Warsztat głębokiego życia

Page 1

Warsztat

Stephen Jenkinson

Głębokiego Życia

44


Stephena Jenkinsona poznałam w Kanadzie. Nazywany Żałobnikiem, Griefalkerem – ponad ćwierć wieku poświęcił pracy z osobami umierającymi oraz ich rodzinami. Jego działalność była – i jest – na tyle niezwyczajna, że Narodowy Związek Filmowy Kanady postanowił nakręcić o nim film dokumentalny. Powiedzenie, że Stephen zajmuje się umieraniem, byłoby jednak dużym uproszczeniem. W tym roku ma zamiar otworzyć w Ontario szóstą już Szkołę Głębokiego Życia dla wszystkich sierot, czyli nas – ludzi współczesnych, oderwanych od swoich korzeni, niepamiętających swoich przodków, żyjących jak osobne wysepki, dryfujące z dala od siebie bez większego celu poza codzienną konsumpcją. Kanadyjscy Amerykanie nazywają Stephena „duchowym aktywistą” walczącym słowem, nauczaniem, o to, by życiu i śmierci przywrócić sens. Słuchając jego wypowiedzi pod wrześniowym niebem Ontario, miałam mieszane uczucia – z jednej strony były boleśnie prawdziwe, z drugiej... były boleśnie prawdziwe. Pozostawiały do wyboru – wyjść, udawać, że się nie słyszy, albo skonfrontować się z ciszą, pustką i tęsknotą w sobie. Postanowiłam sprowadzić Stephena do Polski z pomocą Fundacji Pathways. Przyjechał w marcu na swoje warsztaty. Tak poznałam Stephena. Przypadkowo. Nie wiedziałam, że kilka godzin jazdy na północ od Toronto żyje na dużym kawałku ziemi odwiedzanej przez niedźwiedzie i łosie jakiś biały nauczyciel, prowadzący Szkołę dla Sierot. „Dla jakich sierot” – pomyślałam, widząc napis na bramie. „Przecież kręcą się tu głównie dorośli, czasem całe rodziny z dziećmi – gdzie te sieroty?”.

Niezwykłe spotkania

Dorota Kożusznik-Solarska Na ziemi Stephena miałam spędzić pięć dni, biorąc udział w ceremonii dla dziewcząt – ich przejściu z czasu dzieciństwa do dorosłości. Moja głowa nosiła w sobie obraz szesnastolatek w białych szatach, rzucających wianki do wody i ścinających włosy, czemu towarzyszyć miały łzy czyste, rzęsiste; zlepek nauk o postrzyżynach z podstawówki, zmieszany z popkulturową papką oraz przypadkowymi wtrętami z małopolskiej tradycji (mieszkam na co dzień w Krakowie) i Mickiewicza. – Sieroty to nie ci, którzy nie mają rodziców; to ludzie, którzy, nie znając swoich rodziców, przodków, nie mogą do nich wrócić. Nasza kultura powstała na zimnych fundamentach masowych migracji i obecnie jest kulturą ludzi niepotrafiących powiedzieć, do kogo należą – mówi Stephen na wieczornym nauczaniu, na którym ponad 30 osób gromadzi się w tipi. Dziewczynki mają po 11-12 lat. Cztery dni spędzą w ciemności, w specjalnie dla nich wzniesionej jurcie, bez bieżącej wody, wraz ze swoimi matkami chrzestnymi – przewodniczkami po dorosłym świecie. Przez ten czas, odcięte od kontaktu, będą „umierały” swoje dzieciństwo. Śmierć i przemijanie niejedno ma imię, dowiaduję się na kolejnym z wieczornych spotkań z dorosłymi. Dziewczęta będą oswajały się z myślą – wypijały ją, jak niegdyś matczyne mleko, i na niej wzrastały – że od dziś nie będą już zadawały pytań „Co mogę od innych dostać?”, ale „Jak mogę innym służyć?”. Na tym polega nauka dorosłości w tym miejscu. W tym samym czasie zgromadzeni w innym miejscu rodzice, krewni, znajomi i przypadkowe sieroty – jak ja – będą się przygotowywać na powrót nie dziewczynek już, ale młodych kobiet. Pani

45


podwójny magister (czyli ja) rozczesuje wełnę, zmywa naczynia po czterdziestu osobach, jeździ z taczkami i odkrywa, że praca ma wiele imion i że służenie czemuś, co sięga dalej niż własny umysł, jest w stanie wykoncypować, przynosi głębokie poczucie satysfakcji. Najpiękniejszy moment – gdy koszę trawę kosą, w pełnym słońcu, wypełniona szczęściem po brzegi. Za chwilę, spocona i uradowana, pobiegnę wykąpać się do rzeki. To do tego momentu, półtora roku później, nawiąże Stephen w Krakowie na Barce, gdy będzie wręczał mi niedźwiedzi naszyjnik, oznakę mojego męstwa: „Zobaczyłem dziewczynę z zaplecionymi blond warkoczami, z kosą; zapytałem ludzi, kto to jest, ale nikt nie wiedział; wyglądała jak dziecko, ale gdy się do niej podeszło bliżej, odsłaniała niezwykłą powagę i głębokość”. Wtedy, w słoneczny wrześniowy dzień, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby Stephena zaprosić do Polski, po to, żeby mogli z niego czerpać moi nieanglojęzyczni pobratymcy. A jednak, zasiane ziarno służenia cicho kiełkowało, aż poczułam, że czas zrobić wszystko, żeby się jego naukami podzielić.

To na gotowości do służenia innym, według Stephena, powstaje społeczność, którą on nazywa „wioską”. Żeby wychować prawdziwego człowieka, potrzeba bowiem całej wioski; wiedziały to od wieków rdzenne społeczności na wszystkich kontynentach, a my, ludzie współcześni, zatraciliśmy tę wiedzę. Na gotowości do służenia, uważności na innych, poczuciu ciągłości i więzi możemy budować zdrowe społeczeństwa, różniące się od zbieranin pojedynczych osób, które myślą tylko o własnym dobrostanie. Szkoła Sierocej Mądrości to dwuletni kurs, na który składają się cztery pięciodniowe zjazdy na farmie Stephena w Kanadzie. Przeznaczone dla tych wszystkich, którym – jak pisze Stephen – „nie uda się żyć wiecznie; którzy zrozumieli, że pragnienie głębokiego życia musi być przywiązane do pługa orzącego stwardniałe pole smutku i samotności”. Ponieważ ta ciężka praca nie może wydarzyć się w weekend, ani też w wielkim anonimowym centrum konferencyjnym, uczestnicy zobowiązują się do wzięcia udziału w całym przedsięwzięciu.

Fundacja Pathways została założona w 2006 r. w Krakowie. Jej misją jest działanie oraz wspieranie działań na rzecz rozwoju społeczeństwa obywatelskiego oraz wzrostu społecznej odpowiedzialności za innych obywateli. Jej najważniejsze projekty to „Łąka Wrażliwości” – konferencje łączące świat artystów, biznesu oraz dyrektorów i pracowników Domów Dziecka – oraz „Sztuka Głębokiego Życia – warsztaty o życiu i umieraniu”, zorganizowane we współpracy z Orphan Wisdom School z Kanady. – Mówiąc językiem sierocej mądrości: przygotowujemy strawę dla duszy, po to, żeby ci, którzy zostaną nakarmieni, poczuli słodko-ciężki obowiązek przygotowywania kolejnych posiłków dla innych, w swoim domu, w swojej lokalnej społeczności, na swojej ziemi; jesteśmy zaproszeniem do dzielenia się i budowania wiosek – mówi Dorota Kożusznik-Solarska, kierownik projektów Fundacji. Więcej już wkrótce na www.fundacjapathways.pl

46


Pokochać całą opowieść:

z jej początkiem i końcem – Uczenie się swojej śmierci tak naprawdę pozwala Ci docenić, uhonorować Twoje życie. Oddaje także szacunek wszystkim, od których Twoje życie pochodzi – mówi w rozmowie z „Adremidą” Stephen Jenkinson, nazywany „duchowym aktywistą”, twórca Warsztatów Głębokiego Życia, który niedawno odwiedził Polskę. „Adremida”: Dlaczego mówisz, że uczysz o śmierci? Dlaczego to jest ważne? Przecież czasy są takie, że żyjemy szybko, koncentrujemy się na naszych karierach zawodowych, na tym, jak zarobić więcej pieniędzy, odnieść sukces w różnych dziedzinach, i w końcu na tym, aby zachować jak najdłużej doskonały wygląd, witalność. Nie chcemy myśleć, słuchać o chorobach, nie chcemy doświadczać bólu (ile zażywamy leków uśmierzających ból!), a co dopiero myśleć o śmierci. Śmierć w ogóle jest tabu w naszym społeczeństwie. Stephen Jenkinson: Nigdy nie mówiłem, że „trzeba” o tym rozmawiać. Nigdy nie mówiłem też, aby o tym nie myśleć. Nie mówiłem, że należy się tym martwić. Mówię, że trzeba się tego uczyć. Tak, aby być w stanie wyobrazić to sobie. Żeby wyobrazić sobie swoje umieranie jako pewnego rodzaju księgę. Potrzebujesz całej odwagi, aby w ogóle tę księgę otworzyć. Kiedy ją otworzysz, czytanie przychodzi już z większą łatwością. Uczenie się

swojej śmierci tak naprawdę pozwala Ci docenić, uhonorować Twoje życie. Oddaje także szacunek wszystkim, od których Twoje życie pochodzi. Nie tylko od Twojej matki i Twojego ojca, ale od wszystkich członków Twojej rodziny, którzy już nie żyją. Być może zabrzmi to dziwnie, ale myślę, że jest do doskonała formuła: uczenie się swojej śmierci podtrzymuje pamięć o Twoich przodkach. Inny sposób na powiedzenie tego samego: jesteś w stanie mieć pamięć tego, czego sam nie przeżyłeś. Twoi przodkowie – to jest to, co mam na myśli, mówiąc, że pamiętasz to, czego nie przeżyłeś. Twoja gotowość do tego, aby uczyć się o swojej śmierci, to jest otworzenie się i przywołanie wszystkich tych, którzy żyli przed Tobą. To jest takie „antidotum na bezdomność”.

Uczysz o śmierci, ale tak naprawdę ma się poczucie, że uczysz o życiu. Ja też nie potrafię oddzielić jednego od drugiego. Trudno mi określić różnicę między jednym a drugim. Nie mówię, że nie ma takiej rzeczy jak śmierć, ale mam na myśli to, że ucząc się jak żyć,

47


będziesz uczyć się też niewątpliwie o swojej śmierci. To jest jak analogia z nauką pływania: ucząc się pływać, uczysz się także rzeki.

Śmierć bliskiej osoby określamy pojęciem straty, mówimy: „Straciłem kogoś” A Ty mówisz, że nie możemy kogoś „stracić”. Nie mówię, że nie tracimy naszych bliskich, ale że nie musimy tracić naszych bliskich. Prawdą jest, że w naszych czasach większość ludzi w swoim pojęciu rzeczywiście „traci” bliskich, którzy umierają. Ale traci ich nie dlatego, że oni umierają, ale z powodu niechęci do tego, aby nauczyć się naszej własnej śmierci, oswojenia się z nią. Oswojenie śmierci na najgłębszym poziomie to jedna z nici, którą możemy podążać i która będzie nas łączyć, kontaktować ze wszystkimi naszymi bliskimi, którzy byli przed nami. Masz więc wybór. Możesz albo iść do kościoła, i tam z ksiąg parafialnych nauczyć się, jakie były ich imiona i nazwiska, jakie były daty ich urodzin i śmierci. Możesz stworzyć drzewo genealogiczne. I to jest OK. Albo możesz poznać, co łączy ich z Tobą. I to jest Twoje życie i Twoje umieranie – to właśnie wiąże ich z Tobą. Innymi słowy, Twoi przodkowie nie stają się obiektem Twojego zainteresowania, lecz wyrazem tego, jak kochasz swoje życie. To pewnego rodzaju wyzwanie.

Mówisz o akceptacji śmierci poprzez ukochanie życia ze wszystkimi jego aspektami. Dlaczego to jest ważne? To ukochanie „całej opowieści”, od początku do końca. Aby to zobrazować, posłużę się porównaniem do życia w mieście. W mieście są części piękne, takie „łatwo kochalne”. Są też części brudne, zdewastowane. Zapytaj więc sam siebie, kiedy kochasz tylko to, co jest łatwe do kochania. Nie wymaga to żadnej umiejętności, żadnej odwagi. W kochaniu tego, co jest łatwe do kochania, nie ma żadnej umiejętności uczenia się. Zatem piękne parki, piękne dzielnice

48

pozostają piękne, a zdewastowane, biedne domy pozostają zdewastowane i biedne. I tylko biedni ludzie w nich mieszkają. I mówię w tej chwili także o Twoim wewnętrznym życiu, przeżywaniu. Te części, które są urocze i łatwe do kochania, same o siebie zadbają. Ale to te części Ciebie, które nie są łatwe do kochania, potrzebują Ciebie. Jeśli jesteś gotowy podjąć to wyzwanie, to dzięki Twojemu przykładowi będą uczyć się inni ludzie. Będziesz wzorem dla nich – że można coś takiego w ogóle robić. W ten sposób przekazujesz kolejnemu pokoleniu delikatny aromat tego, co może być.

W jaki sposób można pomóc człowiekowi, który umiera? Czy coś szczególnego możemy, powinniśmy zrobić? Czy wystarczy być przy nim? Okazywać miłość? Dla każdego ten moment jest inny. Nie mogę generalizować. Mogę jednak powiedzieć, co ja za każdym razem próbuję robić. Żyję w kulturze, która jest „śmierciofobiczna”, przesycona lękiem przed śmiercią. I widziałEm, że najtrudniejszą rzeczą dla ludzi, którzy umierają, jest odejść bez „kolaborowania” z ludźmi, którzy ich otaczają (nie poddawać się takiej „współpracy” z nimi). To, o co ja ich prosiłem, to to, aby po prostu pozwolili sami sobie odejść, kiedy wszyscy, którzy ich otaczali, prosili ich, aby tego nie robili.

Czyli to, co my możemy zrobić, to dać im swoją zgodę na odejście. To nie jest nasza „zgoda”, którą możemy im dać. Czy byłaś kiedyś w takim miejscu, gdzie czułaś, że ewidentnie przynależysz do mniejszości? Jedna z rzeczy, których tam można doświadczyć, to poczucie, jakby nagle przestawało się istnieć – ponieważ ludzie odmawiają uznania Twojej obecności. Patrzą jakby „przez” Ciebie. Dar, który można dać umierającej osobie, to to, że jesteśmy gotowi „dostrzec”, uznać to, że ona umiera. Jeżeli nikt nie chce tego zauważyć, uznać – oni czują się zagubieni, skonfundowani. Nikt nie chce tego


dostrzec. Twoja chęć dostrzeżenia tego staje się dla nich darem. To jest to, co rozumiem poprzez „proszenie” ich, aby odeszli.

Mówimy czasem: „Umieram z miłości”. Czy naprawdę umieram? Jeżeli kocham, to znaczy, że żyję. Popatrzcie na kształt każdego ziarna. Większość z nich przypomina kształtem serce. Całkiem dosłownie. Jeśli przyjrzysz się dokładnie każdemu ziarnu, ma ono pośrodku spojenie, połączenie. Jeżeli włożysz je do ziemi i będzie miało wystarczająco dużo ciepła i wilgoci, to co się stanie? Ziarno rozpoławia się, pęka na pół, dokładnie wzdłuż tej linii. Z tego przepołowienia, pęknięcia, pojawia się nowy pęd. Możemy z tego wziąć dwie lekcje. Pierwsza to ta, że wszystko, co ma ten kształt, zostało powołane do tego, żeby zostać rozpołowione, rozłamane. Nie do tego, aby pozostać zlepionym, złączonym. Druga lekcja: bez tego pęknięcia nie byłoby nowego życia. To jest rozumienie rolnika, którym jestem.

Towarzyszyłeś w momencie śmierci ok. tysiącu osobom. W jaki sposób udało Ci się „oswoić” śmierć? Przy tym emanujesz taką radością życia. To niezwykłe. Widziałeś tyle bólu, tyle strasznych rzeczy. Jest na to bardzo prosta odpowiedź. Zdałem sobie sprawę, że poprzez bycie świadkiem końca każdej rzeczy, którą kocham, moja zdolność kochania tej rzeczy tam się właśnie rodzi. Dopóki to się nie zdarzy, odbywa się tylko coś na zasadzie głosowania: „tak” albo nie”, „podoba mi się”, „nie podoba mi się”, które przeprowadzamy każdego dnia. Ale po tym, jak zostaniesz świadkiem końca czegoś, zaczynasz kochać tak naprawdę całą opowieść, całą historię. Nie tylko tę, która chciałbyś, aby była prawdziwa. Mam farmę. I część ziemi, na której mieszkam, jest

przepiękna, w taki typowy sposób. Inne części są niezbyt piękne. Mam też bobry, z powodu których pewna część ziemi jest stale zalewana. Próbowałem wszystkiego, co tylko możliwe, aby się ich pozbyć. Nic nie działało. Pewnego razu, ok. 1.00 w nocy, jechałem ubitą drogą. I nagle, na środku tej drogi, tuż przed moim autem, zobaczyłem jednego z tych „skurczybyków”. Siedział na swoim ogonie i spoglądał na księżyc. Ledwo zdołałem go wyminąć. Zatrzymałem się, popatrzyłem w lusterko. Trzymałem rękę na drążku zmiany biegu. To było tak łatwe, aby w tamtym momencie zredukować populację bobrów przynajmniej o jednego! Wrzuciłem wsteczny bieg, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Zmieniłem bieg na „jedynkę” i pojechałem przed siebie. Dziesięć dni później wszystkie bobry odeszły. Nie było ich trzy lata. Powróciły pod koniec lata. I znów pojawił się ten sam problem z zalewaniem ziemi. Oczywiście podgryzały też wszystkie młode drzewka. Nieszczęście. Ostatniej jesieni byłem jednak tak pochłonięty uczeniem, że nie miałem zupełnie kiedy zająć się tym, aby się ich pozbyć. Gdy nadeszła wiosna, bobry nadal tam były. I nagle nastało siedem tygodni temperatur powyżej 30°C, całkowicie bez deszczu. Wszystko na polach umierało. Jedyną wodę, która gdziekolwiek się uchowała, miały bobry. Była w miejscu, gdzie zbudowały tamę. I każdego dnia napełniałem tam wiadra wodą i podlewałem pole.

Nigdy więc nie wiemy z góry, co tak naprawdę będzie dla nas dobre, a co nie. Nie ma takich rzeczy, które są „dobre” lub „złe”. Są tylko „dobre rzeczy” i... „bardzo dobre rzeczy”! Są dobre rzeczy, o których wiesz, że są dobre. I te dobre rzeczy, którymi jesteś zaskoczony – że okazały się dobre. Czasem jest to wielkim wyzwaniem, aby dostrzec to dobro. I dlatego prawdziwym wyzwaniem jest życie w pełnym człowieczeństwie. Rozmawiały: Jolanta Domagała, Katarzyna Łobaczewska

49


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.