1 minute read
Wszyscy moi przyjaciele nie żyją
A wszystkie moje nadzieje szlag trafił
Slashery i oparte na rzezi czarne komedie to w naszym rodzimym kinie zjawisko nowe, zapoczątkowane przez ubiegłoroczne „W lesie dziś nie zaśnie nikt“. Tamten film, choć w przyjemny sposób łączył polskie klimaty z klasycznymi elementami, padł ofiarą jego sztamp i klisz. Tym razem Netflix oferuje nam polską wersję „Mordu podczas nudnego przyjęcia“.
Advertisement
~Hefajstos
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją“ to debiut reżyserski Jana Belci (który pojawił się jako nikt znaczący w „Planecie Singli“). Film ten rozpoczyna się sceną końcową – zabieg ten umiejętnie stosowany zachęca widza do seansu. Jednak twórca nie potrafi wykorzystać go poprawnie, serwując widzowi czysty spoiler (dobrym przykładem wykorzystania tego jest „I Ty możesz być mordercą“ – polecam). Następnie akcja cofa się o jeden dzień, gdzie bohaterowie biorą udział w sylwestrowej imprezie zorganizowanej przez jedną z postaci pod nieobecność jej rodziców. Po kolei poznajemy kolejne kartonowe wycinanki z imieniem i dwiema cechami charakteru. Tak – to ten rodzaj kina. Czterdzieści lat temu, gdy gatunek królował na VHSach takie coś by przeszło, ale obecnie widz ma nieco większe wymagania.
Właściwa akcja zaczyna się w okolicach jednej-trzeciej filmu, gdy pierwszy z bohaterów zmienia swój status na „zwłoki“. Zaraz potem zwalnia na kolejne pół godziny, momentami tylko dając widzowi to czego chce. Nużące rozmowy okraszone gdzieniegdzie humorem, rozterki miałkich postaci i kolejne próby pokazania przaśnej brutalności nie pomagają. Akcja rozkręca się pod koniec, oferując spragnionym doznań widzów jatkę. Niestety, kiepska praca kamery i jeszcze gorsze efekty specjalne wywołują jedynie uśmiech politowania na twarzy. To źle, gdy twój film pod kątem efektów przegrywa z produkcjami studia Asylum, czy amatorskimi obrazami Drew Cassona. Nie pomaga też fakt, że jatka nie ma fabularnie żadnego sensu.
Aktorsko jest bardzo przeciętnie – ot, aktorzy są, coś tam mówią, w większości nie tworzą interesujących postaci. Jest to po części wina scenariusza, który wkłada im w usta kiepskie kwestie, ale również reżysera który nie wie jak kierować aktorami. Na tym tle wybija się Julia Wieniawa-Narkiewicz, której nie brak zarówno talentu jak i doświadczenia oraz Mateusz Więcławek, którego bohater ma w sobie jakiekolwiek pokłady życia.
Czy warto zatem poświęcić 90 minut własnego życia na ten film? Niezbyt – fani gatunku mają w czym przebierać, miłośnicy kina rodzimego również nie są na straconej pozycji. Nawet w burzących czwartą ścianę pastiszach gatunku jest ogrom dużo lepszych pozycji. Pozostaje mieć nadzieję, że pan Belci będzie miał więcej szczęścia w następnym (ewentualnym) projekcie.