„Patrzcie jaka pamięć u tej staruchy”. „Ja wszystko pamiętam… najbardziej przez zapachy się pamięta”
Papierosy są ohydne, ale mogłaby ich wypalić tysiące, żeby się tylko ten ranek powtarzał, jak Boże Narodzenie. Wyrzucili ją z klasztoru.
20.05.1955
M budzi mocne światło zza okna. Łóżko takie wygodne. Słońce odbija się od białych ścian i zalewa pokój. M odkrywa kołdrę i patrzy na długą, flanelową koszulę, zwiniętą w grubą fałdę wokół krocza. Zaciska uda i przeciąga się bezwstydnie. Przeszywa ją przyjemny dreszcz. Jest przez chwilę wolna. Zaraz potem dosięga ją ostra woń pasty do podłogi. Wiadomo, że to niedziela, raniutko skończyli polerowanie parkietów. Całe 250 metrów wypastować i nie udusić się od tego smrodu – to jej się w głowie nie mieści. Gołe stopy M przyklejają się do parkietu. Macocha siedzi przy okrągłym stole w przestronnym salonie i układa pasjansa. M wyobraża sobie, że sunie nad podłogą niczym strzyga, nikt jej nie może zobaczyć, ani dotknąć. - Nie chodź na boso, nie jesteś na wsi. Macocha lubi nawiązać do wyborów życiowych biologicznej matki M. Każdy moment jest dobry na złośliwość. M marzy o tym, aby wpisać macochę, dostojną złą królową, na tablicę bumelantów za to jej granie w karty, marnowanie czasu.
23.07.1955
M celebruje moment, kiedy wyciąga świeżo wykrochmaloną zieloną koszulę z szafy. Układa pod szyją czerwony krawat. Nie lubi prac w duchu społecznym, ale lepsze to niż niedziela z macochą.
Wieczory są nieciekawe. Przy dużym stole ojciec, macocha i przyrodnia siostra, tonąca w pochwałach. M nie ma apetytu. Ojciec obiecał jej zwiedzanie Pałacu Kultury, ale macocha źle się czuła, przy czym czuła się świetnie, nie ukrywając tego przed M. Zmęczone palce M uderzają w klawisze pianina. Jak ma grać z sercem, skoro teraz ważniejsze są transparenty. Ojciec chyba nie słucha już od dobrych pięciu minut, nurkując w gazecie. Macocha rozpływa się, sącząc zachodni trunek. M mogłaby uderzyć w fałsz, kiedy tamta do ust przytyka kieliszek. vNie zrobi tego jednak Chopinowi. - Skup się dziewucho, nie myśl, tylko patrz w nuty. M skarży się na skostniałe zasady. Ojcu jednak imponuje życie według starych reguł, dopóki zamknięte są w domu. Dla M to skansen – tak nazwie, nie raz, swój dom rodzinny.
Miasto pachnie świeżą zaprawą murarską. Mokre jeszcze fasady parują w letnim słońcu. M wskakuje do tramwaju w ostatniej chwili. Przy zakrętach mdli ją podwójnie, przez chorobę lokomocyjną i przez skrzący się metal. To zapach powstania. Nie chce go pamiętać, ale wie, że nigdy nie zapomni. Pójdzie na plac Defilad z młodzieżówką, a macocha niech zgnije w otchłani domu. Nie będzie musiała ukrywać, że w czasie wojny, vz prawdziwą matką, o mały włos na tym placu nie zginęły.
28.07.1955
Piękny ten biały pałac, razi w oczy, tak jasny w słońcu. Młodzieży. Nikt jej nie strofuje. Z młotkiem w dłoni czu
M dumnie łapie za młotek i szykuje Warszawę na Dzień uje, że zmienia świat.
M słyszała na budowie, że niektórzy, a raczej większość, nie ma swojego pokoju, śpią z babcią tlub siostrą w jednym łóżku. M nie ma babci, a z siostrą urodzoną z macochy, wystarczy, że dzielą ojca. M różni się od kolegów ze Związku Młodzieży Polskiej. Sercem gorąco popiera system, ale pokoju w życiu oddać nie chce. Nawet jak śmierdzi pastą, lepiej siedzieć w nim cicho, niż znów żyć w klasztorze. Wiary się wyparła raz na zawsze, już nigdy nie spojrzy z kolan na święte relikwie. Bzdury.
Wszędzie kolor na fasadach i kwiaty ustawione w rzędzie. Pachnie Warszawa i pachnie nowa spódnica M – uszyta z koła, w duże grochy. Do tego jednak obowiązkowa zielona koszula. Usta blade, ojciec zabronił się malować. To nic. Dobrze, że krawat jest czerwony. M wszystko się rymuje dziś w głowie. Chce, aby jej Polska wypadła najlepiej ze wszystkich narodów. Wszystko jest już zaplanowane. Wejdzie na stadion, trzymając w dłoniach czerwoną chustę z gołębiem, na znak pokoju. M musi dostać tylko przepustkę. Przejdzie przez Nowy Świat, cały upstrzony papierowymi smokami, małpami, jak w jakimś cyrku. Nawet jak ma spotkać tam macochę. - M nie dostajecie przepustki, za złe wyniki w nauce. Mogłaby udać, że nie słyszy, jak to zwykle robi z macochą, ale tu są jej ludzie, z partii – wszystko, co kocha. Nie, nie dostanie przepustki. Nie, nie poprosi ojca o pomoc, duma jej usta trzyma zamknięte na kłódkę. Głupie te smoki, małpy, głupie to wszystko. Wiruje w głowie. Jak Warszawa, bez M sobie poradzi?
30.07.1955
Wyłącza radio, nie może słuchać płomiennych przemówień Lasoty. M aktywistka, działaczka tkwi w domu. Nie, nie będzie stała pod stadionem i błagała o wejście. Ojciec z macochą i siostrą niech idą sami. M zostanie w skansenie. Może będzie grać na pianinie. Odmierza godziny do końca. Radosne dźwięki płynące zza okna nie pozwalają M jednak zniknąć. Poduszka na głowie nie chroni przed istnieniem. M w takich momentach najbardziej tęskni za matką. Przywołuje cierpkie wojenne wspomnienia, ale tak drogie dla M, bo jedyne wspólne z matką. Ile ona by jej powiedziała, a matka by wszystko zrozumiała. Kiedyś do niej pojedzie. Na co jej gorący wieczór pachnący jaśminem, skoro nie może z innymi śpiewać 31.07.1955
Zobaczyć tańczącą afrykańską młodzież – tego M przegapić nie może. Ktoś przecież ją wpuści, młodą działaczkę. Już na Szpitalnej, pod jej domem, sznur radości porywa M w kierunku stadionu. Tłoczno i ciasno. Co to za gorączka się z ludzi wylewa. Wszystkiego za dużo. Zapachy się plączą, gdzie jest początek, a gdzie koniec? Stadion się bardzo podoba M. Czerwone chorągwie. Zielone koszule dumne, wykrochmalone. - Przepustki nie ma. Towarzyszka nie wejdzie. M stoi przed bramą. Łzy cisną się do jej ciemnych oczu. Mogła się uczyć, mogła na pewno, tylko ten ból istnienia nie pozwalał. Macocha, siostra i ojciec zobaczą Murzynów z Afryki. Tylko nie ona – M, aktywistka. - Mała, chcesz wejść do środka? M nie reaguje. Wie, że to do niej. „Mała”. Dawno już nie jest małą. Na chodniku wśród resztek krepiny czerwone zamszaki na białej podeszwie wołają za nią radośnie. Pajac jakiś. Tylko te oczy, takie głębokie. M może się oprzeć, oczywiście, że może, ale nie chce. Musi zobaczyć Murzynów z Afryki. M ściska zgrabną dłoń męską, silne ramię zbyt pewnie ją obejmuje. Taka ta Polska jest przystojna. Zdrowa, robotnicza. Murzyni jakoś zniknęli. Zresztą, nigdy Murzyna całować, by nie chciała. Wszystko się potem M rozmywa. Gorący puls krwi w aorcie szyjnej, kiedy wilgotny język dotyka rozgrzanej skóry. Wtedy M czuje siłę. Cytuje w głowie swoje orędzie: Wyzwoli się spod reżimu! To jej prywatna odwilż.
02.08.1955
M i On z wypiekami czytają „Nową Kulturę”. Jej się ten „Poemat dla dorosłych” w ogóle nie podoba. Prostacka krytyka. On zachwycony. Skóra jego pachnie takim buntem, siłą, że M wybacza mu ten ślepy podziw. Tak mu tęskno do starych czasów, niech posiedzi dwa wieczory z macochą. Impreza. Choć jej raczej nie wolno. Zresztą tu nie będą tańczyć menueta. Tylko taniec Heinego Medina.
21.08.1955
M wbija się w mundurek. Naciąga gryzące, białe rajstopy. Dlaczego nie może do szkoły założyć nylonów? Dostała je od Niego. Wie, co znaczą takie nylony na łydce polskiej dziewczyny. Niezgodne z jej światem. Sprawiają jej jednak przyjemność. Tak bardzo chce być już kobietą. Tak bardzo chce się wyrwać z domu. Powietrze pachnie wilgotną ziemią – jak wtedy, kiedy bomba spadła na jeden z domów. Ziemia pryskała na M spod fundamentów. Na policzki i na jedyne rajstopy. Matka ją wtedy tak mono za rękę ściskała, żeby nie czuła innego bólu, tylko ten od matki, bezpieczny. Stojąc na apelu, M sobie cicho powtarza. Tylko jeszcze ten rok. Po jej maturze On zabierze ją daleko ze skansenu.
1.09.1955
14.03.1956
M biegnie sama zobaczyć ciało Bieruta. Wszystko się teraz skończy. Co się skończy? Myśli biegają. M nie potrafi zanurzyć się w żałobie. Jest taka zakochana! On też nie martwi się śmiercią I Sekretarza. Goździki biało czerwone lądują na kolanach M. Skansen jest pusty. Ciszę zakłóca rytmiczne skrzypienie jej łóżka i ich ciężkie oddechy. Ciało różowieje. Nabrzmiewa przyjemność. M myśli teraz, jak bardzo krzywdzi macochę. Gorąca fala zmusza do myślenia, że jest jej teraz tak bardzo dobrze. Stłumiony okrzyk bólu i przyjemności. Zwycięstwo!
A Ty kim chcesz zostać ? To bezsensowne pytanie pojawia się coraz częściej. M nie wie i nie chce szukać odpowiedzi! Dopiero zaczęła poznawać prawdziwe życie. Dopiero się w nim zanurza. Imponować chce tylko Jemu, studentowi lotnictwa. Kierunek Łączność na Warszawskiej Politechnice! Ilość kobiet z góry limitowana. Połączenia, maszyny liczące, komputery, nie ma o tym pojęcia, ale ważny jest cel. Co z tego, że wydaje się abstrakcyjny. Nikt jej nie wierzy, że zda maturę, a co dopiero, że dostanie się na studia. M im pokaże! Musi się tylko zmusić do nauki. Nagle się myśli składają w całość. Po pomoc zgłosi się do swojej biologicznej matki. W końcu kiedyś wykładała matematykę. Kim chce zostać ? Córką. Przez chwilę przypomnieć sobie jak to jest.
12.04.1956
Autobus wiezie ją na przedmieścia Warszawy. Podobno z najwyższych drzew widać tu iglice Pałacu Kultury. M nie może się doczekać spotkania z matką i boi się go okrutnie. Głos, którego nie słyszała przez 12 lat, brzmiał surowo i chłodno. Może to kwestia połączenia telefonicznego. – Przyjedź w niedzielę o trzynastej. Bądź punktualnie. M w myślach konstruuje scenariusz spotkania. Będą długo na siebie patrzeć, najpierw M zaszklą się ciemne oczy, ale to matka rozpłacze się pierwsza. M szybko zareaguje i przytuli się do jej miękkiej, pachnącej skóry. Matka pogładzi ją czule po policzku, M poskarży się na macochę, a potem płynnie przejdzie do opowieści o Nim i miłości. Musi się tym podzielić! Autobus zatrzymuje się na ostatnim przystanku. Zniecierpliwiony kierowca wyrywa M z zamyślenia. Starannie wypastowane trzewiki pokrywa kurz z klepiska. M stara się ukryć zdenerwowanie. Pewna siebie podąża w kierunku domostwa znajdującego się w pobliżu. Jak mantrę powtarza ułożone w głowie powitanie z matką. W skromnej izbie panuje półmrok. M uderza zapach, którego nie zna. Silna, fizjologiczna woń, zwierzęcej sierści. Na podłodze bawi się z kotami kilkuletni chłopiec. Brat? M nie ma odwagi zapytać. Patrzy na zniszczoną życiem kobietę. Swoją matkę. Jest pulchna i zmęczona. Odległa. Tak jak głos słyszany w słuchawce. Nie ma miejsca na emocje. M walczy ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Przez krótką chwilę patrzą na siebie w milczeniu. -Przygotuj papier, zaczniemy od rachunku różniczkowego.
22.04.1956
Nie pamięta powrotu do Warszawy. Nie dostrzegła, że jej nietłumiony płacz wprawiał współpasażerów w zakłopotanie. Ocucił ją zapach jego karku i oparcie silnego ramienia. M histerycznie łapie powietrze. Smutek miesza się bezczelnie z przyjemnością, odkrytą tak niedawno. Nie rozumie. Nie chce rozumieć. Teraz jeszcze matce musi udowodnić, że zda głupią maturę.