7 minute read

Wojna o Gwiezdne Wojny - Trylogia Oryginalna

„Dawno, dawno temu w odległej Galaktyce…“ – głosi już od ponad czterdziestu lat wstęp do jednej z najważniejszych i najpopularniejszych serii w popkulturze. Dziś, złożona z dziewięciu głównych filmów (podzielonych na trzy trylogie, będące elementami Sagi Skywalkerów), dwóch spin-offów, świątecznego narzędzia tortur i kilku seriali, zdobywa serca nowych fanów… i dzieli tych obecnych. Ale dlaczego? Co takiego działo się na przestrzeni ostatnich czterech dekad, co wywołało aż taki rozłam? Przyjrzyjmy się każdej trylogii z osobna, by to zrozumieć.

~Hefajstos

Advertisement

Jeżeli z jakiegoś powodu nie mieliście, drodzy czytelnicy, do czynienia z gwiezdnowojenną sagą (być może spędziliście ostatnie lata w karbonicie), to miejcie na uwadze, że tekst będzie zawierał spoilery.

Wszystko zaczęło się w 1971 roku. Młody George Lucas, będąc świeżo po premierze „THX 1138“ (które choć spodobało się krytykom, nie odniosło spektakularnego sukcesu wśród widzów), rozglądał się za nowym projektem. Serce młodego filmowca skłaniało się ku „Flashowi Gordonowi“ – bohaterowi zapoczątkowanych w 1934 roku komiksów autorstwa Alexa Raymonda. Zarówno postać, jak i cała otoczka idealnie nadawały się do stworzenia lekkiego, awanturniczego kina, które byłoby rozrywką dla całej rodziny. Niestety, posiadające pełnię praw Dino De Laurentiis nie chciał się z nimi rozstać. Nie zraziło to Lucasa, który wzorem Bendera postanowił stworzyć własną wersję. W poszukiwaniu inspiracji udało mu się odkryć, że Raymond czerpał swoje inspiracje z serii powieści „John Carter of Mars“. Dalsze poszukiwanie doprowadziły go do „Gulliver on Mars“ autorstwa Edwina Arnolda.

Lucas zabezpieczył z United Artist kontrakt na dwa filmy. Pierwszym z nim był komediodramat „Amerykańskie Graffiti“, drugim space opera, roboczo nazwana „Gwiezdne Wojny“. Wierząc, że prosty i surowy klimat „THX 1138“ był pośrednio powodem chłodnego przyjęcia, postanowił, że nowy obraz będzie lżejszy i bardziej przystępny. Prace nad scenariuszem rozpoczęły się z początkiem 1973 roku i trwały aż do marca 1976 roku (wchodząc już na start zdjęć i produkcji). Przez ten czas powstało kilka szkiców, scenariuszy i ogrom notatek (wiele z elementów zostało wykorzystanych w późniejszych produkcjach).

W odpowiedzi na zamknięcie działu zajmującego się efektami specjalnymi przez 20th Century Fox w 1975, George Lucas stworzył Industrial Light & Magic (ILM). Firma ta swój chrzest bojowy miała przy okazji prac nad „Gwiezdnymi Wojnami“, a gros efektów specjalnych stanowiła fotografia ze sterowania ruchem stworzona przez Johna Dykstre i jego ekipę. Metoda ta polegała na wykorzystaniu małych modeli i powolnego ruchu kamery, co tworzyło iluzję rozmiaru (widać to już w scenie otwierającej, gdy imperialny Niszczyciel ściga krążownik Księżniczki Lei).

Na planie filmowym było nieco gorzej. George Lucas nie miał doświadczenia w reżyserowaniu tak dużej produkcji (zwłaszcza w porównaniu z dwoma poprzednimi filmami). Doprowadzało to do kuriozalnych sytuacji i wewnętrznych animozji, gdy jego twórcza wizja konfrontowana była z wiedzą i doświadczeniem członków ekipy. To właśnie rady i wskazówki weteranów branży (zarówno po stronie technicznej, jak i aktorskiej) w dużej mierze sprawiły, że projekt doczekał szczęśliwego końca.

„Gwiezdne Wojny“ okazały się sukcesem na niespotykaną wcześniej skalę, w krótkim czasie stając się jednym z najlepiej zarabiających filmów w historii medium. Krytycy jak zwykle byli podzieleni, choć w większości byli entuzjastycznie nastawieni do filmu. Roger Ebert określił go jako „doświadczenie poza ciałem“, A.D. Murphy uznał obraz za „największy film fantastyczno- -przygodowy w dziejach“, zaś Gary Arnold za „nową klasykę w tradycji filmowej“. Chwalono przede wszystkim stronę wizualną, uznając ją za najlepszą od czasów „2001: Odysei Kosmicznej“ Stanleya Kubricka. Nie brakowało również ocen negatywnych, skupiających się głównie na przaśnej prostocie, braku głębi czy w skrajnych przypadkach przejawów rasizmu.

Nie sposób w pełni ocenić, jak bardzo dzieło Lucasa wpłynęło na świat i kulturę popularną. Cytaty, postacie, miejsca czy nawet charakterystyczne dźwięki i odgłosy na stałe weszły do słowników. Zapoczątkowany boom na kino science fiction (na przełomie lat 70 i 80) dał nam wiele hitów, czyniąc gatunek popularnym i dochodowym. Zmieniło się też kino samo w sobie, przechodząc z produkcji głównie filmów poważnych i wymownych do najeżonych akcją i specjalnymi efektami blockbusterów (do czego w dużej mierze przyczyniły się również „Szczęki“ Stevena Spielberga). Sama branża efektów specjalnych, skostniała od lat 50 i gatunku tanich „monster movies“ przeżywała swój renesans.

Znamy już historię powstawania oryginalnego filmu oraz jego sequeli. Wiemy też, jak film został odebrany i jaki miał wpływ na przyszłe produkcje. Możemy zatem przejść do meritum, czyli kontrowersji. Kontrowersji, których to głównym prowodyrem był sam ojciec serii – George Lucas. Wszystko to z powodu do bólu prozaicznego – reżyser zwyczajnie po ludzku wstydził się swoich filmów. Z powodu ograniczeń budżetowych, czasowych i technologicznych nie był on w stanie w pełni oddać tego, co stworzył na papierze. Rozpoczął więc mozolną pracę nad usprawnianiem i poprawianiem całej trylogii. Na przestrzeni lat kilkakrotnie wydawano odświeżone wersje, a zmiany wahały się od prostych poprawek audiowizualnych (na ogół uznawanych za zrozumiałe) do ingerencji w fabułę i ton filmu (te spotykały się z dużo chłodniejszym przyjęciem). Pierwszy raz w 1997, jako test technologii komputerowo generowanej grafiki przed nową trylogią (znaną dziś jako trylogia prequeli). Następnie w 2004 i 2011 pojawiły się wydania po raz kolejny zmieniające istotne elementy w filmach. Po raz ostatni (póki co) dokonano tego w 2019 roku, przy okazji wydania serii na Disney+ w technologii 4K (tutaj zmiany dotyczyły tylko rozdzielczości i czystości dźwięku).

Wszystko zaczęło się od oryginalnych „Gwiezdnych Wojen“ przemianowanych pod wpływem sukcesu i sequela na „Nową Nadzieję“, a następnie na „Epizod IV: Nową Nadzieję“. Lucas miał możliwość wzbogacić pustynną Tatooine o kilka scen i wizualnych efektów, co spotkało się z ciepłym odzewem. To tutaj po raz pierwszy podzielono fanów przy okazji dwóch znaczących poprawek. Pierwsza z nich to memiczne już „Han strzelił pierwszy“. W oryginalnym wydaniu kłótnia Hana Solo z Greedo (kosmicznym łowcą głów) kończy się śmiercią tego drugiego z ręki Solo. Lucas uznał, że postaci pozytywnej mord z zimną krwią nie przystoi, więc w późniejszych wydaniach to Greedo strzela pierwszy, ginąc w ramach kontry Hana.

Nie mniej kontrowersyjna okazała się scena, w której Han Solo rozmawia z Jabbą – kosmicznym bossem kryminalnego syndykatu Tatooine w Doku 94 na Mos Eisley. Scena ta, z uwagi na ograniczenia czasowe i budżetowe, nie pojawiła się w wydaniu kinowym. Zadebiutowała więc w wersji z 1997 roku, zyskując nieprzychylne opinie (krytykowano zarówno okropny wygląd obcego, jak i jej zbędność – zwłaszcza w kontekście poprzedniej sceny w kantynie).

Uważane za najlepszą (nawet dziś) część „Imperium Kontratakuje“ również doczekało się niechcianej i nielubianej modyfikacji. W rolę Imperatora (pojawiającego się jako hologram) wcielili się aktorka Marjorie Eaton (jako fizyczna postać w masce) i Clive Revill (jako głos). W wersji z 2004 roku zastąpiono ich Ianem McDiarmidem, który wcielał się w tę postać od „Powrotu Jedi“. Stworzyło to rozjazd w wyglądzie antagonisty, któremu blizej było do tych z prequeli niż epizodu szóstego.

Epizod ten to zresztą źródło kolejnych scysji. Zmiany w całej sekwencji w pałacu Jabby są z estetycznego punktu widzenia zrozumiałe (poza „Jedi Rocks“, które zapewne grają na powitanie w piekle), a sekwencja z jamą Rancora to kwestia gustu. Nie ma jednak taryfy ulgowej w przypadku finału, gdy Darth Vader podnosi i zabija Imperatora. W wydaniu kinowym nie mówi on nic, co wzmacnia wydźwięk i pozwala widowni określić, co czuł w tym momencie Vader. Wydanie poprawione dodaje ciche „Nie“, a następnie przeciągłe „Nieeeeee!“ (będące nawiązaniem do równie żenującej sekwencji z „Zemsty Sithów“). Dźwięk ten sprawił, że moment przypominał bardziej przeróbkę w stylu komediowych kanałów z YouTube. Wisienką na torcie niepoprawnych aktualizacji jest podmiana jednego z widocznych na końcu duchów Jedi. Sebastian Shaw (grający Anakina) zastąpiony został przez Haydena Christensena (późniejszego-wcześniejszego Anakina). „Zastąpiony“ to jednak słowo na wyrost, gdyż podmieniono jedynie... głowę aktora.

Wszystko to jednak byłoby do przełknięcia, gdyby nie jeden szkopuł. Jeden malutki zgrzyt, coś, wydawałoby się, zupełnie błahego. Okazuje się bowiem, że ani George Lucas (gdy jeszcze trzymał prawa do marki), ani Disney (obecny właściciel) nie zamierzają wypuszczać oryginalnych niemodyfikowanych wersji. Nie licząc więc pierwszych wydań VHS i LaserDisc oraz limitowanej edycji DVD z roku 2004 (gdzie były one bonusem) są one nie do obejrzenia. I to właśnie jest przedmiotem batalii fanów sagi, zwłaszcza pokoleń wychowanych na pierwotnych edycjach i purystów. Jest to również problem z punktu widzenia historyków kina – co innego bowiem dążenie do doskonałości, a co innego negowanie pierwotnego stanu.

Jednak mimo tych zmian popularność serii nie słabnie, a kolejne pokolenia wciąż mogą obcować z magią kina sci-fi przełomu lat 70. i 80. (choć w dużo lepszej jakości). Pozostaje mieć nadzieje, że z czasem dostaniemy pełnoprawny dostęp do pierwotnych wersji Starej Trylogii i swobodę wyboru. A Wam, drodzy czytelnicy, życzę udanego nowego roku i cierpliwości, bo w następnym numerze weźmiemy na warsztat trylogię prequeli i sprawdzimy, jakie problemy przyniósł nowy wiek i nowa technologia. Niech Moc będzie z Wami!

This article is from: