Złodziej pod wieloma względami przypomina czarodzieja. Mam zatem zręczne palce. I potrafię sprawić, by przedmioty znikały. Ale kiedy ukradłem czarodziejowi locus magicalicus, sam o mało nie zniknąłem i to na zawsze. Działo się to późnym wieczorem w Zmierzchu. Ciemno choć oko wykol. Ulice opustoszały. Znad rzeki nadciągnęła gęsta mgła, w zaułkach zaległy cienie. Bardziej wyczuwałem, niż widziałem otaczające mnie puste, samotne, wymarłe miasto. Kocie łby pod moimi bosymi stopami były śliskie od deszczu. Tego dnia nie dopisało mi szczęście. Pomimo zręcznych palców kieszonkowca nie zdołałem podwędzić nic na kolację, a nie miałem ani miedziaka, żeby kupić sobie coś do jedzenia. W brzuchu burczało mi z głodu. Spróbowałbym gdzie indziej, ale poróżniłem się z Panem Podziemi i jego pachołkowie z rozkoszą przetrzepaliby mi skórę, gdyby mnie tylko dopadli. Rozejrzałem się na wszystkie strony i dałem nura w zaułek. Zrobiło się późno. Znów zaczęło padać. Deszcz nie był zbyt mocny, ale tak zimny, że przenikał do szpiku kości i przyprawiał o lodowaty dreszcz. Odpowiednia noc dla węgorków rozpaczy. Skuliłem się w kryjówce i oddałem się rozmyślaniom o gorącym obiedzie. I wtedy to usłyszałem. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Zaczaiłem się w mrocznym kącie i czekałem. Wkrótce nadszedł. „O, staruch”, pomyślałem. Pochylony, brodaty, otulony płaszczem stary piernik o lasce. Lazł stromą uliczką w moją stronę, mrucząc coś pod nosem. Pomyślałem, że z jego portfela zapłacę za dzisiejszą kolację, choć ten staruch jeszcze o tym nie wie. Byłem jak cień, jak tchnienie wiatru, jak duch. Zaszedłem go od tyłu i wsunąłem zręczne palce do kieszeni jego płaszcza. Złapałem to, co znalazłem i już mnie nie było. Rozmyłem się w mroku. A przynajmniej tak mi się wydawało. Staruszek niczego nie zauważył i poszedł dalej, a ja wróciłem do swojego zaułka i otworzyłem dłoń, żeby obejrzeć to, co ku swojemu utrapieniu zdobyłem. Nawet w mroku mój łup był ciemniejszy niż noc i choć niewielki, mniejszy od piąstki dziecka, to cięższy niż serce skazańca, idącego na szubienicę. Miałem w ręku przedmiot magiczny. Locus magicalicus czarodzieja. Na moich oczach kamień zaczął promieniować blaskiem. Najpierw rozjarzył się łagodną, czerwoną poświatą, jak węgielki na palenisku w zimowe wieczory. Potem nagle buchnął oślepiającym światłem i cały zaułek ożył, wypełniony roztańczonymi błyskami i głębokimi cieniami, podobnymi do przerażonych czarnych kotów. Usłyszałem, że czarodziej wraca. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Szybko zacisnąłem kamień w garści i schowałem go do kieszeni. Znów zapadła ciemność. Odwróciłem się, mrugając jeszcze ciągle oślepionymi oczami. Wkrótce zza rogu ulicy wyłonił się stary człowiek, zbliżył się, postukując laską o bruk, wyciągnął wielką łapę i złapał mnie za ramię.