³owieka, który szuka we Oto niezwyk³a opowieśæ cz gu; kowitego zawierzenia Bo wnêtrznego spokoju i ca³ ana nego ¿ycia i piêknie napis znakomity obraz klasztor ianiu w³asnego wnêtrza. relacja o duchowym zg³êb ego pobytu w klaszPodczas siedmiomiesiêczn ów, ieli³ codzienne ¿ycie mnich torze trapistów autor dz i„Dziennik z Genesee” – wn ich modlitwê i pracê. Jego y, ³czuciem, czêsto dowcipn kliwy, przepojony wspó t inspiracj¹ i zarazem wy zawsze realistyczny – jes . o poszukuje samego siebie zwaniem dla ka¿dego, kt ◆
ei.com.pl
ISBN: 978-83-62579-80-8
www.HomoD
2–1996) – ksi¹dz katoHenri J.M. Nouwen (193 itutach teologicznych i un licki, wyk³adowca w insty oolandii i Stanach Zjednocz wersytetach w ojczystej H i. ych ksi¹¿ek o duchowośc nych. Autor wielu znan spêdzi³, pos³uguj¹c Ostatnie dziesiêæ lat ¿ycia ys³owo we wspólnocie osobom upośledzonym um Arka Daybreak w Toronto.
Tytuł oryginału: The Genesee Diary. Report from a Trappist Monastery © Copyright 1976 by Henri J.M. Nouwen Wydanie opublikowane za zgodą Image Books, części Crown Publishing Group, oddziału Random House, Inc. © 2013 for the Polish edition Wydawnictwo Homo Dei Tłumaczenie: Anna Skucińska Adiustacja: Magdalena A. Dobosz Korekta: Paulina A. Lenar Skład, design, dtp, projekt okładki: Małgorzata A. Batko Zdjęcie na okładce: © Thierry Prat/Sygma/Corbis/ fotochannels.com Nihil obstat: Janusz Sok CSsR, Prowincjał L. dz.: 96/03/13 Wydawnictwo Homo Dei ul. Zamojskiego 56, 30-523 Kraków tel. 12 656-29-88, faks 12 259 81 21 www.homodei.com.pl e-mail: wydawnictwo@redemptor.pl ISBN: 978-83-62579-80-8
Druk i oprawa: Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN
cym rowadz¹ p m i k t jne, Wszys emplacy t n o k ie e i ¿yc je oddan o w s z e prz twie którzy ej modli c ¹ j a t s u nie ejê m nadzi iata. nios¹ na nego św j o k o p s e ni pośród
D
ecyzję o opublikowaniu tego dziennika podjąłem z pomocą wielu przyjaciół. Chciałbym wyrazić głęboką wdzięczność dla Ellie Drury, Louisa Duprégo, Boba Liftona, Mu-Gak, Erica Olsona, Colina Williamsa, Richarda White’a, Arnolda Wolfa i Phila Zaedera za czas i uwagę, jakie poświęcili moim zapiskom, przedstawionym tutaj jedynie w wyborze. Bez ich zachęty na pewno nie skorzystałbym z sugestii, że mój dziennik może zainteresować nie tylko małą grupę znajomych. Szczególne podziękowanie jestem winien Dorothy Holman, która jako pierwsza podsunęła mi myśl o ewentualnej publikacji, mówiąc: „Nigdy przedtem nie pisałeś z taką swobodą. Może warto by oddać te notatki do druku właśnie dlatego, że nie były do niego przeznaczone”. Swoboda pisania spowodowała jednak wiele niedociągnięć językowych i stylistycznych. Jestem bardzo wdzięczny Stephenowi Leahy’emu, Bobowi Wernerowi i Johnowi Mogabgabowi za staranną korektę rękopisu. Pragnę również podziękować Bobowi Hellerowi za pomoc redakcyjną, a za pracę sekretarską – Patowi Murrayowi Kelly’emu, Cyndy Halverson, Katie Hicks i Claire Mattern.
–7–
C
hęć schronienia się w klasztorze trapistów, by spędzić tam siedem miesięcy nie jako gość, ale jako zakonnik, nie pojawiła się niespodziewanie. Była wynikiem długoletnich rozterek. Ucząc, głosząc wykłady i pisząc teksty o potrzebie samotności, wolności wewnętrznej i spokoju ducha, borykałem się z własnymi złudzeniami i poczuciem presji. Co sprawiało, że ciągle przerzucałem się z jednej książki na drugą, z projektu na projekt, z miejsca na miejsce? Dlaczego rozmyślałem i mówiłem o „realności Niewidzialnego” z powagą człowieka, który zobaczył wszystko, co realne? Dlaczego moje powołanie do świadczenia o Bożej miłości zmieniało się w męczącą pracę? Pytania te nasuwały mi się uparcie w rzadkich chwilach swobody i skłaniały mnie do przyjrzenia się własnemu „ja”. Może wolałem rozmowę o Bogu od rozmowy z Bogiem? Może pisanie o modlitwie pochłaniało mnie tak bardzo, że już nie znajdowałem czasu na życie modlitwą? Może podziw ludzi ceniłem wyżej niż miłość Boga? Może stopniowo stawałem się więźniem ludzkich oczekiwań zamiast osobą wyzwoloną dzięki Bożym obietnicom? Może…? Wszystko to dostrzegałem niezbyt jasno, ale rozumiałem, że powinienem zwolnić tempo i zmierzyć się z trudnymi pytaniami, choćby okazały się bardzo bolesne. Zwolnienie tempa nie było jednak łatwe. Nagromadziłem tyle wykładów i zajęć na uczelni, tyle pilnych spotkań, nieukończonych tekstów, ważnych listów i rozmów telefonicznych, że niemal uznawałem siebie za niezastąpionego. –9–
Kiedy zastanowiłem się nad tym głębiej, uświadomiłem sobie, że wplątałem się w sieć dziwnych paradoksów. Narzekałem na zbyt wiele zobowiązań, a bez nich czułem się nieswojo. Skarżyłem się na uciążliwą korespondencję, a przygnębiał mnie widok pustej skrzynki na listy. Utyskiwałem na męczące cykle wykładów, a byłem zawiedziony, jeśli mi ich nie proponowano. Opowiadałem tęsknie o dniu, w którym stosy papierzysk znikną wreszcie z mojego biurka, a myślałem ze strachem, że kiedyś to marzenie się spełni. Krótko mówiąc: chciałem być sam, ale nie chciałem, żeby zostawiono mnie samego. Im wyraźniej widziałem paradoksalność mojej sytuacji, tym lepiej uzmysławiałem sobie, jak bardzo jestem przywiązany do własnych złudzeń i wewnętrznej presji. Pojmowałem, że naprawdę powinienem nabrać dystansu i zadać sobie pytanie: Czy pod zmiennymi aprobatami i dezaprobatami mojego małego świata kryje się jakiś cichy nurt? Czy mam stałe miejsce zakorzenienia, z którego mogę czerpać nadzieję, pewność siebie i odwagę? Rozumiałem więc sens zwolnienia tempa, ale wiedziałem, że sam sobie z tym nie poradzę. Przy ważnych decyzjach, w trudnych momentach potrzebujemy – jak sądzę – przewodnika. Drogę do „Boga samego” rzadko pokonujemy w samotności. Z początku nie bardzo umiałem sobie wyobrazić, jak to przewodnictwo mogłoby się urzeczywistnić w moim życiu, ale podróże po USA, a także po szlakach poszukiwań duchowych, z wolna przyniosły mi odpowiedź. Około dziesięciu lat temu podczas długiej wyprawy z Miami do Topeki zatrzymałem się w klasztorze Gethsemani w Kentucky w nadziei, że znajdę tam kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Kiedy prefekt gości usłyszał, że skończyłem studia psychologiczne i właśnie mam podjąć pracę na wydziale psychologii, z radosnym błyskiem w oczach zawołał: „Ale wśród nas, trapistów, także jest psycholog! Poproszę, żeby tu do pana przyszedł”. Po chwili w pokoju gościnnym zjawił się ojciec – 10 –
John Eudes Bamberger. Wkrótce zrozumiałem, że spotkałem wyjątkową osobę. John Eudes słuchał mnie z uwagą i zainteresowaniem, nie kryjąc jednak swoich gruntownie przemyślanych poglądów; poświęcił mi wiele czasu, ale nie dopuścił, bym zmarnował choćby minutę; pozwolił mi swobodnie wyrażać uczucia i refleksje, ale nie wahał się przedstawiać własnych; dał mi sposobność rozpatrzenia rozmaitych dróg i podjęcia decyzji, ale nie taił, że niektóre drogi i decyzje uznaje za lepsze od innych; umożliwił mi samodzielne poszukiwania, ale dostarczył mapę z zaznaczonym właściwym kierunkiem. W rozmowie okazał się nie tylko słuchaczem, ale też przewodnikiem; nie tylko psychologiem, ale też kierownikiem duchowym. Zorientowałem się szybko, że oto mam przed sobą człowieka, którego tak potrzebuję. W jego życiorysie, w którym istotną rolę odgrywały psychologia i teologia, dostrzegłem tyle powiązań ze swoim życiem, że nie mogłem w naszym spotkaniu nie widzieć Bożej opatrzności. Medyczne i psychiatryczne kwalifikacje Johna Eudesa, jego teologiczne wykształcenie, formacja zakonna i rozległość doświadczeń – od służby w amerykańskiej marynarce wojennej do funkcji infirmeriusza i magistra nowicjatu – wydały mi się odzwierciedleniem wielu moich starań, aspiracji i marzeń. To niezwykłe połączenie podobieństw i różnic między nami stworzyło kontekst, w którym kierownictwo duchowe mogło zaistnieć i ciągle się rozwijać. Nic więc dziwnego, że w trakcie moich późniejszych wizyt w klasztorze Gethsemani John Eudes stał się dla mnie duchowym przewodnikiem – wnikliwym i pełnym zrozumienia. Po trzech latach spędzonych w Europie, podczas których prawie nie utrzymywaliśmy kontaktu, usłyszałem, że został przełożonym opactwa Genesee w północnej części stanu Nowy Jork. W trakcie pierwszej wizyty w jego nowym klasztorze pomyślałem, że może w niedalekiej przyszłości mógłbym – 11 –
oderwać się od pracy i przeanalizować swoje złudzenia i poczucie wewnętrznej presji, żyjąc jako tymczasowy zakonnik pod stałym kierownictwem Johna Eudesa. Pamiętam, z jakim wahaniem wyraziłem tę myśl głośno, świadomy jej nietypowego charakteru. W odpowiedzi spodziewałem się zaledwie wyrozumiałego uśmiechu: do klasztoru wstępuje się przecież nie na urlop, lecz na zawsze. Wbrew oczekiwaniom nie spotkałem się jednak z odmową. John Eudes potraktował moją propozycję życzliwie i obiecał: „Nasza wspólnota zakonna wprawdzie nie dopuszcza tymczasowych członków, ale zastanowię się nad twoim życzeniem, omówię je ze współbraćmi i zobaczymy, czy można zrobić wyjątek od reguły”. Pół roku później nadszedł list z pomyślną wiadomością: wspólnota zagłosowała za przyjęciem mnie do klasztoru; mogłem przyjechać, kiedy będę gotowy. Koniec końców, 1 czerwca 1974 roku, po uporządkowaniu stosu papierzysk i załatwieniu spraw zawodowych, przyleciałem do Rochester w stanie Nowy Jork, żeby przez siedem miesięcy żyć jako trapista, a 2 czerwca, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, zacząłem prowadzić zapiski, które przybrały ostateczną postać w tym oto dzienniku.
niedziela, 2 czerwca Bogu niech będą dzięki za to, że tu jestem! Kiedy Walter przyjechał po mnie wczoraj wieczorem na lotnisko w Rochester i zawiózł mnie przez ciemniejącą dolinę rzeki Genesee do klasztoru trapistów, czułem głęboką wdzięczność. Wiedziałem, że podjąłem dobrą decyzję, wydzielając siedem miesięcy ze swojego życia, by dołączyć do trzydziestu zakonników, którzy wywarli na mnie tak wielkie wrażenie podczas wizyty przed dwoma laty. Kiedy dojeżdżaliśmy do zabudowań, niebo zmieniło już barwę z olśniewającej czerwieni na połyskliwą czerń. Walter zaprowadził mnie do mojego pokoju pośrodku niedługiego korytarza, przy którym zakonnicy mają swoje cele. Wokół panowała cisza… Opat John Eudes przesłał mi przez Waltera powitalną kartkę, a na biurku znalazłem sympatyczny liścik od przeora, ojca Stephena, z wiadomością, że śniadanie będzie na stole od trzeciej do piątej rano. W ciemności powędrowałem do kaplicy. Ile powodów do podziękowań, ile powodów do modlitwy o to, by Bóg skłonił moje serce do siebie i wyzwolił mnie swoją miłością! Siedem miesięcy: czuję tylko, że moje klasztorne życie okaże się zbyt krótkie, zbyt tymczasowe, zbyt eksperymentalne. Dzisiaj jednak jest Zesłanie Ducha Świętego, a do Bożego Narodzenia jeszcze bardzo daleko. Po powrocie do „celi” rozpakowałem walizkę i ze zdumieniem spojrzałem na stos książek, które wziąłem tu ze sobą: Biblia po hiszpańsku, dzieła św. Jana od Krzyża, historia Stanów Zjednoczonych, atlas pospolitych chwastów i powieść Zen i sztuka obsługi motocykla. Być może ten dobór lektur jest – 15 –
Podziękowania ..................................................................... 7 Wprowadzenie...................................................................... 9 1. Czerwiec. Obcy w raju .................................................. 13 2. Lipiec. Wy jesteście chwałą Boga................................. 47 3. Sierpień. Nixon i św. Bernard ...................................... 99 4. Wrzesień. Modlić się za świat .................................... 129 5. Październik. Nieznajomi i przyjaciele....................... 155 6. Listopad. Wielu świętych, lecz jeden Pan................. 175 7. Grudzień. Oczekiwanie spokojne i radosne ............ 199 Zakończenie...................................................................... 227