Numer 1
Céch
Ôktóber 2018
Mazurski Cejtunek
SPIS TREŚCI Do cégój na nowe sztiftujém Céch? Mecenasi Céchu Mówiona historia Mazur: Regina Linka, mazurska Niobe Polskie nowotwory nazewnicze w Prusiech Wschodnich – część I: tło historyczne Krzyżówka – mazurskie nazwy miejscowości Jutro naszych przodków – mazurskie cmentarze Dawne Mazury nie wrócą. Musimy nauczyć się z tym żyć Mazurkä warżi, czyli mazurska kuchnia Agnieszki Grzybowskiej Literatura: Małi Princ – dżiél I i II Literatura: Topielec – rozdział I i II Współtwórcy Céchu: ks. Dawid Banach Bartosz Borkowski (red.) Agnieszka Grzybowska Agata Maskulak ks. Wojciech Płoszek Katarzyna Sobolewska Piotr Szatkowski v. Psioter ôt Sziatków (nacz.) Bartłomiej Śliz
3 4 5 7 10 11 14 16 19 22
Listy do redakcji, teksty, wszelkie zapytania, uwagi, pomysły, mazurskie słówka prosimy słać na adres: Kwartalnik Céch – Mazurski Cejtunek Piotr Szatkowski Krasnołąka 34 13-200 Działdowo, bądź mailowo na adres: cech.redakcyja@gmail.com
Czasopismo wydawane ku pamięci Kurta Obitza – Mazura urodzonego w Brzozowie k. Węgorzewa, więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau, współtwórcy międzywojennego mazurskiego ruchu etnicznego, członka Związku Mazurów (Masurenbundu), wydawcy przedwojennego pisma Cech, zwolennika utrzymania mazurskiej odrębności kulturowej i etnicznej. Szczegółowy artykuł na temat jego życiorysu ukaże się w drugim numerze kwartalnika. Projekt okładki i skład: Piotr Szatkowski Źródło fotografii: Wikipedia, za: Emil Johannes Guttzeit: Ostpreußen, 1440 Bilder, Würzburg 2001 – zdjęcie w domenie publicznej Teksty zamieszczone na łamach czasopisma są własnością ich autorów.
Poszukujemy osób skłonnych do pomocy przy składzie przyszłych numerów Céchu, zaznajomionych z programami typu Scribus bądź Adobe InDesign. Mile widziane także propozycje fotografii na okładkę zimowego numeru i następnych.
Wskazówki co do mazurskiej ortografii: á – MŚ pośrednio między a i o, Os.: o ä – MŚ i MW: ia lub iä, MZ: a é – pośrednie między e oraz y lub między e oraz i ô – MŚ: ło, reszta regionu zazw.: o û – MŚ: łu, reszta regionu zazw.: u rż – połączenie r i ż lub samo ż sz, cz, dż, ż – półn. MŚ, MW, Os.: pośrednie między pol. sz i ś, cz i ć, dż i dź, ż i ź; reszta regionu zazw.
ś, ć, dź, ź ÿ – pośrednie między y oraz i lub zupełnie jak i. Skróty: Os. – Ostródzkie: pow. Ostródzki i gm. Olsztynek, MZ – Mazury Zachodnie: od Działdowa po Szczytno, MŚ – Mazury Środkowe: okolice Pisza, Białej, Mrągowa, Giżycka, Węgorzewa w stronę Olecka i Gołdapi, MW – Mazury Wschodnie:
Ełk, Olecko 2
Do cégój na nowe sztiftujém Céch?
M
Mazurów Mazurani – nasa kultura, gádkä, gieszichta, ziara. 5) Zinsuje sobzie, cobi Mazuri znowuj mogli pocÿtacz ô ti swoji prowéncÿ i swojém ludżie we wsziéch gádkäch, co szie jém w dżisziéch casach prżinalezó – mazurski, polski, a w prżisłém caszie, eszli szie trasió własnochcónce ludżie do psisaniá artiklów, to i w niécki gádce. Cobi Mazuri mogli esce ráz ûcucz, co só jeko jénén isti i mocnÿ lud, choc zÿjó wkäntowane po winklach, kóntach i dórach niedzÿ „cÿsténi” Polákäni abo „cÿsténi” Niémcani. Niech ziedzó Mazuri, co majó recht do ôtrżimaniá swoji ápártnoszczi, cÿ w rodném kraju, cÿ z dala ôd ówti żiéni. 6) Na ôstatek poziém: chce, cobi Mazuri mogli ze sobó rozpraziacz w Céchu (tedi niech kázdén cuje szie ejnladowanÿ do napsisaniá listków abo brifków do náju – dómowá i internecowá adresa stoji napsisaná na psiérsÿ strónie). Mozeta tamój napsisacz ô swojéch miszlach na rozmajite sprawi, swoje spómniénia z dżieczinskiéch casów, ô swojéch anach, ôjcach cÿ grózkäch, co ónÿ ûzÿli w swojém zÿwoczie, jek jém sło, co dumali ô Mazurach i nasÿ kulturże. Mozeta psisacz zabácóne mazurskie słówkä, co ûz dżisziá nicht abo richo nicht je nie brukuje, abo chtórne szie wáma po prostu prżibácÿli i bez chtórne biszta chczieli niécz cónstkie w Céchu, cobiszta szie mogli z cÿtelnikóma podżielicz tém, co wáma je ô Gádce szwadóme.
ám ôsobziszczie tlo takie marżénia i céle, chtórne nizÿ nazÿwam w punktach. Dumam, co tégoz samégo abo na podobe i jénse redachtóri ôd ónégo cejtunku sobzie zÿcó: 1) Chce, cobi Mazuri nie pomerli do scéntu, dicht zabácóne. Mazuri – trżimane za ápártnÿ lud i prowénc ze swojó kulturó, chtórna cziérżpá ôd niéniecki i staropolski kulturi, ale téz takó, co bez 500 lát bildowała swoje własne, mazurskie mustri ôbichodzéniá szie ze szwatém, niezazisłe ôd téch wizÿ nazwanéch zielgiéch narodów. To dało psiénknÿ miszung (abo ménzel, niesankie), chtórnégo nie dá kiénisz w drugiéch ojropskiéch abo i choc szwatowéch strónach. 2) Chce, cobi Céch buł za jénne ôperczie prżed téch, co szie trżimajó za Mazurów. Społu mozém ôpatrowacz to, co esce je mazurskie i ôstało zÿcz w naséch sércach. 3) Chce takze téz, cobi Céch prżibácuł i prżitrżónsnół drugiém, tém ôd mazurskoszczi ôtpadłém, co ónÿ takzes samo só Mazurani i mogó na tém bicz sztolc i co ûz nie musó szie prżewłócacz w cudzÿ naród. Eszli cziéngiém ajw na Mazurach zÿjó, to znacÿ, co só kole sziebzie, na swoji rodnÿ żiéni i to na niéch ôsoblizie zanalezÿ ôbstojénie szie naségo ludu, chtórnégo ûz ôstało tilo prżez páre tisziónców ludżiów. Nie miszlájta ale, co mozeta letko zarżuczicz w tił mazurskoszcz, prżeczióngnówsÿ za granice Mazurski. Wi téz só za Mazuri ôtpoziedalne. Bo szniércz mazurskoszczi w waséch sércach to anibi szniércz naszladujóncÿ cónstki tégo, co pospołu wsÿstkie zerbowalim ôd prajgrózków. Niejsce poniéskäniá w tim náwáznijsÿ gri ni má. Zÿcz mazursko mozno wséndi, choc já dobrże rozunieje, co daléko ôd ôjcÿznÿ je esce cziénzÿ. Równak nie niechájta i wczióng szie ûsziłujta. Prżidájta náma tu blisko rodnégo kraju sziłów do dalségo starunku dlá Mazur. 4) Zinsowáłbi já sobzie, cobi Mazuri nieli ziéncÿ swojcÿznÿ w zÿcziu, cÿli ziéncÿ mazurski kulturi, ziéncÿ gieszichtów ô ti żiéni, ziéncÿ nozinów ô naséch sprawach i zawdi ziéncÿ mazurski gádki, tak mocno ûz zabácónÿ. Bo prazie to je richticnie mazurskie; to je to, co cÿni
Niech Céch szie rozsérżá po całki Mazurski Żiéni. Dájmi mu wikrżikowacz za Kurtém Obitzém: Mi só Mazuri! Tégo tribu do bicziá sobó ni mozno ûczisÿcz, wewnéntrnÿ głos wołá do náju i wołá bez prżestanku anÿ głos ôd tégo za zÿcziá pogrżebziónégo. Dérchiém nie pomerlim! Trżimájta szie fest! Psioter ôt Sziatków Nadredachtór ôd Céchu
3
Mecenasi Céchu Bez nich nie powstałby nasz Cejtunek – dziękujemy!
Związek Mazurski zaprasza! zwiazekmazurski.pl
Przegląd Bałtycki przegladbaltycki.pl
Mecenasi Prywatni: Marek Duchna, Marcin Benke, Adam Staniek, Agnieszka Grzybowska, Wojciech Bogusławski
Drukarnia Global Print ul. Przytorowa 19, Suwałki
Małgorzata Jewgraf, Mateusz Tabaczka, Marcin Moczulski, Grzegorz Cichowicz, Maciej Lipiński, Hania Smolak, Karolina Borak i Bartłomiej Malinowski, Agnieszka Kościuk
W podziękowaniu za dobrą współpracę przy druku Céchu
Céch to projekt niekomercyjny, istniejemy dzięki wsparciu darczyńców. Jeśli chcesz dołączyć do grona Mecenasów Céchu, wejdź na stronę: https://zrzutka.pl/8vvmyj. Dziękujemy!
Magdalena Bernat, Grzegorz Maj, Irena Jakubowska, Alina Romańska, Macéj Banjdur, Małgorzata Manelska, Tomasz Kukliński, Łukasz Aścik Martin Grabowski, Robert Reszka, Sonia Gabryszewska, Maciej Maj 4
Mówiona historia Mazur: Regina Linka, mazurska Niobe KATARZYNA SOBOLEWSKA latach 1950–1953 na Warmii i Mazurach przeprowadzono pierwsze po II wojnie światowej, i, jak się okazało, jedyne, solidne zespołowe badania gwaroznawcze, obejmujące niemal czterysta miejscowości i ponad tysiąc informatorów. W ostatniej chwili przed rozpadem tej pogranicznej wspólnoty utrwalono miejscową gwarę oraz zapisano pismem fonetycznym oryginalne wypowiedzi autochtonów. Fragmenty tych rozmów o życiu konkretnych osób – Mazurów, historii ich rodzin, rodów, wsi i całego regionu będę przedstawiać i omawiać w kolejnych moich artykułach. Jedni umarli, inni wyjechali, ich kultura uległa zatracie. Ale pozostały przejmujące opowieści o mazurskim losie, publikowane w tej formie po raz pierwszy po blisko siedemdziesięciu latach od ich zanotowania. *** Regina Linka, mazurska Niobe W 1935 roku, w trakcie swojej słynnej kajakowej ekspedycji po Warmii i Mazurach, Melchior Wańkowicz odwiedził Reginę Linkę. Przebieg tego spotkania dokładnie opisał w swoim reportażu Na tropach Smętka. Jeden z rozdziałów tej poczytnej książki nosi tytuł: Linkowa. „W najzatraceńszym kącie Mazurów”, informował swoich czytelników Wańkowicz, mieszkała wdowa po Bogumile Lince, działaczu plebiscytowym zabitym przez Niemców. Zgładzono go w straszny sposób – został wyprowadzony z zebrania i zatłuczony kamieniami. Nie była to jednorazowa akcja. Rodzina Linki w Wawrochach musiała nadal stawiać czoła szykanom i prześladowaniom: Rozglądam się po chałupie. Bieda aż piszczy z każdego kąta. To już nie jej ziemia... Jak zabili męża, to wzięli synów pod sąd za niedozwolone polowanie. Jeden odsiedział dziesięć, drugi jedenaście lat. Została z ziemią sama, bez żadnego mężczyzny w rodzinie, i zmarniała. Ale kiedy wrócili, nie dało się zrobić nic. Bo całą ziemię, gdyby na nich przepisała, zabrałby rząd za grzy-
W
wny, narosłe koszty sądowe, procenty. [...] Linkowa nie mogła sobie dłużej dawać rady i oddała ziemię sąsiadom, zastrzegając „korce” [utrzymanie – KS]. [...] Mleko, które jej dają, ma trzy ćwierci wody [...], nic nie ma, chleba już jej nie chce piekarz na borg dawać, to się kartoflami żywi wraz z chorą na nogi i niedorozwiniętą córką (M. Wańkowicz, Na tropach Smętka, Kraków 1988, s. 189–190). Reportera uderza fakt, że strapiona kobieta nie podnosi żadnych swoich zasług, nie domaga się niczego – jest apatyczna i zastraszona. Nie widzi i nie oczekuje znikąd żadnej pomocy. Jest skupiona na przetrwaniu we wrogim otoczeniu, które uważa ją za „przeklętą Polkę”. Po kolejnych piętnastu latach, 31 sierpnia 1950 r. w Szczytnie, polscy badacze-dialektolodzy przeprowadzają wywiad z... Reginą Linką. Informatorka ma wówczas 90 lat i ostatni rok życia przed sobą. Mieszka z córką inwalidką. W niewielkim domku otrzymanym od władz osamotnione kobiety dożywają swoich dni. Oto fragmenty wypowiedzi Reginy Linki wraz z koniecznymi uzupełnieniami i objaśnieniami w nawiasach: Nie dosłyse, panie, Regina Linka, f Piasutnie była; do polskiej [szkoły chodziła]; ja nie umnie nic po niemiecku. Osiemnastego i szeździesiont [podaje rok urodzenia: 1860]. Jek ja chodziła, to była polska [szkoła], a za rok, tedy esce za rok, to jus połowa niemieckiej było. F Piasutnie tom kole rodziców mieszkała, a jakem sie ozeniła, tom f koleniji [osiedlu poza wsią] była. To tutaj pod Pupani [Pupy, dziś Spychowo] tszynaście lat, a potem to mnieli troche gruntu za mało, bo tam nie mozna [było dokupić?], tom ftedy pszeciongneli [przeprowadzili się] do Gawryjałki [Gawrzyjałki] i tamem byli. Tedy tesem byli tszinaście lat f tej Gawrijałce, a potem do Wawróch, to w Wawrochach tom byli lata i lata. [Regina Linka opowiada o wypadku, któremu uległa w Berlinie w 1945 r.]: Gdyby nie ten Berlin, to bym była lepsa, to 5
tom sie odeckła, pewnom zamglała... Ten cłek był pszy mnie tam, jak ja pszisła do panienci, to ten cłojek me podnosił, ale ja mózie, bo ja nogi ni mam, jus-em [chodzić] nie mogła tedy. Tedy ten cłek zawołał drugiego chłopa i tedi me wnieśli tam f te trepy, gdzie ja miała iść. Posadzili me i mówili, cobym siedziała as oni tu pszijdo. Tedi me zanieśli as tam na niejsce, gdziem była... Kiebym tam lezała, moze by było i lepsiej. Musielim do sklepu jenego dnia czszi razy [się chować], a ja nie mogła jus tedy, tom sie tedy prosiła, co ja ze sklepu jus nie póde. Tom była śtery dni i śtery noce, nigdym nie wichodziła, tom musiała siedzieć. Ze Scytna óni mie tutaj wzieli do tego Berlina. [o ewakuacji przed frontem?] [Regina Linka opowiada o sprawie w sądzie]: Na sóndach tes po polsku gadali, kiej sie sondzili ludzie, kiedy za śfiatkóf. Ja tes była za śfatka – to tam mnie jedni dali, to nas obojgu, Linke i mnie, mojego chłopa siostra dała za śfatka, ale to tam byli fałsy [oszustwo], my wiedzieli, co fałsy byli – duzo by poziedać. To ten śfagier buł za wildiba [kłusownika] i my ziedzieli, ze ón tam zabjił koze [sarnę], a ona nama tedy tak dała, co to nieprawda. To psziset mój [o mężu], to nie chciał śfatczyć. [Regina Linka opowiada o życiu religijnym na Mazurach]: My byli baptiste oboje, baptiste to sie duzo chszco, nie tlo ras. Jek dostanie pośfatcenie [wewnętrzne potwierdzenie] f serce, to tedi do chsztu. Ja ot tszynastu lat była – f Piasutnie była [członkiem wspólnoty], a dalej we Śfientajnie. O, só [baptyści], siła – i we Scitnie ich tu jest, panie, dość, we Scitnie to kole sondu jest kapela [kaplica] baptistóf. Ja nie ziem, pełna kapela była, ras-em była. Ja nie moge ziedzieć, ja była ras na tem ich nabozeństfie – ale dawno, dawno, toć esce mój zył. Po nabozeństfie było słowo Boze, to było dobrze. Gromatkarze oba byli, ale... Tylo sie chcieli bić – no cy to dobrze jest? To było tam coś niedzy nieni, wzieli te słowo Boze pszewracać, jeden tak, drugi tak. Roześlim sie do domu, kazdy poset, bo tlo tak sie zeszli. Te ich ludzie gromatkarze pośli jeden tu, drugi tu. Bo oni tam tech gromadóf to siła majó. Ot Chilowego ten jeden, a drugi ot Faj-
Regina Linka, fot. M. Wańkowicz
bym mogła chodzić, a jakem noge złamała, to chodzić nie moge. Toć nie na ulicy [to się stało], ino na obórce [podwórku], to tak było dokoła budynka, a tedy co kawałek to trepy [schody]. Us tedi ta dobzitka [końcowa faza walk] tam była, tedy te bómby, ta ciemnota, a my byli we sklepsie [piwnicy], tedy tam ludzie wychodzili s tego sklepu i ja za ludziami nie trafiłam f te dźwierze, gdziem miała iść, tylo dalij. Tedi jek ja sła, tak, tak, tedim sie wróciła nazat i-m sie spotkali s chłopem: ja tam ide, a on tu, ale ciemnota była mocno, tom sie nie zidzieli, to jak me obaluł tak wznak, to wiencyj nic nie wim... A za cały cas 6
kowego. Kaziciel ich buł, co kazanie powiedał – Fajka sie naziwał. Chilowego to Chila. Ten Chila to buł tu f Szymanach. [Regina Linka opowiada o językach używanych na Mazurach dawniej i dziś]: Oni nie po mazursku, po polsku móchili, tam fpszót nienieckiej mowy nikt nie słyszał. Ale, ale toć lat! Toć ja od dzieciuka tera, tyle lat. As tera moje dzieci to po nieniecku musieli do skoły chodzić, na nienieckich ksiengach. Mózio fszyscy po polsku. Bzieda tedy. Nie chcó, mogo po polsku, ale nie chcó, bo to im nie sława. A ja sławy nie lubie. Dlatego bo to tlo Nieniec, niemczyzna cóś, a Polska nic. [Regina Linka opowiada o czasach Hitlera]: Jek Hitler nastał, to jus tedy bieda było. Bo jus tedi nie. Cała niemcizna [była za Hitlerem], i tu, i po fsiach, panie [załamuje ręce – dopisek eks-
ploratora], po fsiach duzo. We Wawrochach my tyle lat bili i znajome byli, a jek Linke zabzili, to juz i ja tedi, tlo ja Pola ...[‘Polka’ – jako wyzwisko?]: ano Pola idzie. Toć to itleróf esce nie było... Nieskładna, przerywana, chaotyczna opowieść Bogumiły Linki, pełna nawrotów, powtórzeń, niedokończonych wątków, mieszająca fakty ważne i błahe – jest zapisem stanu jej pamięci oraz relacją ukazującą treść i klimat odbytej przez nią rozmowy. Jak ta rozmowa wyglądała w całości, jakie emocje jej towarzyszyły – możemy się dzisiaj tylko domyślać. Musiała być przeżyciem również dla eksploratorów, którzy dobrze wiedzieli, na kogo natrafili, szukając w Szczytnie w 1950 r. śladów i świadków przeszłości Mazur. Mieli przed sobą mazurską Niobe.
Polskie nowotwory nazewnicze w Prusiech Wschodnich – część I: tło historyczne BARTŁOMIEJ ŚLIZ ość powiedzieć, że dzieje naszego regionu są skomplikowane i burzliwe; składały się na nie różne okresy historyczne, wielkie wojny, zarazy, zmieniająca się jak w kalejdoskopie sytuacja polityczna i współistnienie na jednej ziemi kilku zupełnie odrębnych od siebie językowo, kulturowo i religijnie grup etnicznych. To wszystko zaś brutalnie i nagle „zwieńczone” tragedią II wojny światowej i następującą po niej niemal całkowitą wymianą ludnościową. Ta skomplikowana rzeczywistość znalazła rzecz jasna odbicie w toponimii (nazewnictwie miejscowym) regionu, która jest ewenementem na skalę kraju. Mieszają się w niej bowiem elementy bałtycki, germański i słowiański, o czym informuje niemal każdy podręcznik lokalnej historii. Zbyt często przemilcza się natomiast dodatkowy element tej układanki, czyli udział czynnika sztucznego w formowaniu się współczesnej toponimii regionu – w kształcie, jaki znamy obecnie. Nazwy miejscowości w Prusiech wykazywały się, w porównaniu z innymi regionami Europy, dość dużą zmiennością – i to już od zamie-
D
rzchłych czasów, kiedy to wraz z podbojem krzyżackim na zamieszkałe przez bałtyckich Prusów tereny zaczęli masowo przybywać osadnicy z różnych części Niemiec. Od południa z kolei napływało osadnictwo polskie, pochodzące głównie z Mazowsza (przodkowie współczesnych Mazurów), zaś od północnego wschodu – litewskie. Autochtoniczny element pruski zaczął więc być wypierany przez żywioł napływowy – przede wszystkim niemiecki, który z biegiem historii coraz śmielej „rozpychał” się na podbitych ziemiach, asymilując i powoli marginalizując pozostałe grupy etniczne. Oczywiście, zmiany te miały swoje odbicie w krajobrazie toponimicznym regionu, który z kolejnymi wiekami stawał się coraz mniej bałtycki, a coraz bardziej germański. Wszystko jednak odbywało się jeszcze powolnie, stopniowo i poniekąd naturalnie, aż do drugiej połowy XIX w., kiedy to na fali Bismarckowskiego Kulturkampfu rozpoczęła się akcja germanizacyjna nazw miejscowości o nieniemieckim brzmieniu. Proceder ten nasilał się wraz z kolejnymi dekadami, by w końcu nabrać kolosalnych rozmia7
rów w okresie hitlerowskim. Ofiarą tzw. chrztów hitlerowskich padły prawie wszystkie polskie oraz litewskie toponimy w regionie, zastąpione niemiecko brzmiącymi nowotworami. Co ciekawe, w większości pozostawiono nazwy pochodzenia pruskiego jako te najwcześniej zasymilowane i najmniej „drażniące” niemieckie ucho. Niemniej, są dowody na to, że istniały plany germanizacji totalnej, obejmującej także nazwy staropruskie, które miały wejść w życie po wygranej przez Niemców wojnie. Historia jednak chciała inaczej i zgotowała wschodniopruskiemu nazewnictwu geograficznemu zupełnie inną rewolucję – i to właśnie ona stanowi temat niniejszego tekstu. Koniec II wojny światowej i nowy ład poczdamsko-jałtański unicestwiły Prusy Wschodnie, jakie znano dotychczas, rozdzielając ich ziemie pomiędzy dwa demoludy, Polskę i ZSRR. Zdecydowana większość rdzennych mieszkańców regionu została na skutek tych zmian wysiedlona. Nowi rezydenci od razu zaczęli wprowadzać na przejętych terenach własne porządki, a wymiana ludnościowa przyniosła radykalną zmianę przynależności językowej regionu, co siłą rzeczy wymusiło także zmianę nazewnictwa miejscowego. W przynależnej ZSRR części (byłych już) Prus nie tylko nie przejmowano się tradycją i historią regionu, lecz wprost dążono do unicestwienia jakichkolwiek śladów jego przeszłości i umeblowania go całkowicie na nowo, na modłę sowiecką (co zresztą w znacznej mierze się udało). Z tego powodu nazwy miejscowe po północnej stronie sztucznie wytyczonej granicy polsko-rosyjskiej nie noszą żadnych śladów historii; są to nazwy typowo sowieckie, pozbawione głębi, sztuczne i – zwłaszcza w Polsce – wywołujące głównie nieprzyjemne skojarzenia. Pochodzą one praktycznie w stu procentach z języka rosyjskiego i odnoszą głównie do elementów krajobrazu, nazwisk zasłużonych postaci (rosyjskich i sowieckich), ideologii socjalistycznej oraz miejsc pochodzenia przesiedlonych tam osadników, choć dla wielu z tych toponimów trudno znaleźć jakiekolwiek racjonalne wytłumaczenie. Nie przypominają one w żaden sposób nazw przedwojennych (czy to tych oryginalnych, czy nawet „hitlerowskich”)
i powstawały w celowym od nich oderwaniu. Próżno więc szukać na terenie obecnego obwodu kaliningradzkiego nazw, które liczyłyby sobie więcej niż siedem dekad najnowszej historii. Zupełnie inaczej do sprawy nazewnictwa geograficznego podeszła strona polska, gdzie dominowała narracja o odwiecznej polskości Ziem Zachodnich i Północnych, zwanych w propagandzie „odzyskanymi”. Mówiono o „zdrapywaniu niemieckiego tynku” i „powrocie do macierzy”, toteż przywrócenie „prawidłowych” nazw miejscowych, jako najbardziej namacalnego świadectwa polskiej przeszłości tych obszarów, stało się priorytetem nowo powołanej administracji. Aby wprowadzane nazewnictwo wypełniało jak najlepiej zarówno ideologiczną, ale i praktyczną rolę, powołano w 1946 r. tzw. Komisję Ustalania Nazw Miejscowości (w skrócie: KUNM), złożoną z doświadczonych i nierzadko zasłużonych już przed wojną językoznawców, geografów i historyków. Komisji przewodniczył prof. S. Srokowski, a w jej skład weszli m.in. prof. K. Nitsch, W. Taszycki czy M. Rudnicki, a więc postaci do dziś uznawane za wybitnych polskich językoznaw-
Tablica ku pamięci S. Srokowskiego - Srokowo.
ców. Ten sztab tęgich głów miał bardzo trudne zadanie – uporządkować nazewniczą „wolną amerykankę”, która panowała na nowo wcielonych terenach w pierwszych miesiącach powojennych, kiedy ta sama wieś potrafiła mieć kilka nazw funkcjonujących równolegle. Nierzadko bowiem odmienne pomysły mieli sami osadnicy, miejscowa inteligencja, organy lokalnej administracji oraz kolej, a używane wówczas warianty nazw bywały „dziwadłami”, stworzo8
stwie do daleko wysuniętych na zachód obszarów Pomorza czy Śląska, gdzie autentyczny żywioł polski zanikł już przed wiekami, utrzymała się aż do wojny ludność mazurska i warmijska z własną, ludową tradycją nazewniczą, na temat której już przed wojną powstał szereg prac. Komisja dysponowała więc dość obszernym materiałem źródłowym dla sporej części nowo wcielonego do Rzeczypospolitej obszaru Prus Wschodnich. Mogła z tej wiedzy korzystać i oprzeć się na niej, wykonując swoją pracę, która trwała od 1946 do 1958 r. i obejmowała stopniowo kolejne obiekty, począwszy od miast, poprzez coraz mniejsze wsie, kolonie i przysiółki, na nazwach wodnych i terenowych skończywszy. Pewne poprawki i uzupełnienia wprowadzano jeszcze po 1958 r., jednakże zmiany późniejsze nie miały już związku z działalnością KUNM. To właśnie zestawienie nazw obecnych z tradycją przedwojenną jest kluczem do pełnego zrozumienia współczesnego nazewnictwa województwa warmińsko-mazurskiego i całego sensu działalności KUNM w tym regionie. Tymczasem w potocznym rozumieniu niezwykle powszechny jest skrót myślowy, jakoby przed wojną obowiązywały nazwy niemieckie (nad których prawdziwą proweniencją często się nie zastanawiano), a po wojnie wprowadzono polskie. W ten sposób pomija się kwestię różnorakiego pochodzenia owych „niemieckich” nazw, ich zmienność przez wieki (szczególnie w XX w.) oraz przede wszystkim istnienie również polskiego nazewnictwa przed wojną. Ten błąd obecny jest nawet w niektórych opracowaniach historycznych, gdzie zdarza się, że wszystkie „przed-KUNMowskie” polskie wersje wschodniopruskich toponimów wrzuca się do jednego worka pod tytułem „nazwy przejściowe” lub „pospieszne spolszczenia nazw niemieckich”. Tym samym miesza się powojenne efemerydy o średnim okresie obowiązywania nie dłuższym niż rok z nazwami o nierzadko kilkuwiekowej tradycji. Chociaż dla kogoś słabo obeznanego w temacie ich odróżnienie może być niezwykle trudne, to z punktu widzenia lokalnej historii i realiów językowych kluczowe jest oddzielenie ich od siebie i rozróżnianie.
nymi wbrew zasadom słowotwórstwa, skleconymi naprędce i bez odniesienia w historii. Dość częstym zjawiskiem było też używanie nazw niemieckich lub ich ledwie przekształconych wersji, choć na ogół dążono do szybkiej zmiany takiego stanu rzeczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę powszechnie panujący wówczas stosunek do Niemców i ich państwa. Priorytetowym i niekwestionowanym celem działalności KUNM było przywrócenie możliwie największej liczby autentycznych słowiańskich toponimów, w formie jak najbliżej oddającej ich domniemane pierwotne brzmienie (którego odczytanie ze zniemczonych, zlatynizowanych lub w inny sposób zniekształconych zapisków historycznych nie zawsze było łatwym zadaniem, nie mówiąc już o różnicach opinii poszczególnych naukowców, co do tego, jak dana nazwa miała brzmieć). W sytuacjach, gdy było to niemożliwe (np. oryginalna słowiańska nazwa nie zachowała się w źródłach lub nigdy nie istniała, gdyż dana miejscowość była siedliskiem od początku niemieckim), Komisja zobligowana była dokonać polskiego „chrztu nazewniczego”, zgodnie z prawidłami języka i nawiązując do ogólnopolskich, ugruntowanych od wieków wzorców nazewniczych. Celowo nawiązywano do archaicznych rdzeni i imion, aby nadać nowym toponimom „odwieczne” brzmienie. Raczej unikano kalkowania nazw niemieckich. Uzyskana w ten sposób toponimia miała więc przypominać tę, którą znamy z innych regionów Polski, i ułatwić w ten sposób integrację („duchową” i tożsamościową) owych Ziem Odzyskanych z resztą kraju. Praca nad nazewnictwem terenów pruskich miała jednak zgoła inny wymiar niż w przypadku terenów zachodnich ze względu na odmienną historię i uwarunkowania osadnicze. Jako że region ten był pierwotnie nie słowiański, a bałtycki, archaicznych nazw prapolskiego pochodzenia nie ma tu prawie wcale, a najstarszą warstwę nazw miejscowych stanowią toponimy staropruskie. Zagadnienie rekonstrukcji nazw słowiańskich miało więc marginalne znaczenie, co z pozoru utrudniało stworzenie na tych terenach uprawnionego historycznie polskiego nazewnictwa. Z drugiej jednak strony, to właśnie tutaj, w przeciwień9
wyjaśni zatem, które z toponimów obowiązujących obecnie mają korzenie przedwojenne, a które są neologizmami powojennymi oraz do jakich źródłosłowów się odwołują.
Poznawszy tło historyczne powojennej akcji polonizacji toponimii Mazur i Warmii, można przejść do omawiania poszczególnych decyzji Komisji oraz pochodzenia ustalanych i zatwierdzanych przez nią nazw. Druga część artykułu
Krzyżówka
Przygotowała: Agata Maskulak
10
Jutro naszych przodków KS. DAWID BANACH a wstępie tego krótkiego artykułu chciałbym wyrazić wdzięczność wszystkim zaangażowanym w powstanie niniejszego czasopisma. Żywię nadzieję, że walnie przysłuży się ono konsolidacji naszego mazurskiego środowiska, będzie miejscem wymiany poglądów, a wszystko w trosce o nasze dziedzictwo i przyszłość. Na Mazurach nie brakuje pamiątek. Kościoły, domostwa – choć zmieniły w większości właścicieli – świadczą jeszcze o społeczności, która do tej pory je tworzyła. Pamiątek, których obecności nie można przemilczeć i – co ciekawe – do których nikt z przybyłych na Mazury po 1945 r. prawa sobie nie rości, są cmentarze. Zakładane były one niemal w każdej wsi i majątku ziemskim. Te, które najczęściej są jeszcze widoczne, świadczą o swoim dziewiętnasto- i dwudziestowiecznym rodowodzie, a przecież są też i starsze, często umiejscowione przy mazurskich kościołach. Sam proces zakładania cmentarzy i ich występowania nie jest jednak tematem niniejszego artykułu. To, co mnie do żywości rozpala, to kwestia ich zachowania i przyszłości – jeżeli oczywiście o takowej można w kontekście cmentarzy mazurskich pisać. W mojej pracy duszpasterskiej, która obejmuje ziemie Suwalszczyzny, jak również powiat olecki i gołdapski, nie brakuje mazurskich cmentarzy. Już ten mały wycinek Mazur uwidacznia różne typy postępowania względem naszych nekropolii. Przeważnie ukazuje się więc obraz zadrzewionych i zakrzewionych, wtopionych w krajobraz małych wzgórków, gdzie miejsca po dawnych mogiłach zostały zatarte przez czas i ludzi. Drewniane krzyże zmurszały i upadły, a żeliwne skradziono. Jednak to, co w tych miejscach jest przecież najważniejsze, nadal pozostaje ukryte w ziemi. Szczątki ludzi, którzy niegdyś budowali dobrobyt tej krainy, złożone zostały do grobów, w miejsce – wydawać by się mogło – wiecznego spoczynku. Przykrym faktem jest, że ten spokój wciąż jest zakłócany. Nie chciałbym się przy tym skupiać na wskazywaniu wszystkich negatywnych działań doty-
N
czących naszych cmentarzy. Zapewne każdy z czytelników może z własnego doświadczenia podać przykłady takich zachowań. Mnie już nie dziwi wypasanie bydła czy stawianie parku maszynowego w miejscu cmentarza. Tym, co mnie jednak oburza najbardziej, są wydarzenia podobne do tych, któtre ostatnio miały miejsce m.in. w Olsztynie, a które dotyczyły tamtejszej nekropolii ewangelickiej. Przekopane groby, znieczulica decydentów, bezradność aktywistów. Jak trudno jest zrozumieć, że ludzkie szczątki, niezależnie od ich domniemanej narodowości czy wyznania, zasługują na ogromny szacunek? Z roku na rok przybywa ludzi, kórzy wykazują ogromne zainteresowanie społecznością mazurską i jej spuścizną, a następnie to zainteresowanie przekuwają w czyn. Małe i duże organizacje, stowarzyszenia i prywatni ludzie dosłownie zakasują rękawy i piłami, siekierami oraz łopatami przywracają godny wygląd cmentarzy. Nasza wdzięczność winna być za to ogromna. Własnymi siłami nigdy nie zdołamy tych prac wykonać. Chociaż skala tych przedsięwzięć w odniesieniu do całego regionu jest kroplą w morzu potrzeb, to jednak aktywna postawa ludzi rodzi nadzieję na pozbycie się uprzedzeń i obojętności. Takich lokalnych aktywistów powinniśmy wspierać i doceniać. Przykładem takich działań niech będzie jedno, najświeższe wydarzenie z mojego regionu. Sprawa dotyczyła cmentarza mazursko-szkockiego w Józefowie, na Suwalszczyznie. Pan Marcin Halicki, pracownik Gminnego Ośrodka Kultury w Raczkach dokonał rzeczy niesamowitej. Na jego zaproszenie i wezwanie przybyło 60(!) wolontariuszy: ludzi z okolicznych wsi, członków lokalnych stowarzyszeń, żołnierzy BOT-u. Wykonali oni ogrom pracy w zaledwie 4 godziny. Jakże to odmienny obraz społeczeństwa od tego, w którym ekshumowane zwłoki leżą latami w kartonach, a o ich godny pochówek trzeba się upomianać i walczyć, co też nie zawsze przynosi pozytywny skutek. Ponowny pogrzeb z duchownym jest normalnością dla przedstawicieli większości wyznaniowej, zaś 11
łeczeństwo, że groby naszych przodków to nie truchło psa zakopane pod płotem (choć zapewne pies traktowany z miłością przez właściciela został zagrzebany), a czasy, kiedy Mazurzy siedzieli zastraszeni, minęły. Jesteśmy częścią polskiego społeczeństwa, dlatego musimy walczyć i egzekwować swoje prawa.
dla mniejszości musi wystarczyć nowy dół na innym cmentarzu i koparka. A gdzie jest miejsce i czas na modlitwę? W Olecku padło zdanie: „a po co?”. Dbajmy o nasze dziedzictwo, jak też i o tych, którym nie jest ono obojętne. Piętnujmy i nagłaśniajmy przejawy bezrozumnej dewastacji cmentarzy i prób ich desakralizacji. Uczmy spo-
Mazurskie nekropolie oczami fotografów
Tablica pamiątkowa, Brodowo (gm. Iłowo-Osada), fot. Michał Szczęśniak
Mazurska inskrypcja, Paski Małe (gm. Pisz), fot. Dzedzej
Pozostałości cmentarza w Bartoszkach (gm. Nidzica), fot. Władysław Nowosielski
12
Stary cmentarz wiejski, Siniec (gm. Srokowo), fot. Jerzy Łapo
Mazurska inskrypcja, Turowo (gm. Pisz), fot. Dzedzej
Cmentarz ewangelicki, Sorkwity (gm. Sorkwity), fot. Marian Modzelewski
Stary cmentarz wiejski, Jakunówko (gm. Pozezdrze), fot. Jerzy Łapo 13
Dawne Mazury nie wrócą. Musimy nauczyć się z tym żyć ...ale mimo wszystko powinniśmy zacząć od nowa PIOTR SZATKOWSKI oi drodzy, tak. Mazury, które pamiętacie z własnej młodości lub te, które przechowujecie w pamięci dzięki wspomnieniom rodziców czy dziadków – one już nie wrócą. Nigdy. Były piękne, ciekawe, swojskie, a czasami biedne, smutne i stłamszone. Tak czy owak, należą do melodii przeszłości. Wielu pewnie tęskno patrzy za tymi czasami, chociażby dlatego, że w naszym regionie mieszkało więcej Mazurów, że żyła mowa, tradycja, obyczaje. Trudno tej tęsknoty nie rozumieć. Ale nie możemy żyć wyłącznie przeszłością. Nie możemy bezmyślnie odtwarzać i powtarzać tylko tego, co było. Trzeba z głową tworzyć na nowo, bazując wiernie na starym. Nie możemy także naszego powrotu do mazurskości kojarzyć jedynie z powrotem do minionych dziejów, dawnych stosunków społecznych i dawnego stanu ducha mazurskiego. Musimy wyrwać się z letargu; tylko odważne spojrzenie przed siebie da nam i naszym dzieciom jakiekolwiek szanse na przetrwanie w swej odrębności. Z językami i kulturami jest trochę tak, jak ze środowiskiem i bioróżnorodnością. Nie bez przyczyny zresztą istnieje określenie ekologia językowa. Gdy raz coś w przyrodzie umrze, nawet jeśli zostanie odtworzone, tak naprawdę nie będzie do końca tym samym, czym było. Zostanie utracony kontekst. Ale wciąż jest sens przywracać tyle, ile się da. Lepiej przywrócić połowę, niż nic. Naukowcy szykują nam małą rewolucję – trwają prace nad odtworzeniem mamuta i tura. Ten ostatni wyginął zresztą pod koniec XVIII w. właśnie w Prusach. Nie da się go jednak ot tak, po prostu sklonować, by żył i funkcjonował dokładnie w ten sam sposób, co jego przodkowie. Analizuje się więc resztki materiału genetycznego z wykopalisk, a następnie działa na organizmach najbardziej zbliżonych, na przykład wołach czy bydle domowym. Modyfikuje się pojedyncze geny w ich zarodkach tak, by ostatecznie coraz bardziej przypominały dawnego
M
tura. I taki zmodyfikowany, skrzyżowany zarodek być może zostanie kiedyś wszczepiony samicy, by na świat przyszła maksymalnie zbliżona do turów jednostka. Ale nikt nie będzie raczej wymagać, by był identyczny ze swoim pierwowzorem! Z wymarłymi czy niemal wymarłymi kulturami i językami jest bardzo podobnie. Nasza substancja kulturowa i językowa została już prawie w całości zapomniana, zmieszana z innymi substancjami. Nawet najstarsi Mazurzy zostali zmienieni mentalnie przez wydarzenia XX w. Czy się komuś to podoba, czy nie – jesteśmy spolonizowani, jesteśmy zgermanizowani. I tacy pozostaniemy. Możemy, podobnie jak genetycy zbierają szczątki i wyłuskują z nich geny wymarłych gatunków, zbierać resztki naszej mowy, obyczajowości, mentalności i na nowo wcielać je w nasze hybrydowe życie. Nigdy jednak nie będzie już takiej samej trzystutysięcznej społeczności „prawdziwych Mazurów” jak 120 lat temu. Będziemy czerpali z ich dziedzictwa pełną garścią, chociaż będziemy inni. Zmieniły się czasy, zmieniły potrzeby ludzi i tryb życia. Czas to zaakceptować. Wielu uważa, że tylko ewangelicki Mazur to ten prawdziwy. Takich zostało około czterech tysięcy w naszym regionie. Ale czy to są wszyscy, którzy wywodzą się od Mazurów? Otóż nie, co najmniej drugie tyle z nas żyje w mieszanych rodzinach, już skatolicyzowanych albo przynależących do innych wyznań. Trudno czynić im z tego tytułu zarzuty, gdyż piętno czasów odcisnęło się przemożnie. Nie wszystko było kwestią wolnego wyboru. Nie każdy miał też niezłomny kręgosłup. Nie wolno zatem odebrać im prawa do mazurskości! Tak, musimy zaakceptować fakt, że dzisiejsi Mazurzy są w połowie ewangelikami, a w połowie innowiercami. Kiedyś to było... inaczej, ale przecież już nie wróci. Jeszcze inni sądzą, że prawdziwym Mazurem może być tylko osoba wywodząca się od samych Mazurów. Ale szczerze, po tylu pokoleniach 14
mieszania się z innymi grupami etnicznymi i narodowościowymi – ilu mamy tych superczystych Mazurów w naszym regionie? Kilkuset? Nawet społeczności indiańskie, te, które wymagają do przyjęcia w poczet swojaków dowodu w postaci pochodzenia, zazwyczaj stawiają liberalny warunek, by choć 1 z 4 dziadków, a nawet 1 z 8 pradziadków czy ledwie 1 z 16 prapradziadków był osobą o takim pochodzeniu! A zdarzają się też liczne przypadki, że szczególnie zasłużeni dla ich kultury, nawet jeśli są pochodzeniowo zupełnie obcy, zostają przyjęci do grona i traktowani jak członkowie narodu. To w pełni zrozumiałe. Uzależnienie przynależności do narodu wyłącznie od pochodzenia to anarchronizm na miarę lat 30. słusznie minionego stulecia. Swego czasu jeden ze znanych Mazurów powiedział: Można nauczyć się mówić po mazursku, a mimo to nie mieć w sobie nic z Mazura. Jest to tylko częścią prawdy. Pozwolę sobie to nieco uzupełnić: ...można też mieć samych mazurskich dziadków, a mimo to zupełnie zabić w sobie Mazura. Można nie mieć żadnego mazurskiego przodka, a dbać o tę kulturę bardziej niż wszyscy inni. Dlatego nie możemy przywracać mazurskości ani wyłącznie wśród ewangelików, ani wyłącznie wśród pochodzeniowców. Musimy otworzyć się również na tych, którzy mazurskość noszą w sercu, którzy zechcieli zrozumieć mazurskość i jej elementy składowe oraz, co ważne, nadać im priorytet w swoim życiu. Nie usilnie namawiać, nie wmawiać, że wszyscy są Mazurami. Ale zostawić otwartą furtkę i ciepło przyjmować najbardziej zaangażowanych. A skoro ci nieliczni zasymilowani będą zdeklarowanymi Mazurami, rozumiejącymi naszą specyfikę, będą w stanie walnie dołożyć się do odnowy naszej kultury. Bo dawny Mazur też przyjmował ludzi z zewnątrz, chociażby starowierców. Powinniśmy także zadbać o edukację regionalną. By ci, którzy mieszkają na Mazurach, mogli zrozumieć, czym był nasz region, kim są Mazurzy. Po to, żeby Mazury nie ograniczały się do landszaftów, którymi można pochwalić się na Facebooku; żeby nie była to ziemia bez własnego charakteru kulturowego. I wreszcie, aby
młodzi ludzie mogli dokonać świadomego wyboru swojej tożsamości, nieopartego tylko na antymazurskich mitach wypływających z obcej perspektywy albo na chwilowej promazurskiej, uromantycznionej modzie. Tylko tak przetrwamy jako oddzielny lud. Choć nieco inni, to jednak przywróceni kulturze światowej, krajowej i regionalnej. W formie nieidealnej, ale najbardziej zbliżonej do tego, co można nazwać kanonem mazurskości. Dążenie do powszechnego odtworzenia wyobrażonej, idealnej mazurskości może nas tylko zgubić. Zgubi nas także ślepe izolowanie się w oczekiwaniu na śmierć. Nie gódźmy się na gorzkie słowa Waltera Winzenta: Dajcie nam odejść Niech zapadną się nasze mogiły (...) Nie ratujcie tego, co nigdy nie było wam dane.
Istotą bycia Mazurem nie jest wymarcie! Tak jest najłatwiej: zgorzknieć, powiedzieć, że już po wszystkim. Mam przecież te same ciągoty po kolejnych nieudanych próbach! Ale podskórnie wiem, że każdy, kto czuje się Mazurem, powinien wręcz dokładać zdwojonych starań, by nie dać mazurskości odejść albo by ten smutny moment śmierci kultury mazurskiej odepchnąć w czasie jak najdalej. I powinniśmy to robić nie dla kogoś, a dla samych siebie, dla własnego dobrego samopoczucia. W przeciwnym razie Obitzowski wewnętrzny głos wołający bezustannie, niczym głos żywcem pogrzebanego będzie nas prześladował aż po kres naszych dni. Tak jak dawny tur najpewniej nigdy nie wróci w swej pierwotnej formie do pruskich kniei, tak i dawne Mazury nie wrócą do postaci sprzed kilku pokoleń. Ale mogą pojawić się odnowione stare Mazury, odzyskane z osób o mazurskich korzeniach, z okruszków naszej wspólnej pamięci o języku i kulturze, ale także akceptujące tych, którzy poprzez swe starania przyjęli naskoszcz, czyli mazurską swojskość. Z całym dobrodziejstwem naszej kultury i mentalności, z wadami i zaletami. Twórzmy, na miarę naszych możliwości. Niech powstają piosenki, wiersze, opowiadania, podręczniki, gry – cokolwiek. Ograniczenie się 15
UWAGA! DÁJ BÁCÉNIE! Retujém mazurskó gádkie! Jeśli znasz jakieś mazurskie słówka, którymi chcesz się podzielić z całą społecznością, nie zwlekaj! Każde słowo jest na wagę złota. Tym sposobem możemy zebrać okruchy naszej pamięci o tym pięknym, acz zapomnianym języku. Następne pokolenia nam kiedyś za to podziękują. Napisz na adres mailowy: cech.redakcyja@gmail.com lub skontaktuj się ze stroną Mazurskie Słówko na Dziś na Facebooku. Tylko razem ocalimy mowę mazurską! Redakcÿjá Céchu
Kadr ze zmazurzonej piosenki pt. Puscam lós, ang. Let it go (pol. Mam tę moc), z filmu Kraina Lodu
do wspominkowych spotkań, tęsknego opisywania przeszłości jest biletem w jedną stronę do skansenu, do niebytu, do śmierci.
Mazurkä warżi, czyli mazurska kuchnia Agnieszki Grzybowskiej
N
w stanach ostrych schorzeń żołądka i jelit. Jeżeli nie ma możliwości zdobycia tego warzywa, do potrawy doskonale nadaje się również czarna rzepa, biała rzepa lub kalarepa.
a targu, gdy mijamy pełne rozmaitości stragany, często spotkać można czarną rzepę lub kalarepę. Ostatnio podczas takiej właśnie „wędrówki” pomyślałam, że przydałoby się odświeżyć pamięć o ich kuzynce, brukwi. Warzywo to było popularne na naszych stołach do XIX w., wyparł je z czasem ziemniak. Brukiew zaczęto uprawiać na paszę dla bydła, gościła także w kuchniach uboższej części społeczeństwa. Po wojnie, gdy nie było co włożyć do garna, po ciężkiej pracy przy zbiorach brukwi kobiety przynosiły ją do domu i gotowały – moim zdaniem całkiem dobrą – zupę. Proponowany przepis znam od własnej mamy, której to warzywo kojarzyło się z biedą i monotonią na stole. Nie zarzuciła jednak całkiem tego przepisu, a zmodyfikowała tylko, używając czarnej rzepy. Ja natomiast specjalnie uprawiam w moim ogrodzie brukiew i nadal gotuję tę zupę. Brukiew jest doskonała dla osób: cierpiących na niedobory witaminowe (A, witamin z grupy B, C, D, K – zawiera wiele soli mineralnych), odchudzających się (36 kcal/100g) i mających kłopoty z trawieniem. Jest to roślina z rodziny kapustnych, więc nie jest wskazana w dużych ilościach dla osób z niedoczynnością tarczycy (hamuje przyswajanie jodu) oraz dla osób
ZUPA Z BRUKWI 600 g brukwi, po obraniu 400 g boczku wędzonego 2 cebule 2 łyżki kwaśnej śmietany 18% 2 L wody sól ok. 7 ziaren ziela angielskiego 2 liście laurowe 1 ząbek czosnku pęczek natki pietruszki i bluszczyku kurdybanku 15 ziaren pieprzu 4 baldachy krwawnika (same kwiaty, ponieważ łodyga i liście dodają potrawie goryczy) ok. 2–3 łyżki octu jabłkowego 1 łyżeczka majeranku Boczek, brukiew i cebulę pokroić w kostkę. Wrzucić do rozgrzanego garnka i podsmażyć, aż się zrumieni. Zalać 2 litrami wody, posolić do smaku, dodać ziele angielskie, liść laurowy, 16
lą, pieprzem i majerankiem, zalewamy kotlety sosem. Dobrze smakuje z ziemniakami i ogórkiem kiszonym.
pieprz, ząbek czosnku i gotować do miękkości. Natkę pietruszki i bluszczyk kurdybanek posiekać, dodać do gotującej się zupy, zaprawić śmietaną i octem. Pod koniec gotowania dodać majeranek.
Wczesną jesienią, gdy zaczynają się zbiory jabłek, gruszek, kartofli, nie ma zbyt wiele czasu na pieczenie wykwintnych ciast. U nas w domu zawsze znajdzie się jednak chwila, by ukręcić kucha z owocami sezonu.
Wrzesień i październik zawsze kojarzy mi się z grzybobraniem. Najpiękniejsze grzybki lądowały zawsze w occie, te trochę większe i starsze, szlachetniejsze, jak prawdziwki czy koźlaki, suszyło się, a maślaczki – na patelnię z cebulką i masełkiem albo na kotleciki. Pychota!!! KOTLETY Z MAŚLAKÓW: 1 kg odgotowanych maślaków, lub innych grzybów (mogą też być pieczarki, boczniaki) 800 g surowego boczku bez chrząstek i skóry 1 duża cebula 3 łyżki mąki pszennej do ciasta + mąka lub do obtaczania 2 jajka sól i pieprz do smaku + szczypta majeranku Przetarte pomidory lub przecier pomidorowy na sos CIASTO UCIERANE Z JABŁKAMI 4 jajka 1 szklanka cukru 100 g smalcu gęsiego lub oleju kokosowego 50 g masła (zamiennie, zamiast 50 g masła i 100 g smalcu, można dodać 1 szklankę oleju rzepakowego) cukier waniliowy szklanka kwaśnej śmietany 18% lub jogurtu ( kiedyś używaliśmy swojskiego zsiadłego mleka) 1 łyżeczka sody oczyszczonej 2 szklanki mąki krupczatki 6–7 jabłek 2 łyżki grubego cukru do posypania jabłek
Odgotowane i przecedzone grzyby oraz boczek mielimy przez maszynkę do mięsa na grubych oczkach. Cebulę drobniutko kroimy i dodajemy do zmielonych grzybów i boczku, a następnie również pozostałe składniki. Wszystkie składniki należy wyrobić na jednolitą masę, formować w małe kotleciki, obtoczyć w mące i usmażyć tak, aby mąka na kotletach się nie przypalała. Zlewamy tłuszcz z patelni. Jeżeli osad z mąki po smażeniu nie jest przypalony zostawiamy go chwilkę do przestudzenia. Następnie wlewamy na tę samą patelnię przecier pomidorowy. Jeżeli przecier jest gęsty, dodajemy wody i gotujemy przez chwilę. Doprawiamy so17
na sztywno pianę z białek. Tak utarte na gładko ciasto rozsmarować na przygotowanej uprzednio blaszce do pieczenia o wymiarach 40x25 cm. Jabłka obrać, podzielić na ćwiartki, wybrać gniazda nasienne i układać na cieście. Posypać grubym cukrem i wstawić do piekarnika, rozgrzanego uprzednio do 175°C, na 40–45 min.
Oddzielić żółtka od białek. Śmietanę wlać do oddzielnej miseczki i rozmieszać z sodą oczyszczoną. Ubić białka na sztywną pianę. Do miski z żółtkami dodać szklankę cukru, cukier waniliowy, smalec i masło, a następnie utrzeć na jednolitą masę. Dodawać stopniowo śmietanę, ciągle ucierając. Wsypywać stopniowo mąkę, również ciągle ucierając. Na końcu dodać ubitą
Cas na szpas! Rozmaziajó szie dwa kämratki. – Nó i jek czi tamój idżie z tém malárżém? – Fejn! Ón maluje, já warże, a popóżni ôba zgádujém, co to tak spráwdi je! *** – Kochänÿ – sepce bziáłkä do chłopa – kiéj szie ze mnó ôzénis, w twojém dómu zaniéská kobziéta, co perfektnie warżi. – Wéno wej, já czie nie znáł ôt ti strónÿ... – Tocz já ô moji matecce mózie. *** Fotograf je w goszcziach na ziecerżi kole znajómków. Ôbziérajó ónégo fotograsije, gospodiniá ni moze szie nawchálicz: – Alez prżepsiénknie stimane, pewnikiém máczie mocno drogi aparat. Goszcz nic nie ôtpoziedżiáł. Kiéj bili ûz fertik z ziecerżó, ôbléká szie, cobi pószcz do dómu. Stojónc w dżwiérżach muczká elégäncko gospodinió w dłóń i ôdzituje szie: – Ziecerżá buła wspamniała, na zÿchier máczie mocno droge gärki. *** – Kiéni tak leczis jek furc? – Do dómu, muse nawarżicz ôbziád. – A co, zóna zachorżała? – Nie, je głodná! Prżesadzénie: P.Sz 18
Małi Princ – dżiél I i II ANTOINE DE SAINT-EXUPÉRY (MAZ. PSIOTER ÔT SZIATKÓW) Léónoju Werthoju Prose bachi ô pardón, com poszwéncziuł tó ksziéngie jénému dorosłému. Mám równak wázne wimóziénie – ówtén dorosłi to je mój frojnd, nálepsÿ jekiégo mám w szweczie. Mám téz esce drugó prżicÿne: awti dorosłi moze begrejfowacz wszio, rázu ksziónzki prżed bachi. Mám i trżeczi grunt – tén dorosłi nieská w Francÿji, kiéni mrżi ôt głodu i cziérżpsi ôt chłodu. Dlá ti prżicÿnÿ brák go pocziesÿcz. Eszli wsÿtkie wizÿ nazwane wimóziénia nie stajó, rado poszwénce tó ksziéngie dżieczioju, chtórném ón prżódi buł. Tocz wsÿtkie dorosłe psiérwu bili dżiecziukäni (choc nie wsÿtkie ô tém bácó). Tedi popraziam mojó dedikäcÿjó: Léónoju Werthoju, kiéj buł małém sziurkiém.
K
I
iéj-ém buł seszcz lát stari, jénne ráz bez prżitrafunek ém ôbácuł psiénknÿ céchunek w ksziéndze ô nietchniénti puscÿ, co szie nazÿwała Echtowne Gieszichti. Céchunek pokázowáł wénza boa połikäjóncégo dżikiégo zzierża. Ajnó kopsijá ôt ónégo céchunku:
W ksziónzce stojało: „Wénzÿ boa połikäjó ôsiare w cáłkozitoszczi, nie grizónc ji, wténcas ni mogó szie ruchäcz i spsió bez seszcz nieszióndze i jó ferdałujó”. Ém dumáł duchno ô abéntojrach w dzungli. Na to prżisło, co poziodło szie ni nacéchowacz z farbowém blejsztiftém mój psiérsÿ céchunek. Mój céchunek numer jénén. Wiglóndáł tak:
Pokázáł ém moje mejstrowskie stukie dorosłém ludżiám im jejich pitáł, jezeli ni nieli strachu. A ónÿ ôdpoziedowali: „A lácégo to hut bi niáł náju wiraszicz”? Na mojém céchunku to ale nie dało huta. To dało wénza, chtórén ferdałowáł eléfanta. Potém nacéchowáł ém wnéntrnoszczi ôt tégo wénza boa, cobi dorosłe mogli begrejfowacz. Jém zawdi wszio brák dotłómacacz. Tak wiglóndáł mój céchunek z numrém dwa: Dorosłe me doredżili, cobim lepsi poprżestáł z céchunkäni rozémkniéntéch i zamkniónéch 19
wónzów boa i pojénteresowáł szie mocni gieôgrasijó, istorijó, rachowaniém i gramatikó. W tém sposobzie ôtstómpsiłém ôt zielgi malárski kärziéri, w swojém sóstém roku. Já potéráł chéntliwoszcz z ti rżecÿ, co ni szie nie poziodło z céchunkiem numer jénén i tégoz samégo z céchunkiem numer dwa. Dorosłe nigdi nicégój nie rozuniejó sani, a dżiecziám nakucÿ szie, co zawdi musó jém tłómacÿcz. Tedim já cwéngowáł szie powelowacz jénsÿ béruf i wiûcÿłém szie furacz fligrém. Krżinkie pofuráłém bez całki szwat, a ûcba geôgrasiji ûcÿniuła ni dobró słuzbe. Mókém w jéném ôkämgniéniu rozeznacz Chinÿ ôt Arizónÿ. To mocno prakticne, kiéj szie krusÿn pobłóndżi w nocÿ. W bziégu swojégo zÿcziá potkáłém szie gwáłt rázów z mocó ludżiów, co nieli jénterese w wáznéch sprawach. Sziła casu szwatowałém kole dorosłéch i niáłém moznoszcz bácnie szie jém prżipatrowacz. To ale nie polepsÿło tégo, jekém ô niéch dumáł. Zawdi, kiéj trasiułém jekiégo, co me szie zdawáł za trochie méndrségo, podsukäłém go z céchunkiém numer jénén, com go cziéngiém wożiuł ze sobó. Chcziáłém ziedżiécz, cÿm richticnie trasiuł na kogój z pojéntkiém. Lec zawdi ôtpoziediwali: – To je hut. Tedi nie praziułém z niéni ani ô wénzach boa, ani ô puscach, ani ô gziázdach. Podawáłém szie na niéch. Rozmazialim szie tedi ô bridzu, golsie, politice i bindach. A dorosłe zawsedi bili redżi, co potkäli tak statecnégo cłoziekä.
Z
II
ułém sam, próc nichtórnégo cłoziekä do richtownégo pogádaniá az do casu musowégo landowaniá na Saharże. Coszi szie zlotrowało w motórże. A látégo, co ni niáłém pospołu ze mnó ani mejstra, ani drugiéch rejzujóncéch, tom szie richtowáł cale sam do tégo cziénzkiégo narżóndzéniá. Lá nie to biła sprawa zÿcziá abo szniérczi. Wodim niáł na ledzie ôsziém dniów. W psiérsó nockie já zasnół na psiasku, tisziónc nil ôt zanieskänÿ żiéni. Ém buł barżi sam nizeli rozbzitek na fliszie naszród ôcéanu. Wistawta sobzie tedi, w jekie zadżiziénie bułém prżesadzónÿ, kiéj ôdecknół me małi, ûcziesnÿ głoszik. – Prose, nacéchuj me jegniáckä. – Co? – Nacéchuj me jegniáckä. Skoknółém na równe nogi anÿ trasiónÿ ôt grżnioti. Potér-ém fest ôcÿ. Jo, richticnie dozidżiáłém – zidżiáłém mocno cudnégo sziurkä bácnie me ôbziérajóncégo. Ajwo nálepse wiôbrazénie, jekie me szie popóżni poziodło nasÿkowacz. Lec mój céchunek na zÿchiér nie je tak carżóncÿ jek tén módela.
Já nie jes tému krżiw. Poniécháłém mojó malarskó jéwerbe wedle dorosłéch, kiéj-ém buł seszcz lát stari, im nicégój ziéncÿ szie nie wiûcuł céchowacz ôkróm zamkniónéch i ôtekmniéntéch wónzów boa. Dulcáłém na to zjazisko z zadżiziónéni szlépsióma. Nie zabácájta, co bułém tisziónc nil ôt zaniéskänÿ żiéni, a tén mój małi kämrat nie widáł szie me ani za zagubziónégo, ani poniérajóncégo 20
ôt sturbowaniá abo głodu, pragniéniá cÿ wirasziéniá. Nie wiglóndáł anibi błónkäjóncÿ szie bach poszrodek pustini, tisziónc nil ôt jeki zaniéskänÿ prowéncÿ. Kiéj nareste mókém znowuj gádacz, ém zapitáł: – Ale co ti ajw robzis? A ón powtórżił fest wolno, anÿ barzo wáznó rżec: – Prose, nacéchuj ni jegniáckä. Kiéj krijámá sprawa wirkuje za fest, nie je szie w sztandżie ji trocowacz. Choc to zdawá szie manijácne tisziónc nil ôt wsziéch zaniéskänéch niejsców, kiéj szie je pod zagrózéniém szniérczió, já wijnół z taszi papsiér i blejsztift. Lec-ém prżibácuł sobzie, com ûcuł szie gieôgrasiji, rachowaniá i gramatiki i poziedżiáłém sziurkoju, letko zasméncónÿ, co já nie rozunieje céchowacz. A ón ni ôtpoziedżiáł: – To nie je wázne. Nacéchuj me jegniáckä. Wedle tégo, com esce nigdi nie céchowáł zádnégo jegniákä, znowuj-ém nacéchowáł jénén ôt dwóch céchunków, chtórne rozuniáłém céchowacz, cÿli zamkniónégo wénza boa. I ku mojému zdżiziéniu ûsłisáłém małégo kämrata ôtpoziedacz: – Nie! Nie! Nie chce eléfanta w wénzu boa. Wónz boa je mocno zdrednÿ, a eléfant je za téngi. Kole me to dá barzo mało niejsca. Brákuje jegniáckä. Nacéchuj me jegniáckä. Tedim nacéchowáł. Prżipatrowáł szie mu bácnie, po cém rżék:
– Nie! Tén ajw mocno zachorżáł. Nacéchuj co jénse. Já nacéchowáł.
Mój kämrat zaszniáł szie letko i łaskäzie: – Dáj bácénie… to nie je jegniácek, jéno barán. Má rogi. Tedi wżióném popraziacz tén céchunek, lec täk jek wcesznijsÿ i tén ôstáł ôtrżucónÿ:
– Ówtén je barzo stari. Chce jegniáckä, co bi dłudzko zuł. Tedi, z braku cziérżpliwoszczi (chcziáłém ûz pocóncz rozbziórkie motóra), ém machnół taki céchunek i czisnół:
21
– Na, to je kästkä. Jegniák, chtórnégo chces, je w szrodku. Ziele podżiwowáłém, zidzónc rozzidnióne lico ôt tégo małégo sóndowégo. – Ón je akuratnie taki, jekiégo já chcziáł! Dumas, co brukuje sziła tráwi? – Cémuz to? – Bo kole me dóma je tak mało niejsca. – Na zÿchier stanie. Jám czi dáł dicht małégo jegniáckä. Zaziesził głowe nad tém céchunkiém. – Nie takiégo małégo… Wéno-wej! Prazie zasnół... I takém ôbznajóniuł szie z Małém Princém.
Topielec – rozdział I i II KS. WOJCIECH PŁOSZEK
I
Ostróda, ul. Mickiewicza Poniedziałek, 5 lutego 2018, g. 8.00 rajan Kowalski był uczniem trzeciej klasy Szkoły Podstawowej nr 2 w Ostródzie. Zaledwie wczoraj skończyły się ferie i niewysoki dziewięciolatek znów szedł znaną sobie doskonale drogą do szkoły. Nie był z tego zadowolony. Ferie, jak zawsze, minęły szybko. Na dodatek chłopiec strasznie się wynudził. Choć zaczęło się optymistycznie i przed dwoma tygodniami spadło dużo śniegu, to skończyło się jak zawsze – śnieg stopniał po zaledwie dwóch dniach. Jego rodzice pracowali, a on sam spędził ferie przed telewizorem i komputerem, próbując przejść swoją ulubioną grę. Nie to, co jego kolega Alan. Jego rodzice zadbali, by miał wystrzałowe ferie. Całe dwa tygodnie jeździli na nartach w Zakopanem, byli na koncercie Sławomira i oglądali na żywo Puchar Świata w skokach narciarskich. Znów będzie przechwalał się przed całą klasą i pokazywał zdjęcia, oczywiście na swoim nowym iPhonie. Życie jest niesprawiedliwe – skonstatował w myślach chłopiec. Właśnie przechodził ul. Mickiewicza, obok Urzędu Miasta. Zauważył, że nie ma już śladu po pięknych świątecznych ozdobach. Po kilkunastu krokach wyłonił się zza drzew masywny budynek dawnego sądu rejonowego. Ostatnio słyszał rozmowę rodziców, którzy mówili o tym, że ponoć działa tam teraz jakaś parafia. Brajan był zafascynowany tym miejscem. Budziło w nim ogromną ciekawość i powodowało dreszcze emocji. Wyobrażał sobie wielki, opuszczony budynek i wszystkie przygody, które można w nim przeżyć. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że w jednym z okien pali się światło. Jak zawsze było to okno na parterze, na lewo od pięknych niebieskich drzwi. Kim był ten człowiek? – myślał chłopiec. – Ochroniarzem, gospodarzem, a może księdzem, skoro jest to teraz parafia? Pochłonięty swoimi myślami Brajan szedł beztrosko przed siebie. Nie zauważył, że zbliżył się do przejścia dla pieszych, które musiał przekroczyć w drodze do szkoły. Skrzyżowanie ulic Mickiewicza i Olsztyńskiej jest bardzo ruchliwe i często dochodzi tu do wypadków. Wtem kątem oka dostrzegł zbliżający się z ogromną prędkością ciemny kształt. Jego prędkość była tak duża, że nie zdążył nawet zareagować. Upadł na ziemię, odrzucony pędem powietrza. W jego oczach pojawiły się łzy. Brajan jeszcze wtedy nie wiedział, że było to czarne auto marki BMW. Kierowca jeszcze kilkanaście metrów za przejściem nerwowo trąbił i wymachiwał ręką, wciąż dodając gazu. Chłopiec przetarł rękawem kurtki zapłakane oczy i powoli zbierał się z ziemi. Dopiero docierało do niego, jak blisko był śmierci. Nagle usłyszał ogromny huk i hałas dochodzący z kierunku, w którym odjechał samochód. Wydawało mu się nawet, że poczuł delikatne drżenie ziemi. Szybko zapomniał o swoim upadku i z zaciekawieniem pobiegł w stronę szkoły. Gdy się do niej zbliżył, zauważył, że mniej więcej na jej wysokości w jezdni jest wielka dziura. Wokół niej zbierali się przechodnie i ludzie czekający na po-
B
22
bliskim przystanku. Widać było, że są czymś przejęci. Ktoś coś krzyczał, inny machał rękoma, większość zaś chwytała za telefony. Jedni gdzieś dzwonili, inni robili zdjęcia. Gdy chłopiec znalazł się zaledwie kilka metrów od wyrwy, ze zdziwieniem stwierdził, że słychać z niej znany przebój Zenka Martyniuka. Kiedy stanął nad krawędzią i nieśmiało zajrzał do środka, zobaczył na jej dnie znane już sobie BMW, roztrzaskane w jakimś dziwnym, podziemnym pomieszczeniu, wypełnionym potłuczonym, zielonym szkłem i starymi beczkami. Z wraku próbował wydostać się łysy mężczyzna. Jego twarz wyrażała szok i niedowierzanie. Mężczyzna stracił całą pewność siebie. Bełkotał tylko pod nosem coś o swoim aucie. Brajan wiedział już, że nie tylko Alan będzie miał o czym opowiadać kolegom w szkole.
II Hotel Kuhla Sobota, 9 lutego 1929, g. 18.34 achmistrz kryminalny Gustav Wirth z nieskrywaną ulgą i wręcz namaszczeniem objął zgrabiałymi dłońmi postawiony przed nim talerz kartoflanki po wschodnioprusku. Nie jadł, nie czuł już głodu. Za nim były gęsie, faszerowane szyje i jaja w solance, idealne do piwa. Przed nim w niedalekiej perspektywie rysował się lin duszony w piwie, którego zamówił na drugie danie. Mężczyzna wpatrywał się w naczynie, w którym powoli wirowały oka tłuszczu, kawałki kartofli, wędzonego boczku i wieprzowej łopatki. Z każdą chwilą jego zziębnięte palce odzyskiwały czucie, a przyjemne ciepło rozchodziło się wzdłuż dłoni, do rąk. Delikatnie unosząca się znad talerza para ogrzewała jego twarz. W tej jednej chwili wszystko było idealne. Wirth cieszył się, że jednak wyszedł z domu. Przez chwilę, gdy termometr za jego kuchennym oknem pokazał –35 stopni Celsjusza, rozważał, by iść spać głodnym. Oczywiście, w domu nie było żadnego jedzenia, nawet kromki suchego chleba. Cena kawalerskiego życia – westchnął w myślach. Przekonywał się, że śmierć z głodu jest mniej prawdopodobna niż ta przez zamarznięcie w jakiejś przydrożnej zaspie. Łakomstwo wygrało jednak z lenistwem. I teraz, gdy brał do ust pierwszą łyżkę gęstej, gorącej substancji, był sobie za tę decyzję wdzięczny. Restauracja w Hotelu Kuhla uchodziła za jedną z najlepszych w mieście, a może i całym regionie. To tu regularnie zatrzymywał się prezydent Hindenburg, od czasów pamiętnej bitwy pod Tannenbergiem. Dziś natomiast nikt inny, jak wachmistrz Wirth miał zaszczyt delektować się świetną, lokalną kuchnią. Cóż, może ta zima stulecia ma też dobre strony – pomyślał – w końcu miasto jest jak wymarłe. Nikomu w taką pogodę nie chce się kraść i mordować. Wszyscy pochowali się w domach. On zaś może cieszyć się wolną sobotą. Uśmiechnął się na samą myśl o przyjemnym wieczorze i odwiedzinach u pewnej damy. I gdy tak kolejnym łykiem doniesionego w międzyczasie, grzanego piwa z przyprawami korzennymi świętował udany wieczór, poczuł na karku zimny powiew. Jego ciałem w jednej chwili wstrząsnęły dreszcze, a ręce pokryły się gęsią skórką. Ktoś właśnie wszedł do restauracji, wpuszczając ze sobą nie tylko lodowate powietrze, ale i znak, że będzie musiał zmienić swoje plany. Wirth odwrócił wzrok w stronę drzwi i zobaczył postać jakby z innego świata, całą szczelnie owiniętą w płaszcze, szaliki i przepisową policyjną czapkę. Gdy nieproszony gość strzepnął z siebie śnieg i odsłonił twarz, wachmistrz wiedział już, że ten dzień nie może skończyć się dobrze. – Herr Krimalwachmeister! – pozdrowił swojego przełożonego zdecydowanie zbyt głośno posterunkowy Kompa. – A ciebie co tu sprowadza Kurt? Bo chyba nie zamierzasz patrzeć, jak jem? – Nie, panie Wirth! Wszędzie pana szukamy. Wreszcie dozorca powiedział mi, że widział, jak wychodzi pan z domu i udaje się w stronę hotelu – zameldował przepisowym tonem posterunkowy. – Cóż stało się tak ważnego, że mam wyjść do tego mroźnego piekła? Znów nie możecie poradzić sobie sami? Posterunkowy Kompa rozejrzał się czujnie po sali czy nikt nie słucha ich rozmowy. Zbliżył się do
W
23
stolika policjanta i ściszonym głosem odpowiedział: – Rybacy znaleźli trupa. Zamarzniętego. W Drwęckim. – Najpewniej spił się i wpadł do wody, moczymorda. Ma, na co zasłużył. Nie wiem, do czego jestem wam tam potrzebny. Przewieźcie ciało do prosektorium – próbował bronić swojego wymarzonego wieczoru w ciepłym kącie Wirth. Wiedział jednak, że jest na straconej pozycji. Dopił piwo. Urwał kawałek chleba, którym wytarł talerz po zupie i zjadł. W stronę smakowitego lina w piwie wolał nie patrzeć. Wstał od stołu i złapał za płaszcz. A więc jednak umrę przez zamarznięcie – pomyślał.
Jez. Drwęckie; fot. rysnal (lic. CC 3.0)
24