Przełożył Piotr Kucharski
Ilustracje Paweł Zaręba
Lublin – Warszawa
Przełożył Piotr Kucharski
Ilustracje Paweł Zaręba
Lublin – Warszawa
księga 1. Jaśminowy tron
W przygotowaniu:
księga 2. Oleandrowy miecz
księga 3.
księga 1. Cesarstwo piasku
księga 2. Kraina popiołu
Carly.
Sprawiasz, że świat staje się lepszy.
Na dziedzińcu cesarskiego mahalu układano stos. Przez położone wysoko okna wlatywała woń
ogrodów: słodkich róż i jeszcze słodszych cesarskich igłokwiatów, bladych i delikatnych, rosnących w takiej obfitości, że przeciskały się przez kratownicę, a ich białe płatki rozpościerały się na murach z piaskowca. Kapłani rzucali te płatki na stos, mrucząc pod nosami modlitwy, zaś służący przynosili drewno i układali je starannie, polewali kamforą i ghi, pryskali kropelkami perfumowanych olejków.
Zasiadający na swoim tronie cesarz Ćandra pomrukiwał wraz z innymi. W dłoniach trzymał sznur paciorków modlitewnych. Każdy z nich był żołędziem ozdobionym imieniem jednej z matek płomienia: Diwjanśi, Ahamara, Nanwiśi, Suhana, Minakśi. Recytował, a jego dworzanie – królowie miast-państw Paridźatdwipy, ich książęcy synowie, ich najdzielniejsi wojownicy – recytowali wraz z nim. Jedynie król
Aloru i gromada jego bezimiennych synów zachowywali zwracające uwagę, wymowne milczenie.
Na dziedziniec wprowadzono siostrę cesarza Ćandry.
Po jej bokach szły jej damy dworu. Po lewej bezimienna księżniczka z Aloru, powszechnie nazywana po prostu Alori, po prawej zaś Narina, dama szlachetnej krwi, córka wybitnego matematyka ze Srugny oraz arystokratki z Paridźatu. Odziane były w krwistą ślubną czerwień. Na włosach nosiły korony z drobnych gałązek oplecionych nicią naśladującą gwiazdy. Gdy wkroczyły na dziedziniec, oczekujący mężczyźni skłonili głowy, przycisnęli twarze do podłogi i rozłożyli płasko dłonie na marmurze. Kobiety zostały ubrane z czcią i naznaczone błogosławioną wodą. Modlono się za nie dzień i noc, aż świt rozjaśnił niebo. Stały się na tyle święte, na ile tylko było to możliwe w przypadku kobiet.
Ćandra nie skłonił głowy. Obserwował siostrę.
Nie założyła korony. Rozpuszczone, poplątane włosy spływały jej z ramion. Posłał pokojówki, żeby ją przygotowały, ale odprawiła je wszystkie, zagryzając zęby i płacząc. Posłał jej też karmazynowe sari, haftowane najdelikatniejszym złotem z Dwarali, wonne od igłokwiatów i perfum. Odmówiła włożenia go i zamiast tego wybrała najjaśniejszą żałobną biel. Rozkazał kucharzom, by doprawili jej dania opium, jednak nie chciała jeść. Nie została pobłogosławiona. Stała na dziedzińcu z nieozdobioną głową i rozczochranymi włosami niczym żyjąca klątwa.
Jego siostra była głupim i kapryśnym dzieckiem. Nie znajdowaliby się tutaj, przypomniał sobie, gdyby nie okazała się całkowicie niekobieca. Gdyby nie próbowała wszystkiego zniszczyć.
Główny kapłan ucałował bezimienną księżniczkę w czoło. Tak samo uczynił z damą Nariną. Gdy zbliżył się do siostry Ćandry, ta wzdrygnęła się i nadstawiła policzek.
Kapłan cofnął się.
– Możecie się wspiąć – rzekł spokojnym tonem, spoglądając na nią bez emocji. – Wespnijcie się i zostańcie matkami płomienia.
Jego siostra ujęła swoje damy za ręce. Ścisnęła je mocno. Stały tak we trzy przez długą chwilę, po prostu się trzymając, po czym puściła je.
Damy podeszły do stosu i weszły na jego szczyt. Uklękły. Siostra cesarza nie poruszyła się. Stała z uniesioną głową. Wiatr dmuchnął w jej włosy płatkami igłokwiatu, które odznaczyły się bielą na całkowitej czerni.
– Księżniczko Malini – powiedział główny kapłan – możesz się wspiąć.
Wespnij się, pomyślał Ćandra. Okazałem ci większą litość, niż na to zasługiwałaś, i oboje to wiemy.
Wespnij się, siostro.
– Wybór należy do ciebie – oznajmił kapłan. – Nie będziemy cię zmuszać. Zrezygnujesz z nieśmiertelności czy jednak się wespniesz?
Propozycja nie zostawiała miejsca na dwuznaczności. Jednak dziewczyna nie ruszyła się. Znów pokręciła głową. Łkała w ciszy, starając się nie okazać żadnych uczuć.
Duchowny skinął głową.
– Zatem zacznijmy – rzekł.
Ćandra wstał. Paciorki modlitewne zagrzechotały o siebie, gdy przestał je ściskać.
Oczywiście, że musiało do tego dojść.
Zszedł z tronu. Pokonał dziedziniec, krocząc przed morzem pochylonych mężczyzn. Ujął siostrę za ramiona, bardzo delikatnie.
– Nie lękaj się – powiedział do niej. – Dowiedziesz swojej czystości. Uratujesz swoje imię. Swój honor. A teraz WESPNIJ SIĘ.
Jeden z kapłanów zapalił pochodnię. Dziedziniec wypełnił się wonią palonego drewna i kamfory. Duchowni zaczęli niskimi głosami śpiewać pieśń, która nabrzmiała w powietrzu. Nie zamierzali czekać na cesarską siostrę.
Ale wciąż był czas. Stos nie został jeszcze podpalony.
Gdy księżniczka kolejny raz pokręciła głową, cesarz chwycił ją pod brodę i zadarł jej głowę.
Nie trzymał jej mocno. Nie krzywdził jej. Nie był potworem.
– Pamiętaj – zaczął niskim głosem, który niemal ginął pod dźwięczną pieśnią – że sama ściągnęłaś na siebie ten los. Pamiętaj, że zdradziłaś rodzinę i wyrzekłaś się swojego imienia. Jeśli się nie wespniesz... Siostro, pamiętaj, że sama postanowiłaś sprowadzić na siebie zniszczenie, a ja uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby jednak ci pomóc. Pamiętaj o tym.
Kapłan przytknął pochodnię do stosu. Drewno powoli zaczęło zajmować się płomieniem.
Ogień odbił się w jej oczach. Spoglądała na brata z twarzą niczym lustro: pozbawioną uczuć, nieodbijającą w jego stronę niczego oprócz ciemnych oczu oraz poważnych brwi, u obojga identycznych. Ich wspólnej krwi, ich wspólnych kości.
– Mój bracie – odparła – nie zapomnę.
Zapewne ktoś ważny został zabity tej nocy.
Prija zyskała tę pewność w chwili, kiedy na drodze za sobą usłyszała tętent kopyt. Przeszła na pobocze i zaraz przemknęła obok niej grupa konnych strażników w bieli i złocie Paridźatu, uzbrojonych w szable stukające o wytłaczane pasy. Naciągnęła pallu na twarz – po części dlatego, że oczekiwaliby takiej oznaki szacunku ze strony kobiety z gminu, a po części, by uniknąć ryzyka, że któryś z nich ją rozpozna – a następnie obserwowała ich przez szczelinę pomiędzy palcami a tkaniną.
Gdy zniknęli jej z pola widzenia, nie zerwała się wprawdzie do biegu, ale zaczęła iść bardzo szybkim krokiem. Niebo przekształcało się już z mlecznej szarości w perłowy błękit świtu, a jej została do pokonania jeszcze długa droga.
Stary Bazar leżał na obrzeżach miasta. Znajdował się na tyle daleko od mahalu regenta, że Prija nie traciła nikłej
nadziei, iż jeszcze go nie zamknięto. Okazało się, że tego dnia sprzyjało jej szczęście. Gdy tylko dotarła na miejsce –zdyszana, z tyłem bluzki mokrym od potu – dostrzegła, że na ulicach wciąż mrowi się od ludzi: rodziców ciągnących za sobą małe dzieci, wychudzonych żebraków przemykających po skraju targowiska z miseczkami na jałmużnę w dłoniach oraz kobiet takich jak Prija, zwykłych, w jeszcze zwyklejszych sari, uparcie przepychających się przez tłum w poszukiwaniu kramów ze świeżymi warzywami i rozsądnymi cenami.
Wyglądało wręcz na to, że na bazarze znajdowało się więcej ludzi niż zwykle, zaś w powietrzu unosiła się wyraźna nuta paniki. Wieści o patrolach najwyraźniej krążyły ze zwyczajową prędkością od domu do domu.
Ludzie się bali.
Trzy miesiące wcześniej ważny paridźacki kupiec został zamordowany we własnym łóżku. Poderżnięto mu gardło, a później rzucono ciało przed świątynią matek płomienia na krótko przed modłami o świcie. Przez całe dwa tygodnie po tamtym wydarzeniu ludzie regenta patrolowali ulice pieszo i konno, bili lub aresztowali Ahiranyjczyków podejrzewanych o działalność wywrotową i niszczyli wszelkie stragany, które próbowały otwierać się na rynku wbrew wyraźnym rozkazom regenta.
W kolejnych tygodniach paridźatdwipańscy kupcy odmawiali zaopatrywania Hiranaprasthy w ryż i zboże. Ahiranyjczycy głodowali.
Wyglądało na to, że teraz to wszystko miało znów się wydarzyć. Dla ludzi stało się naturalne, że pamiętają i się boją. Że pamiętają i pospiesznie starają się zrobić jak największe zapasy, zanim znowu zostanie nakazane zamknięcie targowisk.
Prija zastanawiała się, kogo zamordowano tym razem. Nasłuchiwała imion, gdy zanurzała się w ludzką masę i przemieszczała w kierunku odległego zielonego szyldu zawieszonego na drągach, wskazującego stoisko aptekarskie. Mijała
stoły uginające się pod stertami warzyw i słodkich owoców, belami jedwabiu i wyrzeźbionymi z wdziękiem posążkami jakszów do rodzinnych kapliczek, kadziami ze złotym olejem i ghi. Nawet w słabym świetle wczesnego poranka rynek wibrował barwami i hałasami.
Nacisk ludzi zaczął jej sprawiać ból.
Niemal dotarła już do straganu, pochwycona przez morze falujących, pocących się ciał, gdy mężczyzna z tyłu zaklął, po czym odsunął ją sobie z drogi. Pchnął ją mocno całym ciałem, oparł ciężką dłoń na jej barku, zupełnie pozbawił ją równowagi. Trzy osoby wokół niej zachwiały się. Nagle pozbawiona oparcia, poślizgnęła się i potoczyła na ziemię.
Bazar leżał pod gołym niebem i pył zmoczony monsunowym deszczem został ubity na pianę przez stopy i wózki. Poczuła, jak wilgoć przesącza jej się przez warstwy sari, od rąbka do uda, do znajdującej się pod spodem halki. Człowiek, który ją przewrócił, zatoczył się na nią i gdyby szybko nie cofnęła łydki, nacisk jego buta sprawiłby jej dotkliwy ból. Zerknął na nią – tępo, lekceważąco, z lekkim szyderczym grymasem – po czym odwrócił wzrok.
Jej umysł ogarnął spokój.
W ciszy odezwał się samotny głos: Mogłabyś sprawić, żeby tego pożałował.
We wspomnieniach Prii z dzieciństwa znajdowały się dziury tak wielkie, że dałoby się w nich zmieścić pięść. Jednak za każdym razem, gdy zadawano jej ból – gdy czuła upokorzenie po ciosie, po nieczułym pchnięciu przez mężczyznę, okrutnym śmiechu innej służącej – miała wrażenie, że w jej umyśle rozkwita wiedza, w jaki sposób spowodować podobne cierpienie. Słyszała widmowe szepty wygłaszane cierpliwym głosem jej brata:
Właśnie w ten sposób szczypiesz nerw na tyle mocno, żeby ktoś rozluźnił chwyt dłoni. Właśnie w ten sposób rozbijasz
kość. Właśnie w ten sposób wyłupiasz oko. Patrz uważnie, Prijo. Właśnie w ten sposób.
Właśnie w ten sposób dźgasz kogoś w serce.
Przy pasie nosiła nóż. Był to bardzo dobry nóż, praktyczny, o prostej rękojeści i w prostej pochwie. Dbała o to, by krawędź była dobrze naostrzona do prac kuchennych. Nie potrzebowała nic więcej oprócz tego nożyka i ostrożnego ruchu palca wskazującego oraz kciuka, by wnętrzności czegokolwiek – warzyw, nieoskórowanego mięsa, owoców świeżo zebranych w sadzie regenta – zostały sprawnie obnażone, a zewnętrzna powłoka znalazła się w jej dłoni w formie gładkiej, skręconej łupiny.
Podniosła spojrzenie na mężczyznę i skrupulatnie przepędziła myśli o nożu. Rozprostowała drżące palce.
Masz szczęście, pomyślała, że nie jestem tym, na co mnie wychowano.
Tłum za nią i przed nią robił się coraz gęstszy. Prija nie mogła już nawet dostrzec zielonego szyldu aptekarza. Zakołysała się na piętach i podniosła zwinnie. Nie spoglądając już na mężczyznę, pochyliła się i wślizgnęła pomiędzy dwoje nieznajomych z przodu. Wykorzystując swoją drobną sylwetkę, przepchnęła się na czoło ciżby. Roztropne dawkowanie szturchnięć łokciami i kolanami oraz trochę przeciskania się wreszcie pozwoliło jej znaleźć się na tyle blisko straganu, że dostrzegła twarz aptekarza, spoconą i ściągniętą z irytacji.
Na stoisku panował bałagan. Fiolki się poprzewracały, słoiczki leżały do góry dnem. Aptekarz pakował towar najszybciej jak umiał. Za sobą i wokół Prija słyszała w pomrukach tłumu coraz większe napięcie.
– Proszę – powiedziała głośno. – Wuju, proszę. Jeśli masz na zbyciu jakiekolwiek paciorki ze świętego drewna, kupię je od ciebie.
Obcy na lewo od niej parsknął głośno.
– Myślisz, że coś mu zostało? Bracie, jeśli coś masz, zapłacę dwa razy więcej niż ona.
– Moja babcia jest chora! – wykrzyknęła dziewczynka trzy rzędy za nimi. – Gdybyś mógł mi pomóc, wuju...
Prija poczuła, jak drewno straganu zaczyna się łuszczyć pod naciskiem jej paznokci.
– Proszę – powtórzyła, zniżając głos, by przebić się przez harmider.
Jednak sprzedawca skupił uwagę na tym, co działo się za zgromadzonymi. Prija nie musiała obracać głowy, by zorientować się, że dostrzegł biało-złote mundury ludzi regenta, którzy pojawili się wreszcie, żeby odciąć bazar.
– Koniec sprzedaży! – zawołał. – Już nikt z was niczego nie dostanie. Precz! – Uderzył dłonią w blat, a później zgarnął resztę towarów, kręcąc głową.
Tłum zaczął się powoli rozpraszać. Zostało kilka osób, wciąż błagających aptekarza o pomoc, ale Prija nie dołączyła do nich. Wiedziała, że niczego tu nie ugra.
Obróciła się i przecisnęła z powrotem przez ciżbę, zatrzymując się tylko, by kupić mały woreczek kachori od handlarza o zmęczonych oczach. Mokra halka kleiła jej się ciężko do nóg. Złapała tkaninę, odciągnęła ją od ud i ruszyła w przeciwnym kierunku niż żołnierze.
Na odległym skraju targowiska – tam gdzie ostatnie stragany i mocno ubita ziemia sąsiadowały z główną drogą prowadzącą na pola i do rozproszonych wiosek – mieściło się wysypisko.
Miejscowi zbudowali wokół niego ceglany mur, ale nijak nie powstrzymywało to smrodu. Sprzedawcy żywności wylewali tam zjełczały olej i wyrzucali zepsute surowce, a czasami też gotowe potrawy, których nie zdołali sprzedać.
Kiedy Prija była znacznie młodsza, dobrze znała to miejsce, a także mdłości i euforię przelewające się przez wygłodzone ciało, kiedy znalazła coś niemal zgniłego, ale wciąż jadalnego. Nawet teraz poczuła, jak żołądek drgnął jej dziwnie na widok sterty odpadków i na towarzyszący jej znajomy odór.
Tego dnia w mizernym cieniu pod murem kuliło się sześć postaci. Pięciu małych chłopców i dziewczyna w wieku około piętnastu lat – starsza od reszty.
Dzieci żyjące w mieście, snujące się od targowiska do targowiska, śpiące na werandach co uprzejmiejszych domostw, dzieliły się wiedzą. Szeptały do siebie o najlepszych miejscach, gdzie można było błagać o jałmużnę lub zbierać resztki. Wymieniały się informacjami, którzy straganiarze dadzą im jeść z litości, a którzy szybciej stłuką ich kijem, niż okażą choćby odrobinę miłosierdzia.
Mówiły też sobie o Prii.
Jeśli pójdziecie na Stary Bazar pierwszego poranka po dniu odpoczynku, przyjdzie tam służąca i da wam święte drewno, jeśli będziecie go potrzebować. Nie poprosi was o pieniądze ani przysługi. Po prostu pomoże. Naprawdę. Nie poprosi zupełnie o nic.
Dziewczyna podniosła wzrok na Priję. Jej lewa powieka była upstrzona maleńkimi zielonymi plamkami wyglądającymi jak glony na stojącej wodzie. Z zawiązanego na jej szyi sznurka zwisał pojedynczy paciorek.
– Żołnierze krążą – powiedziała zamiast powitania. Niektórzy chłopcy poruszyli się nerwowo i popatrzyli ponad ramieniem nowo przybyłej ku rozgardiaszowi panującemu na targowisku. Niektórzy zasłaniali chustami butwienie na szyjach i rękach – żyły zieleni, zawiązki nowych korzeni pod skórą.
– Owszem. Po całym mieście – zgodziła się Prija.
– Czy jakiemuś kupcowi znowu ucięto głowę?
Prija pokręciła głową.
– Wiem tyle co wy.
Dziewczyna przeniosła wzrok z twarzy Prii na jej zabłocone sari i dłonie, w których trzymała wyłącznie woreczek kachori. W jej spojrzeniu kryło się pytanie.
– Nie zdołałam zdobyć dziś żadnych paciorków – potwierdziła Prija. Obserwowała, jak twarz dziewczyny zasmuca się, choć widać było, że mała dzielnie próbowała się kontrolować. Współczucie na nic się nie zda, więc Prija zamiast tego zaoferowała jej przekąskę. – Powinniście już iść. Lepiej, żeby strażnicy was nie złapali.
Dzieci capnęły kachori, niektóre wymruczały pod nosem podziękowania, i rozbiegły się. Po drodze dziewczyna pocierała palcami paciorek wiszący jej na szyi. Prija zdawała sobie sprawę, że jest zimny pod dotykiem, pozbawiony magii.
Jeśli dziewczyna nie zdobędzie wkrótce więcej świętego drewna, to gdy Prija ujrzy ją następnym razem, cała lewa strona jej twarzy będzie tak samo obsypana zielenią, jak teraz powieka.
Nie możesz ocalić ich wszystkich, przypomniała sobie. Jest nikim. Tylko tyle może dla nich zrobić. Tyle i nic więcej.
Prija odwróciła się, żeby odejść, i zorientowała się, że jeden z chłopców został i teraz czekał cierpliwie, aż go zauważy. Był niski w sposób sugerujący niedożywienie: zbyt wystające kości, głowa za duża w stosunku do ciała, które jeszcze nie dorosło na tyle, by się do niej dopasować. Włosy zasłaniał chustą, ale dostrzegała jego ciemne loki i rosnące pomiędzy nimi ciemnozielone liście. Dłonie zawinął w gałgan.
– Naprawdę nic nie masz, pani? – spytał z wahaniem.
– Naprawdę – odparła Prija. – Gdybym miała choć trochę świętego drewna, dałabym wam.
– Myślałem, że może skłamałaś – powiedział. – Myślałem, że może nie masz dość dla więcej niż jednej osoby i nie
chcesz, by komuś zrobiło się przykro. Ale zostałem tylko ja. Czyli możesz mi pomóc.
– Mówiłam szczerze, bardzo mi przykro – rzekła Prija. Słyszała krzyki i odgłosy kroków dochodzące od strony rynku, trzask okiennic zamykanych straganów.
Chłopiec wyglądał, jakby zbierał się na odwagę. I rzeczywiście po chwili wyprostował barki i odezwał się:
– Jeśli nie możesz dać mi świętego drewna, to może mogłabyś zdobyć dla mnie pracę?
Zamrugała zaskoczona.
– Ja... jestem tylko służącą. Przepraszam, mały bracie, ale...
– Musisz pracować w przyjemnym domu, skoro możesz pomagać takim przybłędom jak my – powiedział szybko. –W dużym domu, w którym nie brakuje pieniędzy. Może twoi panowie potrzebują chłopca, który ciężko pracuje i nie sprawia wiele kłopotów? Mógłbym być kimś takim.
– Większość domostw nie przyjmie nikogo, kto ma butwienie, nieważne, jak ciężko by pracował – wskazała łagodnie, próbując zmniejszyć ciężar swoich słów.
– Wiem – odparł, wciąż butnie napinając szczękę. – Mimo to pytam.
Mądry chłopak. Nie mogła go winić za to, że postanowił zaryzykować. Widział, że była na tyle miękka, by wydawać własne pieniądze na święte drewno, żeby pomagać osobom przeżartym butwieniem. Dlaczego nie nacisnąć na nią bardziej?
– Zrobię wszystko, czego będzie się ode mnie wymagać –nalegał. – Pani, umiem czyścić latryny. Umiem rąbać drewno. Umiem uprawiać ziemię. Moja rodzina jest... zajmowała się rolnictwem. Nie boję się ciężkiej pracy.
– Nie masz nikogo? – zapytała. – Nikt inny się tobą nie opiekuje? – Wskazała mniej więcej w kierunku, w którym zniknęły pozostałe dzieci.
– Jestem sam – odparł krótko, po czym dodał: – Proszę.
Przeszło obok nich kilka osób, starannie omijając chłopca. Jego owinięte dłonie i chusta na głowie wyraźnie wskazywały, że toczy go butwienie.
– Mów do mnie Prija – rzekła. – Nie pani.
– Prija – powtórzył posłusznie.
– Mówisz, że umiesz pracować – powiedziała. Popatrzyła na jego dłonie. – Jak źle z nimi jest?
– Nie tak źle.
– Pokaż mi – poleciła. – Podaj mi nadgarstek.
– Nie boisz się mnie dotykać? – spytał. W jego głosie pojawiła się odrobina wahania.
– Butwienie nie przechodzi z człowieka na człowieka –odparła. – Jeśli nie zerwę jednego z liści z twoich włosów i go nie zjem, raczej nic mi się nie stanie.
Wywołało to uśmiech na jego twarzy. Był tam przez mgnienie, zupełnie jakby słońce przebiło się przez osłonę chmur, po czym zniknął. Chłopak zwinnie odsłonił jedną rękę. Prija ujęła jego nadgarstek i uniosła dłoń do światła.
Pod skórą rósł mały zawiązek.
Napierał na skórę opuszki. Palec dziecka był zbyt małą łupiną dla tego, co próbowało się rozwinąć. Prija popatrzyła na smugi zieleni widoczne przez cienką skórę grzbietu dłoni, na drobną koronkę, w jaką się układały. Zawiązek miał głębokie korzenie.
Przełknęła z trudem ślinę. Ach. Głębokie korzenie, głębokie butwienie. Jeśli już miał liście we włosach, jeśli zieleń rozpełzała się po jego krwi, to raczej nie zostało mu wiele czasu.
– Chodź ze mną – poleciła i pociągnęła go za nadgarstek, zmuszając go, by ruszył za nią.
Szli drogą i w końcu dołączyli do strumienia ludzi opuszczających targowisko.
– Dokąd idziemy? – spytał. Nie próbował się jej wyrwać.
Zdobędę dla ciebie święte drewno – oznajmiła ze zdecydowaniem, wypychając z umysłu wszelkie myśli o mordach, żołnierzach i pracy, jaką musiała wykonać. Puściła go i parła dalej. Podbiegł, by dotrzymać jej kroku, i mocniej otulił chudą sylwetkę chustą. – A później pomyślimy, co z tobą zrobić.
Najokazalsze z miejskich domów rozkoszy stały wzdłuż rzeki. Było na tyle wcześnie, że panowała w nich zupełna cisza, a różowe latarnie pozostawały niezapalone. Jednak później zapanuje tu aktywność. Ludzie regenta zawsze zostawiali burdele w spokoju. Nawet w szczycie zeszłego upalnego lata, zanim monsun rozbił falę gorąca, gdy zwolennicy buntowników śpiewali antycesarskie pieśni, a rydwan szlachetnego pana został otoczony i spalony na ulicy tuż pod jego haweli, domy publiczne zachowały zapalone latarnie.
Zbyt wiele z nich należało do wysoko urodzonych panów, by regent mógł je zamknąć. Do zbyt wielu zachodzili przyjezdni kupcy i szlachcice z innych miast-państw Paridźatdwipy, stanowiący źródło dochodów, z których nikt nie zamierzał rezygnować.
Dla reszty Paridźatdwipy Ahiranja stanowiła gniazdo występku, służące rozkoszy, i niewiele więcej. Jej gorzka historia, status przegranej strony w pradawnej wojnie ciążył jej niczym jarzmo. Uważano ją za miejsce zacofane, targane polityczną przemocą, a w ostatnich latach również butwieniem: dziwną chorobą wypaczającą rośliny i zboża, zaś mężczyzn i kobiety, którzy uprawiali pola, przerastającą kwiatami, które wykwitały im spod skóry, oraz liśćmi przepychającymi się im przez oczy. W miarę jak skala butwienia narastała, w Ahiranji kurczyły się inne źródła dochodu. Niepokoje zaś nasila-
ły się w takim stopniu, że Prija obawiała się, iż one również wkrótce rozkwitną z furią burzy.
W miarę jak szła coraz dalej wraz z chłopcem, domy rozkoszy stawały się mniej okazałe. Wkrótce zupełnie zniknęły. Wokół nich rozciągały się stłoczone domki i małe warsztaty. Przed nimi natomiast wyłaniała się ściana lasu. Nawet w porannym świetle tkwiła w cieniu, a drzewa stanowiły litą zieloną barierę.
Prija nigdy nie spotkała nikogo urodzonego i wychowanego poza Ahiranją, kogo nie niepokoiłaby cisza lasu. Znała służące pochodzące z Aloru czy nawet z sąsiedniej Srugny, które zupełnie unikały tego miejsca.
– Tam powinny rozlegać się odgłosy – pomrukiwały. –Śpiew ptaków. Albo brzęczenie owadów. To nienaturalne.
Jednak Priję ciężka cisza uspokajała. Była Ahiranyjką do szpiku kości. Lubiła ten spokój przełamywany tylko szelestem jej kroków.
– Zaczekaj tu na mnie – poleciła chłopcu. – To nie zajmie długo.
Skinął głową bez słowa. Gdy go opuściła, wpatrywał się w las, a lekki wietrzyk poruszał liśćmi w jego włosach.
Prija wślizgnęła się na wąską, nierówną od ukrytych korzeni drzew ścieżkę. Grunt wznosił się i opadał. Przed nią wznosiło się samotne domostwo, pod którego opartym na kolumnach gankiem kucał starszy mężczyzna.
Podniósł głowę, gdy się zbliżyła. Z początku wydawał się spoglądać przez nią na wylot, jakby spodziewał się kogoś zupełnie innego. Zaraz jednak jego wzrok się skupił. Człowiek zmrużył oczy w wyrazie rozpoznania.
– To ty – rzekł.
– Gautamie. – Skłoniła głowę w wyrazie szacunku. – Jak się miewasz?
– Jestem zajęty – odparł krótko. – Po co tu jesteś?
– Potrzebuję świętego drewna. Tylko jednego paciorka.
– Zatem powinnaś udać się na targ – rzekł beznamiętnie. –Zaopatrzyłem wielu aptekarzy. Możesz kupować od nich.
– Próbowałam na Starym Bazarze. Nikt nic nie ma.
– Skoro oni nie mają, to dlaczego sądzisz, że ja będę miał?
Och, daj już spokój, pomyślała z irytacją. Nic jednak nie powiedziała. Zaczekała, aż jego nozdrza zafalowały. Prychnął, wstał z werandy i obrócił się do zasłonki z koralików osłaniającej wejście. Za pas tuniki miał zatknięty z tyłu ciężki sierp.
– Dobrze. Chodź więc. Im szybciej to zrobimy, tym szybciej sobie pójdziesz.
Wyciągnęła sakiewkę spod bluzki, po czym wspięła się po schodkach i weszła za nim.
Zaprowadził ją do warsztatu i polecił, by stanęła przy stole na jego środku. W rogach pomieszczenia stały płócienne worki. Na półkach ustawiono schludnie małe zakorkowane buteleczki z niezliczonymi maściami, tynkturami i ziołami pozyskanymi w lesie. Pachniało ziemią i wilgocią.
Wziął od niej całą sakiewkę, rozsunął rzemień i zważył ją w dłoni. Następnie cmoknął językiem o zęby i upuścił woreczek na stół.
– To nie wystarczy.
– Ale... Oczywiście, że wystarczy – odrzekła Prija. – Nie mam więcej pieniędzy.
– Co wcale magicznie nie sprawia, że jest ich dość.
– Tyle kosztowały mnie ostatnim razem na targu...
– Ale teraz nie zdołałaś tam nic kupić – odparł Gautam. –
A gdyby ci się udało, policzono by ci drożej. Podaż jest niska, popyt wysoki. – Skierował ku niej skwaszoną twarz. – Sądzisz, że łatwo jest pozyskiwać święte drewno?
– Wcale tak nie sądzę – powiedziała Prija. Bądź uprzejma, upomniała się. Potrzebujesz jego pomocy.
W ostatnim miesiącu posłałem czterech drwali. Wrócili po dwóch dniach z przekonaniem, że byli tam dwie godziny. Zważywszy na to... – rzekł, wskazując w kierunku lasu –oraz regenta, który rozsyła swoich zbirów po całym pieprzonym mieście z nie wiadomo jakiego powodu, myślisz, że to łatwa praca?
– Nie – odparła Prija. – Przepraszam.
Ale on jeszcze nie skończył.
– Wciąż czekam na powrót ludzi, których wysłałem w tym tygodniu – ciągnął, stukając palcami po blacie stołu w szybkim rytmie świadczącym o jego irytacji. – Kto wie kiedy to nastąpi? Mam mnóstwo powodów, by żądać najlepszych cen za moje towary. Zatem otrzymam od ciebie odpowiednią zapłatę, dziewczyno, albo nie dostaniesz niczego.
Zanim powiedział coś jeszcze, uniosła dłoń. Miała na nadgarstku kilka bransolet. Dwie z nich wykonano z metalu dobrej jakości. Zsunęła je i położyła na blacie obok sakiewki.
– Pieniądze i to – oznajmiła. – Tyle mam.
Przypuszczała, że jej odmówi z czystej złośliwości. On jednak zgarnął biżuterię oraz monety i schował wszystko do kieszeni.
– Może być. A teraz patrz – polecił. – Pokażę ci sztuczkę.
Rzucił na stół paczkę zawiniętą w tkaninę. Była związana sznurkiem. Rozwinął go szybkim pociągnięciem i materiał zsunął się na boki.
Prija cofnęła się gwałtownie.
W środku leżała odcięta gałąź młodego drzewa. Kora była pęknięta, blade drewno wyzierało z czerwonobrązowej rany. Sącząca się z niej żywica miała barwę i konsystencję krwi.
– To pochodzi ze ścieżki prowadzącej do zagajnika, w którym moi ludzie zwykle prowadzą zbiory – wyjaśnił. – Chcieli mi pokazać, dlaczego nie udało im się wykonać zwyczajowej normy. Butwienie jak okiem sięgnąć, mówili. – Jego oczy
pozostawały zamknięte. – Możesz przyjrzeć się bliżej, jeśli chcesz.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała spięta Prija.
– Na pewno?
– Powinieneś to spalić – stwierdziła. Robiła, co w jej mocy, by nie wdychać zbyt głęboko zapachu. Śmierdziało jak mięso. Parsknął.
– Ma swoje zastosowania. – Odsunął się od niej i zaczął przeglądać zawartość półek. Po chwili wrócił z innym płóciennym zawiniątkiem, tym razem wielkości opuszki palca. Rozwinął je, uważając, by nie dotknąć zawartości. Prija czuła gorąco unoszące się ze znajdującego się w środku drewna, dziwne pulsujące ciepło, które spływało z jego powierzchni.
Święte drewno.
Obserwowała, jak Gautam przysuwa odłamek blisko gałęzi zaatakowanej przez butwienie. Zmiany chorobowe zbladły, zaczerwienienie się zmniejszyło. Odór również nieco osłabł i Prija mogła odetchnąć swobodniej.
– I proszę – rzekł. – Teraz zyskałaś pewność, że jest świeże. Naprawdę ma mnóstwo zastosowań.
– Dziękuję ci. Był to bardzo użyteczny pokaz. – Starała się nie okazywać zniecierpliwienia. Czego on oczekiwał? Podziwu? Łez wdzięczności? Nie miała na to czasu. – Mimo to powinieneś spalić gałąź. Co, jeśli przypadkiem jej dotkniesz...?
– Wiem, jak postępować z butwieniem. Codziennie posyłam ludzi do lasu – odparł lekceważąco. – A ty co robisz? Zamiatasz podłogi? Nie potrzebuję twoich porad.
Pchnął odłamek świętego drewna w jej stronę.
– Weź to. I odejdź.
Przygryzła język i wyciągnęła dłoń przykrytą długim rąbkiem sari. Ostrożnie zawinęła z powrotem odłamek najpierw jedną, później drugą warstwą materiału, zaciągnęła tkaninę, związała ją schludnym węzłem. Gautam ją obserwował.
Nie wiem, dla kogo to kupujesz, ale butwienie i tak tę osobę zabije – rzekł, gdy skończyła. – Ta gałąź umrze, nawet jeśli owinę ją całą w święte drewno. Po prostu umierałaby wtedy wolniej. To moja ekspercka rada, którą daję ci bez dodatkowej opłaty. – Beztroskim ruchem narzucił materiał z powrotem na zainfekowany konar. – Nie przychodź tu więc ponownie i nie marnuj pieniędzy. Odprowadzę cię do wyjścia.
Przeszedł wraz z nią do drzwi. Przecisnęła się przez zasłonkę z koralików i łapczywie zaciągnęła czystym powietrzem, nieskażonym smrodem rozkładu.
Na skraju ganku we wnęce ściennej umieszczono kapliczkę. Stały w niej trzy posążki wyrzeźbione ze zwykłego drewna, z lśniącymi oczami i włosami z pnączy. Przed nimi umieszczono trzy maleńkie gliniane lampki z płóciennymi knotami zanurzonymi w oleju. Trzy, święta liczba.
Przypomniało jej się, jak idealnie kiedyś potrafiła zmieścić się cała w tej niszy. Spała w niej pewnej nocy, zwinięta w ciasny kłębek. Była wtedy tak mała, jak ten sierota.
– Wciąż pozwalasz żebrakom kryć się na twoim ganku, gdy pada deszcz? – spytała, obracając się do Gautama stojącego w drzwiach.
– Żebracy szkodzą interesom – odrzekł. – Zresztą ci, których widuję ostatnio, nie mają braci, którym byłbym winny przysługi. Idziesz już czy nie?
Tylko groźba bólu może kogoś złamać. Na krótką chwilę skrzyżowała wzrok z Gautamem. W jego oczach czaiło się coś niecierpliwego i złowrogiego. Dobrze użyty nóż nigdy nie musi utoczyć krwi.
Jednak Prija nie była zdolna do tego, by choćby zagrozić temu staremu okrutnikowi. Cofnęła się o krok.
Jakże wielka przepaść ziała pomiędzy kryjącą się w niej wiedzą a osobą, na jaką wyglądała, kiedy skłaniała głowę w geście szacunku przed żałosnym człowieczkiem, wciąż
uważającym ją za ulicznicę, która zaszła za daleko i której za to właśnie nienawidził.
– Dziękuję ci, Gautamie – powiedziała. – Postaram się już więcej cię nie niepokoić.
Będzie musiała sama ociosać drewno. Nie mogła dać chłopcu całego odłamka. Gdyby przyłożył go sobie do skóry, paliłby go. Lepiej, by palił ją. Nie miała rękawiczek, będzie więc musiała pracować ostrożnie z pomocą nożyka i kawałka tkaniny chroniącego ją przed najgorszym bólem. Już teraz czuła przy skórze gorąco przesączające się przez płótno.
Chłopiec czekał w miejscu, w którym go zostawiła. W cieniu lasu wydawał się jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej samotny. Obrócił się w jej stronę, gdy się zbliżała. Spoglądał na nią ostrożnie i nieco niepewnie, jakby nie był pewien, czy Prija wróci.
Ścisnęło ją lekko w sercu. Dawno już nie znalazła się tak
blisko swoich korzeni jak teraz, po spotkaniu z Gautamem. Szarpnięcie strzępów wspomnień wydawało się sprawiać jej
fizyczne cierpienie.
Jej brat. Ból. Woń dymu.
Nie patrz, Pri. Nie patrz. Pokaż mi tylko drogę.
Pokaż mi...
Nie. Nie było sensu tego wspominać.
Upomniała się, że pomaganie mu było po prostu przejawem rozsądku. Nie chciała, by dalej dręczył ją jego obraz, gdy przed nią stoi. Nie chciała potem wspominać głodującego dziecka, porzuconego i samotnego, z korzeniami przegryzającymi się przez dłonie, i myśleć, że zostawiła go, by umarł. Prosił ją o pomoc, a ona go porzuciła.
– Masz szczęście – rzuciła lekko. – Pracuję w mahalu regenta. A jego żona ma bardzo miękkie serce, jeśli chodzi o sieroty. Przygarnęła mnie. Pozwoli ci dla siebie pracować, jeśli ładnie poproszę. Jestem tego pewna.
Otworzył szeroko oczy, a jego twarz rozjaśniła się taką nadzieją, że spoglądanie w nią niemal sprawiało ból. Prija celowo odwróciła zatem wzrok. Niebo było pogodne, powietrze nadmiernie ciepłe. Musiała wracać.
– Jak masz na imię? – zapytała.
– Rukh – odrzekł. – Mam na imię Rukh.
facebooku Polub nas na