im „Pan Jezusek”. Po podarkach przychodził czas na świąteczne śniadanie, pełne przygotowanych z tej okazji specjałów. Świąteczne wieczory spędzano przy rozjaśnionej światłem świeczek choince. Później do dzieci zaczął przychodzić Nikolaus. Gromadkarze nie odcinali się również od innych zwyczajów panujących na Mazurach, związanych z tzw. okresem dwunastnicy. Nazywano tak czas między Jutrznią a Świętem Epifanii (czyli popularnie – Trzema Królami), to jest między 25 grudnia i 5 stycznia włącznie. Był to czas przygotowań do szczęśliwego wejścia w Nowy Rok. Regulowano zaległe sprawy, spłacano długi. Bacznie też przyglądano się pogodzie, gdyż wierzono, że każdy kolejny dzień dwunastnicy zwiastuje pogodę w kolejnych miesiącach nowego roku. Warto w naszych rodzinach odświeżyć dawne zwyczaje i tradycje, wypytać Grósków (Dziadków) i zachować, ocalić to, co pamiętają. Każde wspomnienie i pamiątka są dzisiaj bowiem więcej warte niż złoto. Chcesz opisać swoje mazurskie wspomnienia z dzieciństwa, opowiedzieć historię dziadków, rodziców? A może masz ciekawą relację z mazurskiej obyczajowości? Podziel się tym z nami! Wszelkie dane kontaktowe znajdziesz na str. 2. Serdecznie zachęcamy do kontaktu! Redakcja 19


Mazurska Krzyżówka Świąteczna

Przygotowała: Agata Maskulak 20


Mazurkä warżi, czyli mazurska kuchnia Agnieszki Grzybowskiej

Z

by. Pieczemy karkówkę z kminkiem i klopsa, takiego z gotowanymi jajkami w środku. W Wigilię już od rana przygotowujemy nadziewaną jabłkami gęś lub kaczkę, która będzie pieczona na obiad pierwszego dnia świąt. Drugiego dnia zazwyczaj robimy na obiad rolady wołowe z ziemniakami, sałatką z buraczków i zasmażaną kapustą. I jeszcze choinka. To robota ojca, któremu zawsze towarzyszą dzieci. Mamy przygotowują dla każdego talerz ze słodyczami, owocami i orzechami, który znajdzie się pod drzewkiem. Ze wszystkim trzeba się uwijać, bo o 16.00 zaczyna się nabożeństwo. Kto aktywnie uczestniczy w życiu kościoła, udziela się tam, zwykle musi być wcześniej – a to próba, a to inne przygotowanie. Po nabożeństwie można zacząć świętowanie. W ciągu dnia nie ma zbyt wiele czasu, więc w pośpiechu zjada się cokolwiek. Dopiero wieczorem po nabożeństwie można w spokoju usiąść z całą rodziną, by wspólnie oczekiwać narodzin Pana Jezusa. Na naszym stole zawsze królują, przygotowane jeszcze przed pójściem do kościoła, barszcz czerwony oraz pieczona karkówka z kminkiem i zasmażaną kapustą na gorąco. A że wieczór długi, to i dań na zimno zabraknąć nie może. Na stole znaleźć więc można to, co przygotowaliśmy na resztę dni świątecznych: sałatki, wędliny, pieczenie. A na deser ciasta: babka piaskowa, piernik, makowiec, sernik i ciasteczka.

okazji święta Bożego Narodzenia życzę wszystkim dużo spokoju ducha i radości z narodzin Pana Jezusa! W dzisiejszych czasach święta stały się komercyjnym wydarzeniem, a my jego niewolnikami. Wpadamy w sidła narzuconych obrzędów i tradycji. Każdy pragnie, aby święta były perfekcyjne: choinka najpiękniejsza, dzieci wystrojone jak aniołki, stół uginający się od świątecznych potraw. A tak naprawdę w dniu świąt jesteśmy znerwicowani i wykończeni. Czy o tym marzymy? Szkoda mi polskich tradycjonalistów, kurczowo trzymających się postu w Wigilię. Wiem, że dzisiaj bycie Mazurem nie równa się byciu ewangelikiem, a nawet jeżeli wciąż nimi jesteśmy, to niekoniecznie reszta naszej rodziny wytrwała przy tym wyznaniu. Nie znaczy to jednak, że musimy rezygnować z naszych mazurskich tradycji. Od 2003 r. kościół katolicki zniósł post w Wigilię, więc powinno też zniknąć poczucie, że grzechem jest częstowanie bliskich swoimi mazurskimi potrawami wigilijnymi. Czas, który zyskamy rezygnując z lepienia pierogów, uszek i kulebiaków możemy spożytkować na duchowe przygotowanie się do przyjścia Pana. Wigilia z mięsnymi potrawami też może być uroczysta. W mazurskich domach przygotowania do świąt trwają już od pierwszego dnia adwentu. To czas przygotowań na uczczenie przybycia ważnego gościa, Pana Jezusa. Już pod koniec listopada nastawia się ciasto na piernik, piecze przeróżne ciasteczka (które rzadko dotrwają do świąt, ale to już inna historia). Jeszcze przed adwentem robi się świniobicie lub kupuje gotowe mięso. Boczki, szynki wcześniej zalewamy solanką, a później, krótko przed świętami, wszystko wędzimy. Co nie będzie wędzone, przerabiamy na pasztety i kiełbasy, wszystko idzie do weków. Dwa, trzy dni przed Wigilią zaczynamy piec ciasta, robimy sałatkę kartoflaną, przygotowujemy ry-

ZRAZY WOŁOWE W SOSIE WŁASNYM 4 plastry wołowiny zrazowej 4 plastry boczku lub słoniny 1 cebula 3 łyżki masła 1 ogórek kiszony 1 łyżka mąki ziemniaczanej i 1 łyżka mąki pszennej Sól, pieprz, ziele angielskie, liść laurowy 21


100 ml mleka 3 paczki przypraw do piernika 250 g mielonych migdałów Szczypta soli Kandyzowana skórka pomarańczy Otarta skórka z jednej cytryny

Mięso i słoninę rozbić tłuczkiem do mięsa. Na płat mięsa położyć ubitą słoninę, posypać solą i świeżo zmielonym pieprzem, ćwiartkę ogórka i plasterki cebuli. Mięso zrolować, zawiązać nitką bawełnianą. Na silnie rozgrzanym maśle zrumienić zrazy ze wszystkich stron. Następnie zalać wodą, dodać liść laurowy i ziele angielskie i dusić aż do miękkości, ok. 90-120 min. Gdy mięso jest już miękkie, rozrobić w kubku mąkę z wodą i mieszając zalać zrazy. Chwilkę podgotować, doprawić solą i pieprzem. Typowe dla mazurskiej kuchni jest mieszanie mięsa i ryby. Można dodatkowo posmarować plaster słoniny pastą z posiekanych 2 płatów sardeli, zmieszanych z zasmażoną na maśle bułką tartą i drobno posiekaną cebulą. Zraz z sardelą dobrze też smakuje, gdy boczek lub słonina jest podwędzana. Mój ulubiony zestaw to zrazy z ziemniakami puree i sałatką z buraczków czerwonych.

Ciasto przygotowujemy ok. 6 tygodni przed świętami. Miód, cukier i masło podgrzewamy stopniowo, doprowadzamy do wrzenia, mieszamy tak długo, aż się cukier rozpuści. Odstawiamy na bok. Po wystygnięciu dodajemy mąkę, sodę oczyszczoną rozpuszczoną w mleku, jajka, sól i przyprawę do pierników. Ciasto starannie wyrabiamy na gładką masę. Przekładamy do kamionkowego garnka, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w chłodne i suche miejsce na 5-6 tygodni. Tydzień przed świętami zagniatamy jeszcze raz ciasto. Dzielimy na 3 części i pieczemy w blaszce 30-40 cm. Upieczone placki odstawiamy na 3 dni. Po tym czasie kroimy ciasto na pół i smarujemy dżemem śliwkowym. Polewamy polewą kakaową lub lukrem. Przystrajamy płatkami migdałów, skórką kandyzowaną cytrusów itp.

SAŁATKA Z BURACZKÓW I SELERA 3 czerwone buraczki 1 seler 1 cebula 3 łyżki oleju Sok z cytryny, cukier, świeżo zmielony pieprz, sól

Polewa kakaowa 100 g masła 50 g kakao 125 g cukru pudru 4 łyżki wody lub mleka

Buraczki i seler ugotować. Odcedzić, obrać. Utrzeć jeszcze ciepłe na tarce o grubych oczkach. Dodać drobno posiekaną cebulę. Doprawić olejem, sokiem z cytryny, pieprzem i solą. Odstawić na kilka godzin.

Masło roztopić w garnuszku, dodać wodę, cukier puder i kakao. Dobrze wymieszać trzepaczką. Polać ciasto.

PIERNIK ŚWIĄTECZNY Nasze potrawy i ciasta bożonarodzeniowe wydają się dość proste i ciężkostrawne. Być może z tego powodu na Sylwestra i Nowy Rok stawiamy na stół coś bardziej wyszukanego i lżejszego.

1 kg mąki pszennej 0,5 kg miodu 2 szklanki cukru 250 g masła 3 jajka 3 łyżki sody 22


SZCZUPAK FASZEROWANY 1,3-1,5 kg szczupaka 2 marchewki 2 pietruszki 1/2 selera 2 łyżki kaszy manny 1 jajko Bulion rybny lub warzywny 8 ziaren ziela angielskiego 4 liście laurowe Gałka muszkatołowa, kardamon, sól i pieprz biały Jeżeli chcemy szczupaka zalać galaretą, do wywaru potrzebujemy żelatynę (ok. 1 łyżki na 1 l wywaru) i łyżkę octu

octu. Galaretę doprawiamy do smaku. Dekorujemy według uznania. NOWOROCZNY TORT AGRESTOWY Kruche ciasto 3 szklanki mąki krupczatki 200 g masła 5 żółtek 2 szklanki cukru 2 torebki cukru wanilinowego Szczypta soli 5 białek 200 g słodkich migdałów płatków Litrowy słoik kompotu agrestowego 500-600 ml śmietany 30% Można dodać Śmietan-fix

Szczupaka dokładnie oczyścić tak, żeby nie uszkodzić skóry. Skórę wokół głowy naciąć i delikatnie ściągnąć, aż do ogona. Skórę odciąć przy ogonie, dokładnie umyć i osuszyć. Z pozostałej części szczupaka usunąć wnętrzności, odciąć głowę i odfiletować. Mięso odłożyć. W garnku ułożyć kręgosłup szczupaka, obrane warzywa, ziele angielskie, liście laurowe. Zalać bulionem i gotować 10 min., następnie dodać głowę i gotować następne 10 min. Gdy warzywa będą miękkie, zmielić je w maszynce do mięsa razem z mięsem szczupaka. Do masy dodać 2 łyżki kaszy manny, 1 jajko, przyprawić solą, białym pieprzem, gałką muszkatołową i kardamonem do smaku. Całość dokładnie wyrobić. Masą nafaszerować skórę szczupaka, nie napełniać zbyt mocno, gdyż podczas gotowania kasza manna pęcznieje i skóra może pęknąć. Rozłożyć bawełnianą ściereczkę, ułożyć na niej szczupaka, dosztukować głowę do tułowia i dokładnie zawinąć w ściereczkę. Wywar przecedzić. Ułożyć rybę w podłużnym garnku, i zalać wywarem. Gotować ok. 20 min. na małym ogniu pod przykryciem. Gdy ryba wystygnie, włożyć ją na noc do lodówki razem ze ściereczką. Następnego dnia wyjąć rybę ze ściereczki, pokroić w plastry, ułożyć na głębokim podłużnym półmisku. Z wywaru można przygotować galaretę, którą zalejemy szczupaka. Na 1 l wywaru dajemy ok. 1 łyżki stołowej żelatyny i 1 łyżkę

Mąkę przesiać, dodać szczyptę soli i pokrojone na kawałki masło. Posiekać nożem. Wsypać 1 szklankę cukru, wbić żółtka. Składniki połączyć, siekając nożem, a następnie rozetrzeć grudki palcami i szybko zagnieść ciasto. Ciasto odstawić do lodówki, żeby nie kleiło się do palców podczas układania go w formie. Agrest przecedzić przez sito i odstawić na sicie na bok do odsączenia. Ubić białka na sztywną pianę. Podczas ubijania, gdy piana zacznie sztywnieć, dodać stopniowo szklankę cukru i paczkę cukru wanilinowego. Kruche ciasto przygotowujemy w dwóch tortownicach o śr. 28 cm. Uprzednio przygotowane blaszki wykładamy pergaminem i równomiernie wykładamy ciastem dno blaszki, następnie rozsmarowujemy ubitą pianę, wygładzamy i posypujemy płatkami migdałów. Pieczemy na złoty kolor we wcześniej rozgrzanym piekarniku, przez ok. 20 min, w 175°C. Jeden placek pozostawiamy w tortownicy, drugi wyjmujemy i kroimy na porcje, ok. 12 sztuk. Śmietanę wlewamy do wysokiego naczynia i ubijamy, możemy dodać odrobinę cukru i Śmietan-fiksu, żeby śmietana była sztywniejsza. Do ubitej śmietany dodajemy agrest i delikatnie mieszamy. Masę wykładamy na placek, który został w tortownicy. Drugi, porcjowany placek układamy na wierzchu tortu. 23


MaNKo, czyli Mazurskie Nowości Książkowe JERZY ŁAPO rawdą jest, że chociaż ludzie coraz rzadziej sięgają do książek, to tradycyjne „papierowe” publikacje nadal stanowią podstawowe źródło pozyskiwania wiedzy o regionalnym dziedzictwie kulturowym. Przemiany kulturowe i gospodarcze nie sprzyjają rozwojowi działań publikacyjnych i wydawniczych, jednak czasami, paradoksalnie, wzbudzają oddolne inicjatywy lokalne. Efektem są, z jednej strony, bardzo dobre i mądre książki, książeczki, druki ulotne czy czasopisma, z drugiej – wydawnictwa, które wymykają się jednoznacznym ocenom, nie tylko pod względem merytorycznym. Wszystkie one mają jednak wspólną cechę: powstają najczęściej z potrzeby serca i ducha. Wydawnictwa regionalne ukazują się staraniem różnych środowisk, w wielu zakątkach Mazur i często znikają z pola widzenia, zanim zostaną zauważone lub ktokolwiek się o nich dowie. Przyczyn takiego stanu jest kilka, m.in. zbyt mała integracja i wymiana informacji pomiędzy „miłośnikami”. Wydawcy nie zawsze są biegli w sztuce popularyzacji i reklamy swoich produktów, nie wszyscy radzą sobie z meandrami dystrybucji i rozbudowanej księgowości. Przed kilku laty wpadłem na pomysł, żeby bazując na Facebookowej stronie „Mazury według Jerzego” publikować informacje o mazurskich wydawnictwach, które wpadają mi w ręce. Ubrałem to w hasło Mazurskie Nowości Książkowe, czyli – z przymrużeniem oka – MaNKo, bo, po prawdzie, czytelnicy chcąc zakupić niektóre z nich mogą przyczynić się do „manka” w domowych budżetach. Większość publikacji dotyczy historii, dziedzictwa kulturowego, spraw wyznaniowych, kultury ludowej, archeologii etc. Niektóre z nich opisują inne niż mazurskie krainy, ale zawierają ważne Masuriana. Poniżej zestawienie MaNKa za rok 2018, zawierające informacje o publikacjach, które na stronach tytułowych noszą datę tegoroczną. Oczywiście wykaz jest niepełny, gdyż rok kalendarzowy jeszcze się nie skończył i nie wszystkie książki trafiły w moje

P

ręce. Należy więc, za jakiś czas, spodziewać się suplementu.

Publikacje książkowe: • Stanisław Achremczyk, Wojciech Kętrzyński. Kustosz narodowej pamięci, Kętrzyn 2018, s. 320 (wydawca: Kętrzyńskie Centrum Kultury). • Krzysztof Bielawny, Świątynie ewangelickie dawniej i dziś w byłych Prusach Wschodnich, Gietrzwałd 2018, s. 600 (Warmińskie Wydawnictwo Diecezjalne w Olsztynie). • Wojciech Marek Darski, Kraina Węgorapy. Wędrówki po gminie Budry, b.m.w. 2018, s. 148 (Gmina Budry). • Wiesław Gogan, Powiat rastemborski w przeszłości. Z dziejów do 1945 roku, Ellingen 2018, s. 38 (Centrum Kultury Prus Wschodnich w Ellingen). • Hieronim Skurpski. Malarstwo, rysunek, red. Anna Skurpska, Olsztyn 2018, s. 96 (Urząd Marszałkowski Województwa Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, współwydawcy: Urząd Miasta Działdowo i Centrum Promocji Kultury w Dzielnicy Praga Południe m.st. Warszawy). • Mirosław Janusz Hoffmann, Dzieje archeologii Prus Wschodnich od początku XVIII wieku do 1920 roku, Monumenta Literaria Prussiae, seria C: Monografie, nr 4, Olsztyn 2018, s. 210 (Towarzystwo Naukowe „Pruthenia” w Olsztynie). • Stanisław Jasiński, Ełcka Kolej Wąskotorowa. 1913, Ełk 2018, s. 216 (Muzeum Historyczne w 24


Ełku). • Księga Puszczy Piskiej, red. Waldemar Mierzwa, Moja Biblioteka Mazurska, nr 30, Dąbrówno 2018, s. 416 (Oficyna Wydawnicza „Retman” w Dąbrównie). • Erwin Kruk, Księża Diecezji Mazurskiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce w latach 1945–2000, Olsztyn 2018, s. 192 (Wydawca: Mazurskie Towarzystwo Ewangelickie w Olsztynie). • Wojciech Kujawski, Puszcza Piska. Szlak wodny, Olsztyn 2018, s. 448 (Wydawnictwo QMiKa Olsztyn). • Michał Kajka, Utwory 1892–1939. Teksty niedrukowane oraz po raz pierwszy drukowane po śmierci poety, zebr. Janusz Jasiński i Tadeusz Oracki, wstęp J. Jasiński, przygot. do druku Jan Chłosta, Olsztyn 2018, s. 136 (Stowarzyszenie SpołecznoKulturalne „Pojezierze” w Olsztyn). • Władysław Marczuk, Mrągowo i dawny powiat na starej widokówce, wstęp Anna Marczuk, Mrągowo 2018, s. 100 (autor?). • Mazurzy wobec wiary i Kościoła. Ewangelicyzm w relacjach duchownych i nauczycieli w XIX wieku, wstęp, tłum. i oprac. Grzegorz Jasiński oraz Małgorzata Szymańska-Jasińska, Moja Biblioteka Mazurska, nr 31, Dąbrówno 2018, s. 264 (Oficyna Wydawnicza „Retman” i Archiwum Państwowe w Olsztynie). • Benedykt Zygfryd Perzyński, Znane i mniej znane. Ciekawe miejsca i miejscowości w powiecie

działdowskim, Działdowo 2018, s. 168 (Starostwo Powiatowe w Działdowie). • Reszel. 680 lat historii miasta, red. Grzegorz Białuński, Robert Klimek, Reszel 2018, s. 238 (Towarzystwo Miłośników Reszla i Okolic). • Słowo na Mazurach, wybór i oprac. Marta Nadolna, Olsztyn 2018, s. 28+4 (Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Olsztynie). • Tadeusz Paweł Szambora, Iłowo. Wybrane zagadnienia z dziejów: majątku, wsi, podległych folwarków – Sochy, Janowo, Wólka Iłowska, Smolniki, Kraszewo, Mławka oraz okoliczne siedliska w latach 1403–1945, Monografia Gminy Iłowo-Osada, t. 2, Narzym 2018, s. 624 (Towarzystwo Miłośników Ziemi Działdowskiej). • 65 lat Liceum Ogólnokształcącego w Węgorzewie 1953–2018, Węgorzewo 2018, s. 200 (Liceum Ogólnokształcącego w Węgorzewie). Periodyki: • „Céch. Mazurski Cejtunek”, nr 1, 2018, red. Piotr Szatkowski, s. 20+4 (?). • „Masovia”, t. 15, 2018, red. Robert Klimek, s. 157 (Robert Klimek, współwydawcy: Towarzystwo Naukowe „Pruthenia”, Stowarzyszenie „Wspólnota Mazurska”). • „Znad Pisy”, red. Aneta Karwowska, nr 24, 2018, s. 288 (Muzeum Ziemi Piskiej w Piszu).

Ogłoszenie: „Mały Książę” po mazursku już w sprzedaży! PSIOTER ÔT SZIATKÓW o ponad półtorarocznych przygotowaniach obejmujących proces tłumaczenia, korekty, składu oraz druku, z przyjemnością ogłaszam, że klasyk literatury światowej A. de Saint-Exupéry'ego, Mały Książę (maz. Małi Princ), ukazał się w mazurskiej wersji językowej. Informację tę opublikowałem w sieci 2. grudnia 2018 roku, w 95. rocznicę pierwszego spotkania założycielskiego międzywojennej mazurskiej organizacji Masuren-

P

bund. Książkę wydałem pod logiem Mazurskiégo Céchu, sumptem własnym oraz w większej części Pawła Pogorzelskiego, którego firma jest oficjalnym dystrybutorem tegoż tłumaczenia. Akcję wysyłki darmowych egzemplarzy do bibliotek publicznych na Mazurach zasponsorowała zaś Fundacja Języka Polskiego, za co serdecznie dziękuję. Zasady tejże akcji są proste – każdy, kto 25


kupuje książkę poprzez stronę maliprinc.pl, ma prawo do wyznaczenia biblioteki na Mazurach, która otrzyma tyle punktów, ile sztuk Małégo Princa dana osoba kupuje. Jeżeli dana placówka uzbiera 4 punkty, my wysyłamy do niej listem poleconym darmowy egzemplarz. Jedna placówka może tym sposobem uzyskać maksymalnie 3 sztuki mazurskiego Małego Księcia. Dotychczas rozesłaliśmy 18 egzemplarzy do 13 placówek. Do projektu zakwalifikowaliśmy 56 bibliotek z naszego regionu, od Miłomłyna po Ełk. Oprócz samego przetłumaczonego tekstu oraz oryginalnych ilustracji Exupéry'ego w książce znajduje się mazurskojęzyczna dedykacja, której fragment przytaczam poniżej: „Na psiérsém niejscu já bi chcziáł ôsiarowacz to prżesadzénie faméliji, moji bziáłce i frojndám, w chtórnéch já mók nájszcz swoje zÿcziowe ôperczie i wspomozénie, dżiénkä chtórném já pér do zawdi lepségo i głémbségo wirozuniéniá szwata. W tém samém ôkämgniéniu zinsuje ôsiarowacz ksziónzkie całkiému mazurskiému narodoziu, chtórén brukuje nowi nadżieji, czióngniéncziá fort boju lá ôtrżimaniá jéjich rodnÿ gádki i nowégo podbistrżéniá ku retowaniu ówti kilaset lát stari kulturi. Na ôstatek ôsiaruje mazurskiégo Małégo Princa moji rodnÿ ziosce, Krasnołónce abo Krasnołénce kiele Dżiałdowa, chtórná bildowała me jeko cłoziekä i kiénim szie ûczióngnół az do casu, kiedim poset sztudérowacz w Trżinieszczie.” Następną część tekstu stanowi mazurskojęzyczne przedstawienie zarysu historii zaniku mazurskiej mowy, nazwisk i najważniejszych dzieł stworzonych po mazursku lub o mowie mazurskiej oraz objaśnienie zasad czytania mazurskiej ortografii z uwzględnieniem lokalnych odmian gádki. Na marginesach tłumaczymy na język polski trudniejsze słowa i wyrażenia. Wyborem kłopotliwych określeń zajęła się Agata Maskulak. Składu i łamania tekstu podjęła się Gracjana Pòtrëkùs - kaszubska graficzka i działaczka. Małi Princ posiada twardą, solidną, szyto-klejoną oprawę, dzięki czemu książka jest trwała i z dumą może się prezentować na regałach Mazurów,

regionalistów oraz kolekcjonerów. Na rok 2019 planowane jest opublikowanie w sieci audiobooka, dzięki czemu każdy, kto nie ma czasu bądź możliwości przeczytania książki, będzie miał okazję jej posłuchać. Książkę można nabyć na stronie maliprinc.pl. Serdecznie zapraszam!

fot. Agata Maskulak Masurenbund Organizacja ta miała na celu ochronę mazurskiej kultury, szacunek dla mazurskiej mowy, ale także poprawę ekonomicznego i społecznego bytu Mazurów, chociażby poprzez zwiększenie pomocy materialnej dla mazurskich chłopów oraz dopuszczenie Mazurów do obejmowania lokalnych urzędów.

26


Małi Princ – Dżiél III i IV ANTOINE DE SAINT-EXUPÉRY

III

T

o durowało sziła casu, niz ém porozuniáł, skielá ón rodák. Tén Małi Princ, chtórén zawdi staziáł smát pitaniów, nigdi nie zdawáł szie słuchäcz na moje. Dali nie dali, postémpu, słowa wipoziedżiane bez prżitrasiénie wsÿtko ni wijazili. Tedi, skorno psiérseráz ón ôbácuł mój fligier (ónégo fligra nie béde céchowacz, to je dlá me za cziénzkie), zapitáł szie: – Co to je za zachä? – To nie je zachä. To furá. To je fligier. To je mój fligier. Bułém sztolc, com mók mu poziedżiecz, ze furam. Tedi ón wikrżiknół: – Nó! Tedi tisz zlécziáł z nieba? – Jo – ôtpoziedżiáłém ôpotulnie. – Ach! To ûcziesne! I Małi Princ zaszniáł szie z redoszczió, co me zgórżnowało. Zinsuje sobzie, cobi trachtowacz moje niesceszczia powázno. Wténcas prżidáł: – Tedi tisz téz esz prżiset z nieba. Ôt jeki planéti sztamujes? W tém caszie ôszwecziło me krżinkie w sprazie tajémnicÿ jégo prżitómnoszczi ajwoj. Ôráz ém zapitáł: – Prżirejzowáłesz ôt jénsÿ planéti? Ale ón nie dáł ni ôtpozieszczi, éno wolno pokróncziuł głowó, patrżónc szie na mój fligier. – Richtik, na tak cém tisz ni mók prżifuracz z dalékä. I ôchinół szie w dłudzko durujóncém zadumaniu. Popóżni wijnół jegniákä ze swoji taszi i pocón ôbzerwowacz swój skárb. Mozeta sobzie wistazicz, jek nieniérnie zacziekäziónÿ szie zrobziułém na wspóninkie ô téch jénséch planétach. Niáłém ûsziłunek, cobi doziedżiécz szie co ziéncÿ: – Skielasz ti jes, mój małi? Kiéni to je „kole cziebzie”? Dokiela ti chcesz wżióncz tégo jegniákä? Po sili dumaniá ôtpoziedżiáł: – Fejne je to, ze kästa, co me jó dáłesz, bédżie słuzÿła nocani jému anÿ dómek. – Zÿchier, ze jo. A jek bédżies grżecnÿ, to dám czi esce prowóz, cobi go prżiziózacz we dnie. I ôbze. Takie pobitowanie porusÿło Małégo Princa: – Prżiziózacz? Co za cudná miszlá! – Eszli go nie prżiziónzes, to pódżie prec na potére. Mój frojnd na nowe zaszniáł szie mocno: – Alezczi kiéni ón bi niáł pószcz? – Dzie bóndż, prosto prżed sziebzie. Tedi Małi Princ poniarkowáł powáznie: – To nic nie skoduje, kole me je tak mało niejsca. I, jek já anémuje, z letkiém zadumaniém prżidáł: – Idónc tlo na proszcz, ni mozno dodejszcz za daléko.

IV

T

ak ém doznáł szie drugó wáznó rżec – co planéta ónégo Princa biła niesziła ziénksá niz chäta. To me naków nie dżiziło. Ziedżiáłém, co ôkróm walnéch planétów zorti Żiéni, Jozisa, Marsa, Wéneri, chtórném bédżie nadano náma, só esce setki jénákséch, co nizamana só tak malute, co biwá zórg z ôbácéniém 27


jéch nawet z teléskopém. Kiéj astrónóm winájduje jénnó ôt niéch, dawá ji nazisko, co ôstoji szie z numrów. Nazÿwá jó na prżikład „Asterojida 3251”. Mám mocnÿ grunt, cobi anémowacz, co planétkä ôt chtórnÿ prżirejzowáł Małi Princ má niano B 612. Ta planétkä biła zidżianá z teléskopém tlo jénén ráz roku 1909 ôt tureckiégo astrónóma. Ówtén zrobziuł zielgó pokázkie tégo winájdżiéniá na Niedzÿnarodowém Astrónónicném Ferzamlunku. Lec nicht jému nie zierżáł wedle jégo ôbléti. Dorosłe takie ûz só. Do scészcziá dlá dobrégo ôbwołaniá planétki B 612 turecki dichtatór cwéngowáł swoje ludżie, z zagrózéniém szniérczió, co klejdujó szie na ojropskie modło. Astrónóm zrobziuł esce ráz swoje pokázkie w 1920, barzo sztramnie ôblécónÿ. I tó rázó wszie mu zierżali. To sÿtko, cóm ôpsisowáł ô ti planétce i com nazwáł ji numer, to wszio wedle dorosłéch. Ónÿ najrżó numri. Kiéj poziedas jém ô nowém kämraczie, nigdi nie zapitajó szie ô to, co wázne. Nigdi nie zapitajó szie „Jek brżni jégo głos, w co szie redo bazi, zbziérá méntelki?”. Na téch niast zapitajó szie „Jeki ón je stari? Ziela má bratów? Sziła ón wázÿ? Sziła psiénióndzów zarabziá jégo ôcziec?” Tedicas ónÿ dumajó, co go poznali. Eszli poziéta dorosłém „já zidżiáł psiénknÿ, cérwónÿ, ceglannÿ dóm z gieranijani w ôknach i gołémbziani na deku.”, nie bédó mogli sobzie go wistazicz. Brák jém poziedżiécz „já ôbácuł dóm za sto tisziónców franków”. Tedi ónÿ pocnó wikrżikowacz „jeká psiénkná chäłupa!”. Kiéj jém tedi poziés: „dokázaniém, co Małi Princ egzÿstéruje je to, co buł carżóncÿ, szniáł szie i chcziáł jegniákä. A kiedi chto chce niécz jegniákä, to to je dokáz, co ón egzÿstéruje” – wzrusó réniónani i nazwó wáju dżiecziukäni. Lec eszli jém poziés „planétkä, skielá ón je rodák, nazÿwá szie B 612”, bédó wáma zierżacz i dadzó szie na pokój próc zádnéch pitaniów. Takie ónÿ ûz só. Óni nie só tému krżiw. Dżiecziám brák niécz ziele wirozuniéniá prżed niéch. Lec zÿchier, co mi, chtórne rozuniejém zÿczie, mi szie tlo naszniéjém z numrów. Já bi chcziáł napocóncz tó prżepoziastkie jek bájkie. Radżi já bi poziedżiáł: „Jénnégo casu buł sobzie Małi Princ, zÿjóncÿ na planétce niesziła ziénksÿ ôt niégo samégo, chtórnému barzo biło brák frojnda”. Tém, co rozuniejó zÿczie, widałobi szie to mocni richticnijse. Nie chce, cobi biło cÿtano mojó ksziónzkie ôpróc zádnÿ miszli. Zielce ciérżpsiáłém, spsisÿwajónc te spómniénia. Prżesło ûz seszcz lát ôt tégo, jek mój frojnd ôtesét z jegniáckiém. Chce go ôpsisacz, cobi go nie zabácÿcz. To sméntne zabácÿcz frojnda. Tocz nie kázdi má jekiego. A já szie stáł ni dorosłe, co majó jénterese tlo w numrach. To z ti rżecÿ já kupsiuł farbi i farbowe blejsztifti. Cziénzko je wróczicz szie do céchowania w téch latach, kiéj szie nigdi nie ûsziłowało nacéchowacz nicégój próc zamkniéntégo i roztworżónégo dłabzicziela boa béndónc seszcz lát starém! Na zÿchier já bénde niáł ûsziłunek, cobi moje céchunki podawali szie na ôriginał täk, jek tlo bédżie mozno. Lec nie ziém, cÿ ni szie cale ponieczi. Jénén céchunek je richtik, drugi zaznów dicht lichi. Robzie fele, téz co szie tiká duzoszczi. Ajw Małi Princ je za 28


duzÿ. Tamój znowuj za małi. Wóntpsie, co trasi farbów ót jégo ôbléti. Mám tedi zielgi starunek, robziónc to tak, to ôwtak. Robzie tozes fele prżi niechtórnéch wáznéch sprawach. Muszita me to ôtpuszczicz. Mój frojnd nigdi nicégój ni nie tłómacuł. Muszi dumáł, com jes jek ón. Lec, bolészno, já nie rozunieje zidżiécz jegniácki bez szczianÿ ôt kästi. Muszi já ûz jes ksÿne anÿ te dorosłe. Chibam szie ûz zestarżáł. PRŻESADŻIUŁ: PSIOTER ÔT SZIATKÓW

Topielec – Rozdział III i IV KS. WOJCIECH PŁOSZEK

III Jezioro Drwęckie Sobota, 9 lutego 1929, g. 19.14 edno jest pewne – stwierdził Wirth, patrząc w otchłań głębokiego na blisko 70 cm przerębla – to nie był wypadek. Co za tym idzie, nie wróci prędko do domu. Panowie Reiner Schmitt i Horst Dziubka znaleźli ciało około godziny 17.00 – relacjonował, odczytując z notatek, posterunkowy Kompa. – Korzystając ze sprzyjających warunków atmosferycznych postanowili łowić w przeręblu. Do jego wykonania przystąpili około godziny 16.30. Ich uwagę przykuła ciemna plama pod warstwą lodu. Gdy zdjęli pierwszą warstwę, rozpoznali kształt ludzkiej sylwetki. Posterunkowy skończył czytać i spojrzał pytająco na wachmistrza. – To wszystko, Kompa? – zapytał, w tym samym czasie energicznie pocierając o siebie dłonie, które znów straciły czucie. Stali na środku jeziora, narażeni na silne podmuchy wiatru. Wirth miał wrażenie, że jest co najmniej minus 50 stopni. – Tak, resztę pan już zna. – No dobrze… - Wirth odpowiedział, analizując jednocześnie fakty. – Jedno jest pewne. To nie był pijak i nie zginął dziś. Może tu leżeć nawet i od listopada, gdy pojawiły się pierwsze mrozy. Inaczej nie znalazłby się blisko metr pod lodem. Po drugie, nie był to wypadek. Ofiara krwawiła. Cały lód otaczający zwłoki był czerwony od krwi. – Jeszcze jedno, panie wachmistrzu – przypomniał sobie Kompa – rybacy mówili, że 3 tygodnie temu też w tym miejscu łowili i zrobili przerębel. Gdy dziura zamarzła, poszli. – No to wiemy już, kiedy zginął. Ktoś wrzucił ciało, a natura zrobiła swoje. Morderca miał dużo szczęścia. Przy tej temperaturze już po kilku godzinach ciało było ukryte pod grubym lodem. Gdyby miał go więcej, może odnaleźli byśmy je dopiero na Wielkanoc, a może wcale, gdyby poszło na dno i zjadły je ryby. – Morderstwo prawie doskonałe – podsumował Kompa. – Panie Wirth, proszę tu spojrzeć – zawołał jeden z milczących do tej pory policjantów. Wykonywali czynności operacyjne, używając do tego niewielkich młoteczków i dłut pożyczonych z zakładu stolarskiego. Starali się delikatnie wydobyć ciało z objęć lodu, bez uszkadzania go i zacierania śladów. Gdy wachmistrz skierował światło latarki w stronę zagłębienia w lodzie, dojrzał znajomą twarz. Chociaż ciało tkwiło tu już tak długo, nie widać było żadnych oznak rozkładu. Zmarły jakby zastygł w jednej chwili. Zasnął i więcej się nie obudził. Tylko wielka rana z tyłu głowy i wykrzywiona grymasem bólu i zdziwienia twarz świadczyła o tym, że to jednak nie sen. Wydawać się mogło, że lód utrwalił też ostatnie emocje zamordowanego. Policjant od razu rozpoznał denata. Jego twarz i uniform. Znał go, aptekarza prowadzącego swój punkt przy starym mieście, Theodora Mullera. – Wyciągnijcie ciało i zabierzcie do szpitala. Jutro zbada je patolog – wydał ostatnie dyspozycje Wirth, gdy

J

29


mozolnie wygrzebywał się z dziury. Nie zamierzał spędzić na tej lodowej pustyni ani sekundy dłużej. Wszystko, czego potrzebował, już widział. Nic tu po nim. Ostrożnie stąpając po lodzie skierował się w stronę oddalonego o 20 metrów brzegu. Normalnie byłby pełen gapiów przyglądających się ich pracy. Dziś wieczór nie było nikogo. Dobrze – pomyślał – może zaskoczymy mordercę. Przedtem jednak czekał go jeszcze jeden obowiązek. Musiał zawiadomić panią Muller.

IV Szpital Miejski Spangenbergstrasse Niedziela, 10 lutego 1929, g. 10.24 – Pan wachmistrz nie na nabożeństwie? Pastor się pogniewa! – rzucił złośliwie, ale z uśmiechem, patolog do Wirtha, kiedy ten stanął w drzwiach pomieszczenia sekcyjnego. Doktor Heinrich Schlamke kończył właśnie sekcję aptekarza. Przybył na tę okoliczność specjalnie z Olsztyna. – Powiedzmy, że bardziej niż pastora boję się prezydenta policji. Poza tym moją rolą jest stać na straży sprawiedliwości doczesnej, skoro Bóg odwleka swoje sądy do wieczności – odpowiedział, nie pozostając dłużny, wachmistrz. Obaj mężczyźni roześmiali się przyjaźnie. Znali się długo i wspólnie rozwiązali wiele spraw. Wirth był pod wrażeniem wiedzy, talentu i spostrzegawczości lekarza. Czasem tylko dzięki niemu udało mu się wpaść na trop podejrzanych. Był prawdziwym mistrzem w swym fachu. – Co tam dla mnie masz, Heini? Powiedz proszę, że stary się przewrócił po pijaku, walnął o lód i utopił. Zamkniemy sprawę, a ja oraz pewna jędrna blondynka z Rosgartenstrasse będziemy ci bardzo wdzięczni. – Niestety, Gustawie, musze cię zmartwić. Cokolwiek się stało, nie była to śmierć naturalna – odrzekł lekarz, z którego twarzy zniknął uśmiech, a pojawiło się profesjonale skupienie i poważny ton. - Denat nie miał w płucach wody. – Nie utopił się? – zdziwił się Wirth. – Nie. Cokolwiek się stało, do wody trafił już martwy. Przyczyną śmierci było uderzenie tępym i ciężkim narzędziem w podstawę czaszki. – Stąd ta rana głowy i tyle krwi. – zauważył przytomnie policjant. – Dokładnie – kontynuował Schlamke. – Uderzenie było na tyle silne, że najprawdopodobniej spowodowało śmierć na miejscu. Morderca musiał potem przenieść i wrzucić ciało do jeziora. Tam zamarzło. – Podejrzewam, że nawet kilku morderców. Nie sądzę, żeby jeden człowiek był w stanie przejść z ciałem przez środek miasta niezauważony. Chyba, że ofiara zginęła na jeziorze bądź w jego okolicy. – Nie sądzę. Zbadałem też ubrania denata. Były całe w zamarzniętym błocie. Znalazłem kawałki słomy. Nawet gdyby bili się i tarzali na brzegu, od ponad miesiąca mamy mróz. Nie ma błota. A nie podejrzewam szanowanego aptekarza o to, by chodził w brudnym uniformie. – Masz rację, Heini. To wszystko robi się coraz dziwniejsze. – zamyślony Wirth opadł na jedyne, stojące pod ścianą krzesło. Wyciągnął papierosa, zapalił i głęboko zaciągnął dymem. Nienawidził smrodu prosektorium, mimo że tego dnia zapach był wyjątkowo znośny. W takim mrozie może nawet smród zamarza, pomyślał. – Jest jeszcze coś. I to już naprawdę dziwne. W kilku miejscach, między innymi w nogawce lewego 30


buta, a także w brustaszy, znalazłem kilka ziaren. Mówiąc to lekarz podał metalową miseczkę, w której leżały cztery niewielkie, ciemne ziarna. Gustaw ostrożnie wziął ją do ręki i przyjrzał się uważnie znalezisku. – To chyba jęczmień, ale jakiś dziwny. – myślał głośno policjant. – Nie wiem, bracie, ja zajmuje się truposzami. W sprawie ziarenek musisz znaleźć przyrodnika. – odpowiedział Schlamke, który skończył właśnie dezynfekować dłonie i z apetytem zabrał się za swoje drugie śniadanie. – Podziwiam. Naprawdę. – skomentował Wirth. Jego twarz jasno jednak wyrażała obrzydzenie. – Ha ha! Wpadaj częściej! Przyzwyczaisz się! – Zawołał lekarz, wznosząc toast kubkiem zimnej już kawy. – Wielkie dzięki, nie skorzystam. Dzięki też za pomoc. Pozdrów Heidi i dzieciaki – pożegnał się wachmistrz i zniknął w podziemnym korytarzu szpitala miejskiego. Nie zamierzał spędzać w tej trupiarni ani chwili dłużej. Jego myśli krążyły bowiem zupełnie gdzie indziej, a dokładnie – wokół czterech ziaren zawiniętych w lnianą chusteczkę, ukrytych na dnie kieszeni jego marynarki.

Zabytkowa kamienica w Ostródzie (wyb. 1896), ul. Mickiewicza 9 fot. Piotr Marynowski / Wikimedia Commons / CC-BY-SA-3.0

31


32


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.