6 minute read

Wojna o Gwiezdne Wojny – Trylogia Prequeli

Trylogia Prequeli, ukazująca młodość i upadek Anakina Skywalkera, podzieliła fanów. Wiele osób uważało, że to wręcz najgorsze co przydarzyło się serii (przynajmniej do czasu, gdy Disney wykupił prawa do marki i stworzył własne filmy). W drugiej części naszego cyklu przyjrzymy się zatopionych w CGI epizodach I, II i III.

~Hefajstos

Advertisement

Pod koniec lat 90“, gdy „Mroczne Widmo“ wchodziło na ekrany kin, niemal wszyscy byli podekscytowani. Oto po szesnastu latach „Gwiezdne Wojny“ wracają na wielki ekran z (nie)zupełnie nową historią, dodatkowo wykorzystując cudowną technologię CGI. Po premierze entuzjazm wyraźnie opadł, ustępując miejsca krytyce i gorzkim żalom. Krytykowano przede wszystkim infantylność, nacisk na polityczny aspekt oraz Jar-Jar Binksa. Ja sam miałem wtedy osiem lat i będąc zakochanym w Starej Trylogii (oglądanej w wersji oryginalnej na VHS) byłem zachwycony nowym filmem. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wielokrotnie do niego wracałem (głównie w ramach maratonów przed kolejnym filmem), a moja ocena zmieniała się z każdym kolejnym seansem.

Zacznijmy od tego, że „Mroczne Widmo“ jest filmem dość przeciętnym. Owszem, wygląda świetnie (choć CGI gdzieniegdzie boleśnie kłuje w oczy – przynajmniej oglądane w wersji na Blu-ray w 4K na pięćdziesięciu calach), a dwie sekwencje – wyścig ścigaczy i pojedynek z Darthem Maulem – mogę oglądać w nieskończoność. Niestety, na tym dobre rzeczy się kończą. Choć handlowa blokada, którą Federacja Handlowa nakłada na Naboo wydaje się być dobrym punktem wyjścia, to już oparcie na niej całej fabuły okazało się błędem. Młodsi widzowie (do których w głównej mierze skierowana jest historia) nie zrozumieją o co ten cały hałas, a kolejne rozmowy o protokołach i polityczne debaty będą nudnym przerywnikiem między pojedynkami i bitwami. Infantylność historii wynika w dużej mierze z nieumiejętnego nacisku komediowego. Przechodzenie z poważniejszych tonów do niskich lotów slapstickowej komedii ociera się o sadyzm. W głównej mierze jest to zasługa Jar-Jar Binksa, znienawidzonego niemal przez każdego fana marki. Niezdarność i skrajny debilizm, zamiłowanie do żartów o odchodach i wiatrach – ni jak nie wpasowuje się to w kosmiczną epopeję o ludziach walczących na laserowe miecze i laserowe pistolety.

To, co jednak najbardziej podzieliło i rozsierdziło fanbazę, to zmiana tego, czym jest Moc. Widzicie, w oryginalnej trylogii Moc była mistyczną siłą, swego rodzaju polem energii utworzonym przez wszystkie istoty żywe, która przenika każdego i wszystko. Mocą, którą tylko nieliczni mogli władać. Jedi poświęcali życie na medytację i zgłębianie jej tajników. Przy okazji nowej trylogii (i rozszerzania świata) George Lucas postanowił to zmienić. Tym samym narodziły się midichloriany – mikroskopijne organizmy, które przenikają wszystko i wszystkich. I to właśnie dzięki nim istoty wrażliwe są w stanie używać Mocy (poprzez szepty i uwagi tychże). Dla wielu zmiana z podejścia mistycznego na czysto naukowy wyssała całą magię rozwiązania. Spekulować można, na ile przemyślana była to zmiana – my wrócimy do tego tematu przy okazji omawiania ostatniej trylogii sagi.

Ostatnim aspektem, który przyczynił się do krytyki epizodu pierwszego było aktorstwo. Nie zrozumcie mnie źle, jestem zachwycony castingowymi wyborami (no może poza Lloydem, który już wcześniej w „Świątecznej gorączce“ udowodnił, jakim jest pniakiem). Problemem jest to, że scenariusz nie pozwala im rozwinąć w pełni skrzydeł. Po stronie bohaterów pozytywnych błyszczy Ewan McGregor jako Obi-Wan Kenobi (dając nam nieco Rentona). Akompaniująca mu Natalie Portman mówi wszystko na jedno kopyto, zaś Liam Neeson wygłasza wszystko melancholijnie (choć dla wielu osób jest to zaletą). Po drugiej stronie barykady mamy jak zawsze świetnego w swojej roli Iana McDiarmida (który po mistrzowsku balansuje między charyzmatycznym zatroskanym politykiem, a zagrażającym całej galaktyce tyranem) i niewykorzystanego Raya Parka. Ten świetny akrobata i kaskader stworzył fundament pod ciekawego antagonistę, ale scenariusz w żaden sposób tego nie rozwija i nie wykorzystuje (zupełnie jak w przypadku Boba Fetta z oryginalnej trylogii).

Trzy lata po premierze epizodu pierwszego swoją premierę miał drugi – „Atak Klonów“. Akcja przenosi się o dziesięć lat do przodu i skupia się w głównej mierze na dwóch wątkach – tytułowej Wojnie Klonów (a dokładniej jej wybuchowi) oraz miłości Anakina i Padme. I to właśnie ten drugi był najgłośniej krytykowany (również przez autora tego tekstu). Nie zrozumcie mnie źle ani nie jestem przeciwny położeniu nacisku na ich romans, ani takim wątkom w ogóle. Problemem tutaj jest to jak bardzo nieumiejętnie ten romans został napisany. Każdy dialog, każde słowo, każdy gest – wszystko to stoi poniżej poziomu Harlequinów. Dodatkowo ich romans nie ma czasu się rozwijać. Od ponownego spotkania po latach do ślubu mijają dwie godziny (wypełnione również innymi scenami). Dobrze, że dostaliśmy serial animowany, który to naprawia.

O ile jednak Padme można jeszcze jakoś przeżyć, tak Anakin jest tu w swej najgorszej postaci. Butny i wiecznie obrażony nastolatek przekonany o własnej doskonałości i chcący mieć ostatnie słowo. Grający go Hayden Christensen stworzył nie tylko postać antypatyczną i irytującą, ale też bardziej drewnianą niż Groot. Lloydowi można wybaczyć wesołego dzieciaka-Anakina (wszak taką postacią miał być), Christensen jednak był koszmarnym wyborem (zwłaszcza gdy spojrzy się na listę potencjalnych kandydatów) i nie ma w filmie nic, co mogłoby go choć odrobinę zrehabilitować.

Ostatnią częścią tej trylogii jest „Zemsta Sithów“, która w kinach zadebiutowała w 2005 roku. I wreszcie dobry film! Oczywiście średniej jakości (i często trąci banałem) dialogi wciąż tu są, tak jak i drewniany Anakin. Miłosne wymiany zdań między małżonkami wciąż promieniują cringem, ale jest ich dużo mniej i giną w scenach akcji – można więc to Lucasowi wybaczyć. Najgorszym momentem filmu jest przejście głównego bohatera na Ciemną Stronę Mocy. Nie wiem, czy to „zasługa“ gry aktorskiej Christensena, samego scenariusza, czy obu na raz, ale jest ona zwyczajnie głupia i ciężka do przełknięcia. Brakuje jakiejś realnej reakcji, wewnętrznej walki, prób racjonalizowania. Jest tylko „jesteś zły – ok!“.

Wszystkie opisane powody bledną jednak przy najważniejszym. Tym, który rozlewa się na całą trylogię, ciągnąc ją w dół. Anakin Skywalker nie jest głównym bohaterem tych filmów. Anakin Skywalker nie jest nawet ważną figurą w zmaganiach. Wszystko, co ma miejsce w filmie, wydarzyłoby się i tak bez jego udziału (lub nie miałoby miejsca, ale doprowadziłoby do podobnego rezultatu). W skrajnych przypadkach wręcz przyspiesza pewne wydarzenia – chociażby start Wojen Klonów. Najważniejsze wydarzenia dzieją się w tle, bez jego udziału lub rękami innych bohaterów. Przy tym wszystkim ‒ jak już wspomniałem – Anakin nie jest nawet ciekawą czy pozytywną postacią.

A wystarczyło dać mu nieco bardziej pozytywne nastawienie, dozę posłuszeństwa wobec Obi-Wana, mniej oczywiste banały wygłaszane w stronę Padme. Ale przede wszystkim potrzebuje czegoś, na co mógłby wpłynąć w znaczący sposób. Gdyby jako faktycznie dobra (pod kątem charakteru) postać przerósł innych Mistrzów Jedi stając się dla nich zagrożeniem, jego upadek i przejście na drugą stronę miałoby większy impakt – zarówno na świat przedstawiony, jak i widzów. Końcowy pojedynek (mimo wszystko wyglądający świetnie!) z Kenobim również by na tym zyskał. O ile bardziej byśmy odczuwali ból wiedząc, że Anakin nie chce walczyć z dawnym mentorem, a Obi-Wan nie chce tracić niemalże syna?

Dlatego właśnie Luke Skywalker, bohater wcześniejszych (późniejszych pod kątem chronologicznym) filmów jest kimś, za kogo trzymamy kciuki od początku do końca. Młodzieniec z marzeniami, który przez nieoczekiwany splot zdarzeń traci rodzinę, zyskując w zamian coś więcej. Gdy widzimy go po raz pierwszy, stara się przekonać wuja, by ten pozwolił mu dołączyć do Akademii Imperium. Gdy ten odmawia, Luke jest wyraźnie zmieszany i niezadowolony, ale wciąż zachowuje się przy tym jak rozsądny człowiek. Jego późniejsze przygody, wzloty i upadki oraz zachowania śledzimy z niesłabnącą ciekawością.

Tak jak w przypadku epizodów IV-VI, tak i tym filmom George Lucas nie odpuścił jeżeli chodzi o zmiany i poprawki. W wydaniach na DVD pojawiły się nieznaczne zmiany (głównie dodanie wcześniej usuniętych scen i kilka poprawek dialogowych), jednak reedycja na Blu-ray z 2011 roku pierwszego filmu okazała się kolejną porcją oliwy dolanej do ognia. W „Mrocznym Widmie“ postać Mistrza Yody odgrywała kukiełka (taka jak w oryginalnej trylogii), wymieniono ją więc na wersję CGI – taką jak w epizodach II i III. Nie spodobało się to wielu osobom, choć z punktu widzenia chronologii filmów ma sens. Późniejsze wydania to głównie poprawki jakości obrazu i dźwięku dla platformy Disney+.

Tym samym kończymy drugą część naszych rozważań na temat tego, jakie konflikty w fanbazie tworzy gwiezdnowojenna saga. Choć prequele mają swoje grzechy na sumieniu, ogląda się je wciąż przyjemnie. W następnym numerze przyjrzymy się ostatniej trójce filmów, problemach jakie je trawią i wojnie jaka rozgorzała w Internecie (zwłaszcza po premierze ósmego epizodu). Zahaczymy też o Twittera i pochylimy się nad siłą jaka płynie ze strony fanów. A tymczasem, niech Moc będzie z wami!.

This article is from: