fot. Netflix
KRZYŻÓWKA W ŚRODKU str. 20
WIEDŹMIN Globalna gwiazda popkultury
ZIELONA REWOLUCJA ISSN 2450-7512 nr 77 LUTY 2020
Wyzwania XXI wieku
KRYZYS BAKTERYJNY Zagrożenie u bram?
Niezbędnik intelektualisty Jakub Greloff
Będąc młodym intelektualistą
oże istnieć w nas niezauważalnie, co nie zmienia faktu, że za żadną cenę nigdy tego nie oddamy. Zasadnicze z dóbr niewidzialnych. Człowieczeństwo, a zatem natura ludzka, jest jak powietrze, którym oddychamy. Nieważne jak bardzo odwodzono by nas od sedna, akurat sposób bycia w świecie to jedna z tych spraw, które nie ujdą naszej uwadze. Żyć pełnią życia, żyć pełnią człowieczeństwa, to styl, na który może być stać także intelektualistę. Choć ten ująłby to nieco inaczej: że to zadanie na jego miarę. Cóż, jeśli uznaje, że bycie człowiekiem to jego specjalność, tym lepiej dla jego współziomków. Tak czy inaczej nikt nam nie broni być człowiekiem dla innych, a skutkiem tego, jak się później okaże, także dla siebie. Załóżmy, że nasz rozum zdolny jest dosięgać pozaumysłowej rzeczywistości i ujmować jej istotę. Zgoda, może nawet więcej, trzeba liczyć się z bogatym zasięgiem jego możliwości poznawczych w rodzaju: „Niech będzie dana kula wielka jak słońce i płaszczyzna do niej styczna…”. Dostrzeżemy tedy los człowieka i istotę człowieka. Pierwsze w ogromnej mierze stanowi konsekwencję drugiego. Zauważmy, że w pełni świadomie „być” to i tak już ambitny program życia. Dla pełnego oglądu dodajmy, że bez odkrycia istoty los człowieka będzie niepewny. Stwierdzenie, jakoby człowiek był miarą wszystkiego, od dawna jest już tylko zabobo-
M 2 luty 2020
nem i obrazą zdrowego rozsądku. Podobnie egoizm, popularny dzięki temu, że uważa się zaspokajanie potrzeb wspólnoty jako niebędące jednocześnie zaspokajaniem potrzeb jednostki. Doskonale widzimy na tym przykładzie, że niezapoznanie istoty bycia człowiekiem bezwiednie uprzykrza nam życie. Nauka podpowiada, że człowiek jest mieszkańcem pyłku kosmicznego, to jest Ziemi. Zaś droga mleczna pewno nie jest niczym wyjątkowym na tle innych galaktyk. Ludzkość jest stworzeniem istniejącym tylko przez ułamek chwili astronomicznej. A rozum ludzki nie jest w stanie dać odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, w tym przede wszystkim o ostateczne wyjaśnienie wszechświata (albo choćby jego początku). Kruchość jest zatem istotnym wymiarem tożsamości człowieka. Co takiego może intelektualistę przybliżać do humanitas? Bardziej być czy więcej mieć? Skąd się wziąłem? Kim jestem? Dokąd zmierzam? W odpowiedziach nikt nas nie wyręczy. Życie jest nam dane. Człowiek nie jest w stanie sam go zapewnić. Prowadzi nas to do uznania własnej obiektywnej kruchości, słabości i ograniczoności. Akceptacja stanu rzeczy, prawdy o nas jest bardzo owocna. Dezaprobata natomiast przynosi szkody, rozczarowanie i wycofanie, a skoro i tak trzeba nam będzie się prędzej czy później ustatkować, to już lepiej zawczasu. Bezradność wobec sytuacji egzystencjalnej paradoksalnie prowadzi do niesamowitych odkryć, co do istoty człowieka. Sytuacja braku i pustki odsłania tajemnicę skarbu, który w sobie nosimy. Swego rodzaju ubóstwo, uznanie ułomności, przyznanie się do win wobec drugiego może być rozstrzygające dla odnalezienia własnego człowieczeństwa, i dalej do bycia wolnym. Jest to pewna droga, sekwencja, która u każdego jest inna. Chodzi o odkrycie, skąd pochodzi miłość, piękno i prawda, które w nas bywają. Jednym ze sposobów rozumowania jest wiara. Wiara w żadnym razie nie jest uczuciem. Wiara zawsze jest czyjaś, bo jest osobistym doświadczeniem człowieka. Wiara ma konkretną treść, jest wnioskowaniem o rzeczywistości na podstawie faktów. Nauki przyrodnicze nie starczają do opisu świata. Nie ma w nich miejsca na to, co prawdziwie ludzkie: miłość, przyjaźń, radość, tęsknotę, cierpienie, umieranie, niepowodzenia i sukcesy. Cała plejada nauk doświadczalnych podbudowuje nasze rozumienie „od dołu”, a sfera ducha, w tym intelekt i rozumienie przez wiarę, ujmuje ten sam problem „od góry”, od strony istoty człowieka. Potrzeba nam zatem opisu i fizyka, i metafizyka.
Mateusz Zardzewiały
o i stało się – rok 2020 przywitał nas takim rollercoasterem, że emocji starczyłoby na całe 366 dni. W końcu już w pierwszych tygodniach lat 20. XXI wieku wisiała nad nami mroczna wizja wojny nuklearnej. A gdy tylko napięcie na linii Iran – Stany Zjednoczone nieco opadło, na horyzoncie dostrzegliśmy dymy Australii. Uff, mało brakowało i doszczętnie spłonąłby jeden z kontynentów! I nim na dobre zapomnieliśmy o dramacie ojczyzny misia koali, z Chin nadszedł śmiercionośny wirus. Tak to przynajmniej wyglądało, jeśli ocenialibyśmy rzeczywistość widzianą przez pryzmat nagłówków portali informacyjnych. Cechą wspólną tych trzech, potencjalnie katastrofalnych historii był fakt, że każda z nich była w mniejszym lub większym stopniu trudna do przewidzenia. Tymczasem dzieje świata uczą nas, że właśnie takie wydarzenia niejednokrotnie skrywają w sobie niesamowity (i czasem przerażający) potencjał. O czym w artykule „Ważne jest to, czego nie wiemy” pisze Bartłomiej Nersewicz. W swoich rozważaniach powołuje się na bestsellerową książkę „Czarny łabędź” Nassima Nicholasa Taleba. A skoro już przy powoływaniu się na książki jesteśmy, nie sposób nie pochylić się nad fenomenem sagi o wiedźminie Geralcie z Rivii. Monumentalne dzieło Andrzeja Sapkowskiego od lat znajduje się na językach miłośników fantastyki z całego świata. Jednak do tej pory międzynarodowa ekspansja polskiego bohatera związana była przede wszystkim z sukcesem gier komputerowych studia CD Projekt RED. Tymczasem Netflix zdecydował się właśnie przenieść wiedźmińskie uniwersum do medium mającego dziś bodaj największy potencjał mitotwórczy. I tak właśnie powstał serial, którym z jednej strony trudno jest się zachwycać. Jednak z drugiej strony nadmierna krytyka również wydaje się przesadzona. Paradoksalnie wygląda to na pełną realizację najważniejszego przesłania płynącego z sagi Andrzeja Sapkowskiego – świat nie jest czarno-biały. Jednak czy aby na pewno o taką realizację głównego wiedźmińskiego motywu chodziło twórcom serialu? Czy też był to jeden z tych efektów, których nie sposób było przewidzieć – a więc i zaplanować?
Rollercoaster
N
„Koncept” magazyn akademicki Wydawca: Fundacja Inicjatyw Młodzieżowych Adres: ul. Solec 81b; lok. 73A, 00-382 Warszawa Strona: www.fim.edu.pl www.gazetakoncept.pl E-mail: redakcja@gazetakoncept.pl Redakcja: Mateusz Zardzewiały (red. nacz.), Dominika Palcar, Wiktor Świetlik, Hubert Kowalski, Filip Cieśliński, Mateusz Kuczmierowski i inni Projekt, skład i łamanie: Henryk Prokop Korekta: Aleksandra Klimkowska Media i dystrybucja: Dawid Alberski Druk prasowy wykonuje Drukarnia Kolumb z siedzibą w Chorzowie. Aby poznać ofertę reklamową, prosimy o kontakt pod adresem: redakcja@gazetakoncept.pl Chcesz dystrybuować „Koncept” na swojej uczelni? -> PISZ: redakcja@gazetakoncept.pl
ZNAJDŹ NAS: @GazetaKoncept
Sfinansowano przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.
@FundacjaFIM /fundacja inicjatyw mlodziezowych
koncept 3
Spis treści 5–7 2 // FELIETON
Będąc młodym intelektualistą Jakub Greloff
24–25 // NAUKA
Marketing – czyli jak się za to zabrać? Marcin Malec
3 // NA POCZĄTEK Rollercoaster
Mateusz Zardzewiały
26–27 // EDUKACJA Ucz się z aplikacją Hubert Kowalski
5–7 // WYWIAD NUMERU
Pchajmy gospodarkę do przodu z Maciejem Sadowskim rozmawia Janusz Podlaski
12–14
28–29 // EKOLOGIA
Zielona rewolucja u bram Piotr Gozdowski
8–9 // MEDYCYNA
Kryzys bakteryjny – czy stoimy nad przepaścią? Karolina Chruścicka
30–31 // PODRÓŻE
Szklarska Poręba – Miasto Ducha Gór Kamil Kijanka
10–11 // EKONOMIA
Ważne jest to, czego nie wiemy Bartłomiej Nersewicz
32–33 // SPORT Amp futbol Filip Cieśliński
12–14 // KULTURA
Moda na Wiedźmina Kamil Kijanka
21–23
Recenzje Mateusz Kuczmierowski
16–20 // STUDENT NA RYNKU
Czy ekonomia potrzebuje innych dziedzin nauki? Piotr Gozdowski
Big Data, czyli XXI-wieczny Wielki Brat! Łukasz Samborski
21–23 // FOTOREPORTAŻ
Los Angeles – bezludne miasto wielkiej architektury
32–33 4 luty 2020
Joanna James
34 // FELIETON
Loginofobia i danowstręt Igor Zalewski
35 // FELIETON
Tu macz dla bumera Wiktor Świetlik
Janusz Podlaski
Pchajmy gospodarkę do przodu
Udało nam się porozmawiać z Maciejem Sadowskim, dla którego kierowanie pracami Fundacji Startup Hub Poland jest ucieleśnieniem wielkiej idei – tworzenia z Polski miejsca startowego dla zagranicznych talentów. Nie tylko ze wschodniej i centralnej Europy czy Bałkanów. Przez ostatnią dekadę Maciej wraz z licznym gronem współpracowników zbudował taką siatkę relacji i kontaktów, że dziś to do niego przychodzą polskie i zagraniczne firmy, prosząc o pomoc w wejściu na polski i zagraniczne rynki. Setki startupowych pomysłów, dziesiątki osób z technologicznymi wyobrażeniami biznesu, 27 działających od prawie roku firm, które utalentowani obcokrajowcy założyli w… Polsce.
fot. Łukasz Dziewic
„Koncept”: Naprawdę uważacie, że możemy stać się miejscem rozpoczęcia biznesowej przygody przez obcokrajowców? Maciej Sadowski: Tak. Ostatnie osiem lat naszej aktywności, głównie pod skrzydłami fundacji, udowodniło, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Ba, gdy będąc za granicą, przedstawiamy szczegółowo nasze uwarunkowania geograficzne, stopień zaawansowania gospodarki, liczbę i jakość działających tu międzynarodowych firm, jakość kształcenia czy ceny zaawansowanych usług a także możliwości rozwoju biznesu oferowane przez podmioty publiczne czy prywatne, rzadko musimy używać bardziej wyrafinowanych argumentów. Jakiś czas temu pewien młody, wykształcony technicznie Amerykanin powiedział mi, że „U Was są laboratoria z lat 90. i z XXI wieku. A u siebie zdarza mi się natrafić nawet na takie z lat 60.”. Nie ukrywam, że wykorzystuję tę autentyczną historię, by podkreślić, jak wielką transformację przeżywa Polska w XXI wieku. Co takiego oferujecie, że ludzie Wam ufają i instalują się w Polsce? Aktualnie kończymy prowadzić – jako jeden z pięciu podmiotów – pierwszy rządowy program przyciągania zagranicznych talentów – Poland Prize. To finansowane ze środków europejskich, a prowadzone przez PARP pilotażowe w sferze instytucji publicznych przedsięwzięcie, za którym stoi grono wierzących w sens takich działań osób. To także fragment ważnego w polityce gospodarczej rządu programu Start in Poland. Mówię o tym nie po to, by zanudzać czytelników niuansami form wsparcia przedsiębiorczości w Polsce, lecz po to, by pokazać, że funkcjonując w tym obszarze jako fundacja, zdajemy sobie sprawę, jak duża odpowiedzialność na nas spoczywa. Bo to od naszej jakości i zaangażowania zależy w dużym stopniu ocena, jaką o Polsce mają ci, którym pomagamy przenieść się na jakiś czas nad Wisłę. Pomagamy w pozwoleniu na pracę, w założeniu spółki, skorzystaniu z sieci osób i instytucji z nami współpracujących: ze wsparcia mentorów i ekspertów branżowych, firm – takich jak PGNiG – którym zagraniczne zespoły prezentują swoje pomysły i szukają synergii, żeby wspólnie rozwinąć rozwiązania dające znaczą przewagę na
na Ukrainie i Białorusi opieramy się na ambitnych pracownikach uczelni i lokalnych NGO-sów. Nie mogę zdradzić całego know-how, ale nie zawsze taka praca wiąże się z wynagrodzeniem wypłacanym tu i teraz. Dla osób z dawnego bloku wschodniego czy z Bałkanów takie możliwości, jakie dziś młode firmy mają w Polsce, są bardzo odległym marzeniem. Uczelnie, parki naukowe, granty i dotacje na każdym możliwym poziomie, publiczne czy prywatne programy inkubacji czy akceleracji, staże, inwestorzy – w tym ci animowani przez programy Polskiego Funduszu Rozwoju… Proszę mi uwierzyć, że w wielu krajach, gdzie ludzie są utalentowani tak samo jak Polacy czy Amerykanie, takich opcji nie ma. Logując się legalnie w Polsce, a więc w UE, ludzie zyskują od razu dostęp do kilkudziesięciu krajów i 300 mln klientów. No i unijna jurysdykcja gospodarcza. Ale wracając do pytania. Relacje i reputacja to nasz największy kapitał. Chyba jedyny, bo fundacje nie są na ogół zamożne. Startup Hub to naprawdę międzynarodowy konglomerat. Przy Poland Prize kluczową rolę odgrywają na przykład wysokiej klasy specjaliści z Indii, Białorusi czy Stanów Zjednoczonych. By trochę to zobrazować, posłużę się najnowszym przykładem. Zwrócili się do nas wynalazcy z Azji Wschodniej, zainteresowani zaistnieniem w Polsce. Od razu sygnał o tym przekazujemy dwóm wielkim polskim koncernom, dla których kraj ich po-
Dzięki dofinansowaniu w ramach Poland Prize możemy działać na niezwykle szeroką skalę: odbieramy zgłoszenia z 65 krajów świata! rynku. Fundacja działa już ósmy rok, ale dopiero teraz dzięki dofinansowaniu w ramach Poland Prize możemy działać na tak szeroką skalę: odbieramy zgłoszenia z 65 krajów świata! Najlepszym pomagamy w poszukiwaniu inwestorów w Polsce. No dobrze, ale jak to działa? Dzwonią do Pana przedstawiciele firmy X i mówią: znajdźcie nam kogoś za granicą? Przez lata zbudowaliśmy pewną sieć kontaktów i relacji. W Polsce i za granicą. Nie zawsze proces wygląda tak samo. Często szukamy perełek technologicznych podczas konferencji zagranicznych, czasem też uruchamiamy naszych współpracowników w poszczególnych krajach. Na przykład 6 luty 2020
chodzenia to strategiczny kierunek. Jeśli wszystko się powiedzie, w kolejnych latach chętnych będzie więcej, i to wykładniczo. Wiemy to z przykładów współpracy z Ukrainą, Izraelem czy Estonią. Ale to nie jest nic odkrywczego – patrząc na historię budowania potęgi Krakowa, dostrzeżemy interesującą politykę władców, którzy przyciągali do miasta specjalistów nie tylko z Korony, ale i z zagranicy. Zamoyski, tworząc od zera silny ośrodek kupiecko-rzemieślniczy, bazował na fachowcach z Niemiec, Ormianach, Holendrach czy Grekach. My rocznie oglądamy od 2 do 3 tysięcy projektów z zagranicy. A w USA najwięcej doktoratów z matematyki bronią… obcokrajowcy, którzy robią potem błyskotliwe kariery i w końcu się zupełnie amerykanizują.
Zwrócili się do nas wynalazcy z Azji Wschodniej, zainteresowani zaistnieniem w Polsce. Od razu sygnał o tym przekazujemy dwóm wielkim polskim koncernom, dla których kraj ich pochodzenia to strategiczny kierunek. Prosimy o kilka przykładów. LaavaTech to międzynarodowy zespół estońsko-białoruski, który z Tallina, mekki rewolucji cyfrowej w Europie, przenosi się do Warszawy zainteresowany szansami ucyfrowienia naszego rolnictwa, np. poprzez zlecenie sztucznej inteligencji dostosowania natężenia światła do potrzeb konkretnych roślin w szklarniach. Orocon, projekt z Łotwy, pozwala przenieść „papierowe” procesy dominujące wciąż na placach budowy do systemu komputerowego, który pozwoli przekształcić chaotyczne projekty budowlane w doskonale nastrojone zegary. Brytyjsko-włoska drużyna ze Spottitt potrafi nadzorować linie przesyłowe o strategicznym znaczeniu dzięki wyrafinowanej analityce obrazu zdjęć satelitarnych. Szefowa projektu godzi obowiązki naukowe w Oxfordzie z… prowadzeniem spółki w Polsce. Jej włoscy wspólnicy potrafią już żartować po polsku. Muszę przyznać, nawet zabawnie. Do wyobraźni przemawia także projekt Węgra, który opracowuje algorytmy pozwalające przetworzyć zwykłe wideo – nagrane smartfonem – w przestrzeń trójwymiarową, po której można się poruszać, „wejść” w nią. Wszystkie projekty w naszym hubie są silnie technologicznie. Mają ogromną szansę się nie powieść. Ale nic nie zwalnia naszego kraju z odpowiedzialności o walkę o te talenty. Gdyby jeden z 25 zespołów okazał się nowym CDProjektRed’em, moją fundacyjną karierę uważałbym za dopełnioną. Wraz z rozwo-
stwo, że na marketing w mediach czy w ważnych sieciach społecznościowych nie wydaliśmy przez lata nawet złotówki? To dzięki wsparciu zaprzyjaźnionych i ceniących naszą pracę tytułów medialnych i korporacji ICT. Myślę, że zwykła spółka nie budziłaby takiej sympatii. Niemiej plany mamy wielkie: chciałbym rocznie akcelerować w Polsce 100 wiodących globalnych technologii. Duży program z PARP-em pozawala nam śmiało powiedzieć, że jesteśmy na to gotowi jako zespół – jest kilka wizjonerskich korporacji, które wesprą ten cel. Dużo dzieli nas od zachodnich czy azjatyckich firm? Czy w ogóle możliwe jest konkurowanie z nimi? Przesuwanie w łańcuchach dostaw, o czym tak często z nadzieją wspomina Premier Mateusz Morawiecki? Niedawno miałem fantastyczną możliwość wyjechania na wizytę studyjną do Stanów wraz z 4 liderami innowacji z Polski. Pytaliśmy wprost o powody, dla których ludzie wybierają produkty czy usługi spółek np. japońskich czy niemieckich. Pytaliśmy Amerykanów i Polaków, będących tam ważnymi graczami w świecie nauki czy biznesu. Odpowiedź nie jest prosta… po pierwsze jak ktoś od dawna handluje z partnerami, do których ma zaufanie, to trudno, by nagle zmienił dostawcę. A nasza marka biznesowa jako kraju nie jest jeszcze na tyle mocna, jak np. niemiecka w Kalifornii
Do wyobraźni przemawia także projekt Węgra, który opracowuje algorytmy pozwalające pr zetworzyć zwykłe wideo – nagrane smartfonem – w przestrzeń trójwymiarową, po której można się poruszać. jem polskiej spółki centrala czy centrum sprzedaży niekoniecznie będzie na stałe w Polsce. To zależy od indywidualnych przypadków. Ale w Polsce niech będzie rozwijana własność intelektualna, niech trwają prace badawczo-rozwojowe: każdy prototyp to przecież praca dla grafików, prawników, patentowców, marketerów i inżynierów, tutaj, w Polsce. Do Londynu, Wiednia, Sztokholmu czy Berlina jest nie więcej niż kilka godzin lotu, a koszty eksperymentowania z technologią – do 3 razy niższe. A jak funkcjonujecie poza prowadzeniem projektów? Każdy grant kiedyś się kończy. Tak, to prawda. Staramy się nie być zależnymi tylko od jednego źródła. W naszej historii robiliśmy różne rzeczy. Prowadziliśmy na przykład dwukrotnie dla Miasta St. Warszawy program akceleracyjny Startup Hub Warsaw. Za dobry scouting, czyli wyławianie zespołów pod bardzo precyzyjnie skrojone parametry, także byliśmy doceniani finansowo. Jednak nie chcemy zamienić się w podmiot komercyjny. Nie o to nam chodzi. Sporo aktywności udaje nam się prowadzić w oparciu o relacje czy świadczone sobie wzajemnie usługi. Zawsze ceny dla fundacji były mikroskopijne, a w zamian za to my rewanżowaliśmy się marketingiem, promocją, ekspertyzą. Na konferencje wchodzimy zawsze jako eksperci lub partnerzy merytoryczni. A w panelach i prezentacjach uczestniczymy ok. 40 razy w roku. To pomaga w finansowej samodzielności naszej misji. W fundacji trudniej zgubić tę swoistą busolę. Wiedzą Pań-
czy w Japonii, by w ciemno ufać nawet najciekawszej „nowince znad Wisły”. Bo w wyścigu na jakość już dziś umielibyśmy wygrać. Brak relacji to oczywisty dla tego etapu ogranicznik. Po drugie tam, gdzie są duże skupiska Polaków, jak w niektórych regionach USA, przydałoby się ich silniejsze, bardziej zorganizowane wsparcie. Tak robili kiedyś Irlandczycy, tak robił kiedyś Izrael. Po trzecie standaryzacja i powtarzalność, obudowanie procedurami i szczegółową dokumentacją techniczną. Nasi przyjaciele w NASA to ostatnie szczególnie podkreślali. Pamiętajmy, że konkurujemy o technologiczne laury w gruncie rzeczy dopiero od 30 lat. Wcześniej żelazna kurtyna, wymiana naukowa, prawie wyłącznie ze wschodem, wcześniej jeszcze dewastująca wojna… A jeszcze nieco wcześniej sukcesy Polaków liczone były na konto Austrii, Prus i Rosji. Obiektywnie rzecz biorąc – patrzę na dane Banku Światowego – wykonaliśmy tytaniczną pracę jako społeczeństwo. Pokolenie naszych rodziców zapamiętane zostanie jako pionierzy wolnego rynku. To ono przeniosło nas w teraźniejszość. Naszym zadaniem jest pchać polską gospodarkę do przodu. Po to uczyliśmy się języków, po to kończyliśmy dobre studia. Jeśli Polsce uda się zbudować i utrzymać reputację globalnego i zaufanego dostawcy innowacji przez kolejne dziesięć lat, zagraniczni wynalazcy będą mogli wykorzystać afiliację z Polską jak – jeśli dobrze pamiętam „Baśnie tysiąca i jednej nocy” – silnego wielbłąda, na którego grzbiecie wjadą do Babilonu. koncept 7
Karolina Chruścicka
Kryzys bakteryjny
– czy stoimy nad przepaścią? Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie współczesnej medycyny bez antybiotyków okrzykniętych „cudownymi lekami”. Jednak wraz ze wzrostem ich używania zaobserwowano coraz mniejszą skuteczność terapii.
W
yobraźmy sobie sytuację, która spotyka każdego. Zaspaliśmy, w pośpiechu wybiegamy z domu, autobus przecież na nas nie poczeka. Zimno uderza w nas za drzwiami, a my bez czapki, rękawiczek i szalika. Sprint na przystanek. Uff. Udało się, wsiadamy, ciężko oddychając. W środku pełno ludzi, ktoś kicha, ktoś kaszle, a my w tym wszystkim łapiemy głębokie oddechy przez usta. Dwa dni później ból gardła, kaszel i coraz gorsze samopoczucie. Szukamy leków. Coś przeciwgorączkowego, jakiś syrop i krople do nosa. O, i jeszcze jakiś antybiotyk. Ostatnio dostaliśmy go od lekarza na zapalenie krtani, to pewnie znowu to samo, zostało kilka tabletek. Przecież nie zaszkodzi, lepiej wziąć, to szybciej wrócimy do zdrowia. Brzmi znajomo? Jeśli tak, to czas wyjaśnić parę ważnych rzeczy. Nikt nie wyobraża sobie współczesnej medycyny bez antybiotyków okrzykniętych „cudownymi lekami”. Uznano je za jeden z najważniejszych wynalazków medycyny, mimo że są one dość nowym odkryciem w leczeniu. Dopiero w 1928 roku Aleksander Fleming przez przypadek zaobserwował, że grzyby pleśniowe z rodzaju Penicillium hamują wzrost bakterii. Natomiast penicylina została wyizolowana w czystej postaci dopiero 10 lat później, a jej przemysłową produkcję rozpoczęto w 1954 roku, niedługo po przyznaniu za to odkrycie Nagrody Nobla. Na przestrzeni lat poznano i wykorzystano wiele innych naturalnych antybiotyków. Rozpoczęto badania nad nowymi, syntetycznymi substancjami o właściwościach przeciwbakteryjnych. Lekarze w końcu otrzymali broń, 8 luty 2020
którą skutecznie mogli walczyć z zakażeniami bakteryjnymi. Przez jakiś czas miano nadzieję na świat bez chorób zakaźnych i ich śmiertelnych ofiar. Jednak wraz ze wzrostem używania antybiotyków obserwowano coraz mniejszą skuteczność terapii. Wniosek był jeden – wcześniej wrażliwe bakterie stały się oporne. Aleksander Fleming przewidział tę sytuację, zanim ktokolwiek zauważył jej skutki. Kiedy odbierał Nagrodę Nobla, powiedział: Mogą nadejść czasy, gdy penicylina będzie mogła być kupiona przez każdego w sklepie. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że nieświadomy [...] człowiek będzie ją przyjmował w zbyt niskiej dawce i drobnoustroje poddawane nieodpowiednim dawkom leku staną się oporne. Przez wiele lat jednak nikt nie doceniał zagrożenia, jakie stanowi lekooporność bakterii. Skuteczność antybiotyków pozwalała zwalczać choroby
są bakterie oporne na wszystkie znane nam preparaty.
POZNAJ WROGA
Jednak aby wytłumaczyć to zjawisko, najpierw trzeba zrozumieć, czym są bakterie i jakie wykazują cechy. Są to jednokomórkowe organizmy żywe, które możemy zobaczyć tylko pod mikroskopem. Mogą występować jako pojedyncze komórki lub całe społeczności. Występują wszędzie – w każdym środowisku i organizmach żywych, na Ziemi jest ich w przybliżeniu 5 kwintylionów! Potrafią przeżyć w najbardziej ekstremalnych warunkach – dla człowieka temperatura ciała wynosząca 43°C jest śmiertelna. Nasze białka ścinają się, tak jak w gotowanym jajku. Natomiast niektóre bakterie zdolne są do życia w temperaturze nawet 120°C. Najważniejszy jest jednak po-
Przez wiele lat jednak nikt nie doceniał zagrożenia, jakie stanowi lekooporność bakterii. Dziś stoimy na progu katastrofy, bo na świecie izolowane są bakterie oporne na wszystkie znane nam preparaty. uznawane za nieuleczalne. Śmiertelność znacznie spadła, wydłużyła się długość życia. Na rynku pojawiały się coraz nowsze substancje. Wszystko to razem spowodowało, że zaczęto je stosować nieodpowiedzialnie, w nadmiarze i często tylko „na wszelki wypadek”, szczególnie w chorobach wirusowych. W końcu to sami pacjenci przyzwyczajeni do efektywności terapii zaczęli domagać się antybiotyków. I tak to samonakręcające się koło doprowadziło do sytuacji, w której stoimy na progu katastrofy, bo na świecie izolowane
dział na dobre i złe bakterie. Pierwsze z nich, tworząc naszą mikroflorę jelitową, spełniają wiele pożytecznych funkcji: fermentują składniki pokarmowe, produkują witaminę K i niektóre hormony oraz stymulują układ odpornościowy w zwalczaniu drobnoustrojów. Wykorzystujemy je również w przemyśle spożywczym (produkcja nabiału, kiszonek) i medycznym (produkcja insuliny), a także w biologicznych oczyszczalniach ścieków. Łatwo można zauważyć, że są niezwykle ważnym elementem naszego ekosystemu. Wszystko
byłoby idealne, gdyby nie chorobotwórcze drobnoustroje wywołujące zakażenia u ludzi, zwierząt i roślin. Są przyczyną gruźlicy, kiły, anginy, zapalenia płuc czy zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Powodują też psucie się produktów spożywczych i uczestniczą w niszczeniu budynków czy dzieł sztuki.
ogromne zagrożenie dla pacjentów. Niestety na całym globie znajdują się bakterie, które nie reagują już na żadne ze znanych nam preparatów. Najczęściej są to: gronkowiec złocisty powodujący zakażenia skóry, pałeczka okrężnicy (E. coli) wywołująca biegunkę podróżnych czy zakażania dróg moczowych, pałeczka ropy
W tym nieustannym „wyścigu zbrojeń” człowiek vs bakterie wydaje się, że jesteśmy na straconej pozycji. Wielooporność była w pewnym sensie nieunikniona, jednak to nasza nierozwaga doprowadziła do tego, że to zjawisko zachodzi szybciej, niż jesteśmy w stanie je kontrolować. Skoro już wiemy, czym są bakterie, to na czym w takim razie polega ich oporność? Antybiotyk powinien zabijać lub hamować wzrost drobnoustrojów, jeśli tak się nie dzieje, to znaczy, że bakteria jest oporna na dany antybiotyk i leczenie nim nie jest skuteczne. Jak doszło do tego, że to zjawisko tak silnie się rozwinęło? Winne są podstawowe mechanizmy ewolucyjne, wystarczy, że pojedyncze drobnoustroje będą potrafiły się bronić poprzez niszczenie preparatu, niewpuszczenie go do wnętrza komórki lub usuwanie go na zewnątrz. Tym samym tylko one będą mogły się namnażać, a kolejne pokolenia będą w stanie przetrwać nowy atak prowadzony tym samym lekiem.
BAKTERIE WIELOOPORNE
Obecnie znanych jest kilka szczepów bakteryjnych, które są oporne na większość istniejących antybiotyków, tzw. bakterie wielooporne. Związane są one głównie ze środowiskiem szpitalnym i mogą stanowić
błękitnej (Pseudomonas aeruginosa) powodująca zapalenie płuc czy pneumokoki. Pojawianie się takich bakterii wymusza poszukiwania nowych, coraz bardziej zaawansowanych leków. Jednak wprowadzenie nowego preparatu do powszechnego leczenia jest procesem czasochłonnym i kosztownym. Czas potrzebny nam do stworzenia nowej broni jest o wiele dłuższy niż ten, w którym bakterie wytworzą swoją. W tym nieustannym „wyścigu zbrojeń” człowiek vs bakterie wydaje się, że jesteśmy na straconej pozycji. Wielooporność była w pewnym sensie nieunikniona, jednak to nasza nierozwaga doprowadziła do tego, że to zjawisko zachodzi szybciej, niż jesteśmy w stanie je kontrolować. To niebezpieczeństwo może dotyczyć nawet 10 milionów ludzi na całym świecie. Po 2050 r. infekcje mogą każdego roku zabijać taką właśnie liczbę osób, jeśli rozprzestrzenianie oporności bakterii na środki przeciwdrobnoustrojowe
utrzyma się w dotychczasowym tempie. Dlatego tak ważna jest edukacja i świadomość tego, co robimy źle, i co wymaga natychmiastowych zmian. Nadużywamy antybiotyków, myśląc, że są one złotym środkiem na wszystko, zwłaszcza w infekcjach wirusowych typu przeziębienie i grypa, podczas których leczenie powinno być tylko objawowe. Przyjmujemy leki niezgodnie z zaleceniami lekarza, nie przyjmujemy ich o ustalonych godzinach lub przerywamy terapię po ustąpieniu objawów. I oczywiście wspomniane na początku samoleczenie – to naprawdę powszechny problem, że korzystamy z preparatów pozostałych z poprzedniej kuracji. Oczywiście niektórzy lekarze też nie są bez winy, szastają tymi „cudownymi lekami” na prawo i lewo, bo tak kiedyś faktycznie robiono, a stare przyzwyczajenia trudno zmienić. Sytuacja wydaje się beznadziejna, ale drobnoustroje jeszcze nie wygrały. Prawda jest taka, że to od każdego z nas zależy, jak długo antybiotyki będą skuteczne. Co możemy zrobić, żeby uchronić nas wszystkich od powrotu chorób zakaźnych na szeroką skalę? Przede wszystkim zapobiegać zakażeniom. Higiena rąk i zdrowy tryb życia to podstawa, o której często zapominamy. Nie unikać szczepień. Nie namawiać lekarza do przypisywania antybiotyku, jeśli jest to tylko przeziębienie czy grypa. I stosować każdy lek (nie tylko antybiotyk) zgodnie z zaleceniami. A jeśli macie taką okazję, to edukujcie swoje otoczenie, bo rozwijanie świadomości to ogromnie ważny krok w kierunku spowolnienia wzrostu oporności bakteryjnej. koncept 9
Bartłomiej Nersewicz
Ważne jest to, czego nie wiemy Przyszłość stoi przed nami „potworem”. Skrywa zdarzenia, które diametralnie zmodyfikują nasze otoczenie. Należą do nich różnego rodzaju rewolucje, nowe wynalazki, wojny, kryzysy gospodarcze, katastrofy naturalne oraz wiele innych. Grunt, że nie spodziewamy się ich nic a nic.
T
ymczasem te wydarzenia radykalnie wpływają na kierunek rozwoju lub regresu ludzkości, a ich wspólnym mianownikiem jest nieprzewidywalność. Prawdopodobnie post factum znajdzie się cała rzesza mędrców twierdzących, że w sumie wszystko było od początku dość klarowne i składało się w pewną logiczną całość. Ale tak naprawdę nie było. Rzecz jasna dysponujemy przesłankami i narzędziami pozwalającymi w jakiś sposób sprecyzować co niektóre zdarzenia, ale ten tekst będzie poświęcony akurat tym wypadkom, których przewidzieć nie jesteśmy w stanie, i dlatego to one są dla nas najdonioślejsze w skutkach. Fakt, że są dla nas niewiadomymi, stanowi vis maior. Człowiek omnipotentny nie jest, z czym lepiej się pogodzić. Dlatego zagrożeniem są różnej maści szarlatani, którzy sami z siebie wygłaszają ex cathedra prognozy, gdyż np. pozycja zawodowa, pycha czy głupota nie pozwala im wstrzymać się od głosu lub powiedzieć „nie wiem”. Brednie są powielane przez środki przekazu, co tylko potęguje negatywne skutki. Sukces ma wielu ojców, porażka jest zawsze sierotą, zaś system odpowiedzialności autorytetów kuleje, toteż żaden szef banku centralnego czy naczelny klimatolog nie poniosą wymiernych konsekwencji swoich błędnych przewidywań. Szkoda, bo mogłoby to ukrócić podobne zapędy.
CZARNE ŁABĘDZIE TALEBA
Zdarzenia, o których mowa, zostały nazwane Czarnymi Łabędziami. 10 luty 2020
Autorem i badaczem tej metafory jest Nassim Nicholas Taleb, ur. w 1960 r. w Libanie probabilista, statystyk, trader, analityk ryzyka, autor bestsellerowej książki pt. „Czarny Łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych zdarzeń”. Jest to nieco chaotyczny, ale ozdrowieńczy i stymulujący samodzielne myślenie esej, z którego dowiemy się, jak unikać negatywnych Czarnych Łabędzi i jak zwiększyć naszą ekspozycję na pozytywne. Dla Taleba nie ma świętych krów, a jedynie intelektualiści mądrzy i niemądrzy oraz błędne i właściwe metody badawcze. Nawet (a może zwłaszcza?) status noblisty nie usprawiedliwia szerzenia sofizmatów, choć niewątpliwie rodzi taką pokusę. Pułapek myślenia jest całe mnóstwo i kilka z nich tutaj, za Talebem, zostanie przybliżonych. Dlaczego właściwie Czarny Łabędź? Nie mówimy tu o wyjątkach, lecz o nieproporcjonalnie wielkim wpływie zdarzeń skrajnych na wiele dziedzin życia.
wieczne przeświadczenie. Zdarzenie będące Czarnym Łabędziem cechują trzy aspekty. Po pierwsze, jest nietypowe, ponieważ wykracza poza domenę naszych zwykłych oczekiwań, jako że żaden element przeszłości nie wskazuje wyraźnie na możliwość jego zaistnienia. Po drugie, wywiera drastyczny wpływ na rzeczywistość (w odróżnieniu od ptaka o nietypowym upierzeniu). Po trzecie, mimo braku typowości tego zdarzenia, nasza natura każe nam szukać po fakcie uzasadnienia jego wystąpienia, tak by stało się wytłumaczalne i przewidywalne – pisze Taleb.
SPRAWY I SPRAWKI
Poszukując wyjaśnień niemal wszystkiego, co wydarzyło się na świecie od epoki plejstocenu, można odwołać się do niewielkiej liczby Czarnych Łabędzi. Od rozmaitych aspektów życia osobistego po dynamikę zdarzeń historycznych i powo-
Nawet (a może zwłaszcza?) status noblisty nie usprawiedliwia szerzenia sofizmatów, choć niewątpliwie rodzi taką pokusę. Zanim odkryto Australię, panowało powszechne przekonanie, całkowicie poparte empirią, że wszystkie łabędzie są białe. W skutek tego cała wiedza dotycząca koloru upierzenia tych ptaków musiała zostać zrewidowana. Oczywiście nie w tym rzecz, to tylko metafora obrazująca kruchość naszej wiedzy. Jedna obserwacja jest w stanie zburzyć od-
dzenie określonych idei. Im bardziej złożony staje się świat, tym bardziej wystawieni jesteśmy na ich wpływ. Wystarczy proste ćwiczenie polegające na wyobrażeniu sobie, jaka byłaby nasza wiedza o świecie w przededniu wydarzeń takich jak np. wybuch I wojny światowej, skonstruowanie bomby atomowej, upadek Związku Sowieckiego, rozwój internetu, wiel-
ki kryzys w Ameryce, nowe gatunki muzyczne, bestsellery książkowe, prądy w modzie – jest to zbiór bardzo szeroki. Wygląda na to, że Czarny Łabędź to coś, czego bagatelizować nie wypada. Tymczasem ludzie (w tym zwłaszcza badacze społeczni) zachowują się tak, jak gdyby w ogóle nie występował! Przeświadczenie o możliwości wykluczenia Czarnego Łabędzia powinno być raczej domeną
ZGUBNY AUTORYTET
Snute są futurologiczne wizje zmian klimatycznych, wyczerpania się surowców na dziesiątki lat do przodu, chociaż eksperci mylą się w tych kwestiach w perspektywie następnego roku. Wywołanie wojny jest bardzo łatwe, ale odgadnięcie, co ona przyniesie, to problem z domeny Czarnego Łabędzia. Niestety, krawat i modele matema-
Przedsiębiorcy i odkrywcy dokonując swoich epokowych odkryć, nie kierowali się jakimś konkretnym planem, lecz zwyczajnym kombinowaniem, korzystaniem z okazji i łutem szczęścia. astrologów, tymczasem nawet (wydawałoby się poważni) doradcy inwestycyjni mamią swoich klientów takimi wizjami. Ważne w tym paradygmacie jest to, aby drzewa nie przysłaniały nam lasu, czyli skupienie się na istocie problemów, zamiast marnowanie czasu i energii na drobiazgi. Potrzeba, byśmy zdali sobie sprawę z tego, jak mało wiemy ,oraz z tego, że naszą cechą jest nieświadomość losowości, zwłaszcza w przypadku dużych odchyleń. Co działoby się w przestrzeni powietrznej Nowego Jorku, gdyby 11 września 2001 roku zdawano sobie sprawę z zamiarów terrorystów? Jak zachowywaliby się ludzie, gdyby zdawali sobie sprawę, że w grudniu 2004 na Oceanie Indyjskim wystąpi tsunami? Wiedza o tych wydarzeniach zapewniłaby przed nimi ochronę. Tym istotniejsze jest to, czego nie wiemy.
tyczne potrafią uczynić z człowieka autorytet powszechnie poważany, choć w istocie jego pojęcie na dany temat wcale nie musi być większe od tego, jakie posiada przeciętny taksówkarz. Podsumowując, nie da się przewidzieć Czarnych Łabędzi, zatem fakt ten, jak i ich istnienie należy po prostu zaakceptować. Trzeba skupić się na tym, czego nie wiemy. Można wówczas skoncentrować się na czerpaniu korzyści z pozytywnych przypadków tego zjawiska dzięki maksymalizacji swojej ekspozycji na nie. W niektórych dziedzinach tj. inwestycje lub odkrycia nieznane daje bardzo wiele do zyskania i mało do stracenia. Wbrew naukom społecznym przedsiębiorcy i odkrywcy kiedy dokonywali swoich epokowych odkryć, nie kierowali się jakimś konkretnym planem, lecz zwyczajnym kombino-
waniem, korzystaniem z okazji i łutem szczęścia. Są to zatem Czarne Łabędzie. Adam Smith twierdził, że wolny rynek nagradza określone umiejętności, według Taleba wystarczy jedna umiejętność dająca premię. Optymalną strategią jest kombinowanie, które wykorzystuje potencjał Czarnych Łabędzi. Przysłowie, że przyjaciół poznaje się w biedzie, zakłada, że dopiero w sytuacji ekstremalnej przekonamy się o prawdziwej wartości danego człowieka. Czyż nie poznamy go wówczas lepiej, niż gdybyśmy spędzali z nim czas dzień w dzień w normalnych okolicznościach? Czarny Łabędź sugeruje, że w celu zrozumienia zdarzeń powszednich trzeba zgłębić zdarzenia rzadkie i skrajne. Epidemia powie więcej o zdrowiu, kryzys gospodarczy o rynku itd. Normalność nie jest zatem zbyt interesująca i nie należy przeceniać jej znaczenia. Życie społeczne wprawiają w ruch Czarne Łabędzie, natomiast badania stosują prawie wyłącznie „rozkład normalny”, który mówi bardzo niewiele, gdyż pomija duże odchylenia. Stanowi tak naprawdę oszustwo intelektualne, bo daje złudną pewność, że niepewność została przezwyciężona. Taleb stawia tezę, że mimo całego postępu i wzrostu naszej wiedzy, a być może właśnie ze względu na nie, przyszłość staje się coraz mniej przewidywalna, a zarówno natura ludzka, jak i „nauki” społeczne sprzysięgły się, żeby to przed nami ukryć. koncept 11
fot. Netflix
Moda na Wiedźmina Adaptacja „Wiedźmina” wywołuje ogromne emocje. Oceny serialu Netflixa są wysoce zróżnicowane. O tym, że tak będzie, wiadomo było, zanim jeszcze produkcja pojawiła się na platformie. Bez względu na negatywne opinie, faktem jest, że mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem i sukcesem na skalę światową.
G
rać, czytać, a może oglądać „Wiedźmina”? To popularne powiedzonko, które od kilkunastu dni krąży w sieci, idealnie podsumowuje całe zamieszanie związane z przygodami Geralta z Rivii. I choć pierwsze opowiadanie z tej serii ujrzało światło dzienne jeszcze w roku, gdy Maradona niemal w pojedynkę zdobył dla Argentyny piłkarskie mistrzostwo świata, to apogeum popularności nastąpiło ponad trzy dekady później. Możemy być jedynie wdzięczni synowi Andrzeja Sapkowskiego, że ten zmotywował pisarza do wysłania opowiadania na konkurs „Fantastyki”. Wtedy, w 1986 roku, nikt nie mógł się spodziewać, jak wielką przygodą się to skończy. Jesteśmy świadkami prawdziwej fascynacji przygodami białowłosego łowcy potworów. Już gry na podstawie sagi, ze szczegól-
nym uwzględnieniem części trzeciej, zebrały w środowisku mnóstwo pozytywnych recenzji i sprawiły, że o polskim produkcie zaczęło być coraz głośniej. Największe sukcesy, jak czas pokazał, miały jednak dopiero nadejść – wraz z pojawieniem się serialu. „Rewelacja”, „mistrzostwo”, „nierówny”, „chaotyczny” czy „beznadziejny” – tak skrajne określenia pojawiły się niczym grzyby po deszczu zaraz po oficjalnej premierze „Wiedźmina”. Oczywiście każdy ma prawo do własnej opinii. Coś, co komuś nieszczególnie przypadło do gustu, drugiemu może się wyjątkowo spodobać. To zrozumiałe i całkowicie naturalne. Jednakże na podstawie powstałych recenzji i pojawiających się komentarzy należy przyznać, że serial ten jest najbardziej skrajnie ocenianym spośród największych
produkcji w minionym roku. Szczególne zastrzeżenia mają zazwyczaj wierni czytelnicy Andrzeja Sapkowskiego. Czy słusznie? Niekoniecznie. Serial pojawił się na platformie w grudniu 2019 roku i przebojem wdarł się na salony. Okazuje się, że hitem stał się nie tylko w naszym kraju, ale i w wielu innych państwach. Wyprzedził przy tym tak znane produkcje jak „Mandalorian” czy „Stranger Things”. Sukces komercyjny jest więc niezaprzeczalny. Mimo że sama produkcja zbiera różne recenzje, pod względem oglądalności znajduje się w ścisłej czołówce. Popularny serwis Rotten Tomatoes przyznał „Wiedźminowi” zaledwie 65%. Z drugiej strony średnia ocen użytkowników tego portalu to aż 93%, co jest wynikiem lepszym nawet od wspomnianego „Stranger Things”.
Kamil Kijanka
KILKA SŁÓW O SERIALU
Ogromna kampania reklamowa przeznaczona na rzecz tej produkcji była zauważalna gołym okiem na długo przed pojawieniem się serialu na platformie. Sukces komercyjny nie oznacza jednak, że jest to produkcja pozbawiona wad. O ile poprowadzenie trzech odrębnych historii – Geralta z Rivii, Yennefer z Vengenbergu i Ciri było ciekawym pomysłem, o tyle zaburzanie chrono-
jakoby „Wiedźmin” był „za mało słowiański”, pozwólcie, że zostawię bez komentarza. Ze swej strony mógłbym jedynie dodać, że wolałbym usłyszeć w serialowej odsłonie głos Jacka Rozenka w roli Geralta (którego z oczywistych względów niestety być nie mogło), ale i powrót do przeszłości z Michałem Żebrowskim nie był złym rozwiązaniem. Pojawienie się polskiego dubbingu jest miłym gestem w stronę widzów.
Wiedźmin od Netflixa wyprzedził przy tym tak znane produkcje jak „Mandalorian” czy „Stranger Things”. Sukces komercyjny jest więc niezaprzeczalny. Jesteśmy świadkami triumfu twórczości polskiego autora na niespotykaną dotąd skalę. logii powodowało, że widz w czasie seansu mógł czuć się zagubiony. Ten początkowy chaos sprytnie zastosowany przez twórców stawał się coraz bardziej zrozumiały wraz z każdym kolejnym odcinkiem. Podejrzewam jednak, że ten zabieg odrzucał i zniechęcał mniej wytrwałych obserwatorów. Bezapelacyjnie największą gwiazdą całej produkcji jest odtwórca głównej roli Henry Cavill. Przyznam, że początkowo miałem problem z pozytywnym odbiorem tej postaci. Być może ze względu na fakt, iż tak zżyłem się z Geraltem znanym ze świata wykreowanego przez CD Projekt RED. Moje obiekcje bledły jednak z każdą kolejną godziną spędzoną przed ekranem. Współczesnemu supermanowi nie można odmówić chęci i zaangażowania. Aktor jest ponoć wielkim fanem „Wiedźmina” i zabiegał o tę rolę na długo przed pierwszymi castingami. Od razu przekonał mnie za to serialowy Jaskier, w którego rolę Joey Batey wcielił się po prostu znakomicie. Dobrze poradziły sobie również Freya Allan II i Anya Chalotra, grające odpowiednio Ciri i Yennefer. Co ciekawe, dla całej trójki były to pierwsze tak poważne role aktorskie. Zdaję sobie sprawę, że niektóre odstępstwa od książkowego pierwowzoru lub obrazu zaprezentowanego w grze mogą drażnić najwierniejszych fanów. Mimo wszystko nie uważam, że powinny one wpłynąć na ogólny odbiór całości. Sezon kończy się niezwykle intrygująco i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Nieścisłości i wspomniane wyżej chronologiczne wariacje puszczam w niepamięć, mając nadzieję, że serial rozkręci się na dobre w drugim sezonie. Zarzuty,
HIPNOTYZUJĄCA PIEŚŃ
Wraz z samym serialem popularność zyskuje utwór „Toss A Coin To Your Witcher”, który pojawił się w jednym z odcinków. Powiedzieć, że piosenka śpiewana przez Jaskra jest uzależniająca, to nic nie powiedzieć. Potwierdzają to miliony wyświetleń i pojawiające się w zastraszającym tempie covery pieśni ekspresyjnego barda. Liczne wydarzenia na Facebooku zaczynające się od zdania „Zaśpiewamy Grosza Daj Wiedźminowi na…” też nie powinny specjalnie dziwić. Fani domagają się także, by serialowy Jaskier wystąpił na jakimś dużym festiwalu muzycznym w naszym kraju. Po tym, jak w zeszłym roku można było spotkać aktorów ze „Stranger Things” na Openerze, nie byłbym specjalnie zaskoczony. Zastanawiać może jedynie, dlaczego
listach bestsellerów amerykańskiego Amazona, sklepów Google’a czy New York Timesa. Na topie w działach fantastyki znajduje się również w rankingach naszych zachodnich sąsiadów. I to powinno w zasadzie wystarczyć jako podsumowanie. Jesteśmy świadkami triumfu twórczości polskiego autora na niespotykaną dotąd skalę. To nie jest też oczywiście tak, że fani zaczęli nagle wychodzić ze swoich kryjówek. Książki Andrzeja Sapkowskiego od wielu lat cieszyły się dużym uznaniem. Jednakże, jeśli można było dotychczas mówić o sukcesie, to przede wszystkim w skali krajowej. Dziś nazwisko Sapkowski jest na ustach całego świata. Duża w tym zasługa, volens nolens, Netflixa i jego serialu na podstawie wiedźmińskich opowiadań.
PO PROSTU SIĘ CIESZMY
Od samego początku było wiadomo, że serialowy „Wiedźmin” będzie wzbudzał skrajne emocje. Być może ogromny zawód wiązał się z równie dużymi oczekiwaniami szczególnie polskiej publiki, dla której opowieści o Geralcie z Rivii stały się czymś w rodzaju dobra narodowego. I bardzo dobrze. Z drugiej strony, może zamiast doszukiwać się minusów, powinniśmy po prostu... cieszyć się i czuć dumę? O książkach Andrzeja Sapkowskiego mówi dziś cały świat. „Wiedźminem” zachwycają się w Stanach Zjednoczonych, krajach azjatyckich i europejskich. Czy jeszcze parę lat temu ktokolwiek brał pod uwagę taki scenariusz?
Niektóre odstępstwa od książkowego pierwowzoru lub obrazu zaprezentowanego w grze mogą drażnić najwierniejszych fanów. nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by ów utwór udostępnić na jakiejś oficjalnej platformie. Nie przeszkodziło mu to jednocześnie żyć swoim życiem i zdominować internet w ostatnim czasie.
BOOM KSIĄŻKOWY
Popularność serialu przyczyniła się do prawdziwego rozkwitu zainteresowania literaturą Andrzeja Sapkowskiego. Fani produkcji Netflixa wykazali ogromną chęć w poznaniu materiału źródłowego. Opowiadania o Geralcie z Rivii znalazły się w ostatnim czasie na
No właśnie. Proponuję zachować w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Zawsze można wrócić do książek, które – jak to w przypadku dobrych pozycji bywa – zawsze będą lepsze od ekranizacji, jakie by one nie były. Każdy wiedział, że Netflix zrobi tę produkcję po swojemu. Skoro jednak sam Andrzej Sapkowski jest względnie zadowolony z serialowej odsłony, to powinniśmy mu zaufać. A dla najbardziej marudnych i zatwardziałych w swoich przekonaniach mam już ostatnią radę – zawsze możecie wrócić do naszej rodzimej adaptacji z początku XXI wieku. Ja tam czekam na drugi sezon. koncept 13
Mateusz Kuczmierowski
Recenzje
OFICER I SZPIEG REŻ. ROMAN POLAŃSKI, PROD. FRANCJA, WŁOCHY, 126 MIN. „Oficer i szpieg” to historyczny film Romana Polańskiego dotyczący „Sprawy Dreyfusa”, w której oficer żydowskiego pochodzenia został – jak się później okazało niesłusznie – oskarżony o zdradę. Afera podzieliła Francuzów, a po ponad 120 latach nadal ma spore znaczenie i spekuluje się, w jakim stopniu ukierunkowała przyszłość kraju. W filmie sprawa zostaje przedstawiona z perspektywy Georgesa Picquarta, oficera wywiadu
CIRCLES MAC MILLER, WARNER. „Circles” to ostatni album, nad którym miał okazję pracować Mac Miller. Za życia młody raper często budził kontrowersje, prasa donosiła o jego problemach z prawem, a on sam otwarcie mówił o uzależnieniu od używek. Dla osób, które zdążyły wyrobić sobie skojarzenia na podstawie podobnych informacji, zaskoczeniem może być nawet sam styl materiału, nad którym Miller 14 luty 2020
– mającego niewielki udział w oryginalnym procesie skazującym Dreyfusa – a później szefa wywiadu, który odkrył dowody na niewinność oficera, i tym samym na niewłaściwe funkcjonowanie rządu. Wciela się w niego zdobywca Oskara Jean Dujardin. Francuski tytuł filmu to w dosłownym tłumaczeniu „Oskarżam”. Jest to odwołanie do listu Emila Zoli. Zola pomógł nagłośnić odkrycia Picquarta, dosłownie oskarżając w prasie zamieszanych w sprawę wojskowych i biurokratów i tłumacząc przebieg sytuacji. Dla Francuzów jest to w dalszym ciągu oczywiste odniesienie, a samo pojawianie się wątku Zoli, który zresztą za swój list został skazany na karę więzienia, to kluczowy moment w filmie. Z kolei „Oficer i szpieg”, międzynarodowy tytuł filmu, to także tytuł powieści Roberta Harrisa, na podstawie której powstał film. Harris to specjalista od thrillerów i historycznych dzieł. Polański zaadaptował wcześniej jedno z nich jako „Autora widmo”, a także zainspirował Harrisa to opisania afery Dreyfusa. Szpiegowskie wątki to bardzo ciekawy element „Oficera i szpiega”. Francu-
ski wywiad korzysta z prostych, ale adekwatnych metod, które mogłoby częściej być pokazywane na ekranie: klei podarte listy, śledzi i fotografuje podejrzanych z ukrycia. W filmie nie znajdziemy wielu wątków z życia prywatnego żadnego z bohaterów, nie ma w nim też prób dodatkowego dramatyzowania sytuacji. Sam Alfred Dreyfus wydaje się wyjątkowo honorowy i wyjątkowo mało wylewny, zachowując swoje emocje dla siebie. Sprawia to, że wielu osobom film może wydać się „suchy”, ale jest to wiarygodne przedstawienie klasycznie wyszkolonych wojskowych o wypracowanym wysokim stopniu samokontroli. Wiarygodność filmu wspierają udane kostiumy i scenografia i można dojść do wniosku, że gdyby powstawało więcej podobnych produkcji, kino mogłoby w większym stopniu nauczać historii. Kontrowersje związane z osobą Polańskiego nie powinny być łączone z dyskusją o jego najnowszym filmie, zwłaszcza że nigdy nie było wątpliwości co do jego talentu i nie jest zaskoczeniem, że sam jego film skutecznie się broni.
pracował na koniec swojego życia. Zaskakiwać może subtelne jazzowe brzmienie, duża ilość śpiewu czy relaksacyjny nastrój, który sprawia, że album świetnie nadaje się do słuchania nie tylko w trakcie dnia, ale nawet w niedzielne popołudnie. Zaskoczyć mogą też teksty – zamiast przechwałek zawierające głównie przemyślenia. Te na własny temat są często krytyczne, a jednocześnie konstruktywne. Dużo przemyśleń dotyczy też przyszłości. Miller, który wybił się jeszcze jako nastolatek, przez kilka lat był kojarzony z tzw. „frat-rapem” – imprezową muzyką dla najbardziej beztroskich, młodych ludzi. Chociaż to podejście zapewniło mu ogromny sukces komercyjny, skutecznie zmienił kurs swojej kariery, a być może po prostu dojrzał – miejmy nadzieję, że wraz ze słuchaczami. Jego kolejne albumy zbierały coraz większe uznanie, a starania zostały zauważone, o czym świadczy świetne przyjęcie mocno jazzowej płyty pt.: „Swimming”, wydanej miesiąc przed przypadkową śmiercią.
„Circles” to trochę krótszy album, który mógłby mieć więcej wyróżniających się momentów, brzmi jednak kompletnie i stanowi krok do przodu. Producent Jon Brion musiał samodzielnie nadać mu ostateczny kształt, ale to, nad czym pracował z Millerem, jest imponujące. Brion wielokrotnie kolaborował z artystami hip-hopowymi, jednak częściej jest kojarzony z indie-rockowymi produkcjami i ścieżkami dźwiękowymi do hitów kina niezależnego. Jego podkłady na „Circles” są słodko-gorzkie i zaskakująco delikatne, a czasem nawet ckliwe. Razem z Brionem Miller nie tylko wszedł głęboko w obszar R&B oraz obszary soft-rockowe, ale także przeszedł między nimi płynnie. W 2020 roku śmierć w młodym wieku nie jest gloryfikowana przez fanów muzyki. Zbyt dobrze znany jest schemat historii młodych artystów, na których czekać miała wielka przyszłość. „Circles” pokazuje, że Miller z powodzeniem wchodził w okres muzycznej dojrzałości i próbował dołożyć swoją cegiełkę do uwielbianego medium.
ODKRYJ W SOBIE
LIDERA! Zdobądź kompetencje do bycia liderem
Poznaj swoje mocne strony
Naucz się prowadzenia projektów
Spotkaj ludzi do współpracy
HARMONOGRAM NAJBLIŻSZYCH SZKOLEŃ
Podziel się pomysłami i doświadczeniem
2020
Kraków – 15 lutego 2020 | Katowice – 16 lutego 2020 Gdańsk – 29 lutego 2020 | Łódź – 1 marca 2020 Wilno – 14 marca 2020 | Białystok – 15 marca 2020 Szczecin – 14 marca 2020 | Poznań – 15 marca 2020
Organizator:
Partnerzy strategiczni:
koncept 15
Piotr Gozdowski
Czy ekonomia potrzebuje innych dziedzin nauki? W jaki sposób ekonomia może współpracować z innymi dziedzinami nauki, jak może na nie wpływać? Z dr Michałem Lutostańskim, członkiem zarządu Polskiego Towarzystwa Badaczy Rynku i Opinii, rozmawia Piotr Gozdowski. Czy ekonomia potrzebuje innych dziedzin nauki do współpracy? Jeśli popatrzymy na punkty zainteresowań dzisiejszych nauk ekonomicznych, to widać, że już wiele różnych elementów innych nauk wchłonęły lub z nimi współpracują. Ciężko teraz stawiać twarde granice, np. między psychologią a naukami ekonomicznymi, jeśli chodzi o zachowania konsumenta. Ale mam wrażenie, że trudno dzisiaj rozgraniczyć, gdzie są - podobnie jak ze współczesnymi gatunkami muzycznymi - kończą się granice nauk. Bo czy istnieją wyraźne podziały między ekonomią, psychologią, socjologią, politologią, matematyką czy marketingiem? Nie dość, że te granice dziś są nieostre, to najciekawsze jest to, co jest interdyscyplinarne. Trudno nie zauważyć wpływu na ekonomię socjologii, czy psychologii, jeśli chodzi przykładowo o metody badawcze, ale pojawia się pytanie na ile jest to współpraca między dziedzinami, czy dyscyplinami naukowymi, a na ile jest znak naszych czasów. Każda z nauk z osobna nie jest w stanie dziś samodzielnie wyczerpująco zbadać temat, a z dużym prawdopodobieństwem badanie w ramach tylko jednej dyscypliny może mieć już przestarzały charakter. Odpowiednio oddaje to nazwa kierunku studiów: informatyka społeczna, która jest mariażem informatyki, socjologii, psychologii i ekonomii - kiedyś wydawałoby się to zbiorem różnych elementów, dziś - to próba spojrzenia z wielu stron na ten sam przedmiot, jak analiza 360 stopni. Taka triangulacja nie tylko metodologiczna, ale i naukowa. Nauki nie mają już prawa udawać, że inne dziedziny nie istnieją, a to że się przenikają, jest po prostu naturalne. Nauki powinny się do siebie zbliżać. Nie bać się siebie nawzajem, a korzystać z synergii. W branży badań rynku my korzystamy z nich wszystkich. Aby poznać i zrozumieć rynek i konsumentów nie wystarczy jedna nauka. Musimy znać potrzeby psychologiczne, społeczne, sposoby działania rynku, wzorce kulturowe, zbierać dane behawioralne za pomocą algorytmów. Czy dzisiaj ekonomia, która jest nauką w dużej mierze teoretyczną, jest w stanie dostarczyć nam jakieś wskazówki w wiecznie zmieniającym się świecie? 16 luty 2020
Mam wrażenie, że żadna z nauk samodzielnie nie jest dziś w stanie opisać ani bliskiej, ani dalszej przyszłości. Dekady temu możliwości predykcji czy prognoz były o wiele łatwiejsze, ale dziś danych jest o wiele więcej, jak i stopień globalizacji jest o wiele wyższy - wirus czy wybuch wulkanu w jednym zakątku świata może odbić się globalnie na całej branży, ogólnoświatowym rynku. Żyjemy generalnie w ciężkich czasach, jeśli chodzi o predykcje. Ta Baumanowska płynna ponowoczesność jest skomplikowana. Trudno przewidzieć, co się może wydarzyć za rok czy dwa, na co ma wpływ rozwój technologii, ale i np. zmiany klimatyczne. Nagle okazuje się, że nauki przyrodnicze stają się bardzo ważne, powstają nowe wzory kulturowe, nowe technologie, itd. Naukowcy muszą razem współpracować. Nie można być ekspertem od wszystkiego: nauk o Ziemi, informatyki, socjologii i nauk technicznych, aczkolwiek technologia rzeczywiście wspomaga nas przy działaniach naukowych, choćby wspierając analizę danych. Czy technologia analizy danych, na dużą skalę, zwana big data, to jeszcze narzędzie, czy już pełnoprawna dziedzina wiedzy? Nie jestem przekonany, czy to już pełnoprawna dziedzina wiedzy. To jakby budowę ankiety czy kwestionariusza badawczego też uznać za samodzielną dyscyplinę, zamiast metody zbierania danych. Hannah Frei zajmująca się algorytmami uczącymi się, cały czas powtarza, że analiza danych przy udziale algorytmów nie jest doskonała: często się myli, albo uogólnia, czy zbyt upraszcza wyciągane wnioski. Oczywiście big data analizująca wielkie zbiory jest bardzo pożytecznym narzędziem, nie mieliśmy dotychczas takich możliwości. Ale nie daje nam pełnej odpowiedzi, przede wszystkim: dlaczego tak jest. Możemy poznać wszystkie korelacje między danymi, ale nie możemy oprzeć na tym fundamentalnych, klarownych wniosków. Kontakt człowieka z człowiekiem jest nadal nie tylko istotny, ale wręcz konieczny. Dlatego big data nie może na razie zastąpić dziedzin wiedzy ani być samodzielnym zbiorem pytań
ST
N
i odpowiedzi, jednak jest bardzo ciekawym i wiele wnoszącym elementem układanki. Jak w takim razie traktować rekomendacje big data przy kluczowych decyzjach zarządczych? To bardzo kuszące, podejmować decyzje na podstawie samych analiz big data. Widzimy szereg twardych danych i sieć korelacji, ale -– jak lubi mówić Janina Bąk - korelacja nie oznacza zależności przyczyny (correlation is not causation). Z modelowania może nam wyjść korelacja różnych elementów, która nie jest prawdą jednak nie mówi o tym, że jeden element wpływa na drugi. Opieranie się na danych, znalezionych przede wszystkim w sieci, może doprowadzić wręcz do wpadnięcia w pułapkę łączenia rzeczy niezależnych od siebie, co może doprowadzić do absurdalnych wniosków. Wymyślmy jakiś przykład. Wyobraźmy sobie, że z analiz danych bankowych wyszłoby nam, że na książki w Polsce najwięcej wydają pracownicy korporacji w Warszawie i studenci z Krakowa. Moglibyśmy więc przygotować akcję promocyjną do tych grup na uniwersytetach i pod biurami. Gdybyśmy jednak porozmawiali z obydwoma grupami okazałoby się, że motywacje mogą mieć zupełnie inne. Pracownicy korporacji mogliby nie mieć czasu czytać książek – kupowaliby je jednak jako element wystroju nowo kupionych mieszkań. Studentom za to zależałoby realnie na najniższej cenie i tym, żeby móc kupić ich jak najwięcej. Wtedy akcja promocyjna zadziałałby tylko na jednej grupie. Druga mogłaby zapłacić nawet więcej za książki pod warunkiem, że miałyby ładniejsze okładki jako element wystroju mieszkania. Przepraszam za ten stereotypowy przykład, nie chciałem nikogo urazić. Ale to wciąż dlatego po przerwaniu transakcji online w bankach od razu otrzymujemy telefon od konsultantów z pytaniem – dla-
UD E N T
A R NKU Y
czego? Wszystkie wnioski, oparte na big data, należy testować pod wieloma innymi kątami, np. kulturowym, czy konfrontować z panelami grupami focusowymi, żebyśmy nie dostali czegoś w efekcie bezsensownego, mimo że opartego - przynajmniej w teorii na twardych przesłankach. Z jakich źródeł w takim razie należy zbierać dane? Dzisiaj wchodząc na każdą witrynę dostajemy informację o zbieraniu danych z „cookies”, a mało kto czyta i modyfikuje te ustawienia prywatności pod siebie. Zazwyczaj jest tak, że korzystając z wielu witryn i aplikacji, dostarczamy wiele danych dostawcom tego oprogramowania, jak np. dane o naszej lokalizacji z dokładnością do 2 metrów, czy dostęp do listy kontaktów albo zdjęć oraz wiele innych rzeczy. Nasze zachowanie w sieci plus smartfon w kieszeni daje gigantyczny zbiór danych o nas, na podstawie których operator lub właściciel aplikacji może bardzo precyzyjnie określić tryb życia, potrzeby, hobby, a nawet wyniki naszych wyborów prezydenckich. A obecnie dane są o wiele bardziej precyzyjne. Wciąż warto jednak zbierać dane z różnych źródeł i je weryfikować. Ryzyko pomyłki wciąż jest bardzo duże. Pamiętajmy jednak, że analiza big data naszych zachowań może też prowadzić do bardziej negatywnych konsekwencji, jak wpływ na decyzje wyborcze. Znamy to z USA. Czy firmy technologiczne, mające dostęp do ogromnych pakietów danych i narzędzi ich analizy, nie mają zbyt dużej przewagi? Nikomu do tej pory nie udało się zawładnąć rynkiem usług cyfrowych w 100 proc. Każdy potencjalny monopolista tracił szanse, aby nim zostać, w chwili jak uwierzył, że to możliwe, czego przykładami są Apple, czy Microsoft. Strategia dużych polega na pochłanianiu mniejszych, ale zawsze mają za sobą koncept 17
konkurencję, co wymusza rozwój technologii i podnoszenie jakości usług. Dzięki różnym formom optymalizacji spółki cyfrowe mają możliwości unikania płacenia podatków w tradycyjnej formie. Czy możemy temu zaradzić? Wydaje się, że to nie jest ich wina, ponieważ każdy działa w takim systemie podatkowym, jaki zastał i korzysta z jego dobrodziejstw i możliwości. Prawo podatkowe zawsze jest chwilę za najnowocześniejszymi branżami i po prostu jest trudno to rozwiązać samym urzędom podatkowym. Struktury państwowe nie są tak elastyczne jak sektor prywatny, więc należy się pogodzić, że legislacja, w tym podatkowa, będzie parę lat za rynkiem i nie widzę tu za bardzo złych intencji właścicieli czy pracowników innowacyjnych firm. Czy możemy usprawnić system podatkowy, aby sprawniej oddawał specyfikę obecnych czasów? Nie jestem zwolennikiem podatków, ani tego zdania, że administracja publiczna może zarządzać lepiej pieniędzmi. Nie mam poczucia, że wprowadzanie nowych podatków rozwiąże cokolwiek. Uważam, że sprawiedliwym rozwiązaniem jest podatek liniowy, a idąc dalej, zmniejszenie podatków i ich uproszczenie spowodowałoby spadek ukrywania się przed fiskusem, czy ucieczki do rajów podatkowych. Ja widzę tylko jedną opcję na wprowadzenie nowej daniny, w obliczu zmian klimatycznych. Związane z nimi rekompensaty powin-
18 luty 2020
ni się pojawić, choćby np. w postaci opłat za wjazd do miast, czy dodatków za kupowanie konkretnych produktów. Jeśli mamy globalnie stawić czoła katastrofie klimatycznej, to nie ma innej drogi niż takie rozwiązanie. Ale ogólnie zwiększanie ilości podatków moim zdaniem wcale nie zwiększy wpływów do budżetu Państwa, a nawet wręcz odwrotnie. A co z podatkiem od majątku, który w teorii przynajmniej - łatwiej opodatkować niż dochód? Nie jestem przekonany, czy to jest dobre rozwiązanie, ponieważ wygląda mi to na formę ukarania. Jeśli wszyscy pracowaliby po równo, z takim samym natężeniem i ryzykiem, to można by generalizować. Jednak nie jest tak, że wszyscy dorośli Polacy i Polki pracują po równo. Weźmy na przykład kogoś, kto podjął ryzyko i założył startup, a po latach przekazuje w spadku swoim dzieciom. Nie widzę powodu, aby kogoś karać za to i liczyć, by musiał oddawać pieniądze trochę za karę sukcesu – rozliczać się z posiadanych samochodów i domów. Prawdopodobnie skończyłoby się to ukrywaniem majątku, jak to odbywa się dziś z ukrywaniem dochodu za pośrednictwem rajów podatkowych. Lepiej moim zdaniem uprościć system podatkowy i zachęcać do płacenia podatków w kraju, nawet je obniżając, niż tworzyć kolejne struktury podatkowe i komplikując system jeszcze bardziej, który do najprostszych nie należy. Czy wtedy nie będzie to motywacją dla wszystkich, żeby osiągać sukces i zarabiać więcej? Bo w tym momencie już posiadanie progów podatkowych nie należy do motywujących.
Łukasz Samborski
Big Data,
czyli XXI-wieczny Wielki Brat
P
ojęcie Big Data jest z nami krócej niż może się wydawać, gdyż po raz pierwszy termin ten pojawił się w 1999 roku. Wielkie zbiory danych istniały jednak dużo wcześniej. Przez stulecia ludzie próbowali wykorzystywać techniki analizy danych w celu wsparcia procesu decyzyjnego. Starożytni Egipcjanie próbowali uchwycić wszystkie istniejące „dane” w bibliotece aleksandryjskiej. Z kolei Imperium Rzymskie analizowało statystyki swojej armii, aby określić jej optymalny skład. Trudno o jednoznaczną definicję, czym właściwie jest Big Data. Wspólny element to tzw. 5V. Pod tym pojęciem kryją się słowa – klucze: Volume – ogromna ilość danych; Velocity – duża szybkość ich przetwarzania; Variety – spora różnorodność danych; Veracity – weryfikacja posiadanych informacji oraz Value – wartość już bezpośrednio dla użytkownika. Wpływowi przedstawiciele branży zgadzają się, że w ciągu ostatnich kilku lat Big Data zmieniła zasady niemal we wszystkich nowoczesnych branżach. Duże zbiory danych realnie wpływają na nasze codzienne życie, stąd poszukiwania jak najbardziej konkretnej wartości w ich zastosowaniu. Dla większości z nas termin Big Data przywołuje obraz rzędów mruczących serwerów i sekwencji migających świateł. Obraz ten może być mylący, bo z Big Data mamy styczność na co dzień. Na popularny, globalny portal społecznościowy co godzinę przesyłanych jest około 10 mln nowych fotografii,
każdego dnia jego użytkownicy dokonują niemal 3 miliardów rozmaitych aktywności: od komentarzy po udostępnienia i kliknięcia „reakcji”. Tylko w ciągu 48 godzin produkujemy już w sieci więcej danych niż w okresie od początku powstania cywilizacji do 2003 roku. Chociaż era dużych zbiorów danych dopiero się rozpoczęła, zarówno firmy, jak i rządy pragną wykorzystywać korzyści płynące z ich analiz. Jednakże, w dyskusjach często przywołuje się również zagrożenie wynikające z nadużywania Big Data, które określane jest „Wielkim Bratem”, mającym możliwość znacznego ingerowania w naszą prywatność i wykorzystywania tych informacji do różnych celów, m.in. sprzedaży ich dalej. Wobec tych zagrożeń narzędzia Big Data podlegają coraz ściślejszej kontroli Unii Europejskiej oraz Urząd Ochrony Danych Osobowych. Nowo powstające przepisy i dyrektywy zwiększają bezpieczeństwo podmiotów. Przykładem może być prawo do „bycia zapomnianym”, co oznacza, że każda osoba fizyczna ma prawo żądać od administratora niezwłocznego usunięcia swoich danych osobowych, a obowiązkiem administratora jest ich skasowanie bez zbędnej zwłoki. Big Data to także cenne źródło i narzędzie w rozwoju koncepcji Internet of Things (Internetu rzeczy, Internetu przedmiotów) polegającej na gromadzeniu, przetwarzaniu oraz wymianie danych przez konkretne przedmioty. Zgromadzone dane mogą
wykorzystywać już powstające inteligentne domy i budynki, inteligentne miasta, sieci zdrowia, przedsiębiorstwa i przemysł, systemy energetyczne, systemy pomiarowe, monitorowanie środowiska i wiele innych. Ciekawym przykładem z zakresu IoT mogą być tzw. beacony. To niewielkie urządzenia, które emitują sygnał radiowy i komunikują się z telefonami za pomocą Bluetooth. Stosowane są w sklepach, by wysyłać informację o aktualnych promocjach wszystkim, którzy znajdują się w pobliżu. Big Data w ciągu ostatniej dekady szybko ewoluowała, aby stać się tym, czym jest dzisiaj. Należy przede wszystkim zauważyć, że Big Data dotyczy nie tylko gromadzenia i przechowywania ogromnych ilości informacji, ale, co ważniejsze, wykorzystania tych informacji do rozwiązywania problemów zarówno w biznesie, jak i w naszym społeczeństwie. Bardzo duże znaczenie Big Data ma w medycynie. W każdym miejscu, w którym dochodzi do kontaktu pacjenta z systemem ochrony zdrowia, powstają konkretne dane. Jeżeli potrafimy je umiejętnie zbierać i analizować, możemy wykorzystywać je zarówno do regulacji systemu ochrony zdrowia jak i do nauki i rozwoju terapii leków. Wydaje się, że duże zbiory danych ewoluują jednocześnie z postępem technologii. W miarę postępu technologicznego duże zbiory danych będą rosły więc jako dziedzina i wielkość, być może do poziomów, których nie jesteśmy sobie nawet w stanie wyobrazić.
koncept 19
KRZYŻÓWKA POZIOMO:
1. Karl … Filozof, ekonomista, twórca socjalizmu naukowego, współzałożyciel I Międzynarodówki.
15. Miejsce, gdzie dokonują się transakcje kupna i sprzedaży.
rego korzystamy podczas przeglądania stron internetowych.
16. Równowartość; towar w którym jest wyrażona wartość innego towaru.
4. Potoczne określenie na proces opuszczania przez Wielką Brytanię struktur Unii Europejskiej.
18. Osoba zawodowo zajmująca się pośrednictwem w transakcjach kupna i sprzedaży papierów wartościowych dla klienta.
6. Kształcenie w zakresie specyficznych umiejętności i nawyków praktycznych
19. Podatek … jest metodą obliczania wymiaru podatku, w myśl której wysokość należnego podatku jest wprost proporcjonalna do wielkości podstawy opodatkowania.
7. Polityka polegająca na sprzedaży swoich produktów za granicę po cenach niższych niż na rynku krajowym lub po cenach niższych od kosztów ich wytworzenia. 8. Papier wartościowy, w którym emitent stwierdza, że jest dłużnikiem obligatariusza i zobowiązuje się wobec niego do spełnienia określonego świadczenia.
20. Akt przekazania prywatnemu właścicielowi państwowego mienia.
11. Pożyczkodawca … to instytucja lub organizacja, która występując w roli pożyczkodawcy dostarcza pożyczkobiorcy środków pieniężnych.
2. Zjawisko makroekonomiczne polegające na znacznym zahamowaniu tempa wzrostu gospodarczego, skutkujące spadkiem produktu krajowego brutto.
PIONOWO:
13. Polityka … to ogół działań państwa kształtujących budżet państwa poprzez zmiany we wpływach i wydatkach państwa.
3. Informacje wysyłane przez serwis internetowy, który odwiedzamy i zapisywane na urządzeniu końcowym, z któ-
1
5. Rodzaj cła, opłaty nakładanej przez państwo na importowane towary, których cena jest wyraźnie niższa od ceny na rodzimym rynku producenta danego towaru. 9. Koncepcja, wedle której identyfikowalne przedmioty mogą pośrednio albo bezpośrednio gromadzić, przetwarzać lub wymieniać dane za pośrednictwem sieci komputerowej. 10. Różnica pomiędzy przychodami przedsiębiorstwa a jego całkowitymi kosztami. 12. Dzień na który sporządza się sprawozdanie finansowe to dzień… 14. Depozyt … rodzaj krótkoterminowego depozytu zakładanego na jeden dzień. 17. Duże zbiory danych trudne do przetworzenia potocznie nazywa się …
2 3 4 5 6
5
7 8
9
13
12 10
11
6
8
12
14 3 13
14 15
7
16
4
17 19
18
2
11 10 20
Rozwiązanie: 1
20 luty 2020
2
3
4
5
3 6
7
8
9
10
1 11
12
13
14
Joanna James
Los Angeles
– bezludne miasto wielkiej architektury
Hollywood Sign. Symbol stolicy filmowej, gdzie ponoć spełniają się sny, to miejsce rozpalające wyobraźnię wielu osób. Położone na wzgórzach, dostępne po kilkugodzinnej wędrówce, chowające się za okolicznymi wzgórzami, a czasami się zza nich wychylające, zaczyna sprawiać wrażenie niepozornego i nie przytłacza tak swoją obecnością.
koncept 21
1
1. La la Land, Hollywood, Miasto Aniołów, Miasto Sukcesu, Miasto Gwiazd, Miasto Amerykańskiego Snu. Miasto z tyloma nazwami ma tyle samo oblicz. Czasami eleganckie, w stylu starego Hollywoodu. Innym razem potrafi zachwycać niezwykłą przyrodą, a czasem onieśmielać śmiałą architekturą. Na zdjęciu widok z Los Angeles City Hall na Grand Park – miejską oazę zieleni. 2. Walt Disney Concert Hall. Ciekawa fasada skrywa niemniej ciekawe wnętrze. Skomplikowane struktury załamują wpadające światło, wprawiając je w niezwykły taniec. Dzięki temu wnętrze wygląda inaczej o każdej porze dnia. Można więc się tu wybrać nie tylko na koncert muzyczny, ale także na koncert światła. Na ten drugi zupełnie za darmo. 3. Griffith Observatory. Na obrzeżach LA można uciec od miejskiego zgiełku. Miasto widziane ze słynnego obserwatorium w leniwe, niedzielne popołudnie sprawia wrażenie sennego mirażu. 4. Los Angeles City Hall. Amerykanie, w przeciwieństwie do Europejczyków, nie są sentymentalni, jeśli chodzi o architekturę i zabytki. Wolą budować od nowa, niż konserwować i zabezpieczać. Niezwykły budynek miejskiego ratusza w stylu art deco jest jednak wyjątkiem. Chluba miasta i jedno z ostatnich miejsc, gdzie można poczuć klimat dawnego Hollywoodu.
2
22 luty 2020
3
4
Marcin Malec
Marketing
– czyli jak się za to zabrać? Media karmią odbiorców efektami. Efektami ciężkiej, mozolnej pracy, wielu poświęceń i determinacji. Zdarza się też, że za tym wszystkim stoi przypadek, odrobina szczęścia czy przez wielu ludzi sukcesu pomijany skromniutki spadek w wysokości miliona złotych.
M
agazyny biznesowe prezentują sylwetki najbogatszych Polaków, kanały na YouTubie tworzą wywiady z ekspertami z danej branży, kręcimy się wszyscy na tej samej karuzeli sukcesu. Niestety, rzadko kiedy media poświęcają uwagę początkom. Początkom wielkich biznesów, karier w międzynarodowych korporacjach czy instytucjach naukowych. Nikt nie odpowiada na kluczowe pytanie – jak to się wszystko zaczęło? Od lat marketing rozpala wyobraźnie ludzi na całym świecie. Taka jest jego rola. Kotler, guru marketingu, twierdził, że jest to proces społeczny, w którym jednostki i grupy otrzymują to, czego potrzebują poprzez tworzenie, oferowanie oraz swobodną wymianę z innymi towarów i usług, które posiadają wartość. Co ciekawe, jest to tylko jedna z perspektyw. Bo ten sam człowiek zaproponował również inne spojrzenie, z punktu widzenia zarządu organizacji: marketing jest sztuką sprzedawania produktów. Marketing jest zwykle postrzegany jako kreowanie, promocja i dostarczanie towarów i usług konsumentom i organizacjom. I ta definicja jest już zdecydowanie bliższa temu, z czym przyjdzie się zmierzyć każdemu marketerowi.
BRUTALNA PRAWDA
Marketing jako praca, czyli coś, z czego człowiek może się utrzymywać, w czym może się realizować i rozwijać, jest niezwykle kuszącym kąskiem. W głowie pojawiają się najlepsze kampanie na świecie realizowane przy budżetach sięgających milionów dolarów. Do tego dochodzą 24 luty 2020
konferencje, wydarzenia branżowe, niczym nieograniczona kreatywność i życie na własnych zasadach. W końcu w marketingu trzeba zaskakiwać. Trzeba przełamywać schematy i co rusz wychodzić przed szereg. Brzmi jak praca marzeń, prawda?
STUDIOWANIE MARKETINGU
Studia licencjackie to pierwszy i zarazem podstawowy krok, który warto wykonać na drodze do zostania marketerem. Na rynku coraz więcej uczelni dostrzega wartość marketingu i oferuje kierunki powią-
Są dwie drogi. Pierwsza z nich wiąże się z często niemałymi wydatkami, a druga to darmowa droga po wiedzę. Niestety, rzeczywistość jest brutalna. Oczywiście, zdarzają się jednostki, które mogą pochwalić się takim trybem życia. Jednak czy rzeczywiście jest czego zazdrościć? To już temat na inną okazję. To, co najważniejsze, to zrozumienie, że marketing praktycznie nie różni się wiele od innych dziedzin, takich jak finanse czy sprzedaż. Wszędzie są pewne schematy, dużo papierkowej roboty i jeszcze więcej rzeczy operacyjnych. Pracując w międzynarodowej korporacji, trzeba się podporządkować globalnym wytycznym, a w startupie, gdzie jest znacznie większa swoboda, najczęściej brakuje budżetu. Wtedy robi się tzw. marketing za 0 zł. Nie da się jednak ukryć, że pomimo pewnych ograniczeń to nadal niezwykle inspirująca i pociągająca dziedzina. Coraz więcej firm rozumie, że marketing to nie koszt a inwestycja. Optymizmem napawa również fakt, że jest to żywy organizm, który wraz z rozwojem technologii ewoluuje, i tak z roku na rok tworzą się odnogi, o których nikt nawet nigdy wcześniej nie myślał. Najtrudniej jest zacząć. Jak w takim razie rozpocząć swoją przygodę z marketingiem?
zane z tą tematyką. Jednak na tym etapie warto podejść do zagadnienia znacznie szerzej. Ciekawą drogą jest ta skupiona np. na zarządzaniu, omawiającym podstawy biznesu i wszystkiego dookoła, a np. specjalizacją będzie marketing. Takie rozwiązanie pozwala uniknąć ewentualnego rozczarowania i na samym początku pokazuje ewentualne inne drogi rozwoju. Oferta, szczególnie przy założeniu początkowej interdyscyplinarności, jest bardzo bogata. Większość uczelni oferuje tak naprawdę kierunek zarządzania z późniejszą specjalizacją marketingową. Także tutaj pozostaje kierowanie się swoimi preferencjami lub rankingami. Oczywiście można zakładać, że za renomą uczelni oraz jej wysoką pozycją w rankingach idzie nowoczesny model nauczania oraz bycie na bieżąco z trendami, ale nie jest to reguła. Studia magisterskie to już wyższa szkoła jazdy. Wybór marketingu oznacza pogłębianie wiedzy zdobytej na studiach licencjackich. To oczywiście nie jest warunek konieczny, ale warto mieć już podstawy. Dzięki temu te dwa lata przebiegną na wyciąganiu esencji. Ciekawym rozwiązaniem jest wyjazd na studia
za granicę, gdzie bardzo dużo pracuje się na case studies i najnowszych programach. Częstą praktyką jest również zapraszanie firm, dla których na zajęciach tworzy się strategię. W Polsce niestety nadal bardzo trudno o takie podejście do marketingu, ale podobno to się zmienia. Godnymi polecenia studiami magisterskimi za granicą są te w Rotterdamie. Rotterdam School of Management to jedna z najlepszych uczelni w Europie, a jeżeli dodać do tego względnie niskie czesne w porównaniu z innymi uczelniami, najlepsza kadrę oraz bardzo praktyczny wymiar kierunku Marketing Management, gdzie można wybrać kilka ścieżek rozwoju, kandydat otrzymuję naprawdę godną rozważenia opcję.
działań. Roczne studia oznaczają dużo wiedzy w krótkim czasie. Jest to również ciekawa opcja do nawiązania nowych kontaktów i zderzenia się z obserwacjami ludzi na co dzień pracującymi w marketingu. Dużą popularnością i bardzo dobrymi opiniami cieszą się studia podyplomowe w Szkole Głównej Handlowej – marketing internetowy. Prowadzone przez bardzo mocną kadrę dydaktyczną, która zna wyzwania biznesu. Dużo pracy na realnych przypadkach oraz pracy grupowej. Programowo są to jedne z najciekawszych studiów podyplomowych z zakresu marketingu internetowego w Polsce. Bardzo ciekawie prezentują się również studia w Białymstoku na Politechnice Białostockiej, gdzie
Większość uczelni oferuje tak naprawdę kierunek zarządzania z późniejszą specjalizacją marketingową. W Polsce studenci bardzo sobie cenią Akademię Leona Koźmińskiego, która z roku na rok coraz bardziej zaskakuje. Stara się nadążyć za zmianami na rynku, dostosować ofertę do oczekiwań studentów. Wielu cenionych wykładowców oprócz pracy na uniwersytetach państwowych również tam dzieli się swoją wiedzą. A to oznacza, że w jednym miejscu można naprawdę solidnie zgłębić tajniki marketingu. Studia podyplomowe najczęściej wybierają praktycy, którzy chcą uzupełnić swoją wiedzę. Na takich studiach można spotkać brand managerów, którzy przez ostatnie kilka lat zarządzali kampaniami, a teraz chcą się rozwinąć lub zmienić obszar
dużą część kadry stanowią eksperci z branży, których na co dzień można podziwiać na największych konferencjach w Polsce.
KURSY MARKETINGOWE
Pewną alternatywą dla bądź co bądź długiego procesu edukacji (mowa tutaj o minimum roku a maksymalnie trzech latach) są kursy poświęcone wyłącznie marketingowi. Oferują one znacznie więcej możliwości niż typowe studia. Dziś, kiedy mamy podłączenie do internetu, dostęp do wiedzy jest znacznie łatwiejszy. Nie tylko dostęp, ale również dzielenie się nią z innymi. Są dwie drogi. Pierwsza z nich
wiąże się z często niemałymi wydatkami, a druga to darmowa droga po wiedzę. Trudno powiedzieć, która z nich jest lepsza. Najlepiej samemu przekonać się o tym na własnej skórze. Gdzie szukać? Jedną z najpopularniejszych płatnych platform z kursami jest Udemy. Znajdują się tam wszelakie kursy – od programowania, poprzez wystąpienia publiczne, na marketingu kończąc. Warto polować na promocje, które organizowane są dosyć często. Podczas takiej wyprzedaży kursy z 600 zł przeceniane są na 40 zł. Świetna okazja do tego, aby zdobyć lub poszerzyć wiedzę z zakresu szeroko pojętego marketingu. Na szczęście jest również wiele opcji bezpłatnych. Najpopularniejsze są kursy na YouTubie. Niedoceniana platforma w tym kontekście, a naprawdę znajduje się na niej wiele wartościowych materiałów. Do wyboru, do koloru. Warto również zainteresować się kursami od Google – Internetowe Rewolucje. Jest to całkowicie darmowy kurs, który wprowadza w tajniki marketingu online. Bo jak się uczyć, to od najlepszych w danej dziedzinie! Marketing bez wątpienia jest przyszłościową, a zarazem niezwykle inspirującą dziedziną. Oczywiście najwięcej się człowiek uczy w praktyce, ale nawet tutaj nie wolno zapominać o podstawach teoretycznych. Jeszcze nigdy nikt nie ucierpiał od nadmiaru wiedzy. Najważniejsze są chęci. Studia i kursy to tylko wierzchołek góry lodowej. Każdy znajdzie coś dla siebie. Tutaj idealnie sprawdzą się słowa Lesa Browna: Nie musisz być wielki, żeby zacząć, ale musisz zacząć, żeby być wielkim. koncept 25
Hubert Kowalski
Ucz się z aplikacją Choć istnieje wiele skutecznych metod nauki, to jednak warto wspomagać się tym, co proponuje nam technologia. Okazuje się, że powstało wiele aplikacji pomagających w nauce. Nie sposób wymienić wszystkie, jednak przygotowaliśmy przegląd kilku, które bez wątpienia usprawnią nasze zmagania na studiach.
DUOLINGO
Duolingo to najpopularniejsza aplikacja do nauki języków obcych na poziomie podstawowym. Podczas wirtualnego kursu przechodzimy przez kolejne poziomy trudności, natomiast dostanie się na nowy etap uzależnione jest od tego, ile błędów zrobiliśmy po drodze. Producenci aplikacji twierdzą, że efektywność 34 godzin nauki z Duolingo jest porównywalna z jednym semestrem nauki języka na uniwersytecie. Czy rzeczywiście tak jest? Warto sprawdzić. Co istotne, ćwiczenie swoich umiejętności z Duolingo jest całkowicie darmowe i nie zawiera żadnych ukrytych kosztów.
ONENOTE
Aplikacja OneNote wygląda jak notes, jednak za pomocą tagów można oznaczać etykietami listy zadań do wykonania lub ważne zagadnienia. Można jej używać jako dziennika czy notatnika. Umożliwia organizowanie całego potrzebnego materiału w jednym miejscu, a my możemy pracować w dowolnej lokalizacji. Aplikacja OneNote synchronizuje notatki zgromadzone na kilku urządzeniach i pozwala wielu osobom współpracować nad zawartością w tym samym czasie. Co ciekawe, umożliwia również rysowanie czy kopiowanie treści z Internetu.
PHOTOMATH
Photomath to bardzo dobre narzędzie do szybkiego obliczania różnego rodzaju wzorów. Aplikacja ta nie jest jednak typową ściągawką, gdyż każde z wykonanych działań rozkładane jest na czynniki pierwsze. Photomath pokazuje, w jaki sposób można dojść do wyniku i jakich wzorów użyć. Przedstawiane są również alternatywne zapisy rozwiązania w systemie ułamkowym lub dziesiętnym. Ponadto aplikacja ma jeszcze jedną bardzo przydatną funkcję. Za pomocą aparatu w smartfonie można zeskanować równanie zapisane na kartce papieru. Aplikacja następnie dokonuje obliczenia i podaje wynik.
@VOICE
SYNONIMY
Twórcy tego typu aplikacji rzadko tworzą narzędzia do rozwijania języka rodzimego. Jednak na rynku pojawiła się aplikacja, która pomaga poszerzać zasób słownictwa. Chodzi o apkę Synonimy. Wystarczy wpisać słowo, dla którego chcemy znaleźć synonim, a po chwili wyświetli się cała lista propozycji. W wynikach znajdą się nie tylko słowa zastępcze, ale również całe zwroty czy związki frazeologiczne. Co ciekawe, przykładowo w aplikacji znajdziemy aż 75 synonimów słowa „szybko” oraz 121 synonimów słowa „ostry”. Jest to narzędzie, które bez wątpienia bardzo ułatwi pisanie pracy licencjackiej czy magisterskiej.
26 luty 2020
Ta aplikacja jest narzędziem w rodzaju własnego audiobooka. @Voice czyta na głos wprowadzony przez nas tekst, używając generatorów głosu zainstalowanych na urządzeniu. Często jest używana do czytania na głos newsów z internetu czy treści wiadomości, jednak z powodzeniem może być wykorzystywana do nauki przed egzaminami. – Polecam łączyć OneNote i @Voice. Sporządzone w tym pierwszym notatki możemy skonwertować na plik PDF, a następnie wrzucić je do @Voice i dzięki temu słuchać własnych notatek w formie audiobooka – radzi Wiktor Barwiński, ekspert ds. efektywnej nauki. – Pamiętajmy, że aplikacje są tylko dodatkiem do nauki. Owszem, mogą nam bardzo pomóc, jednak nie zastąpią odpowiedniego zgłębienia tematu, który chcemy przyswoić – podkreśla ekspert.
WOLFRAM ALPHA
To rozbudowana baza wiedzy z wielu dziedzin. Znajdziemy w niej istotne informacje z historii, matematyki, inżynierii, geografii, chemii czy ekonomii oraz wielu innych. Wystarczy wpisać odpowiednie hasło, aby uzyskać dane na interesujący nas temat. Co ciekawe, wyniki te nie ograniczają się wyłącznie do definicji, lecz prezentują znacznie szerszą wiedzę oraz przydatne informacje dodatkowe. Możemy uzyskać np. mnóstwo informacji na temat miejsca, do którego podróżujemy, natomiast przy zagadnieniach matematycznych otrzymamy nie tylko wynik, lecz także jego graficzną prezentację i formę ułamkową.
Zanim sesja zaskoczy studentów… czyli
poradnik efektywnej nauki 1. Notuj kreatywnie! „Koncept” nr 73 2. Mnemotechniki – jak poprawić pamięć? „Koncept” nr 74 3. Pokonaj prokrastynację – jak nie odkładać wszystkiego na później? „Koncept” nr 75 4. Techniki szybkiego czytania „Koncept” nr 76 5. Smartfon studenta – przegląd aplikacji pomocnych w nauce 6. Styl życia a edukacja „Koncept” nr 78 7. Znów to samo, czyli skuteczne powtarzanie materiału „Koncept” nr 79 Cykl edukacyjny „Konceptu”
koncept 27
Piotr Gozdowski
Zielona
rewolucja u bram Transformacja energetyczna jest procesem wynikającym z postępu technologicznego. A ten podsuwa nam narzędzia produkcji i dystrybucji energii, które nie tylko są efektywniejsze ekonomicznie i środowiskowo, ale mogą zrewolucjonalizować system energetyczny. Jak każdy proces fundamentalnej zmiany systemu jest to proces trudny, zmieniający strukturę wielu sektorów gospodarki. Jak to jest z tą zieloną rewolucją w Polsce?
Z
ielona rewolucja jest kojarzona przede wszystkim z rozwojem alternatywnych źródeł energii, ale również ze zmianą podejścia do zarządzania systemem energii. W skrócie rewolucyjność polega na tym, że produkcja energii, która była zarezerwowana dla niewielu wyspecjalizowanych zakładów, opierających się na stosunkowo rzadko i trudno dostępnych paliwach kopalnych, zamienia się w aktywność dostępną dla wszystkich: z OZE mogą korzystać na własny użytek wszyscy – od wielkich koncernów po gospodarstwa domowe. Efektami transformacji energetycznej jest m.in. wzrost efektywności energetycznej i wydatne zmiejszenie emisji szkodliwych dla środowiska gazów, w tym CO2. Ale to także koszta związane z instalacją nowych źródeł energii i innymi metodami zarządzania. Zmiany w systemie
wa, nie tylko dla producentów infrastruktury, ale również dla startupów i sektora akademickiego, ponieważ OZE to branża bardzo chłonna na innowacje i wszelkie usprawnienia, zarówno pod kątem technologii, jak i IT, systemów zarządzania czy nowych modeli biznesowych. Do zielonej doliny krzemowej w Polsce daleko, jednak przy rosnącym zainteresowaniu zarówno dużego biznesu, jak i gospodarstw domowych i samorządów instalacjami OZE stosowanie rozwiązań pochodzących od startupów ma kolosalne wpływ na koszta wdrażania alternatywnych rozwiązań, nie mówiąc już o pieniądzach, jakie można zarobić. Tak samo szansa otwiera się przed sektorem akademickim: w Polsce funkcjonują różne programy, z których mogą korzystać zarówno ośrodki badawczo-rozwojowe (projekt Greenevo), dys-
Zielona energetyka to wielka szansa biznesowa, nie tylko dla producentów infrastruktury, ale również dla startupów i sektora akademickiego. energetycznym wymagają też wielu zachęt, prawnych i finansowych, ze strony administracji, ale także zmiany świadomości, a jak wiadomo: zarządzanie zmianą to bardzo ciężki kawałek chleba. W Unii Europejskiej obroty na rynku OZE w 2018 r. roku wyniosły 155 mld euro, a udział źródeł odnawialnych w miksie energetycznym będzie znacząco rosnąć. W Polsce możemy odnaleźć fundusze VC inwestujące w nowoczesną energetykę, jak PGE Ventures, ale to przede wszystkim innowacje mające usprawnić procesy w tradycyjnej energetyce. A zielona energetyka to wielka szansa bizneso28 luty 2020
trybuujące fundusze unijne programy operacyjne (regionalne, Infrastruktura i Środowisko, Innowacyjna Gospodarka), a także wsparcie z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju oraz programów ramowych UE.
STEREOTYPY A RZECZYWISTOŚĆ
Projektowanie rozwiązań to jedno, a ich wdrażanie to drugie. W obiegowej opinii Polacy nie należą do liderów we wdrażaniu „zielonych” rozwiązań energetycznych, a jak wygląda to w rzeczywistości? Urząd Regulacji Energetyki podaje, że na koniec 2018 r. liczba instalacji
OZE wynosiła 3017, z czego 1198 to urządzenia wykorzystujące siłę wiatrów, a 671 – energię słoneczną. Fotowoltaika to ogółem 22 proc. wszystkich instalacji OZE. Liderem w tym segmencie jest Śląsk, gdzie uruchomiono 155 urządzeń PV, a najmniej instalacji fotowoltaicznych znajdziemy w województwie opolskim: 16. Ogólna moc OZE w Polsce to ponad 8,5 GW, z czego 147 MW przypada na energię ze słońca. Przez pierwsze 3 miesiące 2019 r. moc oddanych instalacji OZE wzrosła o 1,5 proc., czyli tyle, ile przez cały 2018 r. W samym segmencie PV
klasa nie jest najwyższa, a mogłyby być wykorzystana właśnie do celów energetycznych. Zdarzają się też instalacje fotowoltaiczne na dachach kościołów. Nie do przecenienia jest rola edukacyjna i „trendsetterska” stawiania przez Kościół na zieloną energię, dzięki której instalacje OZE wydają się mieszkańcom bardziej dostępne i w zasięgu ekonomicznym. Już dzisiaj coraz bardziej popularne stają się farmy słoneczne, zakładane na nieużytkach rolnych czy glebach gorszej klasy, na obszarach zaczynających się od 1 ha. Gospodarstwa domowe mogą
Przez pierwsze 3 miesiące 2019 r. moc oddanych instalacji OZE wzrosła o 1,5 proc., czyli tyle, ile przez cały 2018 r. W samym segmencie PV dynamika była blisko dziesięciokrotnie większa. dynamika była blisko dziesięciokrotnie większa: moc instalacji wzrosła o blisko 20 MW, co daje ponad 13 proc. wzrostu w stosunku do 2018 r. Oprócz wspomnianych gospodarstw domowych, biznesu i administracji jest jeszcze całe grono pozostałych organizacji, zainteresowanych m.in. obniżką kwot na rachunkach za prąd. Coraz śmielej w dziedzinie OZE poczynają sobie spółdzielnie mieszkaniowe, ale prawdziwym liderem wśród organizacji społecznych jest … Kościół Katolicki.
POMOC KOŚCIOŁA
Inwestycjom w czyste źródła energii sprzyja Papież. Ojciec Święty Franciszek wielokrotnie przypomina o konieczności zdecydowanego postawienia na odnawialne źródła energii, nazywając ten proces nieuniknionym. „Wiemy, że technologia oparta na spalaniu paliw kopalnych, powodujących duże zanieczyszczenie, przede wszystkim węgla i ropy naftowej, a w mniejszym stopniu gazu, powinna być stopniowo zastępowana innym źródłami” - czytamy w encyklice papieża Franciszka „Laudato si”. Przykład daje sam Episkopat. W 2016 r. na dachu jego siedziby rozpoczęła się budowa instalacji 40 modułów fotowoltaicznych, każdy o mocy 260 kW. Cała energia zostanie wykorzystana na własne zapotrzebowanie siedziby głównej Episkopatu. Wykonująca instalację firma oszacowała jej możliwości na ok. 9500 kWh rocznie. Inwestycja została wykonana ze środków własnych. Instalacja fotowoltaiczna zajmuje min. pół hektara terenu, a wiele parafii dysponuje zasobami ziemi, których
skorzystać również z dotacji w programie „Mój prąd”, gdzie dofinansowanie wynosi 5 tys. zł przy 15–20 tys. zł kosztów całkowitych instalacji, co wedle ekspertów ma szansę zwrócić się po ok. 12 latach. Przy czym cena infrastruktury z roku na rok spada, a jej żywotność rośnie.
ZADANIE DLA CZEMPIONÓW
Warunkiem udanej transformacji energetycznej jest jej powszechność. Na początku wspomniany został biznes, jako sektor będący kołem zamachowym zielonej rewolucji, z racji tego, że oprócz oszczędności może na tym procesie zarabiać. Duże spółki w Polsce uważane są za dinozaury zielonej rewolucji, które bardzo ślamazarnie podchodzą do kwestii transformacji energetycznej. Jednak prowadzą one rozliczne projekty związane z OZE, część po prawdzie z pobudek oszczędnościowych, a dla wielu jest to już biznesowa konieczność. Jako przykład można przytoczyć jednego z naszych narodowych czempionów: KGHM Polska Miedź zużywa każdego roku ponad 2,5 TWh energii. Tylko PKP pochłania więcej energii w skali całej Polski niż KGHM. – Jednym z naszych celów strategicznych jest zapewnienie już w 2030 roku aż 50 proc. energii elektrycznej ze źródeł własnych, w tym oczywiście OZE. Współpraca, którą planujemy z PGE, pozwoli nam zrealizować jedno z najbardziej ambitnych zadań, jakie w ciągu nadchodzącej dekady staną przed KGHM Polska Miedź. Dołączając do światowych liderów w dziedzinie korzystania z OZE, zapewnimy efektywną kosztowo i przyjazną środowisku energię elektryczną
napędzającą nasz biznes – mówi Marcin Chludziński, prezes zarządu KGHM. Tak gruntownej transformacji lubińska spółka nie jest w stanie dokonać własnymi zasobami. Goście ostatniego Forum Ekonomicznego w Krynicy byli świadkami podpisania listu intencyjnego pomiędzy przedstawicielami KGHM i PGE ws. inwestycji fotowoltaicznych. W treści listu czytamy, że zostanie powołana spółka joint venture, która na terenach lubińskiego potentata górnictwa miedzi ma uruchamiać instalacje fotowoltaiczne, opierając się na technologii dostarczanej przez PGE. Te i inne metody współpracy są dla KGHM koniecznością, ponieważ klienci coraz częściej pytają o „zieloną miedź” i szczegóły procesu produkcyjnego na odcinku zasilania energią. Łatwiej jest wdrożyć „zielone” rozwiązania średniej wielkości przedsiębiorstwom. Ciekawym przykładem jest tutaj spółka Hanplast, która jest producentem infrastruktury OZE, zasila fabrykę energią z alternatywnych źródeł, a zbudowana na dachu instalacja fotowoltaiczna jest jedną z większych w Europie. Dobrym wzorem dla startupów jest XTPL, spółka technologiczna prowadząca innowacyjne prace badawczo-rozwojowe w dziedzinie nanodruku, czyli technologii precyzyjnego drukowania metalicznych linii przewodzących. Jest ona stosowana w konstrukcji instalacji słonecznych. Spółka niedawno otworzyła biuro w USA w Dolinie Krzemowej, a jej założyciel Filip Granek zdobył w zeszłym roku tytuł „Przedsiębiorcy Roku” w konkursie organizowanym przez spółkę doradczą EY. Zielona rewolucja wymaga powszechności, a ta wielu zachęt i promocji. Dostępność „zielonych źródeł” zwiększa się w Polsce w szybkim tempie, w samym programie „Mój prąd” jest zarezerwowanych dla gospodarstw domowych 1 mld zł. Strategie przejścia na mniej emisyjne źródła ogłaszają kolejni giganci polskiego biznesu, coraz większą popularnością cieszą się instalacje OZE wśród organizacji społecznych czy rolników, a jaskółki zmian widać również wśród MŚP. Świadomość, że zielona rewolucja się nam po prostu opłaca, jest coraz szersza, a plany na następną dekadę ambitne. Czy uda się je zrealizować i czy Polacy powszechnie zaczną podłącząć się do instalacji produkujących energię np. ze słońca? Czas pokaże, niemniej podwaliny pod zieloną rewolucję mamy. koncept 29
Kamil Kijanka
Szklarska Poręba – Miasto Ducha Gór Szklarska Poręba to magiczny punkt na turystycznej mapie Polski. Niewielka, malownicza miejscowość oferuje mnóstwo atrakcji zarówno zwolennikom pieszych górskich wędrówek, jak również osobom nastawionym na wypoczynek. Nad tym, by wszyscy wyjechali z tego miejsca usatysfakcjonowani, czuwać ma podobno Karkonosz – legendarny duch.
N
iespełna siedem tysięcy mieszkańców. Piękne usytuowanie w dolinie rzeki Kamiennej i jej dopływach – Kamieńczyku i Szklarce, na stokach Karkonoszy i Gór Izerskich. Największa stacja klimatyczna Dolnego Śląska otoczona zewsząd pięknymi pasmami cieszącymi oko na każdym kroku. Nad miejscowością góruje Szrenica (1362 m n.p.m.). Tak w skrócie można scharakteryzować Szklarską Porębę, która od dekad słusznie uznawana jest za jeden z najważniejszych ośrodków turystycznych w naszym kraju. Zasadniczo można ją podzielić na trzy strefy – Dolną, Średnią i Górną. Ta ostatnia jest największa i składa się z umownych dzielnic. Z jednej strony jest to miejscowość z zaledwie kilkutysięczną ludnością. Z drugiej ponad 80% jej terenów to obszar leśny, przeznaczony na rekreację i turystykę. W Szklarskiej Porębie jest rozbudowana baza noclegowa, dostosowana do potrzeb turystów. W najważniejszych miejscach znajdują się schroniska, a ośrodki przygotowują coraz bardziej rozbudowaną ofertę. Nie brakuje również noclegowni o wyższym standardzie – hoteli SPA, apartamentów i wyszukanych restauracji.
TROCHĘ HISTORII
Pewnym jest, że pod koniec trzynastego stulecia ziemie, na których obecnie znajduje się Szklarska Poręba, zostały kupione przez zakon Joannitów z Cieplic. Mieli oni nadzieję, że znajdą tu cenne surowce i minerały,
takie jak złoto i kamienie szlachetne. Mniej więcej pół wieku później powstała tu pierwsza huta szkła. To właśnie rozwój tego przemysłu, jak łatwo się domyślić, sprawił, że miejscowość ma dziś taką nazwę. A dokładniej – z powodu nieustannego przemieszczenia się hut wraz z wyrębem kolejnych obszarów leśnych. Arystokratyczny ród Schaffgotschów przyczynił się do powstania kolejnych zakładów przemysłowych zajmujących się produkcją wyrobów szklanych na tym terenie. Najsłynniejsza była działająca przez wiele lat huta Józefiny, której wyroby można podziwiać do dziś. Dobrą opinią cieszyli się czescy protestanci, którzy w drugiej połowie XVI wieku zaczęli zasiedlać Dolny Śląsk. Trudnili się medycyną naturalną i zielarstwem, czym przysłużyli się lokalnej społeczności. Potencjał turystyczny tego miejsca został dostrzeżony jeszcze przed początkiem dwudziestego stu-
ATRAKCJE
Na terenie miasta oraz w jego pobliżu znajduje się w sumie ponad 200 kilometrów tras rowerowych. Warto zaznaczyć, że nie wszystkie wymagają specjalnego przygotowania i różnią się stopniem trudności. Na nudę nie będą narzekać także turyści zakochani w górskich wędrówkach. W tych okolicach znajduje się wiele cudownych punktów widokowych, które robią piorunujące wrażenie i wynagradzają wszelkie trudności na szlakach. Wśród nich warto wyróżnić Śnieżne Kotły (1300–1490 m n.p.m.). Są to dwa karkonoskie kotły polodowcowe umiejscowione pomiędzy Łabskim Szczytem a Wielkim Szyszakiem. Niezwykle urokliwym miejscem jest tzw. Złoty Widok – punkt obserwacyjny znajdujący się 585 m. n.p.m., z którego możemy rozkoszować się panoramą Karkonoszy. Pomiędzy Świeradowem Zdrój a Szklarską Porębą występuje
W Szklarskiej Porębie jest rozbudowana baza noclegowa. W najważniejszych miejscach znajdują się schroniska, nie brakuje również miejsc o wyższym standardzie – hoteli SPA, apartamentów i wyszukanych restauracji. lecia. Coraz więcej osób przybywało na te tereny, by zaczerpnąć świeżego górskiego powietrza oraz podziwiać malownicze widoki. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano drogę na trasie Piechowice – Szklarska – Harrachov oraz linię kolejową. W 1959 roku Szklarska Poręba uzyskała prawa miejskie.
bardzo niebezpieczny i ostry zakręt, który ze względu na liczbę śmiertelnych wypadków samochodowych znany jest jako Zakręt Śmierci. W jego pobliżu występuje punkt z widokiem na Kotlinę Jeleniogórską. Warto wybrać się także na znajdujący się tuż nad Szklarską Porębą szczyt w Górach Izerskich (będący pasmem w Sude-
tach Zachodnich), znany jako Wysoki Kamień. W miejscu tym rozciąga się panorama Karkonoszy, Gór Izerskich, Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Na szczycie oczywiście znajduje się sezonowo otwarty bufet, a już niebawem ma zostać uruchomione schronisko. Lubiący wyzwania będą zapewne zainteresowani zdobyciem największego szczytu w tym regionie, wspomnianej już wcześniej Szrenicy. Dla mniej wytrwałych warto dodać, że funkcjonuje tu całoroczna kolej krzesełkowa składająca się z dwóch odcinków. Strudzeni wędrowcy po dotarciu na miejsce będą mogli wypocząć w schronisku znajdującym się przy granicy z Czechami. Nieopodal znajdują się bardzo ciekawe formacje skalne, znane jako Trzy Świnki, Twarożnik i Końskie Łby. Na szczególne wyróżnienie zasługują także dwa wodospady znajdujące się na obszarze Szklarskiej Poręby.
Karkonoskiego Parku Narodowego, znajduje się z kolei Wodospad Szklarki. Ponad trzynastometrowa kaskada otoczona jest pięknymi formami skalnymi. Od wieków uważa się, że jest to idealne miejsce dla zakochanych. Przy obu wodospadach znajdują się również schroniska.
MIASTO DUCHA GÓR
Z miejscem tym od dawna wiążą się legendy o tajemniczym Duchu Gór. Pierwsze wzmianki o jego istnieniu pochodzą jeszcze z czasów średniowiecznych. Początkowo utożsamiano go ze straszydłem, które nawiedzało miejscowych i turystów. Później określano go zupełnie inaczej – jako obrońcę i strażnika Karkonoszy. Nadawano mu różne imiona – Karkonosz, Liczyrzepa, Rzepiór czy z języka niemieckiego Rübezahl. Czesi natomiast znali go jako Pana Jana. Przedstawia
To raj dla cyklistów – na terenie miasta oraz w jego pobliżu znajduje się w sumie ponad 200 kilometrów tras rowerowych o zróżnicowanym stopniu trudności. Pierwszy z nich – Wodospad Kamieńczyka, największy w Karkonoszach, znajduje się na wysokości 843 m n.p.m. i spada trójstopniową kaskadą o łącznej wysokości 27 metrów wprost do wąwozu. Znajduje się na trasie Szklarska Poręba – Szrenica i choć jest stosunkowo wymagający, zdecydowanie warto udać się tym szlakiem. Po drodze można dostrzec punkty z pamiątkami. Pod drugą kaskadą można zauważyć „Złotą Jamę” – małą jaskinię wykutą przez przybyłych przed wiekami poszukiwaczy skarbów z zachodu zwanych Walończykami. W innej części miejscowości, na terenie
się go przede wszystkim jako starszego, muskularnego mężczyznę z długą siwą brodą. Na terenie Szklarskiej Poręby można dostrzec rzeźby z podobizną Karkonosza, w tym pod postacią jelenia patrzącego wprost na Szrenicę. Od kilku lat w miejscowości funkcjonuje specjalnie zorganizowany szlak poświęcony Karkonoszowi, znany jako „Magiczny Szlak Ducha Gór”. Jest to nie tylko malownicza trasa z ozdobami i rzeźbami, ale przy okazji oferta zabawy w terenie. W kilkunastu najbardziej charakterystycznych miejscach Szklarskiej Poręby ustawiono płaskorzeźby autorstwa miejscowego twórcy Macieja
Wokana. Każdy może więc wcielić się w tropiciela skarbów i spróbować dotrzeć do wszystkich. Sporo miejsca Duchowi Gór poświęcono w nieistniejącej już Hali Baśni, w której znajdowały się malowidła przedstawiające karkonoskie legendy. Wielu miejscowych do dziś utożsamia miasto z tą magiczną postacią, której postawiono nawet… symboliczny grób.
ZIMOWA STOLICA RADIOWEJ TRÓJKI
Nie bez przyczyny Szklarska Poręba określana jest również zimową stolicą Programu Trzeciego Polskiego Radia. Od ponad dwudziestu lat w samym centrum miasta znajduje się Skwer Radiowej Trójki. Można zobaczyć tu m.in. odciski ust ulubionych dziennikarzy czy Trójkową Aleję Gwiazd. W tym miejscu odbywają się cyklicznie różne wydarzenia kulturalne. O porządek – jak można się domyślić – dba nie kto inny jak Karkonosz. Na terenie skwerku stoi pomnik Ducha Gór, powstały na podobieństwo jego pierwszego znanego i udokumentowanego wizerunku. Pierwowzór autorstwa Niemca Martina Helwiga sięga XVI wieku. Pod nogami strażnika spoczywa tzw. kapsuła czasu, która ma zostać otwarta przez następne pokolenie mieszkańców miasta, dopiero za pięćdziesiąt lat. Dokładnie w setną rocznicę uzyskania praw miejskich, tj. w 2059 roku. Szklarska Poręba to miejsce wyjątkowe pod wieloma względami. Malownicze tereny, doskonała baza noclegowa i bogata oferta turystyczna. To wszystko powinno zaspokoić potrzeby nawet najbardziej wymagających turystów. W razie jakichkolwiek wątpliwości wystarczy zwrócić się do Ducha Gór. On będzie wiedział, co poradzić.
koncept 31
Filip Cieśliński
Amp futbol Mateusz Widłak to prezes Amp Futbol Polska i prezydent międzynarodowej federacji EAFF. Od lat jest jednym z największych promotorów sportu niepełnosprawnych w naszym kraju. Dzięki jego staraniom i konsekwentnej budowie dyscyplina, którą 9 lat temu wprowadzał do Polski, zyskała olbrzymią popularność. Teraz nad Wisłą w jednym roku odbędą się prestiżowe mistrzostwa Europy (we wrześniu w Krakowie) oraz finały ampfutbolowej Ligi Mistrzów (w maju w Bielsku-Białej). Koncept: Jesteśmy potęgą. Mateusz Widłak: Może inaczej – szykuje nam się bardzo intensywny rok. Bielsko-Biała i Kraków. Kilka miesięcy i dwa wielkie ampfutbolowe turnieje. Jako prezydent European Amputee Football Federation miałeś duży wpływ na te decyzje? Myślę, że zdecydowała o tym nie tyle moja pozycja w europejskiej federacji, co nasza praca, którą wykonujemy od lat. Jesteśmy znani z tego, że dobrze robimy te projekty i turnieje. Jeśli chodzi o Euro, to mieliśmy konkurencję ze strony Irlandczyków i Niemców, ale federacja w pewnym momencie postawiła na nas, bo wiedziała, że gwarantujemy porządny, profesjonalny event na wysokim poziomie. Żadnych zakulisowych rozgrywek politycznych nie było, czysta walka na argumenty. A Liga Mistrzów? Organizować będą ją Kuloodporni Bielsko-Biała. Tu miejsce zmagań wybierają kluby biorące udział w tych rozgrywkach. Głosowało osiem zespołów, polska ekipa miała bardzo mocną konkurencję w postaci mistrza Turcji, który zrezygnował nawet z pobierania obowiązkowego wpisowego od uczestników i gwarantował naprawdę świetne warunki. Co ciekawe, mają tam nawet stadion stworzony specjalnie pod warunki ampfutbolowe. Bielsko też przedstawiło jednak dobrą ofertę, szli łeb w łeb i ostatecznie zostaliśmy wybrani. Prezes Daniel Kawka i sam klub są świetnie zorganizowani, fajnie sprawdzają się w robieniu tych naszych turniejów ligowych. Będziemy ich wspierać, mamy know how 32 luty 2020
z poprzednich mistrzostw. Jestem tu jednak spokojny, na pewno będzie to fajny i dobrze zrobiony turniej. Energia, jaka jest u nas wokół tego sportu, jest doceniana, ludzie chcą tu przyjeżdżać i w tym uczestniczyć. Euro jest kilka pięter wyżej. Imprezy na taką skalę w Polsce jeszcze nie robiliśmy. Jako federacja europejska mamy za sobą mistrzostwa w Turcji. Byłem tam w komitecie organizacyjnym. Skończyło się to wielkim sukcesem, finał oglądało 41 tysięcy ludzi, to była wisienka na torcie. W Krakowie żaden stadion takich tłumów nie pomieści. Ale nie zmniejsza to wcale naszych ambicji. Chcemy napisać historię, zapełnić stadion Cracovii na mecz naszej reprezentacji, pobić rekord frekwencji. Nasze mecze będą transmitowane w telewizji – tam też nastawiamy się na wyniki, pokonanie kilku konkurencji sportu pełnosprawnych, żeby pokazać, że ten podział jest sztuczny i ludzie w Polsce też to zauważają, i doceniają. Na fali popularności, jakiej doświadczyliśmy podczas mistrzostw świata w Meksyku, zdecydowaliśmy, że chcemy zrobić tę imprezę u siebie. Nie chodzi o to, żeby po prostu zrobić mistrzostwa, tylko wykonać kolejny krok w rozwoju dyscypliny. Mówiąc trochę górnolotnie – chcemy przyczynić się do zmian, które zachodzą w Polsce w kontekście sportu niepełnosprawnych. Generujecie coraz większe zainteresowanie, ale na spięcie tak wielkiej imprezy potrzebny jest budżet, sponsorzy. Czy biz-
nes jest już gotowy na pokazywanie się przy ampfutbolu? Widzę dużą różnicę na przestrzeni lat. Szczególnie widać to od 2018 roku i mistrzostw w Meksyku. Kiedyś każde spotkanie rozpoczynaliśmy od opowiedzenia, co to jest ampfutbol, czym się w ogóle zajmujemy. Zawsze było zdziwienie – „jak to bez nóg grają w piłkę?”. Trzeba było tłumaczyć, pokazywać filmiki. Teraz zdarza się to coraz rzadziej. Ludzie wspominają, że oglądali mecz z Angolą z mistrzostw świata, choćby urywki, on rzeczywiście miał niesamowitą oglądalność. Na pewno jesteśmy dyscypliną, która kojarzy się bardzo pozytywnie. Wiadomo, że ta walka o sponsorów to jest ciężka praca – nie jesteśmy sami na rynku, konkurujemy z innymi eventami, organizacjami. Mamy jednak mocne argumenty i powoli przekłada się to na zwiększone zainteresowanie na rynku. Rozwijamy się, idziemy do przodu, mamy dużo projektów – chociażby dziecięcych, które są świetne i w skali całego świata bardzo unikalne. Gołym okiem widać u nas, z jakim przesłaniem to robimy, jak wartościowa jest to sprawa.
Łatwo przekonać rodziców, żeby wysłali swoje dziecko na taki obóz? Dzieciaki chcą grać w piłkę, nie patrzą na to, czy mają jedną nogę, czy dwie. Chcą być jak Lewandowski. Ciężko jest przekonać rodziców. Zazwyczaj wystarczy jednak, żeby przyjechali, poznali się z innymi, zobaczyli, co robimy. Ostatnio pojawiło się nowe wyzwanie, to świetnie pokazuje zmiany cywilizacyjne. My gramy o kulach, a dzieciaki od najmłodszych lat mają protezy. Rodzice o to dbają, nie chcą, żeby pociechy pokazywały się bez nogi. Kiedyś przyjeżdżali już zawodnicy o kulach i mogli wchodzić na boisko. Teraz trzeba coś przełamać, zazwyczaj właśnie w rodzicach, żeby odpiąć tę protezę i grać. Świeże doświadczenie z ostatniego obozu juniorskiego – udało nam się namówić na to kilka osób. Potem rodzice piszą na mediach społecznościowych, że bardzo nam dziękują i była to świetna decyzja. Nasi zawodnicy potwierdzają, że to najlepsza forma gry w piłkę dla osób z taką niepełnosprawnością. Dzieciaki mają z tego olbrzymią satysfakcję, świetnie się bawią. Naszym zadaniem jest je szkolić, pokazać im sport.
Zawsze podkreślasz, że obok sportu najważniejsza jest idea, z którą to robicie. Nie chodzi przecież wyłącznie o organizowanie wielkich imprez, ale i działanie u podstaw – aktywizację osób z niepełnosprawnościami. To działanie u podstaw jest dla nas najważniejsze. Od początku uważam, że w kontekście całego sportu nie po to pracuje się u podstaw, by reprezentacja była mocna, tylko to jej popularność jest po to, by stale rozwijać te podstawy. Wciąż walczymy o nowe kluby. Strzałem w dziesiątkę okazało się angażowanie dużych marek sportowych – początkowo z piłkarskiej Ekstraklasy, ale teraz swoje drużyny otwierają też Widzew czy Warta Poznań. To pomaga w wyszukiwaniu nowych zawodników, wciąganiu ich w sport. Śmiejemy się, że mamy ludzi, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu tych nowych graczy, wiedzą, jak to robić. Nie to, że kogokolwiek trzeba zmuszać do gry, nie robimy tego. Po prostu czasem bezpośrednie dotarcie i powiedzenie: „To jest dla Ciebie, możesz się ruszać, aktywizować” jest konieczne. To działa, liczba zawodników rośnie. Nawet wczoraj miałem telefon od osoby, która w sylwestra straciła nogę. Do szpitala, spotkać się z nią, pojedzie zaraz nasz kapitan Przemek Świercz. Chce pomóc, wprowadzić w ten świat, pokazać, że to jeszcze nie jest koniec. Docelowo taką osobę zapraszamy na treningi.
Przez wszystkie te lata poznałeś setki ludzkich historii. Czujesz, że ampfutbol zmienia życia? Od początku zakładamy, że robimy sport, piłkę nożną, ale ta integracja i wpływanie na ludzkie życia to wartość dodana, której nie można nie zauważyć. Najbardziej jest to widoczne, gdy ktoś traci nogę w dorosłym życiu. Mamy dużo takich przypadków, choćby nasz znakomity napastnik Kamil Grygiel. On był świetnie zapowiadającym się piłkarzem, interesowało się nim Zagłębie Lubin. Jak człowiek straci nogę, to jest tragedia, ale jak piłkarz z takim talentem straci nogę, to odczuwa tę tragedię podwójnie. Takich przykładów jest więcej, myślę o całej grupie. Takiemu człowiekowi wydaje się, że życie się skończyło, że nic nie będzie mógł zrobić.
Na tych treningach coraz częściej widać też dzieci. Ampfutbol na świecie ma ponad 40 lat, a jeszcze do niedawna w ogóle nie było czegoś takiego jak ampfutbol dla dzieci. Grali tylko dorośli, ale nikt nie pomyślał o szkoleniu, projekcie drużyn juniorskich. Ruszyliśmy to jako europejska federacja i teraz to już super rozwija się w wielu krajach. U nas robimy zgrupowania w ramach Amp Futbol Junior, zapraszamy dzieci, młodzież z całej Polski. W tym roku planujemy pierwsze w historii mecze drużyn do lat 15 i 10 z udziałem uczestników tych obozów. To fantastyczne doświadczenie, daje olbrzymią satysfakcję.
Tu zaczyna się Wasza rola? Jedzie do niego nasz zawodnik albo zapraszamy go na trening, wchodzi do szatni, gdzie widzi grupę bardzo pozytywnych ludzi, którzy mają rodziny, prace, jeżdżą po świecie, grają w reprezentacji. Co więcej, pojawi się tam nawet humor i żarty, pokazanie, że można złapać do tego dystans. To działa jak terapia szokowa, która pozwala się na to życie na nowo otworzyć. Najważniejsze, by dać sobie szansę. Jak patrzę na naszych chłopaków, wielu jest z mniejszych miejscowości. Jak przychodzą do nas, czy zaczynają tę przygodę, to często wstydzą się jeszcze pokazać bez nogi, ukrywają to, boją się braku akceptacji tych swoich społeczności. Po kilku turniejach, gdy ludzie widzą ich w telewizji, mają występy w reprezentacji, grają na mistrzostwach świata – stają się wręcz ambasadorami, którzy są zapraszani do szkół, domów kultury, na eventy sportowe. To olbrzymia zmiana. Nie tylko wychodzą z domu i cieszą się życiem. Dla tych lokalnych społeczności zyskują zupełnie inne znaczenie. Oni stają się bohaterami. koncept 33
Igor Zalewski
Loginofobia i danowstręt rudno, wyjdę na starego pierdziela, ale zajęczę donośnie: O Jezu, jak ja bym chciał coś zrobić bez logowania. Bez hasła. Bez podawania danych. Bez zostawiania maila. Bez numeru karty. Tak po prostu. Jak kiedyś. Internet niby ułatwia życie, ale też je utrudnia. Bo żeby przeprowadzić najprostszą operację gdziekolwiek, trzeba przejść upierdliwą procedurę rejestrowania. Owszem, niby można być tak zwanym „gościem” – co brzmi całkiem dumnie – ale na koniec i tak znajdą jakiś sposób, żeby wydusić z ciebie dane. Bo niezauważenie świat stał się jednym wielkim zbiorem danych. A my maluczcy żyjemy właściwie tylko po to, żeby z nas te dane wycisnąć. Co gorsza, ta przypadłość Internetu wyłazi ze świata wirtualnego do rzeczywistego. Wszędzie chcą od ciebie danych, wszędzie chcą cię rejestrować, wszędzie komplikują to, co kiedyś było proste. Garść przykładów. Jakiś czas temu w Londynie poszliśmy rodzinnie do Science Museum. Jak większość wspaniałych londyńskich muzeów także i to jest darmowe. Płaci się tylko za wejście na czasowe wystawy oraz specjalne atrakcje. No i chcieliśmy odwiedzić taki segment dla dzieci, gdzie młodzi mogą sobie porobić doświadczenia, pokręcić korbką, pomacać, podziałać, polizać. Tam właśnie wejście było dodatkowo płatne, toteż stanąłem w krótkiej kolejce z wymiętym banknotem 20-funtowym w ręku. Kolejka była krótka, ale stało się długo. A dlatego, że nie wystarczyło zapłacić i wziąć bilet. Trzeba się było zarejestrować. – A bez rejestrowania nie można? – spytałem płaczliwie. Można, ale wyjaśniono mi, że klient zarejestrowany, wprowadzony do bazy danych ma liczne przywileje. Z tego, co zrozumiałem, najważniejszy był taki, że nie będzie się rejestrować przy następnej wizycie, bo jest
T 34 luty 2020
już zarejestrowany. Ponadto nie zamierzałem wracać do Science Museum przez najbliższe 30 lat, a szansa, że pożyję dłużej przy mojej nadwadze, nie jest zbyt wielka. Była to więc najprawdopodobniej moja ostatnia wizyta w tej zacnej placówce. Ergo: rejestracja nie miała dla mnie najmniejszego sensu. Oceniłem jednak szybko, że tłumaczenia, dlaczego nie chcę się rejestrować, potrwa dłużej niż podanie moich bezcennych danych. Skapitulowałem więc i podyktowałem maila, narodowość, jakieś inne pierdoły. Na koniec zapłaciłem 18 funtów i wreszcie mogliśmy iść cieszyć się faktem, że nasz syn potrafi naciskać rozmaite guziki. A żeby poskakać sobie na trampolinach w Warszawie, też trzeba się zarejestrować. Nie ma tak, że wchodzisz, mówisz „poproszę bilet” i idziesz skakać. Nie, najpierw pani odsyła cię do stanowiska z tabletem, gdzie musisz wypełnić kwestionariusz. Mail, numer telefonu, numer buta, rodzaj używanej pasty do zębów, data utraty dziewictwa, stosunek do antysemityzmu, ulubiony myśliwiec z II wojny światowej, wykształcenie, orientacja seksualna, szczepienia, przebyte operacje, preferowany tłuszcz, ulubiony kompozytor romantyczny. Czyli garść podstawowych informacji. Ale są plusy: przy następnej wizycie już faktycznie jesteś zarejestrowany i wpuszczają cię do szatni zaraz po opłacie. Nie wiem, dlaczego nie mogę sobie poskakać bez podania numeru kołnierzyka, ale cóż – przymus rejestracji na pewno jest zapisany w którejś umowie licencyjnej, którą akceptujemy zawsze bez czytania, aktualizując swoje iPhony. Albo takie gokarty. Idziesz, chcesz się przejechać z dzieckiem po torze, ale to nie takie proste. Odsyłają cię do komputera, a tam… no wiadomo: dane, dane, dane. Mam wrażenie, że rocznie poświęcam na logowanie, rejestrowanie się, odzyskiwanie haseł i udowadnianie, że ja to ja od dwóch do trzech tygodni. I może nie jest to jakaś szczególnie głęboka refleksja, ale się nią podzielę: mam tego dość.
Wiktor Świetlik
Tu macz dla bumera Jestem stary i nie rozumiem świata. Określenie boomer to dla mnie byłby komplement. Wypadłem. Boomerów chociaż jest dużo i nieudolnie próbują skleić jakiś kontakt z rzeczywistością, a ja nawet tego nie próbuję. Nowy świat jest straszny. Tak jest od wczoraj, od kiedy chcę odzobaczyć to, czego odzobaczyć nie sposób. eszcze wczoraj było wszystko ok. Wszystko było standardowo. Zabrałem jakiemuś nieletniemu gówniarzowi waporyzer i wyrzuciłem do kosza, przegrałem w tenisa z kolegą, z którym przegrywam od 15 lat, pogubiłem jakieś ważne dokumenty. Deszcz i 10 stopni na plusie, jak to w styczniu. Dzień jak co dzień. A potem zobaczyłem ich. Szczęśliwie na nagraniu, nie na żywo. Szafiarze. Urządzili pod Złotymi Tarasami, a jakże by inaczej, występy i po kolei informowali, w co są ubrani. Nie mam syna, ale jakbym miał i by wystąpił w czymś takim, to chyba bym już go nie miał. Młodzi kolesie, taka końcówka szkoły średniej, wychodzą jeden po drugim i mówią, co mają na sobie. O, przepraszam, nie co, ale za ile. Naładowane mają na siebie gigantyczne ilości ciuchów, jakichś torebek, z nich wyciągają jakieś mniejsze torebki, cardholdery i tym podobne i opowiadają, ile co kosztowało. Bluza „żiwenczi” 8 tysięcy, buty „wersacze” sześć dwieście i tak dalej. Kolesie mają na sobie po kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy złotych. Trudno, zdarza się, widocznie mają nadzianych starych albo czymś handlują, albo robią jakieś bardzo niefajne rzeczy, ale czemu o tym gadają publicznie? Kiedyś – lata temu – kiedy byłem tylko trochę starszy od nich, wysłali mnie na spotkanie z jakimiś facetami zza granicy, którzy mieli w Polsce zainwestować w media. Pojechałem z kolegą, który na tę okazję kupił włoski garnitur. Jest taka babka we Włoszech, na imię ma Zenia czy jakoś tak, i szyje drogie garnitury. No więc on od niej kupił za równowartość swojej pensji, a mało nie zarabiał. A goście nie dość, że przyszli w dżinsach i swetrach, to jeszcze z góry nas przeprosili, bo po analizie ryzyk stwierdzili, że jednak w Polsce nie zostawią złotówki. Ale dlaczego ci szafiarze opowiadają tylko o tym, ile te ciuchy kosztują? Byłem przekonany, że robią sobie po prostu jaja i parodiują szafiarki. Nawet śmieszne. – Nic z tego – wyprowadza mnie z błędu dużo młodsza koleżanka. – Oni to traktują śmiertelnie poważnie. Miałam takich kolegów. A więc to naprawdę. Rozumiem, że są szafiarki. Prowadzę od lat zajęcia na uczelni. Oczywiście z dziennikarstwa, bo nic innego nie umiem robić. Od pewnego czasu, kiedy zadaję prace, chłopaki mają zakaz pisania o sporcie
J
(wywiad z kolegą, który dostał się do okręgówki), a dziewczyny o modzie (reportaż o początkującej blogerce modowej). Nie to, żebym miał coś do ubrań albo ruchu fizycznego, ale po prostu w pewnym momencie było już tak, że wszystkie prace były o okręgówce albo szafiarkach. To normalne, że ludzie się tym interesują.
Kolesie mają na sobie po kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy złotych. Trudno, zdarza się, ale czemu o tym gadają publicznie? Normalne też, że są wylansowane luksusowe marki. Stan posiadania zawsze określał status, a także był afrodyzjakiem. Gwiazdy szołbiznesu noszą te wszystkie kiecki po 40 tysięcy, po części, bo są przerażająco próżne, ale też dlatego, że inne kobiety je oglądają i chcą być jak one, a część z nich potem ciuła na te ubrania. Jedni lubią wydawać kasę na podróże, inni na garnki, trzeci na ciuchy. Zresztą lubię dobrze ubrane kobiety, choć jak dla mnie nie muszą mieć koniecznie na sobie równowartości Citroena C3, by dobrze wyglądać. Ale przecież szafiarki nie gadają tylko o tym, ile wydały, a jak już, to raczej chwalą się, że kupiły tanio, a nie, że absurdalnie drogo. Teraz powinna nastąpić analiza socjologiczna. Że kapitalizm, materializm, alienacja, społecznościówki, coś schrzaniło pokolenie starszych boomerów albo i młodszych, do których ja zdaje się zaliczam. Ale szczerze mówiąc, nie wiem, o co chodzi, i skąd to się wzięło. Ale wiem na pewno, że jest to bardzo, bardzo chore. Pomóc na to może tylko kawałek porządnej wołowiny i kieliszek dobrego wina znad rzeki Garonny. O cenę nie pytajcie. koncept 35