Opowiadanie "Na tym cmentarzu jednak trochę straszy" Ewy Jezierskiej

Page 1

Na tym cmentarzu jednak trochę straszy

Grób był zmasakrowany. Jak po uderzeniu meteorytu. Rozbita płyta walała się wokół szczątków pomnika. Tablica upamiętniająca zmarłego – Krzysztofa Zawadę pękła wpół. Świeże wiązanki, znicze o różnych, niekiedy fantazyjnych kształtach i kolorach poniewierały się na usypanym mlecznym kamieniem podwyższeniu. Poprzedniego dnia wszystko wyglądało inaczej. Dwóch policjantów, garbaty grabarz i świętobliwy proboszcz nachylili się nad odkrytym dołem. Z całej czwórki ksiądz najbardziej rzucał się w oczy, bo najmocniej kontrastował z krajobrazem ośnieżonych nagrobków i krzyży. Czarne płachty sutanny i płaszcza powiewały na wietrze. Podtrzymywał ręką chybotliwy biret. Wysoki i chudy jak tyczka posterunkowy pocierał co i rusz strapione czoło w przekonaniu, że ma właśnie do czynienia z najważniejszą sprawą w jego karierze. Sierżantowi zaś już nie przystało paradować amatorszczyzną. Starał się więc trzymać mimikę w twardych ryzach zawodowego... – Masz pan zatwardzenie czy co? – odezwał się grabarz, obserwując go od jakiegoś czasu. Sierżant udał, że nie słyszy. Posterunkowy udawać nie musiał. O ile przystoi użyć takiego stwierdzenia – zakopał się we własnych myślach. Tylko proboszcz dał niemy znak, że zbaczają z tematu – wychylił się mocniej, co uczyniła też pozostała trójka. Na samym dole najspokojniej w świecie spoczywała trumna wykonana z twardego dębowego drewna. Błyszcząca świeżością. Nowy krzyk mody. – Dobrze, że zamknięta – powiedział posterunkowy, przełykając ślinę. – Dobrze, że w ogóle jest – odparł proboszcz. Sierżant zdjął czapkę, podrapał się po głowie. – Bo co? Boi się ksiądz zombie? – Ubezpieczenia trumiennego, które musiałbym wypłacić poszkodowanemu – odparł rzeczowo duchowny. – To znaczy rodzinie poszkodowanego. – A ile się płaci za takie ubezpieczenie? – zapytał grabarz. – Nie interesuj się – uciął proboszcz. – A taki miał ładny pomnik – pokiwał głową posterunkowy. 1


– Najpiękniejszy w całej wsi – przytaknął zgodnie sierżant. Rozpierając się łokciami, zamaszyście podkasał rękawy, ale spłoszony pierwszym mocniejszym podmuchem wiatru opuścił je z powrotem. Zapomniał, że mocarność gliniarzy z seriali idzie w parze z ciepłym klimatem. Polska do takiego serialu raczej nie nadawałby się. – Panowie, jakieś pomysły kto to mógł zrobić? – przerwał im proboszcz. – Wrogowie – orzekł tonem znawcy grabarz. – Sierżancie? – Być może lokalny odłam szatanistów... Ale to już zapewne ksiądz lepiej wie którzy. – Ja? – Noo, ksiądz o nich łaskawie wspomina prawie na każdym kazaniu. Myślałem, że w takim razie są księdzu doskonale znani. Ostatnio na przykład kazanie było o tym, że dwaj szataniści z długimi włosami obsmarowali drzwi do plebani niezidentyfikowaną substancją. Pamięta ksiądz jak dokładnie wyglądali? – Nie pamiętam, było ciemno – uciął szybko proboszcz. – A gdzie tam, wieczór jeszcze był – wtrącił się posterunkowy. – Ja ich widziałem. Akurat miałem tam patrol. – No więc jak wyglądali? Jak byli ubrani? – ożywił się sierżant. – Ja wiem... W skórzane, takie krótkie, świecące sukienki i te takie białe... białe buty. – Panowie – przerwał im zaniepokojony kierunkiem rozmowy proboszcz. – Rodzina się zbliża, a wy jeszcze nie sprawdziliście czy denat jest w trumnie! †††

Trup był na szczęście na miejscu. Jego nerki, wątroba i inne transplantacyjne kąski też. Rodzina zaś oburzona bezradnością policji. Proboszcz grzmiał na ambonie. Zapalono dodatkowe świece w kościele. Wzniesiono modły. Dzwony biły głośniej i częściej niż zwykle, aż stacjonujące w parku ptaszyska co i rusz zrywały się do lotu, ścieląc na brudnym niebie ruchome wstęgi. Postawiono nowy pomnik. Większy jeszcze od poprzedniego, a podług uznania rodziny denata znacznie piękniejszy, choć to była zapewne kwestia gustu, którego w 2


rodzinie tej genetycznie nie posiadano. Wzmożono patrole policyjne przy ulicy Cmentarnej. Zamykano obydwie bramy na sześć kłódek. Po trzy na każdą, gdyż większej ilości nie wytrzymałyby chybotliwe furtki ani budżet parafii, a murek wokół cmentarza był i tak niski i łatwy do przeskoczenia. Przez kilka mroźnych dni był spokój. Śnieg trwał na grobach, ukryte w zniczach wkłady pokonywały kolejne stadia wypalenia. Niespokojne ręce poprawiały znicze i wiązanki, które jak zwykle stały w nie tym miejscu, co trzeba. O kilka centymetrów inaczej. O dwa odcienie za jasne. A jeszcze gorzej było, gdy na grobie pojawiały się znicze nowe, obce. Zastanawiano się kto z rodziny był w odwiedzinach u zmarłego i oszpecił pomnik. Wujek Tadeusz czy ciotka Zocha? Bezpańskie psy i koty szwendały się po okalających cmentarz łąkach. Nigdy nie przekraczały granicy cmentarza. Zwłaszcza w nocy. Wyczuwały zagrożenie. Zimowa cisza wróciła. Nastroje w miasteczku osiadły i zakrzepły niby czapy śniegu na dymiących kominach. Dopóki nie stała się rzecz straszna. †††

Cztery głowy nachyliły się nad rozwalonym grobem. Dwie policyjne czapki, biret i uszanka zetknęły się w powietrzu w samym środku koła, które tworzyły cztery zgarbione z zimna postaci. – Perfidne chamstwo – powiedział biret i zachybotał. Proboszcz w ostatnim momencie przytrzymał czapkę. – A tam od razu perfidne. Trumna jest... – mruknął grabarz. – To podchodzi pod przestępstwo seryjne – orzekł posterunkowy, drapiąc się po głowie. – Seriali się naoglądałeś, Zenek – sierżant podkasał rękawy. – Panie władzo, nie zimno panu? Może łyczka bimberku? – zaproponował grabarz, wyciągając spod uszanki niby z magicznego kapelusza małą buteleczkę. – Nie wolno mi pić bez akcyzy. To znaczy na służbie – odparł sierżant automatycznie. Ale za chwilę obudziły się w nim prawdziwe emocje. – Żebym ja cię przypadkiem nie zamknął za to nielegalne pędzenie napojów spirytusowych! 3


– Oho! Ja grzecznie, po ludzku, a ten mi tu od razu z paragrafami wyjeżdża... – Chowaj to profanie – zagrzmiał proboszcz. – W miejscu poświęconym wódki mu się zachciało. Chyba czas zmienić grabarza. Grabarz splunął przez ramię, schował buteleczkę pod czapkę i oparł się o nieodłączną łopatę. Spojrzał w niebo, dając do zrozumienia, że nie zamierza już uczestniczyć w rozmowie. – Kto mógł to zrobić? – zastanawiał się sierżant. – Sataniści – rozpoczął burzę mózgów proboszcz. – Ktoś, kto nie szanuje terenu cmentarza... – Ktoś, kto jest złośliwy... – Ktoś, kto zna się na rzeczy, na rozkopywaniu, wykopywaniu grobów... Skrzyżowali spojrzenia i odwrócili się do grabarza akurat wtedy, gdy ten ściągał ostatnie łyczki ze znanej wszystkim butelczyny. W palącej uszy ciszy mężczyzna schował pustą butelkę z powrotem pod czapę. Odkaszlnął. – Niestety, panowie, mam alibi. Całą noc pędziłem bimber z kolegami Paszczakami. – Rodzina idzie! – rzucił ściszonym głosem posterunkowy. – Co teraz? Sierżant westchnął. – Nadzór dwadzieścia cztery na dobę. Plus dodatkowy beton pod płytę. †††

Noc otuliła miasteczko. Po osiemnastej chciało się przedzierać przez zaspy już tylko znudzonym nastolatkom i ostatnim zakupowiczom Super Samu. Po dwudziestej niedobitki zmierzały do domów. Po dwudziestej drugiej nie było już nikogo. Sklep monopolowy zasłoniła kurtyna krat. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód. Raził światłami i znikał. Jak widmo. Na cmentarzu rozległ się trzask. Lobujący na tle okrągłego księżyca kamień dosięgnął celu. Coś spadło z drzewa. Siedząca na sąsiedniej gałęzi wrona zakrakała głośno, ostrzegawczo, strosząc skrzydła. Rzucony z ciemności drugi kamień solennie ją uciszył. Zastukały obcasy. W alejce ukazała się wątła, anorektyczna postać kobiety. Pomimo mrozu miała na sobie tylko skórzaną kurteczkę i spódniczkę, która z 4


powodzeniem odkrywała kościste nogi aż po wyższe partie ud. Jedyny – jeśli można się tak wyrazić – żywy akcent stanowiły różowe pantofelki. Zaś kolor twarzy, odkrytych nóg i rąk można było zrzucić na srebrne światło księżyca albo ewentualnie szron. Jednak żaden z tych powodów nie był właściwy. Kobieta miała wielkie oczy i dziwnie kwadratową fryzurę. Zaś w otwartej szyi tkwiła zastępująca krtań rurka tracheotomijna. Rozorane ścianki rany jątrzyły się na czarno, niby smolisty jad. – Nie zniosę już tego walenia. Nie mogę spać po nocach. Przecież wiadomo o co mu chodzi! Ten monitoring też jest przez niego! – wykrzyczała usprawiedliwiająco i zgniotła obcasem strąconą z drzewa kamerę. W pobliskich krzakach rozległ się chichot. Pokręciła głową i wyjęła z podręcznej torebuni papierosa. Zaczęła szukać zapalniczki, co bardzo szybko przeistoczyło się w kwestię życia i śmierci. – Panie Wiesiu! Cisza. Znów chichot. – Panie Wiesiu! – krzyknęła znacznie głośniej. – Czego się pani drzesz? – dotarł do niej stłumiony głos. – Drze się twoja teściowa i stare prześcieradło, ja grzecznie proszę o ogień. Panie Wiesiu, no! – Jasne, o północy. Odpal se pani od znicza! – Nie sięgnę, za krótki wkład! Kobieta powiedziała coś jeszcze, ale zagłuszył ją zgrzyt odsuwanej płyty. Z grobu wytoczyło się galaretowate, zielone ciało, które kiedyś mogło być Panem Wiesiem. Dziś świadczyła o tym tylko i wyłącznie widoczna nieco powyżej obszernego brzucha marskość wątroby. Pan Wiesio usiadł na swoim grobie. – Palacze żyją krócej – powiedział, podając kobiecie zapałki. Szybko zapaliła papierosa, pierwsze pięć sekund poświęcając łapczywemu zaciąganiu się. Kiedy już okiełznała głód, spoczęła na mogile. Gdyby nie upiorna sceneria można by było pomyśleć, że wyleguje się na szezlongu. Płyta grobowa, o którą oparła głowę głosiła: „Kinga Łapczyńska, żyła lat 39”. Złocista chryzantema zasłaniała domazany napis: „Kinga to dziwka!”. Kobieta z namaszczeniem poprawiła doniczkę. 5


– Jeśli miałabym umrzeć drugi raz, to chyba z tych nerwów. Wszystko przez tego świeżaka – wskazała głową na otoczony taśmą policyjną odnowiony, zabetonowany pomnik. Jak na zawołanie rozległo się stamtąd huknięcie. Marmur zadygotał. – Esteta jebany. Już trzeci pomnik mu się nie podoba. Pan Wiesio dopiero teraz zobaczył rozgniecioną kamerkę. Zdezorientowany, spojrzał na Kingę. – Żyć tu normalnie nie można! – skonstatowała. W tujach rozległ się chichot. Wiesio i Kinga nie zwracali nań uwagi. Papierosek gonił papieroska, a z grobu Zawady dobiegał regularny niby tykanie podziemnego zegarka stukot. Tymczasem na cmentarzu zaroiło się od nowych osobistości. Coraz częściej słychać było ciche zgrzyty rozsuwanych płyt. Znicze i wiązanki przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę. Pojawili się półludzie-półkościotrupy, kredowobiałe upiory, małe aniołki i porońce z niewykształconymi do końca, pomiętymi jak papier twarzyczkami, panienki o zwiewnej aparycji rusałek, panowie z rozdętymi od pośmiertnych gazów brzuchami, kilka nienadgryzionych jeszcze świeżaków i wielu wielu innych. Znalazł się nawet duch okryty prześcieradłem, którego oprowadzała blada punkówa z podkrążonymi oczami i sinym śladem stryczka na szyi. Prawą ręką ściskała pozbawioną guzików koszulę, próbując zasłonić zapadłą klatkę piersiową. Do gawędzących Wiesia i Kingi podszedł oskubany do ostatniej tkanki, do ostatniego mięska, a nawet szpiku kości grzechoczący jegomość, jednym słowem kościotrup, nagi jak się patrzy. – Nie siadaj na moim grobie – fuknęła Kinga. – Świeżo sprzątany. Rodzina wczoraj była. – Najmocniej przepraszam – odparł kościotrup. – Wiesiu, mogę u ciebie? Ciebie pewnie dawno nie odwiedzali. – Zapraszam, Kostek, będzie weselej. – Uważaj, panie Wiesiu, żeby ci nie porysował płyty tą swoją kolczastą miednicą. – Kingo, twoja kostyczna natura jest nie do zniesienia – kościotrup rozłożył ręce bezradnie. – Odezwał się ten, do którego lgną wszystkie robale z cmentarza. 6


– Za to ciebie omijają szerokim łukiem. Boją się pewnie, że zarażą się rakiem. Co ja poradzę, że jestem dla nich takim smakowitym kąskiem. Prowadziłem aktywny tryb życia, zdrowo się odżywiałem, nie chorowałem, nie paliłem papierosów, nie piłem alkoholu, o narkotykach nie wspomnę. Oto płacę teraz cenę. Robaki mnie uwielbiają. Gdybym tylko zdołał się jakoś od nich odgrodzić... Mam już dosyć tych nocnych wizyt. Jeszcze swój inwentarz jakoś ogarniam, ale cudzy... – Gliny, chodu! – krzyknął ktoś. Nie trzeba było powtarzać. Gawędzące zjawy przerwały plotki wpół zdania. Rozbiegły się na wszystkie strony, doskonale znając drogi ewakuacyjne. Kinga zerwała się z grobu. Wzięła ostatniego macha, jej rurka pierdnęła dymem. Z doskonale odegraną nostalgią wyrzuciła papierosa w tuje. Tym razem zamiast chichotu rozległo się syknięcie. Cmentarz opustoszał w trymiga. Jeden tylko grób pozostał niedomknięty. Na tablicy widniał napis: Stefan Wódkowski, lat 42, zmarł śmiercią naturalną. †††

– Cholerna bramka – zaklął sierżant, szarpiąc się z kłódkami. Posterunkowy z uwagą lustrował mechanizm, próbując rozszyfrować enigmę. – Może ten kluczyk do tej kłódki – zaproponował. – Nie wymądrzaj się – uciął sierżant. – To może po prostu przejdźmy przez parkan... Sierżant nie skomentował. Jeszcze chwilę pokręcił kluczem, ale w końcu dał za wygraną. – Dobra, skaczemy. Jako że murek był wysokości niecałego metra przyszło im to z wielką łatwością. Już byli po drugiej stronie, kiedy nagle usłyszeli za sobą karcący głos. – A co to za skakanie przez parkan? Czy to aby zgodne z prawem jest? Odwrócili się speszeni, że zostali złapani przez komendanta, ale widząc z kim naprawdę mają do czynienia, odetchnęli z ulgą. – Interwencja, panie grabarzu, nie widać? – odparł sierżant z powagą godną agenta FBI. – Ktoś zepsuł nam monitoring na cmentarzu. 7


Grabarz splunął przez ramię. – To ja może bramkę otworzę – zaproponował. – Będzie eleganciej. – Ano w sumie... – przytaknął posterunkowy, szykując się do zeskoku. – Zaraz! Nie grasz przypadkiem na zwłokę? Nie ukrywasz czegoś przed nami? – Jedyne co ukrywam to... – grabarz wsunął rękę do kieszeni, sierżant w tym samym momencie sięgnął do kabury – ...klucze do furtki. Otworzę wam. Policjanci spojrzeli po sobie, sierżant zgodnie kiwnął głową. Z powrotem przeskoczyli parkan. Stanęli nad grabarzem, który otwierał jedną kłódkę za drugą. – Myśleliśmy, że zamarzły – powiedział sierżant, obserwując z jaką łatwością grabarz pokonuje przeszkodę, która jeszcze przed chwilą dla nich była nie do ogarnięcia. – A może mamy złe klucze? – zapytał ukłuty zazdrością, która szybko zmieniła się w podejrzliwość. – Niemożliwe. Dostałem dwa takie same komplety w „Śrubkach i Gwoździach”. Toż to Mościbrodzkiego sklep!e – Aaa, no jak Mościbrodzkiego... Grabarz otworzył furtkę. – A może ty nam dałeś jakiś inny komplet? – indagował sierżant. – Możemy to sprawdzić. – Nie ma teraz czasu. Śpieszymy się. – Skoro nie macie czasu, to może wyręczę was i ja pójdę na interwencję. – Świetny pomysł! – powiedział posterunkowy. – Zenek! Za dezercję ukarzę! – To nie namawiam. Proszę furtka otwarta – grabarz skłonił się zapraszająco. – Dziękujemy. Policjanci przekroczyli granicę. Bardzo wolno jak na dolegający im brak czasu. Na terenie cmentarza było jakoś zimniej. Sierżant pomyślał, z pewną dozą niepokoju, że być może to wina trupów. Posterunkowy zapalił latarkę, ale w tym momencie nad ich głowami przeleciało czarne ptaszysko. Coś zachrobotało, długo i przeraźliwie głośno. Kaskada zgrzytów zakończyła się łupnięciem i pluskiem. Sierżant z szybkością błyskawicy znalazł się z powrotem po drugiej stronie furtki. Posterunkowy przypadł

8


do ziemi, zasłaniając głowę rękoma. Ale za chwilę zerwał się do biegu i z szybkością krótkodystansowca i wirtuozją płotkarza przeskoczył parkan i dopadł do samochodu. – Patrzaj no, jebane ptaszysko – zaklął grabarz, wygrażając wronie. – Zrzuciła wiadro do studni, bestia. Niby to takie inteligentne, a głupie jak but. Sierżant złapał się za serce, upewniając się czy na pewno żyje. – Zawału tu dostanę – wychrypiał. – W sam raz! Będzie tylko kawałeczek do grobu – radośnie skonstatował grabarz. Ale na widok miny sierżanta, jego entuzjazm opadł jak zwiędła sałata. – Słuchaj no, nie podoba mi się twoje zachowanie. Wiem, że coś ukrywasz. – Kiedy ja nic... – Cisza! Co to było... Co to za ptak? – Melduję, że wrona, panie władzo. – Do diabła, widzę, że wrona i to na dodatek tresowana! – Pani sierżancie, proszę nie obrażać mojej i wron inteligencji. Wrony nie da się wytresować! – Sierżancie, mamy wezwanie! Włamanie do monopolowego! – krzyknął posterunkowy, wychylając się z wozu. W jego głosie z łatwością można było odczytać ulgę. Sierżant także wyraźnie się rozpogodził. Wszystko lepsze od chodzenia między grobami. Pomyślał jeszcze, że grabarz musi mieć nierówno pod sufitem, żeby ot tak wykonywać swoją robotę. Brudną robotę. Zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem i odszedł do samochodu. Grabarz splunął za siebie. Kiedy wóz policyjny zniknął za zakrętem, na jego ramieniu usiadła wrona. Zaskrzeczała, a brzmiało to jak śmiech. †††

Grabarz wypadł na główną alejkę, prowadząc za ucho bladego jak kreda nieboszczyka w sfatygowanym, wyżartym przez robaki garniturze. Nieboszczyk pomimo niesprzyjających okoliczności mężnie ściskał tuzin butelek Gorzkiej Żołądkowej. Na cmentarzu było cichutko i pusto jak nigdy. Tylko spod lekko uniesionych płyt wyzierały świecące pary ciekawskich oczu.

9


– Hej! Co wy tu u diabła wyprawiacie? Co to ma być? Karnawał trupów, że tak hałasujecie? – krzyknął grabarz, jeszcze mocniej pociągnął za ucho nieboszczyka z butelkami. – Wyłaźcie! Ze wszystkich grobów dało się słyszeć odgłosy rozsuwanych płyt. Trupy, zwołane na apel, wypełzały jeden po drugim. Kiedy już wszyscy zebrali się na skrzyżowaniu głównych alei, obok podwyższenia dla odprawiającego cmentarne msze proboszcza. Grabarz wszedł na nie, ciągnąc za sobą – niby skazańca na szafot – nieboszczyka ściskającego butelki. – Stefan złamał dziś pierwszą zasadę Cmentarnego Kodeksu. Wyszedł poza cmentarz. Co więcej wszedł w interakcję z otoczeniem żywych. Włamał się do sklepu. Za karę zamykam Stefana w krypcie! Wśród zebranych przebiegł szmer grozy. – Nie! Tylko nie w krypcie! – jęknął Stefan, jeszcze mocniej przytulając do siebie butelki. – Plus oczywiście konfiskuję cały alkohol. – Nie! Błagam! Oddam cały alkohol, tylko nie zamykaj mnie w krypcie ze Starą Pierdziawką! – Bez dyskusji. Pani Gieniu proszę odprowadzić skazańca! Stefan zwiesił głowę i dał się poprowadzić pani Gieni, byłej właścicielce lokalnego sklepu rzeźniczego, której ostatnią wolą było pochowanie z tasakiem. – A teraz wy mi wytłumaczcie o co chodzi z tymi hałasami? – grabarz zwrócił się do Kingi i Wiesia. Wiesio zabulgotał tylko. Kinga wzruszyła ramionami, założyła nogę na nogę i podpaliła papierosa. – Świeżak znów się burzy. Ja nie mam z tym nic wspólnego – odpowiedziała. Grabarz podszedł do grobu, z którego dochodziło stukanie. – Panie Zawada, jaki ma pan znów problem? – Nie podoba mi się ten pomnik! – rozległo się ze środka grobu. – A niby skąd pan wie jak wygląda? Przecież nie może pan wyjść, żeby go zobaczyć! – Konstanty mi opowiedział jak wygląda! 10


Rurka Kingi wydała z siebie serię dziwnych odgłosów podobnych do zdychającej rury wydechowej. – Brawo kościotrupie – wykrztusiła. – A więc to twoja zasługa. – Nie miałem serca skłamać panu Krzysiowi... – Ty nie masz serca, idioto! Grabarz uciszył ich, grożąc kułakiem. – Panie Zawada – krzyknął, przylegając ustami jak najbliżej do płyty – nie możesz pan w ten swój pomnik tak ciągle pukać. To nic nie da. Jest tylko jeden wielki hałas, który nawet nieboszczyka poderwałby na nogi! – Będę walić dopóki nie skruszeje! Dopóki wszelki kicz nie umrze! Grabarz wzniósł oczy ku niebiosom. Trupy spojrzały po sobie. Kinga poprawiła doniczkę z chryzantemami. – Panie Zawada – spróbował jeszcze raz grabarz spokojnym tonem. – Może i udało się panu pod moją nieuwagę rozwalić dwa poprzednie pomniki, ale teraz jesteś pan zabetonowany. Rozumiesz? Zabetonowali cię, nie wyjdziesz już stąd nigdy! Możesz pan walić ile chcesz, ale płyta nie odskoczy. Zapadło niewygodne milczenie. Z grobu dało się słyszeć ciche łkanie i bezradne walenie w beton. – Ja nie chcę siedzieć tu sam! – krzyknął płaczliwie Zawada. – Przez całe życie byłem sam... Trupy chcąc okazać współczucie, zbliżyły się do grobu Zawady. Nawet grabarzowi zrobiło się żal nieobytego świeżaka, więc usiadł na grobie i zaczął kombinować. – Słuchaj – powiedział wreszcie. – Jak ci załatwię taki pomnik jaki chcesz, to przestaniesz robić siarę? Przez chwilę w grobie panowało tylko milczenie. Grabarz przyłożył ucho do płyty w obawie, że być może nie słyszy, co mówi do niego Zawada. – A niby jak to zrobisz? – rozległo się wtedy, a grabarz aż odskoczył. – Nieważne. Musisz tylko trochę poczekać. I nie walić w ten cholerny grób! Znowu milczenie. – Kłamiesz! Grabarz obruszył się. 11


– Na tym cmentarzu rządzę ja. Moje słowo to słowo pomnik, przetrwa wieki! – Pff, mój pierwszy pomnik przetrwał raptem dzień, drugi podobnież... – Panie Krzysiu – odezwał się Konstanty, podobnie jak grabarz, nachylając się do płyty. – On mówi prawdę. Jeśli grabarz coś obieca, dotrzymuje słowa. Prawda, pani Kingo? Papieroski przecież przynosi pani regularnie. Pani Kinga wzruszyła ramionami i odwróciła się profilem, epatując obojętnością. – Musisz mi zaufać – dodał grabarz. – Nie masz już żadnych żywych przyjaciół oprócz mnie. – Ooo, to się jeszcze okaże. Pójdę do... – Pójdziesz, pójdziesz, gołą dupą po szynach – wściekł się grabarz. – Na tym cmentarzu panują pewne zasady. Ostatnia fraza zabrzmiała tak uroczyście, że zawtórował jej dźwięk rozbijanego przez wiatr znicza. – Tak! Gdyby nie zasady nie byłoby nas tutaj wszystkich – zawołała pani Gienia, zamykając kryptę na łańcuch. – Mamy swój kodeks! – zawtórował pan Wiesio, unosząc triumfalnie pięść do góry. – Gdyby nie zasady nie byłoby naszej rodziny – dodał Konstanty. – Ja się do takiej rodziny nie przyznaję – mruknęła pani Kinga. – Pierwsza zasada cmentarnego kodeksu – zaczął grabarz, a dokończyli wszyscy chórem – nie wychodzimy poza cmentarz i nie pokazujemy się żywym. – Słyszałeś, panie Zawada? – ciągnął grabarz. – Ciebie też ten kodeks obejmuje. Koniec buntu. Nie jest pan tutaj sam. Inaczej pani Gienia zamknie pana w krypcie. – A co siedzi w tej krypcie? – Stara czarownica, która pierdzi ustami i jest niezwykle całuśna. Chwila milczenia. – Dobra, ale jeśli chcesz mi wybudować taki pomnik jaki mam na myśli, musisz iść do mojej żony. – Naturalnie. – Żeby ci tylko równie naturalnie nie przyszło do głowy przystawianie się do niej! Inaczej ukatrupię.

12


– Nudny idiota – powiedziała Kinga, wypuściła ostatni obłoczek dymu w stronę Kostka i wpełzła pod swoją płytę. Kościotrup zamachał łapką, rozwiewając trujące opary. – Co? Powtórz! Nie słyszałem! – krzyknął Zawada. – Powiedz lepiej jaki ten pomnik chcesz! I jak najłatwiej przekabacić twoją żonę – odkrzyknął grabarz i zamienił się w słuch. †††

Grabarz wyjął z kieszeni zmiętą kartkę. Kiedy ją rozwinął oczom wdowy po Krzysztofie Zawadzie ukazały się wycięte z gazet literki składające się w jasny komunikat:

Pomnik: granitowy Kolor/wzór: czarny/jednolity Wielkość: pomnik pojedynczy, 180x85cm Płyta: czarna, zwykła, bez udziwnień Tablica: 70x60 cm Litery: białe, grawerowane Napis: Zmarł tragicznie zatruty jadem żony Otoczenie: żadnych kamieni, kamyczków, kostek, odlewów, po prostu trawa!

Wdowa zamrugała. – Ja go nie zabiłam! – On twierdzi, że... – grabarz zająknął się, przerwał zanim całkowicie się wygadał. – Podejrzewam, że to taka metafora nieudanego pożycia małżeńskiego. Wiadomo, nie każdemu się układa, ale myślę, że możemy darować sobie tę wstawkę o przyczynie śmierci... Wdowa prychnęła, sięgnęła po papierosa. Zatknęła go w fifkę. – Pani Halinko, ze mną można jak z księdzem na spowiedzi – grabarz pochylił się ku niej konfidencjonalnie.

13


– Panie grabarzu, ze mną też – odparła wydmuchując mu dym prosto w twarz. Grabarz przyjął opar bez mrugnięcia okiem i przeszedł do rzeczy. – Cóż, zgłosił się do mnie „przyjaciel z przeszłości” pani męża, przynajmniej tak mi się przedstawił. Wręczył mi tę kartkę, adnotując, że to była ostatnia wola pani męża i że jeśli nie zostanie spełniona ów przyjaciel dalej będzie niszczył pomniki. – To trzeba zgłosić na policję! Tego szantażystę i niszczyciela cudzych grobów trzeba złapać! Zaraz, zaraz, przyjaciel z przeszłości? Przedstawił się jakoś? – Nie, powiedział tylko, że poznali się na studiach i że połączyła ich miłość do sztuki gejowskiej. – Argch! A więc to ta zmora! – wdowa złapała się za głowę. – Niestety Krzysiek nigdy nie powiedział mi jak ten jego fagas się nazywa. Panu też się nie przedstawił? Ale wie pan jak wygląda? – Niestety, przyszedł do mnie w skórzanej masce. Profan jeden. – Ta, zboczeniec. Chociażby z tego powodu trzeba zawiadomić policję. – Policję? Sama pani widzi jak oni działają. Nic nie robią. Myśli pani, że go złapią? Ha, ha. Nie kiwną nawet palcem. –Ma pan rację. Co robić?! – Helu, z kim tak długo rozmawiasz, chodź na górę, misio czeka! – dom zadrżał w posadach od zmysłowego mruknięcia. Grabarz grzecznie udał, że nie słyszy. – Powiem pani co zrobić. Proszę postawić ten pomnik i będzie pani miała już spokój. Bo spokój w takim małym miasteczku jest najważniejszy. Ludzie przestaną gadać, znajdą sobie inny temat. Kto wie, może dzięki temu uniknie pani w przyszłości kolejnych nieprzyjemności. Na przykład nawiedzania przez zmarłego. Pani przecież potrzebuje teraz spokoju i zrzucenia z siebie jarzma wlepionych w nią oczu całego miasteczka – powiedział, łypiąc brwiami i oczami w górę, tam skąd dochodziły znudzone pojękiwania misia. Wdowa westchnęła. – Tylko skąd ja tyle pieniędzy wezmę? – mruknęła, wstając ze swojej nowobogackiej sofki. Podeszła do barku, wyciągnęła dwie szklanice i ochoczo polała wermut. 14


– A z tym, dobrodziejko, to akurat problemu nie będzie – odparł grabarz i jak przystało na gościa, trzymającego się wschodniej etykiety, wystawił na stół butelkę bimbru. – Mam pewien plan. †††

Tej nocy w miasteczku miały miejsce dwa dziwne wydarzenia. Pierwsze rozegrało się w scenerii lokalnej, niewielkiej elektrowni. Ktoś przeskoczył parkan, kilka osób, cztery może pięć. Każda z osobna, tupiąc głośno. Ktoś zaklął pod nosem, ktoś się poślizgnął, ktoś wypuścił latarkę z rąk. Bijący od niej wątły jarzeniowy strumień oświetlił przelotnie włamywaczy. Długie włosy, skórzane kurtki, duże czarne buty. Nie kręcili się długo. Aparatura była prosta jak budowa cepa. Wystarczyło przeciąć w paru miejscach. Światła gasły po kolei, ulica po ulicy, aż całe miasto pogrążyło się w mroku. Włamywacze przerażeni szybkimi efektami, czmychnęli czym prędzej. Drugie wydarzenie miało miejsce na plebani, za dnia stale odwiedzanej przez wiernych, nocą przez „satanistów” zarówno tych w glanach jak i białych kozakach. Odłączone od prądu latarnie zgasły, okrywając nieprzeniknioną ciemnością całe miasto. Ale białe kozaki zaświeciły w mroku zawadiacko. Rozpędziły się, zatupały. Rozległ się trzask bitych okien. Włączył się alarm, ale w chwilę później zamilkł. Rezerwa prądu wytrzymała równo trzy sekundy. Alarmowa lampka zdążyła uchwycić swym blaskiem jedynie długie nogi uciekinierek. I wyciągnięty w stronę plebanii środkowy palec jednej z nich. Oba wydarzenia postawiły wszystkie służby na nogi. Policja miała ręce pełne roboty i normalnie nie miałaby ani jednego wolnego patrolu, który mógłby obserwować cmentarz. Ale pewien sierżant, pomimo rozkazów przełożonego, postanowił trwać na swoim posterunku. W wygaszonym radiowozie sierżant i posterunkowy Zenek siedzieli bezustannie pół nocy. Aż wybiła dwunasta. †††

Mrok i chłód spowiły miasto zmarłych. Chmury zasłoniły księżyc i gwiazdy. Odcięte od prądu latarnie milczały. Pogasły nawet zamarznięte na kość znicze. Nastała 15


ciemność absolutna, którą w pewnym momencie przerwały błyski latarek. Jedna z nich podświetliła od dołu twarz, która nie miała jednego oka, w połowie była obdarta ze skóry, a w połowie umazana żółtobiałą, pieniącą się cieczą. Z uszu całymi kaskadami tryskały białe, wijące się robaczki. – Uhuhu, panie Wiesiu, ale mnie wystraszyłeś – mruknęła znudzona Kinga. – Prawie umarłam ze strachu. – Nie wygłupiać mi się tutaj, tylko brać się do roboty – pogonił ich grabarz, kładąc na ziemi wypełnioną czymś torbę. – Mamy mało czasu. – Ja się na to nie pisałam – jęknęła Kinga, schodząc ze swojego upiornego szezlonga w tempie najwolniejszego zombie świata. Grabarz otworzył torbę. Trupy otoczyły go, czekając na polecenia. – Panie grabarzu – zgłosił się Konstanty, nieśmiało podnosząc rękę. – Ja mam taki postulat...a właściwie prośbę... †††

Posterunkowy i sierżant siedzieli w zimnym samochodzie, obserwując furtkę cmentarza. – Panie sierżancie? – zebrał się na odwagę posterunkowy. Milczenie. – Tu nic się dzieje. Nic. Posterunkowy przełknął ślinę, co w okolicznościach grobowej ciszy zabrzmiało jak odgłos spuszczanej w środku nocy wody z uruchomieniem starego bojlera włącznie. – Może skoczymy na stację... Na hot-dogi...? Sierżant milczał uparcie, ale na wzmiankę o hot-dogu zaświeciły mu się oczy. Zacisnął usta. Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki od auta. Teraz albo nigdy. – Tam musi się coś dziać! – powiedział. – Idę to sprawdzić, a ty tu czekaj. Posterunkowy rozdziawił japę. Sierżant szedł do furtki pewnie i szybko. Ale tak naprawdę z kroku na krok czuł jak miękną mu kolana. Zapalił latarkę. Na wszelki wypadek zlustrował dokładnie wszystkie drzewa przy wejściu. Smuga światła przecięła mrok. 16


– Gliny! – Co? Nie miało ich tutaj być! – jęknął grabarz, zastygając z dłutem i młotem wymierzonym w grób Zawady. – Mieli być w elektrowni i na plebanii! – dodał Wiesio, wyłączając młot pneumatyczny. Ściągnął okulary ochronne. – Widocznie, grabarzu, ci twoi sataniści nawalili – skomentowała Kinga. Zamarła z papierosem w dłoni. Skok adrenaliny wprawił rurkę w drżenie i pierdzenie, rozpraszając niespokojną ciszę. – Uwaga! Standardowa ewakuacja, postępujemy zgodnie z procedurą! – zakomenderował grabarz, dyrygując rękami jak stewardessa. Wrzucono wszystkie narzędzia w tuje. Rozległ się urwany chichot. Wszystkie trupy rozbiegły się w stronę swoich grobów. Kto mógł, poprawiał swój pomnikowy inwentarz, kto nie, wpakowywał się pod płytę i zasuwał szybko, mając nadzieję, że wina za poprzesuwanie zniczy i wiązanek spadnie na daleką rodzinę. Grabarz dał susa do pierwszego lepszego grobu i zamknął pokrywę. Obściskująca się w środku para spojrzała na niego krzywo. Na cmentarzu zaległa cisza. Trzask zamykanych trumien ustał definitywnie. Dwa ostatnie truposze: blada punkówa samobójczyni i jej sąsiad zajęły swoje miejsca. Ale grób, który stał pomiędzy nimi wciąż pozostał odkryty. – Gdzie Ślepak? – zerwała się punkówa. Sąsiad powstrzymał wieko opadającej trumny. Zastygł. Popatrzyli po sobie i jak na sprężynach wyskoczyli ze swoich trumien. †††

Sierżant nachylił się nad kłódkami. Szybkie otwarcie jednej z nich dodało mu odwagi. Ale z drugiej strony zbliżyło do przekroczenia granicy. Z kolejną nie poszło tak łatwo. Choć bardzo chciał zrzucić to na karb złego klucza, wiedział, że to wina drżących dłoni. Kiedy szarpał się z furtką, z głównej alejki dobiegły jakieś hałasy.

17


Podniósł głowę, ale zobaczył tylko niewyraźny biały kształt. Przełknął ślinę i choć wiele go to kosztowało, podniósł latarkę. W alejce od drzewa do drzewa obijało się prześcieradło. Pod nim kotłował się jakiś kształt, który sądząc po nerwowych ruchach czegoś szukał. Sierżant upuścił klucze ze zmartwiałej dłoni. Rozległ się szczęk. Prześcieradło zatrzymało się. – Pomożesz niewidomemu? – zapytało, zwracając się w stronę sierżanta. – Nie mogę trafić do swojego grobu! Sierżant zgasił latarkę. Zamknął oczy i policzył do pięciu. Po tym czasie uderzył się dwukrotnie w policzek, uszczypnął w pośladek, odetchnął głęboko i jeszcze na wszelki wypadek ugryzł się w język. Ponownie zapalił latarkę. Prześcieradło trwało w takim samym stanie jak przedtem. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zamachało, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Co więcej w alejce pojawiły się dwie dodatkowe postacie. Jedna z nich wlokła za sobą zgniłą nogę, przez co mocno kuśtykała. Druga – kobieta w glanach z kolorową, postawioną czupryną, miała na sobie kraciastą, punkową koszulę, rozpiętą akurat na wysokości otwartej klatki piersiowej, z której wystawały żebra i serce. Obie persony chwyciły miotające się prześcieradło i wciągnęły je w głąb cmentarza. Sierżant odwrócił się na pięcie. Przytulił latarkę do piersi i szybkim krokiem wrócił do samochodu. Posterunkowy przestraszył się w pierwszym momencie, bo latarka podświetliła twarz sierżanta, nadając mu upiornej aparycji. Policjant sztywno wpakował się na tył samochodu. Posterunkowy odwrócił się do przełożonego i czekał cierpliwie na jakiś rozkaz. – Miałeś rację. Jedźmy na hot-doga – zarządził sierżant. †††

Tymczasem na cmentarzu zawrzało od robót. Przez całą noc można była słyszeć zwielokrotniony hałas młotków i wiertarek udarowych. Ale nikt nic nie słyszał i nikt nic nie widział, bo całe miasto zajęte było naprawą sieci elektrycznej. Sierżant zjadł dziesięć hot-dogów. Nie wiadomo czy z nerwów, czy był tak głodny. †††

18


Następnego dnia cztery głowy nachyliły się nad otwartym, zniszczonym nagrobkiem Krzysztofa Zawady. – Jezu! Nieboszczyk! – posterunkowy zasłonił oczy. – Nie ma trumny! – proboszcz złapał się za głowę. – Oby tylko wdowa nie upomniała się o odszkodowanie – powiedział niby do siebie grabarz. – Gdzie ona się podziała?! – proboszcz, opadł na kolana i skierował pięści do nieba. – Gdzie się podziała trumna?! – Niebo nie odpowiedziało. Tylko gdzieś z tyłu rozległ się cichy chichot. †††

– Kostku, jak twoja nowa trumna? – zapytał Krzysztof Zawada, widząc nadchodzącego kościotrupa. Rozsiadł się wygodnie na nowej, czarnej płycie. Założył nogę na nogę, strzepując z nogawki grudki ziemi. Z wewnętrznej kieszeni wyjął srebrną papierośnicę. Kurtuazyjnie poczęstował sąsiadkę Kingę aromatycznym papierosem, ta niezbyt kurtuazyjnie odmówiła. – Dzięki tobie, panie Krzysiu, robale nie mają już do mnie dostępu. Nie są w stanie przebić się przez to dębowe cudo, wreszcie mam spokój! – odpowiedział kościotrup, dosiadając się do Zawady. – Lepiej późno niż wcale – uśmiechnął się Zawada, poklepując Konstantego po kościstym kolanie. – Ty masz, Kostku, nową trumnę, a ja nowy pomnik. – Żeby wam tylko poziom cukru nie skoczył – skrzywiła się Kinga. – To niesłychane, że głupie odszkodowanie trumienne pokryło koszt takiego ładnego nagrobka – westchnął pan Wiesio. – Bo i składka na nie wcale nie należy do najniższych – odezwał się nadchodzący grabarz. –Wdowa nie pozostawiła suchej nitki na proboszczu. Aż musiał się biedak zapożyczyć w banku spółdzielczym. Udało nam się opłacić nie tylko pomnik, ale też parę innych rzeczy – sięgnął do podręcznej torby. – Proszę, pani Kingo, to dla pani – wręczył jej cztery kartony papierosów. Okazało się, że pani Kinga potrafi być spontaniczna i nawet całkiem ładnie się uśmiechać, ale mina jej zrzedła, gdy Pan Wiesio dostał zatyczki do uszu. Z nerwów zapaliła dwa papierosy naraz. Grabarz 19


rozdał wszystkim podarki, ale na dnie torby coś jeszcze zostało. Wyjął ostatni prezent. Butelkę Gorzkiej Żołądkowej. – Oo, a to dla... – Wypuście mnie już stąd! – jak na zawołanie rozległ się z krypty umęczony głos Stefana Wódkowskiego. – Ja już z nią nie wytrzymam. Proszę! Obiecuję, że już nigdy nie będę pił! Grabarz spojrzał na butelkę. – No cóż, w takim razie mnie też się coś należy – i schował ją z powrotem do torby. – Pani Gieniu – zawołał. – Niech pani już w ramach amnestii wypuści Stefana! Zapchana dymem rurka pani Kingi pierdnęła uroczyście, łańcuchy okalające kryptę szczęknęły i opadły, w tujach rozległ się chichot, siedzące na gałęzi wronisko zakrakało, coś zagrzechotało, zgrzytnęła głucho rozchylająca się pokrywa, zaskrzypiały zawiasy trumny. Oprócz tego panował spokój. Rzekłbyś, cisza jak na cmentarzu.

Ewa Jezierska

20


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.