KRZYŻÓWKA W ŚRODKU!
SMOG W POLSKICH MIASTACH Problem wracający jak bumerang
KRZYSZTOF PIĄTEK Rewolwerowiec znad Wisły
PARYŻ W OBIEKTYWIE ULUBIONE MIEJSCE BOHEMY
ISSN 2450-7512 nr 69 MARZEC 2019
Odkryj w sobie
LIDERA! ZDOBĄDŹ Kompetencje do bycia liderem
POZNAJ swoje mocne strony
PODZIEL SIĘ swoimi pomysłami i doświadczeniem
SPOTKAJ ludzi do współpracy
NAUCZ SIĘ ekonomicznych aspektów prowadzenia projektów
SZKOLENIA I STOPNIA
SZKOLENIA II STOPNIA
13.04 – Lubin | 14.04 - Wrocław | 11.05 - Opole 12.05 – Katowice | 18.05 - Łódź | 19.05 - Warszawa Organizator
29-31 marzec 2019 – Poznań 14-16 czerwca 2019 – Warszawa Partnerzy strategiczni
Mateusz Zardzewiały
Który to ten hejter?
„Koncept” magazyn akademicki Wydawca: Fundacja Inicjatyw Młodzieżowych Adres: ul. Solec 81b; lok. 73A, 00-382 Warszawa Strona: www.FundacjaInicjatyw Mlodziezowych.pl www.gazetakoncept.pl E-mail: redakcja@gazetakoncept.pl
Zmiażdżę go!
Redakcja: Mateusz Zardzewiały (red. nacz.), Dominika Palcar, Wiktor Świetlik, Monika Wiśniowska, Tomasz Lachowski, Marcin Malec i inni.
odobno hejterzy to bardzo złe osoby. Piszą jakieś niemiłe komentarze i ogólnie są jacyś tacy szorstcy. Co jakiś czas mądrzy ludzie kiwają głowami, że oni jako eksperci ubolewają nad tym pożałowania godnym zjawiskiem społecznym i generalnie to zgadzają się w tym, że z hejtem trzeba walczyć. Hejt stop! Bawi mnie to niczym opolska noc kabaretu. Bo dziś hejterem może zostać każdy z nas. Media społecznościowe napędzane są przecież aplauzem: przez długie lata na Facebooku można było wyłącznie „polubić” aktywności znajomych. Na Instagramie zostawiamy tylko pozytywne serduszka. Jeśli już komentujemy, to koniecznie w superlatywach. Bo inaczej to zaczyna się jatka, w której ktoś w końcu wyciągnie z rękawa ostateczny argument i wyzwie od hejterów. A wszystko to przez zgubną skłonność do używania zbyt wielkich słów: gdy jakaś gwiazdka udziela wywiadu to „przerywa milczenie” (choć przecież tak naprawdę to ust nie zamyka). Gdy któryś polityk odpłaci się oponentowi ostrą ripostą – to go „zmiażdżył”. No i podobnie jest z hejtem: mocna – choć w pełni uzasadniona – krytyka w mediach społecznościowych bywa z miejsca nazywana hejtem właśnie. Zamyka nas to w wygodnej bańce wyobrażonej doskonałości: ja, taki genialny influencer i oni, moi hejterzy. Nie że może popełniłem błąd, nie że wejdę w dyskusję. „To hejter i tyle, ban! Zostawcie suba i łapkę w górę”. Takie odczłowieczenie krytyki likwiduje w istocie jej podstawową rolę, jaką jest konfrontowanie własnego stanowiska ze stanowiskiem innych osób, i co za tym idzie: weryfikowanie i modyfikowanie swoich przekonań. Dzięki temu każdy może poczuć się nieomyl-
Projekt, skład i łamanie: Shine Art Studio Korekta: Aleksandra Klimkowska
P
Druk prasowy wykonuje Drukarnia Art Kazimierz Jannasz z siedzibą w Warszawie. Aby poznać ofertę reklamową, prosimy o kontakt pod adresem: redakcja@gazetakoncept.pl Chcesz dystrybuować „Koncept” na swojej uczelni? -> PISZ: redakcja@gazetakoncept.pl
ny. Dlatego sytuacja chyba dojrzewa do tego, by wśród ludzi kulturalnych uznać „argumentum ad hejterum” za równe „argumentum ad hitlerum” (za Wikipedią: humorystyczne spostrzeżenie Mike’a Godwina sformułowane w 1990 r. w odniesieniu do grup dyskusyjnych. Brzmi ono następująco: „Wraz z trwaniem dyskusji w Internecie prawdopodobieństwo użycia porównania, w którym występuje nazizm bądź Hitler, dąży do 1”. W tradycji użytkowników wielu grup Usenetu wątek, w którym w jednej z wypowiedzi pojawia się porównanie do nazizmu lub Hitlera, uważany jest za skończony, a ponadto uznaje się, że osoba, która użyła tego porównania, przegrała dyskusję). Dlatego, polecając więcej zdrowego dystansu, pozwolę sobie przypomnieć mądre spostrzeżenie Stefana Kisielewskiego, który zauważył, że: „(…) sprzeciw jest swego rodzaju formą uznania”. Choć oczywiście musi być wyrażony w kulturalny sposób – inaczej nie jest żadnym sprzeciwem, a zwykłym hejtem właśnie. Ale dopiero wtedy!
ZNAJDŹ NAS: @GazetaKoncept @FundacjaFIM /fundacja inicjatyw mlodziezowych
koncept 3
Spis treści 12-13 3 // NA POCZĄTEK
16-17 // EKOLOGIA
Mateusz Zardzewiały
Hubert Kowalski
5 // BIZNES
18-19 // ISTOTNIE
Który to ten hejter? Zmiażdżę go!
Geniusze inwestycyjni końca XX i początków XXI wieku Janusz Podlaski
6-7 // WYWIAD NUMERU
16-17
Wybitny uczestnik demokratycznej opozycji Z prof. Antonim Dudkiem rozmawia Antoni Zankowicz
Smog, czyli śmierć, która wisi w powietrzu
Jak przeżyć w open space?
20 // TOTALIZATOR
Nie tylko doświadczenie się liczy, ale także dobry start!
21-23 // FOTOREPORTAŻ Na dachach Paryża Joanna Proskień
8-9 // SPOŁECZEŃSTWO Linia życia
Filip Cieśliński
10-11 // KULTURA Mateusz Kuczmierowski
12-13 // MUZYKA
O tym, jak jazz dotarł do Polski
21-23
Kamil Kijanka
15 // TECHNOLOGIE Alfabet starupowca Janusz Podlaski
28-29 4 marzec 2019
24-25 // SPORT
Urwis, który pokazał, że niemożliwe nie istnieje Filip Cieśliński
28-29 // HISTORIA
Oblicza śmierci w Kambodży Bartłomiej Nersewicz
31 // FELIETON
Netflix sam nie przyjdzie Wiktor Świetlik
Janusz Podlaski
Geniusze inwestycyjni końca XX i początków XXI wieku
W
yobraźnię i umysły ludzi na całym świecie rozpalają informacje o kwotach, jakimi obracają światowi giganci technologiczni: Twitter, Facebook, Airbnb czy Google. W Polsce od kilku lat toczy się nieustająca dyskusja o tym, czy uda nam się wyhodować startup, którego wycena przekroczy miliard USD. Ostatnie czterdzieści lat to przede wszystkim wielka opowieść i mit o Dolinie Krzemowej. O ludziach, którzy w garażach i kanciapach tworzą rzeczy, których skali nie byli w stanie przewidzieć. Ale za inżynierami i tęgimi umysłami stoją też Ci, którzy wkładali w te pomysły twardą gotówkę. To oni ryzykowali majątkiem, reputacją, zdrowiem. Ich historie nie są oczywiste. Kto wie, może i dla czytelników „Konceptu” stanowić będą pewną inspirację. Prezentujemy historię kilku z nich – kolejność całkiem przypadkowa.
DAVE MCCLURE
Po studiach działał na własny rachunek. Potem rozpoczął przygodę z Intelem i Microsoftem. Był blisko zaawansowanych technologii. Zobaczył najwyższej klasy działania marketingowe i sprzedażowe. Od 2007 roku zaczął wchodzić w projekty jako inwestor i anioł biznesu (na przykład Social Gold). Potem skupił się na rozwoju Teachstreet, w który to Amazon wszedł, kupując spory pakiet akcji. Wtedy postanowił
wykorzystać doświadczenia i uruchomił własny fundusz 500 Startups. Dave McClure zainwestował do dziś w ponad 2000 projektów – Slideshare, Twilio, Makerbot to spółki, na których zarobiono krocie. Rozgłos w mediach przyniósł mu jakiś czas temu fakt finansowego zaangażowania się w azjatycki startup, próbujący rzucić rękawicę Uberowi. Nie pojawił się jeszcze jako inwestor w polskiej spółce, ale co ciekawe, ma w portfelu udziały w startupach z Rumunii i Ukrainy.
RON CONWAY
Anioł biznesu nazywany ojcem chrzestnym Doliny Krzemowej. Miano takie zyskał dzięki inwestycjom w Google, PayPal, Facebooka, Twittera czy Pinteresta. Jego metodą było inwestowanie relatywnie mniejszych kwot w wiele firm, a nie skupianie się na jednej. Miał opinię człowieka, z którym znajomość otwiera wiele zamkniętych drzwi w siedzibach firm, korporacji i funduszy. Jego credo brzmi: „Inwestuję, ponieważ uwielbiam pomagać przedsiębiorcom i obserwować, jak się uczą i odnoszą sukcesy”.
PETER THIEL
Niemiecko-amerykański inwestor znany przede wszystkim jako współzałożyciel PayPal, a także inwestor na wczesnym etapie rozwoju
takich firm jak Facebook, LinkedIn, Palantir Technologies, Airbnb czy Quor. W portal Zuckerberga zainwestował w 2004 roku 500 tys. dolarów, a w zamian objął 10 proc. udziałów w spółce. Peter Thiel miał powiedzieć kiedyś: „W pewnym sensie technologia jest z definicji niepowtarzalna. A każdy moment w jej historii zdarza się tylko raz”. Znany jest z umiejętności przewidywania zmian w branży technologicznej.
CHRIS SACCA
Na początku ubiegłej dekady pracował w Google i nie zakładał, że ludzie na całym świecie kojarzyć go będą z Uberem czy Twitterem. Jego pierwszą zyskowną inwestycją była spółka Photobucket. A potem Twitter, w którego – jako jeden z pierwszych – zainwestował 25 tys. dolarów (jest 102. zarejestrowanym użytkownikiem serwisu). Dwanaście lat temu rozstał się z Google, by poświęcić się tylko inwestowaniu w rozwijające się firmy. W 2015 r. kupił 4 proc. akcji Ubera, a wartość akcji Twittera osiągnęła 1500 proc. pierwotnej ceny. Przyznał się, że nie wierzył w Snapchata i Airbnb, i nie potraktował poważnie tych ofert. Współtworzył Kickstarter. Przygotowując opisy sylwetek, korzystałem z ciekawych artykułów opublikowanych niedawno przez Bartosza Bonieckiego na portalu linkedin.com.
koncept 5
Antoni Zankowicz
Wybitny uczestnik demokratycznej opozycji Jak ocenia pan postać śp. Premiera Jana Olszewskiego? Prof. Antoni Dudek: Oceniam go bardzo wysoko jako wybitnego uczestnika opozycji demokratycznej w PRL-u i chyba najważniejszego obrońcę w procesach politycznych z tamtych czasów. Jako premiera oceniam go znacznie słabiej. Nie jest bowiem przypadkiem, że rząd ten przetrwał raptem pięć miesięcy i był jednym z najkrócej sprawujących władzę po 1989 roku. Przy czym, wbrew powszechnej opinii, przyczyną odwołania tego rządu bynajmniej nie było rozpoczęcie akcji lustracyjnej, ona jedynie przyspieszyła upadek tamtego rządu o kilka tygodni. Co było powodem upadku gabinetu Premiera Olszewskiego? Olszewski nie chciał zgodzić się na poszerzenie koalicji, która go wspierała, jednocześnie prowadził politykę gospodarczą nie mającą poparcia w sejmie. Przegrywał kolejne głosowania. W tamtej epoce, gdy nie było jeszcze instytucji konstruktywnego wotum nieufności, rząd musiał paść ofiarą tzw. większości negatywnej. Zresztą podobnie rok później ofiarą większości negatywnej padł rząd Hanny Suchockiej. Mówiąc krótko – zebrano iluś posłów i bez tworzenia alternatywnej koalicji odwołano rząd. Mówi pan o braku skuteczności. Jednak jej powodem było też chyba ogromne rozdrobnienie w ówczesnym parlamencie, praktycznie uniemożliwiające zawarcie koalicji? To znaczy możliwość zawarcia koalicji była. Ale faktycznie, ma pan rację – w sejmie pierwszej kadencji stworzenie trwałej koalicji, która przetrwałaby cztery lata, w sytuacji gdy znajdowały się tam 24 partie, a największa z nich Unia Demokratyczna liczyła zaledwie 62 posłów, było absolutnie niemożliwe. A więc Olszewski, podobnie jak później Hanna Suchocka, stanął przed zadaniem niemożliwym do spełnienia. A jednak między pięcioma miesiącami, które przetrwał tamten rząd, a czterema latami, jest spora różnica. I uważam, że rząd Olszewskiego nie miał szans na to, by rządzić pełne cztery lata, miał jednak szansę sprawować władzę znacznie dłużej niż pięć miesięcy. Co mógł zrobić Premier Jan Olszewski, aby przedłużyć trwanie swojego gabinetu? Dwie rzeczy. Albo posłuchać faktycznego akuszera tamtej koalicji, czyli Jarosława Kaczyńskiego, i zawiązać koalicję z liberałami i Unią Demokratyczną, albo go nie posłuchać, ale zawiązać koalicję z Konfederacją Polski Niepodległej oraz 6 marzec 2019
Jan Olszewski był wybitnym uczestnikiem opozycji demokratycznej w PRL-u i chyba najważniejszym obrońcą w procesach politycznych z tamtych czasów.
małymi organizacjami prawicowymi. Przypomnę, że Kaczyński uważał, że koalicję bezwzględnie należy poszerzyć. Olszewski wybrał inaczej, to był zresztą początek sporu premiera z Jarosławem Kaczyńskim. Olszewski jako szef rządu wykazał się słabością, bo nie był zdolny do kompromisu. A polityka to sztuka zawierania kompromisów. Skąd wzięła się tak zdecydowana postawa Jana Olszewskiego? Z założenia, że jego gabinet na pewno nie zostanie odwołany. Że rząd jest wprawdzie mniejszościowy, ale nie ma dla niego alternatywy, więc jego odwołanie spowoduje wcześniejsze wybory, przy czym rząd będzie trwać. Okazało się jednak, że powołanie alternatywnej koalicji było możliwe. Powstał rząd Hanny Suchockiej. Wprawdzie zaledwie na rok, ale taka koalicja powstała. A więc Olszewski błędnie ocenił sytuację polityczną. Dlatego mówię, że nie cenię go specjalnie jako premiera. Choć oczywiście jego rząd, mimo że pełnił obowiązki krótko, miał szereg zasług. Na przykład? Przede wszystkim utrzymanie, a nawet wzmocnienie prozachodniego kursu polskiej polityki zagranicznej. Poprzedni rząd – Jana Krzysztofa Bieleckiego – pożegnał Układ Warszawski. Rząd Olszewskiego jednoznacznie postawił na wejście Polski do NATO. Jednak wydaje się, że
Fot. Kancelaria Sejmu / Łukasz Błasikiewicz / Rafał Zambrzycki
to samo zrobiłby każdy polski rząd w tamtym czasie. Taka była bowiem wola większości narodu wyrażona w wyborach 1991 roku. Wprawdzie głosy te się rozproszyły na wiele ugrupowań, jednak jedyną siłą sceptyczną wobec NATO byli postkomuniści. Oprócz nich kursu pronatowskiego nikt nie kwestionował. Wracając do upadku tego rządu – gdyby poszedł on na współpracę z Unią Demokratyczną, zachowałby władzę, ale nie byłoby mitu niepodległościowego rządu obalonego za próbę rozliczenia komunistycznej przeszłości? Zgadza się, tylko pytanie, czy w polityce chodzi o władzę, czy o mity. Polityka informacyjna tamtego rządu była dość słaba, jej symbolem był rzecznik Marcin Gugulski, określany mianem „rzecznika tysiąclecia”, zasłynął bowiem absurdalną wypowiedzią o tym, że rząd Olszewskiego jest najbardziej atakowanym rządem w tysiącletniej historii Polski. Na tle tej nieudolnej polityki informacyjnej największym sukcesem jawi się właśnie noc czwartego czerwca, gdy Olszewski posłuchał doradców i wygłosił dramatyczne przemówienie pod tytułem „agenci obalają mój rząd”. Zrodził się mit spisku agentów, który obalił ówczesny rząd. Ale przecież dziś wiemy, że spisek agentów miał miejsce.
Oczywiście, że spisek agentów miał miejsce, ale nie zdałby się na wiele, gdyby nie permanentny spór Olszewskiego z Lechem Wałęsą, człowiekiem faktycznie bardzo trudnym we współpracy. Jednak skoro Olszewski mógł zrezygnować z forsowania własnego ministra finansów, to mógł też wybrać na ministra obrony kogoś innego niż Jan Parys. Bo praźródłem sporu z Wałęsą był konflikt o osobę szefa MON. Jak to wyglądało? Jan Parys był pierwszym cywilnym ministrem obrony, co akurat można uznać za sukces Olszewskiego – szef MON nie był wreszcie generałem czy admirałem, tylko osobą cywilną. Jednocześnie jednak osobowościowo Parys nie umiał pogodzić się z tym, że prezydent, jak wynika z konstytucji, ma również pewne uprawnienia i prerogatywy związane z obronnością. Oczywiście można dyskutować, czy nie lepszy byłby system kanclerski, w którym prezydent pełni wyłącznie funkcję reprezentacyjną. Jednak mamy w konstytucji zapisaną zasadę tzw. dwugłowej egzekutywy i każdy prezydent będzie starał się o to, by poszerzać swoje prerogatywy. Wałęsa nie jest tu wyjątkiem, a że charakter ma, jaki widzimy, musiał się zderzyć z mającym podobne cechy Parysem. Żeby było jasne – w konflikcie tym Olszewski nie stanął jednoznacznie po stronie Parysa. Najpierw wysłał go na urlop, potem na żądanie Wałęsy zdymisjonował.
Oczywiście, że spisek agentów miał miejsce, ale nie zdałby się na wiele, gdyby nie permanentny spór Olszewskiego z Lechem Wałęsą.
Prof. Antoni Dudek Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie koncept 7
Linia życia
Filip Cieśliński
Gdy we wrześniu 2018 roku Szymon Jadczak przygotował reportaż o gangsterach rządzących Wisłą Kraków, nic nie wskazywało na to, że w najbliższych miesiącach jakikolwiek poważny biznes będzie chciał mieć coś wspólnego z tym klubem.
8 marzec 2019
O
d dawna wiadomo, że jednym z największych problemów polskiej piłki są tzw. „kibole” – przypominający o sobie co jakiś czas awanturnicy, którzy na stadionach pojawiają się nie dla sportowych emocji, ale w poszukiwaniu okazji do łamania prawa. Mimo tej świadomości, skala wpływu przestępców na jeden z największych polskich klubów – Wisłę Kraków, pokazana 15 września w reportażu Szymona Jadczaka, zatrwożyła nawet tych, którzy sytuację w Wiśle oceniali najbardziej pesymistycznie. Czarno na białym zostało pokazane, że krakowskim klubem rządzą gangsterzy.
INWESTORZY Z KABARETU
Na początku lipca ubiegłego roku rada miasta Kraków wypowiedziała Wiśle umowę dzierżawy stadionu. Niemającą pieniędzy na spłatę długów „Białą Gwiazdę” musiała wtedy ratować Ekstraklasa. Konto klubowe próbowano podreperować różnorakimi zbiórkami, ale nijak nie mogło to zmienić kierunku, w którym podążał klub. Może i Wisła grała na własnym
stadionie, ale wciąż nieuchronnie zbliżała się do bankructwa. Momentem krytycznym miała być przerwa między rundą jesienną i wiosenną. Piłkarze mogli rozwiązać kontrakty z winy klubu, a ten nie miał nawet grosza, by spłacić wierzycieli. Stało się pewne, że bez sprzedaży Wisły bogatemu inwestorowi, klubu nie da się uratować. W mediach pojawiały się spekulacje o potencjalnych nowych właścicielach. Raz pisało się o grupie biznesmenów z Krakowa, innym razem inwestor miał działać indywidualnie i pochodzić z innego miasta. 19 grudnia, po kilku dniach nasilenia się coraz dziwniejszych plotek, gruchnęła informacja – Wisła Kraków została sprzedana. Sto procent akcji „Białej Gwiazdy” miało trafić do luksembursko-brytyjskiego konsorcjum funduszy inwestycyjnych. W mętnym oświadczeniu władze klubu informowały, że „szczegóły umowy są objęte ścisłą klauzulą poufności” i nie podawały jakichkolwiek danych nowych właścicieli. Największa farsa w historii polskiej piłki dopiero miała się zacząć.
Największa farsa w historii polskiej piłki dopiero miała się zacząć. Następne dni odkrywały kolejne fragmenty tajemniczego przejęcia. Wisłę mieli kupić: członek kambodżańskiej rodziny królewskiej Vanna Ly, szwedzki biznesmen Matts Hartling i bliżej nieznany polski agent piłkarski Adam Pietrowski. W mediach błyszczał ten trzeci. Opowiadał, że zna najważniejsze osoby polskiej piłki (wskazywani szybko dementowali te słowa), partycypował w kilku głośnych transferach (co również okazało się nieprawdą), a jego bogaci przyjaciele wpompują w klub sto milionów złotych. Jeszcze piękniej ściemniał o głównym inwestorze, nazwanym później przez prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego „panem skośnookim”. Ów Pan miał bowiem według Pietrowskiego znać osobiście Papieża Jana Pawła II. Sam Vanna Ly, po pojawieniu się w Krakowie, dotrzymywał mu zresztą kroku. Najpierw zakrywał się w urzędzie miasta parasolem (tłumacząc to światłowstrętem), a potem na stadionie wspominał o gigantycznych akademiach piłkarskich, których jest właścicielem, i akcjach, jakie ma w wielu czołowych klubach. Wszyscy zdrowo myślący mieli uzasadnione wątpliwości co do wiarygodności trójki szalonych „inwestorów”, ale zarządzające klubem Towarzystwo Sportowe Wisła zdawało się nic sobie z tego nie robić i cierpliwie czekało na 12-milionowy przelew na spłatę długów, który Ly, Hartling i Pietrowski obiecali przy podpisywaniu umowy sprzedaży klubu. Pieniądze oczywiście nie wpłynęły. Wisła, przynajmniej w teorii zarządzana przez kilka dni przez „Gang Olsena” (tak trzech feralnych inwestorów nazwali szybko internauci), wydawała coraz bardziej absurdalne oświadczenia: „NCP [firma reprezentowana przez Hartlinga – przyp. red.], Pan Adam Pietrowski oraz Wisła Kraków SA zostali poinformowani, że Pan Vanna Ly – dyrektor Alelega Luxembourg – poważnie zachorował w piątek 28 grudnia podczas lotu przez Atlantyk. Dlatego też nikt nie był w stanie się z nim skontaktować. Wyżej wymienione podmioty robią wszystko, co możliwe, aby zgonie z planem pozytywnie zakończyć proces nabycia klubu. Tymczasem nasze myśli są z Panem Ly i jego rodziną” – tak brzmiało to najbardziej kompromitujące.
Później pisano jeszcze o tym, że kambodżański biznesmen miał zawał, a jego żona przekonywała w mailach, że wywołał on upośledzenia ośrodka mowy uniemożliwiające Ly rozmowę z kontrahentami. Inwestor miał też zgubić telefon w drodze do banku. W międzyczasie Marzena Sarapata i Damian Dukat, zarządzający klubem, wypłacili sobie ostatnie premie (z pieniędzy z dnia meczowego), złożyli wypowiedzenia i zniknęli. Klub został bez władz i pieniędzy. Wkrótce miał stracić zawodników, licencję i marzenia o happy endzie.
AKCJA RATUNKOWA
„Witam @WislaKrakowSA i @Wislocki_R jeśli potrzebujecie pomocy prawnej w tym trudnym momencie to mogę sprobowac wam pomoc…” [pisownia oryginalna] – napisał 3 stycznia 2019 roku na Twitterze Bogusław Leśnodorski, prawnik, były prezes i współwłaściciel Legii Warszawa, adresując wiadomość do nowego, tymczasowego prezesa krakowskiego klubu, wcześniej dyrektora akademii – Rafała Wisłockiego. Jak uznał potem Krzysztof Stanowski, opisujący całą „akcję ratunkową” na Weszło.com, był to dla losów „Białej Gwiazdy” moment przełomowy. Od tego momentu Leśnodorski, kojarzony wcześniej z klubem będącym wielkim rywalem Wisły, nadzorował cały proces wyprowadzania klubu na prostą. Czegoś takiego w polskim futbolu jeszcze nie było. W szalonym okresie na przełomie 2018 i 2019 roku nastąpiła prawdziwa karuzela zdarzeń i przypadków, które finalnie, cudem, wyprowadziły Wisłę na prostą: Komisja ligi zawiesza klubowi licencję, bo nie wie, kto jest jego właścicielem. Stanowski najpierw kontaktuje Wisłockiego z Leśnodorskim. Później umawia tego drugiego z Łukaszem Wachowskim z PZPN, który akurat jest w Zakopanem (tam spędza urlop też były prezes Legii). Do Wisłockiego zgłasza się dawny kolega Jarosław Królewski – właściciel zajmującej się sztuczną inteligencją, dynamicznie rozwijającej się firmy Synrise. To on w dalszej części całej akcji ciągnął za sznurki w kluczowych aspektach finansowych. Leśnodorski kontaktuje się z Kubą Błaszczykowskim. 105-krotny reprezentant Polski deklaruje, że może grać w Wiśle za darmo. Już niedługo okaże się, że do występów
w „Białej Gwieździe” będzie musiał nawet trochę dopłacić… 12 stycznia, w programie „Stan Futbolu” na antenie TVP i Weszło. com, Jarosław Królewski informuje, że wraz z Jakubem Błaszczykowskim i jeszcze jednym inwestorem pożyczy Wiśle 4 miliony złotych na pokrycie bieżących kosztów. Tym trzecim okazuje się być Tomasz Jażdżyński, który w procesie ratowania Wisły uczestniczył już wcześniej. Królewski błyszczy w kolejnych wywiadach, pomaga we wprowadzeniu części akcji klubu do otwartej sprzedaży (kolejne cztery miliony złotych w 24 godziny), rozkręca akcję sprzedaży karnetów. Stanowski rzuca pomysł stworzenia specjalnej koszulki symbolizującej walkę Wisły o przetrwanie. Zwycięski projekt „Linia Życia” sprzedaje się w takim tempie, że pada klubowa strona internetowa. Gdy dodamy do tego dodatkowe zbiórki organizowane przez kibicowskie stowarzyszenie Socios Wisła, jasne staje się, że 12
Leśnodorski kontaktuje się z Kubą Błaszczykowskim. 105-krotny reprezentant Polski deklaruje, że może grać w Wiśle za darmo. milionów, których potrzebowała „Biała Gwiazda” by przetrwać, trafiło na konto klubowe w trakcie kilku tygodni. W poniedziałek, 11 lutego, piłkarze Wisły Kraków po raz kolejny wybiegli na ekstraklasowe boisko. Lukę po kilku graczach, którzy odeszli, nie mogąc już dłużej czekać na pensję, zajęli w kadrze m.in. Sławomir Peszko czy Jakub Błaszczykowski. W kontrakcie tego drugiego widnieje najniższa pensja, jaką legalnie można było zaproponować piłkarzowi na tym poziomie – 500 złotych. Całość reprezentant Polski przekazuje na bilety na mecze Wisły dla kibiców z domów dziecka. – Kilkanaście dni temu mieliśmy klub bez licencji, prawdopodobnie bez piłkarzy i bez nadziei – mówił na konferencji przed spotkaniem Jarosław Królewski. Jego zaangażowanie w połączeniu z pasją i współpracą prawdziwych kibiców pokazało, że możliwe jest wyjście z najpoważniejszych kryzysów. Jeśli gdzieś na świecie jest miejsce na cuda, to właśnie tam, gdzie pojawia się miłość do sportu. koncept 9
Mateusz Kuczmierowski
KSIĄŻKA POTĘGA MITU, JOSEPH CAMPBELL, BILL MOYERS, WYD. ZNAK Mitologia, a mówiąc szerzej „literatura ducha”, była jeszcze niedawno dobrze znana każdej wyedukowanej osobie poprzez studia greki, łaciny i „Biblii”. Obecnie nacisk w nauczaniu przesunął się na bardziej praktyczną wiedzę. A przecież mity służyły człowiekowi od samego początku i stanowiły fundament jego kultury. Czy nie powstała zatem swoista luka? Joseph Campbell nie określał samego siebie mianem specjalisty, gdyż ci często muszą studiować lite-
raturę w dziesiątkach języków, aby dogłębnie zbadać wąskie zagadnienie dotyczące wierzeń pojedynczej kultury. Mogą jednak nie dostrzec, że podobne problemy występują w wielu kulturach. Do tego potrzebny będzie generalista, który porówna wyniki wielu badań i dostrzeże globalne, ogólnoludzkie podłoże ich przyczyny. Campbell określał się właśnie mianem generalisty i był jednym z największych autorytetów z dziedziny mitologii i religii porównawczej. Jego generalizm sięgał jednak o wiele dalej i chyba nigdzie się nie kończył. Szybko przekona się o tym każdy czytelnik Potęgi mitu. Książka ta opiera się na wywiadach przeprowadzonych 40 lat temu z Campbellem przez Billa Moyersa na potrzeby klasycznej już telewizyjnej serii dokumentalnej o tym samym tytule i stanowi uzupełnienie tejże serii. Campbell przystępnie tłumaczy swoje teorie, które zawarł chociażby w Bohaterze o tysiącu twarzy, relacjonuje, kategoryzuje i porównuje liczne mity i wierzenia, a także diagnozuje dręczące naszą cywilizację problemy. Bohater o tysiącu twarzy zyskał sporą popularność za sprawą Georga
Lucasa (na którego ranchu przeprowadzano zresztą wspomniane wywiady). Opisaną w książce strukturę ścieżki, jaką musieli przejść bohaterowie z mitów z całego świata, wykorzystał on z dużym sukcesem w Gwiezdnych wojnach, tym samym niejako ją testując i zapewniając Campbellowi stałe źródło czytelników. Gwiezdne wojny ani żaden inny film nie zapewnią jednak światu nowej, pełnoprawnej mitologii, której brak stanowi według Campbella duży problem. Elementy mityczne są obecne wokół nas, brakuje jednak kompletnych nowoczesnych wzorców, których niegdyś dostarczała mitologia. Dawne mity nie wystarczą, gdyż „dawne cnoty są dziś wadami”. Campbell opowiada w lekki, naturalny, ale naukowy sposób o trudnych duchowych koncepcjach. Naturalna wydaje się zwłaszcza jego erudycja. Zdaje się, że zaabsorbował kilka tysięcy lat dorobku kultury ludzkiej. Jego wykłady opowiadają o uniwersalnych trudnościach i odczuciach towarzyszących byciu żywym, dzięki czemu pomagają nam poczuć więź z każdym, kto doświadczył tego stanu.
FILM MÓJ PIĘKNY SYN, REŻ. FELIX VAN GROENINGEN, PROD. USA, 120 MIN Mój piękny syn to nowa hollywoodzka produkcja opowiadająca o ciężkim, narkotykowym nałogu. Oparta jest na autobiograficznych książkach ojca i syna, Davida i Nica Sheffów. David Sheff to dziennikarz piszący dla czołowych amerykańskich gazet takich jak „Rolling Stone” i „The New York Times”, a także autor literatury faktu, który najpierw w artykule, a potem w bestsellerowej książce podjął temat nałogu swojego syna. Historia w filmie opowiedziana jest głównie z jego perspektywy. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Nic powinien wybierać się do college’u. Zostaje on przyjęty do wszystkich szkół, do których aplikował, i, krótko mówiąc, ma świetne perspektywy. Wychodzą jednak na jaw jego eksperymenty z substancjami psychoaktywnymi, które zaczynają wykraczać poza lokalną, kalifornijską normę, ponieważ zaczyna zażywać metamfetaminę, a później heroinę. W role ojca i syna wcielają się kolejno Steve Carell i Timothée Chalamet. Gwiazdor The Office rozwijał swoją karierę filmową równolegle z telewizyjną, aczkolwiek dopiero po pożegnaniu się z kultową postacią Michaela Scotta rozpoczął ją jakby na nowo, jako aktor dramatyczny. Chalamet był związany z tym projektem od 2017. W międzyczasie wybił się rolą w Tamtych dniach, tamtych nocach i został najbardziej rozchwytywanym młodym talentem w całym Hollywood. Od razu wiemy, że obaj aktorzy zdobędą różnego rodzaju nagrody i nominacje. Świetnie się sprawdzają i w dużym stopniu odnajdują w swoich rolach. Casting został skutecznie wykalkulowany pod kątem łatwości zdobycia sympatii widzów. Widoczne jest to także w obsadzie postaci dru-
goplanowych, która wygląda trochę jak puszczanie oka do widzów. Sponsora Nica w AN odgrywa Andre Royo, znany z roli narkomana Bubblesa w serialu The Wire HBO, a w matkę Nica i byłą żonę postaci Carella wciela się aktorka, która odgrywała jego partnerkę w The Office. Nie mamy także wątpliwości, że przeciętny nałogowy użytkownik metamfetaminy lub heroiny nie pochodzi z tak dobrego domu. Ma to swoje plusy, gdyż trudniej nam patrzeć na bohaterów z góry; film sygnalizuje, że problem uzależnień może dotyczyć każdego. Z drugiej strony widać, że historia jest „wygładzona”, nawet jeśli się nie wie, że pominięto niektóre wątki, takie jak prostytuowanie się Nica i jego poważne zakażenia. W ten sposób „beautiful boy” zachowuje być może zbyt dużo uroku, nawet znajdując się na dnie, trzeba jednak przyznać, że film daje nam okazję poznać i polubić swoich bohaterów, a perspektywa rodzica na nałóg jest interesująca. Ponadto Mój piękny syn na pewno spodoba się fanom występujących w nim aktorów, a tych nie brakuje.
PŁOMIENIE, REŻ. LEE CHANG-DONG, PROD. KOREA POŁUDNIOWA, 148 MIN Koreańskie thrillery zdobyły wierne grono odbiorców na całym świecie dzięki filmom takim jak opowiadające o zemście Oldboy i Służąca Chan-wook Parka czy blisko spokrewniona z Zodiakiem Davida Finchera Zagadka zbrodni Joon-ho
Bonga. Ostatnio szerokim echem odbiły się także horrory takie jak Lament i wielki światowy hit Zombie Express. Płomienie to kolejny głośny i wysoko oceniany thriller psychologiczny z Korei Południowej, nie jest to jednak film, którego mogą oczekiwać fani kina gatunkowego. Był on jedną z najważniejszych premier na zeszłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie reżyser filmu Lee Chang-dong jest stałym bywalcem. Zdobył tam już nagrodę za najlepszy scenariusz, a także zasiadał w jury. Osoby zaznajomione z jego wcześniejszymi dramatami nie będą oczekiwać od Płomieni pościgów i scen walki. Bohaterem filmu jest młody mężczyzna Lee Jong-su, który po odbyciu służby wojskowej i ukończeniu studiów żyje na niskim poziomie, pracując w Seulu jako kurier. Aspiruje jednak do zostania pisarzem. Jego ojciec jest hodowcą bydła, chociaż niegdyś miał okazję zainwestować w nieruchomości w Gangam. Niedawno z powodu dumy wdał się w bójkę z urzędnikiem i trafił do więzienia, przez co młody Jong-su musi odwiedzać rodzinny dom i opiekować się bydłem. Główny wątek dotyczy dawnej sąsiadki Jong-su, Hae-mi, która także przeprowadziła się do Seulu i pracuje jako hostessa. Para przypadkiem spotyka się na mieście i odnawia znajomość, wplątując się w krótki romans. Wkrótce Hae-mi przedstawia Jong-su tajemniczego Bena, który jest tylko kilka lat starszy niż oni, żyje jednak w luksusie i prowadzi zupełnie inny styl życia. Gdy Hae-mi znika, Jong-su zaczyna podejrzewać, że jest to sprawka bogatszego kolegi, o którego od początku był zazdrosny. Film jest luźno oparty na opowiadaniu Harukiego Murakamiego, powiązany z opowiadaniem Faulknera o tym samym tytule. Kontekst literacki może być pomocny przy analizie filmu, najważniejsze będą jednak dziesiątki gestów, wypowiedzi i detali, które okazują się być bardzo znaczące. Odzwierciedlają one konflikt wyrosły z głębokiego rozwarstwienia społecznego, który odbija się na psychice młodych Koreańczyków i jest głównym tematem filmu. Płomienie na pewno nie doczekają się amerykańskiego remake’u. Staną się za to przedmiotem wielu dociekliwych analiz. Ten niepokojący, długi i dogłębny film należy gorąco polecić, ale raczej nie niecierpliwym widzom. koncept 11
Kamil Kijanka
O tym, jak jazz dotarł do Polski
P
rzyjmuje się, że jazz jako gatunek muzyczny narodził się na południu Stanów Zjednoczonych na początku dwudziestego stulecia. Do nas dotarł w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Najpierw za sprawą zagranicznych produkcji, a następnie dzięki naśladowcom i grupom próbującym grać jazz. Import jazzowych wykonań zagranicznych był bardzo ograniczony. Polacy oswajali się z tą muzyką powoli i musieli nauczyć się, czym ów nurt w rzeczywistości jest. Początkowo ruch ten nie cieszył się zbyt wielką popularnością, a z czasem sam termin był mocno nadużywany. Nazwa „jazz” brzmiała egzotycznie, dlatego też przeróżne orkiestry deklarowały, że go grają. Często zdarzało się jednak, że prawdziwych elementów tej muzyki w ich wykonaniach było niewiele. Dlatego też do rodzimych produkcji z tego okresu należy podchodzić z dużą rezerwą. W polskich dużych miastach można było usłyszeć w lokalach interpretacje utworów takich kompozytorów jak chociażby George Gershwin, czy melodie znane z musicali brodwayowskich. Jazz jednak wkraczał bardzo ostrożnie w nasze progi.
JAZZ PO RAZ PIERWSZY
Pierwszy raz słowo „jazz” pojawiło się na polskiej płycie w roku 12 marzec 2019
Muzyka jazzowa w Polsce ma długą tradycję. Droga, jaką przebyła do naszego kraju, była wyboista. Władze komunistyczne nie były zachwycone dotarciem tego nurtu zza Oceanu. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kiedy gatunek jazzowy oficjalnie zagościł w świadomości polskich słuchaczy. Można jednak spróbować…
1923, za sprawą nagrania fokstrota „Madame Cyklon”. Wykonanie to wydane z ramienia Syrena Rekord, jak można się domyślić, nie było w rzeczywistości czysto jazzowym utworem. Zawierało jednak jego pewne elementy. Jeszcze w latach dwudziestych polski kompozytor żydowskiego pochodzenia Artur Gold i jego kuzyn Jerzy Petersburski założyli zespół jazzowy, który w krótkim czasie zyskał sympatię publiczności. Historia Golda ma swój tragiczny koniec. Muzyk został zamordowany podczas pobytu w obozie zagłady w Treblince w 1943 roku. Innym bardzo ważnym duetem, który przyczynił się do popularyzacji jazzu w Polsce, był Zygmunt Karasiński i Szymon Kataszek. Panowie działali mniej więcej w tym samym czasie co wyżej wymieniona dwójka. Zdarzyło im się również współpracować z Petersburskim. Cieszyli się nie tylko popularnością w kraju, ale i poza jego granicami, występując w wielu państwach europejskich. Na uznanie zasługuje również Adolf Rosner. Urodził się w Berlinie, ale jego rodzice byli Żydami polskiego pochodzenia. Nazywany białym Armstrongiem był prekursorem jazzu w Polsce. Uznawano go za jednego z najwybitniejszych trębaczy ówczesnej Europy. Stworzona przez niego orkiestra wzniosła muzykę jazzową w naszym kraju na zupełnie inny poziom.
Uznaje się, że to grupa Rosnera jako pierwsza w Polsce tworzyła jazz we właściwym tego słowa znaczeniu.
był dyrektorem muzycznym Syreny Rekord – największej wytwórni płytowej II RP. Swing ukazał także siłę, jaka drzemie w muzyce. Nurt ten był nieakceptowany przez Niemców. Sam fakt, że wywodził się z USA, a więc kraju nieprzyjaciół, miał być tego najlepszym wyjaśnieniem. Podczas II wojny światowej został uznany jako symbol sprzeciwu Zachodu zarówno wobec agresji radzieckiej, jak i nazistowskiej. Pomimo że największą popularnością nurt ten cieszył się do zakończenia wojny, w Polsce zainteresowanie swingiem przetrwało nieco dłużej.
wpływów Związku Radzieckiego. Władzom komunistycznym muzyka jazzowa wyraźnie była nie w smak. Przedwojenni miłośnicy jazzu nie pozostali obojętni na tę postawę. W kraju zaczął rozwijać się ruch tzw. bikiniarzy, który przetrwał do końca lat pięćdziesiątych. Subkultura ta wyrażała sprzeciw wobec obecnej sytuacji i propagowała kulturę amerykańską oraz muzykę jazzową. Do połowy lat 50. jazz utożsamiano wyłącznie z tanecznymi klimatami oraz swingiem. Rok po zakończeniu II wojny światowej polski Żyd Leopold Tyrmand założył Klub Jazzowy Polskiego Związku Młodzieży Chrześcijańskiej. Jazzem zainteresował się we Francji, gdzie wyjechał po ukończeniu gimnazjum w 1938 roku. W międzyczasie poznał ojca polskiego bigbitu i rocka, Franciszka Walickiego. Obu panów łączyła pasja do muzyki jazzowej. Po wkroczeniu wojsk niemieckich obaj zostali zmuszeni do zamieszkania w wileńskim getcie, z którego udało im się jednak uciec. W 1947 roku Tyrmand zainicjował w Warszawie pierwsze pełnoprawne „Jam Session” w polskim wydaniu. Rok później zaczęły zbierać się coraz ciemniejsze chmury nad miłośnikami tej muzyki. Walne Zgromadzenie Kompozytorów Polskich oficjalnie uznało ten gatunek muzyczny za przejaw wrogości wobec władz komunistycznych i popieranych przez nie idei. Wszystkie kluby jazzowe, zespoły oraz koła miały zostać rozwiązane w trybie natychmiastowym. W Łodzi doszło do publicznego spalenia literatury poświęconej muzyce jazzowej. Władze komunistyczne wypowiedziały wojnę miłośnikom tego nurtu. Stąd też przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych określa się jako okres katakumbowy dla rodzimego jazzu. Muzykę tę, z obawy o represje, grano w tajemnicy – w mieszkaniach czy w niektórych klubach, takich jak warszawskie Hybrydy i Stodoła oraz krakowskie Helikon i Piwnica pod Baranami. Wiele osób niefortunnie utożsamia okres katakumbowy z początkiem jazzu w Polsce, co nie do końca jest zgodne z prawdą. Jazz w naszym kraju dojrzewał powoli; w tej czy innej, bardziej lub mniej zbliżonej pierwowzorowi formie, ale funkcjonował dużo wcześniej.
OKRES KATAKUMBOWY
ODWILŻ JAZZOWA
W ERZE SWINGU
W latach trzydziestych koncerty jazzowe zagościły na dobre na antenie Polskiego Radia. Pod koniec dekady do Europy dotarł także swing, kierunek muzyki jazzowej, który „rozkołysał” [swing można tłumaczyć z angielskiego jako „kołysać się” – przyp. aut.] także polskich słuchaczy. Muzykę swingową prezentowały zazwyczaj tzw. big-bandy, czyli duże zespoły wykonujące muzykę jazzową lub rozrywkową. Do najsłynniejszych przedstawicieli tego nurtu należy zaliczyć Benny’ego Goodmana, Duke’a Ellingtona czy Glenna Millera. Polscy dyrygenci tworzyli kompozycje jazzowe w oparciu o wykonania mistrzów z USA. Słowo swing pierwszy raz zostało uwiecznione w naszym kraju rok przed wybuchem II wojny światowej. Były to płyty nagrane przez orkiestrę Henryka Warsa. Wars, który dzieciństwo spędził we Francji, był prawdziwym pionierem jazzu w naszym kraju. Skomponował muzykę do licznych filmów, napisał utwory dla wielu ówczesnych gwiazd i przez pewien czas
Pierwszy raz słowo „jazz” pojawiło się na polskiej płycie w roku 1923, za sprawą nagrania fokstrota „Madame Cyklon”.
Po zakończeniu działań wojennych Polska pozostawała w strefie
Zmiany społeczne i polityczne miały swoje pozytywne skutki także
dla muzyki jazzowej. Nieprzychylne władze zdawały się coraz mocnej przymykać oko na ten nurt. Wielkim osiągnięciem w historii polskiego jazzu było zorganizowanie I Festiwalu Jazzowego, który odbył się w sierpniu 1956 roku w Sopocie. Członkiem Komitetu Honorowego Festiwalu był Franciszek Walicki. Za organizację tego wydarzenia odpowiadał m.in. Leopold Tyrmand. Jak można przeczytać na stronie Polskiego Radia, miało w nim wziąć udział ponad 25 tysięcy osób. Odnosiło się wrażenie, że środowisko jazzowe przestało przeszkadzać komunistycznym
Wielkim osiągnięciem w historii polskiego jazzu było zorganizowanie I Festiwalu Jazzowego, który odbył się w sierpniu 1956 roku w Sopocie. towarzyszom. Zaczął ukazywać się miesięcznik „Jazz”, narodziła się również legendarna seria płytowa „Polish Jazz”, a polscy twórcy zaczęli coraz częściej występować poza krajem. W latach 1957–1970 powstało blisko trzysta filmów fabularnych i w niemal co szóstej produkcji znajdowała się muzyka jazzowa.
POLSKI, DOBRY JAZZ
Jazz docierał do nas krętymi ścieżkami. Najpierw ograniczenia wynikały z odległości i braku odpowiedniej komunikacji. Następnie, gdy polscy słuchacze zdążyli oswoić się z tą muzyką, a środowisko muzyczne poszerzało się o coraz większe grono słuchaczy spragnionych jazzu, pojawiły się kolejne problemy. Czasy, w jakich przyszło żyć polskim miłośnikom nurtu oraz muzykom po II wojnie światowej, były wyjątkowo nieprzychylne. Jak jednak pokazał czas, siła muzyki przezwyciężyła trudności. Dziś możemy pochwalić się niebywale dużymi tradycjami jazzowymi. Wielu polskich twórców może poszczycić się międzynarodową sławą. Takie nazwiska jak Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Leszek Możdżer i wiele, wiele innych, to nazwiska ogromnie cenione nie tylko w Polsce, ale i na świecie. koncept 13
Organizator:
Więcej na temat projektu na stronie: www.akademialiderowrp.pl/edukacja-ekonomiczna.pl
BĄDŹ PRZEDSIĘBIORCZY!
Własny biznes Tworzenie budżetu, prowadzenie sprawozdawczości
HARMONOGRAM SZKOLENIA I STOPNIA 16.03 – Toruń | 17.03 – Bydgoszcz 16.03 - Łódź | 17.03 - Gdańsk
Ekonomiczne podstawy funkcjonowania państwa
Ekonomiczne i prawne aspekty funkcjonowania przedsiębiorców
Janusz Podlaski
Alfabet startupowca
W najbliższych dwóch wydaniach „Konceptu” chcemy z lekkim przymrużeniem oka przyjrzeć się terminologii używanej z ogromnym zapałem przez środowisko startupowe. Po wielkim, i jakże głęboko wchodzącym w naszą codzienną komunikację, zjawisku „korpogadki”, niektórzy widzą, że mamy do czynienia z następną falą. Ten swoisty kod używany przez część dziennikarzy czy naszych znajomych nie jest zrozumiały dla wszystkich. Po „wysmartowaniu” celów i „zczelendżowaniu” kolegów z działu obok wkraczamy w świat „pivotów”, „emwipi” czy „skalowania”. Przedstawiamy pierwszą część alfabetu startupowca. Trzymamy się kolejności alfabetycznej.
A
jak akceleracja: fanom piłkarskich gier komputerowych (zwłaszcza tych, gdzie wcielić się można w rolę menadżera) może się kojarzyć z jednym z najważniejszych parametrów pomocnych w wyborze skrzydłowych i napastników. Czyli z przyspieszeniem. I jest to trafne skojarzenie. Bo akceleracja to działania, często prowadzone równolegle, które mają rozwinąć produkt czy usługę startupu do takiego stanu, by możliwa była jego sprzedaż klientom. Ale przyspieszenie to nie ogranicza się tylko do tej kwestii. Dotyczy też kompetencji, doświadczenia i know-how tworzących firmę ludzi. W realiach rynkowej inwestycji akceleracja dzieje się dzięki środkom od inwestora. Inną formą są specjalne programy tworzone przez firmy czy instytucje publiczne. W Polsce do najbardziej znanych należy Scale Up, Innvento czy Orange Lab. Na świecie przykładem jest amerykański 500 Startups. Akceleracja wymaga dużych nakładów i pełnego oddania się ludzi rozwojowi usługi/produktu. Często finiszem udanej akceleracji jest pozyskanie kolejnych inwestorów i debiuty rynkowe.
B
jak Business Model Canvas, czyli koncepcja autorstwa niejakiego Aleksandra Osterwaldera. Dziś prawie wszyscy „pracują na canvasie” lub „traktują startupy canvasem”. No dobrze, ale o co w tym chodzi? Osterwalder w swojej książce twierdzi, że najlepszy jest taki model biznesowy, który opisuje, w jaki sposób organizacja tworzy wartość oraz zapewnia i czerpie zyski z tej wartości. Opisanie naszego startupu metodą Business Model Canvas to poszukiwanie odpowiedzi na najważniejsze pytania. Jak informuje portal www.pi.gov.pl, na taki model składa się 9 elementów: kluczowi partnerzy (Key Partners), kluczowe aktywności (Key Activites), kluczowe zasoby (Key Resources), wartość dodana (Value Proposition), kanały dystrybucji (Channels), struktura kosztów (Cost Structure), struktura przychodów (Revenue Streams), segmentacja klientów (Customer Segment) oraz relacje z klientami (Customer Relationships).
B
jak bootstrapping, czyli rozwijanie startupu na bazie własnych zasobów, doświadczeń, wiedzy, relacji. Organicznie, oddolnie, własnymi rękami. Z wykorzystaniem bezpłatnych narzędzi, aplikacji, kursów, szkoleń. Czysta weryfikacja bez obcego kapitału czy dotacji. Trudniej wtedy o szybki rozwój, ale jest on na pewno zdrowszy. A w kolejnym etapie może przynieść pewniejszego inwestora. To model oparty na idei „zrób to sam”.
I
jak inkubator to miejsce, gdzie hoduje się startupy i gdzie mogą wykluwać się z jajek. Bezpiecznie, w przyjaznym otoczeniu, bez zagrożenia ze strony drapieżników czy chorób. Krytykiem inkubatorów jest na przykład profesor Janusz Filipiak, właściciel i twórca polskiego informatycznego giganta Comarch. Uważa, że w inkubatorze startupy nie funkcjonują w prawdziwym świecie i że zbyt długie przebywanie w nim może rodzić postawę roszczeniową startupowców.
L
jak lean management, czasem stosuje się zamiennie sformułowanie lean startup. Ta metoda Erica Riesa polega w głównej mierze na odwróceniu tradycyjnego podejścia; czyli nie skupianiu się na rozwoju produktu do stanu umożliwiającego włożenie go na sklepową półkę, lecz na stworzeniu przestrzeni do oddania produktu do testowania docelowym klientom. A potem, gdy skrytykują go na wszystkie możliwe sposoby, dopracowaniu go tak, by chcieli go kupić. Ciąg dalszy w kolejnym numerze.
koncept 15
Hubert Kowalski
Smog,
czyli śmierć, która wisi w powietrzu Ponad 40 tys. Polaków umiera rocznie z powodu smogu. Osławione zjawisko atmosferyczne jest zatem bardzo poważnym problemem, z którym próbują walczyć zarówno społecznicy, jak i władze państwowe, i samorządowe. Skąd się bierze i jak powstaje śmiercionośny pył, który wdychamy? Czy w przyszłości uda się go zwalczyć?
S
mog nie jest widoczny na pierwszy rzut oka, jednak da się go zobaczyć, kiedy spojrzymy na panoramę miasta z wysokości. Widać wtedy coś w rodzaju ciemnej mgły, która unosi się nad budynkami. To właśnie smog, który zabija. Jacek uprawia jogging. Truchta codziennie m.in. w parkach niezależnie od pogody. Jednak mieszka w wielkim mieście, więc nie może powiedzieć, że biega na świeżym powietrzu. Gdy jest zima, zawsze przed wyjściem z domu nakłada specjalną czarną maskę. Nie po to, by zakryć swoją twarz, ale po to, by chronić zdrowie, a nawet życie. Ludzie tacy jak Jacek jeszcze niedawno 16 marzec 2019
budzili zaciekawienie przechodniów. Dziś osoby, które przemieszczają się ulicami polskich miast w maskach antysmogowych, nie stanowią nowości. Coraz więcej z nas używa masek, ponieważ ma świadomość zagrożenia, jakie niesie ze sobą smog. „Wszelkie zanieczyszczenia powietrza często określa się w mediach mianem smogu (rzadziej polskim odpowiednikiem tego słowa, czyli dymgłą). Terminów tych nie należy jednak używać zamiennie. Smog (połączenie angielskich słów smoke i fog) to nienaturalne zjawisko atmosferyczne możliwe do zaobserwowania gołym okiem, będące połączeniem: wyprodukowanych przez człowieka zanieczyszczeń powietrza, widocznego zamglenia, braku wiatru.” – czytamy w raporcie portalu Energetyka24.com na temat smogu. W smogu znajdują się substancje takie jak m.in.: benzen, benzo(a)piren, dwutlenek siarki, dwutlenek azotu, kadm, ozon, pyły PM10 i PM2,5, a także tlenek węgla, czyli tzw. czad. „Zjawisko smogu występuje w określonych dniach, przy zaistnieniu konkretnych okoliczności. Tymczasem niektóre zanieczyszczenia powietrza mogą utrzymywać się w danej okolicy permanentnie, codziennie narażając zamieszkujące ją osoby na utratę zdrowia lub przedwczesny zgon.” – podkreślono w raporcie portalu. Problem ten nie jest nowością. Po raz pierwszy został on bowiem zaobserwowany już w średniowieczu. „W 1306 r. król Anglii Edward I, z uwagi na poważne zanieczyszczenia powietrza, zdecydował się wprowadzić krótkotrwały zakaz palenia węglem w Londynie.” – czytamy w raporcie. „Najbardziej znanym (i najbardziej tragicznym) przypadkiem wystąpienia smogu w XX w. był
tzw. Wielki Smog Londyński, który utrzymywał się od 5 do 9 grudnia 1952 r. Przyczynił się on do przedwczesnej śmierci ok. 12 tys. osób. Większość z nich zmarła na skutek silnej niewydolności płuc, hipoksji oraz uszkodzeń oskrzeli.” – przypomina autor raportu.
NIE ODDYCHAĆ?
Oddychając, wprowadzamy do naszego układu oddechowego drobiny, które sprzyjają powstawaniu wielu chorób. Szacuje się, że każdy Polak żyje o rok krócej z powodów dolegliwości, których przyczyną są zanieczyszczenia powietrza. Najniebezpieczniejszym składnikiem smogu jest rakotwórczy benzo(a)piren
Szacuje się, że każdy Polak żyje o rok krócej z powodów dolegliwości, których przyczyną są zanieczyszczenia powietrza. mogący powodować wady rozwojowe u dzieci, których matki wdychały niebezpieczne związki chemiczne w czasie ciąży. Okazuje się również, że przyszłe mamy, które żyją w miastach z wysokim poziomem zanieczyszczenia powietrza, są bardziej narażone na poronienia czy śmierć płodu. Zjawisko przede wszystkim bardzo źle wpływa na układ oddechowy. Smog przyczynia się m.in. do powstawania alergii i astmy oskrzelowej. Długotrwałe oddychanie zatrutym powietrzem powoduje, że jesteśmy bardziej narażeni na nowotwory płuc, gardła i krtani. Wzrasta również podatność na choroby sercowo-naczyniowe, czyli udar
mózgu, zawał serca, niewydolność serca, nadciśnienie. Rośnie także ryzyko zachorowań na Alzheimera lub Parkinsona. Okazuje się również, że przebywanie w smogu przyspiesza proces starzenia się skóry. – Ogrzewanie domów to źródło aż 88 proc. emisji pyłów zawieszonych PM10, 78 proc. emisji benzo(a) pirenu i 41 proc. emisji PM2,5. Do powstawania zanieczyszczeń powietrza przyczynia się też transport oraz, w niedużym stopniu, energetyka zawodowa – mówi Jakub Wiech, zastępca redaktora naczelnego portalu Energetyka24.com. – Wiązanie wykorzystania węgla ze smogiem niesie ze sobą pewien ładunek błędu. Przede wszystkim, jeśli mówimy o wykorzystaniu węgla w energetyce, to warto pamiętać, że technologie używane w elektrowniach zawodowych minimalizują emisję zanieczyszczeń. Dzięki temu energetyka zawodowa jedynie w niewielkim stopniu przyczynia się do powstawania tzw. smogu. Ponadto niektórzy politycy łączą kwestię zanieczyszczeń powietrza z emisją dwutlenku węgla, co jest kardynalnym błędem, gdyż CO2 nie wlicza się w skład substancji tworzących smog. Jednakże spalanie paliwa dobrej jakości w nowoczesnym urządzeniu i w odpowiedni sposób minimalizuje zanieczyszczenia – podkreśla ekspert. – By skutecznie rozwiązać problem zanieczyszczeń powietrza, należy postawić na walkę z tzw. niską emisją, którą tworzą przede wszystkim przydomowe paleniska – mówi Jakub Wiech. – Walka z tzw. smogiem powinna być prowadzona przede wszystkim na froncie gospodarstw domowych. Jako kluczowa kwestia jawi się wymiana źródeł ciepła. W Polsce bardzo popularne są stare i nieefektywne kotły węglowe. Można wymienić je na jednostki nowsze (tj. kotły V klasy) lub inne urządzenia zasilane gazem lub energią elektryczną. Sprzedaż nowych kotłów na paliwa stałe, które nie spełniają wymogów V klasy, jest od lipca ubiegłego roku niezgodna z prawem. Ważna jest też zmiana nawyków Polaków. Niedopuszczalne jest ogrzewanie domów odpadami, powinno się także niwelować, co następuje, opalanie węglem niskiej jakości, które jest wypierane na poziomie centralnym oraz regio-
nalnym drewnem. Ważny jest też sposób palenia. Należy spalać od góry i krocząco, przez co ilość emitowanych zanieczyszczeń jest znacznie mniejsza. W tej kwestii pomóc mogą kampanie informacyjne, a w skrajnych przypadkach interwencje straży miejskiej i stosowne mandaty. Nie można też zapomnieć o konieczności
Długotrwałe oddychanie zatrutym powietrzem powoduje, że jesteśmy bardziej narażeni na nowotwory płuc, gardła i krtani. termomodernizacji polskich domów. Pomoże to nie tylko minimalizować zanieczyszczenia, ale także zmniejszy odsetek ubóstwa energetycznego – wskazuje ekspert. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) aż 33 z 50 miast Unii Europejskiej, w których występuje najwyższe stężenie pyłu PM2,5, znajduje się w Polsce. Są to m.in.: Kraków, Żywiec, Pszczyna, Wodzisław Śląski, Opoczno, Nowy Sącz.
OSTATNI SMOG?
Problem zanieczyszczeń powietrza został nagłośniony m.in. dzięki społecznikom. Polski Alarm Smogowy (PAS) to inicjatywa zrzeszająca ruchy obywatelskie, które np. monitorują poziom smogu i uświadamiają lokalne społeczności w temacie zagrożeń. W wielu polskich miastach powstają alarmy smogowe, które walczą o poprawę jakości powietrza. Polski rząd walczy ze smogiem, realizując program „Czyste powietrze”. Lokalnie próbują działać również samorządy. Jednak według Najwyższej Izby Kontroli problem smogu zniknie z Polski dopiero za około 100 lat. Chyba że działania zostaną zintensyfikowane. Zagrożenie dotyczy każdego i zapewne nie zostanie zlikwidowane w trakcie życia większości z nas. Zatem powinniśmy pamiętać o monitorowaniu stanu powietrza w miejscowościach, w których mieszkamy, stosowaniu masek antysmogowych oraz samodzielnym uświadamianiu swojego otoczenia. Może kiedyś odetchniemy pełną piersią. koncept 17
Jak przeżyć w open space?
Współfinansowane ze środków Fundacji PZU Program dofinansowany ze środków Programu Fundusz Inicjatyw Obywatelskich 2018
18 marzec 2019
Otwarty model biura narodził się w Stanach Zjednoczonych w pierwszych latach XX wieku. Jak wiele mód, z USA rozprzestrzenił się stopniowo na cały świat. Nie ominął także Polski, by stać się formą dominującą – według badania Skanska, JLL i ABSL zaledwie 13 proc. firm nadal stosuje gabinetowy model biura. Open space, bo o nim mowa, ma zarówno swoje niezaprzeczalne zalety, jak i wady.
W
założeniu dziesiątki, a nawet setki ustawianych obok siebie biurek czy obecnie komputerów, mają sprzyjać komunikacji, a także ułatwić przekazywanie dokumentów między pracownikami. Zwolennicy open space-ów podkreślają znaczenie bezpośredniego kontaktu. W zamyśle projektantów biuro typu open space to przestrzeń uniemożliwiająca izolację i pozytywnie wpływająca na poczucie przynależności pracownika do grupy. W ich opinii, dzięki tak zaprojektowanej przestrzeni, nie tworzą się wrogie frakcje, np. podzielone na dane pokoje. Zaletą otwartej przestrzeni w biurze jest również łatwiejszy dostęp do przełożonych, którzy nie są zamknięci we własnych gabinetach, nie stwarzają więc wrażenia hierarchiczności. Kamil Małocha, ekspert rynku pracy z firmy GoWork.pl w swojej wypowiedzi dla TVN24 twierdzi, że w takiej przestrzeni lepiej poradzą sobie ekstrawertycy, którzy lubią ciągły kontakt z innymi ludźmi. – Dla osób, które lubią współpracować w grupie, dzielić się swoimi pomysłami, pracować na zasadzie „burzy mózgów”, to korzystne rozwiązanie – uważa Małocha. Zwolennicy powszechnej równości podkreślają, że w open space wszyscy pracownicy mają jednakową przestrzeń pracy, co jest bardziej sprawiedliwe. Z kolei zarządy firm są
Badania dowiodły, że każde podniesienie efektywności pracy o 1 proc. w organizacjach liczących 100 osób, przynosi rocznie oszczędności wysokości 600 tys. złotych rocznie.
zadowolone, gdyż łatwiej jest kontrolować pracowników, można maksymalnie wykorzystać posiadaną bądź wynajmowaną powierzchnię, co daje niższy koszt wynajmu i utrzymania biura oraz zmniejszenie kosztów eksploatacji ze względu na umieszczenie większej liczby stanowisk w jednym pomieszczeniu. Open space w porównaniu do tradycyjnych biur jest tańszy o około 20 procent.
WADY
Coraz częściej mówi się jednak również o wadach open space-ów. Jak wynika z badania brytyjskich naukowców z Exeter University, komfort pracy w pomieszczeniach typu open space jest niższy nawet o 32 proc., co z kolei przekłada się na zmniejszoną efektywność pracowników, która spada o 15 proc. w porównaniu z systemem gabinetowym. Z kolei z badań naukowców z Queensland University of Technology w Brisbane w Australii wynika, że osoby pracujące w otwartej przestrzeni są bardziej zestresowane, a to podnosi ich ciśnienie krwi, co zwiększa o 16 proc. ryzyko choroby serca i aż o 38 proc. udaru. Dodatkowo pracownicy ściśnięci w wielkiej sali o 20 proc. częściej chorują, bo łatwiej wymieniają się wszelkimi rodzaju zarazkami. Ponadto wiele osób pracujących w otwartych biurach skarży się na panujący nieustannie hałas, co utrudnia koncentrację i powoduje rozdrażnienie i szybsze zmęczenie. Przebywając w ciągłym hałasie, o wiele trudniej jest wykonywać pracę koncepcyjną i twórczą. Problemem staje się także ograniczona prywatność w miejscu pracy. Zakładana łatwość komunikacji okazuje się tylko pozorna, gdyż aby spokojnie
porozmawiać lub omówić delikatne bądź poufne kwestie, trzeba szukać ustronnego, odosobnionego miejsca. Osoby, które widują się codziennie, powinny – w założeniu – mieć lepszy kontakt. Okazuje się, że open space sprawia, iż relacje są płytsze. Pracownicy otwartych biur nie rozmawiają o swoich prywatnych sprawach, a jedynie wymieniają informacje, co nie sprzyja powstawaniu trwałych więzi i wzajemnego zaufania. Zbytnie zagęszczenie pracowników sprawia, że ludzie są bardziej drażliwi i częściej pojawiają się konflikty.
ZASADY
Niezależnie od wad czy zalet, faktem jest, że open space króluje w wielkomiejskich biurach. Aby praca tam nie była koszmarem, warto przestrzegać kilku zasad, które uczynią pracę znośniejszą. Projektując biuro, dobrze zapewnić każdemu pracownikowi trochę prywatności. Ponadto dobrze również wygospodarować pomieszczenie lub pomieszczenia, gdzie można coś zjeść, spędzić przerwę czy w spokoju porozmawiać przez telefon. Warto pamiętać, że kodeks pracy nakazuje zapewnić każdemu pracownikowi przynajmniej 13 metrów sześciennych pomieszczenia i co najmniej 2 metry kwadratowe podłogi, a monitory powinny się znajdować w odpowiedniej odległości – co najmniej 0,6 m między stanowiskami obok siebie, natomiast co najmniej 0,8 m między tylną ścianką monitora a osobą siedzącą naprzeciwko. Pracując w otwartej przestrzeni, dobrze jest przestrzegać kilku zasad savoir-vivre. Jak zauważa Renata Brukiewicz, trener biznesu z firmy szkoleniowo-doradczej Integra Consulting Poland, istnieje ogromna różnica między głośnym mówieniem a spokojnym wypowiadaniem się z przekonaniem. – Szczególnie, gdy pracujemy w otwartej przestrzeni, pamiętajmy o tym, że zbyt głośne mówienie może po prostu źle świadczyć o nadawcy – zauważa Renata Brukiewicz. – Chcąc dbać o spokój swój i współpracowników, dobrze jest wyciszyć telefon i powiadomienia
na komputerze. Generalnie należy unikać niepotrzebnych hałasów mogących rozpraszać twoich współpracowników. Z kolei Małgorzata Majewska, ekspert portalu monsterpolska. pl, zachęca do korzystania z pokoi spotkań. Podkreśla, że obecnie większość biur, w których królują otwarte przestrzenie, ma wydzielone niewielkie pokoje przeznaczone na spotkania. To dobre miejsce do prowadzenia rozmów telefonicznych. – Jeśli musisz porozmawiać z klientem, zarezerwuj sobie na jakiś czas taki pokój. Pozwoli ci to poczuć się swobodniej. Szczególnie, jeśli spodziewasz się trudnej rozmowy – w takiej sytuacji lepiej się skupić i nie mieć poczucia, że wszyscy dookoła słuchają – mówi Małgorzata Majewska. Zauważa, że jeśli biuro nie jest wyposażone w takie pomieszczenia, rozmowę telefoniczną można przeprowadzić np. na klatce schodowej czy na świeżym powietrzu. Szanując prywatność innych, nie zaglądamy sąsiadowi w monitor, ani ostentacyjnie nie słuchamy czyichś rozmów telefonicznych.
Zarządy firm są zadowolone, bo w open space łatwiej jest kontrolować pracowników, można też maksymalnie wykorzystać posiadaną bądź wynajmowaną powierzchnię. Nie tylko hałas może być uciążliwy dla osób siedzących przy sąsiednich biurkach. Skupienie dużej liczby osób w ograniczonej przestrzeni, jaką jest niewątpliwie biuro, sprzyja przenoszeniu się bakterii i wirusów, które mogą powodować choroby. W przypadku przeziębienia lepiej zostać w domu, żeby nie zarażać innych. Absolutnie niewybaczalnym jest brać cudze rzeczy i podjadać nie swoje jedzenie, chyba że jest to firmowy, ogólnie przyjęty zwyczaj. Może być to przyczyną poważnych konfliktów i frustracji. Nie należy
w ogóle przesadzać z jedzeniem przy biurku. O ile kubek z kawą czy baton nie stanowią kłopotu, o tyle kebab albo pizza są już problematyczne. Specjaliści zwracają również uwagę na zabiegi kosmetyczne – malowanie się czy używanie perfum lepiej przenieść w inne miejsce, gdyż może to rozpraszać sąsiadów. Przyczyną biurowych sporów bywa też kwestia temperatury i otwartych okien. Każdy ma inne odczuwanie ciepła i zimna, a zatem lepiej omówić tę kwestię wspólnie.
PRZYSZŁOŚĆ
Nie widać tendencji, które wskazywałyby na koniec epoki open space-ów. To nie znaczy, że biura się nie zmieniają. – Obecnie nie wystarczy już wydzielenie boksów czy oddzielenie od siebie stanowisk roślinami. Biuro ma być wielofunkcyjne i dopasowane do wymagań zespołów. Żeby zapewnić pracownikom prywatność i możliwość pracy w ciszy, nie trzeba inwestować wyłącznie w sale konferencyjne. To rozwiązania mniej korzystne, ponieważ są permanentne i nie pozwalają na reorganizację przestrzeni zgodnie z bieżącymi potrzebami. Dlatego coraz większym zainteresowaniem cieszą się systemy modułowe. Tworzą one jakby „pomieszczenie w pomieszczeniu”, z tą różnicą, że można je przenieść do innej części biura bez konieczności burzenia ścian – powiedziała serwisowi pulsHR.pl Zuzanna Mikołajczyk, dyrektor ds. handlu i marketingu, członek zarządu Mikomax Smart Office. Rośnie liczba firm, które przy projektowaniu biur zwracają większą uwagę na komfort pracowników, a nawet stawiają to na pierwszym miejscu. Ludzie, którzy w pracy czują się dobrze, i wiedzą, że ich potrzeby są zauważane i wysłuchiwane, pracują lepiej. Badania dowiodły, że każde podniesienie efektywności pracy o 1 proc. w organizacjach liczących 100 osób, przynosi rocznie oszczędności wysokości 600 tys. złotych rocznie. Dobrze zaprojektowane biuro plus dobra kultura pracy dają dobre wyniki firmie i satysfakcję pracujących.
koncept 19
Nie tylko doświadczenie się liczy, ale także dobry start!
F
irmy poszukują nie tylko specjalistów z doświadczeniem, ale także umożliwiają rozwój osobom, które dopiero rozpoczynają karierę zawodową. Nie inaczej jest w Totalizatorze Sportowym. Właściciel marki LOTTO przechodzi ogromną transformację technologiczną, która wymaga pozyskania nie tylko doświadczonych specjalistów, ale także osób, które chciałyby zdobyć nowe i unikalne kompetencje. Wydawałoby się, że Totalizator Sportowy to tylko losowania gier liczbowych, zdrapki i tysiące kolektur. Nic bardziej mylnego. Widok Studia LOTTO i maszyn losujących to tylko mały fragment tego, na co każdego dnia pracuje ponad 1500 pracowników odpowiadających za działanie systemów online, promocję firmy, bezpieczeństwo informacji, rozwijanie działalności, nowe gry oraz sprzedaż produktów. Przypomnijmy, że Totalizator Sportowy odpowiada za organizację gier liczbowych oraz loterii pieniężnych w Polsce, a dzięki zmianom w prawie od 2017 roku objął monopolem nowe obszary biznesowe, w związku z czym rozszerzył współpracę z jednymi z największych firm technologicznych na świecie. Ten skokowy rozwój musiał zwiększyć zapotrzebowanie na pozyskanie nowych pracowników, w tym doświadczonych analityków, programistów, architektów z kreatywnym podejściem i inicjatywą. – To dobra okazja pracy z nowoczesnymi technologiami, ale nie tylko. Rekrutujemy do niemal wszystkich obszarów działalności spółki: zarówno sprzedawców w punktach LOTTO, pracowników salonów gier, jak i architektów baz danych, specjalistów ds. cyberbezpieczeństwa lub pracowników marketingu. Dynamika jest ogromna – ocenia Katarzyna Szweda, z-ca dyrektora Departamentu Kadr i Szkoleń w Totalizatorze Sportowym. Jak podkreślają przedstawiciele spółki, część stanowisk jest wysoce 20 marzec 2019
Jeszcze kilka lat temu osoby studiujące nie miały tylu możliwości wyboru miejsca pracy oraz rozwoju zawodowego, ile mają teraz. Rynek pracy zdecydowanie się zmienił. To już nie jest arena potencjalnych pracowników bezskutecznie poszukujących zajęcia, a „tablica ogłoszeń”, na której każdego dnia pojawiają się setki, jeśli nie tysiące nowych ofert pracy. specjalistyczna, ale w firmie jest także miejsce dla pracowników, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę na rynku pracy. – Do współpracy zapraszamy ludzi aktywnych, biorących odpowiedzialność za swoje działania, otwartych na rozwój. Istotną cechą naszej spółki jest inwestowanie w kompetencje, co przy dużym zaangażowaniu i aktywnym udziale naszych pracowników daje świetne efekty. Właściwe ukierunkowanie tych działań pozwala na realizację celów strategicznych spółki – podkreśla Katarzyna Szweda z Departamentu Kadr i Szkoleń. Jedną z takich osób jest Magdalena Dymek, obecnie na stanowisku głównego specjalisty w Departamencie Sprzedaży. – Pracę w Totalizatorze Sportowym rozpoczęłam w 2015 roku, wcześniej byłam tutaj na stażu – mówi. – Dzięki współpracy z doświadczonymi pracownikami, zdobyłam unikalną wiedzę i teraz sama przygotowuję między innymi szkolenia dla naszych sprzedawców – dodaje. Jak podkreśla, firma inwestuje w ludzi, dając stale możliwość udziału w szkoleniach i konferencjach branżowych, również zagranicznych. Swoją historię przedstawia także Iwona Rostek, obecnie na stanowisku kierownika Zespołu Komunikacji Marketingowej i Wizualizacji Marki, która również rozpoczęła pracę
w Totalizatorze Sportowym od stażu. Teraz, kiedy już sama poszukuje pracowników do swojego zespołu, doskonale wie, jak ważna jest w tym procesie nie tylko sama interesująca praca, dobra płaca, ale także benefity. – Mamy system benefitów: od prywatnej opieki medycznej, poprzez ubezpieczenie zdrowotne, bilety na wydarzenia sportowe i kulturalne, po fundusz emerytalny i pożyczki remontowo-mieszkaniowe. Nasi pracownicy dwa razy w roku otrzymują bony świąteczne, mogą też liczyć na dofinansowanie wypoczynku – wyjaśnia Katarzyna Szweda. Co ze stabilnością zatrudnienia w takim razie? W chwili obecnej ponad połowa pracowników jest związana z firmą od 5 lat. Średni staż pracy w spółce wynosi 8,5 roku. – Stabilizacja zatrudnienia to moim zdaniem jeden z najważniejszych elementów. Można nie tylko w spokoju rozwijać się w sferze zawodowej, ale także zaplanować sobie po prostu swoje życie – mówi Iwona Rostek. Można się oczywiście zastanawiać, czy pracować właśnie w Totalizatorze Sportowym. Zapewne wiele firm oferuje podobne warunki pracy. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli ktoś chce mieć możliwość pozyskania doświadczeń z unikalnego rynku, to tylko tutaj.
Widok z kościoła Sacre Coeur na Paryż Tu, na dachu stolicy Francji, najwięksi artyści końca XIX wieku tworzyli nową sztukę, przyciągając ze sobą tłumy bardziej i mniej wpływowych ludzi tamtych czasów. Dziś dzielnica mierzy swoją legendę z tłumami turystów, jednak wciąż pośród tłoku da się odnaleźć klimat dawnego Montmartre.
Joanna Proskień
Na dachach Paryża
Montmartre do 1860 roku było zwykłą wioską położoną u podnóża stolicy świata, na wzgórzach pełnych młynów i kamieniołomów. Przystępne ceny nieruchomości przyciągnęły tu ubogą bohemę artystyczną Paryża, która stworzyła legendę tego miejsca.
Ludzie Obok tłumów turystów ciągle można tu spotkać eleganckich Paryżan, przesiadujących w ciągu dnia w kawiarnianych ogródkach w gronie znajomych, dyskutujących na każdy temat. Ich obecność, stałość i obojętność na przechodniów tworzą niezapomniany klimat dzielnicy. Chat Blanc
Paryskie koty są niezwykle szykowne, szczególnie te na Montmartre. Z lekkim znużeniem przyglądają się z okien kamienic rzeszom spacerowiczów.
Wieża Eiffla Wszyscy wspinający się na wzgórze myślą, że z łatwością ujrzą, widoczną ponoć z każdego miejsca w Paryżu, wieżę Eiffla. Jakie jest ich zdziwienie, gdy wieży po prostu na horyzoncie nie ma. Żeby ją dostrzec, trzeba udać się w boczną alejkę. Mimo że przysłonięta przez anteny i dachy Paryża, prezentuje się majestatycznie.
Place du Tertre
Artyści do dziś przesiadują na słynnym Place du Tertre, próbując sprzedać swoje obrazy. W skupieniu, pomimo tłumu gapiów, tworzą dzieła inspirowane dzielnicą, odrywając wzrok od pracy tylko wtedy, gdy turyści próbują sfotografować ich dzieła. Obrazów fotografować nie wolno, artystów owszem.
Urwis,
Filip Cieśliński
który pokazał, że niemożliwe nie istnieje
D
zierżoniów na Dolnym Śląsku, gdzie mecze rozgrywa Lechia – pierwszy „poważny” klub Krzysztofa Piątka, w ostatnim czasie zalewają dziennikarze z całej Europy. Wśród rzeszy polskich reporterów pojawiają się chociażby wysłannicy czołowych włoskich redakcji radiowych i prasowych. Zwiedzają miasteczko, wypytują, szukają śladów polskiego piłkarza, który stał się w szalonym tempie rewelacją Serie A. Ostatnio, w ramach żartu, władze tutejszego klubu sprzedały im informację, że w Polsce, na cześć Krzysztofa, wybrano nową nazwę na piąty dzień tygodnia. Kilku z reporterów uwierzyło i przesłało ten rewelacyjny news do swojego kraju. W gruncie rzeczy trudno się tym najbardziej naiwnym jednostkom dziwić. W samym Dzierżoniowie, jak i oddalonej o kilkanaście kilometrów Niemczy, w której wychowywał się Piątek, nie ma zbyt wielu rzeczy wartych opisania z perspektywy zagranicznego dziennikarza. Właściwie i lokalsi mogliby mieć problem, by przedstawić swoją małą ojczyznę w wyłącznie jasnych barwach. Niegdyś produkowano tu na masową skalę radia, ale wolny rynek zabił tutejszy przemysł i „wypluł” na ulicę całą masę bezrobotnych. W regionie Dzierżoniów kojarzy się teraz raczej z zakładem terapii uzależnień. 24 marzec 2019
Cristiano Ronaldo w barwach Juventusu Turyn miał udowodnić światu, że wciąż jest najlepszym piłkarzem globu. By tak się stało, musi bić kolejne rekordy i wygrywać wszelkie rankingi. Zadanie to chce utrudnić mu świeżo upieczony najdroższy polski piłkarz w historii. Krzysztof Piątek, za którego legendarny AC Milan zapłacił 35 mln euro, ma chrapkę na koronę króla strzelców włoskiej Serie A i pokrzyżowanie planów Portugalczyka. W 3-tysięcznej Niemczy, gdzie się wychowywał, jeszcze rok temu taki scenariusz uznano by za pomysł na niskobudżetowe science-fiction. – W Niemczy trudno o pracę i ludzie różne głupie rzeczy robią. Wielu znajomych z klasy przepadło, pochłonęły ich używki. Gdy wracam do rodziców i widzę niektórych, to nie przestaję się dziwić, że doprowadzili się do takiego stanu – mówił jakiś czas temu Piątek Przeglądowi Sportowemu. – Nie wiem, co mogłoby się ze mną stać, gdybym nie uciekł z tego wszystkiego – dodawał w rozmowie dla Wirtualnej Polski.
ŁOBUZ PIŁKĘ KOPIE
Scenariusz, w którym Piątek miałby nigdy nie wyrwać się z Niemczy i dziś być jednym z tych, którzy całe dnie spędzają w bramach tutejszego „obdartego” rynku, nie był zresztą niemożliwym do spełnienia. Najdroższy polski piłkarz od zawsze lubił psocić, a nauczycielom zachodził za skórę jak mało kto. W szkole miał obniżone zachowanie, od nauki wolał towarzystwo. Gdyby nie jego ojciec Władysław, prawdopodobnie nigdy nie zainteresowałby się sportem. Krzysiek urodził się, gdy jego tata miał już sporo ponad 40 lat. Doświadczenie życiowe przekuł w autorytet, którym był dla dorastającego Krzyśka. Krzysiek dzięki grze w Lechii nadał swojemu życiu rytm, który nie pozwalał mu myśleć o „bzdurach”.
Dojazdy do szkoły, lekcje, treningi, zajęcia dodatkowe, powroty. Wszystko zajmowało tyle czasu, że z domu w Niemczy wychodził rano, a wracał do niego późnym wieczorem. Zdarzyło się, że był tak zmęczony, że zasnął w autobusie, przeoczył własny przystanek i obudził się dopiero na dworcu. W pewnym momencie miał ochotę odpuścić i nie pojawił się na kilku kolejnych treningach. Mechanizm jak zwykle był ten sam – telefon z klubu, rozmowa z ojcem i wszystko wróciło do normy. Trzymający rękę na pulsie Pan Władysław nie pozwolił synowi zboczyć z obranego kursu.
NOWY LEWANDOWSKI
Z Dzierżoniowa Piątek trafił do Zagłębia Lubin. Tam szansę szybko dał mu po jakimś czasie Piotr Stokowiec, dziwiący się, że nikt wcześniej nie wciągnął do pierwszej drużyny zadziornego napastnika. Krzysztof nie strzelał tak często, jak tego od niego oczekiwano, ale ciągle się rozwijał. Narzekał, że ma za mało okazji przez styl gry drużyny. Do treningów i spotkań podchodził jednak bez kompleksów, co musiało robić wrażenie na jego starszych kolegach z drużyny i rywalach. Zaimponowało to także Michałowi Probierzowi tworzącemu
nową drużynę w Cracovii. Uznany szkoleniowiec nie wyobrażał sobie jej budowy bez Piątka. Gdy młody napastnik zmieniał klub, Stokowiec jako pierwszy głośno rozpoczął domniemania dotyczące przyszłych zagranicznych sukcesów napastnika. Potem oliwy do ognia dolał już sam Probierz, zestawiając na konferencji swojego gracza z Robertem Lewandowskim. Dla Piątka, który od wielu lat był zafascynowany gwiazdorem Bayernu Monachium i reprezentacji Polski, było to jak otrzymanie biletu na miejsce w pociągu pędzącym wprost do piłkarskiego, wielkiego sukcesu. Nie zamierzał się zatrzymywać. Od swojego idola Piątek wziął też nieokiełznaną ambicję. Z klubowej siłowni trzeba było go wyciągać siłą. – Jak zjesz jeden obiad, to się nim nie najesz? – miał go zagadywać Grzegorz Kurdziel, drugi trener Cravovii, cytowany przez Przegląd Sportowy. – Najem – odpowiadał Krzysiek. – A trzy obiady naraz? – ciągnął Kurdziel. – To za dużo – mówił piłkarz z przekonaniem. – To tak jak z Twoją pracą na siłowni. Wystarczy, że zrobisz raz, a dobrze – słyszał w odpowiedzi. Rozmowa wielokrotnie wracała do niego w głowie, dzięki czemu do ćwiczeń zaczął podchodzić ze zdrowym rozsądkiem. W innym przypadku zamiast golami, dziś mógłby imponować nam wyłącznie sylwetką. Analogii do Lewandowskiego w przypadku Piątka jest jednak więcej. W rozwoju kariery, podobnie jak w przypadku Roberta, pomaga mu partnerka. W Lubinie poznał cztery lata starszą Paulinę Procyk. Kobieta, absolwentka prawa, wprowadziła do jego życia porządek, nauczyła go o siebie dbać, zaplanowała mu dietę, zmusiła do zapisania na kurs językowy. Pomogła mu podporządkować swoje życie ambitnym, sportowym celom, nie zapominając o żadnej ich składowej.
NAJLEPSZY W HISTORII
– Jeżeli teraz nikt nie zapłaci za niego 4–5 mln euro, to za kilka sezonów trzeba będzie zapłacić za niego 30 milionów – mówił w kwietniu 2018 roku Michał Probierz, a słuchający go dziennikarze uśmiechali się nad swoimi notatkami. Dziś jest już jasne, że trener Cracovii miał nosa, pozycjonującego go wysoko ponad Wróżbitą Maciejem i Jasnowidzem Jackowskim. Przepowiednia sprawdza się w zaskakująco szybkim tempie.
Latem Piątek za 4,5 mln euro trafił do włoskiej Genoi. Tam zaczął strzelać jak najęty, zaczynając od imponujących serii już w sparingach. Ostatecznie, w 21 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach, zdobył dla nowego klubu w pół roku aż 19 goli. Do niesamowitych wyników sportowych dołożył też gest, który rozsławił go na całym świecie. Jak sam wspomina, po jednym z pierwszych goli dla nowego klubu, sunąc na kolanach, nie myśląc zbyt wiele, ułożył dłonie w pistolety, symulując wystrzeliwanie kolejnych naboi. Od tej chwili stał to się jego znak rozpoznawczy. Wybrano mu pseudonim „Il Pistolero”, a gest na ulicach i w studiach telewizyjnych raz po raz powtarzany jest i w Polsce, i we Włoszech. – Kochanie Genoi w czasach Piątka to łatwizna – pisał jeden z popularnych portali kibicowskich.
W rozwoju kariery pomaga mu partnerka. W Lubinie poznał cztery lata starszą Paulinę Procyk. Kobieta, absolwentka prawa, wprowadziła do życia Krzysztofa Piątka porządek. Szybko się jednak okazało, że czasy Piątka w Genoi nie potrwają długo. Po genialnej rundzie jesiennej pojawiło się realne zainteresowanie Polakiem ze strony wielkiego Realu Madryt. Los mógł spłatać polskiej piłce potężnego figla i po wielu sagach łączących z Królewskimi Roberta Lewandowskiego doprowadzić do tego, że na Santiago Bernabeu trafiłby ostatecznie nie popularny „Lewy”, a zupełnie inny napastnik z naszego kraju. Ostatecznie kierunek hiszpański wykluczono. Piątek trafił jednak do nie mniej słynnej ekipy. 23 stycznia oficjalnie ogłoszono, że 23-latek został nowym piłkarzem odbudowującej się potęgi – włoskiego AC Milanu. Mediolański klub zapłacił za niego aż 35 mln euro, co tym samym uczyniło Piątka najdroższym polskim piłkarzem w historii. Nasz napastnik pobił też prawdopodobnie inny rekord. Jeszcze nigdy, w trakcie zaledwie pół roku, żaden zawodnik tak znacząco nie zwiększył swojej wartości. W całej historii najbardziej niesamowite jest jednak to, że presja związana z występami w nowym klubie zupełnie nic nie zmieniła w re-
Ostatnio, w ramach żartu, władze tutejszego klubu sprzedały im informację, że w Polsce, na cześć Krzysztofa, wybrano nową nazwę na piąty dzień tygodnia. zultatach osiąganych przez Piątka. On nadal strzela, prowadzi Milan do kolejnych zwycięstw i rozkochuje w sobie kibiców. Jego „cieszynka” może stać się najpopularniejszym piłkarskim gestem ostatnich lat na świecie. Selekcjoner Jerzy Brzęczek nie może zadawać sobie już pytania, czy znajdzie miejsce w drużynie dla kolejnego napastnika, ale raczej jak pomieści na boisku zarówno Lewandowskiego, jak i nowego asa Milanu (a jest przecież jeszcze dobrze radzący sobie w Napoli Milik!), bo Piątek od swojego kolegi z Bayernu zwyczajnie nie odstaje. Tempo, w którym nowy idol piłkarskich kibiców nie tylko znad Wisły, ale i całej Italii, wywraca znany nam futbolowy porządek do góry nogami, każe sugerować, że do jego limitów mamy jeszcze całkiem daleko. W Niemczy skończyli już przecierać oczy, a wszystkim tym, którzy mówią, że przyjście na świat w takim miejscu jest jak wyrok, mogą zaśmiać się w twarz. Urwis z tutejszej podstawówki właśnie pokazał, że niemożliwe nie istnieje.
koncept 25
Fabrizio Andrea Bertani | Shutterstock.com
Anna Wiśniewska
Dane osobowe to waluta naszych czasów. Nie udostępniaj ich za bezcen.
W
ykorzystanie cyfrowych danych personalnych od 2020 roku będzie przynosić europejskim firmom i organizacjom 330 mld euro zysku rocznie, wyliczyła firma Boston Consulting Group. I większość z nas dokłada do tej sumy swoją cegiełkę. Należy sobie uświadamiać bowiem, że w czasie, gdy korzystamy z internetu, wiele firm, wykorzystując nowoczesne technologie, analizuje nasze zachowania w sieci i zbiera o nas najróżniejszego rodzaju dane, począwszy od tego, jakich produktów, usług, tematów poszukujemy w sieci, poprzez to, z jakiej lokalizacji i urządzeń łączymy się z internetem, po dane demograficzne, takie jak płeć czy wiek.
SURFOWANIE W TRYBIE INCOGNITO Jeśli nie chcemy pokazywać informacji o nas, w czasie wyszukiwania informacji np. o danych produktach czy usługach w internecie, warto skorzystać z trybu incognito w wyszukiwarce. Funkcja ta może okazać się szczególnie przydatna, gdy „polujemy” w internecie np. na bilety lotnicze. Zdarza się bowiem, że wyszukiwarki, zbierając o nas dane i widząc, że interesujemy się szczególnie jakimś produktem lub usługą, będą kierować do nas ofertę w wyższej cenie.
NIKT NIE ZNA CIĘ TAK DOBRZE JAK… TWÓJ SERWIS SPOŁECZNOŚCIOWY
Również najpopularniejsze serwisy społecznościowe, które dostępne są za darmo, zarabiają nie tylko na reklamach, ale również na handlowaniu naszymi danymi. A wiedzą o nas zadziwiająco dużo. Udostępniamy im w końcu takie ważne informacje jak imię, nazwisko, numer telefonu, adres e-mail. Oprócz tego zbierają
We współczesnym świecie dane osobowe stały się walutą, i to międzynarodową oraz sporo wartą. Nie należy więc wymieniać ich zbyt tanio. Jak się okazuje jednak, za cenę darmowego dostępu do różnego rodzaju stron internetowych i usług, jesteśmy w stanie podać zadziwiająco dużo informacji na nasz temat. inne dane z naszych profili, śledząc naszą aktywność, znają nasz wiek, miejsce pobytu, lokalizacje, z jakich logujemy się do nich, nasze zainteresowania, a nawet poglądy polityczne czy religijne. Okazuje się zatem, że nieraz wiedzą o nas znacznie więcej niż nasi znajomi.
„WŚCIBSKIE” APLIKACJE MOBILNE
Naszymi danymi dzielimy się również, instalując na naszym telefonie lub tablecie aplikacje, które często proszą o dostęp do różnego rodzaju informacji. Przed zaakceptowanie takiej zgody warto przeczytać dokładnie, do jakich danych nowa aplikacja chce mieć dostęp. Część aplikacji żąda bowiem o wiele szerszego dostępu, niż wynika to z ich działania. Naturalne, że np. aplikacja do edycji fotografii będzie chciała mieć dostęp do naszego aparatu i bazy zdjęć, ale jeżeli już jednocześnie chce mieć dostęp np. do kontaktów zapisanych w telefonie, spisu naszych połączeń czy SMS-ów, to powinno dać nam to do myślenia.
RODO, CZYLI NOWA JAKOŚĆ W PRZETWARZANIU DANYCH
Od 25 maja 2018 roku obowiązują przepisy Rozporządzenia o ochronie danych osobowych (RODO), które wprowadziły nową jakość w ich przetwarzaniu. Wszyscy przedsiębiorcy administrujący naszymi danymi osobowymi mają
obowiązek uzyskania od nas zgody na to. Okazuje się jednak, że takiej zgody często udzielamy automatycznie i bez namysłu, nie zastanawiając się nad konsekwencjami naszych działań i nad tym, komu i w jakim zakresie powierzamy nasze dane. Za każdym razem, zanim udzielimy takiej zgody, np. w trakcie zakładania konta na danej stronie internetowej czy zapisywania się do newslettera, należy dokładnie zapoznać się z regulaminem, sprawdzić, kto będzie administratorem naszych danych osobowych, jak będą one przechowywane, w jakim zakresie wykorzystywane i czy będą np. udostępniane podmiotom trzecim.
BEZPIECZEŃSTWO RÓWNIEŻ W „REALU”
Z zasadami przechowywania danych osobowych, zanim komuś je udostępnimy, należy oczywiście również zapoznać się w „realu”, nie tylko w internecie. Jak często dajemy do skserowania nasz dowód osobisty, a nawet zostawiamy go np. w wypożyczalni samochodów czy sprzętu wodnego na wakacjach, bez upewnienia się, co będzie się działo z naszym dokumentem i zawartymi tam danymi osobowymi? Trzeba pamiętać, żeby w każdej sytuacji, w której udostępniamy komuś nasze dane, pytać nie tylko, po co dokładnie są mu potrzebne, ale również, jak będą przechowywane i czy na pewno nie będą udostępniane dalej.
Filip Cieśliński Bartłomiej Nersewicz
Oblicza śmierci w Kambodży Z uwagi na sprzeczne interesy światowych mocarstw: USA, ZSRR, Chin i Francji, jakimi podczas Zimnej Wojny były tereny Azji Południowo-Wschodniej (Wietnam, Laos i Kambodża), sytuacja geopolityczna ulegała dynamicznym zmianom i bardzo liczne stronnictwa na przestrzeni lat rywalizowały o wpływy na ziemiach azjatyckich. Skupimy się jednak nie na samym procesie.
munizm, jaki grupa Pol Pota poznała podczas studiów we Francji, nie miał szans się ziścić. Musiał ewoluować, dostosowując się do napotkanej rzeczywistości. Wpływy wyniesione z pobytu we Francji to fascynacja Wielką Rewolucją i wprowadzenie nowego kalendarza, gdzie rok zerowy przypadł na 17 kwietnia 1975 r. – datę wkroczenia wojsk Czerwonych Khmerów do stolicy Phnom Penh. O sile Angkar stanowiła tajemniczość i długo nie było jasne, kto jest kim w jej hierarchii. Wszelkie akty terroru tłumaczono lakonicznym: „Tak chce Organizacja”. Dopiero 2 października 1977 r. podczas wizyty u Deng Xiaopinga w Pekinie, stało się jasne, że to Pol Pot pociąga za sznurki. W duchu szowinizmu podsycano nienawiść do wrogów, którymi byli zwłaszcza imperialiści i Wietnam. Tłumaczono: „Wietnamczyków jest 50 mln, nas Khmerów 7 mln, a Chińczyków [sojuszników – przyp. aut.] 800 mln, jesteśmy więc kilkunastokrotnie silniejsi”.
KOLEJNY RAJ
K
ambodża. To tam Saloth Sar (zwany Pol Potem lub Bratem Numer Jeden) i jego towarzysze potrzebowali niespełna czterech lat, by przetrzebić prawie dwa z niespełna ośmiu milionów Kambodżan, którzy nie przystawali do ich wizji o chłopskim społeczeństwie egzystującym w stanie natury. Tylko bowiem ta klasa nie była naznaczona miazmatami zgniłej cywilizacji. O reedukacji nie mogło być mowy, ponieważ kłóciło się to z prawem, głoszącym że „Nie ma braci błądzących, są tylko bracia straceni”. Ideologia tajemniczej Angkar, czyli organizacji o strukturze piramidy, zakładała nacjonalkomunizm połączony z autarkiczną gospodarką opartą na niewolniczej pracy całego narodu na polach ryżowych. Chłopi stanowili proletariat zastępczy na potrzeby realiów Kambodży, gdyż robotnicy byli zbyt małą grupą i ko28 marzec 2019
Praca całodzienna na polach ryżowych, bez własności prywatnej, rodziny, niczego, co normalny człowiek kocha, miała stanowić jedyne zajęcie. W konsekwencji eksperymentu z wiadomą ideologią, kolejna próba zbudowania raju na ziemi spaliła na panewce. Przypadek? Osiągnięto w zamian woń trupiego rozkładu oraz stosy czaszek wybrakowanych o fragmenty tylnych kości i usiane nimi pola śmierci. Ślady pojedynczych ciosów w tył głowy nosiły czaszki przynależne do szczęściarzy, bo nie zawsze kilku czy kilkunastoletni oprawca był w stanie jednym, wprawnym ciosem łopaty lub motyki pozbawić życia swoją ofiarę. W azjatyckich warunkach, gdzie kult starości cieszy się ogromnym poważaniem i przywilejami (chociażby brakiem konieczności pracy), a słowo rodzinnej starszyzny jest święte, eksterminacja tej grupy wydawała się trudna, ale była konieczna. Wszak kto nie pracuje… niech też i nie je.
Young Swee Ming | Shutterstock.com Początkowo, kiedy przebudowywano społeczeństwo, wysiedlając miasta, rozdzielając ludność na zdolnych do pracy – mężczyzn, kobiety, dzieci, chorych, starych, tak by zburzyć wszelkie więzi rodzinne i międzyludzkie – starcy i chorzy zostali osiedleni w pustych wioskach i pozostawieni samym sobie. Gdy jednak okazało się, że przywykli przez lata do ciężkich warunków i wystarczała im do przeżycia zupa z trawy i owady, do ostatecznego rozrachunku użyto uprzednio zabranych matkom i odpowiednio przeszkolonych dzieci. Bez śladu zawahania czyniły to, czego wymagała od nich Organizacja.
ZA MISKĘ RYŻU
Ta inżynieria miała ułatwić sterowanie społeczeństwem. Podzielono ludność na dziesięcioosobowe brygady pracujące na polach ryżu od świtu do zmierzchu (z przerwą na wtłaczanie do głów socjalistycznego dekalogu i wychwalanie Organizacji). Brygada taka posiadała jedną lub dwie motyki, a oprócz tego gołe ręce, ponieważ taka była wizja Angkar. Zniszczono wszystkie urządzenia elektryczne i maszyny, gdyż były przeżytkiem zgniłego imperializmu. Brygady były zinfiltrowane przez kretów Organizacji, którzy dbali o to, by tych, którzy ośmielą się z kimkolwiek komunikować, narzekać lub starać się zjeść więcej niż przydziałowa miska rozgotowanego ryżu, zdemaskowano. Osiągnięcie kilkunastokrotnie większych niż przed rewolucją Czerwonych Khmerów zbiorów ryżu bez maszyn, rękami zagłodzonych ludzi stanowiło nierealny cel, ale takie były założenia Organizacji. Stare pola ryżowe zniszczono, spuszczając wodę z pól retencyjnych, co doprowadziło do przemiany wielu terenów w suche na wiór połacie ziemi przypominające pustynię. Śmierć groziła za noszenie okularów, przynależność do klas wyższych, bycie urzędnikiem, lekarzem czy intelektualistą. Jeśli ktoś na dodatek potrafił czytał i pisać… Papierkiem lakmusowym odróżniającym w kwestiach spornych
O sile Angkar stanowiła tajemniczość i długo nie było jasne, kto jest kim w jej hierarchii. posiadaczy prawa do życia od tych, którym ono nie przysługiwało, było wspinanie się na palmę, ponieważ „wieśniakom” przychodziło to rzecz jasna o wiele łatwiej.
REWOLUCJA W MIEŚCIE
Phnom Penh było ewenementem na skalę prawie całkowicie rolniczej Kambodży. W mieście powoli formowała się klasa średnia za sprawą amerykańskiej pomocy oraz „wysysania” sił z prowincji. Przesiedlano tam ludność wiejską. Organizacja sprawnie wykorzystała ten archetyp,
podburzając zawiść wśród swoich ludzi, których gros stanowili prości chłopi z gór. Wojsko wkraczające do Phnom Penh, ubrane na czarno i wyposażone w AK-47, mieszkańcy z początku powitali entuzjastycznie, bo wydawało im się, że w końcu żywe w całym kraju pogłoski o jedności narodowej Khmerów mają szansę stać się rzeczywistością. Szybko okazało się, w jakim byli błędzie. Lejtmotyw „wszyscy jesteśmy Khmerami” przybrał inną formę niż spodziewana. Nakazano zabrać ludziom po jednej parze ubrań i opuścić miasto, gdyż, jak mówiono, czeka je amerykańskie bombardowanie. Sprzeciw bądź pytania karano śmiercią. Postępowała dezurbanizacja, czyli amerykański modus operandi à rebours. Na taki ruch nie odważył się nawet Mao Zedong podczas Długiego Marszu
i Rewolucji Kulturalnej (z których Czerwoni Khmerzy czerpali pełnymi garściami). Zedong oszczędził w dużej mierze miasta, zaś przypadek Demokratycznej Kampuczy po prostu je zlikwidował. O wiele trudniej kontrolować ewentualne ruchy dywersyjne w podatnym do ich tworzenia się środowisku miejskim, gdy siły – tak jak w tym przypadku – są ograniczone. Okrucieństwa podyktowane były panicznym strachem, dlatego starano się wszelkie przejawy niesubordynacji zdusić w zarodku. Już pierwszego dnia po wkroczeniu do Phnom Penh wysadzono bank, symbol zgniłego kapitalizmu. Wszystko, co znajdowało się w mieście, np. sprzęt medyczny, dokumenty, kable, urządzenia elektryczne, pieniądze, biżuterię, buty, książki „zatruwające duszę” nakazano wyrzucić lub znisz-
Już pierwszego dnia po wkroczeniu do Phnom Penh wysadzono bank, symbol zgniłego kapitalizmu. czyć. Po ewakuacji bosej, 1,5-milionowej masy pozostało w mieście jedynie ok. 10 tysięcy dowódców i pretorianów nowego reżimu, często kilkunastoletnich chłopców. Szkołę Tuol Svay Prey, w której Pol Pot nauczał historii, przemianowano na S-21 – więzienie i centrum przesłuchań, gdzie przetrzymywano głównie nieprawomyślnych członków Czerwonych Khmerów. Na czele kompleksu stanął Ieng Sary, jeden z najbliższych przyjaciół i współpracowników Brata Numer Jeden. Pozostawiono w mieście siedem ambasad zaprzyjaźnionych państw bloku socjalistycznego, w tym cieszącą się największymi przywilejami jako sponsora i sprzymierzeńca placówkę chińską. Wkrótce stało się konieczne sprowadzenie także ok. 20 tysięcy specjalistów i wojskowych z Chin, którzy okazali się niezbędni w stolicy z uwagi na zgładzenie rodzimej ludności, a co za tym idzie z brakiem osób do np. obsługi lotniska. Cieszyli się oni nieosiągalnymi dla Khmerów przywilejami, takimi jak możliwość swobodnego poruszania się po mieście. Pekin „przełknął” nawet unicestwienie około miliona Khmerów pochodzenia chińskiego. Tak z grubsza wyglądał obraz śmierci, który zgotowała swemu narodowi organizacja Czerwonych Khmerów.
koncept 29
Ryzyko inwestycyjne – bez zrozumienia nie podchodź
J
est wiele racji w powiedzeniu, że nie ma zysku bez ryzyka. W inwestowaniu trzeba jeszcze przede wszystkim oszacować, bo ryzykować trzeba świadomie. - Zasada najprostsza i powszechnie obowiązująca jest prosta: jeżeli nie rozumiesz, w jaki sposób jakiś produkt finansowy funkcjonuje, to go nie kupuj – mówi Krzysztof Kokot, Prezes Zarządu Warszawskiego Instytutu Bankowości. Duże możliwości inwestowania z zyskiem, ale i ryzykiem, stwarza Giełda Papierów Wartościowych. Inwestowanie na giełdzie nigdy nie daje nam stuprocentowej pewności zysków, dlatego też warto zacząć inwestować od kupowania akcji tych spółek, które mają stabilną pozycję na rynku. Wiele osób odrzuca ryzyko i szuka tylko pewnych sposobów inwestowania, a za takie powszechnie uważa się inwestowanie w rządowe obligacje i bankowe lokaty. Lokaty bankowe są bezpieczną formą lokowania, ze względu, chociażby
na gwarancję Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Nasze oszczędności są gwarantowane przez BFG do wysokości równowartości 100.000 euro. W inwestowaniu ważne jest nie tyle „uciekanie” przed ryzykiem, a jego ograniczanie. Tak jak w znanym powiedzeniu o niewsadzaniu wszystkich jajek do jednego koszyka. Dywersyfikowanie to różnorodność, czyli stawianie na różne sposoby oszczędzania i lokowania pieniędzy, a wszystko po to, by ograniczyć ryzyko straty. O tym, jak bardzo zysk może by powiązany z ryzykiem, świadczy rozwój usług pozagiełdowych, zwanych popularnie rynkiem forex. Zyski mogą być naprawdę duże, ale ryzyko jeszcze większe, zwłaszcza że zagrożeń nie brakuje. Bardzo często możemy być odbiorcą kontaktu telefonicznego, gdy będziemy nakłaniani do inwestycji w akcje rynku amerykańskiego albo takie towary jak pszenica czy kakao.
Co z tym hajsem?!
– i co zrobić, żeby go przybywało
Z
byt często boleśnie przekonujemy się, że finanse to jednak skomplikowana materia i niestety dopiero jak popadniemy w tarapaty, zaczynamy szukać informacji na temat zarządzania budżetem. Najczęściej w internecie. I tutaj z pomocą może przyjść blog Coztymhajsem.pl, gdzie można znaleźć sposoby na skuteczne zarządzanie pieniędzmi. Bohaterami trzeciego sezonu „Co z tym hajsem?!” są: Ola Szocik, Maksym Michałowski i Szymon Szymański. Wygrali konkurs, który został zorganizowany w zeszłym roku w Gdańsku. Jury, na czele z przewodniczącym – doświadczonym youtuberem Kubą Jankowskim, który wcześniej był związany 30 marzec 2019
z MaturaToBzdura.TV, zdecydowało, że właśnie ta trójka trafi do nas ze swoimi historiami o pieniądzach. Ola jest dziennikarką radiową i prowadzi filmowe podsumowanie tygodnia w radiu Eska Trójmiasto, Maksym studiuje na Akademii Wychowania Fizycznego, a Szymon uczy się w Technikum Łączności. Nowi youtuberzy nie ukrywają, że tematy związane z ekonomią i finansami są z reguły trudne i nudne, dlatego realizują zabawne filmiki, które sami chcieliby oglądać. Szukając odpowiedzi na pytanie – Co z tym hajsem?!, przekazują praktyczne informacje i proponują rozwiązania przydatne w codziennym życiu. Dzięki ich poradom nie tylko zaoszczędzimy kasę, ale nawet ją pomnożymy.
Bądź ostrożny, w rzeczywistości na rynku forex nigdy nie nabywa się takich walorów. Pamiętaj, zawsze bądź świadomy, w co inwestujesz. Najważniejsze to zrozumieć, jak funkcjonuje produkt finansowy, kiedy możesz zyskać, a kiedy stracić.
PARTNERZY MERYTORYCZNI
PARTNER MERYTORYCZNY
Dostępne już są materiały, o tym co zrobić, gdy portfel nie podziela naszego świątecznego nastroju, czyli jak ogarnąć prezentowe szaleństwa po taniości. Starają się też namówić nas, aby wprowadzanie pozytywnych zmian w życiu zaczynać od portfela i rozliczenia ze znanymi nam doskonale grzeszkami rozrzutności. Ola, Maksym i Szymon popisują się też swoimi zdolnościami kulinarnymi, dzięki czemu możemy według ich przepisów przyrządzać fajne dania za 5 złotych. Warto też zobaczyć na kanale „Co z tym hajsem?!” sondy, które przeprowadzają na ulicach Trójmiasta. Pytali m. in. co zrobić z dodatkową „stówką” czy też zbierali pomysły na obchody Walentynek – do wykorzystania nie tylko 14 lutego.
Wiktor Świetlik
Netflix sam nie przyjdzie Pewnego razu, mniej więcej 150 lat temu, na Dzikim Zachodzie grupa awanturników wyruszyła zimą w indiańskie góry w poszukiwaniu złota. Jeden z uczestników, widząc, z kim ma do czynienia i jak to się zapewne skończy, zawrócił konia i się wycofał. Cała reszta zginęła pod śnieżnymi lawinami. Tym, który wrócił, był Sygurd Wiśniowski, nasz rodak.
iśniowski wcześniej poszukiwał złota w Australii i otaczających ją wyspach. Cudem uchodził żywo z katastrof statków, towarzyszył królowi Fidżi podczas jego koronacji, w pasjonujący i mądry sposób pisał o losie tępionych przez białych Aborygenów, rozsądnie o amerykańskich Indianach, pokazując okrucieństwo zarówno ich, jak i okrucieństwo tych, którzy przychodzili na ich miejsce. Postać fascynująca i – co dosyć mnie zaskoczyło – do niedawna o niej nie słyszałem albo o niej zapomniałem, co na jedno wychodzi. O panu Sygurdzie i jego pasjonującym życiorysie przypomniał mi historyk Mateusz Będkowski w swojej książce „Polscy poszukiwacze złota”. Postaci podobnych do Wiśniowskiego, z których każda nadawałaby się na bohatera netflixowskiego serialu, i to w wielu seriach, jest tam więcej. Ja z nich wszystkich mniej więcej kojarzyłem losy Edmunda Strzeleckiego, tego, któremu zawdzięczamy nazwanie najwyższego szczytu Australii Górą Kościuszki, i oczywiście Henryka Sienkiewicza. Reszta postaci była dla mnie praktycznie nieznana. To dość dziwne, że Polacy – tak lubiący rozmawiać o swojej historii i niby tak nią
W
żyjący, w czasach kiedy na dobrej historii robi się i kasę, i politykę – nie potrafią tych postaci sprzedać i spopularyzować, bo, co więcej, sami o nich nie pamiętają. Ktoś powie – nie byli Amerykanami, więc nie mają szans. Możliwe, ale Ragnar Lodbrok i El Chapo też nie byli. Dziś sztuka polega raczej na tym, by stworzyć efektowną historię, którą można ciągnąć w kolejnych seriach. Historia Wiśniowskiego nie potrzebuje nawet ubarwiania. Wystarczy wspomnieć, że amerykańskie Góry Czarne (starszym znane z książek niejakich Szklarskich) poznawał u boku słynnego generała Custera. Powstają rozmaite fundacje, działają agendy ministerialne, a nie można nakręcić porządnego filmu choćby o rotmistrzu Pileckim, którego życiorys, nawet pod kątem czysto przygodowym, jest zdecydowanie ciekawszy niż losy niemieckiego przemysłowca Schindlera, który „ratował” Żydów, bo potrzebował przymusowych robotników. Gdy wpisałem w wyszukiwarkę Google’a „Sygurd Wiśniowski”, wyszło mi około 3 tysięcy wyników, w tym krótka notka w Wikipedii, z której wynika, że cenili go Sienkiewicz i Konopnicka. Facet miał prawdopodobnie żywot równie ciekawy albo ciekawszy od Jacka Londona. Jest niemal kompletnie zapomniany. Churchill mówił, że historia będzie dla niego łaskawa, bo sam ją napisze. My powinniśmy chyba tę historię nie tylko sprawnie opisywać, ale i sprzedawać.
Postać Wiśniowskiego jest fascynującą i – co dosyć mnie zaskoczyło – do niedawna o niej nie słyszałem albo o niej zapomniałem, co na jedno wychodzi.
koncept 31
dołącz do klubu
i działaj lokalnie zespół aktywizacja
wartości
społeczność
przedsiębiorczość
edukacja
liderzy kompetencje Więcej na www.KlubLideraRP.pl
Organizator
Projekt dofinansowany ze środków Programu Fundusz Inicjatyw Obywatelskich