3 minute read
Jolt
Napięcie było, ale całość uziemili
Od premiery pierwszej części Johna Wicka w 2014 roku gatunek kina o samotnych mścicielach z wachlarzem umiejętności zamykania procesów życiowych innych przeżywa swój mały renesans. I jak to często bywa, są to produkcje albo bardzo dobre (jak kolejne części serii o Wicku czy tegoroczny „Nikt“), albo dobre („Atomic Blond“ czy „Pani Zło“), albo wyjątkowo słabe („Peppermint“ i „Anna“). Niestety, wyprodukowany przez Amazon Studios na platformę Prime „Jolt“ należy do tej ostatniej kategorii.
Advertisement
~Hefajstos
Główną bohaterką jest Lindy Lewis (w tej roli dająca z siebie zdecydowanie za dużo Kate Beckinsale), młoda kobieta cierpiąca na zaburzenia eksplozywne przerywane (tj. nieproporcjonalne do sytuacji wybuchy gniewu). Żyć z tym ciężko, a i rodzice w tym nie pomogli, zarówno skazując jedyną córkę na zamknięcie w szpitalu, jak i własne pogrążanie się w używkach (kolejno: alkohol u tatusia, antydepresanty u mamusi). Przełom nastąpił, gdy udało się zbudować kamizelkę rażącą prądem w sytuacjach stresujących, co pozwoliło naszej bohaterce wieść „normalne“ życie.
Tak też rozpoczyna się akcja właściwa, gdy za namową psychiatry (jak zawsze świetny Stanley Tucci) Lindy spotyka się z Justinem (jak zawsze beznadziejnie drewniany Jai Courtney), księgowym pracującym dla tajemniczego Barry’ego. Sielanka nie trwa jednak długo, gdyż po wspólnej nocy Justin ginie przez aplikację dwóch kul domózgowo. Popycha to naszą heroinę na drogę zemsty, by odkryć, co stało się z potencjalną miłością jej życia. Sytuacji nie ułatwia para detektywów – Vicars (Bobby Cannavale) i Nevin (Laverne Cox), którzy usiłują znaleźć mordercę, w różnym stopniu podejrzewając Lindy.
Wszystko, co dzieje się później, to w dużej mierze sztampa tego typu filmów, okraszona przytłaczającą ilością nudy. To, co przede wszystkim położyło „Jolt“ to twórcy. Tanya Wexler nakręciła kilka rzeczy dla telewizji, o których mało kto słyszał, zaś Scott Wascha nie napisał w życiu niczego, co zostało zekranizowane (o ile napisał cokolwiek). Tym samym „Jolt“ wygląda gorzej, niż produkcje półamatorskie i amatorskie (z kilkoma zaledwie miejscami, niemal tymi samymi ujęciami i boleśnie biedną choreografią walk). Reżyserka i scenarzysta nie mieli pojęcia czy chcą iść w poważniejsze klimaty rodem z „Johna Wicka“ i „Peppermint“, gdzie brutalność jest widoczna i namacalna, czy też stworzyć pastisz gatunku, jakim były obie części „Adrenaliny“, czy nieco słabszy „Tylko strzelaj!“, które to wciąż zachowywały mocny poziom akcyjniaków.
W zasadzie, jak się nad tym zastanowić, film spełnia swoje zadanie jedynie jako przykład „jak filmów o zemście nie kręcić“. Bo o ile mamy tu ciekawą bohaterką z przeszłością i dolegliwością, która ma i urok, i charakter (i miałaby więcej, gdyby jej na to pozwolono), tak nic konkretnego się nie dzieje. Sztampowe „po nitce do kłębka“ musi się widzom sprzedać, a intryga musi mieć swoje drugie dno. Nie dziwi więc finał całej intrygi i totalnie niespodziewany przez nikogo twist. Dziwi natomiast butność twórców i zamknięcie filmu cliffhangerem – wszyscy dobrze wiemy, że nic z tego nie będzie.
Od strony audiowizualnej nie ma czym się zachwycać. Widziałem wiele znacznie gorzej wyglądających filmów, ale to wciąż bieda rodem z kosza na DVD za 5 złotych (choć i tam trafiałem na ciekawsze produkcje). Jeżeli chodzi o audio, to nie pamiętam żadnego utworu – czy to wykorzystanego, czy stworzonego na potrzeby produkcji. Jak już wspomniałem wyżej, choreografia walk leży i kwiczy, choć samych potyczek czy ustawek tu jak na lekarstwo, co boli tym bardziej, biorąc pod uwagę umiejętności i możliwości Lindy. Najwidoczniej jednak Beckinsale płacono od godziny (a Tucciemu od minuty) i nie było czasu na nic innego, jak czcze gadanie i chodzenie. Produkcji nie ratują też efekty dorównujące poziomem pracom zaliczeniowym pierwszego roku grafiki komputerowej.
Czy dało się lepiej? Jak najbardziej! Może gdyby Amazon Studios wyłuskało więcej pieniędzy i wybrało na reżyserski stołek kogoś z lepszym dorobkiem (i wzięło na stanowisko scenarzysty kogoś doświadczonego albo więcej osób – serio, nawet „Kac Wawę“ pisały trzy osoby, choć oczywiście filmowi to nie pomogło). Szczerze mówiąc, nie wiem, ile dokładnie wyniósł budżet – w sieci brak informacji, ale nawet jeśli był on spory, to w większości poszedł na obsadę. Szacowany zarobek w wysokości około dwustu tysięcy dolarów to policzek każdej osobie zaangażowanej w produkcję.
Zapytacie więc: „Hefciu, to oglądać czy nie?“. Ano nie. Nawet dla Beckinsale i Tucciego, bo oboje w lepszych filmach grali. W tym wypadku rzeczywiście lepiej nie dawać pieniędzy Bezossowi i obejrzeć jakąkolwiek produkcje Netflixa i HBO. Albo nawet tego słabego „Pepperminta“ z Jennifer Garner, bo chociaż była tam jakaś akcja i więcej miejsc do zobaczenia.