6 minute read
Siedem grzechów polskiej fantastyki
Od wielu lat autorzy i autorki wykazują się niezwykłą płodnością literacką, zwłaszcza w szeroko rozumianym gatunku fantastyki. I choć powieści idealnej stworzyć nie można, to możliwym jest napisanie czegoś, co będzie przynajmniej dobre i „zjadliwe“. Niestety, pisarski żywot nie jest wolny od grzechów, za które najczęściej muszą pokutować czytelnicy.
~Hefajstos
Advertisement
Grzech pierwszy: językowe potwory
Język polski nie należy do najłatwiejszych i nawet ucząc się go przez całe życie, nie będziemy w stanie uniknąć błędów. W codziennej, przyziemnej pisaninie nie stanowi to problemu – maile, listy czy notatki to teksty proste i nie wymagają od nas krzty kunsztu. Inaczej jest w przypadku literatury, gdzie język stanowi bezpośredni kontakt autora z czytelnikiem.
Grzech ten ma dwa oblicza. Pierwszym z nich jest prostota przywodząca na myśl poziom szkolnych wypracowań. Nagminne unikanie synonimów, słownikowa bieda, przesycenie wulgaryzmami czy też ignorowanie żeńskich odmian zawodów. Panują tu błędy stylistyczne, ubogie dialogi i chochliki zmieniające ortografie. Nie ma oczywiście problemu, gdy książka ma taki styl założony z góry – udowodniła to choćby Dorota Masłowska w swych powieściach (za które zresztą obsypano ją nagrodami). Gorzej, gdy niechlujstwo autorskie uznane zostaje za produkt zdatny do wydania i sprzedaży.
Drugim obliczem jest przerost formy nad treścią – kwieciste opisy, długie filozoficzne rozważania, lanie wody, by książka ładnie puchła. Na co komu lakoniczność, gdy w każdym zdaniu można snuć opowieść? Do tego dochodzi ciągłe przypominanie czytelnikowi dobrze znanych informacji – o przeszłości i przeżyciach bohaterów, o cechach charakterystycznych miejsc i osób czy cudowności kolejnego pokolenia Merysujek.
Grzech drugi: ubogie światy
Nie od dziś wiadomo, że powieść jest tak ciekawa, jak stworzony przez autora świat i postacie go zamieszkujące. Prym wiedzie tu J.R.R. Tolkien, który na potrzeby „Hobbita“ i „Władcy Pierścieni“ stworzył nie tylko bogaty w szczegóły i przemyślany świat, ale całą mitologię i języki (zresztą quenya, czyli język elfów, cieszy się popularnością wśród lingwistycznych entuzjastów). Nie inaczej jest u innych gigantów zachodniego fantasy – George R. R. Martin, Ursula K. Le Guin czy C.S. Lewis poświęcili czas, by jeszcze bardziej wciągnąć czytelników. Ich uniwersa odznaczają się oryginalnością, szczegółowością, ale i konsekwencją. Nawet nasi rosyjscy sąsiedzi wiedzą, jak ważna to kwestia – wystarczy zerknąć do cyklu „Patroli“ Siergieja Łukjanienki, „Odblasków Eterny“ Wiery Kamszy czy „Otchłani Głodnych Oczu“ duetu pisarskiego ukrytego pod pseudonimem Henry Lion Oldi (fantastyka rosyjska to zresztą temat, któremu mam nadzieję w przyszłości poświęcić kilka stron).
Niestety, wśród rodzimych autorów często bywa tak, że budowanie świata schodzi na dalszy plan. Pół biedy, gdy stworzone uniwersum jest połowiczne i w miarę konsekwentne. Czytelnicy są w stanie wybaczyć, a nie raz i rozwinąć je samodzielnie („ficzków“ nie brakuje). Gorzej, gdy tworzy się je w locie i bez pomyślunku – prym wiedzie tu „Achaja“ Andrzeja Ziemiańskiego, gdzie geografia osiąga wręcz kwantowy poziom, a poza garstką postaci nikt nie posiada imienia. Lakoniczne opisy dodatkowo wprowadzają chaos w czytelniczym umyśle. Zemściło się to zresztą na autorze w kontynuacji – pentalogii „Pomnik Cesarzowej Achai“, gdzie próbowano to naprawić (bez większych sukcesów, oczywiście).
Grzech trzeci: ilość, nie jakość
Udało się. Książka została napisana, zredagowana i wydana. Czeka teraz na półce na potencjalnego klienta. Co dalej? Dalszy ciąg? Spin-off dla jednej z postaci? To samo, ale z perspektywy innego bohatera? A może atlas naszego uniwersum?
Tworzenie trylogii, serii czy innych -logii to istna plaga. Skoro coś się sprzedało raz (osiągając przy tym niezłe wyniki i przychody) to dlaczego nie miałoby się sprzedać drugi, piąty, dziesiąty? Dojenie serii i wymyślanie kolejnych przygód to norma, przy czym nie tylko tworzy to problemy z ciągłością fabularną, ale również udowadnia brak chęci autorów do samodoskonalenia. Często też powrót do popularnego ciągu wydawniczego jest wynikiem słabej sprzedaży nowego pomysłu. Dodatkową winę ponosi tu zarówno wydawca (któremu na rękę kolejny pewniak z numerkiem w tytule), jak i czytelnicy (którzy nie chcą się pogodzić z zakończeniem ukochanego cyklu i godzą się na niejednokrotnie niższą jakość).
Oczywiście są pozycje od początku pisane jako część czegoś większego, wymagają one jednak poświęcenia czasu na dokładnie przemyślenie i rozłożenie historii oraz dobrych fundamentów. Przykładem niech będzie „Wiedźmin“ Andrzeja Sapkowskiego, który doczekał się szeregu opowiadań, zanim powstała znana i lubiana saga.
Grzech czwarty: powtarzalność
Występek ten ściśle łączy się z poprzednim – w końcu, jak głosi ludzkie porzekadło, „wszystko, co było do wynalezienia, zostało już wynalezione“. Chęć (czy też konieczność) pisania kilku książek sprawia, że autorzy popadają w schematy, które można odhaczać niczym w bingo. Zwykły człowiek staje się bohaterem? Jest! Miłość mimo wszystko? Jest! Starożytna przepowiednia? Bingo! Niezwykły artefakt, będący klasycznym deus ex machina? No ba! Oczywiście nie chodzi tu o wymyślanie koła na nowo czy wzbranianie się przed wykorzystywaniem sprawdzonych motywów. Warto jednak zastanowić się nad tym, jak inaczej podejść do skostniałych schematów gatunku, by zaoferować potencjalnym czytelnikom nowe doznania.
Do tego wszystkiego dochodzi wzajemne wzorowanie się i kopiowanie pomysłów bez większych zmian. Siwowłosych zabójców, cudownych wojowniczek, wodzów jednoczących plemiona ku większej sprawie w literaturze nie brakuje. I z pewnością jeszcze długo nie zabraknie. O namiętnym wręcz kopiowaniu Tolkiena nie wspomnę – to, jak wpłynął on na późniejszych twórców (zarówno pozytywnie, jak i negatywnie), to materiał na zupełnie inny artykuł.
Grzech piąty: nieumiejętne taboo
Seks i przemoc sprzedadzą wszystko. Są też często nieodłącznym elementem powieści fantastycznych i poza standardowymi motywami występują również w bardziej dosadnych i brutalniejszych wersjach. Jeśli przemoc, to tortury. Jeśli seks, to homoseksualizm i naruszanie granic. Brak zrozumienia i delikatności, osobiste animozje i przekonania, błędne postrzeganie pewnych spraw i zjawisk. To wszystko sprawia, że opisy stają się wręcz obraźliwą karykaturą, męką do czytania, od której krwawią oczy.
Jeszcze gorzej, gdy kwieciste opisy czynów niegodnych sypią się często i gęsto, a autorzy uważają je za dobre czy (co gorsza) normalne. Nikt nikomu nie broni tworzyć własnych „Pięćdziesięciu Twarzy Greya“ w krainie lochów i smoków. Bez odrobiny taktu dostajemy w najlepszym przypadku (przytaczane tu po raz kolejny) torture porn, jaką jest „Achaja“, w najgorszym zaś wszelkie erotyki pokroju „Oddałam się centaurowi“ czy „Namiętność wśród jaszczuroludzi“ (tytuły zmyślone, ale chwila szukania na Amazonie czy w Google obdarzy was odpowiednimi wynikami).
Grzech szósty: osobiste poglądy
Każdy z nas ma swój własny światopogląd. Chcąc nie chcąc w pewnym stopniu odbijają się na naszej codziennej pracy i twórczości. Nie inaczej bywa z pisarzami. Można oczywiście przekazywać nasze poglądy w sposób zawoalowany i nienachalny (jak C.S. Lewis w cyklu o „Narnii“ czy nasz rodzimy Sapkowski w „Wiedźminie“). Częściej jednak spotykamy się z jawnym przekładaniem naszej rzeczywistości na tę z kart powieści.
Prym wiodą tu twórcy prawicowi (choć ich opozycja również grzeszy), a ich wysiłki przybierają w skrajnych przypadkach postać obyczajowej krucjaty. Niektórzy wręcz prowadzą ją za pomocą social mediów, uznając siebie za proroków i mędrców. Rafał Ziemkiewicz jest tu przykładem wręcz sztandarowym, który twitterową wojną podjazdową skierowaną głównie w stronę polityka Michnika promował własne dzieła. Jacek Piekara, Andrzej Pilipiuk czy Jarosław Grzędowicz to kolejne wielkie nazwiska, które również pod przykrywką fantastyki bawią się w przekazywanie własnego światopoglądu i politycznych przekonań.
Nikt oczywiście nie broni twórcom takich zabiegów – wymaga to jednak pewnego wyczucia i równowagi.
Grzech siódmy: walka z krytyką
Chętnych do oceniania, analizowania i krytykowania nie brakuje. Zajmujący się tym profesjonalnie krytycy literaccy oraz branżowi dziennikarze, blogerzy i vlogerzy czy tłumy komentujących na różnych portalach czekają spragnieni kolejnej pozycji. Internet ułatwia dialog pomiędzy twórcą a konsumentem, pozwalając tym samym autorom samodoskonalić się i poprawiać błędy (z czego skorzystał Dmitrij Głuchowski przy okazji prac nad „Metro 2033“).
Problem pojawia się, gdy w grę wchodzi autorskie ego. Skoro napisałem książkę i się dobrze sprzedaje, to dlaczego mam pozwalać na nieprzychylne komentarze? Zwłaszcza gdy krytykuje ktoś, kto sam niczego nie stworzył i nie wydał. Słowne przepychanki, wbijanie szpil czy wyśmiewanie są na porządku dziennym (nie raz znajdując swój finał w sądzie). A gdy sam autorytet autora nie wystarcza, zawsze można napuścić własnych fanów, którzy nie mają żadnych oporów. Wyzwiska i zionąca nienawiść, zorganizowane akcje pozytywnego i negatywnego oceniania czy w skrajnych przypadkach groźby i stalking. Tak, fanatyków gotowych na wszystko dla „dobra sprawy“ nie brakuje.
I tak oto nasza wyliczanka dobiegła końca. Oczywiście w rodzimej (jak i w światowej) fantastyce nie brak książek wybitnych czy po prostu „dobrych“. Giną one jednak pod naporem pozycji szumnie nazywanych „bestsellerami“, tworzonych masowo dla zarobku. Pozostaje mieć nadzieję, że trend ten zacznie słabnąć i kolejne pokolenia literackich twórców będą unikać grzeszenia na przysłowiowej „pełnej“.