13 minute read

Temat numeru

jedynie Słowo

Piotr Lorek

Advertisement

Małowierny

Zaraz po cudzie nakarmienia Ewangelia Marka opowiada o Jezusie chodzącym po wodzie (Mk 6,42-52). Podobnie czynią Ewangelia Mateusza (14,22-33) i Ewangelia Jana (6,16-21). Ewangelia Mateusza rozbudowuje historię chodzenia po wodzie o wątek Piotra (14,28-31). Postać Piotra pojawia się także po cudzie nakarmienia w Ewangelii Łukasza, ale już bez historii chodzenia Jezusa po wodzie (Łk 9,18-23).

Najstarsza z Ewangelii – Ewangelia Marka – negatywnie przedstawia uczniów w historii o Jezusie chodzącym po wodzie. Są zmęczeni wiosłowaniem, mylą Jezusa ze zjawą, krzyczą i lękają się na jej widok. Gdy Jezus wchodzi do łodzi i ustaje wiatr, są wstrząśnięci i nie czynią żadnego właściwego wyznania o nim. Mają nieczułe serca. Nie rozumieją wcześniejszego cudu z chlebami i teraz nie rozpoznają prawdziwej tożsamości Jezusa, nawiązującego swym zachowaniem do teofanii starotestamentowych związanych z eksodusem Izraela (objawienie imienia Ja jestem, przejście przez Morze Czerwone i karmienie na pustyni).

W Ewangelii Mateusza nie czytamy już o fizycznym zmęczeniu uczniów. Okazuje się też, że w końcu jednak udaje się im rozpoznać Jezusa. Dzieje się to dzięki Piotrowi, który po wodzie wychodzi Jezusowi na spotkanie. Po epizodzie z tonącym Piotrem uczniowie składają Jezusowi pokłon i wyznają jego Boże synostwo. Niezrozumienie wszystkich uczniów z Ewangelii Marka zostaje więc w Ewangelii Mateusza zogniskowane tylko na Piotrze. W Ewangelii Łukasza Piotr w imieniu uczniów wyznaje synostwo Boże Jezusa (Łk 9,20-21), a wątek małowierności znika zupełnie.

W Ewangelii Jana Jezus funkcjonuje jako boski Logos. Uczniowie zachowują się więc jak najbardziej poprawnie. Gdy Jezus idzie po wodzie, nie widzą zjawy, lecz właściwie Go rozpoznają. Ogarnia ich strach, ale nie jest to Markowy strach na widok zjawy, ale strach z powodu teofanii Jezusa. Widać więc, że w ostatniej z Ewangelii uczniowie zachowują się już tak, jak wypada… „O małowierny (gr. oligopistos)” (Mt 14,31) – słyszy Piotr. Piotr szedł po wodzie, lecz gdy zwrócił uwagę na wiatr, zaczął tonąć (Mt 14,29-30). Przymiotnik oligopistos pojawia się jeszcze w Ewangelii Mateusza w: 6,30; 8,26; 16,8. W pierwszym z tych tekstów Jezus zachęca do spojrzenia na to, jak Bóg przyodziewa trawę polną. Przez tę obserwację zachęca do porzucenia małowierności i zaufania Bożej trosce.

Z jednej strony, ku małowierności pchają nas śmiercionośne wichry, z drugiej zaś, z małowierności wydobywa nas tryskające życiem piękno polnych traw. Przeraża nas bezwzględność żywiołów, ale też podnosi na duchu potęga gwiazd. Ogarnia nas lęk przed nieznanym i przepełnia chęć pójścia w nieznane.

Przyroda i kultura są niejednoznaczne. Raz tchną nadzieją, raz paraliżują strachem. Raz odradzają do życia, raz zamartwiają na śmierć. My też jesteśmy niejednoznaczni. Te same wydarzenia stanowią dla jednych okazję do zrobienia kroku naprzód, innych zaś paraliżują, każąc zrobić krok wstecz.

Nieraz nie dostrzegamy teofanii i traktujemy ją jako zjawę, a nieraz dostrzegamy teofanię, a ta i tak nie zapewnia nam sukcesu. Widzimy to w zachowaniu uczniów Jezusa. Boimy się i toniemy jak Piotr.

Małowierność zachęca z jednej strony do jej przekroczenia i wydobycia się z lęku, z drugiej zaś wydobywanie się z lęku może dziać się za cenę lekkowierności.

Fot. Piotr Lorek

Małowierność przewyższa zgubną lekkowierność czy brak jakiejkolwiek wiary w zdolność kroczenia po falach życia. „Wielkowierność” z kolei przewyższa małowierność. Chcielibyśmy przecież wyzbyć się słabości fizycznych, a także okiełznać słabość duchową, by dostrzec więcej Jezusa w zawierusze życia i pewnie kroczyć po falach.

Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby Jezus nie musiał wyciągać ręki ku tonącemu Piotrowi. Mieć jednak rękę Jezusa przy sobie... Choćby na chwilę. Mnie, małowiernemu, wystarczy.

Tornister

mł. chor. w st. spocz. Andrzej Korus

w sprawie karabinka „grot”

Nie mam nic do powiedzenia, bo go nie widziałem, w rękach nie miałem, a tym bardziej nie strzelałem. Nie przyłączę się zatem do narodowej krucjaty przeciwników lub obrońców karabinka „Grot”, wystarczy mi przysłuchiwanie się „wojnie” anty- i proszczepionkowców. Zatem chciałbym skupić się na innej sprawie, na emeryturze, ale nie czyjejś, tylko mojej!

Za kilka miesięcy skończę sześćdziesiąt dziewięć lat i najwyższy już czas pomyśleć o zakończeniu aktywności zawodowej. Czas ustąpić miejsca młodszym, lepiej wykształconym, bardziej bystrym i rozumiejącym lepiej ten pogięty świat, niż ja, stary „młodszy chorąży” w stanie spoczynku. Sprawa emerytury kiedyś dla mnie nie istniała, nie zajmowałem się nią i nie wierzyłem, że kiedykolwiek nadejdzie czas tej emerytury. Nadszedł więc i czas na skrócony rachunek sumienia.

Kiedy niedawno przeglądałem – do celów emerytalnych oczywiście – świadectwa pracy, to okazało się, że po raz pierwszy zatrudniony zostałem w 1969 roku, kiedy w ojczyźnie mojej był „socjalizm”, a potem „rozwinięty socjalizm”, dzisiaj dla pognębienia mojego pokolenia zwany „komunizmem”. I jest to w moim życiorysie (zwanym dzisiaj curriculum vitae) czarna krecha, tak wielka, jak pas startowy radzieckiego sowieckiego (przepraszam za przejęzyczenie spowodowane nienadążaniem za aktualnie obowiązującą nomenklaturą) lotniska w Legnicy, gdzie rozpoczynałem swoją służbę wojskową.

Co więcej, poczęty zostałem przez matkę i ojca – rodziców moich ukochanych, złączonych przez Kościół świętym węzłem małżeńskim (in plus), ale w okresie „stalinizmu”, co jest ewidentnie na minusie, bo zamiast walczyć z „bolszewią” i „bolszewikami”, jak nazywała ich ciotka Andzia, sybiraczka, to się kochali.

No, ale trudno, jestem!

Przyznam się, że już w szkole powszechnej zapisałem się do harcerstwa. Dzisiaj wstyd mi okropnie, bo po kilkudziesięciu latach okazało się, że było ono komunistyczne, i że tym samym wspierałem komunistyczny reżim. Tyle tylko, że druh drużynowy Górecki (imienia nie pamiętam) nic nam o tym nie mówił, za to woził na biwaki, podchody i biegi harcerskie. Mea culpa! Mam nadzieję, że emerytury mi przez to nie obniżą. Gdy nieco podrosłem i zbliżyłem się do bardzo ważnego, szesnastego roku życia, zaproponowano mi wstąpienie do HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej), ale nie skorzystałem z zaproszenia, bo nie podobały mi się ich koszule. Harcerski mundur był ładniejszy. Dzięki Opatrzności uniknąłem także zassania przez ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej) w pierwszej pracy, do której poszedłem jako tzw. pracownik młodociany.

Znacznie gorzej było już w wojsku (zwanym kiedyś „Ludowym” a dzisiaj „ludowym”), bo przy drugim czy też trzecim żołdzie zorientowałem się, że pobierają mi składkę na KMW (Koło Młodzieży Wojskowej), do którego zapisano całe „kociarstwo” z kompanii, nikogo oczywiście nie pytając o zdanie. Śmieszyło mnie wówczas, że do KMW, oprócz nas „kotów” i „starych kaprali”, należał także dowódca plutonu i kompanii. Wyjaśniono mi, że „młodym” jest się ustawowo do trzydziestego piątego roku życia.

Oświadczam jednak wszem i wobec, że nigdy nie byłem kandydatem, tym bardziej członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, co zapisuję w swoim życiorysie na duży plus!

Odchodząc na własną prośbę z zawodowej służby wojskowej zaraz po ogłoszeniu tak zwanego stanu wojennego, nie nabyłem wojskowych praw emerytalnych, ale za to dzisiaj chodzę po ulicy z podniesioną głową.

Przeglądając pożółkłe świadectwa pracy, mimo woli przypomniałem sobie całe moje życie, zwane dzisiaj aktywnością zawodową. Zakłady pracy, firmy, nazwiska kierowników, dyrektorów i pań z działów kadr oraz działalność gospodarczą, której urokowi także uległem w czasie, kiedy z ekranów TV i gazet namawiano do zakładania spółek z ograniczoną odpowiedzialnością i nieograniczonymi zyskami, co nie było prawdą, o czym się boleśnie przekonałem. Pani z ZUS podliczyła to wszystko na około pięćdziesiąt parę lat pracy, zapewniając mnie, że dostanę za to porządną emeryturę, czyli jakieś tysiąc sześćset, tysiąc osiemset złotych. Dlaczego o tym piszę? Z kilku powodów. „Odchodząc na własną prośbę z zawodowej służby wojskowej zaraz po ogłoszeniu tak ” zwanego stanu wojennego, nie nabyłem wojskowych praw emerytalnych, ale za to dzisiaj chodzę po ulicy z podniesioną głową. ”

Po pierwsze: licznym pytającym mnie, dlaczego już dawno nie przeszedłem na emeryturę wyjaśniam, że jednak lepsza jest pensja niż emerytura.

Po drugie: odpowiadam, dlaczego nie przeszedłem na emeryturę i jednocześnie nie podjąłem dalszej pracy jako emeryt. Bo to jest nieuczciwe wobec społeczeństwa (zwłaszcza młodych, którzy nie mają pracy) i albo się jest na emeryturze i odpoczywa, albo się pracuje.

Po trzecie, nie mam obliczonego tzw. kapitału początkowego, który będzie podstawą połowy mojej emerytury, a na którego załatwienie nie miałem czasu i głowy od 1999 roku!

I na dodatek wszyscy mnie ciągle pytają o ten cholerny karabinek!

Zaufanie sobie

Myśląc o tym, czym jest zaufanie, zazwyczaj koncentrujemy się na otaczającym nas świecie. Uważam jednak, że to, jak odnajdujemy się w świecie i jak podchodzimy do ludzi wokół, zależy przede wszystkim od tego, jak obchodzimy się sami ze sobą, czy ufamy sobie, czy potrafimy na sobie polegać. Zaufanie skierowane do siebie i do świata zewnętrznego zależy od wielu ważnych czynników. Postanowiłam podzielić się przemyśleniami na temat wybranych aspektów, które wydają się budować zaufanie sobie. Ufam, że potrafię kochać i „nadaję się” do bycia kochanym Kluczową rolę odgrywa to, czy w wieku niemowlęcym i wczesnodziecięcym doświadczyliśmy stabilnej więzi, przywiązania. Doświadczenie bycia kochanym przez kogoś – niekoniecznie przez biologicznego rodzica – wyposaża na całe życie w szansę na budowanie kolejnych więzi i relacji w poczuciu zaufania do siebie i świata. Dlaczego też do siebie? Otóż, jeśli ktoś nas kochał i akceptował, to domyślnie znaczy dla nas, że byliśmy tego warci, i chociaż jako psycholog nie zgadzam się z tym wnioskiem, to tak właśnie się dzieje. Bardzo żałuję, że przekonanie o tym, iż na miłość nie powinno się zasługiwać, nie jest jakąś wrodzoną świadomością. Rodzimy się jako białe, kruche kartki, na których ktoś przez pierwsze kluczowe lata naszego życia zapisuje treść o nas, o naszej wartości i przyszłości. Właściwie, to jeszcze przed narodzinami zostajemy obdarowywani różnego rodzaju przekazami. Czasami szczęśliwie mamy pojawić się na świecie, ponieważ ktoś bardzo tego pragnie i kocha nas od chwili poczęcia. Czasami mamy pojawić się na świecie, żeby uratować związek swoich rodziców lub żeby spełnić powinności rodzinne. Czasami nie mamy pojawić się na świecie, a jednak jesteśmy.

Dziecko odrzucane, traktowane jako gorsze od rodzeństwa lub przekazywane z rąk do rąk pomiędzy rodzinami zastępczymi a domami dziecka podświadomie tworzy wokół siebie niewidzialną pajęczynę zwątpienia, obarczania się odpowiedzialnością za brak miłości i przekonaniem o byciu zepsutym, wybrakowanym, winnym – niewartym kochania. Zdarza się, że owa pajęczyna oplata dziecko tak mocno, że idąc przez życie, będzie stale bać się kolejnego odrzucenia, dlatego w złości tak długo bije, kopie i gryzie osoby chcące je pokochać, aż pokaże wszystko to, co boli najbardziej, co jest w nim najgorsze i przekona się, że te osoby się nie poddały i nadal chcą je i będzie mogło im zaufać. Bywa i tak, że ktoś się podda zanim dziecko zaufa, a ono wówczas utwierdzi się po raz kolejny w przekonaniu, że nie jest warte miłości, że jest niewystarczające. Pajęczyna strachu i bólu oplecie je jeszcze bardziej.

Być może znasz osoby, które są cyniczne, stale w dystansie i nawet wtedy, gdy odgrywają rolę dobrze wychowanych i miłych, to czujesz z ich strony pogardę i sączącą się frustrację pomieszaną z pragnieniem dominacji i kontroli. To są zranione osoby, które w głębi czują, że kolejnego odrzucenia nie przeżyją. Dlatego same po wielokroć prowokują odrzucenie, same jako pierwsze rezygnują z relacji lub nie wchodzą w bliskie więzi, a jedynie je odgrywają, zaś postawione w sytuacji zagrożenia poczuciem winy czy jakiejkolwiek swej niedoskonałości, często sięgają po manipulacje i przemoc. Zawsze tak odwrócą kota ogonem, aby nie być tymi osobami, które zawiodły. One nie ufają nikomu i nie sposób im zaufać, choć początkowo jawią się jako niezawodne, mające wszystko pod kontrolą. I to właśnie powinno zapalać nam czerwoną lampkę i uświadamiać, że pod ich perfekcyjnie lśniącym pancerzem kryje się pajęczyna strachu, która krępuje ich emocje, uczucia i pragnienia. Szczęśliwie nie jest to tylko fatalistyczna opowieść. W gruncie rzeczy, każdy człowiek pragnie akceptacji i poczucia bezpieczeństwa, dlatego wiele z tych zranionych osób decyduje się na trudną drogę wybaczenia swoim biologicznym rodzicom i innym osobom tego, że nie potrafili kochać i być blisko. Następnie, osoby te uczą się kochać siebie i zdejmować z siebie poczucie winy za to, czemu winne nie są, a brać odpowiedzialność za to, na co mają wpływ. Dziecko kochane otrzymuje zatem pewien bufor bezpieczeństwa. Nawet, jeśli kolejne etapy Fot. Alina Lorek życia okażą się trudne, to wczesne doświadczenia będą stanowić dla niego podporę i nadzieję na spotkanie kogoś, komu zaufa. Będzie też bardziej ufać własnej wartości jako kogoś, kogo można kochać. Ufam własnym korzeniom

Znasz historię swojej rodziny? W jednych rodzinach pielęgnuje się opowieści o pochodzeniu przodków, o rodzinnych relacjach, zabawnych przypadkach i mezaliansach, natomiast w innych pielęgnuje się niepamięć, czy to z braku potrzeby, czy to z powodów wstydliwych i niebudzących dumy z własnych korzeni. Wówczas dosyć łatwo odnieść to do siebie jako przestrogę, że jeśli ja zrobię coś ‘wstydliwego’, to rodzina wzgardzi mną przez niepamięć.

Zdarza się, że opowieść o naszym pochodzeniu należy do tematów, o których w rodzinie się nie rozmawia. Tak zwane tajemnice rodzinne potrafią wprowadzić spore zamieszanie w procesie kształtowania się jednostkowej tożsamości. Jeśli przeczuwamy, że z naszą rodziną jest coś nie tak, to do naszego świata przenika poczucie, że i z nami jest coś nie tak. Często rodziny ukrywają trudne tematy, mając nadzieję, że to ochroni ich dzieci. Gdy jednak ten śliczny obrazek rodzinny odkrywa swoje warstwy w sposób niekontrolowany, wówczas cierpi na tym zaufanie, i do rodziny jako takiej, i do siebie jako kogoś, kto z niej pochodzi. Znajomość własnych korzeni pomaga doświadczyć poczucia przynależności, poczucia bycia częścią czegoś większego od nas, co dynamicznie trwa pomimo różnych dramatów, błędów i potknięć naszych przodków. Jest to całkiem dobre źródło zaufania dla nas. Ufam swojemu ciału

Płeć, orientacja seksualna, płodność, wydolność fizyczna, odporność, wydolność umysłu to tylko niektóre obszary, w których bardziej lub mniej sobie ufamy, a czasami bywamy sobą rozczarowani i niespokojni. Przedziwna to sfera naszego bycia. Z jednej strony możemy tak wiele dla siebie zrobić poprzez badania, dietę czy wysiłek fizyczny, a z drugiej tak często zderzamy się z ograniczeniami i niedoskonałościami swojego ciała, na które mamy wpływ bardzo ograniczony. Nadmierna koncentracja na sygnałach z ciała może powodować hipochondrię, a niezajmowanie się swoim ciałem może z kolei przyczynić się do realnych chorób. Nasze ciała potrafią informować o przemęczeniu, przeciążeniu czy niektórych chorobach, mając do tego potężne narzędzie, jakim jest ból. Zaufanie swojemu ciału polegałoby więc na uznaniu, że boli z ważnego powodu, którym powinniśmy się zająć, zamiast ignorować i uznawać, że to minie i się jakoś po kościach rozejdzie. Żeby ufać swojemu ciału trzeba o nie dbać i dobrze traktować przez całe życie. Niestety, czasami nawet mimo tego, ciało nas zawodzi. Może chcemy od niego zbyt wiele? Chcemy jego niezawodności, mimo że nigdy nam tego nie obiecało. Czy można ufać ciału, które jest skazane na niedoskonałość? Czuję, że można. Zaufanie to nie polisa i metoda na brak rozczarowań, a wręcz przeciwnie. Ufam swojemu charakterowi

Ile cech swojego charakteru jesteś w stanie wymienić bez większego namysłu? Zastanów się, jak często decydujesz się podjąć działanie w poczuciu zaufania do siebie, zaufania, że podołasz, że ono będzie dla Ciebie dobre i przyjemne, bo jest zgodne z Twoimi cechami, z Twoim pomysłem na siebie. Dwa lata temu zapisałam się na półmaraton, i chociaż nie trenowałam zbyt wiele, to ufałam swojemu ciału, że udźwignie ten wysiłek, a przede wszystkim, ufałam swojemu charakterowi – bo wiedziałam, że jestem silna psychicznie i uparta.

W naszym społeczeństwie pojawiła się już przestrzeń na to, aby pytać dzieci, jakie mają potrzeby, co lubią i co je cieszy. Starsze pokolenia miewają kłopot z podejmowaniem decyzji, ponieważ nie wiedzą, co jest dla nich dobre. Jeśli przez lata inni (dorośli, przełożeni i tzw. autorytety) decydowali za Ciebie, co masz robić, w jakim kierunku będziesz się rozwijać i jaki masz być, to w momencie wolności wyboru, możesz czuć się osamotniony czy zdezorientowany. To jest jednak fantastyczna okazja do tego, aby przyjrzeć się swojej drodze, ocenić i docenić siebie, żeby to zaufanie do siebie rozwijać i kolejne wybory podejmować w zgodzie ze sobą. To ostatni mój tekst napisany dla „Wiary i Munduru”, dlatego chcę podziękować za przywilej dzielenia się z Tobą kawałkiem mojej wrażliwości i refleksji. Ufam, że moje teksty stanowiły dla Ciebie i Twoich bliskich inspirację do lepszego i pełniejszego bycia.

This article is from: