Heavy Metal Pages_No. 53

Page 1



Spis tresci

Intro Zaczynając prace nad każdym kolejnym numerem na początku powstaje jego pewien szkielet. Oczywiście jest on dość luźnym tworem, bowiem do tej pory nie zdarzyło się, aby wszystkie założenia udało się zrealizować. Powiem więcej, trzeba być mocno elastycznym, aby w ogóle powstał magazyn. Szykując materiały na aktualny numer, bardzo chciałem zaaranżować rozmowy z muzykami zespołów -powiedzmyz najwyższej półki. Niestety praktycznie nic z tego nie wyszło. Okazuje się, że dla ludzi z polskich "major labels" pewne rzeczy są zbyt trudne, a ich działania nijak się mają do tego, do czego przyzwyczaiła mnie współpraca z np. Mystic Producttions. Dziwi mnie też postawa samych muzyków, którzy będąc doświadczonymi rockerami z krwi i kości, pozwalają specom od marketingu, kierującymi się jedynie słupkami popularności, wrzucać ich do wora z wszelkiej maści gwiazdkami i celebrytami. Pewną próbą wybrnięcia z sytuacji jest artykuł o Black Sabbath, gdzie zebraliśmy niektóre wypowiedzi muzyków dla prasy o ich najnowszym albumie "13". Nie jestem wielkim zwolennikiem takich materiałów. Zdecydowanie wolę wywiady, gdzie muzycy mogą sami opowiedzieć o swojej muzyce. Niemniej, gdy okaże się, że idea jest słuszna, będziemy starali się publikować więcej utrzymanych w takiej konwencji artykułów. Ostatnimi czasy wielu starych wyjadaczy nagrało wyborne albumu. Myślę, że ci co słyszeli już nowe krążki, chociażby Manilla Road, Warlord, Satan, Death SS czy Wolf Spider, przyznają mi rację. Kolejny plan dotyczył się właśnie tego środowiska. W większości udało się go zrealizować. Także jest cała masa materiału do poczytania. Oprócz wymienionych już kapel odnajdziecie wywiady z Medieval Steel, Cloven Hoof, Tygers Of Pan Tang, Oliver/ Dawson Saxon, VooDoo i Thrustor. Z tego grona wybrany został band na tzw. "coverstory" (moim zdaniem dostaliśmy super zdjęcie Sharka). Jednak gdyby wcześniej dotarł wywiad z Mantasem to na okładce wylądowałoby zdjęcie M-Pire Of Evil. Nowa kapela na scenie ale założona przez starych muzyków związanych z Venom, tj. przez wspomnianego Mantasa i Tony Dolana. Jeśli chodzi o "wybuchowe" nowości to warto zwrócić uwagę również na Death Dealer, kapelę, która połączyła doświadczonych starych i młodszych muzyków, m.in: Sean Peck, Stu Marshall, Rhino i Ross The Boss. Bardzo zależało mi na przedstawieniu w tym numerze raportów ze sceny thrash i heavy metal. Miały to być wywiady ze starymi kapelami i zupełnie nowymi, z Polski i z reszty Świata. Materiały miały być krótkie, aby móc zaprezentować obie sceny dość szeroko. Przedsięwzięcia udały się z nadmiarem, bowiem muzycy rzadko trzymali język za zębami. Przez co miałem problemy z dotrzymaniem termi-

nu edycji nowego numeru. Przygotowanie tylu materiałów wymagała niestety dłuższej pracy przy składzie. W tak obszernych blokach - myślę o scenach thrashu i heavy metalu - ktoś zawsze znajdzie coś dla siebie. Mnie bardzo cieszy, że na polskim rynku thrashowym, dzieje się bardzo wiele. War-Saw, Rotengeist, Rusted Brain, Fanthrash, The Crossroads i Quo Vadis, całkiem zacnie przedstawiają się na tle reszty thrashowych kapel. Co niemiara dzieje się również na scenie heavy metalowej. Wcześniej wspominałem o heavy/power metalowym Death Dealer ale takie Artizan, Helker czy Pastore wiele mu nie ustępują. Oldschoolowcy z pewnością sięgną nie tylko po RAM ale także po Air Raid, Iron Curtain, Iron Kobra, Horacle, Iron Dogs, Megahera czy Alpha Tiger. Z taką samą uwagą przeczytają wywiady z Ruthless Steel, Lady Beast i Evil-lyn, gdzie główną rolę wiodą kobiety. W poprzednim numerze było mniej melodyjnych odmian heavy i power, a także progresywnego metalu/rocka i hard rocka. Ty razem fani tychże odmian będą bardziej zadowoleni. Bowiem w aktualnym numerze znalazły się rozmowy z Gamma Ray, Helloween, Bloodbound, Battle Beast, odłamem Sabaton, czyli Civil War oraz rodzimym Titanium. Maniacy progresu chętnie poczytają o Threshold i Sepsis. Nawet hard'n'heavy ma swojego przedstawiciela, a jest nim Night Rider. A jakby komu było mało może poczytać sobie o Heart Attack, które wyłamuje się z czystości gatunkowej, prezentując nam miszmasz rocka, heavy metalu, thrashu i grunge itd. Poza tym jest relacja z ostatniego Keep It True. Jak będzie wam za mało to niestety zapraszam do następnego numeru. Rozruszał się Heavy Metal Pages, zdaje się, że sprawy idą w dobrym kierunku. Jednak nadal borykamy się z problemami, które sygnalizowałem w poprzednich wydaniach. Choć pojawiły się pierwsze oznaki, które dają nadzieje, że z czasem i te problemy zostaną rozwiązane. Dorobiliśmy się w końcu oficjalnej internetowej strony (www.hmpmag.pl). Głównie będziemy ją wykorzystywać do informowania o tym co dzieje się w HMP, ale jak ktoś miałby pomysł na zrobienie czegoś więcej, zapraszamy do współpracy. Na koniec dość przykra sprawa. Tak już jest, że od czasu do czasu żegnamy się z kimś, kto był nam bliski i wiele dla nas znaczył. Niedawno odszedł Jeff Hanneman gitarzysta Slayer. Ta strata mocno poruszyła środowisko. My też umieściliśmy wspomnienie o Jeffie. Ja jednak chciałbym abyśmy pamiętali o wszystkich, o tych co zrobili tak wiele, ale także o tych, którzy zrobili troszkę mniej, tak jak Jarek Sroga z Czterech Szmerów. Nie zapomnijmy o ich muzyce! Michał Mazur

Konkurs 16 listopada odwiedzi nas ikona rosyjskiego heavy metalu: Aria. Liczę, że tym razem organizator nie wycofa się z imprezy, a fani stawią się na niej w licznym gronie. Dzięki Gig-Art mamy dwa bilety na koncert Arii dla czytelników Heavy Metal Pages. Dwóch szczęśliwców będzie mogło zdobyć po bilecie, wystarczy, że odpowiedzą na przygotowane pytania, a prawidłowe odpowiedzi przyślą na adres redakcji. 1. Kto jest twórcą Żorika? 2. Który z członków Arii jako jedyny po odejściu z zespołu do niego powrócił? 3. Który z obecnych członków Arii koncertował w Polsce? Fani polskiego heavy metalu za to chętnie wezmą udział w kolejnych dwóch konkursach. Do wygrania są najnowsze płyty Monstrum "Czas": 1.Wymień chociaż jeden utwór zespołu Monstrum, którego autorem tekstu nie jest Mariusz Waltoś. 2.Wymień chociaż jedną kapelę (poza Monstrum), w którym gra lub grał w przeszłości, któryś z obecnych członków Monstrum. 3.Wymień 3 covery (utwory z repertuaru innych zespołów), któ-

re Monstrum wy-konuje lub wykonywał na koncertach. Oraz debiutancki album Titanium o wydumanym tytule "Titanium": 1.Ilu członków Abigail gra obecnie w składzie Titanium? 2.Kto pojawił się gościnnie na debiutanckiej płycie zespołu? 3.Jaki kolor ma przeklęta flaga? Zapraszam również do konkursu, w którym można wygrać ciekawą składankę z katalogu Metal On Metal Records: "Compendium Of Metal Vol.6". Zachęcam do zerknięcia na reklamę tej wytwórni, bowiem jej treść może mocno zainteresować fanów dobrego heavy metalu. 1.Wymien dwa najstarsze stażem zespoły, które są obecnie w stajni Metal On Metal Records. W którym roku powstały? 2.Która kapela doczekała się największej ilości wydawnictw pod bandera Metal On Metal Records? 3.Które zespoły z Metal On Metal Records miały w przeszłości płyty wydane przez Metal Blade? Przypominam, odpowiedzi prosimy przesyłać na adres redakcji na kartach pocztowych. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 Intro 4 Manilla Road 6 M-Pire Of Evil 14 Warlord 16 Death Dealer 18 Sodom 19 Jeff Hanneman 20 Thrustror 22 Wolf Spider 24 Medieval Steel 26 Satan 27 Tygers Of Pan Tang 28 Oliver/Dawson Saxon 30 VooDoo 32 Death SS 34 Cloven Hoof 39 Black Sabbath 40 Witchburner 41 Soothsayer 42 War-Saw 43 Rotengeist 44 Rusted Brain 46 Lost Society 47 Thrashist Regime 48 Fanthrash 50 Game Over 51 Coma 52 The Crossroads 54 Penthagon 55 Nihilist 56 Snake Eyes 57 Hatchet 58 Eliminator 60 Quo Vadis 61 Ultra-Violence 62 Ruthless Steel 63 Lady Beast 64 Battle Beast 66 Evil-lyn 68 Iron Curtain 70 RAM 71 Iron Dogs 72 Alpha Tiger 74 Sacred Oath 76 Artizan 78 Helker 79 Pastore 80 SoulHealer 82 Iron Kobra 84 Monstrum 86 Horacle 88 Megarera 90 Brute Forcz 91 Dendera 92 Gamma Ray 93 Helloween 94 Air Raid 95 Bloodbound 96 Civil War 98 Titanium 100 Corners Of Sanctuary 102 Threshold 104 Sepsis 106 Night Rider 107 Heart Attack 108 Keep It True 112 Decibels` Storm 144 Old, Classic, Forgotten...

3


To czas, żeby wbić młot w czaszkę wroga! Manilla Road to zespół - legenda, który już od ponad 30 lat jest darzony fanatycznym wręcz uwielbieniem przez wielu maniaków na całym świecie. Niestety ojcowie epic metalu nigdy nie osiągnęli takiej pozycji na scenie na jaką od zawsze zasługiwali. Nowy album "Mysterium" to według wielu, ich najlepsze dzieło od lat zbierające zewsząd doskonałe recenzje, więc może tym razem coś w tej kwestii drgnie? Przed wami jak zawsze ciekawie opowiadający o historii, teraźniejszości i planach na przyszłość, maestro Mark Shelton we własnej osobie. HMP: Witam serdecznie. To dla mnie wielki honor, że mogę z wami porozmawiać. Jak samopoczucie? Mark "Shark" Shelton: To dla mnie równie wielki zaszczyt i dziękuję za poświęcenie swojego czasu, żeby zwrócić uwagę na Manilla Road. Czuję się świetnie. Rozmawiamy świeżo po premierze waszego nowego dzieła "Mysterium". Po wielu przesłuchaniach stwierdzam, że to jeden z najlepszych jeśli nie najlepszy wasz krążek w 21 wieku. Z jakimi opiniami na ten temat spotkaliście się do tej pory? Jak dotąd wydaje się, że prawie wszystkim naprawdę podoba się "Mysterium". Jestem naprawdę dumny z tego albumu i również myślę, że to jeden z najlepszych projektów jakie zrealizowaliśmy w ciągu ostatnich lat. Teraz zawsze znajdzie się ktoś kto nie docenia naszej muzyki. To chyba głównie przez wokal. Wydaje mi się,

miesięcy, a potem jeszcze trochę czasu na nagranie i zmiksowanie wszystkiego. Wszystkie piosenki są nowymi i świeżymi pomysłami. Nie korzystałem z żadnych poprzednich projektów i nie mieliśmy żadnych resztek piosenek, które musiałem przerobić na ten album. To wszystko są nowe rzeczy. "Mysterium" moim skromnym zdaniem jest najlepiej brzmiącą waszą płytą od bardzo dawna. Kto za nie odpowiadał i jakie jest wasze zdanie na ten temat? Zgadzam się z tobą. Pomoc przyszła od mojego długoletniego przyjaciela inżyniera dźwięku, który posiada swoje własne studio i od wielu lat odwala kawał dobrej roboty. Ma na imię Steve Falke. Zrobił staż technika w Miller Studio gdzie nagraliśmy wiele naszych poprzednich albumów. Było to w czasach, kiedy robiliśmy takie albumy jak "The Deluge", "Out Of The Foto: Manilla Road

of Fire". "Voyager" i "Playground of the Damned" były nagrane na zestawach Coryego. To był jego wybór, nie mój, ale nie miałem nic przeciwko temu. Zawsze starałem się pozwalać innym muzykom kształtować ich własne brzmienie. W tych przypadkach myślę, że to nie był najlepszy pomysł. Neudiego właściwie nie było w studiu kiedy miksowaliśmy "Mysterium". Muszę jednak podkreślić jak bardzo doceniam wkład Steve'a Falke'a w świetne brzmienie albumu. Jestem pewny, że użycie mojego studyjnego zestawu perkusyjnego do nagrania miało duże znaczenie, ponieważ jest to specjalny zestaw skompletowany specjalnie do nagrań. Innym głównym czynnikiem byłoby samo bębnienie Neudiego. Ten człowiek to potwór w ludzkiej skórze. Tym razem postawiliście na krótsze i bardziej zwarte utwory. "Mysterium" jest bardziej nastawiona na riff i konkretne metalowe uderzenie. Taki mieliście plan czy to wyszło spontanicznie? W pewnym sensie to był plan, ale powstał bardzo spontanicznie, kiedy zaczynaliśmy nagrywać i pisać piosenki do tego projektu. Niektóre piosenki na albumie po prostu wyfrunęły ze mnie, a były też takie, przy których spędziłem masę czasu na myśleniu nad ich aranżacją. Chciałem złożyć album, który byłby jakby portretem wielu stylów jakich zespół dotknął się przez cały czas istnienia. Cóż, bardzo szybko zorientowałem się, że nie mogłem tego zrobić ze względu na nasze muzyczne eksperymenty muzyczne jakie przeprowadzaliśmy przez te wszystkie lata. Myślę jednak, że wykonałem dobra robotę wymyślając album, który łączy w sobie zarówno większość tych gatunków muzycznych, których dotykał w przeszłości Road jak również trochę nowego Manilla Road. Myślę więc, że odpowiedź jest odrobinę z obu tych światów. Duża część projektu wydawała się pasować do siebie i była też część, nad którą spędziłem bardzo dużo czasu pisząc piosenki. Teksty są dla mnie zawsze bardzo ważne więc zazwyczaj spędzam dużo czasu pracując nad nimi. Muszę jednak przyznać, że przy tym albumie chyba łatwiej tworzyło mi się teksty, ponieważ ich tematyka były treści związane z dziedzictwem rodzinnym. Byłem już dobrze zaznajomiony z historiami i motywami, które prezentowaliśmy z tym albumem. To sprawiło, że teksty wypływały ze mnie o wiele łatwiej. Utwór "The Fountain" bardzo kojarzy mi się z south ernowym klimatem i przypomina "Tree of life" z "Voyager". Nawet tekst jakby trochę do niego nawiązywał. Miałem dobre skojarzenie (śmiech)? Zgadzam się z południowym klimatem, na który wskazałeś. Myślę, że ma w sobie cos szkockiego, a południowa muzyka jest czymś pochodnym od szkockiej muzyki folkowej więc to co powiedziałeś ma dla mnie sens. Zawsze miałem zamiłowanie do akustycznych rzeczy i mam tez ogromną słabość do szkockiej, irlandzkiej i celtyckiej muzyki.

że albo kochasz czyjś głos, albo go nienawidzisz (śmiech). Jednak większość recenzji i komentarzy, które widziałem jest bardzo pozytywna i podnosząca nas na duchu. Jesteście w 100% zadowoleni z efektu końcowego, czy jest coś co byście jeszcze chcieli ulepszyć? Zawsze znajdzie się coś, co chciałbym ulepszyć. W większości jestem jednak zadowolony z rezultatów uzyskanych na "Mysterium". To pierwszy album jaki nagrywali z nami Josh i Neudi, spodziewam się więc, że następny będzie jeszcze lepszy. Prawdę mówiąc pracujemy już nad muzyką do kolejnego projektu Manilla Road. Myślę, że produkcja "Mysterium" jest o wiele lepsza od tego, co zrobiliśmy na kilku poprzednich projektach i czuję, że nadal możemy się poprawić na tym polu. Pomogłem w mixowaniu tego albumu, a nie robiłem tego już od dłuższego czasu więc może na tym polega sztuczka. Żeby nie próbować i zrobić wszystko sam. Ile czasu zajęło wam napisanie tego materiału? Wszystkie utwory są nowe czy odświeżyliście też jakieś starsze pomysły? Napisanie całego materiału zajęło nam około 6 czy 7

4

MANILLA ROAD

Abyss" i "The Courts Of Chaos". Jego doświadczenie z nowoczesną technologią i nowszymi systemami nagrywania cyfrowego były dla nas wielką pomocą. Ja wywodzę się ze starej szkoły inżynierii dźwięku, ponieważ dorastałem ucząc się biznesu w erze analogowej a nie cyfrowej. Istnieje pewna sztuczka, która sprawia, że nagrania cyfrowe brzmią naprawdę dobrze i jest to inna gra niż ta, której zasad ja się uczyłem. Więc Steve był bardzo ważny, żeby otworzyć mój umysł na nowe pomysły i technologie. Zmieniło się brzmienie bębnów, które nie jest już tak "suche" jak zdarzało się wcześniej. Jak duża jest w tym zasługa Neudiego? Właściwie to tylko kwestia odpowiedniej swobody w miksowaniu bębnów w dokładnie taki sposób jak tego chciałem. Cory wolał naprawdę suche brzmienie bębnów, jakie pojawiało się podczas naszych poprzednich przygód. Neudiemu podoba się to samu brzmienie co mi i naprawdę świetnie jest mieć pełną swobodę przy miksowaniu ich w taki sposób jak myślę, że powinny brzmieć. Na tym albumie używaliśmy również mojego zestawu perkusyjnego z mojego studia. Ostatnim albumem, do którego wykorzystaliśmy jeden z moich studyjnych zestawów perkusyjnych był "Gates

Album zdobi fantastyczny, klimatyczny obraz ideal nie oddający zawartość płyty. Uważam, że to jak dotąd jedna z lepszych waszych okładek. Kto jest autorem? Mózgiem grafiki na "Mysterium" jest Alexander von Wieding z Niemiec. Zrobił również okładkę do albumu Hellwell - "Beyond the Boundries of Sin". Jest świetnym artystą i naprawdę fajnym gościem. Jestem dumny z tego, że mogę nazywać go przyjacielem I oczekuję, że będziemy z nim znowu pracować w przyszłości. Jak dzielicie między siebie partie wokalne? Trzeba przyznać, że głos i sposób śpiewania Briana jest niezwykle podobny do Twojego, więc ciężko jest się zorientować kto akurat śpiewa(śmiech). Wydaje mi się, że w "The Grey God Passess" śpiewa Brian, a w "Hermitage" Mark. Zgadłem(śmiech)? Doskonale zgadłeś. Masz rację, właśnie dlatego, że Brian brzmi podobnie do mnie, dostał u nas pracę. Zazwyczaj nie zdradzamy kto co śpiewa, bo lubimy trzymać ludzi w niepewności, zmusić ich do zgadywania (śmiech). Tym razem w tekstach pojawiło się sporo tematów dotyczących średniowiecznej Szkocji i jak zwykle klimaty nordyckie. Inspirowałeś się czymś szczególnym tworząc liryki na "Mysterium"? Dużo elementów mojej sytuacji rodzinnej czai się za motywami i tekstami na albumie. Tytuł "Mysterium" odnosi się do mojego prapraprawujka, Ludwiga von Leichhardta, który był bardzo znanym odkrywcą w Australii w połowie XIX wieku. Jego ostatnia ekspedycja zaginęła prawie bez śladu i do dzisiaj nikt tak


naprawdę nie wie co stało się z australijskim zaginionym patrolem. Niektóre inne piosenki również mówią o moich więziach rodzinnych, jak na przykład "Hermitage" i "The Battle of Bonchester Bridge". Moja rodzina ma korzenie szkockie, irlandzkie, angielskie, niemieckie, skandynawskie i szwedzkie. Można powiedzieć, że jestem czymś w rodzaju kundla z wielu krajów. Tytułowy utwór opisuje historię Ludwiga Leichhardta, niemieckiego podróżnika i odkrywcy i jego wyprawę do Australii w celu zbadania jej tajemnic. Nie jest to zbyt dobrze znany fakt, więc możesz przybliżyć go trochę? Był wykształconym botanikiem, który popłynął do Australii we wczesnych latach '40 XIXw. Przeprowadził w Australii wiele badań, a podczas swoich pierwszych ekspedycji opisał wiele nowych gatunków fauny i flory, których nie odkrył jeszcze żaden biały człowiek. Otrzymał wiele nagród za swój wkład w rozwój nauki, a szczególnie za zmapowanie szlaków dla pionierów, aby mogli skolonizować australijski busz. Chociaż większość ludzi nie słyszało jego historii to jest on całkiem sławny w Niemczech i Australii. W trakcie jego ostatniej ekspedycji, która rozpoczęła się w 1847 roku, próbował przejść kontynent ze wschodu na zachód. Zniknęli w 1848 roku, pozostawili po sobie tylko spalony pas nośny broni z wybitym imieniem Leichhardta wiszący na drzewie niedaleko Sturt Creek, które leży mniej więcej w odległości 2/3 drogi na zachodnie wybrzeże. Więc można powiedzieć, że prawie mu się udało. Tak naprawdę jednak nikt nie wie co stało się z ekspedycją.

zkadza? Był naszym bliskim przyjacielem od około 2000 roku, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w Niemczech. Znałem go więc całkiem dobrze. W jeden dzień uruchomił naszą oficjalną stronę internetową i zawsze był naszym wielkim fanem. Dlatego, że znał tak dobrze naszą muzykę i jest również świetnym perkusistą, więc wybór nie wymagał zbytniego myślenia. Nie przeszkadza mi, że mieszka w Niemczech. Jesteśmy tam bardzo często, więc nie jest to aż tak niewygodne. Byłoby nam wszystkim milej, gdybyśmy mieszkali w jednym miejscu, ale jak dotąd taka sytuacja nie sprawia nam większych problemów.

Planujecie jakąś większą europejską trasę w tym roku czy raczej ograniczycie się do pojedynczych występów na festiwalach? Mamy kilka koncertów, które damy na całym świecie podczas tej trasy. Zabierze nas ona do wielu miejsc i damy z nią najwięcej występów od wielu lat. Rezerwujemy kolejne daty na ten rok nawet teraz i nadal mamy do ogłoszenia w najbliższym czasie wiele nowych dat.

Fantastyczną robotę na nowym albumie wykonał Josh Castillo. Jego partie basu idealnie wpasowały się w waszą muzykę. Czy jest szansa, że na dłużej zagrzeje miejsce w waszyn składzie? Nie, już go zwolniłem… (śmiech)! Żartowałem (śmiech). Wiem o co ci chodzi. Członkowie wydają się

Wasze koncerty to prawdziwa uczta dla maniaków. Widziałem was jak dotąd 2 razy i w obu przypadkach były to niezapomniane wieczory. Czy granie przez 2,5-3h nie sprawia wam problemu? Tak, to nas prawie zabija za każdym razem (śmiech). Te naprawdę długie koncerty są bardzo specjalnymi

wielkich koncertów. Muszę jednak przyznać, że mniejsze, bardziej osobiste koncerty lubię odrobinę bardziej niż te duże.

Foto: Manilla Road

Mark, jaka książka lub film wywarły na Tobie ostat nio duże wrażenie? Co byś mógł polecić? Prawdę mówiąc nie mam już możliwości oglądać tylu filmów jak kiedyś. Nadal oglądam w domu tyle filmów ile mogę, ale jeżeli chodzi o wyjście do teatru czy kina to naprawdę bardzo ciężko jest mi znaleźć czas. Udało mi się wybrać, żeby zobaczyć "Johna Cartera" kiedy wszedł do kin i bardzo podobał mi się ten film. Oczywiście jestem fanem Edgara Rice'a Burroughsa, ale nie mniej byłem pod wrażeniem jak dobrze udało im się odwzorować fabułę książki. Zazwyczaj w Hollywood wymyślają różne głupie sposoby na zaprezentowanie historii w inny sposób niż została stworzona przez oryginalnego autora. W tym przypadku mieli rację myśląc, że oryginalna historia powinna pozostać nienaruszona. Zdecydowanie poleciłbym "Johna Cartera". Oglądałem też ostatnio serial "Walking Dead" i "The Vikings", oba są naprawdę świetne. To już wasz drugi z rzędu materiał wydany w barwach Shadow Kingdom Records. Jak oceniacie ich zaangażowanie w promocję i w ogóle w działalność zespołu? Cóż, są o wiele mniejszą wytwórnią od Golden Score, ale mają bardzo dobry wpływ na pomoc w promowaniu "Mysterium" i również innych naszych projektów. Jak dotąd dobrze się nam z nimi pracuje. Standardowo już wasza płyta ukazała się również na winylu i jak zwykle poprzez High Roller Records. Czemu rożne formaty wydajecie w różnych wytwór niach? Nie myśleliście o tym, żeby Cd też wydać w High Roller? Właściwie zrobiłem to z projektem Hellwell. High Roller zajęło się wtedy zarówno wydaniem LP jak i CD. Tutaj, w Stanach, wybraliśmy współrpracę z Shadow Kingdom, ponieważ oni są stąd, a ich promocja jest bardziej odczuwalna tutaj w USA. Odkryłem też, że znacznie lepiej jest być promowanym przez kilka wytwórni w tym samym czasie niż przez tylko jedną. Dlaczego po nagraniu "Playground..." odszedł Cory? Miał pewne problemy osobiste, które stanęły Coryemu na drodze i uniemożliwiły mu ruszenie z nami w trasę. A to jest coś z czego w tym czasie nie byłem gotów zrezygnować. Trasa koncertowa jest bardzo ważną częścią Manilla Road na tym etapie, a ja nie robię się coraz młodszy więc nie było czasu, żeby czekać aż będzie mógł do nas dołączyć. Musiał podjąć decyzję biznesową i nie należała ona do łatwych, ale jak to mówią, "the show must go on". Nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i to się nigdy nie zmieni, ale po prostu nie mogliśmy czekać na niego, aż będzie gotowy ruszyć z nami w trasę. To nie jest dobry moment dla Manilla Road na odpoczynek. To czas, żeby wbić młot w czaszkę wroga. Jak doszło do współpracy z Neudim? Czy fakt, że mieszka on na stałe w Niemczech wam nie przes-

przepływać przez ten zespół jak woda (śmiech). Wydaje mi się, że jesteśmy trochę jak Spinal Tap z muzyką poważną (śmiech). Mam nadzieję, że zostanie z nami jakiś czas, bo jest naprawdę dobrym basistą i wydaje się, że bardzo dobrze do nas pasuje. Jeśli chodzi o pracę ze mną, to jestem prawdziwym dupkiem, więc nigdy nic nie wiadomo. Na początku lutego graliście na niemieckim Metal Assault, gdzie zagraliście w całości wasz kultowy album "Crystal logic". Zagrał z wami Rick Fisher, który bębnił na tej płycie. Jak wam się grało wspólnie po tylu latach? Jak wrażenia z tego występu? Cudownie było znowu się spotkać z Rickiem, żeby dać parę koncertów. Dopiero co daliśmy razem kolejny występ, w Wichita w Kansas, który był również wyprzedany. Myślałem, że show z Rickiem na Metal Assult był trochę ostry, ale nie było źle biorąc pod uwagę to, że nie grał z nikim na żywo od 1983 roku. Myślę, że odwalił kawał dobrej roboty. Wydaje mi się, że tutaj, w Wichita, grał lepiej, ale to było jakiś czas po Metal Assult. Ćwiczyliśmy z nim do tego koncertu jeszcze więcej, to miało sens, żeby mógł być coraz lepszy na scenie. Ostatnio graliście akustyczny gig w Mannheim. Jak wypadły wasze numery w tych wersjach? Dawaliście już podobne występy? Brzmią odrobinę inaczej, ale w wersji akustycznej wypadły naprawdę interesująco. Daliśmy wcześniej kilka takich koncertów, ale nie za dużo. Myślę, że prawdopodobnie w przyszłości może ich być więcej. W tym roku zagracie na kilku dużych festiwalach tj. Hellfest czy Sweden Rock. Lubicie grać na takich dużych spędach czy wolicie mniejsze, klubowe koncerty? Łatwiej jest mi grać mocniej na małych imprezach, ale kocham też podekscytowanie związane z dawaniem

wydarzeniami i chcemy po prostu zrobić coś co nie było normą dla koncertów metalowych. Wątpię, czy będziemy kontynuować dawanie tak długich występów przez cały czas. Jednak podczas specjalnych wydarzeń staramy się zazwyczaj stanąć na wysokości zadania. Jakie utwory z nowej płyty wprowadzicie do setlisty podczas tegorocznej trasy? Materiał jest bardzo wyrównany, więc chyba ciężko będzie wybrać. Ja obstawiam "Stand Your Ground", "Hermitage", "Only the Brave" i "Hallowed be Thy Grave". Kilka razy celnie trafiłeś. "Stand Your Ground", "Only The Brave" i "Grey God Passes" to numery, które już teraz znajdują się wnaszym line-upie. Chciałbym grać ich trochę więcej, ale mamy tak dużo materiału, którym musimy zagospodarować każde show, że czasami po prostu nie mamy czasu, aby zagrać więcej kawałków z nowego albumu bez odrzucenia jakichś piosenek, których publiczność oczekuje od nas na każdym koncercie. Są plany wydania płyty koncertowej albo DVD? Na pewno wiele osób czeka na takie wydawnictwa. Cóż, jest godzinne DVD z festiwalu Hammer of Doom z 2011 roku wydane na specjalnej edycji naszego CD w Europie z Golden Core. Jeżeli chodzi o album live, to może to być coś, co będziemy chcieli wydać w ciągu najbliższych kilku lat. Macie w swoim dorobku trochę akustycznych numerów. Mark, nie myślałeś o nagraniu pełnego akustycznego albumu, niekoniecznie jako Manilla Road? Może pod swoim nazwiskiem? Prawdę mówiąc, to nagrałem już taki album i po prostu czekam na właściwy czas i wytwórnię, żeby go wydać. Mark, w ubiegłym roku ukazała się płyta projektu

MANILLA ROAD

5


Hellwell, w którym miałeś znaczny udział. Jak doszło do jego powstania? Zorganizowałem ten projekt kiedy czekaliśmy na Coryego, aż skończy swoje partie perkusyjne do "Playground Of The Damned". Wyszło nam super cool i w chwili obecnej pracujemy nad kolejnym albumem Hellwell. To była jedna z tych rzeczy, gdzie zaczynałem być bardzo mroczny w nagraniach Manilla Road. Tak mroczny, że zacząłem czuć jakby to nie była tak naprawdę muzyka Manilla Road. Jestem wielkim fanem zespołów takich jak Deep Purple czy Uriah Heep, a z personelem, który pracował ze mną nad projektem miałem idealną okazję do połączenia tych stylów z moim, żeby uzyskać niepowtarzalne brzmienie dla Hellwell. Bardzo chciałem zrobić trochę muzyki, która pochodziłaby bardziej z ciemnej strony niż z jasnej. Powołanie do życia Hellwell dało mi wolność w tworzeniu takiego materiału, bez narażania bardziej pozytywnego wizerunku, jaki miał Manilla Road. Muzyka była dosyć mocno osadzona w klimacie Manilla Road. Czy pisałeś któreś z tych numerów z myślą o swoim macierzystym zespole? Podobno utwór "Deadly nightshade" miał pierwotnie znaleźć się na "Playground of the Damned"? Tak, "Deadly Nightshade" zostało napisane na "Playground of the Damned", ale nigdy nie znalazło się na albumie, ponieważ Cory miał trudności ze stworzeniem partii, która by mu się podobała. Tak więc po prostu nie daliśmy jej na album. Kiedy zaczynaliśmy formować projekt Hellwell, zagrałem ten utwór Thumperowi (naszemu perkusiście), a on powiedział od razu, że ma pomysł na swoją partię. Wymyślił coś świetnego, więc zdecydowaliśmy się iść dalej i użyć jej w projekcie Hellwell. Motyw był bardzo mroczny i wydawał się pasować dobrze do pozostałych kompozycji na albumie. Czy Hellwell był jednorazowym projektem czy można się spodziewać następnych materiałów? Na pewno będzie kolejny album Hellwell. Jak powiedziałem wcześniej, pracujemy nad utworami na następną płytę i muszę powiedzieć, że te, które jak dotąd skończyliśmy są nawet lepsze niż te na "Beyond The Boundries Of Sin". Fani Manilla Road należą do najbardziej fanaty cznych. Pamiętacie jakieś dziwne bądź przerażające sytuacje z tym związane(śmiech)? Wiele razy zdarzało mi się być okrążonym i zalanym fanami, ale nigdy się nie bałem ani nie martwiłem kiedy stoję w kręgu światła. I właśnie tak jest z fanami Manilla Road. Wszyscy są częścią magii, którą jest Manilla Road. Nasi fani są tym, co trzyma zespół przy życiu. To oni stworzyli nam wszystkie szanse jakie dostaliśmy i jestem bardzo wdzięczny za to, że mamy takich fanów, ponieważ ułatwiają nam kontynuację tego co robimy, nawet jeżeli perspektywy są ponure. Jakie są bliższe i dalsze plany Manilla Road, którymi możecie się podzielić z fanami? Teraz jesteśmy w studio i pracujemy nad nowymi utworami na kolejny album Manilla Road. Studio opuścimy na koncerty w Hiszpanii i Portugalii za około dwa tygodnie. Resztę roku spędzimy w trasie i nagrywając oraz pisząc tak, żebyśmy mieli kolejny album Manilla Road gotowy do wydania w pierwszej połowie przyszłego roku. Podejrzewam, że do Polski niestety nie dotrzecie. Mieliście kiedyś jakiekolwiek propozycje występu w naszym kraju? Polska była jednym z pierwszych krajów Starego Świata, który zwrócił na nas uwagę. Myślę więc, że bardzo ważne jest, żeby w końcu zagrać w Polsce. Dla mnie to naprawdę bardzo ważne i dlatego dopilnuję, żeby do tego doszło. Miejmy nadzieję, że będzie to prędzej niż później. To już niestety wszystkie pytania z mojej strony. Życzę wam jeszcze wielu takich płyt jak "Mysterium" i osiągnięcia takiej pozycji na jaką zasługujecie. Up the Hammers! Bardzo Ci dziękuję za poświęcenie czasu na wywiad ze mną. Chciałby zakończyć dziękując wszystkim naszym fanom, którzy utrzymują Manilla Road na tej drodze. Bez Was jesteśmy niczym. Up The Hammers & Down The Nails! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

6

MANILLA ROAD

HMP: Na początek weźmy na warsztat Twój najnowszy projekt. Razem z Mantasem i Anttonem tworzycie teraz zespół o nazwie M-Pire of Evil. Wcześniej jednak zaczynaliście pod szyldem Prime Evil. Dlaczego nie pozostaliście wierni pierwszej nazwie? Tony "Demolition Man" Dolan: Gdy Mantas do mnie zadzwonił z pytaniem czy nie chciałbym razem z nim czegoś potworzyć, odpowiedziałem, że z wielką chęcią, jestem zainteresowany. Naturalnie musieliśmy wymyśleć nazwę na nasz projekt. Stwierdziliśmy, że skoro fani nam sugerowali od jakiegoś czasu byśmy zaczęli znowu wspólnie tworzyć, to oni także powinni być tymi, którzy będą mieli największy wpływ na wybór nazwy dla naszego nowego zespołu. Fani uważali, że tą nazwą powinno być Prime Evil - od tytułu albumu, który wydaliśmy będąc w Venom. Zdawałem sobie sprawę, że istnieją już zespoły o takiej nazwie. Zgłosiłem taką uwagę, jednak wszyscy byli zdeterminowani, że to musi być Prime Evil i nie ma innej opcji. Mantas ponadto stwierdził, że sprawdził te zespoły w internecie i wyglądało na to, ze żaden z tych zespołów już nie funkcjonował. Okazało się jednak, że pewien amerykański zespół o tej nazwie się zreformował, gdy zaczęliśmy nagłaśniać sprawę z naszym nowym projektem. Poczuli się zagrożeni i zarejestrowali tę nazwę. Dostaliśmy prawniczy list z nakazem zaprzestania działalności pod tą nazwą. Skierowaliście sprawę do sądu? Nie. Ich ruch z zarejestrowaniem nazwy był zresztą niepotrzebny. Gdy dowiedzieliśmy się, że mogą być problemy z innym zespołem, od razu stwierdziliśmy, że konieczna będzie zmiana nazwy. Mantas zrobił już logówkę i mieliśmy zakontraktowaną sesje nagraniową płyty, nie chciałem więc odchodzić zbytnio od konwencji, którą już przyjęliśmy. Usiadłem i napisałem na kartce papieru… P r i m e. Od razu wpadłem na pomysł, by przestawić litery w szyku na M p i r e. I to było to - M p i r e of E v i l. Ludziom się to spodobało, choć część zareagowała nieszczególnie… twierdzą, że chcemy być cool i ultra-superfajni (śmiech). To znaczy? Chodzi o to, że nie użyliśmy litery "E", że jest to "mpire" a nie "empire". Ale istnieje już masa zespołów, które się każą nazywać Empire of Coś Tam Coś Tam, a my nie zamierzamy być jakimiś kalkami. Nie jesteśmy jak inne zespoły - nie przejmujemy się tym, co inni sądzą o naszej nazwie. Kiedy dokładnie zmieniliście swoją nazwę na M-Pire of Evil? Chyba to stało się, gdy podpisaliśmy umowę ze Scarlet na "Hell To The Holy", tuż przed zakończeniem prac nad "Creatures of the Black", więc w miarę wcześniej. Zanim cokolwiek zostało wydane. Myślę, że na Blabbermouth można znaleźć dokładną datę. Gdy patrzę na spis utworów z waszego najnowszego albumu widzę głównie utwory Venom z okresu, kiedy byłeś jego członkiem. Czy to oznacza, że nagraliście je ponownie? Kilka kapel próbowało takiego przedsięwzięcia - Exodus, Manowar, Sodom, Megadeth i tak dalej. Efekty nie były zbyt powalające… Z 11 utworów 9 to starsze kompozycje. Słyszałem większość tego, co wymieniłeś, a także inne takie zabawy popełnione przez inne kapele. Z "Crucified" tak nie będzie. Gdy zaczęliśmy koncertować, fani prosili nas byśmy grali pewne utwory z tamtego okresu, gdy graliśmy w Venom. Konstruowaliśmy więc nasze setlisty tak, by zawrzeć kilka z nich, dodając też kilka klasyków Venom, które napisał Mantas. Nie jesteśmy tribute bandem, gramy po prostu to, co sami zrobiliśmy i to, co fani chcą usłyszeć. Zacząłem dostawać masę emaili z pytaniami od fanów, dotyczących dostępności naszych albumów z czasów Venom. Nigdzie ich nie można było dostać, a egzemplarze z serwisów aukcyjnych osiągały ceny na które mogli sobie pozwolić jedynie dziani kolekcjonerzy. To głupie, Universal ma nasz materiał i mógłby go wznowić za dobrą cenę. Mieliby z tego niezły zysk, a tego nie robią. Wiesz dlaczego? Ponoć z dwóch powodów, jednak głównie dlatego, że byłby to "konflikt interesów" ponieważ Venom jest zespołem aktywnym, nagrywającym i koncertującym. Zaczynaliśmy pracę nad "Unleashed", albumem który miał być następcą "Hell To The Holly", jednak stwierdziliśmy, że w takiej sytuacji należy po raz kolejny spytać fanów, czego od nas oczekują. Dostaliśmy masę li-

stów z typami, które utwory Venom najbardziej podobają się ludziom. Wybraliśmy spośród z nich 9 i zadecydowaliśmy, że nie tylko będziemy grali je na żywo, ale także nagramy je na nowo i wydamy pod szyldem M-Pire of Evil. Dzięki temu będą mogli je usłyszeć ludzie, którzy nigdy ich nie słyszeli lub którzy nigdzie ich już nie mogą dostać. Wiem, że komuś się to może nie podobać, oskarżyć nas o lenistwo, bezmyślność i tak dalej. Dlatego dodaliśmy dwie nowe piosenki. Tak samo jak zrobiliśmy na "Creatures…". Dodam, że jakieś marne dziennikarzyny pytały mnie o takie rzeczy w stylu, dlaczego nagraliśmy na nowo dwie czy trzy dawne utwory Venom na "Crucified". To tylko dowodzi tego, że mieliśmy rację, decydując się na taki ruch. Te utwory są w takiej jakości, że brzmią na zupełnie nowe kompozycje. My nie odczuwamy większej różnicy, gdyż to są numery jednoznacznie kojarzone z nami. To nie jest tak jak z tymi zespołami o których wspomniałeś. Oni zapewne mieli zupełne inne powody, by odświeżyć swój starszy materiał. My to zrobiliśmy nie tylko ze względu poprawy brzmienia - my chcieliśmy je z powrotem przywrócić do życia. Co nam możesz więcej powiedzieć na temat "Crucified"? Jedenaście utworów, z czego dwa to zupełnie nowe numery - "Demone" oraz "Taking It All". Cały materiał to czyste M-Pire of Evil. Jest niezwykły, nieprzewidywalny i miota słuchaczem po całym pomieszczeniu. Solidnie ociosane brzmienie "Crucified" uderzy wespół z ostrą szpicą "Demone" i "Kissing the Beast". A miażdżyciele w stylu "Taking It All" oraz "Carnivorous"? (śmiech). Tak jak "Hell To The Holy", "Hellspawn", "Metal Messiah", "The 8th Gate" po prostu zrobiliśmy to, co do nas należało. Robimy to po swojemu i nie szukamy niczyjego poklasku. To szczery album. Bardzo metalowy. Zagrany z pasją i bez żadnych kompromisów. A jakie macie plany na dalsze wydawnictwa? Jesteśmy na półmetku z nagrywaniem utworów na "Unleashed". Jest już zrobiona okładka przez Gyula Havancsáka, który już z nami pracował na "Hell To The Holy". Z powodu naszych tras koncertowych nowy album będzie gotowy w okolicach marca 2014r. Już teraz jestem w stanie powiedzieć, że na tej płycie będzie jeden z najlepszych materiałów jakie ja i Mantas kiedykolwiek napisaliśmy. Wspólnie lub osobno. To samo w sobie jest bardzo kuszącą perspektywą. Ponadto planujemy wydać małą niespodziankę przed wrześniem i trasą po Ameryce Północnej… jednak na razie jest to pilnie strzeżony sekret! Jak wam się podobał odbiór "Hell To The Holy" przez fanów? Fantastycznie! Ludziom się zdawało, że wiedzą jaki będzie efekt końcowy, jednak dostarczyliśmy coś czego się nie spodziewali. Tłumy na koncertach domagały się grania takich numerów jak "Hellspawn" czy "Metal Messiah". Chyba trafiliśmy idealnie z tą płytą. Z naszego punktu widzenia wydaje się nam, że postawiliśmy twardy kamień milowy w historii muzyki i nikt już nie pomyli naszego zespołu z żadnym innym. To jest to, czego pragnęliśmy. Minęło już trochę czasu, a te utwory dalej są ważnym elementem naszych koncertów. Nie mógłbym być bardziej zadowolony. Mantas i Antton dokonali wspaniałych wyczynów na tej płycie, co także wpłynęło na jakość moich partii. Dzięki temu każdy z nas dał z siebie wszystko, co zaowocowało stworzeniem genialnej płyty. Przylgnęła do ciebie ksywka "Demolition Man". Skąd jest jej rodowód? Co takiego zniszczyłeś by na nią zasłużyć? (Śmiech) Ciągle coś niszczę! Wyginam nawet sztućce, gdy jem w barze. Zawsze używam za dużej siły nacisku, więc gdy jestem w pobliżu żadna rzecz nie jest bezpieczna. Mój sprzęt zużywa się szybciej niż powinien. A związki? (śmiech) Po prostu taki jestem. Natomiast historia tego przezwiska jest następująca: po raz pierwszy tego określenia w stosunku do mnie użył gitarzysta Atomkraft, Steve White. Byliśmy otwieraczem przed zespołem Warrior. To było jakoś między '82 a '83 rokiem. Podczas naszego setu mieliśmy, jak zresztą wszystkie kapele w tamtym okresie, przerwy na solówki - perkusyjną, gitarową, basową… Nadeszła moja kolej. W szaleńczym naparzaniu na mym basie wskoczyłem na podest, gdy nagle ucięło mi sygnał z mojej gitary. Ki czort? Odwracam się… i okazało się, że wyrwałem cały panel z mojego Marshalla razem ze wszystkimi lampami. Iskry latały wszędzie. Wzniecił się przez


Motorhead zmienił moje życie Nazwę Venom każdy zna i szanuje. To aksjomat. Miano Atomkraft jest już znane trochę mniejszej rzeczy fanów heavy metalu. W tych dwóch projektach udzielał się Tony Dolan, znany również pod przydomkiem Demolition Man. Po trzypłytowym epizodzie w Venom i po zawiłej przygodzie z Atomkraft, która nota bene dalej trwa, Tony wystartował z nowym projektem zwanym M-Pire of Evil. W jego skład oprócz niego wchodzi nie byle kto, lecz sam legendarny wiosłowy Mantas. Tony okazał się człowiekiem, który lubi sobie pogadać, dlatego rozmowa z nim do krótkich nie należała. Wywiady z takimi muzykami to czysta przyjemność. Dzięki temu można dowiedzieć się bardzo wielu interesujących rzeczy o historii klasyków heavy metalu, o scenie muzycznej z dawnych lat oraz o zawiłości biznesu, który jej dotyczył. Zapraszam do zajęcia wygodnej pozycji w fotelu, otwarcia puszki piwa/zaparzeniu herbaty (wedle upodobania) i poświęcenia kilku długich minut na prześledzenie opowieści o brytyjskim punku, rozwalaniu sprzętu muzycznego, teatrze, wszelkiej maści hołdach oraz o wykuwaniu kopiącej dupsko muzyki. Miłego czytania! to nawet mały pożar. Ludzie biegali naokoło, próbowali zapobiec rozprzestrzenianiu się płomieni… cóż… Ups. Steve wtedy spokojnie podszedł do mikrofonu i powiedział "Panie i Panowie! Przed państwem - Demolition Man!". Tak było. Jesteś nie tylko muzykiem. Występowałeś także w kilku filmach. Zagrałeś w "Pan i władca na krańcu świata", pojawiłeś się także w "Sędzia Dredd". Co cię skłoniło do tego typu przedsięwzięcia? Dodaj do tego także występy telewizyjne i teatralne. Byłem członkiem obsługi technicznej w teatrze. Po przeprowadzce do Londynu wstąpiłem do Royal Shakespeare Company. Bardzo mi się tam podobało. Podczas międzynarodowej trasy część obsady poważnie zachorowała. Reżyser spytał się mnie wtedy czy mógłbym pomóc w zastępstwie. Znałem rolę, więc stwierdziłem, jasne - czemu nie. Gdy wróciliśmy do Anglii postanowiłem zająć się tym na poważniej. Zagrałem całkiem sporą rolę w "Panie i Władcy…". Spędziłem pięć miesięcy w Californii, poznałem świetnych ludzi i zawarłem ciekawe przyjaźnie. Brałem jeszcze udział w projektach HBO, BBC, dokumentach muzycznych i tak dalej. Lubię brać czynny udział w każdym kreatywnym przedsięwzięciu. Mam również papiery inżyniera automatyka i prowadzę scenę Queen Musical w Londynie już od sześciu lat. Pracowałem też dla firmy, która robiła oprawę sprzętową na Igrzyska Olimpijskie, koncert Rammstein, Radiohead oraz Coldplay.

nia właśnie "Cold Sweat". Nagranie trochę poleżało na półce, gdyż nie wydaliśmy tego od razu. Aż do teraz. Dograliśmy jeszcze kilka kawałków i wypuściliśmy to wszystko jako EP. Pozostałe dwie ścieżki to nowe utwory Atomkraft? Zgadza się. Zupełnie nowe utwory. Opowiedz nam trochę o wczesnym okresie działalności Atomkraft. Kto był założycielem kapeli i jak wyglądał pierwszy skład? Pewnego letniego dnia szedłem sobie przez Newcastle z moim przyjacielem Paulem Spilletem. Idąc cały

w energię z elektrowni atomowych. Nasz znajomy gitarzysta z którym sobie czasem pogrywaliśmy, wrócił z Niemiec gdzie odwiedzał swego pracującego w Niemczech. Przywiózł nam prezenty w postaci pinów z napisami "Atomkraft - Nein, Danke". No czyż to nie jest odjechana nazwa na zespół? Nie pomyśleliśmy tylko o jednym. To, co dla nas wygląda świetnie, bo jest takie obce i egzotyczne - nie będzie tak samo odbierane przez tych, dla których nie jest to obca nazwa. Dlatego niemieccy fani nie uważają naszej nazwy za jakąś szczególnie odjechaną. Cóż, takie życie (śmiech). Zawsze, gdy w jakieś dyskusji jest poruszany temat Atomkraft, niemal od razu ktoś przywołuje także nazwę Venom. Oba zespoły zaczynały w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Czy zawsze spotykał was smutny los bycia porównywanym do tej kapeli? Tak. Oni się wybili jako pierwsi. My naszą pierwszą płytę wydaliśmy w 1985r. Choć różnimy się znacznie to i tak jesteśmy ze sobą ciągle porównywani. Czy cię to irytuje? Bynajmniej. Venom jest i był niesamowitym zespołem. Świat potrzebuje Venom. Szkoda, że tak mało rzeczy wtedy robiliśmy wspólnie, ale niektórych niewykorzystanych szans czasem nie da się uniknąć… Jak wyglądała scena w Newcastle na samym początku lat osiemdziesiątych? Jaką opinię miałeś o innych zespołach z waszej okolicy, w tym o Venom? Uwielbiałem Venom, grali tak samo ciężko jak my. Nie babraliśmy się tak bardzo w szatanizmach i nie mieliśmy aż tak brudnego brzmienia, ale… odwalili kawał dobrej roboty wytyczając szlak przed nami wszystkimi. Scena była zróżnicowana. W sensie, że

Foto: M-Pire Of Evil

Czy zamierzasz kontynuować swoją karierę aktorską? To branża w której zawsze są dostępne jakieś możliwości. Jednak nie jest to ścieżka, którą chcę podążać. Dostaję oferty, ale z nich nie korzystam. Dlaczego? (śmiech) Jeden film nie uczyni cię Bradem Pittem, bogatym i sławnym… Po prostu wybieram to, co mnie w danej chwili interesuje. Mówię "tak" dopóki nie mówię "nie". Będzie niedługo nabór do obsady jednego filmu w którym bardzo chciałbym zagrać, zwłaszcza że miałem propozycje grania w jego pierwszej odsłonie, ale z niej nie skorzystałem. Jesteście na plakatach tegorocznego Headbangers Open Air. Czy możesz nam powiedzieć, o ile to nie jest żaden sekret, jakie utwory zamierzacie zagrać na tym festiwalu? Czego możemy się spodziewać? A tak, jesteśmy tam jako współheadlinerami. Nie mogę się doczekać. Toć to zaszczyt i wielka frajda móc tam zagrać. Co do setlisty to sami jeszcze nie wiemy. Będzie w opór ciężka, intensywna i przesiąknięta piekłem. Damy z siebie 110%. Czego możecie się spodziewać? Czystego metalu w stylu M-Pire of Evil! Zostawmy na chwilę M-Pire of Evil. Mam też kilka pytań odnośnie, między innymi, Atmokraft. Ostatnim wydawnictwem Atmokraft jest EPka "Cold Sweat". Głównym elementem tej kapitalnej płytki jest cover Thin Lizzy. Dlaczego wybraliście ten utwór na warsztat? Dzięki, dzięki… Jaap Wagemaker z Nuclear Blast zasugerował nam utwór Thin Lizzy do nagrania, dla uczczenia rocznicy śmierci Phila Lynotta. Na początku zaproponował nam wykonanie "Killer on the Loose". Jednak stwierdziłem, że cholera jasna! Spieprzę ten kawałek, a wcale tego bym nie chciał. Przesłuchałem więc całą twórczość Thin Lizzy. Wybrałem do nagra-

czas się wygłupialiśmy - darliśmy ryje, udawaliśmy, że gramy na gitarach, bębnach, wymyślaliśmy teksty utworów… Cały dzień nam zleciał na takim szlajaniu się bez celu. Gdy wracaliśmy do domu stwierdziliśmy w końcu, czemu do cholery nie mielibyśmy zacząć grać w prawdziwym zespole? Starszy brat Paula miał bas i gitarę elektryczną. I tak to się zaczęło. Zaczęliśmy grać oraz spisywać pomysły na teksty utworów. To był strasznie gówniany materiał, ale tworzenie go dawało nam prawdziwe poczucie wolności. Pierwszy skład Atomkraft stanowił Steve White na gitarze, Mark Irwin na basie, Paul Spillet na bębnach i ja jako śpiewający gitarzysta. Po naszym pierwszym koncercie rodzicie Marka kazali mu przestać marnować czas i porzucić granie w zespole. Nie miał za bardzo wyjścia, byliśmy wtedy dzieciakami… więc ja przejąłem grę na basie i wtedy dopiero się zaczął… Total Metal! "Atomkraft" to niemieckie słowo. Dlaczego wybraliś cie je na nazwę dla waszej grupy? Na początku graliśmy punka pod szyldem Moral Fibre. Jednak, gdy zaczęliśmy grać bardziej metalowo postanowiliśmy zmienić naszą nazwę. Wtedy, w '79 roku, było bardzo głośno o kampaniach wymierzonych

było na niej kilka naprawdę dobrych zespołów i naprawdę świetnych ludzi, ale też były na niej obecne duże ilości gówna i debili. Pewnie ktoś mógłby to samo powiedzieć o nas (śmiech). Zaorać fajfusów, tyle ci powiem. To były wspaniałe czasy… muzyka żyła i żyło się muzyką. Ciągle ktoś grał w okolicy… Cudowne lata. Jakie były wasze wczesne inspiracje? Punk. Przede wszystkim The Dickies, bo grali szybko i z jajem. Ich perkusista Karlos młócił pałkami szybciej niż ktokolwiek inny. W 1978r. to było coś niezwykłego. To, co zrobili z "Paranoid" przechodzi ludzkie pojęcie. Jednak z biegiem czasu obracałem się w kierunku bardziej agresywnej muzyki. Angelic Upstarts, UK Subs, The Ruts. Chodziłem na koncerty mając szesnaście lat, gdzie byłem okładany pięściami, kopany i zgniatany przez gości w wieku 18 - 24 lata albo więcej… i nie pozostawałem im dłużny. Pewnego dnia do mego ucha wleciała bardzo chwytliwe brzmienie basu. Wywróciło mi ono bebechy do góry nogami, takie było dobre. Nie mogłem przestać tego słuchać! To był Motorhead. Motorhead zmienił moje życie! Wiedziałem, że żeby być spełnionym potrzebuję gita-

M-PIRE OF EVIL

7


ry, sceny i morza agresji. Wyobraź sobie jak się teraz czułem, gdy z M-Pire of Evil nagrywałem "Motorhead" na EPkę "Creatures of the Black". Gdy zacząłem nagrywać tę otwierającą ścieżkę basu, poczułem jak znowu wracają dawne wspaniałe wspomnienia. Nagraliście swój debiutancki krążek z pewnym opóźnieniem w porównaniu do innych zespołów NWOBHM. Nikt z "góry" się nami nie zainteresował. My nie mieliśmy za bardzo pojęcia jak działa przemysł muzyczny. Dlatego robiliśmy swoje - nagrywaliśmy taśmy i graliśmy koncerty. Latem '84 moja siostra poprosiła mnie bym przyjechał do niej do Kanady. Potrzebowała mojej pomocy, bo miała dwójkę maleńkich dzieci i jednocześnie studiowała pielęgniarstwo. Wyjechałem więc z kraju i zespół nie mógł wtedy iść dalej. Próbowałem skołować gości do grania w Kanadzie, ale to nie wypaliło. Wróciłem do Anglii w 1985 roku. Dogadałem się z pewnym perkusistą (Gedem Wolfem - przyp. red.), następnie dokooptowaliśmy gitarzystę i dostaliśmy kontrakt z Neat Records na "Future Warriors". To wszystko było kwestią raptem kilku miesięcy. Tuż po wydaniu albumu graliśmy przed Slayerem, a po chwili byliśmy w trasie z Exodus oraz, o ironio, z Venom. Ciekawe, przez kilka lat nic się nie działo, a potem rok przyszedł rok 1985 i Bach! Nagle coś zaczęło trybić. Odszedłeś z zespołu po wydaniu debiutanckiego krążka, jednak potem wróciłeś z powrotem do kapeli.

które naprawdę są koszmarne. Może z wyjątkiem refrenu w kawałku tytułowym. Wokalista ma niezły głos, ale niestety jego barwa w ogóle się nie nadaje do tego typu grania. I jeszcze teksty są zbyt infantylne. W oryginale, gdy ja tworzyłem te kompozycje, te utwory brzmiały o wiele lepiej. Dlatego są one dodane na składance "Total Metal: The Neat Anthology" wydanej przez Sanctuary. To była moja okazja by naprawić tę rysę na historii Atomkraft. Tak się składa, że i Atomkraft i Venom zatytułowali swoje pierwsze demówki "Demon". Czy to przypadek? Nie mam pojęcia. Nigdy nawet nie słyszałem tej ich demówki, mimo że miałem dostęp do wszystkich nagrań Venom. To znaczy, może słyszałem, ale nigdy nie wiedziałem, że tak się nazywa. Mantas ma pełno starych taśm demo Venom, słuchałem ich wszystkich i żadna nie ma napisu "Demon" na sobie. Czy jest to prawda, że gitara, którą zniszczyłeś na scenie podczas waszego występu przed Slayerem w Marquee Club, była wcześniej kupiona przez ciebie od Cronosa? (Śmiech) Tak, to była V-ka którą używał podczas swojego występu w Hammersmith w 1984 roku. Była gówniana jak cholera, ale mi się podobała. Roztrzaskałem ją, bo była tak kiepska, że niezbyt mi na niej zależało. Nie kupiłem jej od Cronosa. Wymieniliśmy się. Ja zaoferowałem mu moją Arię Urchin, która też Foto: M-Pire Of Evil

był Cronosem, a ja czułem się pewnie i byłem sobą, czy się to komuś podobało czy też nie. Nie było pod sceną fanów, którzy skandowali jego imię. Nikt mnie nigdy z nim nie pomylił. Graliśmy po prostu jako Venom. Atomkraft był znaną nazwą w metalowym światku w Polsce. Wyszła nawet kompilacja Tonpresu w 1987 roku na którą się złożyły utwory z "Queen of Death" oraz "Conductors of Noize". To wydawnictwo dalej jest w obiegu na serwisach aukcyjnych i w antykwariatach. Spotkałeś się kiedyś z egzemplarzem tego wydania? Tak się składa, że nawet jestem posiadaczem jednej sztuki. A propos, niecały tydzień temu, po naszym koncercie w Mediolanie, podeszło do nas trzech fanów z Polski. Jeden właśnie chciał bym mu podpisał ten winyl. Mówił, że ma go po ojcu, który był na koncercie Atomkraft w 1988 roku! Dlaczego Atomkraft się rozpadł? Cóż, daliśmy z siebie wszystko na trasie. Potem odszedł gitarzysta. Wiem, że mnie nienawidził, ale to chyba nie był powód. Zeskoczył ze sceny podczas naszego koncertu w Szkocji i sobie po prostu poszedł (śmiech). Następnie wokalista powiedział, że musi się zająć swoją dzierlatką. Dziwne to było. Zaskoczyło mnie to zupełnie. Jednak niedługo potem dostałem ofertę grania w Venom. Kiedy zespół znowu został powołany do życia? Co cię do tego skłoniło? Dostałem propozycję by Atomkraft zagrał na festiwalu. Miałem się skontaktować ze starymi członkami, jednak miał przeczucie, że to nie wypali. Zgadałem się więc z dwoma moimi kumplami, których doceniam jako muzyków i daliśmy razem koncert. Potem zdecydowaliśmy się nagrać coś jako EP… i nagle Atomkraft znów zaczął funkcjonować. Czy utrzymujesz jakikolwiek kontakt ze starymi członkami? Nie. Jak wyglądają plany na przyszłość w Atomkraft? Myślę nad nowym albumem od kilku lat i powoli zaczynamy prace nad nim. Będzie nosił tytuł "Dark Angel". I będzie ze mną tam grał Jimmy Durkin z Dark Angel. Gadamy o tym ze sobą od ładnych paru lat. Będzie tam też Krean Meier z Sacrificial oraz Paul Caffrey z Gama Bomb. Mam nadzieję, że uda nam się skończyć przygotowania jeszcze w tym roku, byśmy mogli wydać go w przyszłym roku. Zamierzasz skoncentrować swoją uwagę bardziej na M-Pire czy na Atomkraft? M-Pire… ale zamierzam też pchać do przodu Atomkraft.

Jakie były powody takiego zawirowania w składzie? Po zrobieniu trasy promującej "Future Warriors" ktoś zasugerował, że potrzebujemy nowego managementu niezależnego od Venom. Jednak perkusista i manager Venom byli braćmi… łatwo można zauważyć, że to świetne podłoże do pysznego konfliktu w zespole. Dostaliśmy propozycję managementu z Londynu, której byłem przychylny. Jednak perkusista się na to nie zgodził i zdążył przekabacić gitarzystę (Roba Mathew - przyp. red.) zanim zdołałem z nim porozmawiać na ten temat. Wtedy postanowiłem odejść z zespołu. Mieliśmy już nagrane dwie ścieżki na EP, bas oraz wokale. Wokale zostały wycięte i nagrane raz jeszcze przez jakiegoś nowego gościa (Iana Swifta - przyp. red.) oraz dograli jeszcze dwa utwory do tych dwóch już zrobionych. Tak wyglądały prace nad "Queen of Death". Pominięto mnie w spisie osób, które pracowały nad tym wydawnictwem. Niedługo potem, gdy Atomkraft zaczynał pracę nad nowym materiałem, nawiedził mnie perkusista i wspomniany wcześniej wokalista. Chcieli żebym z powrotem wrócił do kapeli. Miałem sporo materiału napisanego, więc stwierdziłem - czemu nie. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, ale potem naprawdę dobrze się bawiliśmy, przy graniu rzeczy, które skomponowałem do "Conductors of Noize". Jaka jest twoja opinia o rzeczonej "Queen of Death"? Lubię tę płytę. Oprócz kawałka "Protector" i wokali,

8

M-PIRE OF EVIL

była strasznie chujowa, gdyż potrzebowałem basu na gwałt, a nie miałem pieniędzy. Wyobraź sobie, co by było, gdybym ją miał dzisiaj! (śmiech) Eeeebbbaaaa yyyy! Jak to się stało, że w końcu trafiłeś w szeregi Venom? Wziąłem zły zakręt na mojej drodze życia (śmiech). Atomkraft właśnie skończył trasę z Exumer i Nasty Savage. Cały ten wojaż był bardzo wyboisty, ale zespoły zagrały tak, że niech drżą piekła bramy, a my w końcu zaczęliśmy mieć dobrą prasę w Wielkiej Brytanii. Wtedy jednak odszedł od nas gitarzysta, a chwilę później wokalista. W zespole pozostałem tylko ja i perkusista. Byłem zdruzgotany. Chciałem zacząć od nowa, zwłaszcza, że było o nas coraz głośniej, uwolniliśmy się od Neat i mieliśmy zacząć nagrywać nowy album! Gdy rozmyślałem nad tym wszystkim dostałem telefon od managera Venom. Spotkałem się potem z nim oraz z Abaddonem w pubie. Powiedzieli mi, że Cronos zdecydował się odejść z zespołu, a był już podpisany kontrakt na płytę. Ponadto Mantas miał wrócić do zespołu. Zaproponowali mi żebym dołączył do nich, więc się zgodziłem. Jakie to było uczucie - być częścią legendarnego zespołu? Czy czułeś dużą presję zastępując charyz matyczną i charakterystyczną postać Cronosa? Z początku bardzo mi się to podobało. Nigdy nie myślałem o tym, że wszedłem w buty Cronosa. Cronos

W czasie twojego pobytu w Venom nagraliście trzy płyty jako kwartet. Który z tych albumów jest twoim ulubionym? Owszem… W sumie nasze wydawnictwa prezentują się tak - "Prime Evil", EPka "Tear Your Soul Apart", "Kissing the Beast", "Temples of Ice", "The Waste Lands" oraz taśmę "Live '90". Mój faworyt? "Prime Evil"... Jaka była reakcja fanów oraz prasy po wydaniu waszego swoistego debiutu - "Prime Evil"? Była świetna. Myślę, że wszyscy skreślili Venom po "Calm Before The Storm". Nowy album ze mną w składzie wprowadził lekkie zamieszanie. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw. Recenzje były ekstra i przybyło dużo nowych fanów. Starsi wyjadacze też zdawali się akceptować nasze wydawnictwo. Twoje wokale bardzo przypominają manierę śpiewania Cronosa. Nie brzmiałeś tak, w sensie aż tak, w Atomkraft. To był jakiś zamierzony zabieg z twojej strony? Tak po prostu brzmiał mój głos wtedy. Nigdy nie śpiewałem w Venom i Atomkraft jednocześnie, więc trudno to porównać. Na pierwszych demówkach byłem bardzo młody, a na "Future Warriors" mój głos nie był jeszcze rozwinięty. Lata palenia petów i łojenia wódy zmieniły mój wokal. Nikogo nie starałem się naśladować. Tak właściwie to jak już kogoś kopiował to Cronos, Clive'a Archera (pierwszy wokalista Venom - przyp. red.). Myślę, że styl śpiewania Cronosa odstaje od mojego. Jednakże to jest Venom - tu też


trzeba wiedzieć jak śpiewać. Z muzycznego punktu widzenia preferowałeś być częścią Atomkraft czy Venom? Atomkraft. To było większe wyzwanie dla mnie jako basisty. Jednak z Venom to była świetna zabawa, zwłaszcza grając ich klasyki. Kto był główną siłą napędową procesu twórczego Venom za czasów tych trzech płyt? Ja wspólnie z Mantasem. Możesz nam powiedzieć co nieco o okładce "Prime Evil"? Co was skłoniło do użycia staroegipskich motywów na niej? Abaddon przyniósł nam cały artwork. Nie wiem dlaczego wybrał akurat taki motyw, pewnie szukał jakiegoś motywu, który byłby jednocześnie mroczny i pradawny. Jak widać okładka pasuje do albumu. Na "Temples of Ice" jest utwór "In Memory of (Paul Miller 1964-1990)". Myślałem, że Venom nie przepa dał za tym człowiekiem z powodu jego krytycznych recenzji w Kerrang! Znałem Paula z czasów gdy obaj byliśmy bardzo młodzi. Byliśmy przyjaciółmi od lat. Zadedykowałem ten utwór zmarłemu kumplowi, a nie Venom czy Kerrang! "The Waste Lands" miało ponoć z początku nosić tytuł "Kissing the Beast". To nie jest prawda. "The Waste Lands" zawsze miało się tak nazywać. Abaddon czytał wtedy książkę w której pojawiał się taki termin. Nic więcej z niej nie zostało zaczerpnięte ponad to. Płyta "Kissing the Beast" wzięła swój tytuł z utworu, który znalazł się na "The Waste Lands". Wydaliśmy ją sumptem jakiegoś rosyjskiego przedsiębiorstwa (tak naprawdę duńskiego przyp. red.). Znalazło się na niej kilka nowych utworów oraz ponownie nagranych starych kawałków Venom. Dlaczego Venom przestał istnieć po wydaniu "The Waste Lands"? Po kolei. Problemy z finansami, magia między mną i Mantasem zniknęła, przeprowadziłem się do Londynu, zakończyliśmy współpracę z Under One Flag… Tak w skrócie. Tak jak przy wielu innych momentach w moim życiu, poczułem, że to chwila na zmianę wód po których będę żeglować. Skończyłem z Venom. Nie miałem już ochoty zajmować się tym zespołem. Wytwórnia nas trochę oszwabiła, a ja miałem dość takich zachowań. Nie odszedłem by zrobić miejsce w zespole dla Cronosa. Słyszałem takie plotki. (śmiech) Oni się zeszli z powrotem dla kasy. Po prostu. Nie obchodzi mnie to, ale ja na przykład, koniec końców, nic nie miałem z Venom oprócz muzyki, którą zrobiłem. A ona na szczęście dalej żyje i fani mogą się nią delektować! Wielkie dzięki za twój czas i twoje wyczerpujące odpowiedzi. Mam nadzieję, że będziemy mieli przy jemność słuchać niejednego twojego dzieła w przyszłości oraz, że skopiecie dupy swym występem na Headbangers Open Air! Dzięki milion za ten wywiad! A raczej powinienem powiedzieć - za tę książkę! (śmiech) Nie mogę się już doczekać HOA. Pokażemy na co nas naprawdę stać! All Hail!

Heavy Metal na wieczność. Jeśli go nie lubisz? Pierdol się! Jeffrey Dunn znany jest szerszej publice jako Mantas, oryginalny i najważniejszy gitarzysta Venom. Być może część młodszych metalowców nie kojarzy go w ogóle, albo przynajmniej tylko o nim kiedyś słyszała, a osobistość znać warto i nawet się powinno, bo gdyby nie ten pan to tacy celebryci jak James Hetfield czy Dave Mustaine nawet nie założyli by własnych kapel. Twórca pierwszej i przez wielu uważanej do dziś za najbardziej ekstremalną kapelę świata. Autor większości muzyki, niesamowity kompozytor, a także człowiek bardzo eklektyczny, który z jednej strony do dziś żyje, oddycha i tworzy metalem, a z drugiej strony ma na boku projekt bluesowy i wspomagał swoich kumpli z grupy techno Scooter. Teraz właśnie przygotowuje się do wydania autobiografii, w której dowiemy się, że życie muzyka w kapeli nie jest wcale takie kolorowe jak by się wydawać mogło, a tym czasem udzielił naszemu pismu całkiem obszernego wywiadu. Mógłbym nawet rzecz wywiadu rzeki. Zapraszam do lektury. HMP: Chciałbym zacząć z pytaniem odnośnie two jego najnowszego projektu, którego wszyscy jesteśmy ciekawi. Jaka historia stoi za M-Pire Of Evil, kto założył ten zespół? Jeffrey "Mantas" Dunn: Uh, to jest naprawdę długa historia, wszystko zaczęło się, gdy założyłem kapelę Dryll. Pewnego razu zabukowaliśmy koncert charytatywny w Newcastle. Został on zorganizowany dla pewnego DJ'a, który niespodziewanie zmarł podczas długiego spaceru po północno wschodnich dzielnicach miasta. Więc zgodziliśmy się zagrać podczas tego koncertu jako headliner. W zespole miałem wtedy perkusistę, który mieszkał w Kolonii w Niemczech oraz basistę, mieszkającego w Berlinie. I kilka tygodni przed tym koncertem odebrałem telefon od żony perkusisty. Powiedziała, że miał on wypadek i podczas jednego z koncertów z jego drugą kapelą, gdy ten wchodził na scenę, poślizgnął się i złamał rękę. Przez ten incydent nie mógł grać przez jakiś czas i zmuszeni byliśmy znaleźć innego perkusistę. Teraz mając w zespole tylko jednego członka-basistę z Niemiec, zmuszeni zostaliśmy również znaleźć jakiegoś lokalnego basistę. Zaraz przed tym dostałem również telefon od Anttona, który powiedział mi, że opuścił Venom, z bardzo różnych powodów. Więc zadzwoniłem do niego, aby obgadać różne tematy i problemy z jakimi mieliśmy do czynienia w Venom. Pierwszą osobą jeśli chodzi o granie na perkusji do której zadzwoniłem był Nick Barker, który grał z Testamentem, Dimmu Borgir, Cradle of Filth, jednak był on zajęty i nie mógł z nami grać. Wtedy nasz drugi gitarzysta w zespole zaproponował czemu nie zapytamy się Anttona, przecież mógłby pasować i zagrać z nami koncert. Więc zadzwoniłem do niego i zgodził się zagrać z nami ten koncert. Zagraliśmy ten koncert, graliśmy na nim kawałki z "Black Metal" i ja byłem na wokalu. Po zagraniu kilku prób, nie planowaliśmy nawet zagrać kolejnych koncertów, a wszystko poszło tak dobrze. Po tym spojrzeliśmy na siebie i stwierdziliśmy "Ej no, kawałki idą nam tak dobrze, zróbmy coś z tym". I tak koncert po gigu charytatywnym, gitarzysta i wokalista z kapeli, chcieli aby wszyscy z zespołu byli zlokalizowani w North East,

gdyż ciężko zespół funkcjonował ze składem w New Castle i w Niemczech. I gdy zostało już postanowione, żeby cały skład kapeli był z New Castle, zacząłem rozmawiać z Anttonem, jednak nic nie było wtedy z góry zaplanowane. Postanowiliśmy zrobić raczej z tego taki sideproject. Zadzwoniłem wtedy do Mike'a Hickey gitarzysty Venom z '86 i był zainteresowany kapelą. Więc ja zacząłem pisać i faktycznie pierwszym utworem, który stworzyłem był utwór tytułowy z płyty "Hell to the Holy". I w tym momencie, gdy ja miałem pisać piosenki i byłem głównym kompozytorem, potrzebowaliśmy basisty i wokalisty i oczywistym wyborem był Tony Dolan. Jest on moim najlepszym przyjacielem od ok. 30 lat, więc zadzwoniłem do niego, i on też uznał że to zajebisty pomysł grać razem jeszcze z Mikem i Anttonem. Więc zaczęliśmy rozmawiać poważnie o kapeli, planować, tworzyć więcej piosenek i wtedy Mike powiedział ze jego zobowiązania w Ameryce nie pozwalają mu się w pełni zaangażować w zespół. I wszyscy wtedy zgodziliśmy się aby pozostać trio. W tym czasie ciągle tworzyliśmy nowe utwory, mieliśmy zamiar wchodzić do studia. Ostatniego roku, zaraz przed amerykańską trasą, Antton stwierdził, że nie chce grać trasy koncertowej, nie podobał mu się kierunek jaki obrała kapela. Jednak trasa była już zabukowana, mieliśmy zagrać 21 koncertów w Ameryce, ja chciałem zagrać trasę, Tony chciał zagrać trasę. Jednak kilka miesięcy wcześniej, gadałem z tour managerem z New Castle, i byliśmy razem na koncercie tribute bandów grających kawałki Metallicy, Judas Priest, Black Sabbath. I w tribute-bandzie Sabbatów zwanym Sabbathical był młody, bardzo dobry bębniarz. Po koncercie perkusista podszedł i przedstawił się mi i powiedział, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował perkusisty do kapeli, to on jest chętny, ponieważ dla niego jest to ogromna szansa i wtedy odparłem "Ok, jak coś odezwę się" i olałem zupełnie to co powiedział. Jednak po tym, jak Antton stwierdził, że nie będzie grał trasy koncertowej, skontaktowałem się z jednym z managerów podczas organizowania jednego z koncertów i ten perkusista również tam był. Wszedł na salę podczas soundchecku i przypomniałem sobie,

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: M-Pire Of Evil

M-PIRE OF EVIL

9


co on mówił mi kilka miesięcy wcześniej i nie mówiąc mu ani o planach koncertowych, ani o kontrakcie, o czymkolwiek zapytałem się go o współpracę, a on zgodził się. Zadzwoniłem wtedy do Tony'ego, wytłumaczyłem mu całą sytuację, powiedziałem, że bierzemy chłopaka na trasie do USA. Dwa tygodnie przed trasą koncertową, Tony przyleciał do New Castle, z Londynu w którym, żyje, przebrnęliśmy przez nasze kawałki, ogrywaliśmy set. Potem od razu po amerykańskiej trasie byliśmy zachwyceni jak spisał się Marc Jackson, że postanowiliśmy pozostać w takim składzie w jakim została zagrana trasa, jako trio. Marc na perkusji, ja na gitarze oraz Demolition Man na basie i wokalu. Czy mógłbyś spróbować porównać M-Pire Of Evil do Venomu, z ery Tony Dolana? Nie tylko z warst wy muzycznej oczywiście. Hmm... Era Tonego Dolana w Venom była bardzo, ale to bardzo niedoceniona. Kiedy graliśmy trasę Mpire of Evil w Stanach, zawarliśmy w setliście utwory z płyt z Tonym jak "PrimeEvil" czy "Blackened are the Priest", "Carnivorous", wszystkie hity Venomu z jego

kapelą niż Venom. Na przykład M-Pire ma zupełnie nowego, utalentowanego i dużo lepszego perkusistę, który angażuję się w proces tworzenia kawałków. My jako kapela staramy się nie być ciągle porównywaniu do Venomu i nie chcemy z nim rywalizować, a ciągle właśnie praca to robi. Chcemy odnieść sukces i uznnie przez to co my tworzymy, a nie przez to co storzyliśmy w Venom. Owszem byłem głównym twórcą piosenek i brzmienia Venomu, to historyczny fakt, ale chce być oceniany za to co tworze teraz. Lecz praca i fani, cały czas będą nas porównywać, właśnie za to, że ja byłem założycielem Venomu, natomiast Tony zastąpił Cronosa i to jest oczywiste, że wszyscy będą nas porównywać, lecz chcemy się od tego odciąć. Stoimy po prostu z boku tego wszystkiego i możemy powiedzieć, że to, to i to możemy zrobić lepiej. Chcemy być własną, oddzielną, niezależną kapelą działającą na własnych zasadach i warunkach. Jeśli ludziom się to podoba i chcą tego słuchać to wspaniale, jeśli ludzie uważają, że kawałki Venomu wychodzą to też cudownie, ale jak wiesz to trzeba pozostawić ludziom do oceny, nie nam to oceniać.

Foto: M-Pire Of Evil

udziałem. Po koncercie rozmawialiśmy z wieloma fanami, zawsze to robimy, to dobra okazja aby poimprezować z fanami, i wielu z nich mówiło, że to wspaniałe usłyszeć te utwory Venom na żywo, również dlatego, że albumy z Demolition Manem są bardzo ciężko dostępne i nie są w ogóle wznawiane. Eh, dla mnie wokal Tonego jest silny jak nigdy przedtem i nie uważam żeby obecne M-Pire of Evil, było tak jednokierunkowe jak był kiedyś Venom. Widzisz, nie mamy przepisów na to co piszemy, co gramy, co tworzymy. Nasz pierwszy album "Hell to the Holy" jest bardzo zróżnicowany stylistycznie np: "The 8th Grade" jest mocno doom metalowy, "Devil", który ma wiele elementów bluesowych, "Hellspawn", który jest typowym thrashowym kawałkiem, "Metal Messiah", który jest klasycznie heavy metalowy w stylu Judas Priest. Tym samym nie chcemy być sklasyfikowani pod jakiś konkretny gatunek i to nas odróżnia od tego co robiliśmy w prze-szłości. Wszyscy razem obecnie uważamy, że to co tworzymy będzie się nam podobać i nie chcemy tworzyć według określonych reguł. Porównując Venom ery Tonego do M-Pire of Evil, uważam, być może brutanlnie, ale jednak, że M-Pire jest dużo lepszą

10

M-PIRE OF EVIL

Dobrze, więc kto jest odpowiedzialny za skomponowanie muzyki do albumu "Hell to the Holy"? Więc, ja stworzyłem całą muzykę, Tony napisał wszystkie teksty i było kilka lirycznych wstawek od Anttona ale były one bardzo zdawkowe i właśnie to ja komponuje, a Tony pisze teksty.

Co mógłbyś nam powiedzieć o nad chodzącym "Crucified"? Kiedy patrzę na setlistę widzę głównie utwory Venom z lat '89-'92. Czy nagraliście je ponownie? I czemu zdecydowaliście się na taki zabieg. Tak, nagraliśmy te kawałki ponownie. Podczas koncertów M-Pire graliśmy wiele kawałków Venomu i mieliśmy na nie niesamowity odzew. Ludzie ciągle pisali gdzie mogli by te kawałki dostać, ponieważ płyty Venomu z Tonym osiągają teraz chorendalne ceny na ebayach, trzeba je sprowadzać z nie wiadomo skąd, więc wyszliśmy na przeciw ludziom, zapytaliśmy się ich "Jeśli mielibyśmy nagrać cokolwiek ponownie, co byście chcieli usłyszeć" i dostaliśmy mnóstwo personalnych wiadomości od fanów np.: przez Facebooka, aż w końcu zrobiłem swoją listę, Tony zrobił swoją, nawet Marc zrobił swoją, chociaż miał 2 lata, gdy "PrimeEvil" zostało wydane, to było przecież 22 lata temu. Po tym spotkaliśmy się z bardzo dobrym odzewem ze strony fanów na ten pomysł, chcieli usłyszeć te numery, więc obgadaliśmy to z kapelą i zaczęliśmy nagrywać i zgodziliśmy się z chłopakami na 9 coverów Venom na naszym albumie i nawet dziś chwalą ten album, mówią jaki im się podoba, co świadczy o tym, że ta era Venomu z Tonym była dla nich bardzo ważna. Oczywiście stworzyliśmy kilka nowych kawałków, w większości znajdą się na płycie, która wyjdzie prawdopodobnie jakoś na początku przyszłego roku. I podsumowując nagranie tych coverów zaczęło się od pomysłu fanów "Hej fajnie było by usłyszeć te utwory ponownie", więc by stwierdziliśmy, "Hej, czemu nie, to dobry pomysł". I jedną śmieszną sprawą jest to, że czytałem dwie recenzje, gdzie w jednej koleś napisał, że na płycie są 4 covery Venom i reszta to utwory M-pire, a drugiej, że są 3 covery Venom. I w gruncie rzeczy, to dla mnie jest dobre, ponieważ jest masa ludzi, którzy byli dzieciakami, gdy te utwory wyszły z Venom, i z M-pire odkryli te utwory na nowo. I to tylko dowodzi mi, że uczyniliśmy te utwory częściami M-pire of Evil. Stworzyliśmy je gdy w Venom byłem ja i Tony, a teraz gramy je razem w zupełnie nowej innej kapeli. Oprócz nich, nasze 2 utwory zostało bardzo dobrze odebrane w recenzjach i teraz chcemy zaprezentować nowy album, który jest w trakcie tworzenia i ukarze się prawdopodobnie na początku przyszłego roku. Mógłbyś powiedzieć coś więcej odnośnie ostatniego utworu na albumie "Taking It All"? Hm, generalnie mógłbym określić ten utwór jako antyhymn do wszystkiego, co jest idealnym określeniem tego kawałka. Jest on jednym wielkim środkowym palcem do ludzi, którzy mówią ci co masz robić, którzy

mówią ci, że czegoś nie zrobisz, jest to utwór o wierze w siebie, o tym, że możesz zrobić cokolwiek, tylko jeśli tego chcesz. Utwór ten skierowany jest do wszystkich tych którzy chcą ciebie zatrzymać w tym co robisz. Masz przecież jedno życie na tym świecie i nie możesz ludziom pozwolić manipulować Tobą, mówić ci co mają robić, musisz wycisnąć z życia jak najwięcej, brać odpowiedzialność za to co robisz, właśnie dlatego refren mówi "Pierdolcie się !". Wszyscy w zespole uważamy ten utwór za genialny swoistego rodzaju hymn. Jesteśmy właśnie w trakcie tworzenia teledysku do tego utworu, ponieważ mnóstwo fanów ma swój ogromny wkład w ten utwór. Gdy gramy go na koncertach, wszyscy razem krzyczą -Fuck You- i na teledysku będą fani pokazani, krzyczący te słowa do kamery. To jest właśnie utwór napisany o fanach, dla fanów i wyraża stan robienia tego co się kocha, dlatego to będzie wspaniałe mieć ubaw podczas teledysku razem z fanami. Video na pewno będzie niesamowite. Zastanawia mnie, czy rozważasz nagranie utworów, które skom ponowałeś w przeszłości, ale nie użyłeś w żadnym swoim dotychczasowym projekcie? Nie, nie bardzo, być może kilka piosenek z okresu "Zero Tolerance" z mojego solowego projektu Mantas, ponieważ w tę płytę zaangażowany był Tony, lecz uważam, że jeśli jakiś utwór nie został użyty na dany album to znaczy, że nie nadaje się nigdzie indziej. Ja jako kompozytor mam całe setki utworów na moim dysku twardym na komputerze, które nie są nigdzie wykorzystane. Oprócz tego cały czas pisze piosenki. Obecnie zaangażowany jestem jeszcze w jeden projekt, w którym gramy klasycznego rocka i blues. Na wokalu jest w nim jeden z perkusistów Venom. Ja kocham bluesa, on kocha bluesa i razem tworzymy i nagrywamy piosenki, po prostu dla przyjemności. Zastanawialiśmy się być może kiedyś nad wydaniem tego ale jeszcze do końca nie wiemy. Generalnie jako kompozytor tworzę masę różnych rzeczy, i to co pasowało do Dryll szło do Dryll, to co do bluesowego projektu szło do bluesowego projektu, a to co M-Pire szło do M-Pire. Nie uważam, żeby cofanie się, używanie niewykorzystanych pomysłów z przeszłości było dobrym zabiegiem. Cały czas mam masę różnych pomysłów i po co wykorzystywać coś co nie było do końca dobre, skoro mogę stworzyć coś lepszego. Gdy siadam i chcę stworzyć album staram się używać świeżych, nowych pomysłów, a nie wracać do czegoś, starać się wskrzesić jakiś pomysł czy cokolwiek. Patrząc na twórczość M-Pire of Evil kilka piosenek takich jak "Reptile" czy "Snake Pit" kojarzą się z nazwą Venom, czy był to celowy zabieg? Eh, (śmiech), nie, nie bardzo, raczej w ogóle. "Snake Pit" opowiada o klubie rockowym Mayfair do którego chodziliśmy w North East w New Castle w latach '80. Był to ogromny, masowy klub, w którym w piątkowe i sobotnie wieczory był grany tylko rock i metal. I dla ludzi w latach '80 klub ten był absolutną mekką, wszyscy tam chodzili i wszyscy chcieli tam chodzić. Ja sam spędziłem tam, heh, większość lat '80 w tym klubie. A na koncertach tam widziałem największe gwiazdy. AC/DC z Bonem Scottem, Judas Priest, Ted Nugent, Gary Moore, mój Boże, wszyscy nawet Bon Jovi tam grało, każda kapela z Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu łącznie z moją ulubioną kapelą z tego gatunku Samson. Każdy kto kiedykolwiek w latach '80 był w Mayfair, niech przeczyta tekst i wtedy poczuje klimat tamtego miejsca. Hmm, kolejny kawałek "Reptile" jest kawałkiem traktującym raczej o źle które siedzi wewnątrz człowieka, tym gadzie, wężu wewnątrz ciała, który cały czas karze robić coś złego. Tony stworzył ten tekst więc jest on bardziej osobisty dla niego. Jeśli ja, czy Tony stworzymy jakiś tekst, zawsze staramy się do niego stworzyć jakąś muzykę. Tony wtedy przychodzi do mnie, do mojego domowego studia i gramy jakiś utwór. Wiesz, Tony zawsze powtarza, że lubi, jak piosenka mówi mu co chce. I ja zupełnie się z nim zgadzam, moim zdaniem utwór musi mieć silny tekst, wyrażać "siebie". Chodzi mi o coś takiego, że ktoś kto posłucha "Snake Pit" może powiedzieć "O ona opisuje taki klub do którego chodziłem w Londynie" czy Manchesterze czy gdziekolwiek na świecie. I taki jest właśnie mój styl pisania tekstów. Mają one bardzo ważne znaczenie dla mnie, ale nie muszą cokolwiek znaczyć dla ciebie. To co ja lubię, to, gdy ludzie sami wyciągają wnioski z danych tekstów. Jeśli ten utwór ma jakieś ważne znaczenie dla ciebie, nie muszę się o nic martwić. Przez to utwór staje się dla ciebie ważniejszy, staje się bardziej twój, co moim zdaniem jest dobrym zabiegiem. Dla przykładu, gdy nagrywałem album


"Zero Tolerance", napisałem wszystkie teksty na ten album, i jest na nim piosenka o nazwie "Kill It", tak przy okazji, jest to być może jeden z utworów, które "zmartwychwsta" dla M-pire, ponieważ ma dobry, thrashowy klimat. Tak czy siak, mnóstwo osób mówi mi, że utwór ma bardzo negatywny wydźwięk, jest pełen agresji, nienawiści, i pytają się co ten tekst znaczy. Ja im natomiast zawsze odpowiadam, co on znaczy dla was? Ja wiem co on znaczy dla mnie, ale co ten tekst znaczy dla ciebie? Wiesz, wiele osób mówi "oh, gdy słucham tego utworu przypomina mi się mój wkurwiający szef z pracy i mam ochotę go zabić" i rzeczy w tym stylu. Natomiast jego znaczenie dla mnie jest o polowaniu, o bezsensownej rzezi niewinnych zwierząt. To właśnie to, o czym ten utwór jest. I własne o to chodzi, gdy ludzie wyciągają własne znaczenie tekstów, to jest dobre, ponieważ sprawia, że dane utwory są dla nich bardziej osobiste. Dla przykładu jak robiliśmy tekst do utworu "The 8th Gate" z albumu "Hell to the Holy" i jest tak jakby następcą utworu który napisałem mnóstwo lat temu dal Venom "The Seven Gates of Hell", który był moim małym tributem, hołdem dla Ronniego Jamesa Dio, wyobrażałem sobie go śpiewającego ten utwór, ponieważ miał on niesamowity głos i feeling. Tak czy siak, utwór "The 8th Gate of Hell" napisałem, ponieważ zadaliśmy sobie pytanie "Co by było gdyby istniał 8 krąg piekła i gdyby te siedem poprzednich prowadziło do jakiegoś konkretnego zła?" I zdaliśmy sobie sprawę, że po otwarciu owej ósmej bramy, jedyne co byśmy ujrzeli to lustro, odbicie nas samych, ponieważ zarówno w mojej opinii jak i Tonego, ostatecznym złem jest człowiek. Możesz odpalić sobie program z wiadomościami i zobaczysz ciągłe zło, zniszczenia, morderstwa, wojny i wszystkie okropieństwa, które są dziełem człowieka. I w mojej opinii, to my jesteśmy tymi, którzy rozpierdalają tę planetę. Nie muszę się martwić o śmierć jakiś pieprzonych słoni w Serengeti, czy jakieś jebane dzikie zwierzęta gdzieś w odległych krajach czy nawet jakieś jebane głowice nuklearne, ponieważ człowiek to wszystko zrobił. I właśnie o to nam chodziło, gdy otworzysz ósmą, ostatnią bramę piekła zobaczysz lustro, odbicie samego siebie jako ostateczne zło. To właśnie ludzkość jest najgorszą istotą na świecie. Bo gdy ja widzę jakieś ogromne demony z rogami, potwory, wampiry, Dracule dla mnie to wszystko to fantazja, która nigdy się nie wydarzy. Wystarczy, że rozejrzysz się wokół siebie, zobaczysz co wydarzyło się na twojej ulicy, na twoim osiedlu, dzielnicy, włączysz kanał z wiadomościami. Zobaczysz, że sytuacja jest kurewsko zła. I to jest właśnie cała idea człowieka jako absolutnego zła. Ale my tego nie widzimy, nie musimy, to wszystko samo się nam ukazuje. Jaka była piosenka Micheala Jacksona? To my jesteśmy tymi, którzy patrząc w lustro muszą zmienić świat? Musimy spojrzeć na to wszystko wokół nas i powiedzieć "Co my kurwa robimy?" Walczymy o jakąś ziemie czy wyspę? I to jest warte umierających i głodujących milionów dzieci? Nie wydaje mi się. I spójrz teraz na tych, którzy starają się poprawić tę sytuację. Pieprzone gwiazdy rocka, muzycy, którzy urządzają koncerty charytatywne pomagają, a co kurwa z politykami? No dla mnie to mówi samo przez się… O, heh, trochę się rozgadałem i poszedłem trochę głębiej, ale taka jest mniej więcej geneza utworu "Reptile", oczywiście są w nim elementy fantastyczne ale ostateczną wiadomością od nas było, że to człowiek jest najgorszą istotą na świecie. Uh, dzięki za wyczerpującą wypowiedź. Chciałem teraz dowiedzieć się co nieco o twoim projekcie Mantas. Czemu nie zaprosiłeś do niego Tonego Dolana i Anttona, zamiast tworzyć totalnie nowy skład? Hm, Tony był w Mantasie przez pewien czas, lecz rzecz polegała na tym, że wiele, wiele, wiele lat temu, gdy Mantas dopiero raczkował dostałem telefon od Anttona, ponieważ dowiedział się, że poszukiwaliśmy wtedy gitarzysty, ale mówiąc zupełnie szczerze, nie chciałem mieć wtedy w kapeli jakichkolwiek powiązań z Venom i aby być brutalnie szczerym nawet nie chciałem aby zespół nazywał się Mantas. Mnie do szczęścia wtedy wystarczyło aby być po prostu gitarzystą w zespole. I wtedy nie znałem praktycznie wcześniej nikogo z kapeli. Każdy z nich pochodził z rekomendacji, od przyjaciół. Kiedy chcieliśmy nagrywać "Zero Tolerance", nie mieliśmy nawet wokalisty. I pierwszą osobą, która nim została był Bry. Potrzebowaliśmy wokalisty, a on był moim przyjacielem, z którym trenowałem Aikido. Miał wtedy kapele grającą industrial i przesłał mi nagranie jak śpiewa. Lubiłem to jak wyglądał, jego podejście to jak się zachowywał, bo wokalu nie miał jakiegoś niesamowitego, ale miał coś w

sobie, przez co wiedział, że urodził się dla kapeli Mantas. Pozostało nam znaleźć resztę składu, musieliśmy się rozejrzeć. Gitarzystą został Alistair, człowiek który był web-designerem dla strony internetowej studia, w którym nagrywaliśmy materiał. Później zadzwoniłem do Tonego Dolana, on został basistą i powiedział, że zna perkusistę w Londynie, który okazał się czarnoskórą dziewczyną. Ale pamiętam, że ona była kurewsko niesamowita, była nieziemskim muzykiem, a miała może 17 albo 18 lat gdy grała w kapeli. Zagrała z nami kilka koncertów, ale teraz jest muzykiem sesyjnym i gra z wieloma kapelami po całym świecie. Po tym jak odeszła od nas, Marthus przyszedł grać z nami, obecnie jest perkusistą Cradle of Filth. Przyszedł do nas, jak mieliśmy grać w Japonii, dodatkowo musieliśmy znaleźć nowego basistę, ponieważ Tony odszedł. I serio, w tej kapeli tylko Tony był jakimkolwiek powiązaniem z Venom. Patrząc na muzykę jaka jest na "Zero Tolerance" i jaką grał Mantas, po co szukać powiązań z Venom, skoro muzyka ta jest totalnie różna? Zarówno Tony jak i ja kochaliśmy tą muzykę, i cholera znamy się już 32 lata, i jesteśmy dla siebie jak bracia. Powód dla którego współpracujemy razem jest taki, ze doskonale się ze sobą dogadujemy i doskonale ze sobą pracujemy. I owszem, możemy dyskutować ze sobą odnośnie muzyki, tekstów, ale nigdy się nie krytykujemy, co jest moim zdaniem bardzo rzadkim zjawiskiem, ale niezwykle ważnym dla zespołu. Ludzie zazwyczaj traktują to co stworzą jako bardzo cenne, ważne dla nich i przez to nie można siebie nawzajem w zespole krytykować. My z Tonym nie krytykujemy siebie nawzajem, nie możemy siebie krytykować ponieważ znamy się tak dobrze, ufamy sobie i doskonale znamy swój osąd. Kiedyś ktoś się zapytał Tonego, dlaczego nie pisze w ogóle muzyki do M-Pire of Evil, a on odpowiedział "Bo Jeff tworzy tak zajebiste riffy." To jest bardzo duży komplement od Tonego. I to jest właśnie dobra, a nawet bardziej niż dobra, wspaniała relacja i praca w kapeli. A propos Mantasa, nie chciałem właśnie żadnych powiązań z Venom, miał to być zupełnie nowy projekt. Owszem, zagraliśmy kilka coverów Venom, aby pomóc ludziom lepiej nas poznać, ale miała to być zupełnie inna kapela. Jednak nigdy nie ucieknę od porównać do Venom. Kiedy managementem dla Mantasa był niemiecka firma, miałem w zespole niemieckiego perkusistę, niemieckiego basistę, byliśmy angielską kapelą ale usytuowaną w Niemczech. I wtedy management powiedział, że kapela nie powinna nazywać się dłużej Mantas, przestaje być dłużej kapelą z jednym liderem i muzykami sesyjnymi, a realnie istniejącą kapelą, w której każdy się dobrze dogadywał. Muzycy z którymi grałem w Mantas byli naprawdę niesamowici, grało się z nimi genialnie zarówno w studiu jak i na scenie, i tak postanowiliśmy zmienić nazwę na Dryll. Do dzisiaj mam plany aby zrobić coś więcej z Dryll, tworzyć coś, ale to nic pewnego, ponieważ Mpire zajmuje mi tak dużo czasu. Wracając do twojego pytania, nie jestem dłużej w Venom, nie potrzebuje porównać odnośnie kapeli, jestem zadowolony z tego co robię teraz. Venom teraz działa i tworzy to co chce tworzyć. Tworzy pod nazwą Venom, bo w 2005r. zgodziłem się, że mogą używać tej nazwy i radzą sobie. Bardzo interesuje mnie, czym zajmujesz się oprócz muzyki? Czemu poświęcasz czas, oprócz grania w M-Pire O F Evil? Dla mnie, wszystko co robię w życiu jest w jakiś sposób związane z muzyką, jeśli mam być zupełnie szczery. Prowadziłem kilka lat temu rzecz zwaną Rock School, gdzie uczyliśmy dzieciaki grać na instrumentach, poznawać kapele i rzeczy w tym stylu. Moje życie w gruncie rzeczy kręci się wokół muzyki. Robię mnóstwo producenckiej roboty dla mnóstwa kapel, lubię więc produkować muzykę. Wiesz sam tworzę mnóstwo różnej muzyki, począwszy od materiału dla M-pire of Evil, przez blues, klasycznym metal, klasyczny rock, może nawet muzykę dla innych kapel, sam nie wiem, po prostu kocham być kreatywny, wspomagać inne kapele, udzielać się. Kocham być w studio, nagrywać, słuchać tego ponownie, poprawiać, bawić się mixami, masteringiem, tym wszystkim, uwielbiam to. Sensem życia dla mnie jest właśnie muzyka. Do 2009r. byłem również profesjonalnym instruktorem sztuk walki, robiłem to od 19 lat, miałem swoją siłownię w centrum New Castle. W 2009r. przestałem to prowadzić, przez operację, która wykluczyła mnie zupełnie z czynnego uprawiania sportu, teraz siłownię prowadzi mój wspólnik. Generalnie muzyka i sztuki walki o wszystko co kocham, co znam od momentu rzucenia szkoły, nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, płynie ona w mojej krwi. Muzyka? Jestem jej największym fanem. Mu-

zyka jest czymś, co nigdy cię nie osądza, daje ci dobre ale też złe chwile. Nie wiem, gdzie byłbym teraz bez muzyki. Daje mi ona możliwość podróżowania po świecie, poznawania masy różnych wspaniałych ludzi, przez tyle lat nie tylko fanów ale też przyjaciół, niemalże członków rodziny. Jest kilku fanów, którzy są teraz moimi bardzo bliskimi przyjaciółmi. Wiesz, raz jak byliśmy w Grecji, byliśmy praktycznie niczym po koncercie, a zapoznaliśmy się z jednym fanem i spędziliśmy z nim całe wakacje. Jest jeszcze jeden facet, John Parry, mieszka w Szwajcarii, też jest naszym fanem, poznaliśmy się na trasie w USA i często gadamy ze sobą przez telefon. Oprócz nich, też Eduardo, Argentyńczyk mieszkający w Kanadzie, każdy z nich jest fanem mojej muzyki i jednocześnie moim bliskim przyjacielem, a poznaliśmy się właśnie przez muzykę. Nigdy bym nie zostawił muzyki, nigdy nie byliśmy milionerami przez to co robiliśmy, nigdy nie zarabialiśmy nie wiem jakich pieniędzy, ale możliwości jakie muzyka daje to jest najpiękniejsze. Pamiętam granie razem ze Scooterem w Polsce, czy granie w piłkę nożną na stadionie w Mongoli? Jasna cholera, kto ma możliwości aby zrobić coś takiego? A to wszystko przez muzykę, nie mogę bez niej żyć, kocham być kreatywny i to wszystko dzięki niej. Przejdźmy teraz do twojej techniki grania. Jakie są twoje inspiracje jako gitarzysty? Co ma największy wpływ na twój styl grania? Woow, hmm, wielu gitarzystów uważam za niesamowitych, ale nie jest sekretem, że rok 1979 zmienił moje życie. W maju 1979 poszedłem do New Castle City Hall i po raz pierwszy zobaczyłem zespół o nazwie Judas Priest. Zespół ten oraz gitarzysta o imieniu K.K. Downing sprawili, że już wiedziałem, co chcę w życiu robić. Wiesz, zawsze byłem związany z muzyką i przeżyłem wiele przełomowych momentów jak koncert T.Rex i Slade w 1971r., pierwszy singiel Queen jaki kupiłem "Seven Seas of Rhye", album Kiss jaki kupiłem, "Hotter Than Hell", wiesz zawsze starałem się znaleźć coś coraz cięższego, cięższego i cięższego. Jak zaczynałem tworzyć Venom, razem z kolesiem o imieniu Dave, którego poznałem na zajęciach z taekwondo, okazało się, że mieliśmy podobny gust muzyczny, on był fanem Deep Purple i ciągle odkrywaliśmy muzykę, byliśmy na nią bardzo otwarci, chodziliśmy razem na koncerty. Później ciągle szukaliśmy jakichkolwiek kapel lub show, które miały by gitarzystów. Chodziliśmy na show Ronniego Gallaghera w latach '70, Scorpions, nawet na kapelę Dr. Feelgood. Na czym kolwiek co miało gitarzystę w składzie. Po czym Dave powiedział, że ma bilety na koncert Judas Priest. Trochę obawiałem się wtedy tego koncertu, ale dziękuję Davowi za kupienie tych biletów, ponieważ ta noc to było to, to było coś niesamowitego. Ten koncert zupełnie zmienił moje życie, to kiedy zobaczyłem na żywo K.K. Downinga, ścianę wzmacniaczy, Gibsona Flying V, miało to ogromny wpływ na mnie i moją twórczość Venom. On wyglądał wtedy jak Niewiarygodny Gitarzysta Heavy Metalowy, wyglądał tak jak gitarzysta z kapeli powinien wyglądać, miałem wtedy 19 lat i koncert oraz K.K. zrobił na mnie piorunujące wrażenie. No i po tym odkrywałem coraz to cięższe kapele jak Motorhead, lecz zawsze byłem ogromnym fanem Priest i jestem nim do dzisiaj od tego wieczoru w 1979 roku. I jeśli miałbym wybrać moją największą inspirację, idola i kogoś kto miał największy wpływ na to jak ja gram, byłby to K.K. Downing. Ale jeśli ktoś by mi powiedział "Musisz wybrać twojego ulubionego gitarzystę, twojego ulubionego i tylko niego mógłbyś słuchać" byłby to z pewnością Gary Moore. Kocham wszystko co zrobił, album GForce, kapelę Skid Row i oczywiście Thin Lizzy. Jest dla mnie niesamowity, każdą jego płytę kocham, każdy album jego jest doskonały. Mam jego wszystkie płyty, całą dyskografię, albumy na których się udzielał, a nie są stricte jego, uwielbiam wszystko jak gra, jego bluesowe kawałki, wszystko. Jego DVD "Live At Montreux" jest absolutnym bluesowym arcydziełem. Jedną z kapel, które również personalnie uwielbiam jest Rush. Gitarzystą dość młodym, tworzącym raczej w dzisiejszych czasach, którego uwielbiam jest Zakk Wylde. Kocham jego feeling, jego solówki, jego agresję i pasję jaką wkłada grę, dla mnie jest niesamowity. Nie jestem za bardzo fanem gitarzystów jak Malmsteen, Steve Vai, Joe Satriani. Nie zrozum mnie źle, oni są niesamowitymi gitarzystami, mają niesamowitą technikę i zostali obdarzeni darem od boga, tak niesamowicie grają, ale to po prostu nie mój styl. Jest zbyt techniczny, zbyt skomplikowany, zbyt "mądry". Ja lubię grę, która po prostu kopie cię w jaja, tak jak właśnie

M-PIRE OF EVIL

11


Gary Moore, mógłby wyrwać ci twarz swoją grą, czy agresja Zakka Wylde, który w niektórych numerach potrafi zagrać niesamowicie czule, Frank Marino, jest niesamowitym, agresywnym blues rockowym gitarzystą, niektórzy mówią, że jest klonem Hendrixa, ale ja mam to gdzieś, ponieważ kocham Jimiego równie mocno. No i oczywiście wracając duet Judas Priest czyli K.K. Downing i Glenn Tipton, największy duet gitarowy wszech czasów i myślę, że nigdy nie zostanie pobity. Przez całe swoje życie słyszałem wielu gitarzystów i z wielu czerpałem swoje inspiracje. Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem Eddiego Van Halena, kupiłem płytę "Van Halen I", i poszedłem do swojego kuzyna ponieważ, ja nie miałem odtwarzacza i gdy nadeszło "Eruption" moje pierwsze wrażenie było "Co jest kurwa?" (niesamowite i jedyne w swoim rodzaju "What the fuck?!?"). Teraz już "Eruption" może nie sprawiać takiego wrażenia, ale kiedyś to było niesamowicie przełomowe. Podobnie jak wydawaliśmy "Welcome to Hell" ludzie mówili, że to jest super ciężkie, wściekłe, bluźniercze, że to najszybsza rzecz jaką kiedykolwiek słyszeli. Rozumiesz, brutalne, satanistyczne, demoniczne, określenia w tym stylu. Ale to właśnie jest ta przysłowiowa iskra, która roznieca ogień. I właśnie myślę, że my (Venom - przyp.red.) byliśmy tą iskrą, że Eddie Van Halen był iskrą, że Richie Blackmore był iskrą. I właśnie czy istniałby Yngwie Malmsteen bez Richiego Blackmore? Poznałem Yngwiego kiedyś we Francji, jak graliśmy koncert, mam wiele jego DVD i jak się siedzi i ogląda jego DVD jest takie "Wow", ale gdy puszczę sobię DVD Deep Purple z lat '70 i oglądam Richiego Blackmore, on jest po prostu niesamowity, absolutnie nieziemski. Ale to jest właśnie dobre, mieć dużo rzeczy do wyboru. Gdy idziesz do restauracji, masz przystawkę, danie główne i deser. Chciałbyś jeść stek na deser, danie i kolacje? Nie to by się szybko znudziło. Gdyby zaćmienie słońca było codziennie, było by to nudne. Każda nacja mówi innym językiem, każdy jest inną osobą i znajdzie na świecie coś dla siebie. I tak właśnie Yngwie Malmsteen, Steve Vai, Joe Satriani, Paul Gilbert, oni są niesamowitymi gitarzystami, ale po prostu nie dla mnie. Gary Moore, K.K. Downing, Frank Marino, to jest mój gust. Wiele osób się ze mną nie zgodzi, wiele się zgodzi, ale to jest właśnie dobre, to cechuje ludzką rasę, że jesteśmy indywidualnościami. I podsumowując, to są właśnie artyści, którzy mieli na mnie główny wpływ. Fakt faktem szanuję każdego gitarzystę który stworzył coś, był krokiem milowym, pozostawił po sobie ogromne dziedzictwo tak jak Robert Johnson. Faktycznie był twórcą bluesa i gdyby nie on, gra wyglądała by zupełnie inaczej. Szanuję i cenię każdego gitarzystę, który coś po sobie pozostawił. Obecnie jestem w trakcie pisania książki, jestem fanem książek od zawsze, i będzie ona moją swoistą biografią, będzie mówiła o moich inspiracjach, moim życiu. A propos, twoich gitarowych poczynań, jestem bardzo ciekaw, jak wyglądał twój epizod w zespole Warfare. Z tego co się orientuję, grałeś z nimi, zaraz przed tym jak się rozpadli. Dlaczego dołączyłeś do nich zaraz po odejściu z Venom? (Śmiech), powtarzałem to setki razy i powtórzę teraz. Możesz podkręcić dyktafon aby lepiej to zapamiętać (śmiech). Nigdy, ale to przenigdy, nie byłem członkiem, gitarzystą Warfare. Nagrałem dla nich tylko jedną solówkę na jeden singiel. Powtarzałem to setki razy i nie wiem skąd biorą się te plotki. Nigdy nie byłem gitarzystą Warfare. Znam muzyków, nagrałem im solówkę na singiel i to wszystko. Uh, cholerne plotki. Nadszedł czas, żeby zadać ci to pytanie. Venom był, jest i będzie jedną z najbardziej wpływowych kapel w historii. Jak to jest wstawać rano i zdawać sobie sprawę, że jest się autorem czegoś absolutnie niepowtażalnego, wpływowego, leg endarnego, wręcz dziedzictwa metalowego? Ah (śmiech), ciężkie pytanie, chociaż pytają mnie o to w większości wywiadów. Wiesz jest to bardzo pochlebne, ale jednocześnie równie upokarzające. Wiesz teraz jak gramy koncerty np. w Ameryce, po koncercie podchodzą do mnie fani i mówią "Stary, gdyby nie ty, nie było by ekstremalnego metalu, jesteś jego Ojcem Chrzestnym", (śmiech), lecz jest to troszkę przytłaczające. Cenię i szanuję każdą osobę, która mi coś takiego powie, która jest moim fanem, lecz hmm, pamiętam jak przeprowadzano ze mną wywiad z magazynu Decibel ze Stanów, z okazji wprowadzenia albumu "Welcome to Hell" do ich Hall of Fame za bycie gigantycznie przełomowym albumem, za bycie albumem, który zaczął, narodził istnienie ekstremalnego metalu.

12

M-PIRE OF EVIL

Wiesz, napisali, że black metal, speed metal, thrash metal, death metal, jak to chcesz nazwać Venom zaczął to wszystko. I zadali mi w tym magazynie pytanie, że wchodząc do studia, jak udało mi się uzyskać te riffy, brzmienie, piosenki. I moją odpowiedzią była: kompletna ignorancja. Eh, to było po prostu to co zrobiłem. Większość piosenek była już napisana zanim Cronos przyszedł do kapeli jak "Angel Dust", "Red Line Fever", czy utwór grany jeszcze z oryginalnym, pierwszym wokalistą Raise the Dead. I wiesz, to było po prostu to co zrobiłem. Heh, pewnie, że chciałem pisać coraz cięższe i cięższe rzeczy, ale to wyszło tak po prostu. Teraz, z perspektywy czasu jak patrzę na te utwory, są one takie proste i czasami to jest właśnie klucz do napisania dobrej piosenki. Idealnym przykładem na to jest AC/DC i Angus Young. Spójrz, on jest faktycznie bluesowym gitarzystą. Trzy akordy: E, G i D zajebiście rządzą. Znajdują się one w praktycznie każdym utworze AC/DC, jak "Highway to Hell", cokolwiek. Oczywiście masz takie kapele, jak nie wiem, te wszystkie techniczne death metalowe kapele, które zmieniają metrum co każde dwie sekundy, i te kapele nigdy nie doznają takiej reakcji, jak AC/DC grające "Highway to Hell" dla dwu i pół milionowej publiki. To jest kurewsko prosty utwór, ale reakcja jest niesamowita. I wydaje mi się, że to jest właśnie to co miał Venom, że przetrwał próbę czasu. To że teraz z M-pire gramy kawałki jak "Black Metal", "Witching Hour", "Countess Bathory", "Welcome to Hell". Reakcja na te kawałki jest niesamowita, mimo iż mają one już ponad 30 lat, przeszły one próbę czasu. Owszem nagrywanie, produkcja nie były zbyt dobre, ale to było 30 lat temu, teraz jest zupełnie inaczej. Ale gdy zadano nam pytanie o brzmienie Venom, my nie mieliśmy pieprzonego pojęcia co robimy. Wiesz gdy Cronos czy Abaddon powiedzą lub powiedzieli w wywiadzie, że tak mieli specjalne mikrofony o takim typie, jest to jedna wielka pieprzona bzdura. Staliśmy tam, mając mikrofon podłączony do konsolety, mając każdy instrument nastawiony najgłośniej jak się dało i po prostu to nagraliśmy. Nawet inżynier w studio nie wiedział co my do cholery robiliśmy. I to było na zasadzie, nagrać bass, nagrać gitary, nagrać perkusje, nagrać wokal i to wszystko zmiksować. Wiesz Keith Nichol, inżynier w studiu, powiedział nam że mieliśmy tragiczne brzmienie. I powiedział mi też, lata po tym, że miał młode kapele, które przyszły do niego i chciały brzmieć jak Venom. I on im zawsze odpowiadał, że nie wie jak to uzyskać i nic nie brzmi jak Venom, tylko Venom może brzmieć tak jak Venom. I tym samym wydaje mi się, że każdy album Venom, ma inne brzmienie. Dlatego nigdy nie było określonego brzmienia jakie miał Venom. Dlatego teraz, nawet jak ludzie mi mówią, ja odpowiadam, że nigdy nie miałem jakiegoś określonego brzmienia. Gdy gra Eddie Van Halen wiesz, że to Eddie Van Halen, gdy gra Brian May wiesz, że to Brian May, nawet gdy gra Richie Blackmore, wiesz, że to Richie Blackmore. Ja po prostu wszedłem do studia, ustawiłem najlepsze brzmienie jakie mogłem, zagrałem najlepiej jak mogłem i to właśnie to. I wiesz u mnie, zawsze bardziej chodziło o piosenkę jako całość, kompozycję, a nie "oh, szybko, wklejmy tutaj solówkę". To nawet nie jest potrzebne. Wiesz, jedne z dwóch najbardziej popularnych utworów Venom, "Welcome to Hell" i "Countess Bathory" nie mają nawet solówki gitarowej, a mimo to są to cholernie popularne numery. I to jest właśnie taki, swoisty testament tych utworów, to że przetrwały próbę czasu, chodzi o uznanie. Jak byliśmy na trasie w Japonii, w ostatni grudzień w Osaka, Saitama i Tokio, fani podchodzili do mnie po koncercie. To potrafi naprawdę ruszyć do łez, to jak twoje utwory wpływają na ludzi. Na przykład kiedyś jak graliśmy we Włoszech, było dwóch facetów, którzy przyjechali do Włoch z Polski, specjalnie na nasz koncert, znaleźli mnie i mieli ze sobą całą kolekcję płyt Venom ze sobą. Dosłownie wszystko, każdy singiel. I nie możesz takim ludziom nie podpisać każdego albumu, po prostu nie możesz. To są po prostu ludzie, którzy pomagają ci robić to co robisz. I to jest właśnie to, co powtarzam w każdym wywiadzie, że najważniejszą częścią muzyki są fani. Gdyby nie fani, nie przeprowadzał byś dzisiaj ze mną wywiadu, nie było by z kim. Gdyby nie fani nie było by płyt, nie było by teledysków, nie było by MTV, nie było by magazynów muzycznych. Tym samym fani są najważniejszą częścią muzycznego biznesu. To oni są silnikiem, krwią, tlenem tego biznesu, muzyki. I uważam że te wszystkie wielkie jebane primadonny gwiazdy rocka, które odmawiają podpisania autografów, zrobienia sobie zdjęcia z fanem i każą sobie płacić jakieś 500 czy 600 dolarów za jebane Meet&Greet,

uważam że powinny (zaznaczone bardzo mocnym tonem głosu - przyp.red.) wyjąć kija ze swoich jebanych dup i zdać sobie sprawę, że dla osób, dzięki którym znajdują się na tej pozycji, dla których są na pierwszym miejscu, to dla tych osób powinny być najmilsze i to im powinny być wdzięczne. Ponieważ to właśnie dzięki tym osobom istniejesz. Tak samo, że jak masz sklep i nikt nie przychodzi do twojego sklepu, to co się dzieje? Splajtujesz, twój sklep zostaje zamknięty. I to właśnie fani są najważniejszy, wsparcie jakie dają kapelą i jakie kapela powinna dawać im. My jako M-Pire of Evil graliśmy w naprawdę małych miejscach zarówno w stanach jak i we Włoszech. I często ludzie mówili, że to niesamowite że "Wow, to niesamowite, że Mantas jest w takich miejscach i gra w nich koncert". A ja odpowiadałem "oh, nie, nie, nie, nie, nie, to przyjemność dla mnie, że mogę w ogóle tutaj być. To przyjemność dla mnie stać na tej scenie i nieważne jak duża ona jest i dla jakiej ilości osób jest, czy to będzie 10 osób czy to będzie dziesięć tysięcy osób. To przyjemność dla mnie stać na tej scenie i prezentować swoją muzykę, dla ludzi, którzy ja doceniają. I jak ktoś mówi, że kupuje bilet, żeby nas zobaczyć, to nie, zobaczymy się nawzajem, ponieważ ja przyjeżdżam do twojego kraju, chcąc poznać twoją kulturę i zagrać koncert. Więc do pieprzonych gwiazd rocka, zachowujących się jakby były niewiadomo kim, jak podchodzi do was fan z kawałkiem papieru i prosi o podpis, podpiszcie pieprzony kawałek papieru. Jak podchodzi z dziesięcioma albumami, podpiszcie wszystkie dziesięć, bo kupił je i gdyby nie on, nie było by cię w tym miejscu gdzie jesteś teraz, nie było by cię w tym kraju i nie mógłbyś grać tej muzyki. Nawet pieprzony promotor musi zapłacić za twój lot do tego kraju. I nawet jak byliśmy w Grecji, były kapele, które wydały jeden album i zachowywały się jak gwiazdy. Nie, nie, wejdź na tę pieprzoną scenę, zrób swoją pieprzoną robotę i jeśli ktoś będzie chciał od ciebie autograf, będzie chciał pogadać z tobą przez choćby 10 minut lub powiedzieć tylko pieprzone "Hello", zrób to, odpowiedz mu. Nie bądź jebaną primadonną, nie bądź pieprzoną arogancką gwiazdą rocka. Jesteś tylko człowiekiem, tak samo jak tamta osoba. Po prostu bądź wdzięczny, że dzięki nim możesz być w tym państwie i grać tę muzykę dla nich. Wtedy oni odwzajemnią twoją wdzięczność. I nigdy nie zachowuj się inaczej, nigdy nie bierz opłat za twoje autografy. Ja jestem zawsze cholernie wdzięczny każdemu fanowi, który przyjdzie na nasz koncert. I zawsze każdemu jak mogę uścisnę dłoń, dam autograf, zdjęcie, porozmawiam, powiem "Hello". Dokładnie, to jest niezrozumiałe, czemu niektórzy muzycy się tak zachowują. Chciałbym, żeby każdy muzyk, gwiazda, miała do tego takie podejście jak ty. Jednak wróćmy do sprawy starego Venomu. Kiedy kapela została założona, kto był w oryginalnym składzie, kiedy był pierwszy koncert? Hmm, pierwszy koncert Venom? Czytałem wiele rzeczy na temat Venom w internecie, o tym kto był w składzie i większość z tego to było totalne gówno. Imienia gitarzysty basowego, który przyszedł, gdy Cronos wszedł na gitarę rytmiczną nie pamiętam, tym samym Clive Archer na wokalu, oczywiście ja na gitarze, Cronos na gitarze rytmicznej, Abaddon na per-kusji i ten perkusista (Alan Winston - przypis. Red.). Tak więc Venom, oryginalnie był w składzie pięcioosobowym. Później stał się czteroosobowy z Clivem na wokalu i Cronosem na basie, ja na gitarze i Abaddonie na perkusji. I nasz pierwszy koncert było to właściwie przyjęcie urodzinowe, wiele osób myśli, że to był koncert w kościele, ale nie to było przyjecie urodzinowe, ale więcej na temat tego będzie w książce, którą piszę, tam będzie mnóstwo odpowiedzi. Dlatego pozwolisz, że nie będę mówił za dużo na temat Venomu, ponieważ w książce będzie całą prawda na temat tej kapeli. Myślę, że mnóstwo fanów z Polski chciało by znać odpowiedzi na wiele ich nurtujących pytań jeśli chodzi o Venom. Mnie najbardziej intryguje nazwa zespołu. Jest bardzo dobra, prosta i chwytliwa. Jak na nią wpadliście? Na początku bodajże nazywaliście się Guillotine? Nigdy nie nazywaliśmy się Guillotine, to kolejna fantazja. Był jedynie pomysł na tę nazwę Guillotine i był to mój pomysł, lecz Abaddonowi się ona nie podobała. To był tylko i wyłącznie pomysł, nigdy się tak faktycznie nie nazywaliśmy, nie mieliśmy loga w tym stylu ani cokolwiek. Nazwa Venom wzięła się od kolesia, który zwykł z nami imprezować i trzymał się z nami w tamtym czasie. Jego imię będzie wymienione w


mojej książce. Pewnego razu po prostu zarzucił tą nazwą na próbie zespołu i już tak się ta nazwa przyjęła. W takim razie, pytanie o sławną kozę z okładek "Welcome to Hell" i "Black Metal", kto wpadł na jej stworzenie, kto odpowiadał za jej narysowanie? Abaddon narysował tą kozę, była w gruncie rzeczy podobna do tej satanistycznej, a my jej użyliśmy, bo chcieliśmy być najbardziej szokujący jak się da. Abaddon zaprojektował także logo kapeli. I tak jak powiedziałem, to on wpadł na pomysł głowy kozy i wydaje mi się, że była inspirowana jedną z kopii biblii satanistycznej i tym sławnym emblematem na niej widniejącym (popularny Baphomet). Wiesz, emblemat ten był wtedy bardzo popularny, nie był wtedy nowy, wszyscy go nosili, jednak nikt dotychczasowo nie miał go na okładce albumu, a był przecież modny. Dlatego to stało się takie szokujące. Szokowało to ludzi chodzących co niedziele do kościoła, a tu nagle kozioł na okładce i wszyscy noszący te emblematy na szyi. Musiało to być wtedy szokujące. Ludzie widząc naszą okładkę mówili, że mieliśmy jakieś ukryte przekazy na płycie. Moją odpowiedzią na to było "Jakie ukryte przekazy? Album nazywa się "Welcome to Hell", na nim jest tytułowy utwór, przecież wszystko jest kurewsko oczywiste, po co nam jakieś pierdolone przekazy podprogowe? Możesz albumu słuchać normalnie, nie musisz go słuchać od końca, i tak będzie bluźnierczy." Widzisz naszym celem było wtedy zszokować cały świat, być najkrwawsi jak się da, najohydniejsi jak się da, jeśli podobało Ci się to super, jeśli nie to tez super. To jest muzyka, nie musisz jej słuchać. Świat był gotowy wtedy na coś zupełnie innego, metalowy świat był gotowy na coś zupełnie innego, i jeśli chodzi o płytę Venom to było właściwe miejsce i właściwy czas. Każdy z nas był gotowy stworzyć, przynieść coś i skopać światu dupę. I tak jak wcześniej mówiłem, nie podpalisz lasu bez iskry i właśnie my byliśmy tą iskrą. Ruszyliśmy cały metalowy świat. I co najśmieszniejsze, ruszyliśmy z albumem o nazwie "Black Metal", utworem o tytule "Black Metal", a sam tekst utworu opowiada o graniu na żywo i nie ma w nim żadnych ani satanistycznych ani politycznych przekazów. I dostrzegłem wtedy, że kapele zaczęły za nami podążać, zrobiliśmy to samo co Black Sabbath, Priest, Kiss, Motorhead, byliśmy w czymś pierwsi, byliśmy ponad pewnym szczytem, byliśmy wtedy najbardziej ekstremalni. I to jest właśnie to co zrobiliśmy, po prostu graliśmy. To jest wielka wdzięczność być ojcem chrzestnym ekstremalnego metalu. Oprócz tego, zostałem umieszczony w książce Johna McIversa, 100 najlepszych metalowych gitarzystów i zostałem opisany jako prawdopodobnie pierwszy w dziejach thrash metalowy gitarzysta. Zrobiliśmy po prostu z Venom coś dotychczas innego. Ale generalnie patrząc ogólnie na muzykę, to są podstawy, to jest po prostu rock'n'roll. Sam "Black Metal", jest po prostu zapalnikiem metalu. Oprócz tego, jest black metal dzisiaj jako gatunek jest diametralnie inny, niż od tego zaczynaliśmy i to się właśnie nazywa ewolucja. Ponieważ "Black Metal" jako album jest wciąż żywy, jest inny może powinien mieć inny tytuł, może związany z innym gatunkiem, ale taki już jest. To jest jedna z rzeczy, nad której nie chcieliśmy spieprzyć z Tonym w M-Pire of Evil. Nazywa się M-Pire, ponieważ oznacza flagę, którą jest heavy metal. Pamiętam jak udzielałem się w Rock School. Pewnego dnia zrobiliśmy heavy metalową noc, gdzie wszyscy siedzieli i jammowali. I dwóch chłopaczków po 14-15 lat grało sobie i jeden z nich zapytał się mnie jaki rodzaj metalu lubię… O Jezus, co za pytanie, jestem częściowo odpowiedzialny za jego powstanie. Nie chcieliśmy być klasyfikowani wtedy jako heavy metal, ponieważ każdy wtedy był tak klasyfikowany jeśli grał ciężej i miał długie włosy. Tak samo jak jeśli miał w zespole gitarę, był klasyfikowany jako zespół rockowy. A tu nagle boom black metal, macie wszyscy. Ale to wyrażało naszą indywidualność, alienacje od innych kapel, wiesz jako młodzi, byliśmy trochę aroganccy, robiliśmy wszystko inaczej niż reszta. Nazwa to był właśnie ten stan, zabrać nas daleko od mainstreamu. Teraz poszło to wszystko trochę za daleko. Większość kapel, która powstaje, ma również swój własny gatunek muzyki, ale heh, my jesteśmy w sumie za to odpowiedzialni. Dlatego teraz chciałbym być odpowiedzialny za to żeby ludzie ponownie wznieśli flagę heavy metalu. Tutaj tylko chodzi o heavy metal, gdziekolwiek i jakikolwiek on jest. Tak jak nasze intro, które jest przemową Tonego: "Jebany heavy metal, black, thrash, doom, to jest nieważne, ważne, że tak długo jak jest ciężki i tak długo jak to jest metal. To jest to czego chcemy, chcemy być znowu

Foto: M-Pire Of Evil

jako jedno. Heavy metal na wieczność. Jeśli go nie lubisz? Pierdol się! I właśnie taki był mniej więcej zamysł powstania kozy. Pozwolisz, że zadam jeszcze jedno pytanie na temat Venom. Przez wiele lat, zespół borykał się z roszadami w składzie. Przede wszystkim chciałbym się spy tać o twoje powody odejścia z kapeli i powrotów do niej. Może na początek, czemu opuściłeś kapelę po płycie "Possessed"? Hm, jeśli powiedziałbym ci dlaczego opuściłem kapelę w 1986 roku, nigdy byś jej ponownie nie posłuchał. Nie było żadnych różnic muzycznych między nami, wiele rzeczy mnie po prostu denerwowało. Venom był od zawsze moja kapelą i nigdy nie zostałem z niej wyrzucony lub poproszony o odejście, jeśli to zrobiłem to zawszy byłą to moja decyzja. Dostawałem telefony od managementu o trasy z Venom w Brazylii, Japonii, ale mówiłem im, żeby się odwalili i znaleźli kogoś innego. Nie chciałem robić tego ponownie. Po prostu. To były po prostu bardzo personalne powody. Jeśli chodzi o powroty, to na przykład płyta "Prime Evil". Moja pierwsza reakcja na telefon od Abaddona była: "Nie" i natychmiastowe odłożenie słuchawki. Później dostałem telefon od management, powiedzieli mi, że Tony Dolan jest zaangażowany w projekt, powiedzieli nawet Tonemu, że ja jestem zaangażowany, a żaden z nas się ze sobą nie dogadał, lecz spotkaliśmy się, pogadaliśmy i stwierdziliśmy, że jeśli mamy współpracować razem to się zgodzimy. Jeśli chodzi o powrót na "Cast in Stone", na początku, po spotkaniu z managementem się nie zgodziłem, ale jak później powiedzieli, że wszystko było by w oryginalnym składzie, zrobiłem wyjątek (śmiech). I ten okres uważam za bardzo dobry, za bardzo produktywny dla kapeli. I po tym wszystkim, po festiwalach np.: Dynamo, po nagraniu dwóch płyt "Cast in Stone" i "Ressurection" znowu przyszły osobiste konflikty i odeszłam ponownie na dobre. Oczywiście przyczyn było więcej, ale najgorsze czego nie lubię, to te wszystkie kapele piorące swoje własne brudy publicznie. Nie jestem tym kurwa zainteresowany. Albo na przykład, jak moja ulubiona kapela Kiss robi to publicznie. Kocham ich i każdego z członków, ale totalnie mnie to nie interesuje. Wiesz to jest tak, jak dlaczego K.K. Downing zdecydował się odejść z Judas Priest, był przecież jego siłą napędową, ale to jego decyzja i pewnie nigdy się nie dowiemy. Odejście z kapeli jest tak jak rozwód małżeństwa. A każdy na planecie chce wiedzieć czemu małżeństwo się rozpadło? Ja nie (śmiech). Jeśli chodziło o moje odejście z Venom, szczególnie moje pierwsze, było mnóstwo powodów, które miały na to wpływ, ale wydarzyła się jedna rzecz, która absolutnie mnie obrzydziła i stwierdziłem wtedy, że nie, tu już dłużej nie chodzi o muzykę, ale o jakiś pieprzony cyrk objazdowy. I wtedy właśnie stwierdziłem, że odejdę.

15 lat, natomiast z Cronosem ostatni raz rozmawiałem w 2005 roku. Był to trudny rok dla mnie ponieważ wtedy, zachorowała moja mama i zmarła pod koniec roku. Zapytał się mnie wcześniej czy będę grał w kapeli, ja powiedziałem, że nie jestem zainteresowany, że moja mama jest poważnie chora, przyjechał wtedy do mnie i bardzo długo rozmawialiśmy. I to był chyba pierwszy raz, kiedy mieliśmy z Cronosem tego typu rozmowę. Ponieważ we wczesnych latach, Cronos był raczej zamkniętą osobą. Rozmawialiśmy długo i on zapytał się mnie, czy nie miałbym nic przeciwko, gdyby kontynuował działalność Venom beze mnie, ja odpowiedziałem, że jak chce, dla mnie rodzina jest najważniejsza i jak chce niech dział pod nazwą Venom. Gdybym się nie zgodził, teraz prawdopodobnie Venom nie grał by i nie byłby czynną kapelą. Ponieważ Venom jest moją kapelą i nieważne jakie pieprzony bzdury ktokolwiek powie, Venom był moją kapelą. Dałem im pozwolenie na używanie nazwy i to był chyba ostatni raz kiedy tak naprawdę gadaliśmy. Raz spotkaliśmy się na lotnisku w 2006r. w Kopenhadze chyba, zamieniłem z chłopakami kilka zdań i na tym się kończyło. Teraz nie mamy ze sobą żadnego kontaktu. W ostatnim pytaniu chciałbym się zapytać o wspólną trasę Onslaught, Exumer, M-Pire of Evil i Master, która ma zawitać dwukrotnie do Polski. Jeśli mam być zupełnie szczery, nie widziałem jeszcze oficjalnych dat koncertów, wiem, że Polska jest na trasie. Wiem, że My nie będziemy grać w Anglii, ale dołączymy do trasy na reszty starego kontynentu. Tym samym tak jak mówiłem, nie widziałem żadnych oficjalnych dat, wiem, że wszystko wydarzy się w rejonach października. No niestety czas już kończyć. Chciałem podz iękować ci za wspaniały i wyczerpujący wywiad. Fani na pewno dowiedzą się z niego wielu ciekawych informacji. To był zaszczyt prowadzić z tobą roz mowę, jesteś legendą metalowej muzyki i nie mogę się doczekać aby zobaczyć twój show mam nadziej w Polsce. Kiedy będziemy grać w Polsce, proszę przyjdź i przedstaw się mi i serdecznie dziękuje za wywiad, było świetnie i doskonale się bawiłem. I jeszcze raz dziękuję, do zobaczenia. Mateusz Borończyk Podziękowania dla Aleksandra Trojanowskiego za pomoc w przygotowaniu wywiadu

Wspominałeś o członkach Venom, masz jakikolwiek kontakt z Abaddonem i Cronosem? Z Abaddonem nie rozmawiałem przez jakieś ostatnie

M-PIRE OF EVIL

13


Fani Warlord mają wymagający gust muzyczny i dlatego zasługują na to, co najlepsze Marzenie o powrocie wielkiej legendy heavy metalu stało się w końcu rzeczywistością. Mimo trudności w przeszłości, muzykom udało się zebrać i nagrać nowy album w postaci "The Holy Empire". Wyśmienite dzieło, które oddaje charakter zespołu i nawiązuje do znakomitego debiutu "Deliver Us" . O nowym albumie i historii Warlord opowiedział w wywiadzie lider grupy, William Tsamis. HMP: Witam, na początek gratuluję wam wyjątkowego albumu. Jak "The Holy Empire" zostało przyjęte świecie? Czy jesteście zadowoleni z opinii fanów i słuchaczy? William Tsamis: Dzięki za miłe słowa! Szczerze mówiąc, przyjęcie albumu przerosło nasze oczekiwania, jest to oczywiste patrząc na problemy jakie mieliśmy z produkcją i wysyłką. Nie przewidzieliśmy takiego popytu i to spowodowało drobne kłopoty, z drugiej jednak strony jest to bardzo zachęcające nie tylko dla nas, ale ogólnie dla całego świata metalu. Co do opinii fanów, stworzyłem ten album mając fanów Warlord w głowie i wierzę, że ich nie rozczarowałem. Jak już powiedziałem, najpierw pisze muzykę głównie dla siebie, a jeżeli odwołuję się do innych ludzi zawsze jest to dużym plusem. Zarówno fani jak i słuchacze, którzy

to, że teraz mam dostęp do lepszych narzędzi muzycznych w przeciwieństwie do wcześniejszych lat. Ten rodzaj muzyki zawsze siedział w ojej głowie, ale brakowało mi odpowiednich środków, aby go odpowiednio oprawić. Przy tym albumie, z pomocą bardzo nowoczesnego studia, byłem w stanie zastosować całe orkiestry, wielowarstwową część muzyczną i chórki, czyli rzeczy, które wzmocniły "epickie odczucia", które starałem się stworzyć. Technicznie rzecz biorąc, poszedłem na całość i dałem z siebie wszystko, żeby wyprodukować najlepszą wersję "brzmienia Warlord" jaka potrafiłem. Myślę, że właśnie to fani słyszą i lubią. Jak pracowało się wam nad nowym albumem? Jak udało wam się stworzyć tak unikalne utwory? Album powstał na podstawie osobistych nieszczęść. Foto: Warlord

kim stylu piszę. Naszym muzycznym wyborem jest "metal", ponieważ może lepiej wyrazić to, co siedzi w naszych głowach. Nie gramy już po to, żeby być sławnymi, jak to robiliśmy na początku kariery. Gramy, bo to potrzeba duszy. To się nigdy nie zmieni. Co do dlaczego "teraz"… Jak wielu ludzi wie, cierpiałem na dolegliwość przewodu pokarmowego, która nie miała nazwy i nie było na nią lekarstwa. Przez długi czas nie mogłem jeść i ledwo to przeżyłem. Kiedy musiałem stawić czoła możliwości śmierci natknąłem się na Facebooku na małą grupkę naszych fanów, którzy mnie dopingowali i dali mi siłę. Małymi kroczkami i z pomocą kilku wspaniałych lekarzy udało mi się "zawrócić znad krawędzi", a ci sami fani, których liczba w międzyczasie się powiększyła, cały czas dawali mi inspirację do tego, żeby spróbować znowu pisać. Tak zrobiłem i to rozpaliło we mnie ogień. Więc odpowiedź na Twoje pytanie brzmi "nasi fani i przyjaciele" i my sami. Czy wróciliście na dobre? Mogę jedynie powiedzieć, że zawsze było to naszym zamiarem, nawet w 2002 roku. Tak długo jak będziemy mogli i tak długo jak będą ludzie, którzy kochają naszą muzykę, będziemy ją tworzyć. Czyli jest jakaś szansa, że następny album zostanie wydany dużo szybciej? Prawdę powiedziawszy, mam teraz w głowie około połowy nowej muzyki wartej nowego albumu. Jeśli sytuacja na to pozwoli i po tym jak skończymy prace nad produkcją albumu live/BluRay-DVD z mini trasy w 2013 roku, chciałbym zacząć pracę nad nagrywaniem go. I znowu, tak jak przy "The Holy Empire", chcę poznać dalsze muzyczne "obszary". Ogólnie nie lubię powtarzać tego, co zrobiłem już wcześniej. Nie ma sensu wałkować tego samego pomysłu przez cały czas. Jakkolwiek odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: tak, dużo krócej niż musieli czekać na ten album. Utwory na nowym albumie są w większości stonowane i pełne powagi, a przy tym epickie. Słychać też pewne nawiązania do NWoBHM... Zastanawiam się więc jakie zespoły miały na Ciebie wpływ? Moje inspiracje, a raczej to co wyrzeźbiło mój styl, jest ogólnie bardzo zróżnicowane. Głęboki wpływ ma na mnie muzyka wschodu, ze względu na moje etniczne pochodzenie. Jako dziecko studiowałem muzykę klasyczną, a kiedy zacząłem dorastać bardzo zainteresowałem się metalem. Najwięcej słuchałem zespołów takich jak Deep Purple, Scorpions, Rainbow, Judas Priest i Black Sabbath. Później odkryłem Iron Maiden i inne wielkie grupy NWoBHM jak Saxon i inne. Wszystkie one miały wpływ na rozwijanie się mojego stylu. Co do "powagi" jaką zdiagnozowałeś w "The Holy Empire", wynika ona głównie z tego, że w większości są to utwory autobiograficzne i traktują o "walce". Ta walka zawsze budzi w ludziach pokorę i ja nie jestem tutaj wyjątkiem.

nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z Warlord byli bardzo entuzjastyczni. Otrzymywaliśmy wiele listów od fanów na całym świecie w sprawie albumu i poszczególnych piosenek. Oczywiście przy takim odzewie nie pozostaje nam nic innego jak tylko być zachwyconymi! Dlaczego fani musieli czekać a jedenaście lat na nowy album? Niektórzy wiedzą, że moja rodzina doświadczyła wielu trudności w ciągu kilku ostatnich lat. Były to poważne problemy ze zdrowiem mojej żony i w konsekwencji również moim, które zagroziły naszemu życiu. Musiałem pogodzić się z tym, że moje życie może się zakończyć, więc ta duża dziura w naszej "muzycznej twórczości" nie wynikała z mojego wyboru. Po prostu życie. Jaki był Twój przepis na magiczny klimat albumu, na który składają się spokój, finezja i epicki styl? Zadawano mi to pytanie już wiele razy i jestem bardzo wdzięczny za to, że ludzie charakteryzują moją muzykę jako "magiczną". Bardzo trudno jest mi opisać jakąś szczególną "receptę". Wszystko co słyszysz, jest tym co leży w mojej głowie i sercu, a ja próbuję "dopasować do tego muzykę" najlepiej jak tylko potrafię. Jedyna rzeczą, która zmieniła się w ciągu tych wszystkich lat jest

14

WARLORD

Podczas jego nagrywania nadal byłem bardzo chory i to sprawiło, że cały proces był długi i żmudny. W tym samym czasie walczyłem, aby moje osobiste problemy nie zabrały mi tego, co we mnie najlepsze. Częściowo możecie to słyszeć w tych kompozycjach. Jednak jako całość, album jest odzwierciedleniem mnie, tak samo jak "Rising Out The Ashes" czy "Deliver Us". Nie należę do osób, które mogą określić, czy nasze utwory są "unikalne" czy nie. Zawsze staram się, żeby takie były. Wiem, że Fani Warlord mają wymagający gust muzyczny i dlatego zasługują na to, co najlepsze. Zawsze więc staram się poprowadzić moje kompozycje o jeden krok dalej. Co was popchnęło, żeby znowu się zebrać razem i grać? Musieliśmy stawić czoła osobistym problemom natury zdrowotnej. Warlord nigdy się nie "rozpadł się" w 2002 roku. Dodatkowo Warlord to w rzeczywistości ja i Mark. Taki jest rdzeń i zawsze tak było, nawet w naszych wczesnych latach. Tak więc po 2002 roku nie kontynuowaliśmy wydawnictw i koncertów, ponieważ zwyczajnie nie mogliśmy. W momencie kiedy mieliśmy nasze problemy "pod kontrolą" - co oczywiście zajęło dużo czasu - i byliśmy w stanie grać, zrobiliśmy to. Nasza muzyka zawsze będzie ciężka, bo właśnie w ta-

Na nowym albumie są dwa utowry, które zostały nagrane w 1985 roku, ale nigdy się nie pojawiły. Mówię o "The Kingdom Come" i "Father". Dlaczego nie zostały wydane na wcześniejszych albumach? Jest trochę zamieszania na temat faktycznych utworów, które zostały ponownie nagrane na potrzeby tego albumu. Jedną piosenką, która jest dokładnie taka sama jak jej oryginalna wersja, jest "City Walls of Troy". "Father" był bardzo blisko, ale dalej nad nim pracowałem. Z drugiej strony, "The Kingdom Come" jest nowa piosenką noszącą stary tytuł, refren i kilka riffów. W większej części i z kompozytorskiego punktu widzenia, utowry na albumie są nowe. To prawda, że wiele riffów i motywów pochodzi z przeszłości, ale jeżeli są wystarczająco dobre i przetrwały próbę czasu, to użyje ich. Właśnie to zrobiłem na "The Holy Empire". Wielu kompozytorów używa tych samych motywów i riffów przez długi czas, ciągle je rozwijając. Na przykład Tony Iommi z Black Sabbath. Powiedział kiedyś, że nosi swoje riffy przez 20 lat zanim użyje ich w piosence. Dla tego albumu i wielu innych moich pomysłów, wyrzuciłem niektóre partie, dodałem nowe, przerobiłem riffy i zastosowałem takie instrumenty jak nigdy wcześniej. Więc w sumie, dla mnie te utwory są nowe, ale ze starymi elementami "w tle". Czyli te dwa utwory nie były determinantą dla kierunku w jakim Warlord udał się na "The Holy Empire"? Nie. Ogólny kierunek jest wyznaczony przez ideę "walki". Cały album o tym traktuje, ponieważ jest to odbi-


cie mnie w muzyce. To nie jest koncept album, mam do czynienia z walką w osobistych, społecznych i codziennych "sferach życia", więc przedmiot zainteresowania zmienia się, ale jest to wspólny temat dla całości. Dlaczego wybraliście dla zespołu nazwę "Warlord"? Braliśmy pod uwagę wiele nazw w tym, lecz nie wyłącznie, "Sin Minister". "Warlord" po prostu fajnie brzmiało w tamtym czasie. Musisz pamiętać, że mieliśmy ledwie 19 lat, kiedy zdecydowaliśmy się ruszyć na Hollywood. W tym procesie, nazwa żyła swoim życiem, powiedziałbym, że my tylko dopasowaliśmy do niej formę! Jak to się stało, że spotkaliście się i postanowiliście założyć Warlord? Jaka była motywacja? Nasza motywacja? To pytanie, na które nie można odpowiedzieć w kilku zdaniach. Właściwie to zajmuje ona cały rozdział naszej biografii "Sons of A Dream: The Story Warlord", którą piszemy właśnie z Markiem, zawiera też całą historię jak się poznaliśmy i zdecydowaliśmy się ruszyć do Hollywood. Mogę ci jednak powiedzieć jedną rzecz, Warlord to zawsze byliśmy ja i Mark. Od momentu kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy była między nami ta "magia", której nie możesz "przegapić". Wiedziałem o tym wtedy i dzisiaj, tak samo jak Mark, że zostaliśmy stworzeni do tego, żeby razem tworzyć muzykę. Mark po prostu "wie" co ja chcę grać, albo raczej jak chcę, żeby grała perkusja, Tylko Mark może to zrobić - nikt inny. Zawsze tam gdzie jesteśmy z Markiem jest Warlord. Warlord nie może istnieć bez któregoś z nas. Tak było zawsze i tak już zawsze będzie. Czy to prawda, że na waszym pierwszym wydawnictwie byłeś również odpowiedzialny za partie basu? Tak, to prawda, na "Deliver Us". Brakowało nam w tamtym czasie odpowiedniego basisty, a raczej byliśmy "pomiędzy basistami". Tak samo było przy "Rising out of the Ashes", chociaż w tym przypadku po prostu nikogo nie szukaliśmy. W czasach "Deliver Us" używaliśmy pseudonimów, wiec stworzyliśmy jeszcze jeden, "The Raven", żeby pokazać, że zespół jest kompletny. Przy "Rising out of the Ashes" było mi łatwiej nagrać partie basu. Jednak w "The Holy Empire" mieliśmy to szczęście, że mogliśmy liczyć na talent Philipa Bynoe'a i dołączyć go do twórców albumu. Uważam, że to bardzo wzmocniło nasze brzmienie, ponieważ Philip jest basistą o umiejętnościach na światowym poziomie. W 1982 roku wydano kompilację o tytule "Metal Masacre II". Jak to się stało, że wasza kompozycja się na niej znalazła? Metal Blade była w tym czasie małą wytwórnią, która nie miała zbyt dużo pieniędzy. Prowadził ją Brian Slagel w pokoju z tyłu domu jego matki. Słyszeliśmy o nich i podrzuciliśmy im nasze demo, które zaraz podjął. Reszta jest, jak my to mówimy, historią! Niestety, tak jak już mówiłem, Metal Blade stała się "wielka" wiele lat później. Gdyby wtedy byli dużą wytwórnią, rzeczy pewnie potoczyłyby się inaczej. W połowie lat osiemdziesiątych mieliście problem z dopasowaniem wokalu do waszego zespołu. Dlaczego? Czy miało to wpływ na zespół i jego późniejszy rozpad? To również część historii Warlord, która chociaż w tamtym momencie spowodowała wiele problemów, to na dłuższą metę, z opóźnionym zapłonem, okazała się czymś dobrym. Jack Rucker (Damien King I) był niesamowitym wokalistą, niezwykle utalentowanym facetem, ale jednak miał rodzinę i potrzebował "płatnych koncertów". Niestety w tamtym czasie Warlord nie mógł mu tego zapewnić. Byliśmy młodymi, walczącymi muzykami, a Jackowi nie zależało aż tak bardzo na metalu, chociaż potrafił podążać idealnie za moimi instrukcjami dotyczącymi występu i przekazywać wspaniałe piosenki praktycznie bez żadnych prób. Z drugiej strony, Rick Cunningham (Damien King II) kochał metal i Warlord, ale nie był wytrenowanym wokalistą i cały czas musiał nad sobą pracować, jestem pewny, że ta praca opłaciłaby się w dłuższej perspektywie, ponieważ miał dużo talentu i umiejętności. Jednak kiedy próbowaliśmy podpisać duży kontrakt płytowy nie mogliśmy na niego czekać. Kiedy znaleźliśmy Ricka Andersona (Damien King III), który był doskonały w każdej kwestii, byliśmy naprawdę zmęczeni ciągłym wysiłkiem i zespół się rozpadł. Naprawdę szkoda, bo wtedy nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak dobrze nasza muzyka była odbierana na całym

świecie. Jak już wcześniej powiedziałem, na dłuższą metę okazało się to mieć dobre skutki, bo po drodze zdałem sobie sprawę, że zawsze traktowałem wokal jak kolejny instrument z "punktu widzenia kompozytora". I w ten sposób każdy wokalista był idealny do każdej płyty, którą robiliśmy. Jestem szczęśliwy, że możemy znowu pracować z Rickiem Andersonem, bo przez te lata stał się jeszcze lepszy i potrafi przekazać dokładnie to, co mam w głowie. To dlatego nagraliście tylko trzy albumy? To zawsze była kombinacja różnych czynników rozszerzona o nasze pragnienie, by zawsze produkować najlepszą możliwa muzykę. Nie mieliśmy tez wszystkich instrumentalistów, pieniędzy, albo piosenki nie były dla nas wystarczająco idealne, żeby je zagrać. Ta ostatnia część nie zmieniła się przez te lata. Zawsze dążymy do perfekcji. Ważne jest dla nas to, aby nie było "żadnej straconej nuty" - "bez zapychaczy" jak to nazwaliśmy w promo "The Holy Empire". To zawsze prowadzi do dłuższego niż normalnie czasu produkcji albumu, chociaż współczesne technologie i wspaniałe studia pomogły nam trochę w tej kwestii, ale uważamy, że lepiej jest trochę poczekać niż otrzymać album poniżej średniej. Dopiero 2002 roku wydaliście drugi album, "Rising Out Of Ashes". Interesujące jest to, że role wokalisty Warlord przypisaliście Joacimowi Cansowi. Dlaczego go wybraliście? Technicznie rzecz biorąc, "Rising Out Of The Ashes" jest naszym trzecim albumem. "Deliver Us" było właściwie mini LP, ale my charakteryzowaliśmy ja jako EP ze względu na usunięcie utworu przez Metal Blade, który przywróciliśmy na naszym własnym wydaniu, "Mrs Victoria". Joacim Cans jest potężnym wokalistą i wielkim fanem Warlord. Nawet nazwa "Hammer Fall" pochodzi od "Lucifer's Hammer". Tak więc naprawdę był oczywistym wyborem i był bardziej niż szczęśliwy z tego, że mógł być z nami. Wpłynął w jakiś sposób na muzykę zespołu? Muzycznie rzecz ujmując, każdy wokalista Warlord, a mieliśmy ich wielu, nie ma wpływu na muzykę. Dla mnie, jako kompozytora, wokalista jest kolejnym instrumentem i tak właśnie ich traktuję, kiedy tworzę. Tak więc przy "Rising out of the Ashes" Joacim dostał swoją "muzyczną część" i wykonał ją tak, jak tego chciałem. Przy odbiorze jednak, wielu fanów miało kłopoty z akceptacją Joacima, ze względu na jego związek z HammerFall, myśląc, że to było jakieś muzyczne porównanie. Oczywiście minęło dużo czasu od tego momentu i wszystkie utwory wykonane przez Joacima są teraz postrzegane jako Warlordowe "klasyki", co jest świetne, ponieważ Joacim zasługuje na uznanie za swoją fenomenalną robotę. Niektórzy mówią, że Joacimem jako wokalistą nie do końca się Wam udało? Nie mogę powiedzieć, że z Joacimem nie odnieśliśmy "sukcesu". Na początek, "sukces" rozumiany w slangu sprzedawców płyt nigdy nie był naszym celem. Po prostu wychodziliśmy z albumem na jaki zasłużyli nasi fani. Jednak w oddziale sprzedaży, album który został przedrukowany niezliczoną ilość razy, sprzedawał się w ponad 50000 egzemplarzach na całym świecie. Nie wiem czy można to nazwać nieudanym, nawet w 2002 roku. Jeżeli chodzi Ci o to, dlaczego nie kontynuowaliśmy współpracy, to tak jak już powiedziałem, to nie była nasza wina. To prawda, że Joacim otrzymał wiele, moim zdaniem niezasłużonej, krytyki. Podczas naszych koncertów w trakcie mini trasy europejskiej, kiedy bezpośrednio stykałem się z fanami, większość z nich mówiła mi, że nie chodziła o samego Joacima, ale o to, że jego głos według nich charakteryzuje HammerFall i po prostu nie mogli wytrząsnąć tego obrazu ze swoich głów. Oczywiście jest w tym trochę prawdy, chociaż osobiście ubóstwiam zarówno HammerFall jak i Joacima, który jest bardzo utalentowanym muzykiem, niezwykłym wokalistą i zaliczam go do grona moich najlepszych przyjaciół. W rzeczywistości jednak, choć minęło dużo czasu, piosenki takie jak "Invaders", "Sons of a Dream" są dziś uważane za klasyki. Wierzę więc, że wybór Joacima w tamtym okresie był dobry. On rozumie Warlord i właśnie to jest moim celem z ludźmi, z którymi muzycznie współpracuję, żeby rozumieli co próbuję "powiedzieć".

to "moje dzieci" i patrzę na nie tak samo. Chociaż "The Holy Empire", ze względu na to, że "rozpoczął życie" kiedy jeszcze nie wiedziałem, czy dożyje do jego dokończenia, wyróżnia się. Nigdy w moim życiu nie musiałem się tak przyciskać jak przy pracy nad "The Holy Empire". Nie dlatego, że trudno mi się tworzyło piosenki. To akurat było łatwe, trudniejsze było nagranie ich kiedy byłem chory i nie miałem w ogóle siły. Ale postarałem się i dokończyłem go. Rezultat, szczególnie po tym jak odebrali go ludzie, sprawia, że jestem z niego jeszcze bardziej dumny. Jaka tematyka przeważa w waszych utworach? To naprawdę zależy od utworu i mojego stanu umysłu w momencie pisanie. Jedną rzeczą, która jest wspólna jest to, że piosenki Warlord posiadają w tekstach wiele dwuznaczności i ogólnie próbują sprowokować słuchacza do myślenia. Nasi fani są ludźmi, którzy mają tendencje do analizowania piosenek i za to jestem wdzięczny, że mogę umieścić trochę mojego filozoficznego spojrzenia na życie w moich tekstach. Popularnym, tematem, szczególnie na "Rising out of Ashes" i "The Holy Empire" jest "walka". Wzięło się to z przeżyć osobistych i problemów zdrowotnych jakim musiałem stawić czoło w tych ostatnich latach i w dużym stopniu odzwierciedlają mój stosunek do nich. Jak wam idą przygotowania do trasy? Mini trasa w 2013 była "testem", żeby zobaczyć jak dam sobie radę w trasie po chorobie. Tak więc dat było tylko kilka, ale osobiście test zaliczyłem. Mamy nadzieję, że następnym razem zgramy więcej koncertów. Planujecie odwiedzić Polskę? Dlaczego nie? Rozumiem, że ten kraj ma bardzo silną scenę metalową i fanów głodnych metalu. Więc jeżeli tylko będzie popyt ze strony promotorów, z chęcią zaprezentujemy w Polsce show Warlord. Do tego jak się przygotowujemy: robimy sobie sesje przez Skype'a z większością naszych ludzi, Mark i Philip ćwiczą razem partie sekcji rytmicznej. Wszyscy ciężko pracujemy, materiał nie jest łatwy nawet jeśli jest nasz! Powodem tego jest fakt, że przez naszą walkę w przeszłości, Mark i ja zawsze próbowaliśmy stworzyć utwory trudne do grania po to, żeby były interesujące. Później pojechaliśmy do Niemiec, gdzie przez pięć dni ćwiczyliśmy i oto jesteśmy! Wspomniałeś o pracach nad DVD... Macie jakieś plany dotyczące wydania innych interesujących archiwalnych lub niewydanych materiałów? Pracujemy nad BluRay/DVD i podwójnym combo albumem koncertowym z ostatnich koncertów, jak go nazywamy. Wszystko było nakręcone w High Definition video i multitrack HD audio, Widzieliśmy już wstępne rezultaty i będzie co pamiętać. Nadal czeka nas dużo roboty, ponieważ mamy setki godzin łączonych ujęć z wszystkich kamer, dodatkowe ujęcia fanów, z trasy, ale wydawnictwo nadchodzi. Mamy nadzieję, że będzie to ostatni kwartał 2013 roku. Zostanie wydany nakładem naszej własnej wytwórni, "Sons of a Dream Music" podobnie jak "The Holy Empire" i "Deliver Us", tak samo jak reszta albumów, które planujemy. Na koniec, proszę o parę słów dla polskich fanów Warlord… Odpowiem na to pytanie krótką historyjką: Podczas prób w Niemczech przed koncertem na KIT XVI, spotkaliśmy dwójkę najmilszych gości i fanów Warlord czekających godzinami przed hotelem, żeby się z nami spotkać. Ci goście, których imion niestety akurat nie pamiętam, byli Polakami. Zjawili się również na koncercie, stali z przodu sceny. Jeżeli polscy fani są choć w połowie tak oddani i szaleni na punkcie metalu jak ci goście, cóż, muszę powiedzieć, że właśnie o to chodzi, Polska jest prawdopodobnie wspaniałym miejscem dla muzyki metalowej i nie możemy się doczekać, aby tam zagrać! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Który album Warlord jest dla Ciebie najważniejszy? Pod względem muzycznym, wszystkie zajmują w moim sercu tak samo ważne miejsce. Wszystkie utwory

WARLORD

15


Nowa jakość heavy metalu Heavy metal to wojna i najwyższa czas zrobić miejsce dla Death Dealer. Nie jest to kapela złożona z młodych i niedoświadczonych muzyków, nie jest to również band bez ikry i pomysłu na styl. Uwaga, jesteśmy świadkami narodzin nowego znakomitego zespołu, w którego skład wchodzą m.in. Ross the Boss z Manowar, czy Sean Peck z Cage. To właśnie z nimi przeprowadziłem wywiad poruszając kwestie związane z ich historią oraz zagadnieniami związanymi z ich nową formacją o nazwie Death Dealer. HMP: Witajcie, jakie to jest uczucie, być jedną z głównych atrakcji roku 2013, jeśli chodzi o muzykę metalową? Jakie to uczucie, kiedy większość fanów heavy metalu czeka na wasz pierwszy album? Sean Peck: To jest po prostu bardzo ekscytujące, zwłaszcza, że jest to mój drugi prawdziwy zespół, w którym działam. Wszyscy wiemy jedno, że nasz album jest zabójczy i fani pokochają go od pierwszych dźwięków. Do tej pory dostajemy zdumiewające opinie od mediów. Każdy fan muzyki metalowy podczas słuchania tej płyty uwolni prawdziwe piekło. Ross The Boss: Sean ma rację. "WarMaster" to kawał dobrej roboty i fani muzyki metalowej pokochają nasz nowy album. Możecie nam powiedzieć skąd pomysł na nazwę Death Dealer? Nazwa Death Dealer bardziej nasuwa na myśl kapele z kręgu death/thrash metalu aniżeli heavy/power metalu. Czy to był zamierzony chwyt w celu dotarcia do szerszej grupy słuchaczy? Sean Peck: Nie, nam spo prostu spodobała się nazwa i w końcu nadarzyła się okazja, żeby prawnie z niej skorzystać. Wszystko to co wymieniłeś to heavy metal. Choć album "WarMaster" obejmuje zakres różnych gatunków, to mówimy o nim jako albumie heavy metalowym, nawet jeśli w naszej muzyce zawarte są elementy thrash metalu i power metalu. Wiesz, są też tacy co gustują w balladach, więc staraliśmy się zawrzeć różne elementy, a nazwa zespoły zawsze może zmylić słuchacza. Ross The Boss: Nazwa Death Dealer przywodzi na myśl pewien bardzo wizualny i atrakcyjny obraz. Jak udało się takim dobrym muzykom zebrać razem w jeden zespół? Czy znacie się od dłuższego czasu? Jak wygląda współpraca między ludźmi, którzy są dużymi indywidualnościami? Sean Peck: Ja i Stu mieliśmy ideę założenia zespołu, który będzie urzeczywistnieniem naszych fantazji. Obgadaliśmy wszystko prywatnie przy rozmowach i wszystko działo się, jak najbardziej na poważnie. Zaczęliśmy dzwonić do ludzi, którzy by do tego się nadawali i wszyscy wyrazili chęć wykreowania z nami kapeli. Wiedzieliśmy też, że ma to być team pełen energii i zakorzeniony w tradycji. Jedyne co potrzebowaliśmy to kilku utworów, które byłyby godne tego chorego

Foto: Death Dealer

16

DEATH DEALER

składu. Większość z nas wcześnie nie spotkała się, ale większość z nas natrafiła na siebie podczas tras koncertowych. Ross The Boss: Kiedy Sean i Stu zadzwonili do mnie po raz pierwszy, to zainteresowało mnie, to co zaprezentowali. Wiedziałem wtedy, że mogę dołączyć, napisać parę utworów, wnieść coś do zespołu, wykorzystując moją wiedzę. Faktem jest to, że wszyscy jesteśmy znakomitymi muzykami, którzy zasłynęli w przeszłości z znakomitych wydawnictw, ale Death Dealer to połączenie naszych sił. Dla mnie band jest zawsze silniejszy niż indywidualności. Co możemy znaleźć w muzyce Death Dealer? Heavy metal? Power metal? Thrash metal? A może wszystkiego po trochu? Sean Peck: Tak jak wspominałem wcześniej Death Dealer to miks wszelkich różnych gatunków muzyki metalowej. Do tej pory wiele mediów wymienia różne ulubione kawałki z naszej płyty, każdemu podoba się inny utwór i nawet ballada ma swoje uznanie, co dowodzi, że materiał jest naprawdę solidny, tak jak zresztą myśleliśmy, że jest. Ross The Boss: Wow, wielu ludzi zadaje mi to pytanie odnośnie rodzaju muzyki granej przez Death Dealer. Odpowiadam im, że heavy metal, bo nie uznaję tych podziałów na różne podgatunki. Sean pojawiłeś się gościnnie na dwóch albumach Empire Of Eden, którego liderem jest Stu Marschall. Zaważyło to na zawarciu aż takiej przyjaźni, że postanowiliście coś razem nagrać w przyszłości? Sean Peck: Stu miał pomysł na ten projekt i myślę, że to wszystko zaczęło się od sukcesu utworu "Total Devastation", przy którym razem pracowaliśmy. Wspólne pisanie było znakomite, a Stu drążył temat założenia takowego zespołu. Dążył do tego z ogromną determinacją. W trakcie trasy koncertowej, jaką Cage odbywał po Stanach Zjednoczonych, na jednym z koncertów, ogadaliśmy pierwsze kwestie. Potem Ross, Rhino i Mike zaczęli razem pisać utwory i wszystko szło niezwykle gładko. Jest to najłatwiej zarejestrowany album, jaki do tej pory nagrałem. To jest niesamowite. Ross The Boss: Dokładnie, kiedy byliśmy już wszyscy razem, to pisanie utworów było niezłą zabawą.

Słuchając Death Dealer nie można zauważyć podobieństw do zespołu Cage. Czy to było zamierzone? Sean Peck: Nie to nie było zamierzone. Zapewne wynika to z tego, że Cage to jedyny zespół w jakim byłem do tej pory. Cage gra heavy metal jak Death Dealer. To jest to na czym się wychowałem i kocham, tak więc są też w Death Dealer i moje wpływy. Nadal uważam, że Death Dealer ma swój własny charakter, co wynika z udzialu w nim Rossa i Stu, a także mocnego uderzenia Rhino. Ross The Boss: Oczywiście, że Death Dealer ma elementy Cage, ale tak samo możesz powiedzieć, że ma również elementy Manowar czy też może Judas Priest. Myślę, że Death Dealer będzie postrzegany, jako coś innego, jako coś mającego swój własny charakter, tożsamość. Największe doświadczenie muzyczne z całego zespołu bez wątpienia ma Ross The Boss. Osoba, która jest znana przede wszystkim z twórczości w Manowar. Początki Rossa wiązały się z punkowym graniem w The Dictators. Ross podczas swojej kariery próbował sił w hard rocku (Brain Surgeons), heavy/ power metalu (Ross The Boss) czy crossover (Manitoba's Wild Kingdom). Czy teraz jest czas, aby spróbować czegoś innego? Czy jest to chęć grania heavy/power metalu z elementami thrash metalu? Sean Peck: W Death Dealer sporo emocji wzbudza właśnie we mnie Ross. Starałem się uczyć od niego podczas tworzenia i być otwartym na jego wiedzę i doświadczenie muzyczne. Ross The Boss: Dziękuje za te miłe słowa. Profesjonalnym muzykiem byłem już od roku 1975. Nagrałem 26 albumów i przez te wszystkie płyty, zespoły pozostawałem cały czas jednak sobą. Tak jak wspomniałem wcześniej, nie zwracam uwagi na rodzaj metalu, dopóki jest to świetna muzyka. Ross czy to prawda, że materiał na nowy album Ross The Boss jest gotowy? To plotka czy fakt? Kiedy można się spodziewać tego wydawnictwa? Ross The Boss: Zespół Ross The Boss ma gotowe utwory na nowy album i to jest prawda. Nie planujemy jeszcze wydać tego albumu, ale jak się zdecydujemy, wszyscy dowiedzą się o tym wystarczająco szybko. Ross nie dawno koncertowałeś z kolegami z The Dictators, działających pod nazwą Manitoba. Ożywiły wspomnienia? Jakie to uczucie grać punk rock, kiedy jest się znanym przede wszystkim z grania heavy metalu? Ross The Boss: The Dicators nigdy nie został zawieszony. Mieliśmy przerwę, ale od roku 1996 koncertujemy i wydajemy płyty. Zmieniliśmy nazwę na Manitoba w zeszłym roku, ponieważ pojawiło się dwóch nowych członków w zespole. Powróciliśmy jednak ostatecznie z powrotem do nazwy The Dicators. Z spójrzmy prawdzie w oczy, grałem w punkowo metalowym zespole, zanim zacząłem działać w Manowar. The Dictators jest zespołem rockn rollowym i nie jestem pewny, czy słusznie nazywasz nas zespołem punkowym.


Czy jest szansa Ross, że zobaczymy ciebie jeszcze kiedyś w The Brain Surgeons? Czy to zamknięty rozdział? Ross The Boss: The Brains Surgeons to mój projekt. Albert Bouchard (Blue Oyster Cult) rozwiódł się ze swoją żoną, więc mało prawdopodobne, że kiedyś coś powstanie pod tym szyldem. Uwielbiam Alberta i jego zespół Blue Coupe i właśnie miałem okazje zagrać na jego nowym albumie. Rhino pojawił się w Manowar w momencie kiedy już ciebie Ross nie było w zespole. Pracowaliście ze sobą już gdzieś wcześniej? Czy Death Dealer jest pier wszą taką okazją? Ross The Boss: Rhino i ja nigdy nie mieliśmy okazji pracować razem w jednym zespole, aż do czasu Death Dealer. Wcześniej zagrał w Ross The Boss podczas Hard Rock Festival w 2006 roku. Zniszczył wtedy. Ross, najlepsze lata twojej kariery związane są z zespołem Manowar. Dzięki temu miejśce w historii metalu masz zapewnione. Jakie były powody opuszczenia tego zespołu? Ross The Boss: Pytanie związane z odejście z Manowar dostaję właściwie zawsze przy okazji wywiadu. Prawda jest taka, że zostałem poproszony przez Joyego o opuszczenie zespołu. Jasne i proste. Słyszałeś nowy album Manowar "Lord Of Steel"? Czy podzielasz pogląd większości fanów, że jest to ich najgorsze wydawnictwo w całej swojej historii? Ross The Boss: Czy słyszałem "Lord Of Steel"? Fragmenty niektórych utworów. Czy jest to najgorszy album Manowar? Pozostawię to bez komentarza. Kolejną gwiazdą w waszym zespole jest Stu Marschall, który występował w power metalowym Dungeon i u boku Ronniego Munroe z Metal Church. Czy to on miał wpływ na power/ thrash metalowy brzmienie kompozy cji? Czy to on przyczynił się do tego, że całość brzmi ciężko i agresywnie? Sean Peck: Stu zdecydowanie odegrał główną rolę w pisaniu kompozycji i to on też wymyślił większość riffów. Ma niezwykły dar pojmowania jak dany utwór ma brzmieć, co powinien zawierać i w jakim kierunku powinien iść. Dlatego wspomniałem, że album nam dość łatwo przyszedł, bo od nas wszystkich wylewały się pomysły co do utworów. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za elementy power/thrash metalu w naszej muzyce, więc zrzuciłbym winę na nas wszystkich, zwłaszcza na Rhino. (śmiech) Ross The Boss: Dla mnie Stu jest świetnym gitarzystą, producentem i kompozytorem, a pracowanie z nim to prawdziwa przyjemność. Jakie były wasze inspiracje muzyczne? Czy mogę określić waszą muzykę jako coś pomiędzy Cage i Manowar? Sean Peck: Nie mam problemu z takim określeniem. Nie sądzę, że by pozostali koledzy z zespołu poza Stu byli zaznajomieni z Cage. Cage czerpał sporo z muzyki Halforda, Judas Priest czy innych podobnych zespołów. Dlatego właściwie nasz band brzmi, jak świetny heavy metal. Ross The Boss: Death Dealer jest po prostu kolejnym znakomitym wydarzeniem w historii heavy metalu. "Triumph and Victory" to bonusowy kawałek, który trafi na japońską edycję waszego albumu. Utwór nawiązuje do filmu "Pacific Rim". Czy w przypadku innych utworów temat tekstów również inspirowane były filmami? A może czymś innym? Tak jak w przy padku "WarMaster", gdzie dominuje tematyka wojenna. Sean Peck: "WarMaster" to była fajna ksywka pewnego zawodnika MMA. Pomyśleliśmy, że to bardzo chwytliwa nazwa. Tak masz racje, tematyka wojenna przewija się w naszych utworach. Konflikty czy wojna zawsze były tematem w metalu i lubię przekaz w tym tytułowym utworze. Każdy z nas nie ukrywa miłości do wolności, czy też oporu i buntu przeciwko tyrani. Tak więc wyczułeś te sprawy wraz ze wzrostem klimatu na albumie. Ross The Boss: Nie ująłbym tego lepiej niż Sean.

"WarMaster" porusza kwestie i zagadnienia konfliktów, walki i zwycięstwa, co zresztą znakomicie odzwierciedla życie człowieka. Wielu fanów heavy metalu prawdopodobnie marzyło o takim składzie od lat, o spotkaniu tak znakomitych muzyków w jednym zespole. Co byście powiedzieli na określenie "dream team"? Sean Peck: Wiele takich zespołów nie przetrwało długo, wiele takich składów nie spełniło się. Wszystko zależy od tego, jak dobre kompozycje się tworzy. Zazwyczaj jest tak, że indywidualne występy są bardzo dobre, ale kompozycje bywają po prostu przeciętne. Osobiście nie staram się myśleć, o jakimś super albumie, który mam stworzyć. Najważniejsze żeby grać mocną muzykę i żeby zachęcała do kiwania głową. Ross The Boss: "Dream Team"? To jest dobre, jeśli ma się dobre kompozycje, a my takowe mamy. Do tego dojdą oczywiście występy przed publicznością. Wiele takich zespołów jak wasz, który składa się ze znanych muzyków sceny heavy metalowej, często są projektami jednej płyty. Głównie dlatego, że każdy z tych muzyków ma swój własny zespół i inne zobowiązania. Jak jest z Death Dealer? Czy jest to zespół z prawdziwego zdarzenia czy może projekt jednej płyty? Sean Peck: Naszą misją było przekazać światu wiadomość, że jesteśmy prawdziwym zespołem, który jest gotowy do grania koncertów. Planujemy grać i niszczyć

Rhino, to po prostu rzuciło nas na kolana, to co stworzyliśmy. Zespół jak i CD jest godne tych wielkich nazwisk. Ross The Boss: Nic nie dzieje się bez powodu i tak też jest z Death Dealer. Nowy zespół, sporo obowiązków i poświęcenia. Czy odbija się to w jakiś sposób na waszych macierzystych kapelach? Sean Peck: Jasne zawsze się pojawiają w takich sytuacjach obawy, związane z macierzystą kapelą. Taka jest ludzka natura. Wszystko jest kwestią zaufania i dogadania z ludźmi z macierzystych zespołów. Jestem pewny że Ross to potwierdzi. Rhino i Mike już nie koniecznie. Zaś Stu i jego Empires Of Eden, to bardziej projekt niż zespół z prawdziwego zdarzenia. Tak więc, jedynie ja i Ross jesteśmy tymi, którzy muszą uspokoić swoich współpracowników z macierzystych kapelach, oraz przekonać ich, żeby się nie martwili. (śmiech). Ross The Boss: Każdy tutaj jest dużym chłopcem, podobnie w moim, jak i w zespole Seana. W branży muzycznej nie ma gwarancji, możesz mi wierzyć. Spośród dziesięciu utworów, które znalazło się na albumie, który z nich jest waszym faworytem? Sean Peck: Trudno powiedzieć, bo to się zmienia. Na pewno do takich utworów na pewno zaliczę "War Master", "Death Dealer" i "Curse Of Heretic". Ross The Boss: Na dzień dzisiejszy moim ulubionym utworem jest "Hammerdown". Nie długo "WarMaster" trafi na półki sklpów. Czy można spodziewać się trasy koncertowej promującej wasz album? Sean Peck: Tak ruszamy w trasę koncertową i już mamy zarezerwowane sporo koncertów. Pierwszy odbędzie się w lipcu na zachodnim wybrzeżu Ameryki. Ross The Boss: Tak startujemy na zachodnim wybrzeżu. Słowo będzie rozpowszechniane i będą dodawane kolejne koncerty, nie martw się. Każdy z was jako muzyk sporo osiągnął, każdy z was odcisnął swoje piętno na muzyce metalowej. Czy czujecie się spełnieni jako muzycy? Planujecie czymś zaskoczyć w przyszłości swoich fanów? Sean Peck: Ten zespół pomaga mi z pewnością spełnić moje marzenia. Wykonanie i sukces jest nagrodą za ciężką pracę. Ten zespół przyniesie nam wiele możliwości i satysfakcji. Jestem tego pewien. Ross The Boss: Spełniony? Jeszcze nie. Dam ci znać zaraz przed śmiercią. (śmiech)

wszędzie gdzie się tylko da. Ross The Boss: Dobre pytanie. Dla mnie Death Dealer jest teraz główną rzeczą i na niej się teraz skupiam. Kto jest odpowiedzialny za komponowanie utworów na "WarMaster"? Pracowaliście razem, czy może każdy osobno? Sean Peck: Dzięki magii internetu użyliśmy Skype'a i przesyłaliśmy pliki danych piosenek do wszystkich, robiąc z tych pomysłów prawdziwe killery. Byłem naprawdę zaskoczony, że Skype odegrał aż tak znaczącą rolę i jak ułatwił nam cały proces twórczy. Pozwolił mnie na stały kontakt z pozostałymi muzykami, przybywającymi w San Diego, New York, czy Australii. Pozwoliło nam to uniknąć jakiś opóźnień czy innych problemów. Stu zajął się produkcją i łączeniem poszczególnych części w całość. Ross The Boss: Fundament płyty został stworzony przez nas wszystkich. Następnie udaliśmy się do domów i tam kontynuowaliśmy pracę nad następnymi utworami i aranżacjami. Każdy z was ma swój zespół, przy którym nie może narzekać na brak roboty. Jak udało wam się znaleźć czas na kolejną kapelę? Jaka była wasza motywacja? Sean Peck: Miałem motywacje aby stworzyć inny zespół, który pozostanie tajemnicą. Stu naprawdę chciał nagrać ze mną album i wiedział, że to będzie coś niesamowitego. On jest od lat wielkim fanem Rossa i są też przyjaciółmi. Gdy już mieliśmy w zespole Mike'a i

Ciężka praca, życie na walizkach, tworzenie muzyki to wasz chleb powszedni. Zatem jak spędzacie wolny czas? Jak się relaksujecie, gdy nie gracie metalu? Co was motywuje do dalszej pracy? Sean Peck: Motywuje mnie moja miłość do metalu i do prowadzenia takiego stylu życia, będąc w zespole. Wszyscy w tej formacji żyją z metalu i na tym się skupiają. Kiedy nie tworze metalu gram w piłkę nożną lub uprawiam snowboard. Kiedy nie gram w gry komputerowe, gram w pokera Ross The Boss: Jak się relaksuję? Jestem pracoholikiem i pracuje siedem dni w tygodniu. Zbliżamy się ku końcowi, więc dziękuje za świetny wywiad. Jakie słowa macie dla polskich maniaków heavy metalu? Sean Peck: Reakcja fanów heavy metalu odnośnie naszego albumu była świetna. Kocham być w kontakcie z naszymi fanami. Jest to druga rzecz jaką kocham w byciu muzykiem. Te rozmowy z dziennikarzami, mediami, naszymi fanami to jest po prostu coś niesamowitego. Do zobaczenia na koncertach. Ross The Boss: Moje słowa dla fanów? Przyjdźcie i zobaczcie nas na żywo. Na pewno nie pożałujecie. Łukasz Frasek

DEATH DEALER

17


Przyznam szczerze, że recenzując dwa poprzednie albumy Sodom dawałem ocenę na wyrost. Magia nazwy i chwalebna przeszłość powodowały, iż nazbyt melodyjne wyczyny starałem się przemilczeć. W odniesieniu do nowego działa, "Epitome of Torture" nie muszę stosować już takich zabiegów. Na kilkanaście utworów tylko dwa mają nieco słodkawy charakter. Reszta wali po łbie w sposób godny "Persecution Mania" czy "Tapping The Vein" czy "Get What You Deserve". Rozmowę z Tomem zacząłem od analizy wspaniałego "Stigmatized"...

Tarasy po Afganistanie na razie nie będzie HMP: Cześć Tom. Musze ci pogratulować jednej rzeczy. Utwór "Stigmatized" to wasz najlepszy kawałek od 20 lat. Nie wiem powiedzieć, morda sama się cieszy, przypomina się podstawówka... Tom: Dzięki. Wspomnieć trzeba że mamy nowego perkusistę. Makka bardzo pasuje do stylu Sodom, jest szybki i dynamiczny. Z nim mogliśmy pisać kawałki cięższe i szybsze niż za czasów Bobbyego. Obok "Stigmatized" tego typu stylistykę reprezentuje "S.O.D.O. M", "Shoot Today Kill Tomorrow". Makka jest bardzo zaangażowany w proces twórczy. Pisze kawałki jak w latach osiemdziesiątych. Spotykamy się w pokoju prób, zaczynamy jam session i tak powstają te utwory. Z Bobbym nie napisalibyśmy takiego kawałka. Bobby był dobry, ale nie tak pasujący do starej stylistyki. Makka gra na czymś oprócz garów? Nie, ale daje mnóstwo pomysłów na melodie, tempa i aranżacje. On nawet angażował się w moje partie basu czy wokalu. Wiem, że są kapele, które tworzą nowe kawałki wymieniając się plikami mp3, które każdy stworzył w swoim prywatnym studio. To nie dla nas. Przyszedł mi na myśl Candlemass - wokalista w Stanach, główny autor kawałków w Szwecji... Tak samo jest niestety w Motorhead. U nas ducha podtrzymuje sala prób. Palimy sobie papieroski i gramy. Aby coś napisać musisz zostać... zapłodniony przez jakieś wydarzenie, ideę. Zespół musi składać się z kumpli. W "Stigmatized" niesamowity jest twój wokal. Czyste zło i potęga. Chciałem zaśpiewać każdą zwrotkę w inny sposób. Producent zwrócił mi uwagę, że dobrze wychodzi mi zar ó w n o thrashowy wrzask jaki i deathowy growl. M o g ę drzeć się jak Araya albo Cronos. Atutem tego albumu jest różnorodność. Obok "Stigmatized" czy wspomnianych wyżej kawałków są też bardzo melodyjne jak "Into The Skies of War", który mógłby być utworem Motorhead lub Tank. Na poprzednich płytach miałeś "City of God" albo "Buried In the Justice Ground".

18

SODOM

Ten akurat jest zajebisty, głównie z powodu wokalu. Wali na odległość latami osiemdziesiątymi. Te melodyjne partie wynikają z naszej fascynacji tamta dekadą. Tam był też przecież heavy metal. Widzisz Tom, to jest jak z bzykaniem lasek i żarciem chrupiącej karkówki z musztardą. Obie czynności dają mnóstwo radochy ale trudno je uskuteczniać w jednym momencie, to nie zawsze działa. Tak samo w mojej opinii thrash taki jak wy gracie powinien być odseparowany od heavy metalu. (Śmiech). Cóż, jesteśmy tylko fanami metalu ro-biącymi muzykę dla metalowców. Wróćmy jeszcze do "Stigmatized". Gdy pierwszy raz go usłyszałem, w mojej głowie odezwały się wspom nienia związane z wczesnym death metalem. Wraz z jednym ze znajomych wpadliśmy w pewnym momencie na to, że utwór ten przypomina Massacre i ich "Corpsegrinder". Jest to chichot historii, ponieważ to Massacre pod koniec lat osiemdziesiątych inspirowało się dwoma pierwszy mi Sodomami. Ha, znam ten utwór jeszcze z czasów

Oczywiście, miałem na myśli to, że szerokiej pub liczności znany jest z płyty Massacre "From Bayond"... Nie jesteś pierwszym, który wskazuje na to podobieństwo. W nim chodzi bardziej o te nieartykułowane ryki pomiędzy zwrotką a refrenem. Faktycznie jest podobieństwo. Nie ma zbyt dużej różnicy pomiędzy naszym rodzajem thrashu a death metalem. My nagraliśmy pierwsze demo w 1982r. ale nie wiele różni się przecież od pierwszego death metalowego albumu na świecie czyli "Seven Churches" Possessed z 1985r. I tak wszyscy czciliśmy Venom, to jak się potem stylistycznie rozeszliśmy jest w sumie interesujące. Jak z tekstami? Bardziej ogólnie jak na przedostat nim czy szczegółowo jak np. "M-16"? Dotyczą konkretnych wydarzeń. Na przykład "Katjiusha". Zainteresowało mnie jak ludzie starają się uczłowieczyć maszyny służące do zabijania. Przecież w oryginale to imię żeńskie. Podobnie było z nazwą bomby atomowej, "Mały chłopiec". Jest w tym coś chorego. I dlatego nadaje się na tekst. Inne sprawy inspirowane są tym o czym czytam w gazetach. Rok temu otrzymaliśmy propozycję zagrania w Kabulu. Nie ma mowy. Życie jeszcze nam miłe. Przyszłoby może ze 150 osób ale wiesz jak to jest, kapela z Niemiec wzbudziłaby niezdrowe emocje. To zaproszenie było ze strony miejscowych? Nie, zaproponował mi to Aleks, który gra w Onkel Tom, a w Afganistanie był z Dirty Deeds, kapelą coverującą AC/DC. Grali tylko dla niemieckich żołnierzy w bazie. Inny gość studiujący u nas w Instytucie Goethego, jest z Afganistanu i chciał zrobić w Kabulu mały festiwal, gra też w tamtejszej kapeli. Na razie to jednak niemożliwe, a mieliśmy tam grać. Mam dwójkę dzieci i żonę, głupio byłoby zostawić ich samych na zawsze. Z drugiej strony granie to moja praca i pasja, chcielibyśmy grać wszędzie ale w pewnych miejscach to niemożliwe.

Foto: Robert Schmidt

Ale "Tracing the Victim" albo "Invocating the Demons" nie wyszły już tak dobrze. To rodzaj melodyjnego thrashu z szorstkim wokalem i heavy metalowymi wstawkami, który spodoba się młodzieży na Wacken Open Air.

(Śmiech) Nie zgodzę się oczywiście, uwielbiam ten utwór. Tam są zajebiste gitarowe nakładki, tak jakby grały dwie gitary i fajny tekst. Ten riff musiał korespondować z tekstem. Nie słucham In Flames ani innych nowych zespołów. Kompletnie nie miały na nas wpływu. A co sądzisz o "Cannibal"?

demówek Death. Oryginalnie to utwór Shuldinera.

Mówiłeś kiedyś, że czasem bu dusz się w nocy i piszesz tekst bo coś cię naszło. Masz może takie przemyślenia na temat tego co w Niemczech zwie się "multikulti"? To jest sytuacja bez wyjścia. Nie mogę jednak na to temat pisać utworów bo jestem Niemcem. Wiesz dobrze o co zostalibyśmy oskarżeni. Trudno mi jest nawet publicznie mówić o przeszłości mojego dziadka, choć walczył w pierwszej, nie w drugiej wojnie. Jedynym wyjściem jest branie odpowiedzialności tylko za swoje pokolenie i swoje dzieci. Powracając do pytania, przyjeżdża do nas mnóstwo imigrantów, w tym z Europy Wschodniej, podczas gdy wielu moich niemieckich znajomych jest bezdomnych, nie mają co włożyć do garka. Staram się im pomagać, moja sytuacja jest w miarę niezła. Tak, to co się stało ostatnio w Anglii, te fanatyczny mord, to może być początek wojny. Wróćmy do historii zespołu.


Mam dwa wydania "Obsessed by Cruelty" - na CD i LP. Oba są opisane jako nagrane w Hipolitstein pod Norymbergą Ale na wersji CD nie ma utworu "After the Delugie". Skąd to zamieszanie? Album był nagrywany dwa razy. Pierwsza wersja, ukazała się tylko na winylu w USA Tak, tą część historii znam… Właśnie, pierwsza wersja nagrana była z Destructorem na gitarze, w Berlinie. Druga w Norymberdze została dokończona z Athatorem. Baliśmy się bowiem, że Wulf (Destructor) odejdzie w czasie nagrywania i tak się zresztą stało. Nagrał ostatnią nutę i nagle poszedł sobie ze studia. Athator był niezłym gitarzystą i po nagraniu zagraliśmy z nim kilka koncertów. "After the Deluge" był w części jego autorstwa. Dlaczego nie wszedł na wydanie CD o to by trzeba zapytać wytwórnię, chyba chodziło o jakieś prawa autorskie związane z Athatorem. Tak czy inaczej myślę o ponownym wydaniu wszystkich wersji "Obsessed By Cruelty" i opisaniu we wkładce historii z nim związanej. Tom służyłeś w Luftwaffe. Mało o tym mówisz. Tak, w latach 1983-1984. Fajnie było? Nie, bo musiałem ściąć włosy. To dlatego na sesjach zdjęciowych do "In The Sign of Evil" wyglądam tak a nie inaczej (śmiech). Nie mogłem tam grać, ćwiczyć. Puścili mnie raptem na kilka koncertów. Dowództwu nie podobał się speed/black metal. Poza tym jednak czas ten przeleciał bardzo szybko, dało mi to dużo życiowego doświadczenia. To nie była może wielka przygoda ale czas dający do myślenia. Mogłem wybrać cywilną służbę zastępczą, ale ona trwała dużo dłużej dwa lata, a ja chciałem jak najszybciej wrócić do Sodom. Najlepsze jest to, że kontrakt płytowy podpisałem będąc jeszcze w wojsku. W czasie służby okazało się, że kapral mojej drużyny to metalowiec, więc umożliwiał mi to i owo, łaził do porucznika w moich sprawach. Byłeś dobrym wojakiem? Chyba tak. Dobrze strzelałem. Nawet raz wysłali mnie na wymianę do pobliskiej bazy US Army gdzie mieli rakiety z głowicami atomowymi, poznałem inne niż nasze systemy rakietowe. Poza tym to byli zawodowcy, co wywarło na mnie pewne wrażenie. Czego słuchali Jankesi? Głównie lżejszej muzy. Hard rocka, Scorpions na przykład. "In The Sign of Evil" to było dla nich za dużo. Nawet moi rodzice nienawidzili tego, dla nich nasze demówki czy pierwszy MLP to był zwykły hałas. Szok. Teraz metal utracił już ten buntowniczy charakter. Wszyscy go słuchają, zwłaszcza jeśli weźmiesz pod uwagę mnóstwo jego odmian. Tęsknisz za czasami gdy metal był znienawidzony? Tak. To było jak rebelia. Fajnie było szokować ludzi. Poza tym, wraz z Kreator i Darkness czuliśmy się jak rodzina pijąca piwo w piwnicy i urządzająca muzyczne czarne msze. Nigdy nie myśleliśmy o żadnym kontrakcie czy w ogóle zarabianiu pieniędzy za nie. Jak dostałem pierwszy czek z wytwórni na kilkaset marek za "Persecution Mania" to mój ojciec nie mógł w to uwierzyć tak samo jak ja.

Jeff Hanneman 1964 - 2013 "To coś, o czym mógłbym napisać piosenkę. Wszystko co złego mogło mi się przydarzyć w tym roku, faktycznie się wydarzyło…" Słowa wypowiedziane przez Jeff'a Hanneman'a w jednym z ostatnich wywiadów stały się prorocze. I choć trwało to dłużej niż rok i pociągnęło za sobą wiele zmian, trudno dziś czytać tę wypowiedź bez uścisku w sercu. Faktem jest, że 2-go maja 2013 świat metalowy pogrążył się w żałobie. Dla jednych była to strata przyjaciela dla innych niespodziewana, druzgocząca informacja z branży muzycznej. Zawrzało od dyskusji. Nikt nie spodziewał się tak nagłego obrotu sprawy. Pojawiło się mnóstwo pytań. Dziś wiemy niemal wszystko na temat tego jak doszło do śmierci Jeff'a i jedynym co pozostaje pod znakiem zapytania jest przyszłość Slayer. Z ostatnich informacji podanych przez Metal Injection wynika, że w zespole pojawił się spór dotyczący możliwości dalszej kariery. Cóż, Tom Araya nie jest pewien co do możliwości nagrywania bez Jeffa w przeciwieństwie do Kerry'ego King'a. Czy Slayer powinien zejść ze sceny po śmierci genialnego gitarzysty? Ocenę pozostawiam czytelnikom. Nie będę się tu skupiać nad przebiegiem życia, kariery i choroby Hanneman'a. Tego typu informacje przeczytacie w każdym z portali informacyjnych, czy w ogólnodostępnej Wikipedii. Chciałabym, aby czas poświęcony na przeczytanie tego tekstu był chwilą na refleksję. Śmierć Jeff'a była jedną z co najmniej kilku bolesnych informacji jakie dotarły do nas w ciągu ostatnich miesięcy a nawet lat. Więc może warto niekiedy przystanąć w biegu i znaleźć chwilę na zastanowienie. Bo każdy z nas, choć inną drogą, kroczy do tego samego celu. Jeff pozostawił nam w spadku swoje kompozycje, słowa i wiele wspomnień dotyczących tak jego życia jak i grupy Slayer. Stąd pomysł, aby poprosić kilka osób o podzielenie się tymi wspomnieniami w artykule. Dołączcie do nich swoje. Niech to będzie swoisty hołd dla dorobku muzyka, który już nie skomponuje utworu o swoim najgorszym roku…

py. Slayer, a w szczególności Jeff, miał znaczący wpływ na mój zespół. Głównie dzięki najgroźniejszym riffom i tekstom w historii metalu. Kiedy Jeff odszedł świat stał się uboższy… Na naszym ostatnim albumie znajdziecie utwór "Hosts Of Depravity", który nagrany został, aby okazać szacunek dla Jeff'a oraz dla całej jego muzycznej działalności. Major (Gortal):

Pierwsza połowa lat 90-tych, wycieczka szkolna do Zakopanego, sklep muzyczny na Krupówkach. Zamiast kolejnych piw wydaję ostatnie pieniądze na piracką taśmę Slayer "Reign in Blood". Chwilę później po odpaleniu kasety na walkmanie dostaję w ryj Aniołem Śmierci i wiem już, że Slayer przez następne dekady będzie mordował moje narządy słuchu częściej niż dr Mengele przeprowadzał eksperymenty...W riffach Hannemana jest magia, moc, niepokój i zło. Ostatnio pół żartem, pół serio stwierdziłem, że większość metalowych gitarzystów chciałaby oddać wszystkie swoje riffy za jeden Jeff'a. Slayer bez Hanneman'a jest jak sieć energetyczna pozbawiona zasilania. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale w tym przypadku to stwierdzenie jest martwe jak trofea Dahmer'a w pokoju 213. Paweł Mazur (Pandemonium):

Jeff Hanneman stworzył coś nowego, swojego, oryginalnego i niepowtarzalnego - wytyczył ścieżki którymi do dziś dnia podążają inni. Wojciech Lis (współautor "Jaskinia hałasu"):

Wolf (Darkside):

Pierwszy raz zobaczyłem Slayer na trasie "Raining Blood" w 1987 roku w Monachium. Supportował ich Malice, co było dość dziwnym połączeniem, ale sprawdzało się idealnie. Rok później poznaliśmy się osobiście przy okazji Deutsche Museum w Monachium, gdzie grali razem z Overkill. Jeff nigdy nie był gadułą, ale zaznaczał bardzo mocno swoją obecność zarówno muzycznie jak i w życiu prywatnym. Pamiętam długie rozmowy w Wiedniu podczas Monster Of Metal Festival, gdzie dzieliliśmy scenę. Grał tam również Testament… Pamiętam też jak w 1986 roku dostałem w prezencie płytę Slayer "Reign In Blood" i słuchałem jej raz za razem, totalnie zaszokowany agresywnym, surowym brzmieniem. Można powiedzieć, że to Jeff był siłą napędową tego arcydzieła. "Reing In Blood" to do dnia dzisiejszego mój faworyt wśród albumów gru-

Pierwszy raz facjatę tego blond młodzieńca zobaczyłem w czarno białym Non Stopie w artykule "Spust Surówki" jakoś w 87r. Hanneman obściskiwał się na fotce z kolegami ze Slayer, a wszyscy robili groźne miny rzecz jasna. Mało wyraźne było to zdjęcie, ale robiło wrażenie, bo kontrastowało ze statecznymi Panami z Possessed, którzy tuż obok pozowali grzecznie na tle jakiejś fury. Wtedy jeszcze, jako smyk z prowincji, nie miałem okazji usłyszeć muzyki Hanneman'a. Ta łaska spłynęła na mnie, gdy ukazała się płyta "South of Heaven", którą usłyszałem w audycji radiowej Muzyka Młodych. Płyta zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, z takimi utworami Jeffa jak "South Of Heaven" czy "Spill the Blood". Hanneman ma swój styl. Jest jak doskonały chirurg - precyzyjny i bezbłędny. Kiedy trzeba miażdżący, innym razem wręcz nieco liryczny. "Angel of Death", "Altar of Sacrifice", "Raining Blood", "Die by the Sword", "Fight till Death" to już klasyki na

Foto: Slayer

Mam receptę na dobry szok. Oi plus tharsh i mocne teksty. O, to było by ciekawe. Oi wywodzi się z punka, nam ta muzyka dała bardzo dużo. Discharge i GBH było cięższe niż większość klasycznego heavy metalu. Problemem były by teksty...

Tom, gdy Imapled Nazarene wydał swój "Soumi Finland Perkele" to redakcja waszego Rock Hard była zaszokowana i zwróciła się przeciw temu zespołowi, chodziło o utwór "Winter War". Podobnie było z "Gloriuous Burden" Iced Earth. I co? Zespoły te w oczach swoich fanów tylko zyskały. A zwróciłeś uwagę na to że żaden z nich nie jest z Niemiec? To jest klucz. I dlatego nawet jakbyś czytał między wierszami to w Sodomie będzie odniesień do żadnych poglądów politycznych. My nie musimy już szokować otoczenia, niech młodzi to robią. Nam zależy na uznaniu fanów i robieniu jak najlepszych albumów. Jakub "Ostry" Ostromęcki

JEFF HANNEMAN

19


HMP: Zacznijmy może od tego, że należą wam się solidne brawa za wasz najnowszy album. Dobra robota! Minęło już kilka miesięcy, jakie reakcje na waszą płytę otrzymaliście przez ten czas? Jesteście z nich zadowoleni? Phil Sardo: Wielkie dzięki za komplement! "Abysmal Fear" to niezaprzeczalny kamień milowy w naszej karierze muzycznej. Tak to czujemy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu jaki osiągnęliśmy, a także z pozytywnych recenzji! Są lepsze niż się tego spodziewaliśmy. Mam nadzieję, że ten album będzie czymś, co fani zapamiętają na bardzo długo! Jak długo zajęło wam przygotowanie zawartości "Abysmal Fear"? W sumie, nie zajęło nam to jakoś strasznie dużo czasu… jakieś trzy lub cztery miesiące. Próby i preprodukcje też szybko poszły. Po prostu wpadliśmy w dryg i tak już zostało!

Foto: Slayer

których wychowało się kilka pokoleń metalowej braci. Mam wersje vinylowe czterech pierwszych płyt Slayer, najważniejszych dla mnie. Szczęśliwie widziałem też Jeffa na scenie… R.I.P. Maciej Koczorowski (Chainsaw):

Nigdy wcześniej nie byłem fanem Slayer, jednak kiedy otrzymałem kasetę "Seasons In The Abyss", odleciałem totalnie. Potem klip w MTV i kolejne kasety. I tak zostałem wchłonięty przez metal! Wielka w tym zasługa Jeff'a, którego riffy i największe hity zespołu siedzą mi w bani po dziś dzień. Właściwie z twórczości Slayer mógłbym sobie zrobić jedną płytę "The Best Off", na której znalazłyby się same numery napisane przez Jeff'a. Mam wrażenie, że coś już się skończyło i Slayer nigdy nie będzie taki sam. Wielka strata zarówno dla zespołu jak i dla fanów. Pamiętajcie metal to nałóg, pamiętajcie też o Jeff'ie... Rychu (Embrional):

Najbardziej wyraziste wspomnienia to płyty, które stworzył. Był przeciwieństwem Kerry'go. Jego styl gry na płytach Slayer bardziej mi odpowiadał ze względu na klimat i mrok. Niewątpliwie wpłynął na mnie muzycznie. Odszedł w stylu prawdziwego metalowca. Podążam jego ścieżką alkoholokaustu. Amen. Arkadiusz Gruszka (Leash Eye):

To niewątpliwie ikona metalu, legenda oraz współtwórca gatunku. Kompozytor najbardziej rozpoznawalnych utworów Slayer. Chyba nie ma na świecie miłośnika ciężkich brzmień, który nie słyszałby o tym zespole. Osobiście nigdy nie byłem wielkim fanem Slayer'a, natomiast trudno mi go nie docenić. Tak samo więc i Jeff'a. Teraz gdy odszedł możemy się zastanawiać co by było gdyby nie miał przerwy w graniu spowodowanej chorobą. Może by żył, ale zostawmy gdybanie innym. Żal, że tylu zacnych twórców opuściło już ziemski wy-miar. Icanraz (Devilish Impressions, Pigface Beauty):

Historia miała miejsce bodajże w 1990 roku w nocy z niedzieli na poniedziałek. Miałem wtedy 7 lat i jak co tydzień nagrywałem z ojcem wybrane teledyski z Headbangers Ball na MTV. Po raz pierwszy zetknąłem się wówczas z muzyką Slayer dzięki video do "Seasons In The Abyss". Sytuacja była o tyle zabawna, że jako dziecko byłem absolutnie przekonany, że teledyski Slayer muszą być niezwykle brutalne i krwawe. Chcąc uniknąć koszmarów nocnych wyszedłem z pokoju i poprosiłem ojca żeby nagrał ten klip, a ja obejrzę go sobie rano przed wyjściem do szkoły. Tak też zrobiłem. Przewinąłem kasetę VHS na umyślnie pominięte poprzedniej nocy video. Przez całą długość utworu siedziałem z rozdziawioną gębą. Powalił mnie nie tylko sam utwór, ale także wyjątkowy teledysk, na którym

20

JEFF HANNEMAN

ku mojemu zdziwieniu nie było nic strasznego, (śmiech). No ale moment kulminacyjny wciąż był przede mną. 4:30 - po solówce King'a ze swoją partią solową wszedł Jeff - pogubiłem zęby! Do teraz jest to mój ulubiony numer Slayer, a wspomniany fragment solowy za każdym razem wprawia mnie w absolutne osłupienie. aNZ (Rzeźnia-Antyradio):

Moje pierwsze spotkanie z Jeffem to badżik ze zdjęciem z tylnej okładki "Reign In Blood" i takim chcę go zapamiętać. Wówczas postanowiłem, że będę miał takie baty jak on. Niestety Hanneman'em nie zostałem bo materiał włosowy nie ten. Potem zwróciłem uwagę na jego gitarę. Taką obskurną, odrapaną, punkową, z logiem Dead Kennedy's i facjatą Jaśka Zgniłka (wokalisty Sex Pistols). Jeff na scenie był nieco wycofany, skupiony na grze, show robił Kerry i Tom. Dziś to wycofanie można sobie tłumaczyć wieloletnią walką z zamiłowaniem do koki i środków przeciwbólowych. One bardzo mocno nadgryzły Jeffa, widać było w nim trudy walki. Oprócz slayerowych evergreenów, których jest autorem lub współautorem ("Angel Of Death", "Post Mortem", "Raining Blood", "War Ensemble"), mój prywatny ołtarzyk wystawiam mu za najbardziej punkową płytę Slayera - "Undisputed Attitude". Na warsztat wzięli tu creme de la creme amerykańskiej sceny hardcore/punk/crossover oraz uzupełnili wygrzebanymi z szuflady dwoma numerami, które Jeff napisał na potrzeby punkowej fuchy Pap Smear (wraz z Dave'em Lombardo i Rocky'm George'm z Suicidal Tendencies). Przemas (Lostbone, Hellectricity)

Byłem i jestem totalnym fanem gitary rytmicznej w metalu. Metallica, Slayer, Death - przez ich muzykę zacząłem grać. Dla mnie metal zaczyna się od riffu, a Hanneman stworzył cały pakiet nieśmiertelnych riffów. Chyba nie muszę wymieniać. Bardzo szkoda, że jego historia dobiegła końca tak wcześnie. Aż sobie coś puszczę! Slaaayeeer kurwaaaa! Gary Holt (Exodus):

Spoczywaj w pokoju Jeff. Byłeś prawdziwym oryginałem i jednym z najlepszych. Małgorzata “Margit” Bilicka

To wasz drugi pełny album. Czy robiliście coś po pre mierze "Night of Fire"? Czy uważacie Thrustor za swego rodzaju hobby, do którego wracacie raczej sporadycznie? Nie jesteśmy inni od pozostałych undergroundowych kapel, które wytrwale tworzą najlepszą z możliwych metalową muzykę. Jest wiele rzeczy na które trzeba zwrócić uwagę, gdy się tworzy muzykę. Zwłaszcza metal. To jest czasem bardzo trudne. Wszystkie poszczególne elementy brzmienia należy składać z olbrzymią precyzją. W dodatku, efekt końcowy musi być nie tylko zadowalający brzmieniowo, ale także musi przynieść jakiś zysk. Myślę, że wielu innych muzyków w undergroundzie doświadcza tego samego co my. Mógłbyś nam opowiedzieć co jest tematem przewod nim utworów z "Abysmal Fear"? Numery z naszej najnowszej płyty mają ponadprzeciętną jakość i są wyjątkowo zróżnicowane pod względem muzycznym. Jest jednak pewien element, które łączy je wszystkie ze sobą, spawając w całość. Są to przeżycia ludzkiej duszy, doświadczającej osamotnienia, rozpaczy, strachu oraz trwogi o własne istnienie. Źródła niektórych inspiracji pochodzą z mych własnych doświadczeń życiowych, przeżywania pewnych zgonów oraz doświadczeń jakie miałem z niektórymi ludźmi. Takie rzeczy jak śmierć, brutalność, izolacja, prawdy i kłamstwa, krew, sprawy o tematyce pozagrobowej zawsze towarzyszą naszemu życiu i każdy z nas będzie ich doświadczał. "Abysmal Fear" zbiera je wszystkie do kupy. Utwór "Screws To The Skull" jest kompozycją wyróżniającą się na tle pozostałych. Ma bardzo ciekawie zaaranżowane partie instrumentów. Dlaczego zdecydowaliście się na stworzenie tak wysublimowanej kompozycji? Przez "Screws To The Skull" chciałem stworzyć utwór niemal w całości opierający się na gitarach prowadzących, eliminując konieczność podkładu gitary rytmicznej. Nie użyłem w nim tradycyjnych skal. Można to zaobserwować w partii basowej. Obaj razem z Tonym stworzyliśmy utwór, w którym bas i gitara mogą pracować bez narzuconych ram, bez żadnych oklepanych zagrań i bez zbędnej standaryzacji, a mimo to nadal mogą się ze sobą komunikować i koegzystować w niezwykły wręcz sposób. "Screws To The Skull" to nasz sposób na kompletne wyrażenie wolnego ducha i wolnej formy Thrustorowanej pracy gitar. Okładka od "Abysmal Fear" to zdecydowanie należycie wykonana praca jako front albumu metalowego. Kto jest twórcą tego niepokojącego i tajem niczego obrazu? Dzięki! Okładkę stworzył Eliran Kantor. Pracowaliśmy z nim na remiksie "Night of Fire" w 2008 roku. Wykonał kawał dobrej roboty. Idealnie odwzorował to, co chciałem wyrazić w przekazie muzycznym. Ludzka dusza zmagająca się z bezdenną rozpaczą i przeraźliwą potrzebą przetrwania podczas walki ze strachem i przeciwnościami losu. Produkcja dźwięku na waszym nowym albumie sprawia, że wasze brzmienie jest wręcz nieziemskie! Możesz nam przybliżyć historię waszej pracy w stu dio nagraniowym? Przy naszym albumie pracowali naprawdę wspaniali i kompetentni ludzie! "Abysmal Fear" został nagrany przez Neila Kernona w Rax Tax Studios w Chicago. Całość prześwietnie zmiksowały i zmasterowały jedne z najlepszych bębenków słuchowych w branży,


Jesteśmy częścią podziemia Ten wywiad może zainteresować fanów speed metalowej kapeli znanej szerzej jako Agent Steel. Zwłaszcza tych, którzy lubią ich wczesne dokonania oraz tych maniaków, którzy wiedzą czym był zespół Sceptre, bagatela, trzy dekady temu. Przejdźmy jednak do rzeczy. Thrustor to projekt stworzony przez dwóch braci Sardo. Niedawno świat mógł przyjąć na klatę mocne uderzenie w postaci najnowszego albumu, stworzonego przez to rodzeństwo - "Abysmal Fear". To wydawnictwo ma w sobie coś, czego się oczekuje od dobrego albumu muzycznego. Nie muszę chyba dodawać, że jest to warunek, którego spełnienie powinno zachęcać do bliższego zaznajomienia się z najnowszą płytą projektu Thrustor. Ucięliśmy sobie drobną pogawędkę z Philem Sardo na temat ich najnowszego dzieła. Nie mogliśmy sobie także odmówić poruszenia tematów z przeszłości, z okresu gdy obaj bracia wspierali Johna Cyriisa, jeszcze zanim powstał wspomniany na początku Agent Steel. należące do Mata Procka z Area 44. Wespół z Matem stworzyliśmy album metalowy zdolny poruszyć twoje kości w ciele. Umiejętności Mata i to, czego dokonał na tym albumie, po prostu wgniotły mnie w podłogę! Pamiętam, że każdy dzień podczas prac nad miksami był wspaniałym przeżyciem. Wielkie dzięki Mat za ogrom świetnej pracy jaki włożyłeś w tę płytę! Tomasz Pilasiewicz doskonale zagrał swoje partie. Praca perkusji robi wrażenie. Jak to się stało, że dołączył do was przy nagrywaniu tego albumu? Złączyliśmy swoje siły z Tomem i wykuliśmy coś naprawdę potężnego! Jest bardzo profesjonalnym muzykiem, który miał na uwadze jakość i precyzję. Trafiliśmy na niego przez SickDrummer.com, poza tym mieszka w Chicago, więc daleko do nas nie miał. Czy zamierzacie kontynuować współpracę z Tomaszem? Pracujemy z nim okazjonalnie. Musimy mieć na uwadze fakt, że Tom jest uwikłany w różnorakie muzyczne projekty. Nie wydaję mi się, że jest to ten typ człowieka, który chciałby być przykuty do jednego zespołu. Thrustor jest oficjalnie zespołem dwuosobowym. Czy zamierzacie uzupełnić skład, by stać się pełnoprawnym zespołem? Ta sprawa zawsze była przez nas brana pod uwagę. Rozważaliśmy ją wielokrotnie. Jednak znalezienie odpowiednich ludzi jest czasem tak samo łatwe jak znalezienie igły w dużym stogu siana. Natura naszej muzyki uniemożliwia nam wybór pierwszej lepszej osoby do zespołu. Na świecie jest wielu wspaniałych pałkerów, jednak gości takich jak Tom jest zaledwie garstka. Przejdźmy może do waszej muzycznej przeszłości. W 1983 roku daliście początek zespołu Sceptre wespół z Johnem Cyriisem. Ty i twój brat graliście odpowiednio na basie i na perkusji. Dlaczego oraz kiedy konkretnie, ten zespół przestał istnieć? Sceptre został założony w zimie roku 1982. Skończyliśmy razem grać jesienią następnego roku. Był to okres krótki, ale bardzo ważny dla naszej muzycznej kariery. Zespół rozpadł się z powodu zewnętrznych, niezależnych od nas. Muzycznie wszyscy byliśmy zgodni, co do kierunku w jakim podążał zespół. Łączyła nas szczególna, magic z n a więź.

Niestety, jednak nie wyszło. Ile kaset demo zostało nagranych pod szyldem Sceptre? Zastanawiam się skąd się wziął utwór "Baptized In Blood", dołączony jako bonus do debiu tanckiego albumu Thrustor. Nie ma go przecież na waszej sławnej trzyścieżkowej kasecie… Z Sceptre nagraliśmy kilka demówek. Parę było nagranych profesjonalnie, inne były bardziej nagraniami na żywo lub z prób. To demo, które wszyscy znają, zostało nagrane dla Metal Blade Records… nawet utwór "Taken By Force" trafił z niej na składankę Metal Massacre 4. W tym czasie graliśmy także na żywo i potrzebowaliśmy jeszcze jednego utwory, by mieć satysfakcjonującego nas seta. Wtedy powstał "Baptized In Blood". Nagranie, które trafiło na wznowienie "Night of Fire" zostało pierwotnie zarejestrowane na naszej próbie, tuż po tym jak utwór został ukończony. Przynajmniej warstwa muzyczna. Tekst jeszcze nie był wtedy gotowy, więc na nagraniu nie ma wokali. Kto śpiewał w Sceptre? Co się teraz dzieje z tą osobą? Czy udziela się w jakiś projektach muzycznych? Butch Say był naszym wokalistą. Był naprawdę świetny, jednak nie mogliśmy mu do końca ufać w pewnych kwestiach. Pracowaliśmy z nim przez krótki czas i z powodu rozbieżności muzycznych zakończyliśmy współpracę. Jemu pasowało bardziej mainstreamowe granie, a my cisnęliśmy kapelę bardziej w ramiona thrashowych rytmów. Później chyba dołączył do jakiegoś zespołu, jednak nie mam pewności. Nie wiemy co się z nim dzieje, ale pewnie nadal mieszka gdzieś w okolicy Los Angeles. Po Sceptre założyliście grupę muzyczną w 1984 roku

pod nazwą Sardo. Po wydaniu dwóch demówek zespół przestał istnieć. Dlaczego? Po rozpadzie Sceptre spróbowaliśmy raz jeszcze. Przyświecały nam te same cele i te same standardy muzyczne jak w poprzednim zespole. Nagrywaliśmy, graliśmy koncerty, pojawiliśmy się nawet w telewizji w programie The Rock with Daryl Fields Show. To było jakoś w połowie roku 1986 albo 1987. Wszystko szło pięknie i mieliśmy poczucie, że rozwijamy się jako muzycy i jako zespół. Rozpad Sardo nastąpił pod koniec 1987 roku. Chcieliśmy dać sobie trochę wytchnienia i zrobić sobie przerwę od grania. Dlaczego nazwaliście swój ostatni projekt Thrustor, zamiast kontynuować pracę pod nazwą Sardo? Thrustor w założeniu miał się tylko odnosić się do albumu "Night of Fire". Na nim były nasze utwory, które napisaliśmy za czasów istnienia Sceptre oraz Sardo. Odczuwaliśmy potrzebę nagrania tych numerów w sposób taki, jaki kiedyś chcieliśmy, a nie mieliśmy wtedy takiej możliwości… Nazwa Thrustor odnosi się do intensywnych sił i mocy presji ciśnienia pochodzi od słowa Thrust - parcie, ciąg. Newtonowskie definicje sił będących wynikiem przyspieszenia masy są też świetnym opisem naszej pracy i naszej muzyki. Pozwolisz, że zadam pytanie odrobinę światopoglądowe. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że muzyka metalowa jest siłą rzeczy muzyką przeznac zoną głównie dla undergroundu i wąskiego, eli tarnego grona odbiorców? Czy nie irytuje was czasem, że wasza wspaniała praca pozostanie w dużej mierze nieznana? Zupełnie się zgodzę ze stwierdzeniem, że metal to muzyka należąca do podziemia. A dlaczego tak jest? Dlatego, że jest coraz mniej ludzi, którzy rozumieją ten typ muzyki. To nie jest prosty styl muzyczny. Uważam, że heavy metal jest trudny do "załapania". Trudniej jest zrozumieć rzeczy, które są głębokie, posiadają przesłanie, są bardziej zajmujące oraz bardziej skomplikowane. Jak wiele jest niedocenianych brylantów na tym świecie, tylko dlatego, że nikt o nich nie wie? Jak wielu ludzi jest w stanie zrozumieć fizykę i matematykę wyższych lotów, a jak wielu jest w stanie zrozumieć prostą arytmetykę? Każdy metalowiec jest częścią czegoś prawdziwie ważnego, a muzyka metalowa jest częścią duszy każdego metalowca. Nie wszyscy są w stanie to zrozumieć. Ale wy tak! Jesteśmy częścią podziemia i bardzo się z tego cieszymy. Jednocześnie jesteśmy zadowoleni, gdy nasza muzyka sięga dalej i dalej, trafiając do kolejnych maniaków heavy metalu. Naszą intencją jest dostarczyć naszą muzykę do uszu każdego człowieka, który ma chęć zanurzyć się w czystej agresji metalowej sieczki, napisanej i zagranej w taki sposób, który tylko my - Phil i Tony - możemy dokonać i dostarczyć! Zamierzacie zagrać jakieś koncerty w Europie? Tak! Europa to świetne miejsce, dające bardzo duże możliwości zaprezentowania siebie i swojej muzyki. Prawie na pewno będziemy grać na Starym Kontynencie! Wywiad zbliża się do nieubłaganego końca. Wielkie dzięki za pokazanie nam solidnej muzyki przez wasz najnowszy album "Abysmal Fear". Mam nadzieję, że będzie okazja zobaczyć was na żywo na którymś z festiwali. Powodzenia! Wielkie dzięki! HMP jest fantastyczne i mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję zamienić kilka zdań w przyszłości. Na razie! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Thrustor

THRUSTOR

21


wykopali nas sami z Internetu . Maciej "Jeff" Matuszak: "Procentowość" decyzji o powrocie i tak weryfikują Ci, którzy na koncerty przychodzą. Jeżeli przychodzą młodzi ludzie - to chyba dobrze. Najważniejsze żeby broniła się muzyka.

Nadchodzi czas Pająka Milczeli od 1991 roku. Dwa lata temu wznowili działalność i poza coraz częstszymi koncertami przygotowują kolejny, piąty w historii zespołu, album. Zapowiadający go mini album "It's Your Time" dobitnie pokazuje, że legenda technicznego thrash metalu z Poznania jest w dobrej formie i jest na co czekać: HMP: Musieliśmy czekać niemal 20 lat na wznowie nie działalności przez Wolf Spider. Co sprawiło, że postanowiliście ponownie zacząć grać pod tą nazwą? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Spotkaliśmy się po latach (Mariusz, Maciej, Tomek i ja) na koncercie z okazji 30-lecia Turbo i było to pierwsze nasze wspólne spotkanie po zakończeniu działalności w 1991r. Pojawił się pomysł, aby spróbować ponownie grać. No, a jeśli grać to tylko jako Wolf Spider. Nawet nie było opcji, żeby tworzyć jakiś nowy twór. A propos: to anglojęzyczna nazwa jest wciąż tą oficjalną? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak, ale... ...Ale używacie też jednocześnie swojsko brzmiącej, miłej dla starych fanów, pierwotnej: Wilczy Pająk. Nie rozważaliście powrotu właśnie do niej? Przecież jej tłumaczenie powstało lata temu na potrzeby płyt wydawanych na Zachodzie? Piotr "Mańkover" Mańkowski: No właśnie. Cały czas Wilczy Pająk pojawia się w wielu przekazach, czy na naszych oficjalnych profilach internetowych. Pozosta-

na dwie stopy, i że jest to ponad moje umiejętności. Ale udało mu się mnie namówić na jedną próbę, po której zapytali mnie czy chciałabym jednak na stałe z nimi grać. Z dużą dozą niepewności zgodziłam się i zaczęłam orkę przygotowywania utworów i dochodzenia do oryginalnych temp (śmiech). Ostatnio grałaś mocnego rocka, np. w Armii, zdarza się to w 2Tm2,3, ale właściwie jest to dla ciebie powrót do metalowego grania, czasów Syndicate, etc. Brakowało ci takiego ostrego czadu na dwie stopy, połączonego z technicznymi patentami? Beata Polak: To już nawet nie chodzi o dwie stopy, bo w kapelach, które wymieniłeś też grałam na dwie stopy. To kwestia rytmiki jaka powstaje między stopami a werblem, gdy z danej grupy szesnastkowej "wycina się" jedną z szesnastek i powstaje bardzo rytmiczny, rwany rytm...w połączeniu z takimi samymi gitarami daje to mocnego kopa. To są elementy najwyraźniej słyszalne w tych najnowszych utworach, które teraz powstają jako materiał nowej płyty. Nie ma wątpliwości, że utwory Wolf Spidera są inne od granych przeze mnie dotychczas, dlatego też trochę czasu zajęło mi przygo-

Foto: Wolf Spider

liśmy przy anglojęzycznej nazwie z powodu jej uniwersalności. Mamy nadzieję grać nie tylko w Polsce, a dla innych narodowości tzw. "Grzegorz Brzęczyszczykiewicz" jest sporą trudnością. Ale dla nas wszystkich jesteśmy Wolf Spider i Wilczy Pająk jednocześnie. Osobiście nie mam z tym żadnego problemu. Zespół powrócił do aktywności właściwie w oryginalnym składzie: Maciej Matuszak, Piotr Mańkowski, Mariusz Przybylski oraz wokalista Jacek Piotrowski, który pojawił się w zespole nieco później. Jak to się stało, że do nich dołączyłaś? Tomasz Goehs nie chciał/nie mógł zaangażować się w powrót Wolf Spider? Beata Polak: Zamysł reaktywacji Wolf Spidera był taki, że zespół miał się zejść w pierwszym , oryginalnym składzie. Z tego co wiem, to Tomek był już umówiony na pierwszą próbę z chłopakami. Jednak stwierdził, że nie jest w stanie pogodzić swoich obecnych projektów z Pająkami. Zadzwonił do mnie Mańkover i zapytał czy zechciałabym wziąć udział w reaktywacji zespołu. Obiecałam, że posłucham najpierw piosenek i dam znać. Po kilku dniach oddzwoniłam i powiedziałam, że nie dam rady... że w takich tempach nie gram

22

WOLF SPIDER

towywanie ich. A co do satysfakcji z grania takich właśnie patentów, to jest ona ogromna (śmiech). Bardzo szybko zaczęliście grać koncerty i pracować nad nowym materiałem - to wtedy przekonaliście się tak do końca, że myśl o powrocie zespołu jest trafiona w 100 %? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Myśl o powrocie była trafiona w 100% przede wszystkim dlatego, że wspólne granie i możliwość powrotu do tego co się nagle skończyło dwadzieścia parę lat temu daje nam ogromnego kopa i radochę. Szkoda tylko, że trafiliśmy na taki czas na naszym rynku, który dla zespołów koncertujących jest bardzo trudny, bo wszyscy wiemy jaka jest kondycja finansowa w naszym kraju, a to bezpośrednio przekłada się na ilość i jakość sztuk. Ale trzeba przetrwać te, mam nadzieję, czasowe problemy, bo przecież kiedyś musi się poprawić. Mariusz "Maryś" Przybylski: Nie spodziewaliśmy się aż tak dobrego odbioru (śmiech). Pierwsze trzy koncerty Poznań, Szczecin i Warszawa, zaskoczyły nas totalnie, ludzie śpiewali nasze utwory nagrane ponad 20 lat temu! A co ciekawsze śpiewała to też młodsza generacja której naszą muzę podstawili rodzice bądź

Jednak wtedy nastąpiła zmiana na stanowisku wokalisty. Co sprawiło, że Jacek Piotrowski rozstał się z zespołem? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak. Jak już Beata powiedziała, zamysł początkowy był taki, żeby zejść się i grać w oryginalnym składzie. Tomek odpadł na początku, a Jacek po kilku miesiącach. Jacek mieszka na stałe w Niemczech, jakieś 1200 km od nas. Jak tylko mógł wytrzymywał trudy 24-godzinnej podróży, uzgadniania dodatkowych dni wolnych w pracy, jednak ostatecznie nie dało się tego wszystkiego pogodzić. Mieliśmy termin oddania pierwszego naszego utworu na składankę, a Jacek nie miał możliwości przyjechać nagrać wokalu. To była bardzo trudna dla nas sytuacja. Mariusz "Maryś" Przybylski: Musisz nam wierzyć, to nie była łatwa decyzja, Jacek całym sercem wrócił do składu i nawet jeszcze w styczniu podczas Feniks Tour uratował nam dupę zastępując chorego Macieja na dwóch koncertach jeszcze raz. Dzięki Jacek (śmiech). Jego następcę Macieja Wróblewskiego znaliście z warsztatów muzycznych, Titanium grało również z Wolf Spider. Ale nie od razu złożyliście mu propozycję współpracy, najpierw były wspólne próby, etc.? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak, Maćka poznaliśmy na warsztatach w Ostrowie i mieliśmy potem bardzo sporadyczny kontakt facebookowy. Maciek miał też w Poznaniu szkolenie kilkutygodniowe do swojej nowej pracy, a Beata mu zaproponowała, żeby wpadł do nas na próby, pogramy jakichś Judasów i innych (śmiech). Chętnie się zgodził i tak kilka razy się spotkaliśmy, ale z tego też nic jeszcze nie wynikało oprócz zabawy. Jednak w momencie kiedy Jacek nie miał możliwości przyjazdu na nagranie, a my mieliśmy już nóż na gardle, poprosiliśmy Maćka, żeby gościnnie zaśpiewał a nami "To Twój Czas". Maciek się zgodził, a niedługo potem z gościnnie zrobiło się na stałe. Maciek "Rocker" Wróblewski: Nie odmawia się w końcu legendzie (śmiech). A tak poważnie: jak wspomniał Piotrek, mieliśmy już wcześniej okazję wspólnie coś porobić, a ponieważ cała ekipa Pająków to niesamowicie sympatyczni ludzie, z wielką przyjemnością przyjechałem do Poznania wspomóc gościnnie starszych kolegów… Nie było obaw, że jest za młody, jak poradzi sobie w thrashowej stylistyce, skoro dotąd był kojarzony raczej z power metalem? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Nikogo w naszym wieku nie znaleźliśmy (śmiech), a wiek Maćka nie był dla nas przeszkodą. Skojarzenia również nie... wystarczy, że przypomnę sobie, jak był odbierany Leszek, Tomek, Jacek... zawsze były głosy, że fajnie, ale i były głosy, że "takie wysokie wokale - nie thrashowe". Nigdy wokalnie nie byliśmy stricte "thrashowi", ale akurat na takiej odmienności nam zależało. Dlatego nie obawiam się o Macieja, bo z jego możliwościami wypracujemy kolejną naszą odsłonę, a nasi fani przyjmą go bez uprzedzeń... tym bardziej, że świetnie radzi sobie na koncertach zarówno z utworami po Leszku, jak i po Jacku. Maciek "Rocker" Wróblewski: Na pewno dam z siebie wszystko. Lubię wyzwania. Mariusz "Maryś" Przybylski: Rocker (Maciek) od razu się odnalazł w zespole, żadnych kompleksów, fajny koleś na trasie no i te jego góry (śmiech). Bardzo uniwersalny wokalista precyzyjny w studiu i myślący na koncertach. W tym składzie zarejestrowaliście MCD "It's Your Time". Na program tej płytki składa pięć utworów, z tego dwa: "To twój czas" i "Psycho wojna" mają też wersje angielskie. Rozumiem, że jest to jednocześnie materiał promocyjny skierowany do wydawców w Polsce i za granicami naszego kraju, stąd ta dwujęzy czność części materiału? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak. Chcielibyśmy przygotować materiał dwujęzyczny. Widzimy jak świetnie na koncertach ludzie reagują na nasze polskojęzyczne utwory, a to trzeba wziąć pod uwagę. Nagrania powstały w dwóch studiach. Partie perkusji zarejestrowałaś we Free Fly Music Studio. I bębny brzmią świetnie, nie tak syntetycznie jak w


większości nowych produkcji! Wygląda na to, że mają w tym studio doskonale brzmiące pomieszczenie do nagrywania perkusji i znają się na rzeczy - dlatego je wybraliście? Beata Polak: Free Fly Studio mieści się w Poznaniu i jest własnością Michała Garsteckiego. Ponieważ zajmuje część jego domu, to sama atmosfera w nim jest bardzo domowa. Miły klimat, duży spokój, bardzo dobry sprzęt... między innymi odsłuch "Trinity" firmy APS. Dla bębnów bardzo istotne znaczenie ma wysokie pomieszczenie i kamienna ściana, które nadają bębnom przestrzeni. Mimo że sesję nagraniową prowadził Mańkover, to Michał cały czas sprawował nad nami opiekę (śmiech). Nagrywałaś do pilota czy też nie było jeszcze żadnych śladów i musiałaś radzić sobie sama? Brzmi to w dodatku tak, jakby było nagrywane na żywo, 1:1, bez montowania i klejenia różnych fragmentów. Beata Polak: Nagrywałam jako pierwsza, więc zamierzaliśmy grać do metronomu i pilota gitary granego na żywo przez Piotrka. Ale czułam duży dyskomfort, bo momentami nie wiedziałam na czym bardziej się skupić, więc zdecydowałam się grać na pamięć - tylko do metronomu. I dla mnie to jest najlepsze rozwiązanie... Grałam kilka razy całe utwory, a gdy były jakieś niuanse do poprawienie to dogrywałam jeszcze fragmenty. Piotrek był bardzo wymagający, jeśli chodzi o dokładność... były momenty kiedy po zagraniu fragmentu słyszałam w słuchawkach: "jeszcze raz..." (śmiech). Cała sesja nagrywania bębnów trwała jeden dzień i czułam się naprawdę zmęczona... bo każde podejście musiało być grane na 100 procent.

Maciek "Rocker" Wróblewski: Odbiór słuchaczy jest generalnie pozytywny, co mnie, jako "tego nowego", bardzo cieszy, bo chyba wszyscy obawialiśmy się najbardziej właśnie przyjęcia. Porównania do poprzedników oczywiście są nieuniknione, ale każdy z nas generalnie dysponował zupełnie innym głosem i śpiewał w zupełnie innym okresie zespołu: Leszek, na pierwszej płycie, która była klasycznie thrashowa i nieco prostsza muzycznie, Tomek na drugiej, która była jakby etapem przejściowym i Jacek na kolejnych dwóch, a te były już mocno techniczne i pełne połamanych rytmów, z jakich chyba najbardziej zasłynął Pająk. Porywającej warstwie muzycznej towarzyszą niezbyt optymistyczne teksty, z których jasno wynika, że człowiek zatracił się w świecie pełnym technolog icznych nowinek (Czy twe istnienie zależne jest od karty SIM - "To twój czas"), lub od nich uzależnił, przestając samodzielnie myśleć (Komputer Bóg/Już nie musisz myśleć sam/Co ważne jest - on wybiera "Walka"). Myślicie, że akcentując to w tekstach zdołacie dotrzeć do ludzi i będą oni w stanie zastanowić się nad sobą, zmienić swe życie? Piotr "Mańkover" Mańkowski: To są rzeczy, które widzimy na co dzień i widzimy je jako osoby mające

Jeśli nie uda się znaleźć wydawcy rozważacie wydanie piątego albumu Wolf Spider własnymi siłami? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak, ale jak wcześniej mówiłem rozmawiamy bardzo intensywnie (śmiech). Prace nad nowym albumem wciąż trwają? Ile macie już gotowych utworów? Mariusz "Maryś" Przybylski: Panowie wypluli z siebie już ok. 11 numerów, każdy będzie zaskoczeniem przynajmniej dla mnie był (śmiech). Zdradzę tylko, że kompozycyjnie w porównaniu z EPką rozkręcili się na "maxa". W studiu przewiduję dłuuuuuuuuuuugie godziny rzeźnickiej pracy, głównie nad podziałami. Regularnie również koncertujecie - wygląda na to, że udany debiut Macieja w składzie Wolf Spider pod czas WOŚP w Ostrowie Wlkp. Zdopingował was do częstszego pojawiania się na koncertowych deskach? Mariusz "Maryś" Przybylski: Koncerty to paliwo dla zespołu, bez interakcji i czadu ze strony publiki możesz sobie nagrywać najlepsze kompozycje świata i i tak dupa z tego wyjdzie jak nie zobaczysz reakcji fana, dlatego jak najbardziej planujemy koncerty. Maciek "Rocker" Wróblewski: I mój debiut sceniczny

Foto: Wolf Spider

Pozostałe instrumenty oraz wokale nagraliście w Coverius Studio Piotra Mańkowskiego. To też był oczywisty wybór? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Tak, wybór był oczywisty (śmiech). Dobrze brzmiący piec, dobry i dobrze ustawiony mikrofon wystarczą, aby dobrze zarejestrować materiał. Poza tym u siebie, jest zawsze u siebie. Brak stresu i ograniczeń czasowych daje poczucie spokoju. Maciek "Rocker" Wróblewski: Z Piotrkiem nagrywa się rewelacyjnie, bez stresu, jaki często towarzyszy przy pracy z realizatorem z zewnątrz. W dodatku praca "u siebie" daje ten komfort, że gdy nie jest się w formie, można zawsze powtórzyć to następnego dnia, bez stresu, że studio jest wykupione na godziny i trzeba zarejestrować wszystko już, teraz, zaraz. Mariusz "Maryś" Przybylski: Mów za siebie (śmiech,) stres musi być jak masz takiego "Kata" za plecami, jak Mańkover ze słuchem absolutnym (śmiech), "zagraj to jeszcze raz Maryś, zaakcentuj te dwa takty, ale wiesz, z takim wytłumieniem do pianissimo" (śmiech) i tak jeszcze z 10 razy to może coś wybierzemy (śmiech). Maciej "Jeff" Matuszak: Chłopaki lubią o tym pogadać - ja tam tylko próbowałem coś pograć. Ponoć z samymi nagraniami uwinęliście się w kilka godzin, tylko mix i mastering całości zajęły więcej czasu? Maciek "Rocker" Wróblewski: Nagrywanie wokali z Piotrem szło jak burza! Mariusz "Maryś" Przybylski: Tak poważnie tylko przy takiej pracy Piotr przy masteringu wykręca na końcu istne cuda z tych numerów. Jego perfekcjonizm czasami doprowadzał nas do szału. Przysyłał za każdym razem już ostateczną wersję (17-stą), która już na pewno nie będzie zmieniona, a dzień przed wysłaniem materiału do tłoczni znowu cały dzień mieszał (śmiech). Na szczęście przy następnych numerach odnalazł (chyba) już jakąś ścieżkę wspólną do koncepcji i już tak nie męczył kota (śmiech). Maciej "Jeff" Matuszak: Piotr to "szczególarz"- ale brzmieniowo tak ma być! To świetny materiał, będący ostatecznym potwierdzeniem faktu, że zespół wciąż ma potencjał i nie jest to tylko bezsensowny powrót z przyczyn merkantyl no - sentymentalnych. Jak branża i słuchacze przyjęli "It's Your Time"? Mariusz "Maryś" Przybylski: Po numerze "It's Your Time" na facebooku była wojna (śmiech), jedni napisali, że zdradziliśmy starego pająka inni natomiast dostrzegli, że jednak dzisiaj nie można tworzyć tak jak w tamtych czasach i zmiany muszą być. Na szczęście Piotr i Maciej są kompozytorami uzupełniającymi się i następne numery na EPkę też zostały wrzucone do sieci, wtedy pogodziliśmy (tak nam się wydaje) opozycjonistów (śmiech) i wytworzyliśmy zapotrzebowanie na następne numery.

już jakiś konkretny bagaż życiowy. Każdemu z nas brakuje czasu, jesteśmy uwiązani do smyczy komórkowej, często bezsensownie tracimy czas przed kompem, nasze dzieci uczą się testów, myślenia zero-jedynkowego, komputerowego, a nie ludzkiego, twórczego, szerokiego. Myślę, że jest wiele osób, które zdaje sobie sprawę z pułapek, jakie niesie nam życie i że wielu coraz częściej się nad nim zastanawia. Maciek "Rocker" Wróblewski: Staramy się, żeby teksty miały uniwersalne przesłanie, a nie skupiały się tylko na wylewaniu własnych żalów i pretensji do świata, bądź mówiły wprost: "Musisz robić to i tamto, bo inaczej…". My nie jesteśmy od moralizowania i pouczania. Chcemy, żeby słuchacz mógł się identyfikować z rzeczami, o których śpiewamy, zastanowił się i sam do pewnych spraw dotarł. W końcu życie nie jest idealne i każdy z nas walczy z jakimiś swoimi wewnętrznymi demonami. Maciej "Jeff" Matuszak: Teksty tej kapeli będą takie, jakie były, jak ktoś będzie chciał je zrozumieć, to miejmy nadzieję przetrwają następne lata. Płyta jest wydawnictwem stricte promocyjnym czy też można ją kupić, wysyłkowo, bądź na koncertach? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Oczywiście jest dla chętnych osiągalna, ale faktycznie przygotowana została pod kątem promocji i pokazania, że chcemy jesteśmy, nie tylko odgrzewając stare utwory, ale też gotując nowe. Wydanie "It's Your Time" przyniosło efekt w postaci podpisania kontraktu? Piotr "Mańkover" Mańkowski: Na dzień dzisiejszy jeszcze nie, ale trwają zaawansowane rozmowy.

z Wolf Spiderem oczywiście musiał zacząć się od wielkiego falstartu: Zaśpiewałem go już chory, a kolejne dwa koncerty musiałem opuścić i leżeć w łóżku… Całe szczęście, że Jacek zgodził się przyjechać i zaśpiewać, dlatego z mojej strony również wielkie podziękowania dla niego. I dla fanów - nie moich, tylko całego Wilczego Pająka, którzy wtedy mnie wspierali. Swoją drogą - ciekawa sytuacja: wokalista zastępujący wokalistę, który go zastąpił (śmiech). Za wami już trasa "Feniks Tour 2013". Możemy spodziewać się kolejnych koncertów w różnych rejonach kraju? Takim większym koncertowym wydarzeniem na pewno będzie dla was występ na Metalfest w Jaworznie? Mariusz "Maryś" Przybylski: Zagraliśmy w styczniu pierwszą część "Feniks Tour 2013" druga, dłuższa, planowana jest na jesień po wydaniu płyty. Chcemy stworzyć set pełny: największe hity Spidera sprzed lat i pojechane nowe numery. Teraz koncentrujemy się na jak najlepszym przygotowaniu płyty, także na razie gramy na Metalfeście w czerwcu i na Festiwalu Solidarności w lipcu w Środzie Śląskiej Maciek "Rocker" Wróblewski: Ja już się nie mogę doczekać. Żadna scena nie jest dla nas za wielka. A tłum ludzi pod sceną zawsze daje ogromnego kopa! Ta interakcja… Dla takich właśnie chwil chce się żyć! Mam nadzieję, że wielu z was, czytelników, znajdzie się tego dnia pod sceną i razem będziemy się świetnie bawić! Wojciech Chamryk

WOLF SPIDER

23


Przegapiliśmy swoją szansę Nie chcę owijać w bawełnę, dlatego przejdę od razu do konkretów. Nie godzi się tak kazać czekać czytelnikowi na polskojęzyczny wywiad z tą legendarną grupą. Nie ma większego sensu prezentować teraz szerzej tego zespołu. Każdy, kto jest koneserem muzyki metalowej zna nazwę Medieval Steel. To nie jest mój wymysł. Na muzyków tej grupy trafiliśmy drugiego dnia festiwalu Keep It True, dzień po ich wspaniałym koncercie. Udaliśmy się razem z nimi do kantyny gdzie przy akompaniamencie szczęku widelców i chrzęstu żutego jedzenia, mogliśmy spokojnie wziąć cały skład Medieval Steel w krzyżowy ogień pytań. Tyle ode mnie - zapraszam do relacji z tego wydarzenia! HMP: Wielkie dzięki za świetny show! Daliście koncert nie do zapomnienia. Bobby Franklin: Cała przyjemność po naszej stronie.

pierwszej demówce, jednak wtedy myśleliśmy, że był za słaby. Przy wydaniu "The Anthology of Steel" pojawiła się okazja by go odświeżyć i puścić w świat.

Zbliża się premiera waszego nowego, poza tym pierwszego, albumu "Dark Castle". Na scenie powiedziałeś, że zamierzacie skończyć nad nim pracę jeszcze w czerwcu? Bobby Franklin: W czerwcu albo w lipcu, o ile nie będzie żadnych opóźnień.

Z chęcią się dowiem jakie tematyki będą poruszane w utworach na najnowszej płycie. Widać, że "Tyrant Overlord" będzie się obracał w uniwersum Conana Barbarzyńcy, gdyż zaadaptowaliście nawet cytat z filmu w tym numerze. Bobby Franklin: Tak, "Tyrant Overlord" został zainspirowany filmem "Conan Barbarzyńca". W ogóle postać Conana bardzo pasuje do Medieval Steel. A inne utwory? "Man Who Saw Tomorrow" obraca się wokół postaci Nostradamusa. "Stranger in Time" to utwór o gościu, który budzi się z bliżej niesprecyzowanej długości snu i odkrywa, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi. Musi więc samotnie walczyć o przetrwanie. Jeff "Chuck" Jones: "Powersurge" jest futurystyczną opowieścią o superkomputerze, który przejmuje władzę nad światem i wywołuje konflikt nuklearny.

Gdzie jest nagrywany wasz nowy album? Bobby Franklin: W naszym Memphis, Tennessee. Jesteśmy stałymi bywalcami lokalnego studio już od jakiegoś czasu. Jeff "Chuck" Jones: Brzmienie mają nieziemskie. Ceny zresztą też (śmiech). Dzisiaj wykonaliście ile? Osiem utworów z nadchodzącej płyty? Bobby Franklin: Zgadza się. Czy to wszystkie utwory z tej płyty czy też znajdą się na niej jeszcze jakieś kawałki? Jeff "Chuck" Jones: Docelowo na "Dark Castle" ma być dziesięć utworów. Bobby Franklin: Jest jakaś moc drzemiąca w tej liczbie i tyle właśnie chcemy mieć numerów na płycie. (Śmiech) Wszystkie kompozycje są nowymi utworami? Bobby Franklin: Tak, na płycie nie będzie żadnego utworu, który wcześniej znajdował się na którymkolwiek naszym wydawnictwie. "The Killing Fields" nie pojawi się więc na albumie? Bobby Franklin: Nie. Ten utwór został napisany przez nas dawno temu. Miał się znaleźć na naszej

"American War Machine" jest utworem, który ma gloryfikować amerykańskich żołnierzy? Bobby Franklin: Tak. Zapowiedziałem go dzisiaj jako "War Machine", bo nie chciałem nikogo tutaj w Niemczech urazić… nagraliśmy też "Heaven Help Me" - to o problemie zjawiska samobójstwa wśród nastolatków…. Czekaj, jakie my jeszcze mieliśmy utwory… Jack Hardin: "Circle of Fire"! Bobby Franklin: "Circle of Fire"… nie pamiętam nawet o czym był ten utwór! (śmiech) Ok, myślę że to nam na razie powinno wystarczyć. To jest wasz pierwszy koncert w Europie. Jak wrażenia? Bobby Franklin: Cały nasz wyjazd i pobyt tutaj to wspaniałe doświadczenie życiowe i mamy nadzieję,

że będziemy mogli tu jeszcze wrócić. (tutaj Bobby zaczął dławić się sałatą - przyp. red.) Jeff "Chuck" Jones: Europejscy fani są swoistym targetem dla muzyki, która gramy. Widać to po reakcjach publiczności na nasz dzisiejszy występ. Chcieliśmy tu przyjechać już dawno temu. Byliśmy świadomi jaką popularnością cieszy się tutaj Medieval Steel. Bardzo wiele czasu jednak zajęło nam zorganizowanie przejazdu do Europy. Gdy Bobby z powrotem zjednoczył zespół, dla wydania "The Dungeon Tapes", wyjazd za Atlantyk stał się naszym drugim priorytetem, zaraz za nagraniem albumu długogrającego. Cary Scarbrough: Fani są wspaniali. Bardzo mi się podoba granie tutaj. Nigdy nie zagraliśmy tak dobrego koncertu jak ten wczorajszy! W Stanach nasze koncerty wyglądają zupełnie inaczej… Jeff "Chuck" Jones: To dzięki internetowi. Pojawienie się internetu oraz social media sprawiło, że nasza muzyka nie ma już zasięgu lokalnego, lecz ogólnoświatowy. Nie jesteśmy jedynymi beneficjentami takiego stanu rzeczy - inne zespoły też na tym wiele zyskują. Dzięki temu wiemy, gdzie cieszymy się dużą popularnością i gdzie warto koncertować. Poza tym możemy docierać już bezpośrednio do fanów. Internet sprawił, że znów jesteśmy panami naszej muzycznej kariery. Nie potrzebujemy pośredników, urzędników, biurokracji… To z powodu internetu obudziła się w was chęć tworzenia nowej muzyki? Bobby Franklin: Tak, bo uświadomiliśmy sobie potęgę naszej muzyki. Teraz może być już tylko lepiej. Po "Dark Castle" mamy w planach nagranie następnego albumu. Jeszcze nic do niego nie mamy, ani muzyki, ani tekstów, jednak pewne jest to, że wyjdzie on niedługo po "Dark Castle". Dobrze. Zamieszajmy teraz w odmętach czasu i skoncentrujmy się na historii zespołu. Jak wyglądał sam początek Medieval Steel? Jeff "Chuck" Jones: Zespół został założony przeze mnie i przez Bobby'ego. Poznaliśmy się dzięki naszym wspólnym przyjaciołom. Zaczęliśmy razem pisać kawałki i teksty. Ale to nie my wymyśliliśmy nazwę. Bobby Franklin: Nasz zespół miał całą plejadę głupich nazw. Gdy w końcu usiedliśmy do tego trochę bardziej na poważnie, pewien gość przyniósł nam listę z różnymi słowami i frazami, które moglibyśmy użyć do nazwania naszego zespołu. Zasugerował nam nazwę "Medieval Steel". Zgodziliśmy się, choć nie przypadła nam do gustu. Ludzie nawet z początku myśleli, że nazywamy się Evil Steel. Nie byliśmy jednak w stanie wymyśleć lepszej nazwy i Medieval Steel do nas w końcu przylgnęło na stałe. Jeff "Chuck" Jones: Steve uważał, że najlepiej naszą muzykę będzie reprezentować nazwa, która jest ciężka, twarda i metalowa do bólu - i taką właśnie jest Medieval Steel. Bobby Franklin: Do głowy nam nie przyszło, że przyczepi się do nas na trzydzieści lat! (śmiech) Teraz nawet nie wiemy gdzie ten gość się podziewa, ani co robi. Wyprowadził się z naszego miasta niedługo po tym spotkaniu. Foto: Medieval Steel

24

MEDIEVAL STEEL


Czy Medieval Steel nagrało jakieś demówki przed zarejestrowaniem sławetnej EPki z 1984 roku? Jeff "Chuck" Jones: Nagraliśmy dwuutworowe demo. To było dość szalone przedsięwzięcie. Nie minął nawet tydzień odkąd byliśmy zespołem, a już trafiliśmy do studio nagraniowego, żeby nagrywać EP! Bobby Franklin: Potem zaczęło się wokół nas kręcić Megaforce Records… nie chcę tego mówić, ale ta wytwórnia rozbiła nasz zespół, bo posłuchaliśmy tego cholernego idioty. Chciał żebyśmy zmienili brzmienie i nasz styl! Mówisz o Jonie Zazuli z Megaforce? Bobby Franklin: (śmiech) Ty to powiedziałeś! Jeff "Chuck" Jones: Chciał przekształcić Medieval Steel w kalkę Def Leppard. Chciał skomercjalizować nasze brzmienie. Zmienić naszą nazwę na Fire Choir. Bobby Franklin: Jestem wokalistą heavy metalowym, a on chciał żebym śpiewał jakieś rzewne pitu-pitu. Powiedziałem, że to chrzanię i wracam do Memphis, by tam dalej prowadzić prawdziwe Medieval Steel.

ternet. Wraz z pojawieniem się sieci dowiedzieliśmy się, że w Europie jesteśmy zespołem wręcz legendarnym w niektórych kręgach. I wtedy zdecydowaliśmy się wydać "The Dungeon Tapes" i nagrać na nowo kawałki z demo z 1989 roku. Chcieliśmy umieścić je na tym wydawnictwie chronologicznie. Dlatego najpierw jest "Eyes of Fire" - to pierwszy utwór, który napisaliśmy razem - ja, Bobby i Scott. "Ghost From The Battlefield", "Tears In The Rain", "Lost In The City". Dlatego ten materiał umieściliśmy na płycie w pierwszej kolejności. Potem starsze numery. Utwory, które znajdą się na "Dark Castle" są nowszym materiałem, choć po części też z tamtego okresu. Dobrze, że wspomniałeś o "Lost in the City". Dlaczego ten świetny utwór nie dostał się do waszej koncertowej setlisty? Chris Cook: To jest jeden z moich ulubionych utworów, byłem bardzo zawiedziony, że go nie będziemy grać. Bobby Franklin: Na pewno nie jest moim ulubionym utworem, bo jest diabelsko trudny do za-

snuff… wiesz co to jest? Nie obraziłbym się gdybyś opowiedział trochę na ten temat. Bobby Franklin: Pozwól, że cię trochę poduczę (śmiech). Snuff films to nagrania, prezentujące ludzi, którzy są torturowani i mordowani. Ofiary to zwykle uciekinierzy albo porwani młodzi ludzie, dziewczyny, napruci lub naćpani prochami i zaciągnięci do jakiś opuszczonych chałup, piwnic lub innych, podobnych miejsc… Jeff "Chuck" Jones: Gdy piszemy utwory czerpiemy inspiracje z wielu, wielu źródeł! Książki, filmy wszystko co wpadnie nam w oko i przykuje naszą uwagę. Wszystko, co może posłużyć jako mocarny temat na mocarne teksty, które napisze Bobby. Każdy u nas bierze udział w procesie tworzenia utwory. Łączymy wspólnie nasze pomysły oraz riffy, a Bobby zawsze znajdzie u siebie jakiś wers czy pomysł na tekst, który będzie pasował do muzyki. Bobby Franklin: W moim kajecie jest tekstów na jakieś dwieście utworów. Każdy z nich porusza inną tematykę.

Foto: Medieval Steel

Czy mieliście jakieś inne propozycje kontraktów prócz tej od Megaforce? Jeff "Chuck" Jones: Zawsze są jakieś propozycje kontraktów. W większości są to śmieciowe umowy. Interesowało się nami wiele niezależnych wytwórni. Teraz na szczęście mamy oferty od takich firm jak No Remorse Records albo Hellion Records. Co według was było głównym powodem stojącym za tym, że nie nagraliście albumu długogrającego w latach osiemdziesiątych. Bobby Franklin: Wiesz, to jest cholernie dobre pytanie. Myślę, że to całe zamieszanie z próbą zamienienia nas w Fire Choir uderzyło w samo serce zespołu. Jeff "Chuck" Jones: Nagle nie wiedzieliśmy co tak naprawdę powinniśmy tworzyć. Bobby Franklin: Czuliśmy się zagubieni. Po epizodzie z Megaforce zawisnęliśmy na jakiś czas w próżni. Potem dołączył do nas obecny tutaj perkusista Chris Cook, a następnie ja dokooptowałem do zespołu Scotta Jonesa. To on stoi za kompozycjami "To Kill A King" oraz "Tears In The Rain". Chuck, który przybył do nas odchodząc z tej plugawej abominacji jaką było Fire Choir, uzupełnił skład. Znowu graliśmy, choć nie mogliśmy się pozbierać na tyle, by wejść do studio bardziej na poważnie. Chris Cook: Nagraliśmy jedynie demo w 1989 roku. Ja się tym zająłem. Rozmawialiśmy ponadto z wieloma wytwórniami w poszukiwaniu odpowiedniego kontraktu. Nie chcieliśmy gównianej oferty, nie interesował nas podpisanie pierwszego lepszego kontraktu, lecz takiego, który byłby dla nas odpowiedni. Szukaliśmy kogoś, kto się właściwie zajmie zespołem i odpali nam sprawiedliwe udziały w zyskach. Weszliśmy do studio w celu nagrania demo właśnie z powodu tego polowania na odpowiedni kontrakt. Chcieliśmy pokazać wytwórniom nasz nowy materiał. Rozesłaliśmy kopie do różnych stajni. Ta demówka nigdy nie miała być wydana, ani nic takiego, jednak jakimś trafem trafiła do nieoficjalnego obiegu. Nie chcieliśmy by tak się stało, bo zarejestrowaliśmy naprawdę surowe wersję tych utworów i produkcja nie była zbyt dobra. Na przykład bębny były zarejestrowane niezależnie od talerzy. Najpierw nagrywaliśmy suche tomy, werbel oraz stopę, dopiero potem dogrywaliśmy talerze perkusyjne (śmiech). Co się stało z Medieval Steel w latach dziewięćdziesiątych? Chris Cook: Nasze zorientowanie na rozwój zostało bardzo szybko zaburzone przez taki jeden mały cholerny zespolik ze Seattle. Nazywał się Nirvana, może słyszałeś (śmiech). Choć przyciągnęliśmy zainteresowanie wytwórni, nawet tych zza Oceanu, muzyka którą graliśmy szybko popadła w niełaskę. Rynek muzyczny bardzo się zmienił. Zrozumieliśmy, że czas dla nas właśnie się skończył. Przegapiliśmy swoją szansę. Zawiesiliśmy działalność zespołu. I to byłby koniec Medieval Steel gdyby nie in-

śpiewania (śmiech). Jeff "Chuck" Jones: Ten numer jest chyba zbyt komercyjny dla nas. To w takim razie powiedzcie jakie są wasze ulubione utwory Medieval Steel? Cary Scarbrough: "To Kill A King". Zdecydowanie, chcę zabić króla (śmiech). I oczywiście "Medieval Steel". Jeff "Chuck" Jones: Jeżeli bierzemy pod uwagę wszystkie nasze kompozycje to "American War Machine". Chris Cook: "Thou Shall Not Kill" oraz "Powersurge". Bobby Franklin: "Thou Shall Not Kill" jest także moją ulubioną kompozycją. Jack Hardin: Ja uwielbiam je wszystkie. Jednak gdybym musiał wybrać, postawiłbym na "Man Who Saw Tomorrow"…. i "Circle of Fire". Chris Cook: Ciekawe, że prawie wszystkie tytuły jakie wymieniliśmy to jest nowy materiał. Możecie sobie wyobrazić jak bardzo jesteśmy podekscytowani tym, co będzie na "Dark Castle"! Jakie były wasze źródła inspiracji przy tworzeniu kompozycji na nową płytę? Bobby Franklin: Uch, to dość trudne pytanie, zwłaszcza teraz. Na pewno po części filmy - tak jest w przypadku "Man Who Saw Tommorow" - tak się zresztą nazywa film o Nostradamusie z którego zaczerpnąłem ten pomysł oraz "Tyrant Overlord". "Thou Shall Not Kill" jest inspirowane przez filmy

No dobrze. Na koniec chciałem jeszcze wyjaśnić jedną zawiłość w waszej dyskografii. Czy split z Culprit z 1992 jest w jakieś mierze oficjalnym wydawnictwem? Jeff "Chuck" Jones: Nie, jest to coś do czego w ogóle nie przyłożyliśmy ręki. Bobby Franklin: To jest właśnie przykład tego jak ktoś próbował na nas zarobić. Na nazwie naszej kapeli. Jeff "Chuck" Jones: Zawsze mieliśmy problem z nielegalnymi wydaniami naszych nagrań. To się działo w Rosji, Ameryce Południowej, Europie Wschodniej. Dalej ma miejsce taki proceder. Krążą nagrania oraz merch, który nie jest przez nas licencjonowany. Nie mamy z tego żadnych profitów. Jednak taki handel ma także swoją jaśniejszą stronę. Dzięki niemu nasze imię nie znika ze sceny i coraz więcej ludzi może się dowiedzieć o naszym istnieniu. Zwłaszcza, że przed upadkiem Żelaznej Kurtyny (a także prawdę powiedziawszy także sporo później) bardzo trudno było dostać nagrania z Zachodu. Jeff "Chuck" Jones: Masz rację. Dlatego nie jesteśmy za bardzo poirytowani istnieniem takich niezbyt legalnych działalności. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Podziękowania dla Tomasza Zabokrzyckiego za nieocenioną pomoc przy zarejestrowaniu tego wywiadu

MEDIEVAL STEEL

25


dziestu ośmiu latach "It's been twenty eight long years". To jest odniesienie do roku 1985, gdy Satan zmienił nazwę? Tekst tego utworu został napisany w 2011 roku. Odnosi się on do roku 1983 - wtedy został wydany nasz klasyk "Court In The Act".

Długie dwadzieścia osiem lat Perypetie zespołu Satan, choć bardzo zawiłe, stanowią w dniu dzisiejszym jedynie tło dla ich najnowszego albumu. W ostatnich latach na rynek wydawniczy trafiło wiele comebackowych płyt starych zespołów NWOBHM. Większość jest średnia, kilka jest całkiem niezłych, jedynie parę jest dobrych. "Life Sentence" grupy Satan można spokojnie uznać za jeden z najlepszych powrotów z tego nurtu. Tu nie ma męczenia buły czy tępego szarpidructwa. Czysta, świdrująca moc energetycznego NWOBHM. HMP: Wypada zacząć tę rozmowę od słów pochwalnych i zasłużonych gratulacji. Stworzyliście mocny i solidny album, pełen old-schoolowej energii i wspaniałej muzyki. Zdecydowanie jest to jedna z najmocniejszych rzeczy wydanych w tym roku. Czy teraz często docierają do was takie peany z powodu genialnego "Life Sentence"? Steve Ramsey: Dziękujemy bardzo za miłe słowa. Tak, takie opinie trafiają do nas codziennie. Nasza płyta została bardzo dobrze odebrana przez fanów na całym świecie. Bardzo się z tego powodu cieszymy. Nowy album jest naprawdę niesamowity. Ma brzmienie z początku lat 80tych z kunsztownie dodaną delikatną dozą nowoczesnej techniki dźwiękowej. Czy te kompozycje, które słyszymy na "Life Sentence" to nowe utwory? Tak, nie pozostała już żadna kompozycja ze starszych dni, która wcześniej nie została już przez nas nagrana. Jak wiele czasu zajęło wam przygotowanie muzyki i tekstów na najnowszy album? Wszystkie utwory zostały napisane w przeciągu roku, przed wejściem do studio. Czy nawiedzały was momenty zwątpienia podczas sesji nagraniowej? Wszystkie wątpliwości opuściły nas już w trakcie przygotowywania materiału do nagrania. Zdawaliśmy sobie sprawę, że robimy to, co do nas należy. Po napisaniu trzech pierwszych kawałków nie mieliśmy co do tego złudzeń. Gdyby tak nie było ten album nigdy nie zostałby ukończony, a tak pracowaliśmy bez żadnej presji i bez żadnego ciśnienia. Dlaczego tytuły waszych albumów obracają się wokół tematyki sądowej? We wszystkich naszych utworach jest motyw szeroko pojętej niesprawiedliwości. Ma to także odzwierciedlenie w tytułach naszych płyt. Wydawało nam się, że taki koncept pasuje do naszej muzyki, którą tworzymy.

Mam kilka pytań odnośnie tekstów do waszych utworów z najnowszej płyty. W utworze "Twenty Twenty Five" kreujecie wizję apokalipsy i zagłady rodzaju ludzkiego. Dlaczego w tytule jest konkretna data? Czy jest to odniesienie do jakiegoś proroctwa czy czegoś w ten deseń? Rok 2025 został wybrany jako przedstawiciel niezbyt odległej przyszłości. Nie ma tutaj odniesienia do jakieś szczególnejprzepowiedni. Po prostu tekstu utworu prezentuje przykład tego, co może się niedługo wydarzyć. W "Cenotaph" mieliście na myśli jakiś konkretny pomnik lub grobowiec? Chodzi o symboliczny grób nieznanego żołnierza w Whitehall w Londynie, wzniesiony dla upamiętnienia ofiar Pierwszej i Drugiej Wojny Światowej, a także późniejszych konfliktów, w których brał udział brytyjski czyn zbrojny. Rozpoczynacie "Siege Mentality" cytatem z "Makbeta". Jakie jest znaczenie tego utworu i dlaczego używacie w nim słów ze sztuki Szekspira? Motyw tego utworu obraca się wokół polityki krajów trzeciego świata. Ten cytat z Szekspira ma przedstawiać schemat myślowy "zabij lub giń", który towarzyszy przeróżnym konfliktom na naszej planecie. Wysyłamy broń do różnych krajów, by zyskać polityczne wpływy, a potem okazuje się, że ten sam sprzęt jest używany przeciwko nam. "Incantation" ocieka klimatem starożytnego Egiptu... Jednym z naszych zainteresowań jest historia starożytna i jej powiązania z bieżącą epoką. Czy przy pisaniu warstwy muzycznej do "Te-sti mony" byliście pod wpływem dokonań kanadyjskiej grupy Annihilator? Riffy w tym utworze są utrzymane w podobnej konwencji co twórczość tego zespołu. Żaden z nas nigdy nie słyszał jakichkolwiek nagrań tej kapeli. Jeżeli istnieje jakieś podobieństwo jest ono zupełnie przypadkowe. W utworze tytułowym mówicie o długich dwu-

Czy okładka do "Life Sentence" miała być utrzy mana w konwencji podobnej do tej z albumu z 1983 roku? Taki właśnie był nasz zamysł. Chcieliśmy, by okładka nowego albumu nawiązywała do klasycznego "Court In The Act". Po części nawiązuje też do "Suspended Sentence". Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym zadać pytanie dotyczące historii zespołu. Jak wyglądały początki grupy Satan? Zespół założyłem razem z Russem, który był moim kolegą ze szkoły. Russ miał gitarę. Razem z kilkoma kolegami chodziliśmy do jego domu, by patrzeć jak na niej gra. Wszyscy byliśmy metalowcami, a on grał nam kilka popularnych heavy metalowych riffów. Po kilku miesiącach postanowiliśmy założyć zespół i to jeszcze zanim posiadaliśmy jakiekolwiek instrumenty! Czy od razu zdecydowaliście się na nazwę "Satan"? Zgadza się. Wydawało nam się, że to prawdziwa heavy metalowa nazwa, choć nigdy nie chcieliśmy tworzyć utworów, które by dotykały tematyki okultystycznej. Kiedy zaczynaliście to jakie zespoły były dla was główną inspiracją? Black Sabbath i Judas Priest miały na nas największy wpływ. Jednak byliśmy także fanami Deep Purple, Rush, Motorhead, Rainbow, Thin Lizzy i tym podobnych. Rock i metal starej dobrej szkoły. Przemawiała do nas także energia muzyki punkowej, więc staraliśmy się jej nieco dodać do naszej twórczości. Wasz debiutancki "Court In The Act" został wydany przez Roadrunner Records. Czy mieliście problemy z podpisaniem kontraktu z którąkolwiek waszą rodzimą wytwórnią? Nie, po prostu dostaliśmy lepsze oferty od firm zza granicy. Ostatecznie padło na Roadrunnera. Dlaczego postanowiliście zmienić nazwę po tak znakomitej płycie? Wtedy "Court In The Act" nie był uważany za album, który odniósł sukces. Otrzymał naprawdę kiepskie recenzję. Nasza młodzieńcza naiwność pchnęła nas ku myśli, że potrzebujemy doraźnych zmian. Wydawało nam się po prostu, ze ludziom się nie podoba to, co robimy. Skąd więc pomysł na przechrzczenie się na Blind Fury? Lou Taylor przyniósł tę nazwę ze sobą. To był szyld pod jakim montował swój poprzedni zespół, gdzie Kevin Heybourne z Angel Witch grał na gitarze. Nazwa należała do Lou, więc postanowił Foto: Listenable

26

SATAN


ją zaadaptować do naszych potrzeb. Brzmienie jedynego albumu, który wydaliście jako Blind Fury - "Out of Reach" jest już zupełnie inaczej niż na "Court...". Co próbowaliście osiągnąć na tym wydawnictwie? Po prostu chcieliśmy znaleźć swoje miejsce na brytyjskiej scenie muzycznej. To nie było fortunne posunięcie... dlatego potem z powrotem wróciliśmy do nazwy Satan. Stwierdziliśmy, że trzeba tworzyć i pisać utwory z którymi chcemy się utożsamiać. Wróciliśmy na stare śmieci. Rdzeń zespołu pozostał taki sam, jednak znowu zmianie nazwy towarzyszyła zmiana wokalisty oraz zmiana stylistyki muzycznej. Ta inkarnacja waszego zespołu brzmiała już bardziej thrashowo. Wtedy thrash metal stał się popularny, a nam się bardzo ten nurt podobał. Taka muzyka do nas przemawiała. Dodam, że wiele thrash metalowych zespołów z Ameryki wymieniała "Court In The Act" jako album, który wpłynął na ich twórczość. Następnie znowu zmieniliście nazwę. Najpierw na "The Kindred" a potem na "Pariah". Co było powodem? Męczyło nas ciągłe utożsamianie nas z zespołami satanistycznymi. Nie chcieliśmy być stawiani w jednym szeregu z ich wizerunkiem, filozofią i tekstami. Zespół rozpadł się w 1989 roku. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że wyszła wam bokiem częs ta zmiana nazwy. A jaki był prawdziwy powód, stojący za rozpadem? Byliśmy już do bólu znużeni machinacjami przemysłu muzycznego, więc zwyczajnie daliśmy sobie z tym wszystkim spokój. Gdy reaktywowaliście się w 1997 zdecydowaliś cie się wznowić działalność pod plakietką Pariah. Dlaczego nie Satan? Zespół został przywrócony do życia by zagrać na festiwalu w Wacken. Mieliśmy zagrać utwory z niezależnego wydawnictwa "Unity". Materiał z tego albumu nigdy nie był grany wcześniej na żywo. Brian Ross dalej jest wokalistą Blitzkrieg? Udziela się jeszcze w innych projektach? Tak, nadal śpiewa w Blitzkrieg, a także w kilku innych cover bandach. Co was skłoniło do spróbowania raz jeszcze, tym razem jako Satan? Oliver Weinsheimer ciągle nas nękał, byśmy zagrali w oryginalnym składzie cały "Court In The Act" na festiwalu Keep It True, którego jest organizatorem. Jego zdaniem jest bardzo wielu fanów naszego zespołu, którzy by tego chcieli. W końcu, pod siłą jego nieugiętej perswazji, zgodziliśmy się zagrać tam koncert. Show był świetny. Reakcje publiczności bardzo zaskoczyły. To nam wystarczyło, by zacząć pchać Satan znowu do przodu.

Zasadzka 35 lat grania rocka oraz metalu i 10 albumów na koncie - jak dotąd tak właśnie można podsumować karierę brytyjskiej legendy, Tygers of Pan Tang. Jak dotąd, ponieważ zespół nie myśli jeszcze o przejściu na emeryturę i wydał niedawno swoje nowe dzieło, którego brzmienie przypomina to z lat '80 bardziej niż na którymkolwiek ich wydawnictwie od czasu reaktywacji w '99. Najwyraźniej, jak mówi Robb Weir, tego właśnie chcą fani. Jeżeli chcesz się dowiedzieć więcej o "Ambush" czytaj dalej, bo to właśnie główny temat, na którym skupiliśmy się podczas rozmowy. HMP: Minęło ponad 6 miesięcy od wypuszczenia nowego albumu. Czy moglibyście spojrzeć wstecz i podsumować początkowe reakcje fanów i dzien nikarzy na "Ambush"? Robb Weir: Reakcja była ogólnie rzecz biorąc doskonała, zawsze znajdzie się jakiś dziwny dziennikarz, który nie polubi produktu, ale z około 100 recenzji czytałem tylko 3 negatywne, reszt była bardzo pozytywna. Nasi fani, którzy są powodem, dla którego nadal nagrywamy muzykę absolutnie pokochali album, a to właśnie ich opinii słuchamy i bierzemy je na poważnie, a nie dziennikarskich. Natknąłem się na wiele wywiadów związanych z "Ambush" i tony recenzji. Dlaczego promocja waszego poprzedniego wydawnictwa nie była tak dobra? Przy "Ambush" nawiązaliśmy współpracę z małą, brytyjską wytwórnią płytową, Rocksecter, pracowaliśmy wspólnie nad promocją, która przyciągnęłaby ciekawe kontakty dla obu stron, itp. Także nie spieszyliśmy się z wydaniem, co dało nam czas na zaplanowanie promocji i upewnienie się, że mamy opracowaną strategię dla każdego kraju, do których będziemy dystrybuować album. Promocja "Ambush" była po prostu lepiej zorganizowana niż naszego poprzedniego wydawnictwa, "Animal Instinct". OK, zjednoczyliście się ponownie z Chrisem Tsangaridesem, który znowu manipulował pokrętłami dla Tygers of Pan Tang jak we wczesnych latach '80. Czy osięgnęliście brzmienie o jakie wam chodziło? Czy myśłisz, że album brzmiałby równie dobrze gdy byście produkowali go samodzielnie, tak jak to już wcześniej robiliście? Po ponad 30 latach w tym przemyśle zdecydowanie myślę, że ja i chłopaki możemy wytworzyć dźwięk w studio, ale nigdy nie osiągniemy takiego brzmienia i kierunku, jaki osiągnąlby producent muzyczny, szczególnie taki producent jak Chris. Daliśmy mu instrukcje odnoszące się do tego czego oczekiwaliśmy po brzmieniu i myślę, że dobrze je wykonał. Chris zajął się także miksowaniem utworów, więc towarzyszył nam przez cały proces nagrywania, a nawet uczestniczył z Ianem Cooperem w końcowym masteringu w Metropolis w Londynie. Czy proces nagrywania przebiega wyraźnie inaczej kiedy pracuje się z producentem z zewnątrz? Jak ogól-

nie wyglądała sesja nagraniowa? Kiedy sam produkujesz, piosenki nie rozwijają się zbytnio ze stadium demówek, ale z prawdziwym producentem utwór jest rozkładany, a emocjonalne połączenie się z nim zostaje zakwestionowane. Nowe pomysły są wrzucane oraz badane i chociaż wynik końcowy jest nadal podobny to subtelne zmiany bardzo wzmacniają ukończony utwór. Myślę, że można naprawdę powiedzieć, że istnieje różnica między samodzielnie i profesjonalnie produkowanym albumem. Następne ponowne połączenie nastąpiło z Rodneyem Matthewsem, który zrobił dla was okładkę. Zatrudnienie takiego nazwiska musiało być bardzo kosztowne. Wiem, że okładka wygląda dobrze, ale czy nie byłoby bardziej sensownym wydanie tych pieniędzy na, na przykład promocję? Podjęliśmy decyzję, że zainwestujemy w grafikę ponieważ chcieliśmy, żeby okładka była naszym komunikatem. Zadzwoniliśmy więc do naszego starego przyjaciela, Rodneya Matthewsa. Chcieliśmy oldschoolową okładkę, która zabrałaby fanów w nostalgiczną wycieczkę po zakamarkach pamięci kiedy oprawa graficzna była fundamentalną częścią pakietu, który kupowałeś. W trakcie kampanii okładka była wspominana w większości recenzji, tak jak w tym wywiadzie, więc zdecydowanie zwróciła uwagę ludzi. Finansowo oczywiście wyszło o wiele drożej niż taka wygenerowana komputerowo, ale w ciągu 6 miesięcy wydatek zwrócił się nam dzięki sprzedaży towaru i druku. Myślę, że byłbyś zdziwiony gdybym ci powiedział za ile Rodney zrobił nam okładkę! Czy nadal sam piszesz wszystkie riffy a Craig tek sty? Rozmawiałem z Tobą kilka lat temu i tak właśnie wtedy było. Riffy i muzyka na "Ambush" i "Animal Instinct" stworzyłem ja i Dean, później Craig i Jack napisali słowa. Później cały zespół zabiera wszystkie pomysły do pokoju prób i jammujemy, aż wyjdzie z tego piosenka. To rzecz, w której bierze udział cały zespół. Mówiąc o tekstach, czy Suzie z "Hey Suzie" to ta sama Suzie z waszego wczesnego singla "Suzie Smiled"? Jeżeli tak, dlaczego chciałeś napisać utwór o 50 - latce? Pomyśleliśmy, że czas odwiedzić starą przyjaciółkę.

Foto: Tygers Of Pan Tang

Na czym się zamierzacie teraz skupić? Na koncertowaniu czy na nagrywaniu nowego materiału? Po wydaniu "Life Sentence" dociera do nas sporo ofert grania. Będziemy dawać koncerty w bardzo wielu miejscach. Nie mieliśmy takiej możliwości za czasów "Court In The Act". I to wszystko dzięki "Life Sentence"! Gdybyś nam kilka lat temu zadał pytanie, czy zamierzamy kiedykolwiek nagrać nowy album, tarzalibyśmy się po ziemi ze śmiechu. Teraz istnieje przed nami duże prawdopodobieństwo nagrania następnego! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

TYGERS OF PAN TANG

27


Przeczytałem gdzieś, że ostatnio napisaliście około 25 piosenek. Czy trudno było wybrać te, które trafiły na album? Czy pozostałe nie były wystarczająco dobre, czy może będziemy mieli szansę usłyszeć niektóre z nich na waszym następnym albumie? Niektóre z nich nie były wystarczająco dobre i zostały wyrzucone podczas procesu tworzenia i nagrywania, ale mamy też około 6 utworów, które z łatwością mogłyby wejść na album gdybyśmy nad nimi trochę popracowali. Może spojrzymy na nie ponownie, ale to zależy od kierunku w jakim udamy się na nowym albumie. Czy jest coś niezwykłego w brzmieniu albo sposobie tworzenia "Ambush", coś czego nie było na poprzednich wydawnictwach? Myślę, że podąża za stylem muzycznym z "Animal Instinct", ale myślę, że kompozycje, produkcja, brzmienie i teksty są znacznie bardziej dojrzałe i "zręczne". Muzycznie "Ambush" jest kontynuacją tego na czym zakończyło się "Animal Instinct", jak powiedziałeś, ale poprzednie dwa albumy wydane po waszym powrocie różniły się nie tylko względem dwóch najnowszych, ale także względem siebie. Dlaczego? Czy musieliście znaleźć nowy styl i brzmienie? Patrząc wstecz myślę, że popełniliśmy błąd przy tych dwóch albumach, Tygers zawsze miało swoje brzmienie, które znali i lubili fani, a my próbowaliśmy odsunąć się od tego i nadążyć za czasami, ale moim zdaniem polegliśmy. "Animal Instinct" i "Ambush" są bardziej podobne do naszych trzech pierwszych albumów nagranych w latach 1980 - 1982. Powtórzę, że zawsze słuchamy naszych fanów i to jest właśnie to co nam mówią, "Animal Instinct" i "Ambush" to to czego chcą od zespołu. Czy myślisz, że gdyby nie zaproponowali Wam kon certu na Wacken w '99 roku Tygers tak czy inaczej wróciłby? Myślę, że w pewnym momencie wskrzesiłbym zespół, ale koncert w Wacken dał mi tego kopa, żeby postawić grupę z powrotem na nogi. Jeśli już rozmawiamy o waszym powrocie, nie dener wują cię ludzie wspominający od 14 lat o "jedynym członku oryginalnego składu"? Wydaje mi się, że ta kwestia bardziej przykleiła sie do dziennikarzy niż do fanów. Jest wiele zespołów, w których z pierwotnych składów został tylko jeden, czy dwóch członków. Wszystko co chcemy robić to grać i utrzymać przy życiu starą i nową muzykę Tygers; nie próbujemy podbić świata. To ja założyłem Tygers i razem z Brianem, Rockym i Jessem byliśmy jedynymi oryginalnymi członkami. Line-up był dość stabilny przez jakieś 8 lat, ale w ostatnim i obecnym roku dokonaliście dwóch zmian. Dlaczego Brian i Dean odeszli? Brian był dość popularnym managerem sceny i teraz pracuje z Uriah Heep, którzy wyruszyli w szeroko zakrojoną trasę, więc nie mógł zaangażować się w nagrywanie "Ambush". Skontaktowaliśmy się z Gavem, który grał z nami podczas koncertu na Wacken i wniósł do zespołu całkowicie nowe podejśćie. Dean odszedł z przyczyn, które tylko on zna, ale znaleźliśmy za to prawdziwy skarb wśród gitarzystów, Mickyego Crystala. Nie możemy się już doczekać, aż ten facet zagra z nami na żywo. Jego styl, itp. jest bardzo podobny do Johna Sykesa z 1980r. Jak idzie Gavinowi i szczególnie Mickyemu, który musi prawidłowo zgrać się z Robbem, żeby ten gitarowy duet zadziałał? Niewiarygodnie dobrze, atmosfera i harmonia w zespole podczas prób jest naprawdę doskonała. Jesteśmy podekscytowani naszą przyszłością z Gavem i Mickym. "Ambush" jest waszym 10 pełnometrażowym albumem studyjnym. Czy czujecie się teraz wystarczająco silni jako zespół, żeby dociągnąć do 15? Może 20? Nie jestem pewny, Możemy wydać kolejny album, ale to zależy od zainteresowania ze strony fanów i kupujących płyty. Wasz pierwszy singiel wyszedł w '79 roku, ale zespół powstał właściwie w '78 roku, więc w tym roku mija 35 lat od powstania Tygera. Macie jakieś specjalne plany na uczczenie tej rocznicy?

28

TYGERS OF PAN TANG

Jak na razie nie mamy żadnych specjalnych planów. Konsekwentnie twierdzisz, że Tyger gra hard rocka, ale albumy takie jak "Spellbound" przeszły do historii jako klasyczne NWoBHM, obok Maidenowskiego "The Number Of The Beast" i Saxonowego "Denim and Leather". Dlaczego próbujesz uniknąć "heavy metalowych" wytwórni? Hard Rock, NWoBHM, Heavy Metal nie są takie same. Myślę, że ogólnie byliśmy hard rockowym zespołem gdybyś dodał do tej mieszanki "The Cage", który był bardziej w stylu AOR. W wywiadach muszę generalizować, a to wymaga wzięcia pod uwagę całego repertuary zespołu, a nie indywidualnego stylu każdego z albumów. Wypuściliście kilka EP-ek zawierających nagranych ponownie utworów z dwóch pierwszych albumów. Czy planujecie robić tak nadal, a następne będzie "Crazy Nights"? Tak właśnie zamierzamy, ale musimy też trzymać finanse zespołu w jakimś porządku, ale zaraz kiedy będziemy mieli okazję nagramy "Crazy Night Sessions" EP. Dostajemy o to dużo pytań od fanów, którzy dostali dwie pierwsze EP-ki z "The Wildcat" i "The Spellbound Sessions" i chcieliby dodać coś do tego kolekcjonerskiego pakietu. Twarz rocka i metalu całkowicie się zmieniła na przestrzeni lat. Czy na wasze koncerty przychodzi nowa publiczność, czy może znajdują się na niej w większości old-schoolowi maniacy? Nasza publika jest dziwną mieszanką ludzi od "old schoolowych" maniaków do bardzo młodych dziewczyn. W Europie mieliśmy mix chłopaków i dziewczyn w proporcjach około 70/30, które zmieniły się w ciągu wielu lat ze 100% męskiej publiczności jaką przyciągaliśmy w roku 1979/80. Rockowa/metalowa muzyka jest dzisiaj bardziej akceptowana niż była kiedyś. W waszym rodzinnym mieście odbywał się w zeszłym tygodniu festiwal NWoBHM o nazwie Brofest. Dlaczego tam nie zagraliście? Myśleli o nas robiąc headline na 2013 roku, ale nie wydaje mi się, żebyśmy dogaali się z terminami. Niestety zespół ma wydatki i dopóki nie zostaną one pokryte, nie możemy zagrać. Festiwal dopiero staje na nogi więc mamy nadzieję, że pewnego dnia będziemy mogli tam zagrać. Odwiedziliście Polskę 4 lata temu podczas festiwalu Hard Rocker. Czy planujecie wkrótce do nas wrócić? Nie mamy jeszcze planów dla Europy Wschodniej, ale byłoby świetnie wrócić i zagrać znowu dla Was, ludzi, którzy naprawdę lubią old schoolowe zespoły. Czy planujecie trasę po Wielkiej Brytanii w 2013 roku? Planujemy zagrać kilka koncertów we wrześniu/ październiku/ listopadzie, a po nich będzie kilka koncertów w UK. Zakładamy, że będziemy grali głównie w piątkowe i sobotnie wieczory. Wydaje się, że właśnie wtedy fani wolą przychodzić nas zobaczyć. Co dalej z Tygers of Pan Tang? Zawsze pracowaliśmy według jakiegoś planu, ale teraz jesteśmy na etapie kiedy po prostu gramy stopniowo, więc zobaczymy co ten i przyszły rok nam przyniosą. Im więcej zainteresowania zespołem, tym lepiej. Mamy więc nadzieję, że ludzie czytający ten wywiad sięgną po "Ambush", z którego jestem bardzo dumny. Zajrzyjcie też na naszą stronę po najświeższe informacje. Wojciech Gabriel Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: To zaszczyt prowadzić wywiad z taką legendą muzyki metalowej. Jesteście znani, zarówno Ty jak i Steve Dawson z działalności w Saxon, a także ostat nio za sprawą Oliver/Dawson Saxon. Czy uważasz się, Graham, za gwiazdę rocka, metalu, która przyczyniła się do narodzin NWoBHM? Graham Oliver: Klasyfikuje siebie jako muzyka będącego w fazie ewolucji metalu, który wciąż jest fanem gitarowego grania. Czuje się zaszczycony, kiedy dowiaduje się, że tworzyło się część inspiracji dla takich kapel jak Metallica, czy też, że takie gwiazdy komercyjnego popu jak Lady Gaga uwielbiają album "Denim and Leather". W nazwie nowego zespołu są wasze nazwiska oraz nazwa waszego starego zespołu, a mianowicie Saxon. Czy był problem z zdobyciem praw do nazwy? Nagraliśmy płytę "Victim You" w ramach projektu Son of a Bitch. Jednak postanowiliśmy przyjąć nową nazwę i uznaliśmy, że Oliver/Dawson Saxon będzie właściwie. Oryginalny skład Saxon składał się z pięciu muzyków, ze mną i Dawsonem włącznie. Musieliśmy przedstawić swoje prawa i pokazać, że mamy prawo do naszego dziedzictwa muzycznego. Oboje jesteście znani właśnie z Saxon, nie ominą was zatem pytania związane z tą kapelą. Czy Saxon został założony na gruzach kapeli Son of a Bitch? Było to połączenie czy raczej przekształcenie Son of a Bitch w Saxon? W 1975 roku mieliśmy z Stevem Dawsonem zespół o nazwie Son of a Bitch. Niektóre z utworów, które skomponowaliśmy w tamtym okresie dla tego zespołu, zostały przerobione, ulepszone i wydane już pod szyldem Saxon. Son of a Bitch po jakimś czasie działania stracił wokalistkę i wtedy Steve natrafił na Biffa Byforda. Usłyszał jego głos na taśmie demo i poprosił go aby zaśpiewał w Son of A Bitch. Biff zgodził się dołączyć się, jeśli jego przyjaciel Paul Quinn, również będzie mógł dołączyć do naszego zespołu. Wtedy rozpadł się ich band, więc można powiedzieć, że było to na zasadzie, że Steve Dawson zobaczył w Biffie osobę, która stanie się znakomitym wokalistą. Dlaczego potem powróciliście do nazwy Son of a Bitch? Skąd pomysł na taką nazwę kapeli? W okresie gdy mieliśmy zespół Son of a Bitch to graliśmy kilka lokalnych koncertów, była to era punku. Kiedy mieliśmy zgrać koncert w Londynie, wiedzieliśmy, że lepiej tamte czasy odda nazwa Son of a Bitch, więc zmieniliśmy ją na kilka lat, aż do momentu kiedy podpisaliśmy kontrakt płytowy z Carrere Records. Wtedy w roku 1978 pojawiła się nazwa Saxon. Jak przebiegał proces tworzenia muzyki Saxon? Zawsze razem pracowaliśmy nad utworami i to dawało w efekcie najlepsze kompozycje, które szybko stawały się hitami. Pete Gill tworzył partie perkusji, ja przychodziłem z gotowym riffem, potem w pokoju Steve wygrywał partię basu. Biff układ melodię i linie wokalne oraz układał teksty. W taki sposób powstawało większość utworów. Działaliśmy jako zespół i to całkiem dobrze, o czym mogą świadczyć statusy naszych płyt i ich sukcesy. Po wydaniu albumu "Crusader" zagraliście jako spec jalny gość Iron Maiden podczas trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych. Jak wspominasz tą trasę? W jakich relacjach jesteś z muzykami Iron Maiden? Na początku kariery graliśmy sporo koncertów z Iron Maiden i to jeszcze zanim się stali sławni. Muszę przyznać, że pierwszy skład Iron Maiden był znakomity. To było niesamowite przeżycie koncertować z nimi w Stanach Zjednoczonych podczas Piece of Mind Tour. Skoro jesteśmy przy Iron Maiden to muszę przyznać, że początek "Two Minutes To Midnight" przypomina mi "Power And The Glory". W połowie lat osiemdziesiątych styl Saxon nieco uległ zmianie. Postanowiliście pójść w stronę bardziej rockowego grania, a najlepszym tego przykładem jest "Innocence Is No Excuse ". Z czego to wynikało? Graliśmy swoje, zawsze z duchem punka. Nie sądziliśmy, że nasze granie będzie odbierane jako ciężkie i stąd brała się ta złość. Energia zawsze była związana z punkiem, styl zmieniał się zaś dlatego, że stawaliśmy się lepszymi muzykami. Jeśli chodzi o album "Innocence Is No Excuse", większość kompozycji napisał Steve oraz Biff. Dlaczego


Później i Ty opuściłeś Saxon. Powodem były różnice muzyczne, a także konflikt z Biffem. Możesz rozwinąć ten temat? Jak wyglądają wasze relacje dzisiaj? Toczyłem spór finansowy z dwiema osobami. Jedną z zespołu, drugą z Niemiec. Ułożyli i opowiedzieli nieprawdziwą historię pozostałym członkom Saxon, taką, że wypuściłem płytę koncertową z Donnington ("Live At Donnington 1980"). To nie byłem ja i oni to wiedzą. Zwłaszcza kiedy mają teraz kopię kontraktu zespołu, gdzie widnieje nazwisko tego, kto wypuścił tę płytę. Tylko tyle mam do powiedzenia, ale oczywiście mam kopię tego kontraktu jeśli chciałbyś zobaczyć.

... Nie możemy stać się niemieckim zespołem, możemy pozostać tylko sobą... W roku 1979 Graham Oliver i Steve Dawson stworzyli jedną z najważniejszych legend brytyjskiego metalu. Zespół, który do dziś nagrywa znakomite albumy i który wraz z Iron Maiden czy Angel Witch stanowił trzon NWoBHM. Któż nie zna Saxon i ich twórczości? Z założycielem tego zespołu, a mianowicie Grahem Oliverem rozmawiałem o jego przeszłości, o Saxon, a także czasach teraźniejszych i jego zespole Oliver/Dawson Saxon. reszta zespołu nie miału większego wkładu w kom ponowanie? Kto wpadł na pomysł na utwór "Broken Hereos", który jest jednym z największych hitów Saxon? Zgadza się, album został napisany głównie przez Steve Dawsona, a także Biffa, który stworzył kilka świetnych melodii. "Broken Hereos" został zainspirowany zbrojnym konfliktem o Falklandy oraz innymi konfliktami, które chcieliśmy opisać słowami. Brzmiało to świetnie. Graham, zostałeś w Saxon nieco dłużej niż Steve. Powiedz zatem dlaczego takie albumy jak "Forever Free" czy "Rock The Nations" spotkały się z chłodniejszym przyjęciem niż wcześniejsze albumy? Z czego to wynikało? Fani z rozwagą i chłodem przyjęli odejście Steve'a z Foto: Angel Air

Saxon. Wtedy zaczął się spadek kariery zespołu. Wówczas Saxon zdał sobie sprawę, że nie będzie wstanie osiągnąć takich sukcesów, takiej sprzedaży płyt, ani też nie będzie mieć takiej pozycji, jak za czasów oryginalnego składu, w którym był Steve Dawson. "Dogs Of War" to ostatni album z twoim udziałem. Graham, kto odegrał główną rolę przy komponowaniu przebojów w przypadku tego wydawnictwa? Ja stworzyłem większość riffów i to ja przyczyniłem się do wykreowania kolejnych hitów, z resztą jak w przypadku innych klasyków Saxon. To właśnie ja w tamtym okresie stworzyłem motywy gitarowe do tych największych hitów Saxon, takich jak "Wheels Of Steel", "Power And Glory", "Hungry Years", "See the Light", "Never Surrender" czy "Heavy Metal Thunder". Oczywiście tych utworów jest znacznie więcej.

Po zmianie nazwy na Oliver/Dawson Saxon ruszyliście w trasę koncertową z Ronniem Jamesem Dio. Jak wspominasz to wydarzenie, zwłaszcza teraz, kiedy Ronniego nie ma już wśród nas? Ronnie James Dio podczas trasy koncertowej The Killind Dragon Tour UK... to prawda, że byliśmy supportem tego wydarzenia. To dziwne uczucie rozmyślać o tym epizodzie teraz, kiedy już go nie ma wśród nas. Ronniego osobiście poznałem wcześniej, w roku 1980, podczas trasy koncertowej Black Sabbath, kiedy Saxon był supportem. Czy to prawda, że pojawiłeś się gościnnie na scenie podczas koncertu Dio w utworze "Rainbow In The Dark"? Jakie to uczucie zagrać w jednym z klasyków? Ronnie powiedział mi, że mogę dołączyć do niego na scenie podczas ostatniego koncertu w utworze "Rainbow in The Dark" i tak też się stało. To było niesamowite uczucie i oczywiście Steve wszystko sfilmował. Wasz ostatni album pod szyldem Oliver/ Dawson Saxon to "Motobiker". Muszę przyznać, że krążek jest solidny, bardzo metalowy, pełen smaczków dla fanów Saxon, ale jest to coś innego zarazem. Przede wszystkim zgraliście ciężej, nie tracąc przy tym melodyjności. Czy jest to zasługa wokalisty Johna Warda? O tak, John miał charakter, miał w sobie coś. Jednak zrezygnował z tej funkcji i przeniósł się do Hiszpanii. Teraz mamy nowego wokalistę, a mianowicie Briego (Bri Shaughnessy - przyp. red.) z Bransley i znów jesteśmy silnym zespołem, jak na początku - z Bri na wokalu i moim synem Paulem za perkusją, który był szkolony przez Gilla i Glockera. Czy można mówić o waszym nowym zespole jako o kopii Saxon? Dlaczego postanowiliście grać muzykę nawiązującą do twórczości Saxon z lat 70/80? Kiedy gram z Stevem czy też tworzę z nim utwory, to brzmią one jak Saxon, bo jesteśmy jak Iommi i Butler. Nie możemy stać się niemieckim zespołem, możemy pozostać tylko sobą. A to, co wyróżnia nas choćby od Saxon, słychać już na "Re-landed". To wokalista, który śpiewa innym głosem niż Biff. Gramy swoje, to z czego słynęliśmy będąc w Saxon i nie będziemy grać niczego innego. Wciąż możemy grać jak za czasów "Denim and Leather". Czy planujecie jeszcze kiedyś zawitać do naszego kraju? Jak wspominacie Polskę z występów Saxon? Po raz pierwszy w Polsce byliśmy w roku 1985 i to była świetna trasa koncertowa. Bilety sprzedały się znakomicie i w rzeczywistości w Warszawie mieliśmy więcej ludzi niż The Rolling Stones w latach sześćdziesiątych. Wspaniałym uczuciem było wrócić w ubiegłym roku do waszego kraju. W przyszłości planujemy zagrać u was nie raz. Mówię polskim fanom, że gramy muzykę prosto z serca i niechaj ona będzie naszym głosem. Jeśli będzie możliwość zagrania podobnego koncertu jak wtedy, na pewno przyjedziemy. Jakie są wasze plany na przyszłość? Chcemy z obecnym składem zawitać do Polski. Poza tym, jesteśmy w trakcie nagrywania nowego albumu koncertowego i jego brzmienie sprawia, że jesteśmy bardzo podekscytowani. Tak więc jednym z najbliższych planów jest wydanie tego wydawnictwa. Dziękuje za poświęcony czas. Proszę o słowo do pol skich fanów. Posłuchajcie naszego nowego albumu, "Motobiker", zamawiajcie nowy album koncertowy i miejcie wiarę. Łukasz Frasek

OLIVER DAWSON SAXON

29


Czemu poprzedni wokalista Piotr Ogonowski tak krótko zagrzał miejsce w Waszych szeregach? Ryszard Krupa: Odszedł razem z sekcją. Nie chciałbym o tym wspominać. Andrzej Knapp: Muszę?... Myślę, że jak zwykle wynika to z różnicy pokoleń oraz pewno z różnicy zdań. Tak bywa.

Byliśmy blisko rezygnacji, ale muza wygrała W obozie reaktywowanej krakowskiej legendy pomimo braku nowego materiału działo się ostatnio całkiem sporo, ale niestety nie zawsze dobrze. Sporo zmian składu, zalana sala prób. Na szczęście nie załamało to muzyków i zespół pracuje obecnie nad nową płytą. W międzyczasie pojawiła się również długo wyczekiwana reedycja ich jedynej płyty "VooDoo", która jest jednym z najlepszych dzieł w historii polskiej sceny heavy. O tym wszystkim co wydarzyło się ostatnimi czasy w szeregach VooDoo opowiedzą gitarzyści Ryszard Krupa i Andrzej Knapp. HMP: Od Waszej ostatniej wizyty na naszych łamach minęły trzy lata. Co w międzyczasie wydarzyło się w szeregach VooDoo? Ryszard Krupa: W tym czasie szeregi VooDoo opuścił nasz stary pałker, Boguś Śliwa, zmuszony do emigracji zarobkowej, oraz basman Dawid Golonek. Sekcja z Myślenic. Niestety nie udało się nam także z naszym starym wokalem, Jarkiem Błandzińskim, odbyło się wprawdzie kilka prób, ale niestety Jarek nie podjął współpracy ze względów, że tak powiem życiowych. W tym okresie przez kapelę przewinęło się dużo muzyków, jednak nie spełniających naszych oczeki-

certów. Łukasz Ścieranka był basistą, a Marcin Zdeb perkusistą. Teraz w 2013 roku mamy już nowy skład. Dlaczego Jarosław Błandziński był tak krótko w reaktywowanym VooDoo? Ryszard Krupa: No nie tak krótko, prawie rok, ale współpraca się nie układała, jak wcześniej mówiłem z powodów chyba niewiary w sukces po latach i częściowo życiowych, rodzinnych. Andrzej Knapp: "Życie" mu się skomplikowało. Obowiązki i takie tam sprawy prywatne. Jarek ćwiczył z nami i układał linie do nowego materiału przez prawie

Czemu tak długo przyszło nam czekać na reedycję Waszej płyty? Ryszard Krupa: O reedycji myśleliśmy od dawna, ale jakoś nie mogła znaleźć przebicia w konkretach. Pomógł nam logistycznie i wydawniczo Leszek WojniczSianożęcki wydawcę m.in. czasopisma Oldschol Maniac. Wydawnictwo bardzo starannie wydane w formie kolekcjonerskiej. Andrzej Knapp: No właśnie! Plany mieliśmy wydania jej na nowo jeszcze w 2010 roku. Na opóźnienia złożyło się wiele spraw zarówno technicznych, prawnych i niestety trochę losowych. Główną przyczyną opóźnienia był tragiczna śmierć mojego przyjaciela, który miał być sponsorem i wydawcą tego wydania. Nie chciałem o tym pisać, ani mówić, ale chyba teraz mogę. Na szczęście ponownego wydania podjął się wspólnie z nami Leszek Wojnicz-Sianożęcki - Thrashing Madness Records jako wydawca, który nas to tego cały czas namawiał i kibicował. Dzięki niemu zrealizowaliśmy ten projekt. Dziękujemy i pozdrawiamy Leszek. Album brzmi naprawdę znakomicie. Kto odpowiada za mastering? Ryszard Krupa: To pytanie do Andrzeja Knappa. Andrzej Knapp: Mastering zrobił nam Bart Gabriel za co dziękujemy i pozdrawiamy. Reedycja była przygotowana przez nas na nowo. Mieliśmy taśmę "matkę" jeszcze z 1987 roku pociętą w trzech częściach. Przechowywał ją przez te wszystkie lata nasz pierwszy basista Adam Śliwa. Taśma ma prędkość 38 i bardzo ciężko było znaleźć działający studyjno-radiowy magnetofon, aby zgrać na nowo ten materiał do postaci cyfrowej. Dzięki pomocy Krzysztofa Brankowskiego złapałem kontakt z Andrzejem Kukuczką z Polskiego Radia Kraków. Dzięki im i technikom z radia ten materiał został zgrany na nowo, za co też serdecznie dziękujemy. Bart mastering zrobił chyba bardzo dobrze skoro tak twierdzisz (śmiech). Zresztą my też tak uważamy. Na płycie jest dodatkowy utwór "Chcą tylko żyć", który wg mnie jest jednym z lepszych na krążku. Czemu akurat ten numer nie zmieścił się na pierwot nym wydaniu LP? Ryszard Krupa: Niestety już nie pamiętam dlaczego akurat ten nie znalazł się na płycie, ale jakiś powód musiał być. Andrzej Knapp: Niestety ograniczenia czasowe płyty winylowej. Nagraliśmy wtedy 11 utworów i po prostu nie zmieścił się. Nie chcieliśmy też skracać innych utworów za wszelką cenę, aby ten numer zmieścił się na tej płycie

Foto: VooDoo

wań. W końcu w 2012r. udało się nam dokooptować do składu trzech młodych zdolnych ludzi, Marcina Zdeba - bębny, Łukasza Ścierankę - bas, Piotra Ogonowskiego - wokal. Na jesieni 2012r. kapela rozpoczęła koncerty po kraju zyskując bardzo dobre recenzje. Niestety po bodajże siedmiu koncertach rozstaliśmy się. Nie chciałbym tu mówić z jakich przyczyn. Miałem właśnie zamiar zapytać Was o nowych muzyków, ale jak wspomnieliście nie ma ich już w Waszych szeregach. Dlaczego Łukasz i Marcin odeszli po tak krótkim czasie? Ryszard Krupa: Już nie są członkami VooDoo... Nasze drogi się rozeszły po pół roku. Jeżeli chodzi o muzyczna przeszłość tej sekcji, to niewiele o tym wiem. Liczyły się dla mnie tylko umiejętności i doświadczenie sceniczne. Zderzenie pokoleń było dobre niestety tylko na krótko. Andrzej Knapp: Właściwie mieliśmy i graliśmy razem z nimi w 2012 roku. Zagraliśmy wspólnie parę kon-

30

VOODOO

osiem miesięcy. Niestety brakło mu czasu na regularne przyjazdy do Krakowa. Szkoda. Trochę niestety te fakty nas "przyhamowały". Do VooDoo na dniach dołączył nowy wokalista, Andrzej Ryba Gniazdowski. Kim jest ten człowiek i czemu wybór padł właśnie na niego? Andrzej Knapp: Polecił go nam Leszek WojniczSianożęcki, który wydał nam reedycję. Kim jest? To dobry wokalista z muzyczną przeszłością, doświadczony i co ważne dla nas o mocnym głosie i podobnych zainteresowaniach też muzycznych (śmiech). Śpiewał m.in. w zespołach Tur 1982-1986 (Tomaszów Lubelski), Respekt 1988-1990, IST, Illinois i ma wiele innych dokonań muzycznych. Ryszard Krupa: Zwrócił nam na Rybę uwagę Leszek Wojnicz. Spotkaliśmy się po przesłuchaniu jego materiału doszliśmy do przekonania że to jest to świetny rasowy metalowy wokal. Doświadczenie w kapelach Illinois i Skazani, dobre niebanalne teksty i charyzma sceniczna to właśnie to czego oczekuje VooDoo.

Macie jeszcze jakieś niepublikowane nagrania z przeszłości? Ryszard Krupa: Studyjnych już chyba nie, ale Andrzej odnalazł w swoich zbiorach kasety z nagraniami prób i koncertów z przed prawie 30 lat. Frajda było posłuchać tego materiału współcześnie (śmiech). Andrzej Knapp: Studyjnych niestety nie. Zachowały się jeszcze materiały audio i video w wersjach amatorskich, ale chyba bardziej dla kolekcjonerów niż do publikacji. To moje zdanie. Dodatkowo na reedycji zamieściliście trzy bonusowe wideoklipy. Może kilka słów na ich temat? Ryszard Krupa: Produkcja Adam Śliwa. Andrzej Knapp: Zrobił je Adam Śliwa pierwszy basista VooDoo. Dlaczego powstały? Chcieliśmy pokazać w nich fragmenty dwóch zarejestrowanych wtedy koncertów kapeli nagranych kamerą w systemie VHS. Nosiliśmy się z zamiarem wydania ich w formie płyty DVD, ale jakoś nie wyszło, dlatego Adam zrobił kilka wideoklipów. Skoro o tym mowa to jeden z tych koncertów jest dostępny aktualnie poprzez naszą stronę za darmo. Jakie jeszcze niespodzianki przygotowaliście w ramach tej reedycji? Jakieś specjalne limitowane wer sje? Ryszard Krupa: Pierwsze egzemplarze płyty nie miały wytłoczonego w 3D logo z powodu opóźnień produkcyjnych, wszystkie następne już tak. Są wersje z auto-


Foto: VooDoo

grafami. Myślimy także o pakiecie z koszulką. Andrzej Knapp: Można tak powiedzieć, ponieważ mamy 200szt. płyt z logiem VooDoo w 3D na zewnętrznej okładce. Dostępne tylko za pośrednictwem naszej oficjalnej strony internetowej. Na Youtube zamieściliście ponad 30-minutowy zapis z występu z 1988 roku w Waszym rodzinnym Krakowie. Nie myśleliście o dodaniu DVD z tym gigiem do reedycji? Np. do limitowanego wydania? Ryszard Krupa: Materiał dobierał wydawca. Nie wiem, może słaba jakość VHS o tym zadecydowała. Może Andrzej coś na ten temat powie. Andrzej Knapp: Taki był zamysł, ale budżet wydania reedycji był trochę za niski, dlatego powstały te trzy wideoklipy, o których wspomniałem wcześniej. Podczas powodzi doszło do zalania Waszej sali prób i byliście bliscy ponownego rozwiązania zespołu. Na całe szczęście tak się nie stało. Co Was utrzymało przy życiu? Ryszard Krupa: Tak zalało nas pod sufit, jednak portier powiadomił nas wcześnie rano, że zbliża się powódź i brodząc po kolana w wodzie wynosiliśmy sprzęt swój i innych kapel. We dwóch z Andrzejem udało się uratować nasze piece i kolumny, oraz część sprzętu kolegów. Reszta, nagłośnienie, mikser, bębny, spoczęły na dnie. Byliśmy blisko rezygnacji, ale muza wygrała. Andrzej Knapp: Determinacja (śmiech). Mnie osobiście niepowodzenia mobilizują, a nie dołują. Myślę, że Ryśka też. Nagrywacie nowe utwory? Czy jest nadzieja na nową płytę VooDoo w przyszłości? Andrzej Knapp: Jak najbardziej. Planujemy wydać coś nowego jeszcze w tym roku czyli w 2013. Materiał muzyczny jest gotowy. Obecnie "zaprzyjaźnia" się z nim nasz nowy wokalista Andrzej Ryba Gniazdowski. Ryszard Krupa: Nowa płyta ukaże się jesienią, będzie na niej 10 numerów. Obecnie nagrywamy wiosła i bębny. Jeśli tak, to w jakim stylu będzie utrzymany ten materiał? Pozostaniecie wierni temu co robiliście w lat ach '80 czy zagracie bardziej nowocześnie? Ja bym optował za tą pierwszą opcją (śmiech). Andrzej Knapp: Graliśmy wtedy jak to teraz się klasyfikuje - klasyk metal. Myślę, że przy tym zostaniemy, ale raczej na pewno dołożymy coś też innego. Tylko nie wiem czy to będzie "nowocześnie" (śmiech). Czas pokaże. Myślę, że każdy muzyk musi się rozwijać i my też to robimy. Ryszard Krupa: Będzie to oczywiście stary dobry heavy z domieszką nowoczesnych kompilacji.

obecności i bardzo dobre recenzje utwierdziły nas w przekonaniu że było warto. Co do trasy promującą reedycję, być może pomyślimy o tym po nagraniu nowego krążka. Andrzej Knapp: Właściwie pierwsze koncerty po reaktywacji graliśmy w 2012 roku. Trochę zeszło od decyzji naszego powrotu w 2008 roku, ale tak to wygląda. Kompletowanie na nowo sprzętu po latach, muzyków i różne sprawy losowe trochę nas spowolniło. Koncerty nadal mamy zamiar grać. Zawsze czuliśmy się dobrze na "żywo" . Pracujemy cały czas w nowym składzie. Trasa promocyjna? Jak najbardziej. Kiedy? Dowiem się od menago i Was poinformuję (śmiech). Obserwujecie to co się dzieje na dzisiejszej scenie metalowej? Jakie macie o niej zdanie? Jakieś nowe zespoły zrobiły na Was wrażenie? Ryszard Krupa: Dzisiejsza polska scena metalowa rozwinęła się niebotycznie, jest tyle świetnych kapel w niczym nie odbiegających od zachodnich, że trudno tu kogoś wymienić. Zresztą nie chciałbym. A jak w tym wszystkim prezentuje się polska scena? Jakbyście mogli porównać dzień dzisiejszy z latami '80? Ryszard Krupa: (Śmiech) w jakiś sposób można zrobić porównanie na zasadzie, kiedyś nie było nic, dzisiaj jest wszystko. Mowa oczywiście o sprzęcie muzycznym. Dzisiaj młodzi metalmani nie mają kompleksów grając z najlepszymi po Świecie. Andrzej Knapp: Myślę, że to temat na inny wywiad, bardziej historyczny np. jak nastroić instrument na przeciągniętych strunach, aby stroił. Wtedy strun też brakowało, a kapele grały, aż dymiło. Cieszy mnie fakt, że dzisiaj sprzęt i instrumenty są dostępne na każdą kieszeń. Każdy może grać, ale nie każdy musi słuchać (śmiech). Demokracja. Technologia robi swoje, wpływa na jakość i ilość. Czego możemy się spodziewać po VooDoo w najbliższej przyszłości? Ryszard Krupa: Wszystkiego, oraz dobrego metalowego łojenia na wysokim poziomie. Andrzej Knapp: Pozdrawiamy czytelników HMP i fanów metalu. Serdeczne dzięki za wywiad. Powodzenia. Maciej Osipiak

Jak wygląda kwestia Waszych koncertów? Jak często graliście po reaktywacji? Można będzie gdzieś Was obejrzeć w niedalekiej przyszłości? Planujecie jakąś trasę promującą reedycję? Ryszard Krupa: Po reaktywacji od listopada do chyba lutego zagraliśmy w sumie siedem koncertów w różnych miastach. Bardo dobre przyjęcie po latach nie-

VOODOO

31


album, to zawsze utrzymywał swój odróżniający znak towarowy, który sprawia, że nasza muzyka jest wyjątkowa i niepowtarzalna.

Muzyka to emocje, a nie gatunek Jeden z najbardziej kontrowersyjnych zespołów na scenie metalowej powrócił z niebytu po 7 latach z nowym albumem. Płyta jak zwykle w ich przypadku wzbudza skrajne opinie jednak "Resurrection" powinna przypaść do gustu wszystkim fanom Death SS, bo moim zdaniem jest to najlepszy materiał nagrany pod tym szyldem od lat. Osoby, które nigdy nie przepadały za muzyką Steve'a Sylvestra teraz pewnie też nie zmienią swojego zdania. Zapraszam do przeczytania rozmowy z jedną z najciekawszych i najbardziej wyrazistych postaci na metalowej (i nie tylko) scenie. Przed Wami Steve Sylvester we własnej osobie. HMP: Witam. Czemu tak długo czekaliśmy na nowy album Death SS? Steve Sylvester: Po tym jakświętowałem trzydziesta rocznicę założenia zespołu i wydaniu "7 Seals", zrobiłem sobie nieokreśloną czasowo przerwę, żeby poswięcic się innym projektom. W tym czasie założyłem dwa kolejne zespoły poboczne jak Sancta Santorum i Opus Dei (później przemianowany na W.O.G.U.E = Work Of God United Entertainment, w związku ze skargami homonimicznego chrześcijańskiego związku wyznaniowego), napisałem swoją biografię o genezie zespołu i zblizyłem się do świata kina i TV zarówno jako kompozutor soundtracków, jak i aktor. Zespół jednak nigdy nie

na komunikować piosenka, nie o tym jakie instrumenty powinny zagrać. Nie ma nic ustalonego z góry. Staramy sie po prostu iśc do przodu bez powtarzania rzeczy, które zostały już zrobione w przeszłości. W każdym razie nie sądzę, żebym kiedys używał całej tej "elektroniki"! Death SS zawsze był zespołem rockowym i nie widze nic dziwnego w tym, że czasami używa się sampli. Wielu ludzi mówiło mi, że po "Do What Thou Wilt" staliśmy sie bardziej "industrialni". Bawi mnie to poniewaz dla mnie "industrialni" sa tacy muzycy jak Throbbin Gristle, Einsturzende Neubaten czy Psychic TV, nie Death SS! Po prostu podążam za moim gustem muzycznym i melodią, żeby upiększyć (przynajm-

Kto odpowiada za produkcję "Resurrection"? Gdzie go nagrywaliście? Ile czasu spędziliście w studio? Sam zająłem się produkcją albumu. Po wielu latach spędzonych pracując blisko ze znanymi producentami jak Neil Kernon, David Shiffman czy Sven Conquest, myślę, że uzyskałem wszelkie niezbędne doświadczenie do tego, żeby samemu wyprodukować album. Poza tym, nasz keyboardzista, Freddy Delirio, jest właścicielem wspaniałego studia nagrań, więc mogłem pracować nad płytą bez nacisku, w całkowitym spokoju, nie spiesząc się… Jak wygląda u was proces pisania utworów? Jak wiadomo Death SS to Twój zespół, więc piszesz muzykę sam czy też dopuszczasz do głosu innych członków zespołu? Zazwyczaj to ja zaczynam od pomysłów na utwory. W każdym razie, każdy członek zespołu jest mile widziany przy pracy nad nimi i wnieść do nich swoją kreatywność. Oczywiście to do mnie należy zawsze ostatnie słowo, jednak nie robię tego, żeby "być dyktatorem", ale po prostu jestem najbardziej zaangażowany w koncepcję "Death SS"… Czemu przez zespół przewinęło się tylu muzyków? Jesteś tak ciężki we współpracy czy po prostu dobierałeś odpowiednich ludzi pod konkretną płytę? Bardziej prozaicznie, nie jest łatwo kontynuować poświęcanie swojego życia na prowadzenie tak wymagającego i pełnego trudności projektu jakim jest Death SS. Po pewnym czasie, niektórzy ludzie woleli angażować się w coś bardziej lukratywnego, albo nawet zmienić pracę i zostawić muzykę. To wymaga wytrwałości, pasji i ducha poświęcenia, żeby robić to przez tyle lat… Możesz w kilku słowach opisać pozostałych muzyków? Dlaczego to właśnie oni znaleźli się w obecnym wcieleniu Death SS? Line-up pozostał prawie niezmieniony od siedmiu lat. Ja, Freddy Delirio na keyboardzie, Glenn Strange na basie i Al DeNoble na gitarze są bardzo bliskim zespołem. Tylko Bozo Wolff zastąpił wcześniejszego perkusistę. Jeżeli chodzi o gitary, to po odejściu Francisa Thorna ze względu na problemy osobiste, które wystąpiły w następstwie Italian Gods of Metal w 2008 roku, zdecydowaliśmy się pozostać kwintetem z jednym gitarzystą, tak jak w okresie "Panic" i "Humanomalies".

Foto: Death SS

zakończył działalności, nadal spotykałem się z pozotałymi członkami grupy i razem komponowaliśmy muzykę… Ile czasu zajęło Wam skomponowanie tego mate riału? Wszystkie 12 piosenek zostało skomponowanych w ciągu pięciu lat, od 2007 do 2012 roku. "Resurrection" jest moim zdaniem lepszą płytą niż poprzednia "The 7th Seal" i chyba najlepsza od czasu "Do What Thou Wilt". Może dlatego, że pomimo nowoczesnych dodatków słychać tutaj więcej klasycznie heavy metalowych patentów połączonych z gotyckim rockiem. Zgadzasz się z taką opinią? Nie mnie to oceniać. Myślę, że to kwestia gustu… Uwielbiam Wasze wcześniejsze, klasyczne płyty i jako fan wychowany na klasycznym graniu nie jestem za bardzo zadowolony z dużej ilości elek troniki. Czy jest ona aż tak niezbędna dla Waszej muzyki? Wykonujemy "Horror Music", nie jesteśmy "obrońcami jakiejś prawdziwej metalowej wiary". Kiedy komponuję, myślę tylko o uczuciach, które powin-

32

DEATH SS

niej dla mnie) piosenki. Jeżeli ktos twierdzi, że utwory Death SS są "Metalem", czy "Gotykiem", czy "Industrialem", czy "Popem", czy są "Progresywne" albo "czym innym czcesz", to nie moja sprawa. Według mnie nie ma różnicy pomiędzy pierwszymi kompozycjami Death SS a ostatnimi. Dla mnie sa jak ta sama "osoba", która przez lata dorosła… Muszę pochwalić Al De Noble za znakomite, klasyczne solówki. Naprowadzasz go na to w jaki sposób ma je grać czy jest to od początku do końca jego inwencja? Kiedy komponuję utwór zazwyczaj komponuje również solówki. Nie będąc gitarzystą czasami "śpiewam" nuta po nucie solo do gitarzysty, który oczywiście jak w przypadku A1, ubiera ją w swój styl i osobowość. Na nowej płycie pomimo troszkę odmiennego charakteru samej muzyki da się wyczuć tę specyficzną atmosferę znaną chociażby z pierwszych kilku albumów. W jaki sposób udało Wam się tego dokonać? Od razu słychać, że to Death SS. Dziękuję, że to dostrzegłeś. To znaczy, że zespół chociaż zawsze rozwijał się muzycznie z albumu na

Co to za kobieta użyczyła swojego głosu w kilku utworach? Do damskich chórków zaprosiliśmy pięć różnych wokalistek wybranych spośród specjalistek w tej branży. Za znakomitą oprawę graficzną odpowiada Emanuele Taglieti. Możesz powiedzieć kilka słów o tym artyście? Czemu wybór padł na niego? To żadna tajemnica, że zawsze uwielbiałem i kolekcjonowałem stare sexy/horror włoskie komiksy takie jak "Jacula", "Zora", "Cimiteria", "Belzeba" itd., które krążyły w naszych kioskach w latach '70 i '80. Udało mi się skontaktować z Maestro Emanuelem Tagliettim, autorem najpiękniejszych okładek komiksów w tamtych czasach. Rezultatem tego jest piękna przyjaźń, która doprowadziła do stworzenia grafiki na nowy album, gdzie zespół został przedstawiony jako "wskrzeszony z piekła" w towarzystwie jednej z tych mitycznych, seksownych bohaterek, Belzeby, która stała się maskotką całej grafiki na płycie. Jakiś czas temu powiedziałeś, że nie ruszycie więcej w trasę, tylko skupicie się na pojedynczych, okazjonalnych koncertach. Nie zmieniliście zdania? Nie planujecie trasy promującej "Resurrection"? W tym momencie zaplanowaliśmy tylko nasz pierwszy koncert, który odbędzie się 16. sierpnia na stadionie w Syracuse, na Sycylii. Poza tym nasza agencja ciągle planuje kolejne koncerty, żeby przy-


nieść "Resurrection" z trasą wszędzie tam, gdzie to możliwe. Nadal jestem skłonny zrobić kilka koncertów, ale w miejscach odpowiednich do trzymania całego nowego sprzętu scenicznego.

Foto: Death SS

Czy kiedykolwiek mieliście jakieś zapytania lub propozycje z Polski odnośnie koncertu w naszym kraju? Jakie warunki trzeba spełnić, żebyście zagrali? Żadnych nie pamiętam. W każdym razie jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje. Dawajcie! Macie w swoim dorobku już 8 albumów, więc na pewno jest co raz trudniej ułożyć setlistę. Według jakiego klucza dobieracie utwory do wykonania na żywo? Gracie kawałki ze wszystkich płyt czy też niektóre odpuszczacie? Zawsze staram się uszczęśliwić moją publiczność tak jak to możliwe i dlatego w każdej nowej set-liście nie zapominam o klasykach z przeszłości. Na nowych koncertach znajdziecie wszystkie utwory, które przyniosły Death SS sławę i parę kawałków z nowego LP. "Resurrection" został wydany pod skrzydłami Scarlet Records. Jak tak na gorące możesz ocenić robotę jaką dla Was wykonują? Czemu wybraliś cie tą wytwórnię? Dlaczego nie wydałeś jej nakładem swojej własnej Lucifer Rising Records? W przeszłości zawsze korzystaliśmy z naszej włoskiej wytwórni, Lucifer Rising/SELF distribution, która wykonywała dobrą robotę w całym kraju, ale nigdy nie miała siły przebicia poza Włochami. W rezultacie nasze produkty walczyły o to, żeby dostać się do europejskich i amerykańskich sklepów, jeśli nie przez internetowa sprzedaż wysyłkową. Tym razem, dzięki sugestii naszego gitarzysty Ala DeNoble'a, który już pracował z tą wytwornią, chcieliśmy spróbować powierzyć Scarlet Records dystrybucję "Resurrection" na zagraniczne rynki. To mili ludzie i jestem pewny, że wykonają świetną pracę. Dla wydania we Włoszech zostaliśmy przy Lucifer Rising Records. Pozostając przy Lucifer Rising to czy planujesz wydać płyty jakichś innych zespołów? Jak dotąd wydawałeś tylko Death SS i W.o.g.u.e. czyli Twoje grupy. W przeszłości produkowałem i wydawałem ze swoją własną wytwórnią również inne grupy, takie jak Hogwash, Wagooba i Sine Macula. Jednak obecnie, z powodu ograniczeń czasowych i problemów organizacyjnych, zdecydowaliśmy się nie produkować nic oprócz Death SS. Planujecie może nakręcić klip? Jeśli tak to do jakiego utworu? Tak! Nakręciliśmy wiele wideoklipów do "Resurrection". Możecie już oglądać niektóre z nich, jak na przykład ten do "The Darkest Night" i "Ogre's Lullaby", na naszej oficjalnej stronie lub na YouTube… Inne ukażą się wkrótce. Wiem, że na to pytanie odpowiadałeś pewnie milion razy, ale muszę je zadać. Sporo idiotów ze względu na nazwę uważa was za zespół nazis towski. Możesz przytoczyć jakąś ciekawą historię z tym związaną? Co byś powiedział taki typkom? Jedyne co mogę powiedzieć, to że dwie litery "S" po prostu pochodzą od mojego imienia, Steve Sylvester. Zespół nie bawi się w żaden rodzaj polityki! Ludzie powinni przynajmniej najpierw coś sprawdzić zanim otworzą usta…! Na pewno nie wszyscy znają genezę nazwy Death SS. Mógłbyś ją przybliżyć? Death SS jest akronimem "In Death Of Steve Sylvester", co oznacza "śmierć" starego Steve'a i jego "odrodzenie" zapoczątkowane w świecie okultyzmu. Wspominałeś o napisaniu książki. Co słychać w tej kwestii? Co to za książka? Właściwie to właśnie napisałem książkę! Ukazała się dwa lata temu i jest zatytułowana "The Necromancer Of Rock". Jak na razie nie ma jej angielskiej wersji. Książka nie jest tylko biografią, ale raczej prawdziwą historią tego jak narodziło się Death SS i skupia się tylko na okresie od moich młodzieńczych lat do roku 1982, kiedy zespół rozdzielił się

po raz pierwszy. Cała narracja jest absolutnie autentyczna i bogata w nagie i surowe detale. To historia małego chłopca, który kochał Sweet, punk rocka, komiksy Sexy-Horror, horrory oraz pewne formy okultyzmu i pewnego dnia postanowił założyć zespół szaleńców łączący to wszystko. Książka okazała się dużym sukcesem we Włoszech, nie tylko wśród fanów zespołu, ale również tych, którzy dzięki niej na nowo odkryli pewną epokę w historii Włoch, tą z lat '70, która była miejscem narodzin pierwszego artystycznego fermentu włoskiego sposobu na rocka. Dyrektorzy Manetti Bross zapytali o prawa do książki, żeby pewnego dnia zrobić film z tej historii… Jak się mają Twoje pozostałe zespoły czyli Sancta Sanctorum, W.O.G.U.E.? Można oczekiwać kolejnych wydawnictw nagrywanych pod tymi szyldami? Na ten moment, nie. Teraz jestem całkowicie skupiony tylko na powrocie Death SS. Jednak pozostawiam taką możliwość otwartą na przyszłość… Zespół W.O.G.U.E. działał wcześniej pod nazwą Opus Dei jednak byliście zmuszeni ją zmienić. Czyżby za tą zmianą stała pewna organizacja o tej nazwie? Tak, ta religijna mafia wysłała zawiadomienie do mnie, mojej wytwórni i do wszystkich gazet i stron internetowych, które zaczęły promować nasz album, informując, że zostaniemy pozwani za bluźniercze używanie ich nazwy. Pominę fakt, że "Opus Dei" jest łacińskim wyrażeniem oznaczającym "Dzieło Boga" i nie ma z nimi nic wspólnego, album nie miał żadnych religijnych odniesień w tekstach, które mówiły o wszystkim innym. Tak czy inaczej, musieliśmy zebrać i zniszczyć wszystkie wydrukowane kopie oraz przerobić album pod inną nazwą… Pozostańmy jeszcze chwilę przy tym temacie, bo od zawsze mieliście problemy z religijnymi fanatykami. Zmieniło się coś w tej kwestii czy dalej Was nękają? Głupi religijni fanatycy są i zawsze będą istnieć, szczególnie w kraju takim jak Włochy, które dają dom Watykanowi.

mroczną fantastykę i horrory. Możesz przybliżyć czytelnikom jakie tematy poruszyłeś tym razem? "Resurrection" nie jest koncept albumem. Jak-kolwiek prawie połowa utworów na nim zawartych jest kontynuacją moich osobistych rozmyślań nad okultystyczną filozofią Aleistera Crowleya, tak jak to robiłem na poprzednim albumie "Do What Thou Wilt". Pozostałe piosenki to opowieści grozy same w sobie, stworzone przeze mnie jako soundtrack do filmowych i serialowych horrorów. Skąd czerpiesz inspirację podczas tworzenia muzyki? Co ci pomaga przy komponowaniu? Nie ma na to jakiejś specjalnej formuły. Polegam tylko na mojej inspiracji. Kiedy riff lub dobra melodia pojawia się w mojej głowie staram się ją natychmiast nagrać na mini przenośnym rejestratorze. Ostatnio jeśli chodzi o klasyczne gatunki metalu Italia zaczyna wieść prym. Masa zespołów wydających znakomite płyty. Śledzisz dzisiejszą scenę metalową? Masz jakichś faworytów? Przykro mi, ale nie! Od lat nie śledzę tego co dzieje się na scenie… Jakich wykonawców byś wymienił jako swoich muzycznych bohaterów? Jest ich zbyt wielu, szczególnie tych, których słuchałem równiez bądąc nastolatkiem, jak na przykład Black Widow, Atomic Rooster, Alice Cooper, Sweet, Slade, Sparks… itd. Jako, że nasz magazyn jest skierowany przede wszystkim do fanów klasycznych gatunków metalu, więc w jaki sposób zachęciłbyś byś tych, którzy jeszcze nie znają Death SS by sięgnęli po "Resurrection"? Chcę tylko zaprosić wszystkich do przesłuchania "Resurrection" bez uprzedzeń i klapek na oczach. Muzyka to emocje, a nie "gatunek". Poszerzenie naszych horyzontów pomoże nam rozwinąć się duchowo! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Twoje teksty jak zwykle opierają się o okultyzm,

DEATH SS

33


Zanim narodził się Power Quest, czy Dragonforce spustoszenie w brytyjskim power metalu siał Cloven Hoof Brytyjska scena metalowa kryje wiele zespołów, sporo legend pochodzi właśnie z tamtego rejonu. O wielu kapelach świat zapomniał, obecnie niemało z nich szuka swojej drugiej szansy, próbuje się odnaleźć na nowo na rynku muzycznym. Jednym z tych zespołów, który stał się swego rodzaju kultową kapelą jest bez wątpienia Cloven Hoof. Formacja ta jest jednym znana, inni nic o niej nie wiedzą - nie powinno to jednak nikogo dziwić, bowiem kapela ta, nigdy nie osiągnęła sukcesu komercyjnego na miarę Iron Maiden czy Judas Priest. W tym przypadku można mówić o zespole po przejściach, który mimo udanych albumów odszedł na kilkanaście lat, żeby powrócić na rynek muzyczny i znów tworzyć muzykę z zachowaniem tradycji. Historia zespołu sięga przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a więc czasów, kiedy napłynęła fala brytyjskiego heavy metalu, czasów intensywnego powoływania do życia wielu ciekawych

Niemałą rolę w propagowaniu bandu odegrał Geoff Barton, który umieścił zespół wysoko w rankingu, w prestiżowym "Breaking Through in 82", gdzie emitowano utwory Cloven Hoof. "The Opening Ritual" to materiał, który jest przesiąknięty NWOBHM, zwłaszcza gdy się wsłucha w sekcję rytmiczną, czy też poczuje klimat, który budowany jest przez przybrudzone brzmienie i grę nieukształtowanych jeszcze muzyków. Podobne skojarzenia wywołuje mroczna stylistyka okładki. Jednak na płycie znajdujemy również cechy glam metalu czy hard rocka. Zespół wyraźnie podkreśla, że Foto: Cloven Hoof

zespołów. W tym właśnie okresie pojawił się Cloven Hoof. Kapela narodziła się w Wolverhampton w 1979 roku i już w początkowej fazie doszło do kilku zmian personalnych. Niezmiennym elementem zespołu, był od samego początku basista Lee Payne, który jest w zespole po dzień dzisiejszy. To właśnie dzięki jego osobie kapela trwa nadal i to on odegrał w niej, bez wątpienia, najważniejszą rolę. Pierwszym stabilnym składem zespołu był ten, w którym znajdowali się: Lee Payne (bas), David Potter (wokal), Steve Rounds (gitara) i Kevin Poutney (perkusja). Z taką ekipą zostało nagranie pierwsze demo, które za sprawą Roberta Planta (Led Zeppelin) trafiło do stacji radiowej, brytyjskiej "jedynki". Dzięki Robertowi, Rob Halford puszczał to demo w stacji Arizona Phoenix. Dziennikarze stacji byli zachwyceni materiałem i zainteresowali się samym zespołem. Cloven Hoof w tym samym roku nagrał jeszcze drugiego demo i krótko po tych wydarzeniach, band znalazł się pod skrzydłami byłego menadżera Judas Priest, a mianowicie Davida Hemmingsa. W sierpniu 1982 kapela wydała mini album składający się z czterech utworów. Ów MLP został zatytułowany "The Opening Ritual" i odniósł sukces, który pozwolił zespołowi przeniknąć do słuchaczy i pozyskać pierwszych fanów. Na pewno w rozgłosie pomogły stacje radiowe oraz fakt, że utwory Cloven Hoof utrzymały się na listach przebojów przez sześć tygodni. Swoje trzy gorsze dorzucili do promocji zespołu dziennikarze muzyczni, zwłaszcza magazynów Kerrang i Noise.

34

CLOVEN HOOF

był pod wpływem Kiss, Thin Lizzy, Led Zeppelin czy UFO. Z tymi inspiracjami wiąże się też fakt wykreowania strojów scenicznych, przybranie pseudonimów przez muzyków, nawiązujących do czterech żywiołów. Stylizacja á la Kiss miała pomóc Cloven Hoof stać się grupą, której nie tylko fajnie się słucha, ale też którą dobrze się ogląda. Nie brakuje dzisiaj zespołów, które stawiają na sceniczny image, tak więc można stwierdzić, że Brytyjczycy wyprzedzili swoje czasy i robili to, czego później można było uświadczyć też w grach s-f - czyli połączenie obrazu i muzyki. Z pewnością ta cecha pozwala podkreślić, że zespół nie był typowym przedstawicielem NWOBHM. "The Opening Ritual" to wydawnictwo, w którym styl NWOBHM wybrzmiewa najbardziej słyszalnie, co wyczuwamy wyraźnie w rozbudowanym i urozmaiconym "Starship Sentinel". Słychać w nim też coś z Iron Maiden. Te skojarzenia pojawiają się również w przypadku pozostałych utworów z tego wydawnictwa. Szybki "Stormrider" podkreśla cechy NWOB HM, ale ujawnia również wpływy heavy/power metalu. Najbliższy nurtowi NWOBHM jest utwór "The Gates of Gehenna", który jest rozbudowany, pełen zaskoczeń i różnorodnych motywów. Jest też znakomity przykład, gdzie zespół wymyka się z NWOBHM, a mianowicie jest nim utwór "Back In The USA", który kojarzy się bardziej z hard rockiem, tudzież z glam metalem w stylu Kiss. Mimo to, "The Opening Ritual" wyróżniał się solidnością i w miarę równym poziomem, dzięki niemu zespół przyciągnął uwagę większych wytwórni, które

chciały wydać ich debiutancki album. O Cloven Hoof robiło się coraz głośniej wraz z tym jak stacje radiowe puszczały utwory brytyjskiej formacji, a magazyny o niej pisały. Jednak zła decyzja w sprawie podpisania kontraktu, walka o wydanie materiału, a także przedwczesna śmierć menadżera Davida Hemmingsa sprawiły, że zespół znalazł się w trudnej sytuacji. Jedyną alternatywą była współpraca z niezależną wytwórnią. Cloven Hoof musiał nabrać rozpędu w tym ważnym momencie i to bez wsparcia wielkiej wytwórni płytowej. Utwory kapeli pojawiały się na listach przebojów stacji radiowych, jednak to już nie było to samo, co robił swego czasu Geoff Barton. Te czynniki spowodowały, że kariera zespołu nieco siadła. W 1983 roku formacja podróżowała wzdłuż i w szerz Wielkiej Brytanii dając koncerty i zyskując sławę w metalowym podziemiu. Latem tego samego roku została zarejestrowana sesja nagraniowa w ramach radiowej audycji Tommy Vance's Friday Rock Show emitowanej na falach prestiżowej brytyjskiej "jedynki". Podobną sesję zarejestrowano dla radia Beacon w ramach audycji DJ Mike Davies. O Cloven Hoof znów było głośno i na fali owej popularności zespół podpisał kontrakt płytowy z wytwórnią Neat Records. To pod jej skrzydłem miał się ukazać debiutancki album zatytułowany "Cloven Hoof". Nastał rok 1984. To właśnie wtedy ukazało się jedno z najważniejszych wydawnictw brytyjskiego heavy metalu, to wtedy właśnie wydano debiutancki album Cloven Hoof. Na tym albumie zespół pokazał, że identyfikuje się z brytyjską sceną metalową, z przedstawicielami nurtu NWOBHM, z twórczością Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, jednak postanowił postawić na nieco inną stylistykę. Słychać ją zwłaszcza w mrocznym, przybrudzonym brzmieniu, jak i w aranżacjach. Te elementy kojarzą się z tym, co będą później robiły amerykańskie kapele heavy/power metalowe w stylu Attacker. Okultystyczna i mroczna tematyka z kolei przypomina Mercyful Fate. Debiutanckie wydawnictwo podkreśliło, że zespół jest dobrze zgrany, ma dobre pomysły i zna się na rzeczy. David Potter (woda) wykazał się zadziornym, specyficznym wokalem, który nadawał całości oryginalności, oraz wyróżniał się na tle innych kapel. Wybijała się również budząca grozę sekcja rytmiczna, z dynamiczną perkusją Kevinna Poutneya (ziemia) i mrocznym basem Lee Payne'a (powietrze). A wszystko wzmocnione było grą Steve'a Roundsa (ogień), który może nie był specjalistą od technicznego grania, ale potrafił zagrać ostre partie gitarowe, które były melodyjne, agresywne, a zarazem pełne finezji. Dzięki tym cechom debiutancki album "Cloven Hoof" szybko stał się klasykiem brytyjskiego heavy metalu. Nie było mowy o graniu na jedno kopyto ani o monotonii, ponieważ każda kompozycja starała się urozmaicić ową zawartość. Pojawiły się też dwa rozbudowane kawałki, pełne różnych zawirowań, atrakcyjnych melodii, zwolnień i smaczków, co mocno wyróżniało je na tle innych. Mam tutaj na myśli otwierający "Cloven Hoof", oraz zamykający "Return Of Passover". Przebojowy "Nightstalker" wyróżnia się chwytliwym refrenem i inspiracją Judas Priest. Odniesienie do NWOBHM i pierwszego albumu Iron Maiden, można usłyszeć w fantastycznym instrumentalnym kawałku "March of The Damned", który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie. Podobnie zresztą, jak epicki "The Gate Of Gehenna". Na płycie nie zabrakło też rockowego akcentu, czego przykładem jest "Crack The Whip", w którym słychać również wpływy Krokus czy też Accept. Gdzieś pomiędzy tymi kawałkami należy umieścić melodyjny "Laying Down The Law". Na debiucie "Cloven Hoof" nie ma słabych utworów, a całość jest dopracowana i dopieszczona. Jest to jeden z najlepszych albumów brytyjskiego heavy metalu lat osiemdziesiątych i to najlepsza rekomendacja dla tego wydawnictwa. Niezłe wyniki sprzedaży, sukces płyty poza granicami Wielkiej Brytanii sprawiły, że Cloven Hoof wyruszył w trasę koncertową, podczas której zawitał m.in. do Belgii na Shockwave Festival oraz do Holandii do klubu Dynamo. Kapela była entuzjastycznie przyjmowana przez publiczność i fanów heavy metalu. W tym okresie Metal Hammer wydał kompilację, na której znalazł się kawałek "Crack The Whip" z ich debiutanckiego albumu. Na innej składance, pod tytułem "Metal Inferno", znalazły się ich dwie kompozycje "The Gate Of Gehenna" i "Laying Down The Law". Wtedy kompilacji z utworami Cloven Hoof było znacznie więcej, co może jedynie świadczyć o ówczesnym sporym zainteresowaniu Brytyjczykami. W roku 1985 dochodzi do pierwszej istotnej zmiany w szeregach Cloven Hoof. David Potter rezygnuje ze stanowiska wokalisty i odchodzi z kapeli. Tymczasowo funkcję tą pełnili Karl Johnsson i Derek Hood. Ostatecznie wakat wokalisty zajął Rob Kendrick. Z nim to


Cloven Hoof zarejestrował album koncertowy "Fighting Back", który ukazał się w 1986 roku. Co ciekawe, wydawnictwo to nie zawierało jedynie koncertowych wersji utworów znanych z wcześniejszych albumów. Pojawiły się na nim dwie nowe kompozycje, "Reach For The Sky" i "The Fugitive", które później zostały wykorzystane do materiału na następną studyjną płytę. Recenzje tego koncertowego albumu były przeważnie dobre. Wydawnictwo to zauroczyło przede wszystkim dwóch dziennikarzy Davida Linga z Metal Hammer oraz Mike'a Daviesa z Brum Beat. Po wydaniu tego krążka doszło do tarcia między muzykami, w wyniku których kapela się rozpadła. Jedyną osobą, która pozostała i była gotowa kontynuować karierę był oczywiście Lee Payne. Zebrał nowych ludzi i znów Cloven Hoof był gotowy do akcji. Nowy skład poza Paynem, tworzyli wokalista Russ North, gitarzysta Andry Wood i perkusista Jon Brown. Właśnie ci muzycy przystąpili do prac nad nowym albumem Cloven Hoof, który miał ukazać się pod szyldem wytwórni płytowej FM Revolver. Nowy materiał został zatytułowany "Dominator" i wydany w 1988 roku. Jakby nie patrzeć, materiał ten to koncept, który utrzymany jest w tematyce science fiction. Za produkcję nowego krążka był odpowiedzialny Guy Bidmead, który współpracował z takimi kapelami, jak Motörhead, czy Whitesnake. Nowy skład znów sprawił, że zespół był pełen energii i chęci. Kapelę skonsolidowały i umocniły również trasy koncertowe po Wielkiej Brytanii. Drugi studyjny album w porównaniu do debiutu pokazał, że zespół stylistycznie bardziej wpisuje się w heavy/power metalowe brzmienie z odesłaniem do amerykańskiej sceny metalowej. Rozpędzona, dynamiczna sekcja rytmiczna. Ostre, zadziorne, melodyjne i zarazem agresywne partie gitarowe wygrywane przez Andiego Wooda. Popisy wokalne Russa Northa, który nie szczędził śpiewania w wysokich rejestrach, jak najbardziej nasuwały na myśl heavy/power metal, aniżeli NWOBHM, z którym tak często kojarzony jest Cloven Hoof. Taka stylistyka w połączeniu z tematyką s-f dały efekt, w miarę podobny do tego z debiutu Scanner. "Dominator" wydaje się być dojrzalszym albumem i z pewnością bardziej dynamicznym, ale w dalszym ciągu zostały zachowane elektryzujące, atrakcyjne dla ucha solówki, riffy, które łączyły i finezję i melodyjny charakter. Również równy i urozmaicony materiał został tutaj jakby przerysowany z debiutu, z tym że całość brzmi agresywniej i jest bardziej przebojowa. Jedyną wadą tego wydawnictwa jest słabe brzmienie. Pomijając ten szczegół można zachwycać się każdym utworem z osobna, bo nie ma tu wypełniaczy, ani wyraźnie odstających od reszty kompozycji. Dynamika, agresja, przebojowość, prezentują się jeszcze lepiej niż na debiucie. "Nova Battlestar" znakomicie podkreślał talent gitarzysty Andiego, który wygrywał tutaj energiczne, rozbudowane i pełne finezji solówki. Niezwykła melodyjność i energia emanują z każdego wręcz utworu. Przebojowy "Reach For The Sky" czy agresywny "The Fugitive" znakomicie odzwierciedlają te cechy. Bardziej urozmaicone i złożone w swojej konwencji są takie kawałki, jak "Dominator", kolos "Road of Eagles" czy w końcu epicki "Warrior of Wasteland". Właściwie każdy utwór to perła i kwintesencja muzyki heavy/power metalowej. "Dominator" jest bez wątpienia najbardziej dynamicznym albumem brytyjskiej formacji i szkoda tylko, że brzmienie zostało skopane. Niewątpliwie Brytyjczycy się rozkręcili, a prawdziwy upust geniuszu dopiero miał nadejść. Cloven Hoff był w formie i silny, jak nigdy przedtem - skład mocny, muzycy zgrani i świetnie rozumiejący się nawzajem. Wszystko to, jak i sukces krążka "Dominator", dodało zespołowi siły do pracy nad nowym albumem. "A Sultans Ransom" to następna studyjna płyta, która ukazała się w 1989 roku. Jest to istotne wydawnictwo i to z kilku powodów. Po pierwsze, jest to album nagrany w tym samym składzie co "Dominator" - udało się nagrać drugi materiał z tymi samymi muzykami. Po drugie jest to ostatni krążek Lee Payne'a z Russem Northem, Andy Woodem i Jonem Brownem. Po trzecie, to wydawnictwo zamknęło pewien okres kariery zespołu, bowiem właśnie po nim wszystko legło w gruzach. Inną ważną kwestią, dla której ten album można uznać za najważniejszy w historii zespołu, jest fakt, że przez wielu został okrzyknięty najlepszym wydawnictwem Cloven Hoof, z czym trudno się z tym nie zgodzić. "A Sultans Ransom" jest najbardziej dojrzałym albumem, który oczywiście utrzymany jest w stylizacji heavy/power metalowej, choć nie brakuje tutaj różnych smaczków, które nasuwają na myśl inne gatunku muzyczne, w tym progresywny metal. Album wyróżniał się na tle innych dopieszczonym, soczystym, wysokobudżetowym brzmieniem i bogatą aranżacją. W dodatku pojawiły się na nim bardziej wyszukane melodie, motywy, oraz więcej smaczków i dysonansów. Mimo pewnej świeżości, w muzyce Cloven Hoof dalej można było

usłyszeć dynamiczną sekcję rytmiczną, która porywa mocą i techniką. Ciągle mamy do czynienia z klimatycznym i wysokiej klasy wokalem Russa, który potrafił swoim śpiewem klarownie wyrazić emocje. Tutaj Russ osiągnął swoją szczytową formę, dzięki czemu można pokusić się o opinię, że był najlepszym wokalistą Cloven Hoof w ogóle. Podobnie można napisać o gitarzyście Andym Woodzie, który też osiągnął szczytową formę na "A Sultans Ransom" - nadał temu wydawnictwu niezwykłego klimatu, wzbogacił aranżacyjnie, to dzięki niemu ten krążek brzmi tak świeżo i oryginalnie. Kto lubi finezyjne popisy gitarzystów i wyszukane motywy, ten doceni wysiłek Andiego. Ulepszona i wzbogacona formuła Cloven Hoof, pełna progresywnego zacięcia, wykreowanych przez klawisze smaczków i wyrafinowane popisy gitarzysty, dały w efekcie album, który nie miał słabych punktów. Materiał z "A Sultans Ransom" to prawdziwa kopalnia hitów, to wycieczka w nieznane rejony i w magiczny świat, który na każdym kroku zaskakuje. Otwarcie w postaci "Astral Rider" może mocno zaskoczyć. Klawiszowe ozdobniki, agresywne brzmienie gitary, która ociera się o thrash metal, niesamowity warsztat i technika muzyków, opanowana do perfekcji, dynamika i przebojowość, które zostały przeniesione z poprzednich płyt. To wszystko możemy znaleźć właśnie w "Astral Rider". Bardziej urozmaicone granie, ale za to bardzo melodyjne, znajdziemy w rytmicznym i hard rockowym "Forgotten Hereos". Power metal pełną gębą, z szybką sekcją rytmiczną i popisami wokalnymi Russa usłyszymy w krótkim i zwartym "D.V.R". Tradycyjny heavy metal w stylu Accept pojawia się w "Jekyll and Hide". Co utwór, to inny patent i inny smaczek, co pozwala ciągle zaskakiwać słuchacza. Dużo progresywnych patentów doświadczymy w "1001 Nights" czy w rozbudowanym i melodyjnym "Mistress of the Forest". Agresywność i drapieżność wyróżnia "Silver Surfer", zaś "Notre Dame" wyróżnia się mrocznym klimatem oraz popisami gitarowymi ocierającym się o shredowe granie. Znakomicie odnalazły tutaj dwa lżejsze kawałki, w postaci melodyjnego, rockowego "Mad, Mad World", czy też melodyjny, wręcz przebojowy "Highlander", który udowadnia, że Brytole potrafią tworzyć przeboje na miarę wielkich zespołów. Każdy utwór to potencjalny killer i czysta perfekcja. "A Sultans Ransom" to największe osiągnięcie Cloven Hoof. Opinię na temat tego wydawnictwa podziela naprawdę wielu fanów heavy metalu. Po wydaniu tego albumu, Cloven Hoof zasilił gitarzysta Lee Jones, który miał pełnić rolę drugiego gitarzysty. Nie pograł jednak długo, bowiem w wyniku trudności związanych z umową i innych prawniczych kwestii, doszło do upadku zespołu. W roku 1990 Cloven Hoof znów ogłosił swoje rozwiązanie. I tak kilkanaście lat było cicho o Cloven Hoof, aż w roku 2001 lider zespołu, Lee Payne zaczął zbierać nowych muzyków. W nowym wcieleniu kapeli miał się znaleźć Andy Wood, ale nie udało się go przekonać do dalszej współpracy. W reaktywowanej kapeli znaleźli się Matt Moreton na wokalu, Andy Shortland na gitarze i Lynch Radinsky na perkusji. I tak Lee Payne znowu pozostał jako jedyny ze starego składu. W 2004 roku Cloven Hoof dał koncert na festiwalu Keep It True oraz nagrał nowy studyjny album "Eye of the Sun". Inne czasy, inni ludzie, jednak mimo pewnych zmian słychać, że jest to dalej Cloven Hoof, solidny, pełen pomysłów i zaangażowania. Przede wszystkim, jest to wciąż zespół grający heavy/power metal, choć tym razem postanowił brzmieć nieco bardziej agresywniej, brutalniej, czy też nowocześniej. Dla mnie nie do końca udane posunięcie, ale mimo wszystko udało się im nagrać solidny album, utrzymany w stylizacji heavy/ power metalowej z pewnymi elementami thrash metalu. Tom Galley zajął się produkcją i słychać, że jest to kawał dobrej roboty, bo słychać i ciężar, i agresję, i mrok. W tym samym kierunku podążają też muzycy. Wokalista śpiewa drapieżnie, sekcja rytmiczna jest urozmaicona, ale wciąż pełna agresji i dynamiki, zaś gitarzysta Andy Shortland nie bawi się w wyszukane melodie, ani oryginalne motywy. Wręcz przeciwnie, stawia na zadziorność i agresję. Partie gitarowe są proste, utrzymane w konwencji heavy/power metalowej, z elementami thrash metalu. Może się to podobać, aczkolwiek jako, że krążek nie wyróżnia się niczym specjalnym, zespół brzmi na tym albumie jak jeden z wielu. Mimo wszystko "Eye Of The Sun" to solidny album z dużą dawką melodyjnych, dynamicznych kawałków. Udało się na nim utrzymać równy poziom, co też jest mocnym atutem tego wydawnictwa. Owe elementy thrash metalu słychać już w otwierającym "Inquisitor". Bardziej melodyjny wydaje się być tytułowy "Eye Of The Sun", które pierwotnie znalazł się na "Fighting Back". Progresywne zacięcie odnajdziemy w "Cyberworld". Jest na krążku kilka momentów, które brzmią średnio, ale jest kilka solidnych utworów, jak choćby rozbudowany "Angels In

Hell" czy szybki "Absolute Power". Te numery udowadniają, że w zespole wciąż drzemie "amerykański" duch, aczkolwiek został on wyparty przez heavy metalową naturę. Warte uwagi są też: klimatyczny "Kiss Of Evil" oraz melodyjny "Whore of Babylon". Płyta ma swoje przebłyski, ma swoje lepsze momenty, ale też sporo słabszych utworów, przez co album z pewnością jest niestety najgorszym w historii zespołu. Krążkiem "Eye Of The Sun" nie udało się nawiązać do poziomu wcześniejszych wydawnictw. Po wydaniu płyty, Lee Playne postanowił ruszyć w trasę koncertową. Niestety okazało się, że muzycy wspierający go w studio, mieli już inne zobowiązania. Lee został ponownie zmuszony do szukania nowych muzyków. W roku 2008 została wydana kompilacja z ponownie nagranymi utworami, pod nazwą "The Definitive Part One". Na płycie znalazły się najlepsze utwory Cloven Hoof z ostatnich wydawnictw i można tam znaleźć takie kompozycje jak "The Gates of Gehenna" czy "Astral Rider". W tym samym roku został zatrudniony gitarzysta Mick Powell, chwile później został zastąpiony przez Christiana Hortona. Dwa lata później, zespół w nowym wcieleniu wydał mini album "Throne of Damnation". W składzie znalazł się perkusista Jon Brown, w roli wokalisty Matt Moreton, a jako gitarzysta zagrał Ben Read. Mimo ciągłych zmian personalnych, w muzyce zespołu są stałe elementy, które są charakterystyczne tylko dla Cloven Hoof. Na "Throne Of Damnation" najbardziej rzucający się w uszy jest klimatyczny, specyficzny i zadziorny wokal Matta. Znakomicie podkreśla on styl zespołu, który zawieszony jest w latach osiemdziesiątych. Słychać to zwłaszcza w mocnym, przybrudzonym brzmieniu, w zróżnicowanej, mrocznej sekcji rytmicznej oraz w końcu w popisach Bena Reada, który jest bardzo solidnym gitarzystą. Wygrywa mroczne, ostre i zarazem melodyjne riffy, oraz finezyjne solówki, w ten sposób przenosi słuchacza do lat osiemdziesiątych oraz nawiązuje do twórczości Black Sabbath, Thin Lizzy i Deep Purple. Mroczny "Whore of Babylon" to utwór, który wcześniej znalazł się na "Eye Of The Sun". Podobnie jak hard rockowy "Night Stalker", poznaliśmy już na debiucie "Cloven Hoof". Może brakuje lekkości i pomysłowości takiemu "Prime Time", ale wciąż jest to heavymetalowe granie na poziomie. Na pewno, wyróżnia się ponad sześciominutowy, rozbudowany i różnorodny "Freakshow", który ma sporo elementów ballady, ale nie brakuje w nim zadziorności i elementów mocnego grania. Na koniec trzeba wspomnieć o najlepszym na płycie "Running Man", który znakomicie oddaje klimaty NWOBHM spod znaku Iron Maiden. Choć album ten, nie przynosi powodów do większego narzekania, "Throne Of Damnation" nie jest najlepszym wydawnictwem Cloven Hoof. Po wydaniu mini albumu, ze względu na pogarszający się stan zdrowia, Matt Moreton opuścił szeregi zespołu. 13 grudnia 2010 roku Cloven Hoof wydał swoje pierwsze DVD. Otrzymało ono tytuł "A Sultans Ransom - Video Archive", które zawierało materiał z koncertu a Lichfield w Art Centre z roku 1989, a także wideoklipy do "Mad, Mad World" i "Highlander". Kolejne roszady personalne Cloven Hoof miały miejsce w roku 2011 kiedy to pojawili się gitarzyści Joe Whelan z zespołu Dementia oraz Chris Coss z UK/DC. Rolę perkusisty pełnił Mark Gould, a wokalisty Ash Cooper. Niedługo po tym wydarzeniu do Cloven Hoof powrócił Russ North. Zastąpił on Asha Coopera, który był zajęty własnym projektem muzycznym. Niestety North długo nie zagościł w zespole, opuścił kapelę w lipcu 2012 roku. W sierpniu 2012 roku odszedł kolejny muzyk - Mark Gould. Nowym perkusistą zespołu w 2013 został Jake Oseland. Obok niego mamy w składzie gitarzystę Chrisa Crossa, wokalistę i gitarzystę Joe Whelana no i oczywiście basistę Lee Payne'a. Lee Payne od lat był motorem napędowym Cloven Hoof, to dzięki niemu doszło do reaktywacji i kapela wciąż funkcjonuje. Wbrew wszelkim przeciwnościom i zawirowaniom losu Cloven Hoof działa, tworzy i daje koncerty. Choć najlepsze lata ekipa ma za sobą, jednak wciąż jest kapelą kultową, wciąż jest jedną z najważniejszych formacji metalowych z Wielkiej Brytanii. Zapisali się w historii za sprawą takich płyt, jak "A Sultans Ransom" czy "Dominator". Nie da się ich wymazać, choćby nagrali najgorszy album w historii metalu. Na dzień dzisiejszy nie wiadomo, jak mają się prace nad nowym albumem i czy w ogóle kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Na szczęście zespół koncertuje i zdaje się, że ma się dobrze. Historia Cloven Hoof jeszcze nie została zamknięta. Kult kapeli nie wygasł i pewnie już nigdy nie zgaśnie. Łukasz Frasek

CLOVEN HOOF

35


...doświadczony wojownik metalu, który przebył wiele trudów walcząc w sprawie heavy metalu... Nie można mówić o tym brytyjskim zespole inaczej niż jako o legendzie. Grupa powstała w 1979 i wraz z takimi zespołami jak Iron Maiden, Saxon czy Diamond Head tworzyła trzon NWoBHM. Nagrali cztery wyśmienite albumy, z których "Dominator" i "A Sultan's Ransom" to znakomite przykłady bardziej power metalowego grania. Zespół po latach wraca. O przeszłości i nadziejach na przyszłość opowiedział lider zespołu - Lee Payne. HMP: Witam, to zaszczyt móc przeprowadzić wywiad z jedną największych legend brytyjskiego metalu. Czujecie się jak celebryci? Lee Payne: Podejrzewam, że przebywanie w biznesie metalowym od wielu lat sprawia, że stajesz się rozpoznawalnym, ludzie chcą twój autograf i chcą robić sobie z tobą zdjęcia. To wielki zaszczyt i przywilej, więc musisz się postarać dać fanom to, czego chcą. Musisz zaakceptować, że to nieodłączna część bycia w centrum uwagi. Niektórzy ludzie mają wielkie ego, nazywają się gwiazdami i odmawiają spędzania czasu z fanami… Nienawidzę tego. Jeżeli dasz fanom swój czas i szacunek będą kochać cię jeszcze bardziej i na zawsze pozostaną lojalni. Na przykład w zeszłym tygodniu wróciłem do domu i wyrzucałem śmieci, ktoś mnie rozpoznał i zapytał o autograf. Wyglądałem okropnie w niechlujnych ciuchach, zdecydowanie nie czułem się jak celebryta. Prawdę mówiąc czułem się odrobinę zażenowany, (śmiech)! Oczywiście nabazgrałem swoje nazwisko na kartce papieru, którą mi dał i rozmawialiśmy przez chwilę o zespole. Sprawiło mu to wielką przyjemność i bardzo miło było posłuchać jak wiele znaczy dla niego muzyka Cloven Hoof. Czy Cloven Hoof jest zespołem mainstreemowym? NWoBHM? Heavy metalowym? Może glam metalowym? Cloven Hoof zawsze był i zawsze będzie zespołem New Wave Of British Heavy Metal. We wczesnych latach mieliśmy niespotykany image i koncepcję, żeby podążać za nim, ale zawsze przede wszystkim liczyła się dla nas muzyka. Nasz skandaliczny i dziki wygląd miał nas po prostu odróżniać od innych zespołów i wzmocnić naszą ogólną prezentację sceniczną na koncertach. To było zdecydowanie bardziej odważne i ryzykowne niż noszenie standardowych jeansów i t-shirtów, jak robiło większość zespołów.

36

CLOVEN HOOF

Wielu fanów wierzy, że jesteście lub byliście na początku swojej kariery pod silnym wpływem glam metalu, a szczególnie Kiss... Myślę, że image i koncepcja Cloven Hoof była o wiele bardziej spójna niż u Kiss. Oni byli po prostu zbiorem różnych charakterów, był wampir, astronauta, kot i gwiazda. Koncepcja Cloven Hoof była dopasowana w sposób bardziej działający na wyobraźnię. Mieliśmy piosenki o horrorach, si-fi, mitach, legendach i bohaterach komiksów. Chcieliśmy więc, żeby nasz image to odzwierciedlał, był jak obrazek z komiksu pasujący do naszych utworów. W tamtym czasie wszyscy w zespole tego chcieli. Chcieliśmy świetnych technicznie piosenek o epickiej naturze z pasującym do tego wizerunkiem. W ambicjach nie ma nic złego, prawda? Skąd wziął się pomysł na pseudonimy nawiązujące do różnych żywiołów? Dlaczego dzisiaj już nie używacie tych pseudonimów? Wpadłem na pomysł czterech żywiołów, które w pierwszej kolejności uosabiałyby członków zespołu, bo w magii istnieje krąg, który jest strzeżony przez duchy zamieszkujące wieże strażnicze we wszystkich

Cloven Hoof zdobyło sławę dzięki swojemu debiu tanckiemu albumowi "Cloven Hoof" i "Dominator", a "Sultan's Ransom" umocniło waszą pozycję. Chciałbym poświęcić trochę uwagi klasyce. Zacznę od debiutu. Da się na nim słyszeć nawiązania do tradycyjnego brytyjskiego heavy metalu i rocka koncentrując się choćby na Black Sabbath, Judas Priest i Iron Maiden, ale moim zdaniem słyszalne jest również amerykańskie granie. Czy było to celowe? Myślę, że każdy muzyk ma jakieś swoje inspiracje, wszyscy mamy swoich bohaterów, których staramy się naśladować. Na przestrzeni czasu rozwijasz swój własny styl, ale twój wzór do naśladowania zawsze zostaje z tobą w jakiejś formie. Sabbath, Priest, Purple, Lizzy, Rush, UFO i Blue Öyster Cult zawsze mieli na mnie ogromny wpływ od najmłodszych lat i nadal kocham te zespoły. Rob Halford powiedział mi kiedyś: "Twoja muzyka brzmi jak mieszanka wielu zespołów metalowych zwiniętych w jedno, ale masz swój własny, niepowtarzalny styl. To trochę progresywny rock, miejscami zawiły, ale uwielbiam Wasze epickie metalowe brzmienie". Po tym jak mi to powiedział porzuciłem próby analizowania czy opisywania naszej muzyki. Niektórzy ludzie mówią, że byliśmy jedną z pierwszych grup power metalowych, albo pionierami black metalu lub jeszcze czegoś innego. Tak naprawdę Cloven Hoof na pewno rozwinęło się z formy ukształtowanej przez zespoły, które miały na nas wpływ, ale nie było to ani zamierzone ani specjalnie wymyślone. Po prostu tak wyszło. Zespół powstał w 1979 roku. Zwykle oglądaliśmy zespół rockowy, który przyjechał do miasta: Rush, Lizzy, Sabbath, UFO i wspaniałych Scorpionsów. Widziałem ich debiut w Anglii, byli znakomici. Metal w tamtych czasach był czymś bardzo undergroundowym, zupełnie jak jakieś sekretne stoFoto: Cloven Hoof

Skąd wzięła się nazwa Cloven Hoof? Czy stoi za tym jakaś historia? Skandowanie trójsylabowego dźwięku ClovenHoof wnosi pewną magię, przepraszam za kalambur. Jest to pewne nawiązanie do stopy diabła i pozwolenie na zwyciężenie czyjegoś złego charakteru. Na przykład "Pokazać kopyta". Ale nie znałem pełnego znaczenia tej nazwy w kontekście kościoła szatana. Powiedziała mi o tym moja dziewczyna, która znała się na tych wszystkich mistycznych rzeczach, a przynajmniej powinna, bo była praktykującą czarownicą! Hmm, to daje wgląd na dziwne i wspaniałe towarzystwo w jakim kiedyś się obracałem! "Pokazać kopyto" oznacza pokazanie swojej

złej strony, zezwolenie na to, żeby wzięła górę. Kościół szatana nazywa swoich wyznawców "zwolennikami kopyt", w skrócie są to uczniowie, którzy czczą stopy diabła.

stronach świata: na południu, wschodzie, zachodzie i północy. Wszystkie one mają przydzielony żywioł: odpowiednio Ogień, Wodę, Ziemię i Powietrze. Dźwięki instrumentów również nadają się do tych pojęć. Grzmot basu, trzęsienie ziemi perkusji, kreatywnie płynąca melodia wokalu i grająca czerwona, gorąca gitara. Każdy rodzi się pod znakiem gwiazdy, a te również mają przypisane do siebie żywioły. O dziwo, każdy z członków zespołu miał dokładnie dopasowany glif znaku zodiaku. Ja jestem zodiakalnym Bliźniakiem więc byłem Powietrzem, Steve jako Strzelec był Ogniem, Kevin jako Byk był Ziemią, a Dave jako Ryby był Wodą. To niesamowite, że wszystko wydawało się idealnie do siebie pasować! Logiczny wniosek, koncepcja nadawała się idealnie jako oprawa do komiksu. Każda z postaci posiadała odpowiednie super-moce i dominowała nad stworzeniami z nią związanymi. Tak więc Władcy Żywiołów mogli posiadać Niebiańskie cytadele, królestwo Atlantydy, Stygijski świat nicości i leśne tereny. Zasięg wydawał się nie mieć końca i był marketingowym snem. Wymyśliłem nawet fabułę, żeby pokazać w jaki sposób czterech zwykłych muzyków weszło w posiadanie mocy żywiołów. Wiem, że wielu fanów naprawdę kocha koncepcję Żywiołów i wspaniale byłoby wydać o tym duży koncept album w przyszłości. Zacząłem chodzić wokół tego tematu, żeby przetestować wodę jako pomysł komiksu na naszej oficjalnej stronie. Spotkałem się ze świetnym odzewem i nowym członkom zespołu również się spodobało. Zabawne jest to, że nowy skład ze swoimi znakami zodiaków idealnie wpasował się w koncepcję. Joe jest Ziemią, Chris jest Wodą, Jakey jest Ogniem, a ja oczywiście Powietrzem. To dziwne, ale prawdziwe! Może nasz nowy line-up został dla siebie stworzony, naznaczony wcześniej przez gwiazdy. Potrzebujemy jeszcze tylko dużego budżetu, żeby zrealizować sprawiedliwie naszą koncepcję, a tylko jakaś globalna, ważna wytwórnia może nam to umożliwić. Więc kto wie, może w przyszłości?


warzyszenie. Bez wątpienia "Cloven Hoof", czy instrumentalne "March of the Damned" są świetnymi utworami, które pokazują epicki wymiar zespołu. Jak udało Wam się stworzyć tak melodyjne, klimatyczne piosenki, które mogły czarować swoją rozległą i urozmaicona formą oraz magią? Jaki był Wasz przepis? Od zawsze inspirowały mnie mitologia grecka i nordycka, stare horrory i filmy si-fi, oraz komiksy Marvela. Podejrzewam, że takie połączenie rzeczy zasilających moją wyobraźnię jest wymieszane i zsyntetyzowane w naszych utworach. Miałem też bardzo rzeczywiste koszmary i wiele z naszych riffów powstało jako tło dla nich, co więcej trzymam przy łóżku sprzęt do nagrywania i czasami w środku nocy nucę do niego pomysły na utwory. Doprowadzałem tym moje byłe dziewczyny do szału, musiały myśleć, że jestem szalony śpiewając do magnetofonu w środku nocy. Nic dziwnego, że zawsze ze mną zrywały (śmiech)! Traktuję piosenki jak mini filmy, do których układam soundtrack. Chcę, żeby idealnie pasowały do tekstu i odzwierciedlały nastrój i klimat narracji. Muszą coś budować i znaczyć, mieć początek, środek i koniec. Niektórzy nazywają nas zespołem metalowym ludzi myślących. Amen! Słuchając "Gates of Gehenna" czuje się ciarki na plecach - niesamowita atmosfera i wielkie przywiązanie do tego, co najlepsze w brytyjskim metalu.. "Gates of Gehenna" to trzeci utwór, który napisałem, miałem wtedy chyba 18 lat. Chciałem, żeby składał się on z trzech części i opowiadał historię paktu zawiązanego pomiędzy diabłem i jego ofiarami. Nie chciałem żeby miał standardową formę: zwrotka refren itd. W zasadzie miał nie posiadać linii refrenu jako takiej, tak jak w innych utworach. Napisałem kilka rymujących się wersów i luźną melodię, która pasowała do nastroju, można powiedzieć, że dalej piosenka napisała się już sama. To naprawdę niesamowite jak całość szybko skleiła się w mojej głowie. Kiedy utwór był gotowy, odkryłem, że od zawsze potrafiłem pisać w taki sposób, bez wysiłku. "Gehenna" była takim kopem, od tego momentu zacząłem pisać piosenki. Była bardzo oryginalna w swojej konstrukcji i wiele zespołów ją coverowało. White Wizard zrobili dobra wersję i oczywiście Roxxxcalibur. Naprawdę uwielbiam, kiedy ktoś coveruje piosenki Cloven Hoof ponieważ jest to wielki zaszczyt, a ja kocham słuchać jak inni ludzie biorą się za naszą muzykę. Na debiucie nie brakuje też rocka, przykładowo w "Crack the Whip" słychać wpływy AC/DC. Słychać, że czujecie się dobrze zarówno w heavy/power metalu, NWoBHM i hard rocku. Jak udaje się Wam zachować płynność? Historia "Crack the Whip" zaczęła się, kiedy zaproponowano nam sesję w Friday Rock Show u wspaniałego Tommyego Vance'a w BBC Radio 1. To był najważniejszy rockowy program w Anglii w tamtym czasie, więc występ w nim był koniecznością dla każdego szanującego się zespołu metalowego. Cloven Hoof był wtedy zarządzany przez Davida Hemmingsa, byłego managera Judas Priest, który powiedział mi: "Musisz napisać trzyminutową piosenkę, w stylu AC/DC do show na temat seksu i postarać się, żeby jej zakazali, po to, żeby uzyskać rozgłos. Jeżeli jej nie zagrają dostanę papiery, żeby stworzyć historię zespołu pełną kontrowersji, będzie świetna!". Pomyślałem, że oszalał, ale był naszym managerem więc musiałem się zabrać do roboty. Miałem tylko dwa dni przed sesją czterech utworów w studio Maida Vale, więc nie zostało mi wiele czasu. Wtedy to moja dziewczyna była główną inspiracją dla piosenki, ponieważ dobrze znała się na zniewalaniu… hmm, skąd ja biorę te dziewczyny? (śmiech)! W każdym razie piosenka nie została zakazana przez BBC, choć inżynier zdziwił się trochę postawą Tonyego Wilsona. Powiedział "Tony, te słowa są na granicy przyzwoitości, możemy to puścić?", a Tony Wilson odpowiedział "Taa, do cholery to tylko rock'n'roll". Przemówił jak prawdziwy producent metalu! Cieszę się, że nagraliśmy ten utwór, ponieważ świetnie nam wychodzi na koncertach i stał się ulubieńcem naszych fanów. Kocham AC/DC bo chociaż ich piosenki wydają się łatwe na pierwszy rzut oka, to zespół musi grać mega mocno, żeby je wykonać. Angus i chłopaki przedstawiają swoje utwory jak w metronomie i zasłużyli na to, żeby być jednym z największych zespołów na świecie.

Drugi album, Foto: Cloven Hoof "Dominator", jest gorszy jeżeli chodzi o brzmienie, dlaczego tak wyszło? Z braku finansów? "Dominator" ma świetne piosenki, ale Guy Bidmead nie był dla nas zbyt dobrym producentem, pomimo tego, że pracowało z nim wiele fantastycznych zespołów. Wyprodukował Motörhead, Cozy Powell i Whitesnake, więc oczekiwaliśmy że da nam świetne brzmienie. Z jakiegoś powodu otrzymał je bardzo błotniste, naprawdę szkoda. Wytwórnia płytowa zapłaciła mu dobrze za ten album. Fani Hoof naprawdę kochają ten album choć kwestionują słaby efekt ostatecznej produkcji. Na albumie jest dużo tematów Si-fi i każdy z utworów bardzo dobrze brzmi na żywo. Ogólną koncepcją warstwy tekstowej było ostrzeżenie o niebezpieczeństwach inżynierii genetycznej. Natura ma zwyczaj odwracać sytuacje na niekorzyść człowieka i użyłem tego jako metafory. Może kiedyś w przyszłości sklonują jakiegoś super inteligentnego dyktatora, który zniewoli swoich twórców. Pamiętacie mysz, która miała wszczepione ucho na plecach? Naukowcy zrobili to tylko dlatego, że mieli taką możliwość. Gdzie leży granica? Jesteśmy już bardzo blisko do bawienia się w Boga czy Frankensteina!! To był bardzo dobry koncept album, a zespół składał się wtedy ze szczęśliwych ludzi, którzy cieszyli się z grania muzyki w dobrej sprawie. W rzeczywistości wielu ludzi lubi "Dominator" najbardziej dlatego, że zawiera "Nova Battlestar", "Warrior of the Wasteland", "The Fugitive", "Road of Eagles" i "Reach for the Sky". Dlaczego Cloven Hoof zmienił się po debiucie? Dlaczego zostałeś tylko Ty, jako powietrze? Główny problem z muzykami polega na tym, że ich życie osobiste może kolidować z zespołem. Musisz być bardzo skupiony na sobie i zawsze umieszczać zespół na pierwszym miejscu, ale byli członkowie wybrali dom i stałe godziny pracy. Nie możesz pozwolić kobiecie, czy komukolwiek innemu stanąć na twojej drodze, a to właśnie doprowadziło do odejścia Steve'a Roundsa, Kevina Poutneya i Dave'a Pottera. Ich partnerki nie potrafiły sobie poradzić z trasami zespołu, więc odeszli. Nigdy nie będę tego tolerował, żyje tylko dla metalu. Dla mnie najlepszym utworem na "Dominator" jest heavymetalowy "Warrior of Wasteland". "Warrior of The Wasteland" opowiada historię bohatera, który pojawia się w ostatniej chwili, aby uratować galaktykę przed potężnym międzygalaktycznym dyktatorem nazywanym Dominatorem. Siły zbrojne Dominatora były potężne, z nieograniczoną siłą ognia; mogą łatwo sobie poradzić z każdym tradycyjnym przeciwnikiem. Wojownikowi udało się samemu ukryć tam, gdzie większe armie zawiodły. Zakradł się do twierdzy Dominatora i zabił go, kończąc w ten sposób wojnę, która trwała od tysięcy lat. To piosenka o nadziei i wolności od ucisku, myślę, że wielu ludzi się z nią identyfikuje. Powolne budowanie atmosfery zwieńczone jest szybkim i wściekłym metalem bez tematów tabu - to znak towarowy Cloven Hoof. "A Sultan's Ransom" oferuje najlepsze brzmienie zespołu. Skąd taka nagła zmiana?

W "A Sultan's Ransom" zdecydowaliśmy się na wyprodukowanie albumu własnym sumptem, ponieważ byliśmy bardzo rozczarowani produkcją Guy'a Bidmeada. Myślę, że mieliśmy lepsze pojęcie o tym, co chcieliśmy osiągnąć niż jakikolwiek producent o znanym nazwisku. Mieliśmy dobrego inżyniera dźwięku, Marka Stuarta, z którym zrobiliśmy parę lat wcześniej "Throne of Damnation". Produkcja była o wiele bardziej przejrzysta, a Mark pracował nad tym, żeby wyciągnąć to, co najlepsze z wokalu Russa. Pan North ma pewnego rodzaju wokal, który nie pasuje do niektórych utworów, więc trzeba wybierać piosenki, które będą do niego pasowały. Od początku piszę wszystkie utwory pod jego styl i pasują jak ulał. Przy tym albumie można również mówić o bardziej dojrzałym materiale, w którym przemycacie niektóre progresywne elementy lub sięgacie po thrash metal. Czy zgadzacie się z fanami metalu, że to jeden z najlepszych albumów lat osiemdziesiątych? Osobiście myślę, że jesteśmy ważną grupą, ponieważ tak jak Rush w latach siedemdziesiątych byli łącznikiem pomiędzy progresywnym rockiem takim jak Yes czy Genesis, a tradycyjnym metalem, Cloven Hoof jest łącznikiem 2006 roku pomiędzy Rush, thrash i metalem. Pełnimy rolę wzoru do naśladowania dla zespołów power metalowych, które chcą uzyskać epickie i pomysłowe struktury piosenek z mocą thrashu i melodią. To bardzo unikatowe w tych czasach i w tym wieku. Podejrzewam, że już zawsze będziemy oceniani przez pryzmat "A Sultan's Ransom", wszak zawierał kilka świetnych utworów, jak "Mistress of The Forest", "Highlander" i "Astral Rider". "A Sultan's Ransom" był eklektyczną mieszanką piosenek celebrujących nasze połączenia metalu z różnymi stylami muzycznymi, od metrum z arabskimi wpływami do mocno uderzającego thrashu. To rzeczywiście bardzo miłe widzieć niektórych krytyków, którzy wymieniają go na szczycie dziesięciu najlepszych power metalowych albumów. Zbiera świetne recenzje i jestem bardzo dumny z tego albumu. Tutaj trudniej jest wybrać najlepszą piosenkę, ponieważ cały album jest pełny zabójczych hitów. Jak stworzyć tak doszlifowany album? Czy sposób komponowania na tym albumie różnił się od wcześniejszych? Tak, na "Sultan" nie ma złych numerów i trzyma się dzisiaj równie dobrze jak kiedyś. Starałem się uzyskać ogromną przepustowość jeżeli chodzi o strukturę i treści utworów. Chciałem uzyskać różnorodność, od piosenek naprawdę epickich po te bardziej przystępne. Były szybkie i wolne kawałki, każdy ma swoją

CLOVEN HOOF

37


nazwę, ale wszystkie wpasowane są we wspólną ramę, która utrzymuje słuchacza w zachwycie i domysłach. Nienawidzę przewidywalnie bezpiecznej muzyki, więc był to dobry moment na natchnienie i przygodę. Cloven Hoof zamierzało popchnąć bariery i wyprodukować "tour de force". Dlaczego po nagraniu trzech wspaniałych albumów, po tym jak urośliście w siłę nagle doszło do załama nia? Co było tego przyczyną? Kłopoty z prawem nie pomagają i dopóki nie uwolniliśmy się od wszystkich więz, musieliśmy podpisywać podejrzane kontrakty. Bardzo nas to wszystkich obciążyło, później dla ludzi z zespołu ważniejsze stało się życie prywatne, poza tym, jako ludzie zaczęli się po prostu zmieniać. Kiedy ludzie przestają pchać swój muzyczny wózek i doprowadzają do upadku zespołu przez niestawianie się na koncertach, muszą odejść. Fani i organizatorzy zasługują na najlepsze przedstawienia od Cloven Hoof i oczekuje się od nas 100% zaangażowania, nie mniej. Bardzo na siebie naciskam i oczekuję takiego samego oddania i zaangażowania od pozostałych członków zespołu. Mamy obowiązek dopasować się do oczekiwań fanów i jeżeli ludzie w zespole nie posiadają tego, co jest potrzebne, zostają wykopani. Inni muzycy odeszli z zespołu bo chcieli się ustatkować i nie chcieli być dłużej w zespole, cóż, to ich decyzja. Jednak pomimo tego o czym mówisz, po kilku latach doszło do reaktywacji i wydania nowego albumu "Eye Of The Sun". Czym się kierowaliście? Jakie były relacje między waszą dwójką? Skąd pomysł na powrót do wspólnego grania? Spotkałem się z producentem, Tomem Galleyem i zgodziliśmy się pracować razem. Spodobały mu się nowe kawałkiem które napisałem, więc zrekrutowaliśmy Andyego Shortlanda do gitary, Matta Moretona na wokal i Lyncha Radinskyego na perkusję. Wszyscy już wcześniej pracowali z Tomem, więc wiedziałem, że poradzą sobie w studiu. Wszyscy odwalili kawał dobrej roboty i idealnie się połączyliśmy i jako ludzie i jako muzycy. Głównymi kryteriami, które musiały być spełnione: album musiał mieć nieskazitelną produkcję, utwory fabularne, które noszą wszystkie klasyczne metalowo-hardrockowe znaki towarowe Cloven Hoof i zaczynać się tam, gdzie pozostawiliśmy "Ransom Sultan's". Chcieliśmy nadać temu albumowi głębię, zarówno muzyczną jak i tekstową. Obejmuje on szerokie spektrum materiału i koncepcji. Moim zdaniem, "Eye of The Sun" jest jak dotąd najlepszym albumem Cloven Hoof… bez wątpienia. Każdy numer natychmiast otrzymał epickie brzmienie, Tom Galley robił cuda podczas produkcji. To było ostre, warstwowe i mocne jak diabli! Album jest bardzo niedoceniany i zasługuje na reedycję w przyszłości w jakiejś większej wytwórni. Dlaczego nie mogliście ponownie ściągnąć Russa Northa? Był wspaniałym wokalistą, który przyczynił się do wyjątkowości Cloven Hoof. Co się z nim teraz dzieje? Ludzie się zmieniają i porządek dnia też niestety się zmienia na przestrzeni czasu. Russ miał wiele problemów osobistych, które odbijały się na Cloven Hoof, więc po wielu problemach związanych z alkoholem musieliśmy powiedzieć, że dość tego i odwołać go. Po prostu bardziej lubił pić niż być w zespole. To było nie fair względem fanów, organizatorów i kumpli z zespołu, aby pozwolić mu zrujnować show przez niepojawianie się, czy dawanie złych koncertów kiedy był pijany. Czarę goryczy przelał na Cyprze, kiedy

naprawdę zrobił z siebie durnia i zawiódł wszystkich, którzy zapłacili duże pieniądze, żeby nas zobaczyć. Przez siedem miesięcy nie pojawił się na żadnej sesji nagraniowej i zrobił z nami tylko jedną próbę na 67. To nieprofesjonalne, a Cloven Hoof zasługuje na 100% zaangażowania ponieważ fani zasługują na to, co najlepsze. Russ odszedł i już nigdy nie wróci. Jest dla mnie wielkim rozczarowaniem. Szczerze mówiąc, dawałem mu wiele razy szanse na to, żeby zebrał się do kupy. Drink po koncercie jest w porządku, to czas imprezy, ale picie przed koncertem w dużym nadmiarze jest niedopuszczalne. Szczególnie z punktu niemożności trafienia w żaden dźwięk. Mam nadzieję, że pewnego dnia weźmie się w garść i poradzi sobie, wtedy przeprosi fanów i mnie za swoje zachowanie, a ja nie będę wstrzymywał oddechu. Mimo to, fani mają "Dominator" i "A Sultan's Ransom", żeby o nim pamiętać. Wtedy był bardzo oddany i bardzo dbał o zespół, ale nie jest już tą samą osobą. W końcu ja też muszę się z tym zmierzyć i ruszyć dalej. Wasze ostatnie główne wydawnictwo to mini-album "Throne of Damnation", który jest przedsmakiem pełnego albumu. Zawiera trzy nowe utwory. Kto je skomponował? Ja komponuję wszystkie utwory Cloven Hoof od pierwszego dnia istnienia. Mam określony styl pisania, który jest unikalny w zespole. Może to dlatego, że piszę i gram na basie, jak Steve Harris w Maiden? Może dlatego brzmią inaczej niż u innych zespołów metalowych? Zawsze pisze od serca i wyobraźni, ale zawsze robie to w pierwszej kolejności dla siebie, później dla fanów i w ogóle nie dla krytyków. Jeżeli słuchałbyś wszystkich ludzi dookoła ciebie mówiących "nie podoba mi się ta piosenka" to skończyłbyś nie tworząc absolutnie nic. Zawsze kieruj się swoim własnym osądem i tym, co uważasz za dobre czy złe i wierz w swoje umiejętności. Jeśli nie wierzysz w siebie, nikt inny tego nie zrobi. Nie możesz wszystkich uszczęśliwić, a ponieważ muzyka Cloven Hoof jest tak różnorodna, nie możesz się spodziewać, że wszystkim będą podobać się wszystkie utwory. Właśnie dzięki temu zespół jest tak popularny, ponieważ nasze piosenki są nieprzewidywalne. Przynajmniej nie jesteśmy zespołem jednej piosenki, ponieważ fani proszą na koncertach o różne utwory. Zabawne jest to, że zawsze kogoś rozczarujemy, bo nie zagramy ich ulubionych kawałków (śmiech)! EP-ka była dobrym testerem tego, gdzie w tym momencie znajduje się zespół i zawierała bardzo zróżnicowane treści. "Freak Show" jest świetną, epicką piosenką, a "Running Man" jest dobrym "umilaczem" dla tłumu na koncertach. Matt Moreton jest wspaniałym wokalistą i odwalił kawał dobrej roboty na albumie "Eye of The Sun" i EP-ce "Throne of Damnation". Szkoda, że choroba nerek uniemożliwiała mu kontynuowanie pracy z zespołem. Życzę mu wszystkiego dobrego w przyszłości, jest najlepszy. Co wiadomo o nowym albumie? Zespół obecnie jest w trakcie nagrywania albumu o nazwie "Resist or Serve", który powinien zostać wydany przez wytwórnię High Roller Records pod koniec roku 2013. Nagrali również nasz ostatni koncert w Austrii na wydawnictwo live. Patrick Engel, prawdziwa legenda wśród producentów metalu, był przy konsoli i powiedział, że koncert brzmi wyśmienicie. Publiczność oszalała tego wieczoru, więc wspaniale będzie na nowo poczuć tą niesamowitą atmosferę. Niektórzy fani mówili, że to najlepszy koncert na jakim byli, więc musimy być w szczytowej formie!

Obecny skład Cloven Hoof jest kompletnie zmieniony, z świeżymi i witalnymi muzykami, którzy mają coś do powiedzenia i udowodnienia. Wierzcie mi, najlepsze od Cloven Hoof dopiero przyjdzie, a nasz szacunek i przywiązanie do siebie jest bezgraniczne. Joe Whelan jest głównym wokalistą i głównym gitarzystą i jest jednym z tych niewielu ludzi wybranych przez Boga, którym dał wszystko. Nieskończona energia, talent i wygląd. Na dodatek jest najzabawniejszym, najbardziej lojalnym i inteligentnym facetem jakiego spotkałem. Chris Coss jest maszyną gitary rytmicznej i czasami też prowadzącej. Nigdy nie opuszcza dźwięku, nawet na próbach! Chris jest jednym z tych ludzi, których od razu lubisz. Jego entuzjazm i oddanie są zaraźliwe, a jego postawa "mogę to zrobić" jest jak powiew świeżego powietrza. Jake Oseland jest naszym perkusistą. Jess Cox (były wokalista Tygers of Pan Tang) zapytał mnie "ile lat ma Twój perkusista?", odpowiedziałem, że 17. Z niedowierzaniem Jess powiedział "jak ktoś tak młody może tak doskonale grać na perkusji? Ten dzieciak jest niesamowity!". Bez wątpienia Jake taki jest, najbardziej utalentowany bębniarz jakiego w życiu słyszałem i pewnego dnia zostanie jednym z najlepszych perkusistów rockowych na świecie. Ten lineup jest najlepszym składem muzyków i ludzi, z którymi miałem przywilej współpracować. Jestem doświadczony wojownikiem metalu i przebyłem wiele trudów walcząc w sprawie heavy metalu, ale przebywanie z Joe, Chrisem i Jake'm było tego warte. Planujecie ruszyć w trasę? Cloven Hoof to zespół, który żyje po to, aby być w trasie, to nasza siła napędowa. Nasze koncerty zawsze będą wypełnione klasykami z naszego katalogu utworów. Jest szansa na to, że zagracie dużo utworów z "A Sultan's Ransom"? Obecnie z "A Sultan's Ransom" gramy "Astral Rider", "Highlander", "Silver Surfer" i "Jekyll and Hyde". Mamy nadzieję, że fanom się to spodoba, może w przyszłym roku będziemy garli również "Mistress of the Forset". Czy istnieje jakaś szansa, że zagracie koncert dla fanów z Polski? Od czasu pierwszej EP-ki, "Opening Ritual" dostajemy setki maili od naszych zagorzałych fanów z Polski. Już prawie u was zagraliśmy z Iron Maiden we wczesnych latach osiemdziesiątych, ale bałagan z wizami nam to uniemożliwił. Zespół był załamany, więc widzisz jak Cloven Hoof jest zdesperowany, aby zagrać dla polskich maniaków metalu! Przez te wszystkie lata Polacy cierpliwie czekali, aż tam zagramy, a my czekaliśmy na odpowiedniego organizatora. Możecie się założyć, że jeżeli tylko pojawi się oferta, zespół zjawi się u Was w mgnieniu oka. Wszystko czego potrzebujemy to przelot, transport i hotel… do diabła z opłatą! Moglibyśmy nawet zagrać za darmo, żeby tylko przyjechać do Polski i wystąpić dla naszych oddanych fanów! Ostatnie słowo dla fanów z Polski? Mamy nadzieję, że spotkamy sie wszyscy w przyszłym roku. Wierzcie w nas, bo my wierzymy w Was! Pozostańcie heavy… Cloven Hoof was pozdrawia! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Foto: Cloven Hoof

38

CLOVEN HOOF


Pierwsza myśl: czy ten cały zamęt oznacza, że jeszcze zobaczę na żywo Black Sabbath z Osbourne'm? No i owszem, jest taka możliwość. Krążek, który trzymam w ręku promowany jest długim zestawem koncertów. Trasa zaczyna się latem w USA, a kończy na starym kontynencie w środku zimy. Ta informacja zapewne ucieszyła wielu koneserów ciężkich brzmień. W końcu do Czech czy Wielkiej Brytanii jakoś szczególnie daleko nie jest. Na dzień dzisiejszy trasa obejmuje ponad czterdzieści koncertów! Najwyraźniej mimo wszelakim insynuacjom i złośliwościom Ozzy Osbourne jeszcze może i postanowił to wszystkim udowodnić. Oby wszystko poszło zgodnie z planem.

Zmień happy na crazy Powrót do przeszłości Pierwsza myśl o stworzeniu czegoś nowego pojawiła się już pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Mówi się, że wielcy potrzebują przestrzeni czasowej, aby dzieło się dokonało. No więc tu czasu było chyba aż nadto. Chęci ogromne, natomiast pomysłów wartych zarejestrowania jakby mniej. Cały ten entuzjazm zaowocował kilkoma wspólnymi koncertami podczas Ozzfest, oraz trasą po Europie z Vinny'm Appice na bębnach. W takim też składzie pojawili się 10 czerwca 1998 roku w katowickim Spodku. Kolejne lata to wspólne i solowe występy. Materiał koncertowy "Reunion", który zawierał dwa premierowe, stworzone naprędce nagrania"Psycho Man" i "Selling My Soul". Mogła to być zapowiedź dłuższej współpracy w studiu, jednak intensywna promocja albumu nie pomagała w zabraniu się za coś świeżego i godnego uwagi. Zapytany wtedy o nową płytę przez Tylko Rock, Tony Iommi odpowiada: "Znowu mogę tylko wyrazić nadzieję, że będzie. Nie mogę zadeklarować, że ją ukończymy, bo z Black Sabbath nic nie jest pewne. Myślę jednak, że wszyscy pozostali chcą, by ta płyta powstała. Rzecz jednak w tym, by znaleźć odpowiedni moment, kiedy wszyscy będziemy dostępni. A także w tym, byśmy w tym akurat momencie byli w stanie stworzyć muzykę, która spełni wspólne oczekiwania. Czy do tego dojdzie? Nie wiem. Wiem, że byłoby miło nagrać wreszcie płytę Black Sabbath." Cóż, jak dla mnie sporo niewiadomych. Nastąpiła nawet próba stworzenia czegoś na kształt nowych utworów w 2001 roku. I tu pojawia się już Rick Rubin, który miał zająć się produkcją planowanej płyty. To podejście zakończyło się niezbyt efektownie. Co więcej, po kilkuletnim uśpieniu i paru koncertach Ozzy opuszcza Black Sabbath, a na scenie pojawia się Heaven&Hell z Ronnie'm James'em Dio za mikrofonem. Początkowo w zespole miał także grać Bill Ward, oryginalny bębniarz Black Sabbath. Ostatecznie jednak stwierdził, że może nagrywać w studiu, ale ze względów zdrowotnych nie wyruszy w trasę koncertową. Wtedy posadę perkusisty przyjął Vinny Appice. Czyżby nadzieja na długo wyczekiwany album Black Sabbath odeszła zupełnie w zapomnienie? Otóż nie do końca. Ozzy nigdy nie przekreślił możliwości współpracy w przyszłości. Oczywiście nigdy też nie obiecywał, że do takiej współpracy dojdzie. Dotychczasowy frontman zajął się karierą solową i mocno zaznaczał swoją obecność w mediach. Oficjalnie nie krytykował istnienia współdziałającej formacji ale też nie zgodził się na nagrywanie i koncertowanie pod szyldem Black Sabbath. Niby nic, a jednak. Sprawa zakończyła się w sądzie ugodą i co dziwniejsze nie wpłynęła negatywnie na kontakty między Iommi'm, a Osbourne'm. Trzeba mieć wiele honoru i cierpliwości, aby tego typu spory nie spowodowały wojny na polu prywatnym. Wydaje się, że bliżej Ozzy'emu do żartów niż do otwartego konfliktu. Jak chociażby ten z wcześniejszego festiwalu, gdzie Ozzy występował solo przed Black Sabbath z Dio. Podobno powiesił wtedy kartkę na drzwiach garderoby tego drugiego z napisem "Uwaga na głowę". Rzecz dotyczyła oczywiście niskiego wzrostu James'a. Obserwując zdarzenia dotyczące muzyków czekaliśmy na lepsze wieści. Tymczasem liczne zmiany personalne raczej nie zapowiadały nic dobrego. W 2007 roku pojawiła się koncertowa płyta Black Sabbath "Live at Hammersmith Odeon" wydana w składzie Dio, Iommi, Butler, Appice. Ograniczony nakład w liczbie 5 tysięcy egzemplarzy zniknął z półek sklepowych momentalnie. Chyba każdy wtedy wierzył, że coś nadchodzi, że coś jeszcze może się wydarzyć w szeregach Black Sabbath. I nagle spadła na wszystkich informacja o chorobie James'a. Rak żołądka doprowadził do jego śmierci w roku 2010 i to oznaczało koniec Heaven& Hell. Pojawiły się sugestie na temat kolejnego wcielenia Black Sabbath. W sierpniu 2011r. plotki o rzekomych rozmowach na ten temat, zdementował Tony Iommi: "Przykro mi, że dziennikarz z Birmingham, któremu zaufałem, postanowił w tym momencie wykorzystać rozmowę, jaką odbyliśmy w czerwcu, i sprawić, by brzmiała, jakbyśmy wczoraj rozmawiali o zjednoczeniu Black Sabbath. W czasie gdy wspierałem wystawę Home of Metal wyłącznie spekulowałem, wdałem się w bezpodstawną rozmowę dotyczącą tego, czy się zejdziemy. Dzięki internetowi to już obiegło cały świat jako jakieś oficjalne

oświadczenie z mojej strony. Absolutny nonsens. Mam nadzieję, że podobała mu się jego chwila chwały, nie będzie już miał kolejnej moim kosztem. Do moich starych kumpli, Ozziego, Geezera i Billa, przepraszam za to, mogłem to przewidzieć." Tymczasem pod przykrywką rozpadu i braku nowych możliwości coś zakiełkowało…

Nowy początek 11 listopada 2011 roku podczas konferencji praso-wej, Black Sabbath ogłasza powrót w oryginalnym składzie. Kolejna informacja nie jest już tak entuzjastyczna. Świat obiega zła nowina o chorobie gitarzysty. "Tony Iommi jest we wczesnym stadium chłoniaka - czytaliśmy w oficjalnym oświadczeniu na Facebooku - On i jego koledzy z Black Sabbath proszą, aby wszyscy trzymali za niego kciuki. Iommi wraz z lekarzami obmyślają najlepszą strategię leczenia. "Iron Man" rock and roll'a pozostaje silny i zdeterminowany, by w pełni wrócić do zdrowia." Choroba nieco utrudnia pracę nad nowym materiałem, ale nie udaremnia ich całkowicie. Stanowisko w tej sprawie Ozzy nakreśla jasno w wywiadzie dla MH: "Jak mu ktoś powie, że nie da rady, to zaweźmie się w sobie, i tym bardziej zrobi wszystko, by pokazać, że jednak da. Jak wystartuje to nie da się go zatrzymać. Widziałem to już kilkadziesiąt lat temu, bo chodziliśmy do tej samej szkoły, gdzie Tony'emu nie podskoczył żaden osiłek po tym, jak obił kilku z pozoru silniejszych chłopaków. Poza tym ostrzegłem go, że jeśli wpadnie na pomysł, żeby sobie nagle umrzeć, to go zabiję". Nic więc nie jest w stanie zatrzymać rozpędzonej maszyny. Prace zostały przeniesione z Los Angeles do Birmingham ze względu na wyczerpująca terapię gitarzysty. Niestety nie wszyscy byli z tego faktu w pełni zadowoleni. Bill Ward na swojej stronie internetowej okazywał raczej zdziwienie: "Próbowałem się dowiedzieć o co chodzi z tymi angielskimi sesjami, ale potraktowano mnie ozięble. Dodam, że nie po raz pierwszy". Sytuacja niestety nie znajdowała rozwiązania, a konflikt narastał. Ozzy w wywiadzie dla Mojo: "Wiele osób powtarza, że Bill Ward nie zagrał w Black Sabbath, ponieważ nie dogadał się z resztą członków zespołu w sprawie wynagrodzenia. Myślę, że poszło o pieniądze, ale była też inna strona, Gdy Bill przyszedł, zapytaliśmy, czy poradzi sobie z koncertami, które trwają po półtorej, a nawet dwie godziny. Zasugerowałem, żeby zasiadł przy perkusji i żebyśmy zobaczyli, jak sobie poradzi. Wydawało nam się, że jest bez formy, a przecież perkusista musi się najbardziej napracować z całego zespołu. Patrzyliśmy na Billa, a on nie wiedział, co my razem robiliśmy. Ale nie przyszedł po prostu i nie powiedział: Nie mogę grać całych koncertów, ale może coś wymyślimy, chłopaki, może na występach zastąpi mnie inny perkusista? lub Zagram chociaż kilka kawałków. Moim zdaniem to byłoby fajnie". Ostatecznie za perkusją w studiu zasiadł Brad Wilk z Rage Against The Machine, natomiast na scenie na stałe zaistalował się Tommy Clufetos. Ten pierwszy okazał się świetną sugestią ze strony ze strony Rick'a Rubin'a. Zresztą nie pierwszą i nie ostatnią bo jego zaskakujące pomysły i sposób pracy były kontrowersyjne nawet takich starych wyjadaczy jak członkowie Black

Sabbath. Chociażby fakt, że pierwsze co zrobił to posadził ich w kręgu i bezustannie włączał pierwszą płytę zespołu, aby naprowadzić ich na brzmienie, którego oczekiwał po nowym krążku. Nieco apodyktyczne podejście spotkało się początkowo z protestami ale ostatecznie przyniosło świetne efekty. Geezer w promocyjnym wywiadzie wspomina początki: "Gdy Black Sabbath zaczynało, nie było czegoś takiego jak heavy metal, byliśmy po prostu jazzowo-bluesową kapelą. Więc Rick Rubin chciał, abyśmy wrócili do tego obdartego, żywego brzmienia z naszych wczesnych albumów. Powiedział: Zapomnijcie o heavy metalu, nie zrobicie heavy metalowego albumu." Ozzy: "Ja pomyślałem, że miał na myśli, że nagramy to kurwa akustycznie. Wyobrażasz sobie akustyczny album Sabbath?" Pierwsze teksty napisane przez Ozziego zostały szybko zastąpione lirykami Butler'a, jak za dawnych czasów. Zmiana tekściarza była wspólną decyzją całego zespołu. Dało to świetne efekty, tym bardziej, że frontman miał bezpośredni wpływ na zawartość i podsuwał tematy. Ozzy dla Death Magnetic na temat promocyjnego singla "God is Death?": "Byłem w jakimś gabinecie i leżał tam magazyn z taką frazą na okładce. Pomyślałem: Dokładnie - ludzie wbijali się samolotami w World Trade Center przez Boga, pełno tego gówna na świecie dzieje się w imię Boga." I tak powstał pomysł na tekst. Kolejne utwory prze-sycone są depresyjnymi tematami. Ze względu na ich wydźwięk żartowano, że do płyty dołączone zostaną tabletki Prozacu. Ozzy: "Rick co do tekstów powiedział mi: Nie chcę, żebyś używał słowa happy. Miałem je w tekście: I'm a happy, isolated man. Rick powiedział mi: Zmień happy na crazy." Kolejnym krokiem była okładka do albumu wstępnie zatytułowanego "13". Myślę, że istotne jest to, że nie wykorzystywano tu niezliczonych efektów komputerowych, a płonąca trzynastka rzeczywiście zapłonęła gdzieś w plenerze. Uważam, że to duży plus, a proces twórczy zbliżony był nieco do tego klimatu sprzed lat. I tak powinno być. Zip Studio zarejestro-wało krótki film ukazujący jeden z etapów tego procesu. Oczywiście dostępny jest w sieci. I tak oto z 16 utworów wybrano 8 najlepszych i zaprezentowano je premierowo 10 czerwca na albumie, ostatecznie zatytułowanym "13". Albumie zarejestrowanym w wyczekiwanym od 35 lat składzie. Oczywiście pomijając rozstanie z Bill'em Ward'em. Już po premierze, Ozzy zapytany w jednym z wywiadów o potencjalną przyszłą współprace, nie skreśla takiej możliwości: "Istnieje duże prawdopodobieństwo. Bardzo chcieliśmy mieć Billa na najnowszym albumie. Być może będziemy pracować przy następnej płycie. Jednak nie może nam to zabrać kolejnych 35 lat. Ja mam teraz 65. W pieprzonych zaświatach nie ma studia nagraniowego." Dobra informacja dla koneserów jest taka, że krążek został też wydany w wersji Deluxe Edition, zawierającej bonusowe utwory. Płyta zbiera niezwykle entuzjastyczne recenzje a jej odbiór na całym świecie przerasta nawet oczekiwania samych muzyków. "Wiedziałem, że to dobry album, ale kiedy ktoś powiedział mi, że osiągnął szczyt już w pięćdziesięciu krajach - nie wiedziałem nawet, że jest tyle krajów, a my jesteśmy w dodatku tam numerem jeden! Zostałem zniszczony!" - mówi Ozzy w rozmowie na temat albumu cytowanej przez Rockcenter. Obecnie więc, napawamy się dziełem zakończonym po długiej drodze przepełnionej trudnościami i przeciwnościami losu. Czekamy na zapowiedziane koncerty nie bez obawy o zdrowie Tony' ego Iommy'ego i nawroty wszelakich nałogów Ozzy' ego. A co do spekulacji na temat kolejnego wydawnictwa, poczekamy zobaczymy. Małgorzata “Margit” Bilicka

Foto: Universal

BLACK SABBATH

39


mony. Kawał świetnej roboty!

Po ryju bez zbędnych refleksji Są takie brzmienia, które nie muszą ociekać hektolitrami oryginalności, by i tak mieć zdolność do rozpieprzania sufitów. Są rytmy, od których huczy w głośniku aż miło, powodując nagły przepływ prądów energii wewnątrz krwioobiegu. Taki jest właśnie ostatni album thrashowej ekipy z niemieckiej Fuldy. To nie jest nieprzemyślany wymiot muzyczny, ani tym bardziej bełkot quasi-instrumentalny, tylko solidne, ciężkie łojenie w starym, dobrym, niemieckim stylu. Łomot i destrukcja. Do wywiadu z nami został oddelegowany jeden z nowych nabytków zespołu - wokalista Pino Hecker. Mimo bardzo krótkiego stażu opowiedział nam co nieco nie tylko o nowej płycie, ale także o historii zespołu. HMP: Witchburner znowu przypuszcza szturm na nasze uszy. Tym razem nową płytą - "Bloodthirsty Eyes". Zanim jednak płyta ląduje w odtwarzaczu, uwagę przykuwa wspaniała oprawa graficzna albumu. Jest naprawdę super! Daliście Jowicie wolną rękę przy jej tworzeniu, czy też co do joty wypełniała wasze wytyczne? Pino Hecker: Jowita odwaliła kawał wspaniałej roboty na "Bloodthirsy Eyes". Ona zawsze tworzy wspaniałe okładki! Gdy się z nią dogadywaliśmy co do wyglądu rysunku, mieliśmy przygotowany w głowach ogólny zarys tego jak to ma wyglądać. Przekazaliśmy jej naszą wizję, pozostawiając jej jednak możliwość na dodanie własnych motywów i pomysłów. Wydaję mi się, że to jest jedna z jej najlepszych prac! Rysunek z tyłu okładki jest zresztą równie zabójczy! Zrobiła wam też okładki dla waszych trzech poprzednich albumów, jednak faktem jest, że ta do "Bloodthirsy Eyes" jest przekozacka. Rozumiem, że w przyszłości będziecie do niej uderzać w pierwszej kolejności z okładkami następnych płyt? Bardzo podoba nam się jej twórczość. Jesteśmy w pełni zadowoleni z każdej okładki jaką przygotowała dla Wi-

taktował, wpadłem na próbę, zakręciliśmy wspólnie kilka numerów i jakoś tak wyszło. Pod koniec usłyszałem, że mam u nich posadę. Dlaczego Andy opuścił szeregi zespołu? Został wyrzucony? Tak, został wykopany na zbity pysk. Ale nie chcę wchodzić tutaj w szczegóły. Krótko po opublikowaniu przez was promującego nowy album utworu "Possession", miałem okazję przeczytać, to tu to tam, kilka opinii o tym, że poprzedni wokalista miał lepszy głos i lepiej pasował do stylu Witchburnera. Czy teraz, po oficjalnej premierze albumu oraz po serii koncertów, zdarza się wam spotykać takie opinie? Wydaję mi się, że to normalna reakcja przy zmianie wokalisty w zespole. Mój głos chyba nie był do końca tym, czego ludzie się spodziewali, gdy usłyszeli mnie po raz pierwszy. Spotykamy się jednak głównie z bardzo pozytywnym odbiorem. Trzecią większą zmianą jest obecność nowego gitarzysty. Jak sobie, póki co, radzi Michael "Mächel" Frank? Foto: High Roller

Kto był głównym kowalem waszych ostrych riffów? Jak w ogóle wygląda cały proces tworzenia nowych utworów u was? Seegel napisał wszystkie riffy na nowy album. To jego pomysły są głównie wykorzystywane. Ogrywa je na próbach razem z Andym Süsssem oraz Felixem. Raz na miesiąc przyjeżdżam na próby, a mieszkam jakieś 3-4 godziny jazdy od naszego miejsca prób. Wtedy chłopaki przedstawiają mi nowy materiał. Nagrywam go, biorę ze sobą do domu i tam piszę teksty do nowych utworów. Potem się znów razem spotykamy i ogrywamy wszystko razem. Na waszej oficjalnej stronie nie ma waszej biografii. Mógłbyś nam w kilku zdaniach przybliżyć historię zespołu Witchburner? Witchburner został założony jako dwuosobowy projekt mniej więcej w 1992 roku. Po nagraniu pierwszej demówki do składu dołączył Seegel. W tym momencie Witchburner stał się zespołem z prawdziwego zdarzenia. Przez lata przez kapelę przewinęło się wielu muzyków. Tylko Seegel jest jedynym stałym członkiem. Jest także człowiekiem, który zawsze tworzył niemal wszystkie riffy w naszych kawałkach. Basista Andy Süss dołączył do kapeli krótko po premierze "Blasphemic Assault", a w 2002 roku Felix wskoczył na stanowisko garowego. Ta trójka jest głównym filarem tego zespołu. Ja z Mächelem staliśmy się częścią tej hordy w 2011 roku. I zamierzamy w niej pozostać! Wasz zespół nie koncertuje zbyt często. Co was odwodzi od wyruszenia w dłuższą trasę? Praca, rodzina, studia? Wolimy grać pojedyncze koncerty w dni weekendowe. Nie wydaję mi się, żeby jakaś trasa miała większy sens. Poza tym, masz rację - praca i studia to istotne części naszej codziennej egzystencji. Bierzemy urlopy i dni wolne, jeżeli zamierzamy grać poza granicami Niemiec. Nagraliście kilka interesujących splitów z innymi kapelami. Macie w planach kolejne takie wydawnictwo? Tak, mamy kilka pomysłów w tej sferze, jednak na razie bez żadnych jednoznacznych konkretów. Ciągle wykonujecie swoje wczesne utwory na żywo? Na przykład utwory z waszego debiutu oraz z "Blasphemic Assault"? Na koncertach gramy kawałki z każdego naszego długograja. Takie numery jak "Possessed By Hellfire" czy "Blasphemic Assault" są stałym i niezmiennym elementem każdego naszego setu. Jestem trochę zaskoczony, zwłaszcza biorąc pod uwagę jako popularnością cieszą się tutaj pewne gatunki metalu, że nigdy nie graliście w Polsce. Chyba, że mi coś umknęło. Nikt nigdy nie rozmawiał z wami, w celu ściągnięcia was za Odrę? Nie, nigdy nie było oferty grania w Polsce. Mam przeczucie, że to byłoby coś wspaniałego, gdybyśmy mogli zagrać u was. Zawsze wykorzystujemy okazje by gdzieś pojechać, gdy się taka nadarza. Granie poza granicami Niemiec sprawia nam dużo radości.

tchburner. Myślę, że przy następnym albumie też będziemy się starali o to, by stworzyła do niego okładkę. Z tym albumem przyszło także kilka zmian w obozie Witchburner. Po pierwsze - zmiana wytwórni. Czemu zrezygnowaliście ze współpracy z Evil Spell Records na rzecz High Roller? To nie było nic spektakularnego czy coś w ten deseń. Chcieliśmy zwyczajnie wypróbować inną wytwórnię. Nie ma żadnych spin między nami i Evil Spell. Pozostali członkowie znają Steffena z High Roller już od ładnych paru lat i jakoś tak wyszło, że teraz jesteśmy pod jego skrzydłami. Drugą większą zmianą jest zmiana wokalisty. Teraz ty jesteś czołowym gardłowym na pokładzie. Posiadasz zupełnie inny styl śpiewania od Andy'ego. Jak to się stało, że wylądowałeś w zespole? Znam się z gośćmi z zespołu już jakiś czas. Spotykaliśmy się od czasu do czasu na koncertach, festiwalach, a także na występach Witchburner. Gdy szukali nowego wokalisty na miejsce Andy'ego, Carnivore (ex-Cruel Force) dał im namiary na mnie. Seegel się ze mną skon-

40

WITCHBURNER

Pozostali członkowie zespołu także znali Mächela zanim dołączył na stałe do zespołu. Nie minęło więc wiele czasu nim się z nami wszystkimi w pełni zintegrował. Słuchając jego solówek na "Bloodthirsty Eyes" można śmiało stwierdzić, że odnalazł się całkowicie w Witchburner. Jak byś porównał najnowszy album do pozostałej części dyskografii? "Bloodthirsty Eyes" to sto procent Witchburner. Czyste niemieckie thrash metalowe szaleństwo. Większą różnicą są naturalnie wokale. To jest pierwsza rzecz, która rzuci się w oczy przy odsłuchiwaniu albumu. Nowe utwory są bardziej brutalne i biją po ryju bez zbędnych refleksji. W porównaniu z "Demons" nowy album jest bardziej urozmaicony. Jak długo zajęło wam nagranie płyty? Gdzie ją nagry waliście? W sumie zeszło nam trochę ponad rok na skomponowanie wszystkich kawałków i ich nagranie. Zarejestrowaliśmy je w studio należącym do Mächela. Masteringiem zajął się Patrick Engel z Temple of Dishar-

Niemcy to prawdziwa wylęgarnia thrash metalowych zespołów. Jakie są wasze ulubione zespoły thrashowe z waszych rodzinnych ziem? O tak! Historia muzyki metalowej w Niemczech to jest dla nas prawdziwy powód do dumy. Na mnie największy wpływ miał wczesny Sodom, jeżeli mówimy o starym szwabskim łojeniu. Wszyscy szanujemy ich starsze dokonania. Violent Force i debiut Darkness to jebane niszczyciele światów! Nie zapominajmy o Desaster. Na mnie osobiście zawsze robili wielkie wrażenie, a zwłaszcza na "Hellfire's Dominion". W dzisiejszych czasach też mamy wiele dobrych undergroundowych składów. Warte uwagi są, między innymi: Nocturnal, Witching Hour czy Cruel Force. Innym znanym zespołem z waszego rodzinnego miasta, Fulda, jest Edguy. Też zaczynali w tym samym okresie co wy. Jakie są wasze odczucia względem tej kapeli? Czy uważacie ich za swego rodzaju konkurencję na waszym terenie? O masz, znowu to pytanie o Edguy (śmiech). W skrócie - oba zespoły naprawdę nie zwracają uwagi na siebie nawzajem. My podążamy swoją ścieżką, a oni swoją. My gramy coś zupełnie innego i oni grają coś zupełnie innego. Tyle. W porządku. Wielkie dzięki za wywiad, Pino! Ja tobie również dziękuję. Hail the Cult! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Slayer był naszą inspiracją Jak wiele kanadyjskich thrashowych kapel jest w stanie wymienić większość z was? Bardzo możliwe, że niezależnie od liczby podanych zespołów, nie pojawi się wśród nich nazwa Soothsayer. A że metalowa scena z kraju hokeja, klonowych liści i nadprzeciętnej uprzejmości, zawsze kopała dupsko, proponuję i polecam zaprzyjaźnić się z twórczością tego kwartetu. Zwłaszcza, gdy przedrostek "thrash" przed słowem "metal" jest dla was wyznacznikiem dobrej muzyki. perspektyw działania. Cyfrowa obróbka dźwięku HMP: Witaj i wielkie dzięki za poświęcenie daje szerokie spektrum możliwości. Wszystko nam swojego czasu. Jak się masz? można poprawiać! Korzystaliśmy z wszelkich doStephan Whitton: Hej. U nas wszystko w pobrodziejstw techniki, jednak do nagrania poderządku. Stokrotne dzięki za zainteresowanie i szliśmy dokładnie tak jak 25 lat temu. Staraliśmy propozycje wywiadu z nami dla waszego magasię jak najwięcej nagrać "na żywca", by nie utracić zynu. gdzieś po drodze elektryzującej energii naszej Co sprawiło, że znów jesteście aktywnym zemuzyki. społem po ponad dwóch dekadach zupełnej ciTytuł "Troops of Hate" odnosi się do nazwy szy z waszego obozu? utworu z "To Be a Real Terrorist". Nie jest ona W 2007 roku Maurice Richard, były manager jednak zawarta na naszym nowym albumie. zespoły Voivod, zorganizował trzydniowy festiTak jakoś się złożyło. Po prostu tytuł tego wal z metalowymi zespołami z Quebec. Event nautworu z demówki z 1986 roku było naszym zywał się "25 years of Metal in the Quebec motto przez wiele lat. Stwierdziliśmy, że będzie province" i zostały na niego zaproszone kapele z to czymś naturalnym, jeżeli damy to w końcu na lat 80-tych i 90-tych. Maurice był żywo zainteretytuł naszej płyty. W sumie to byłby nawet dosowany tym, żebyśmy zagrali na tym wydarzebry pomysł, by nagrać ten kawałek na nowo. niu. I to była główna przyczyna naszej reaktywacji. Z jakimi reakcjami na wasz nowy album się spotkaliście? Czy jak wznowiliście działalność w 2007 roku, Recenzje, które do nas docierają, są świetne. Nie mieliście zamiar pisać nowy materiał? wiem czy były pisane przez młodszych czy przez Nie. Nie od razu. Jednak spodobało nam się, że starszych fanów, myślę, że naszą muzykę docegramy razem po siedemnastu latach przerwy. Zaniają ludzie w różnym wieku. Starsi fani na nas częliśmy więc tworzyć nowe kawałki. Zdumiało czekali, młodsi ugną się pod naszym brzmieniem! nas, że nadal istnieje między nami jakaś chemia! Czy na nowym albumie są wyłącznie nowe kompozycje czy jest też na nim trochę starszego materiału? Wszystkie utwory zostały skomponowane niedawno, z wyjątkiem "Narrow Minded" oraz "Anatomy Is Dead Sickness". Te dwa wałki powstały pierwotnie w latach osiemdziesiątych, ale odświeżyliśmy je nieco i umieściliśmy na najnowszym albumie. Pytam, gdyż muzyka na "Troops of Hate" tę-tni młodzieńczą energią i agresją. Ta płyta brzmi trochę tak, jakby była zatrzymana w czasie i teraz, po dwudziestu kilku latach, zni-szczyła bariery swego międzywymiarowego więzienia i zstąpiła w naszą epokę. W rzeczy samej. Nadal lubimy słuchać agresywnych i brutalnych rytmów. To się odbija na naszym brzmieniu. Jesteśmy niezmiernie dumni, że udaję nam się szerzyć muzykę ociekającą w gniew i buntowniczą energię. "Troops of Hate" od waszego debiutu dzieli prawie ćwierćwiecze. Czy sposób w jaki pod chodzicie do komponowania i nagrywania mate riału, zmienił się na przestrzeni tych lat? Niezbyt. Oprócz faktu, że w dzisiejszych czasach i przy dzisiejszej technologii ma się o wiele więcej

Kto jest autorem kompozycji z najnowszego albumu? Ja napisałem teksty utworów. Za muzykę odpowiada nasz gitarzysta Martin. To on przynosi na próby wstępne koncepcje utworów i reszta kapeli pracuje razem nad strukturą kawałków. Na jakich tematach chcesz opierać swoje tek sty? Głównie bazuje na tym co mnie otacza. To co znajduje się dookoła mnie i to co ma wpływ na moje życie. Po takim bezkompromisowym uderzeniu jakim jest "Troops of Hate" czy zamierzacie już tworzyć kompozycje na kolejny album? Na razie jest na to za wcześnie. Ciągle piszemy nowe utwory, ale ciężko mi jest powiedzieć czy znajdą się na następnej płycie. Na pewno będziemy się starali nagrać kolejny album. Nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na temat waszych planów koncertowych. Jak one wyglądają? Było ostatnio kilka sposobności. Jest nam jednak ciężko grać na żywo - mamy rodziny, pracę, dzieci… ale już wkrótce dowalimy jakimiś solidnymi koncertami!

Czy żałujesz tego, jak wyglądały kulisy przemysłu muzycznego w latach 80tych? Czy ubolewasz nad pewnymi niewykorzystanymi szansami, które miała wasza kapela? Trudno mi jest sobie przypomnieć coś nad czym mógłbym godzinami ubolewać. Przebrnęliśmy przez lata 80-te jak wiele innych zespołów. Pewnie, że nasza muzyczna kariera mogła się lepiej rozwinąć, ale tak jak jest teraz też jest w porządku. Mamy bardzo wiele miłych wspomnień z tamtego okresu! Śledzisz scenę thrash metalową w dzisiej-szych czasach? Cóż, thrash metal nie jest już czymś, co puszczają w radio jak kiedyś. Zresztą młode kapele nie wiedzą jak się powinno grać dobry thrash. Teraz prym wiodą inne odgałęzienia metalu, które powinno się wspierać. Ja za nimi nie przepadam. Wolę bardziej agresywne i intensywniejsze odmiany heavy metalu. Niedawno nasz świat opuścił Jeff Hanneman ze znakomitego Slayera. Mógłbyś nam powiedzieć jak bardzo duży wpływ, o ile w ogóle, miała na was muzyka tego legendarnego zespołu? Slayer był naszą inspiracją do założenia zespołu. To był nasz ulubiony zespół. Nie było dnia byśmy nie machali banią do ich utworów. Jak byliśmy młodzi to była kapela numer jeden! Śmierć Jeffa pozostawiła niespodziewaną pustkę na metalowej scenie. Jednak jego dziedzictwo będzie żyło nadal. Kanadyjska scena thrash metalowa pchnęła w świat wiele świetnych zespołów. Dlaczego według ciebie Soothsayer nie jest tak znaną nazwą jak, powiedzmy, Voivod, Annihilator, Razor? Głównym powodem jest na pewno brak należytego wsparcia ze strony wytwórni. Brak promocji, brak tras, brak wszystkiego… Czy kiedykolwiek graliście poza kontynentem amerykańskim? Nie marzył wam się nigdy przyjazd do Europy? Nigdy nie graliśmy nigdzie poza Quebec. Oczywiście, że chcielibyśmy zagrać gdzieś w Europie. Tam jest świetna scena, prawdziwa wylęgarnia wspaniałych zespołów. Może kiedyś… Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Soothsayer

SOOTHSAYER

41


Wiele zespołów buńczucznie deklaruje że ich najnowsze wydawnictwo nie dość, że zmiecie konkurencję z powierzchni ziemi, to jeszcze stanie się kamieniem milowym w historii muzyki. W przypadku War-saw nie są to bynajmniej obietnice bez pokrycia, gdyż warszawski kwartet debiutanckim "Nuclear Nightmare" bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę - zarówno konkurencji, jak i sobie. Jednak muzyków w żadnym stopniu to nie deprymuje, a lider grupy, gitarzysta Marek "Agnostic" Molenda, zapowiada już kolejny, równie uderzeniowy materiał:

Początek thrashowego zniszczenia HMP: Pięciolecie istnienia zespołu podsumowaliście wydaniem debiutanckiego albumu. "Nuclear Nightmare" jest dla was zapewne czymś więcej niż tylko płytą, bo jej nagranie i wydanie nie przyszło wam łatwo? Marek "Agnostic" Molenda: "Nuclear Nightmare" jest efektem pięciolecia działalności zespołu, wypadkową naszych zainteresowań muzycznych, pasji tworzenia muzyki. Jest energią, która z nas emanuje, proces tworzenia był bardzo długi ponieważ, po nagraniu materiału w Studiu Progresja stwierdziliśmy, że materiał jest bardzo mocny i zasługuje na dobrą oprawę, stąd okładka wykonana przez Xaya, Sample przez Vxa, a mastering w samym Hertz Studio przez braci Wiesławskich, którym - notabene - muza bardzo się spodobała. Jednak mimo tych licznych problemów i zmian składu założyliście, że kolejnym etapem po EPkach musi być album i konsekwentnie ten plan realizowaliście? Od początku założenia zespołu z Tazem konsekwentnie dążyliśmy do nagrania pełnowymiarowego materiału, i każde kolejne wydawnictwo przybliżało nas do tego celu. Od pewnego czasu mamy renesans popularności thrashu na świecie. Nie próbowaliście w związku z tym zainteresować wydaniem "Nuclear Nightmare" jakiejś mniejszej lub większej firmy? Od zawsze byłem maniakiem thrashu i niezależnie od popularności tego gatunku, chcę grać tę odmianę meta-

Zanim jednak album stał się dostępny na początku tego roku przeszliście długą drogę, bo nagrania zaczęliście przecież już latem 2011 r., w Progresja Studio? Tak jak wspomniałem wcześniej po nagraniu surowego materiału, postanowiliśmy go profesjonalnie podrasować, ze strony muzycznej jak i graficznej, i to zabrało dużo czasu Zmiana wokalisty miała decydujący wpływ na opóźnienie tego materiału czy też były również inne przy czyny? To również była przyczyna, ponieważ Panzer chciał mieć udział w albumie, aby móc się z nim identyfikować i niektóre wokale zostały nagrane od nowa; zmieniały się również koncepcje co do oprawy graficznej płyty. Powrót do składu Pawła "Taza" Kowalskiego był tym bodźcem, który sprawił, że ukończyliście ten materiał? Taz wrócił po koniec finalnego zakończenia procesu nagrywania, więc miał jeszcze wpływ na efekt, ale były to już kosmetyczne zmiany, aczkolwiek przed odejściem z zespołu, wcześniej brał bardzo czynny udział w procesie, więc ten album również jest jego dziełem, prawie wszystkie wokale na płycie są jego autorstwa, jak również teksty. Ale na płycie mamy też partie zaśpiewane przez poprzednika Pawła, Grzegorza "Panzera" Golianka, rozumiem więc, że rozstaliście się w zgodzie? Foto: War-Saw

skonale pasowała do ich wymowy? Jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z Xaayem, grafika na płycie jest bardzo spójna, i liczymy na współpracę na kolejnym albumie. Praca została przygotowana specjalnie dla nas, na podstawie tekstów, myślę, że na kolejnych płytach ludek z okładki, gdzieś będzie się przewijał, aby zachować ciągłość głównego przesłania tekstów w War-Saw, których autorem jest Taz. "Nuclear Nightmare" nie jest koncept albumem, ale teksty są w pewnym sensie całością, bo dotyczą wojny oraz mrocznej natury gatunku ludzkiego? Są to tematy, które drążą ludzkość od dawna, w którym kierunku podążamy, gdzie jest koniec naszego własnego wyniszczenia, w pogoni za chorobą, która trawi nasz gatunek, czyli władzą, pieniądzem, no i religią, o czym również piszemy w naszym kawałku "Burn", do którego niebawem nakręcimy kontrowersyjny teledysk z prawdopodobnie sporą niespodzianką, ale jaką to zobaczycie na clipie (śmiech). Sądzicie, że w takim kraju jak Polska wasz apel o uwolnienie swego umysłu i przejrzenie na oczy w "Burn" spotka się ze zrozumieniem? Utwór traktuje o porażce wiary i Kościele, instytucji, która bezkarnie wykorzystuje bezkrytyczne podejście ludzi do nauk żydowskiego cieśli z Nazaretu. Działalność Kościoła katolickiego nie ma nic wspólnego z naukami tego biedaka sprzed dwóch tysięcy lat. Głównie skupiamy się na muzyce, czyli thrashu, ale przy okazji możemy przekazać ludziom, co o tych wynaturzeniach myślimy. Nie ma za to żadnych wątpliwości co do strony muzy cznej "Nuclear Nightmare", bo to popisowo i z ogrom nym polotem zagrany klasyczny thrash inspirowany dokonaniami amerykańskich mistrzów gatunku. Nie mieliście jeszcze złej recenzji i sądząc po poziomie tych 10. utworów to raczej się jej nie doczekacie? Jest to dla nas bardzo inspirujące uczucie i ukoronowanie naszej pięcioletniej działalności. Tworząc ten materiał mieliśmy przeczucie, że utwory mają moc, i mogą namieszać na rynku, co jak na razie się sprawdza, a dla mnie osobiście, jest to wielkie wyróżnienie, ponieważ jestem twórcą ogromnej większości materiału, ale jednocześnie wyzwaniem, gdyż nowa płyta, którą planujemy w 2014 roku, musi być co najmniej tak dobrze przyjęta. Inspiracje wynikają z muzy, której słuchamy, tego nie da się uniknąć, a poza tym oczywistym jest, że muzyk chce grać muzę, którą czuje w duszy, i dlatego w naszych dokonaniach słychać wpływy amerykańskiego czy niemieckiego thrashu. Na płytę trafiły głównie najnowsze utwory - dwoma wyjątkami są znane z wcześniejszych wydawnictw "Spiral Of Violence" oraz wspomniany już "Burn"? Jest to bardzo świeży materiał, kawałki na tej płycie są reprezentantami aktualnej formy War-Saw, czyli bezkompromisowego, miażdżącego thrashu, którym zarażamy innych metalmaniaków. Dlaczego zdecydowaliście się odświeżyć akurat te utwory? Nie braliście pod uwagę innych starszych kompozycji? "Burn" był tworzony od razu na płytę długogrającą, natomiast "Spiral…" znalazł się na płycie ponieważ, chcieliśmy umieścić na niej jakiegoś przedstawiciela poprzednich wydawnictw, który zepnie historię War-Saw w jedną nierozerwalną całość, i uznaliśmy, że ten utwór jest najlepszy muzycznie, kompozycyjnie i tekstowo, oraz co najważniejsze, najbardziej kompatybilny z resztą materiału na "Nuclear...".

lu, ale tak naprawdę lubię muzę od Deep Purple po największe piekielne wyziewy (śmiech), i nie ograniczam się do jednego gatunku. Stąd różne eksperymenty na naszych wydawnictwach jak damskie wokale, czy blasty rzadko spotykane w thrashu. Na następnej płycie również będą różne smaczki, mamy już parę pomysłów (śmiech). Dlatego uznaliście, że nie ma na co czekać i trzeba to zrobić samodzielnie, mając przy okazji kontrolę nad wszystkim, od szaty graficznej do sprzedaży płyty? Próbowaliśmy zainteresować różne wytwórnie, i mimo bardzo pozytywnych recenzji naszej płyty nie było odzewu, więc zdecydowaliśmy się sami wydać album w profesjonalnej formie. Mimo wszystko wciąż jesteśmy otwarci na propozycje, szczególnie, że podpisaliśmy umowę managerską z Wiesławem Langoszem, liczymy, że zaowocuje to promocją z większym rozmachem

42

WAR-SAW

Oczywiście, jak najbardziej rozstaliśmy się w zgodzie, Panzer często wyjeżdża zagranicę, i wspólne koncertowanie byłoby bardzo trudne; nagrał jednak część wokali, więc zostawił trwały ślad w historii War-Saw (śmiech). Gotowy materiał został zmasterowany w Hertz Studio. Wtedy też dodano do niego sample, przygotowane przez klawiszowca Piotra "VX" Kopcia, znanego z Atrophia Red Sun czy Thy Disease? I jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu, który jest bardzo pozytywnie oceniany w recenzjach i wśród naszych fanów; myślę, że warto było trochę poczekać na naszą płytę. Postawiliście na jakość nie tylko pod względem brzmienia i produkcji, bo autorem okładki i oprawy graficznej płyty jest Michał "Xaay" Loranc. Przygotował tę pracę specjalnie dla was, na podstawie tekstów czy też wybraliście ją spośród już istniejących, bo do-

Ale w sumie to może i lepiej, bo dzięki temu płyta trwa niespełna 40 minut i to jest idealny czas dla tak inten sywnego, wielowątkowego materiału… Na początku procesu twórczego założyliśmy, że płyta nie będzie trwała dłużej niż 40 minut, gdyż materiał jest bardzo intensywny, i zbyt duża dawka muzy, mogłaby negatywnie wpłynąć na ogólny odbiór albumu. Płyta ma walić między oczy, czyli krótko i na temat (śmiech). To pewnie spore wyzwanie ale i zarazem ogromna frajda zmierzyć się na żywo z takimi utworami, jak cho ciażby agresywne killery "The Warden" czy utwór tytułowy? Mam spore doświadczenie muzyczne i rogatą duszę, więc tworzenie utworów z trzema riffami na krzyż mnie nie interesują. Dlatego tworzę kawałki wielowątkowe, które przy tysięcznym odegraniu będą sprawiały mi frajdę, a przy okazji będą miały dynamiczne riffy i rozwiązania kompozycyjne, aby w każdym kawałku dużo się działo, a fani na koncertach, czy też podczas słuchania płyty, mieli ochotę do headbangingu (śmiech). Ka-


wałki typu "The Warden", mimo stosunkowo prostej konstrukcji mają wielkiego kopa, i na koncertach często jest to ulubiony utwór wśród fanów. Teraz pewnie postawicie na intensywną koncertową promocję płyty? Jak dużo koncertów zaplanowaliście na najbliższe miesiące? Przygotowujemy strategię koncertową, ale w tej chwili mamy dwóch nowych członków zespołu, i na próbach ogarniamy materiał, aby na koncertach pokazać całą moc War-Saw. Szykujemy koncerty z największymi zespołami na naszym rynku, więc moc uderzeniowa będzie ogromna. "Nuclear..." zmiecie wszystkich z powierzchni (śmiech). Obecnie zagramy krótkie trasy po Polsce i Czechach, a na jesieni planujemy koncerty z możnymi polskiego rynku, a może i coś więcej... Kolidowały one z innymi zajęciami Jacka "Shermana" Szadkowskiego i dlatego zdecydował się na odejście z zespołu? Jacek jest wielkim pasjonatem sportów motorowych, i oddał się tej pasji całkowicie. Startuje w profesjonalnych zawodach z sukcesami, i nie miał możliwości połączenia grania z zawodami. Jacek jest ważną częścią historii zespołu, i rozstaliśmy się w super zgodzie, na pewno nie raz jeszcze spotkamy się różnych imprezach. Szybko jednak znaleźliście jego zastępcę, znanego z death/black metalowych Memembris i Internal, Łukasza Borawskiego. Jest młodszy od was, nie obawialiś cie się, że może nie poradzić sobie z klasycznym thrashem, grając wcześniej znacznie brutalniejsze dźwięki? Tak, Łukasz bardzo szybko i sprawnie do nas dołączył, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni, ponieważ jest świetnym kumplem, bardzo dobrym gitarzystą, i świetnie sprawdza się w działaniach marketingowych. Można wręcz powiedzieć, że obecnie jest motorem napędowym całej machiny War-Saw. Łukasz grał wcześniej bardziej brutalne dźwięki, ale przede wszystkim jest wielkim fanem thrashu, i doskonale odnajduje się w tej muzie. Macie już za sobą debiut koncertowy nowego składu czy też na razie trwają intensywne próby? Oprócz Łukasza dołączył do nas Skedel na perkusji, więc obecnie intensywnie ćwiczymy materiał na próbach, ponieważ w dniu 17maja w Łomży gramy pierwszy koncert w nowym składzie. Jesteśmy przekonani, że War-Saw uderzy z nową siłą, gdyż nowi muzycy są bardzo sprawni technicznie, co w thrashu jest bardzo istotne. Jacek zajmował się również promocją zespołu. To jego odejście sprawiło, że macie nowego managera, Wiesława Langocza? Tak, jak wcześniej napisałem, w tej roli doskonale sprawdza się Łukasz, natomiast liczymy, iż podpisanie umowy managerskiej z Wiesławem Langoczem podniesie naszą działalność na wyższy poziom promocyjno-marketingowy. Wszystko to ma sprawić, że War-Saw wejdzie na kole jny, wyższy poziom, zakończony podpisaniem kontraktu czy też nadal będziecie grać hobbystycznie, tak jak do tej pory, ale chcecie to robić jak najbardziej pro fesjonalnie w każdym z aspektów funkcjonowania zespołu? Nagranie płyty "Nuclear Nightmare" zamknęło pewien rozdział działalności War-Saw. Teraz liczymy, że popularność zespołu będzie rosła z każdym zagranym koncertem i każdym zabiegiem marketingowym. Dotychczasowe recenzje płyty są bardzo pozytywne, dostajemy bardzo dużo sygnałów , że jest bardzo dobry odbiór płyty zagranicą. Nasza płyta sprzedaje się w Niemczech, USA, Meksyku i Japonii, i otrzymujemy same pochwały za materiał na płycie. Fani są zachwyceni siłą thrashu na albumie. Mam stały kontakt z naszymi fanami, również tymi z zagranicy. Otrzymujemy ciągłe zapytania o możliwość puszczania naszej muzy w zagranicznych rozgłośniach rockowych, więc oddźwięk płyty jest bardzo duży. Mierzymy bardzo wysoko, lokomotywa War-Saw rozpędziła się, i nie zamierza wyhamować. Mamy nadzieję, że nowy album dokończy dzieła zniszczenia (śmiech).

Moc i motoryka z finezją w aranżach Jak to jest możliwe, że w czasach, gdy sprzedaż płyt drastycznie spada i potencjalni słuchacze po kilka razy zastanawiają się z nim wydadzą pieniądze na płytę wytwórnie często wydają niesamowite gnioty, a takie zespoły jak Rotengeist wciąż pozostają bez wydawcy? Ich druga płyta "Start to Exterminate" zbiera zewsząd same dobre lub bardzo dobre recenzje i w sumie nic w tym dziwnego. Jest to kawał porządnie kopiącego po mordzie thrash metalu. Na pytania odpowiadał Piotr Winiarski (git/voc). HMP: Na początek gratuluję bardzo udanej nowej płyty. Jesteście w pełni zadowoleni ze "Start to Exterminate"? Piotr Winiarski: Dziękuję! Jesteśmy zadowoleni, bo przede wszystkim osiągnęliśmy zamierzony efekt w kwestii produkcji. Album miał mieć kopa, ale brzmieć naturalnie i to się udało. Do pełni szczęścia brakuje dobrego kontraktu. Nie słyszałem waszego debiutu "Fear is the Key". Jakbyście go porównali ze "Start..."? Bardzo rozwinęliście się od tego czasu? Uważam, że bardzo. Na tej płycie po prostu usłyszysz zespół, który wie jak chce grać i brzmieć. Kompozycje nadal nie są banalne, ale nie tak przekombinowane jak na debiucie. W przypadku "Start..." wszystko ma swoje miejsce. Tutaj zależało nam, żeby wszystko pasowało idealnie. Dlatego przed wejściem do studia nagraliśmy sobie we własnym zakresie demo tej płyty, żeby móc ją przetrawić i nanieść ostateczne poprawki aranżacyjne. Płytę nagrywaliście w Studio Underground. W tym samym miejscu co Kat&Roman, jednak Wy brzmicie zdecydowanie lepiej. Brzmienie jest mocne, dynamiczne, gęste, ale bardzo selektywne i naturalne. Każdy instrument jest doskonale słyszalny. Kto jest za nie odpowiedzialny? Dzięki, cieszy mnie twoja opinia! Byliśmy trochę ograniczeni budżetem więc topowe studia w naszym kraju odpadały. Zresztą nie przygnębiało nas to zbytnio, bo w tych miejscach powstają dość plastikowo brzmiące rzeczy (śmiech). Jak usłyszeliśmy ostatniego Kata to wiedzieliśmy, że Underground to właściwe miejsce. Szczerze mówiąc miks nam zbytnio nie siedział, ale po prostu było słychać, że da się tam fajnie nagrać instrumenty. Do tego studio oddalone o rzut beretem od naszego rodzinnego miasta więc czego chcieć więcej. Początkowo chcieliśmy tam tylko nagrać graty, a na miks wybrać inne studio, ale tak się dobrze pracowało z Przemkiem Rzeszutkiem (realizator i współwłaściciel Underground), że zrobiliśmy tam cały album. Przemek podobnie jak my hołduje starej szkole, ale potrafi połączyć stare z nowym dzięki czemu nasz album brzmi naturalnie, ale ma nowoczesne jebnięcie. O czym opowiadają teksty? Sądząc po tytule raczej nie jest optymistycznie. Czyja to działka? W większości teksty pisałem sam, ale do kilku numerów liryki dostaliśmy od Alka koleżanki Alicji Kaczmarskiej. Tematyka jakiej dotyczą to w sumie nic nowego w tym gatunku. Tytuł płyty odnosi się do tego, że raczej bliżej nam do końca niż dalej. Odli-

czanie się już zaczęło. Każdą kolejną wojną czy niegodziwością skracamy swój czas. Taki mniej więcej treści niosą te teksty. W otwierającym płytę krótkim utworze "Hypnotic Walk" przeplatają się głosy Stalina, Hitlera, bin Ladena czyli osób, które wyrządziły światu wiele zła i potrafiły złem zarażać innych. Okładka albumu jest naprawdę znakomita i bardzo klimatyczna. Jej autorem jest Jarosław Jaśnikowski. Dokładniej to okładka została stworzona na podstawie obrazu Jarosława Jaśnikowskiego. Delikatnej obróbki graficznej dokonał nasz perkusista Ziemek Gawlik. Głównie polegała ona na zmianie barw. Nic więcej. Możecie powiedzieć parę słów na temat tego człowieka, bo jest to dość ciekawa postać? Jakie jest przesłanie tego obrazu? Jarosław Jaśnikowski jest jednym z czołowych twórców realizmu fantastycznego w Polsce. Jego prace z roku na rok stają się coraz bardziej popularne, a tym samym droższe. Jego obrazy pokazał nam nasz przyjaciel Darek Mazurkiewicz (pozdrawiamy), który jest jego wielkim fanem. Darek namówił nas, żeby po prostu skontaktować się z Panem Jarkiem i najzwyczajniej w świecie poprosić o namalowanie obrazu na okładkę naszej płyty (śmiech). Tak też zrobiłem i ku mojemu totalnemu zaskoczeniu autor po krótkiej rozmowie zgodził się bez wahania! Sam obraz nie powstał "na pałę". Artysta najpierw poznał naszą płytę, zapytał czego sami byśmy oczekiwali następnie przedstawił nam swoją wizję. Głównym motywem obrazu jest rozpadająca się katedra, która jest podobna do tej z okładki debiutu czyli mamy tu pewną kontynuację. Obraz ma tytuł "Pierwsza noc po końcu świata". Mega czad! W jaki sposób tworzycie Wasze utwory? Jest to praca zespołowa czy ktoś ma patent na stronę kom pozytorską? Robiąc muzykę na tą płytę postawiliśmy na wspólną pracę. W przypadku poprzedniego albumu głównie sklecaliśmy numery z Alkiem i gotową kompozycję pokazywaliśmy Ziemkowi. Tym razem od początku do końca komponowaliśmy razem. Na "Start..." znalazł się jeden utwór z demo, a mianowicie "Death with a Milkmaid". Czemu akurat ten numer? Czy reszta materiału jest całkowicie nowa czy też odświeżyliście jakieś kawałki? Decyzję o zamieszczeniu akurat tego kawałka z demo podjęliśmy na totalnym spontanie. W momencie ogrywania na próbie tych najniżej strojonych z płyty czyli "Success of a Pill" i "Landscape of Dust" jako przerywnik

Wojciech Chamryk

Foto: Rotengeist

ROTENGEIST

43


zagraliśmy sobie, w tym samym niskim stroju, właśnie "...Milkmaida". Zabrzmiał tak zajebiście, że postanowiliśmy jednogłośnie, że wchodzi na płytę (śmiech). Pozostałe utwory są już w 100% nowe. Mieliście dość długą przerwę między albumami. Co robiliście w międzyczasie? Teoretycznie to nie tak długą, bo do studia weszliśmy dokładnie trzy lata po nagraniu "Fear...". To chyba największa zaleta braku kontraktu, bo tak naprawdę nic nie musimy (śmiech). Nie gonią nas żadne terminy itp. Przez te trzy lata to tak całkiem nie próżnowaliśmy, bo trochę koncertowaliśmy, jakieś kilkanaście sztuk na rok no i na spokojnie składaliśmy do kupy materiał na "Start to Extermiante". Poza tym każdy z nas udziela się też w innych projektach no i ma wiele innych zajęć takich jak praca czy rodzina. Wobec tego na nadmiar wolnego czasu nie narzekamy. Jakie macie plany wobec "Start..."? Jak zamierzacie promować ten materiał? Niestety koncertowo to obecnie jesteśmy wyłączeni, bo nasz bębniarz musiał poszukać sobie pracy zagranicą, ale to ma się zmienić w drugiej połowie roku i wtedy na pewno będziemy chcieli nadrobić stracony czas. Koncerty to mimo wszystko najlepsza promocja. Mimo znakomitego materiału wciąż nie macie na niego wydawcy. Dla mnie jest to niepojęte. Kon-tak towały się z wami jakieś label'e? Dla mnie też i przyznam się, że przez taki stan rzeczy przez chwilę miałem ochotę rzucić to w cholerę. Dostaliśmy kilka odpowiedzi (to i tak dobrze) o treści mniej więcej takiej, że nagraliśmy bardzo dobry album, ale nie mieszczący się w profilu danego labela (śmiech). Wiesz, ja staram się mieć do tego zdrowe podejście i próbować zrozumieć takich wydawców. Czas jest ciężki, bo płyty się nie sprzedają więc trudno jest odrobić zainwestowane pieniądze. Póki co to płytę rozesłaliśmy gdzie się da i czekamy… aki jest odzew na "Start..." jak dotąd? Dochodzą do Ja Was jakieś głosy spoza Polski? Bardzo miłą niespodzianką były dla nas w większości bardzo pozytywne reakcje. Wiedzieliśmy, że powinno być lepiej, bo się przyłożyliśmy do tego albumu, ale jesteśmy naprawdę zaskoczeni. Z zagranicy tych opinii było raptem kilka, ale również bardzo ok Dwa wasze utwory mają się ukazać na składance "Thrashing Damnation vol.2", która ma się ukazać w czerwcu. Co to będzie za wydawnictwo i jakie numery Rotengeist się na nim znajdą? Tak, dostaliśmy się na tą kompilację. Ma ona zawierać po około dwa utwory naszych rodzimych thrashowych załóg. My udostępniliśmy kawałki "End Point Blank" i "Rise of the Machines". Wydawcą ma być Defense Records, a nakład ma wynieść 1000 szt. Ciekawostką jest też to, że powstanie dodatkowy nakład, który będzie dołączony do 6 numeru Oldschool Metal Maniac, który ukaże się na przełomie lipca i sierpnia. W tym samym numerze OMM wyjdzie pierwsze od 13 lat wydawnictwo Sarcofago więc to dla nas na pewno dodatkowy walor promocyjny. Z podobnych tematów to wchodzimy też na składankę "Budząc Umarłych vol.3" wydawaną przez Musick Magazine. Zamieścimy tam kawałek "This Emptiness". Jeśli na razie nie możemy wydać całej płyty to robimy to po kawałku (śmiech). Oprócz Thrash Metalu słychać również w Waszej muzyce całkiem sporo deathu. To celowe działanie? Przyznam, że ta mieszanka wychodzi Wam bardzo smakowicie. Co sądzicie na temat tego gatunku? Czy celowe to chyba nie. Tak wyszło w praniu (śmiech). W sumie każdy z nas lubi ten gatunek, a szczególnie Ziemowit. Wydaje mi się, że niektóre rzeczy właśnie przez niego tak brzmią, bo zwykłym riffom Ziemal potrafi nadać deathowego sznytu. Jakie są Wasze największe inspiracje? Które zespoły mają na Was największy wpływ? Na mnie największy wpływ ma i będzie miał Dave Mustaine. Dzięki niemu gram na gitarze. Ogromny wpływ na nas wszystkich ma z pewnością Slayer. Poza tym słuchamy bardzo różnej muzyki. To na pewno procentuje przy pracy nad własnymi kompozycjami, bo przez to nie są tak jednorodne. Tak przynajmniej mi się wydaje (śmiech). Bardzo fajnie wyszedł nam utwór "Success of a Pill", bo w ciekawy sposób połączyliśmy tam kilka gatunków. W połowie kawałek za-

44

ROTENGEIST

czyna lecieć w stronę klimatów Meshuggah, której Ziemal szczerze nienawidzi, a zrobił pod te riffy bardzo fajne rytmy. Od zawsze gracie we trzech i jak słychać w studio doskonale Wam to wychodzi. jak jednak to wygląda na koncertach? Niektóre numery aż się proszą o grę na dwie gitary. Nie myśleliście o dołączeniu kogoś na drugie wiosło? Gramy od początku w niezmienionym składzie i raczej nie będziemy rozglądać się za drugim gitarzystą. To zawsze rodzi pewne problemy zwłaszcza natury logistycznej. My się już zdążyliśmy dotrzeć i wiemy czego się po sobie spodziewać. Gramy przeważnie w małych klubach, a tam jedna gitara to raczej atut. Jeśli zobaczysz nas kiedyś na żywo przekonasz się. Gwarantuję (śmiech). Zresztą my tak zaaranżowaliśmy gitarę z basem, że momentami ciężko jest stwierdzić co kto gra dlatego może się wydawać, że drugie wiosło jest niezbędne. Nagraliście klip do utworu "Spiritual Collapse" z debiutu. Kto był pomysłodawcą scenariusza? jak Wam sie pracowało? Planujecie jakiś klip do któregoś numeru ze "Start to Exterminate"? Pomysł jest nasz, zdjęcia zrobił Irek Janion z Sol-fernus z Przemyśla, a montażem zajął się Ziemek. Obrazek kręciliśmy w sumie ok 5 godzin montaż trwał już trochę dłużej. Wprawdzie bez przygód się nie obyło, bo nasz kandydat na księdza okazał się za duży do sutanny, którą dysponowaliśmy, ale osobiście uważam, że wyszło świetnie. Jeśli chodzi o nową płytę to plany na razie kiełkują. Jak przedstawia sie kwestia Waszych koncertów? Często gracie na żywo? jaki występ wspominacie najlepiej? Jak tylko pozwala na to czas to staramy się łupać jak najczęściej. Bywało tak, że graliśmy co tydzień, a czasem jest tak, że nie gramy nic przez kilka miesięcy. Tak jak wspomniałem wcześniej pierwsze półrocze tego roku odpuściliśmy choć zagraliśmy jedną sztukę w lutym. Był to koncert w Krośnie z Decapitated i chyba właśnie ten wspominamy najlepiej. Zagraliśmy dużo nowego materiału na co publika zareagowała świetnie. Na pewno to nas jeszcze bardziej ukierunkowało na robienie podobnego materiału. Dostaliście jakieś propozycje występów z zagranicy? Do tej pory zagraliśmy kilka sztuk na Ukrainie. Na razie nic poza tym. Jak wygląda dzisiejsza scena w Przemyślu? Przyznam się, że oprócz was i starszego Cryptic Tales ciężko tak na miejscu skojarzyć jakieś inne grupy. Jest jeszcze Sacrifer w którym gramy z Ziemkiem i Black Snake. Wiem też, że powstało parę młodych ekip, ale niespecjalnie o nich głośno i do końca nie wiem jaki poziom prezentują. Niestety w Przemyślu zawsze było jakoś tak dziwnie, że 10 kapel tworzyły te same osoby tylko zamieniali się instrumentami (śmiech). Jakie plany na drugą połowę 2013 roku? Zagrać jak najwięcej koncertów. Będziemy starać się ruszyć z produkcją klipu no i najważniejszy temat to premiera albumu. Jak płyta zostanie wreszcie wydana to można będzie spokojnie pracować nad następną (śmiech). Na koniec jaj byście zareklamowali "Start to Exterminate" naszym czytelnikom? Klasyczny, energetyczny i pikantny w szczegółach thrash metal! "Start to Exterminate" to album na którym została idealnie wyważona moc i motoryka z finezją w aranżach. Myślę, że tak można by określić to co udało nam się stworzyć. Pozdrawiamy czytelników HMP!!! Maciej Osipiak

HMP: Z racji tego, że gościcie po raz pierwszy na naszych łamach poproszę Was o kilka słów na temat Waszych początków. Jak doszło do powstania Rusted Brain? Damian "Rumcayz" Lodowski: Rusted Brain powstało w sierpniu 2009r. Po co? Od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy grać na poważnie; choć wtedy to "poważnie" było zdecydowanie niepoważne. Wieczne coverowanie Black Sabbath na zmianę z Metalliką jest nudne (śmiech).Tak to jest, jak dzieciaki się za coś biorą. Moment, w którym zdaliśmy sobie sprawę, co i jak chcemy grać, to było wydanie EPki "Juggler". Dosłownie w ciągu kilku tygodni kompletnie zmieniliśmy podejście do tego co robimy. Zaczęliśmy dużo więcej ćwiczyć i po jakimś czasie wszystko zaczęło się powoli rozkręcać. Czy wasza nazwa nawiązuje do "Rust in Peace" Megadeth? Pewnie gdzieś się taka myśl przewinęła, ale na pewno nie jako główna inspiracja. Po prostu szukaliśmy nazwy raz, że oryginalnej, a dwa, oddającej stan naszych umysłów. Lubimy oldschoolowy metal (choć oczywiście nie tylko, Pantera - For The Win!) i stare samochody, więc w pewnym momencie padło na Rusted Brain. W 2011 wydaliście demo "Juggler". Jak dzisiaj ocenia cie to wydawnictwo? Spełniło rolę jaką mu wyz naczyliście? Jeśli mam być szczery to niekoniecznie się z nim lubimy (śmiech). Tragiczne, plastikowe brzmienie, a "wokal" najlepiej przemilczeć. To tak na teraz, w momencie nagrywania byliśmy mega podjarani, "wooow, ale to brzmi i kopie". Faktem jest też, że zaraz po nagraniu "Jugglera" okazało się, że połowa materiału z niego absolutnie nam się nie podoba, więc szybko wydaliśmy okrojoną wersję EPki. Koniec końców wszystko to jednak wyszło nam na dobre. Trafiliśmy do Progresji, gdzie ekipie bardzo spodobał się nasz koncert i zostaliśmy dobrymi kumplami. Do tego trafiliśmy na Vlada Nowajczyka, dzięki któremu zagraliśmy trasę po Polsce razem z Hirax'em i Assassin'em, a ostatecznie został on naszym managerem. Więc podsumowując - "Jugglerem" nie za bardzo się chwalimy, ale swoje zadanie spełnił. Muszę przyznać, że Wasz debiut był dla mnie sporym i pozytywnym zaskoczeniem. Jak ten materiał odbierają inni? Jakie głosy na ten temat do was dochodzą? Do tej pory trafiło do nas coś koło 20-30 krótszych, lub dłuższych recenzji i w żadnej nam się nie dostało, więc jest chyba nieźle. Oczywiście wszystkim nie dogodzisz, więc czasem jest jakiś głos krytyki co można poprawić, ale to nas tylko mobilizuje do dalszej pracy. Generalnie oceny wahają się między 7/10, a 9/10, co jak na debiut jest chyba niezłym wynikiem. Oprócz normalnej wersji CD wydaliście też kasetę nakładem Tridroid Records. Ciekawe posunięcie tym bardziej, że znam maniaków, którzy przedkładają ten nośnik nad zwykłą płytę. Mieliście zamiar zadowolić tych bardziej oldskulowych fanów? Sprawa była bardzo prosta nasz menedżer - Vlad znalazł ich i zaproponował opcję wydania nas. Chyba się spodobaliśmy, bo jak widać, udało się. Do biznesu nie dołożyliśmy nic, oprócz kraty browarów dla grafika za przerobienie książeczki CD na wersję kasetową. Skoro pojawiła się możliwość, to my w to wchodzimy, jeśli ktoś będzie chciał kasetę to dostanie kasetę, a chcielibyśmy jeszcze trochę poszerzyć wybór, jeśli rozumiesz o czym mówię (śmiech). Ale to jeszcze nic pewnego ani oficjalnego. Do tego sam bardzo lubię wersje kasetowe, mam po ojcu całą kolekcję, więc rozumiem maniaków kupujących każdą możliwą kasetę. Album zdobi bardzo fajna i zabawna okładka. Kto jest za nią odpowiedzialny? Paweł Kaczmarczyk - bardzo solidny facet i zawsze można na niego liczyć, do tego nie ogranicza się do komiksowego stylu, więc jakby ktoś chciał grafikę do płyty z czystym sercem go polecamy! Jak tworzycie Wasze kawałki? Pracujecie zespołowo czy każdy ma swoją działkę, za którą odpowiada? Absolutnie nie dzielimy się obowiązkami, bo to bez sensu. Po prostu zbieramy materiał, który uda nam się wymyślić w czasie ćwiczeń, albo jammowania. Nie raz było tak, że siedzieliśmy razem i ktoś rzucił pomysł na nie swoją solówkę, albo Benek (nasz pałker) wynucił fajny riff. Dopiero potem, jak już mamy jakąś podsta-


Cieszy mnie, że scena Thrashowa w Polsce z roku na rok staje się silniejsza. Pojawia się co raz więcej młodych zespołów, których materiały są na naprawdę wysokim poziomie. Jednym z nich jest warszawski Rusted Brain, który w tym roku wydał swój debiutancki album zatytułowany "High Voltage Thrash", zbierający zewsząd zasłużone pochwały. Z takimi załogami polska scena ma wreszcie szansę zacząć gonić resztę świata. Na moje pytania odpowiada śpiewający basista Damian "Rumcayz" Lodowski.

Jak doszło do Waszej współpracy ze Slaney Records? Jesteście z nich zadowoleni? To tak jak z kasetą jest to w całości zasługa naszego menedżera, Vlada Nowajczyka. Miał za zadanie znaleźć nam wydawcę na płytę na jak najlepszych warunkach i udało się. Slaney Records od początku był bardzo zainteresowany wydaniem nas, więc szybko się dogadaliśmy i dostaliśmy naprawdę fajne warunki.

Jacy są Wasi muzyczni bohaterowie? Dzięki komu zaczęliście grać właśnie thrash? Banalne pytanie, jasne że Metallica! (śmiech) Można się podśmiewać z ich obecnej dyspozycji, ale to co nagrali do "Czarnego albumu" włącznie i jak wyglądali na żywo ("Live Shit" ze Seattle to totalne mistrzostwo!) to był arcydzieła. Do dziś jak oglądam to DVD to od razu chce mi się grać. Do tego chwilę później miłość do Slayer'a, Megadeth i Anthrax, więc jak już zaczęliśmy razem grać to chyba nic innego z tego wyjść nie mogło (śmiech).

Planujecie jakąś większą trasę promującą płytę czy będziecie raczej występować na okazjonalnych, pojedynczych gigach? Po Polsce raczej żadnej wielkiej trasy nie będzie, skupimy się raczej na weekendowych wypadach w kraj, zresztą u nas trudno o publikę w ciągu tygodnia. Za to na pewno będziemy walczyć z wyjazdem na małą trasę w kierunku Włoch, a drugą do UK. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale przynajmniej jedna z nich powinna wypalić.

Wiadomo, że legendarne zespoły jak Slayer, Exodus, Testament czy Kreator nie będą grały wiecznie. Czy jest według Was jakiś zespół bądź zespoły z nowej fali thrashu, które będą mogły przejąć po nich schedę? Trudno powiedzieć, choć stawiałbym na Havok, który ma fajny dryg do łączenia w jednym agresji i chwytliwości tak jak najwięksi przedstawiciele starej szkoły, więc im daję największe szanse na bycie najwyżej. Jest jeszcze Vektor i Municipal Waste, ale to jest raczej granie dla ograniczonej (choć i tak bardzo licznej)

Nie lubimy grzecznego metalu dla gimnazjalistek wę, każdy bawi się materiałem po swojemu, a na próbach wychodzi, jak to siedzi w całości. Choć nie ma co ukrywać, zdarzało się, że w domu zostały wymyślone w zasadzie całe numery, które potem były tylko dopieszczane. Nie ma co się ograniczać, dyktafon trzeba mieć zawsze przy sobie, bo nie wiadomo kiedy coś się wykluje we łbie. Teksty traktujecie tylko jako dodatek do muzyki czy też chcecie przekazać jakieś ważne treści? Kto jest ich autorem? Na pewno nie jest to sens naszego istnienia, zostawiamy to poetom i innym myślicielom. Przede wszystkim teksty u nas mają być agresywne, rytmiczne, a do tego mieć sens i konkretny przekaz. Jaki to będzie przekaz to już zależy od tego co mnie akurat ostatnio zainteresowało/ zszokowało/ wku...wiło (niepotrzebne skreślić) bo tak się akurat złożyło, że to ja się męczę z tekstami (śmiech). A tak serio, jak ma się pomysł to jest to całkiem fajna robota.

można zapomnieć o The No-Mads i Metaliatorze. Z najmłodszych kapel bez konkretnych wydawnictw duże nadzieje pokładam w Nuked Cross, Striking Beast i Raging Death. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie, zwłaszcza że na brak poziomu nie możemy narzekać. Jak ktoś jest ciekawy nowej fali naszego rodzimego thrashu polecam składaka "Thrashing Damnation Thru Compilation" vol.1 i vol.2. Na dwójce znajdziecie trzy nasze numery, poza tym na obu jest kupa dobrego thrashu.

Foto: Rusted Brain

Brzmienie "High Voltage Thrash" bardzo mi się podoba. Jest bardzo naturalne, dynamiczne, agresy wne, a przy tym selektywne. Szczególnie podoba mi się brzmienie basu. Jesteście z niego zadowoleni? I tak i nie, choć bardziej tak, niż nie (śmiech)! Mamy świadomość, że raczej nikt nie wyłączy płytki z powodu brzmienia, bo jest ono przynajmniej solidne. Z perspektywy czasu mamy jednak świadomość, że parę rzeczy można było rozwiązać inaczej, w końcu lepsze jest wrogiem dobrego. Kwestia doświadczenia; przy tempach w których gramy, odpowiednie rozłożenie mocno przesterowanych gęstych gitar, szybkiego i dośc grubego basu, a do tego "twina", ostrego werbla i agresywnego wokalu jest naprawdę niełatwe. Do tego chcieliśmy brzmieć, jak najbardziej naturalnie, więc męczyliśmy się ponad dwa miesiące, żeby uzyskać efekt zbliżony do zamierzonego. Jeśli o bas chodzi, to ja jestem z niego bardzo zadowolony; jest fajnie sprężysty, słyszalny, ale nie wybija się na pierwszy plan, choć wiem, że nie wszyscy tak lubią. Waszym ogromnym plusem jest to, że pomimo agresji utwory mają w sobie dużo przebojowości i są łatwo zapamiętywalne o co wcale nie jest tak łatwo. Co jest na pierwszym miejscu, agresja czy melodia? (Śmiech) W każdej recenzji pojawia się ta uwaga! Myślę, że najlepsze określenie to chwytliwość i zdecydowanie jest to jeden z ważniejszych elementów naszych numerów. Agresja oczywiście musi być, bo nie lubimy grzecznego metalu dla gimnazjalistek, ale już Metallica na "Kill'em All" pokazała, że te dwa elementy da się połączyć z zajebistym efektem. Zresztą nie ma się co oszukiwać, teraz kiedy mamy świadomość, że ludziom siedzą w głowach motywy z naszych refrenów bo to w nich stawiamy na chwytliwość, reszta ma robić masę i wpierdol! - jesteśmy z siebie strasznie dumni, taki był plan i udało się go zrealizować w 100 procentach. Ile czasu i gdzie nagrywaliście "High Voltage Thrash"? "High Voltage Thrash" nagrywaliśmy w Rock'n'Roll Studio w Lublinie. Samo nagrywanie zajęło nam dwa tygodnie bez weekendów, do tego potem jeszcze pojechaliśmy skontrolować osobiście miksy i dograć solówki, na które nam wcześniej nie starczyło czasu. Gorzej było z miksami - tak jak już mówiłem, powstało mnóstwo wersji, część zupełnie odmiennych, część różniących się pierdółkami. Wybranie optymalnej zajęło nam dwa miesiące, ale w końcu się udało. W gruncie rzeczy nie było chyba jednak aż tak źle, kontrolowanie miksów na odległość jest utrudnione, prawdę mówiąc w ciągu jednego dnia spędzonego na szlifowaniu miksów zrobiliśmy więcej niż w ciągu dwóch tygodni wymieniania się uwagami na trasie Warszawa - Lublin (śmiech)

Ostatnio graliście w Warszawie z legendarnym Heathen. Jak wyglądały wasze relacje z nimi? Wypiliście coś wspólnie? Trzeba się pochwalić, zarówno ekipie Heathen, jak i Generation Kill wpadliśmy w oko (ucho?), więc może jeszcze coś z tego kiedyś wyjdzie. Generalnie bardzo fajni, przyjaźni i otwarci kolesie, zero gwiazdorstwa. Gdy Rob Dukes przypadkiem trafił korkiem od butelki moją dziewczynę to ją potem pięć minut przepraszał, wiec to o czymś świadczy. Oczywiście wspólnego browara wypiliśmy, jakby udało się z nimi jeszcze kiedyś razem spotkać bylibyśmy zachwyceni. Ogólnie wszystkie zagraniczne ekipy z którymi mieliśmy do tej pory do czynienia miały w sobie bardzo fajny luz i dystans, w takiej atmosferze nie sposób się nudzić. Jakie jest Wasze zdanie na temat polskiej sceny thrash metalowej? Jakie zespoły uważacie za najlepsze? Oho, moje ulubione pytanie i najprostszy sposób jak komuś podpaść (śmiech)! Generalnie jest nieźle, jest parę ekip o ugruntowanej pozycji, do tego kilka ekip o sporym potencjale. Na pewno trzeba wyróżnić Headbanger, Terrordome, Thermit, Deathninition, The Crossroads. Jest jeszcze War-Saw i Tester Gier, nie

grupy maniaków. Do tego Municipale swoje maksimum wydawnicze mają już chyba za sobą, choć na żywo nadal są niszczycielami. Maciej wizję swojej muzyki dajmy na to za pięć lat? W jakim kierunku pójdzie Rusted Brain? Tylko błagam, bez przesadnego "rozwoju" (śmiech). Nie ma co myśleć o tym co będzie za pięć lat, cel mamy jeden, podbić świat! Więc będziemy się rozwijać, rozwijać, do tego rozwijać, no i zapomniałbym wspomnieć o rozwoju. (śmiech) A tak serio, będziemy robić swoje, wszystko jest w naszych rękach. To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowo należy do Was. Dzięki dla wszystkich maniaków, dzięki którym cała ta scena się trzyma i jest dla kogo grać, widzimy się na koncertach! Wielkie dzięki za wywiad. Również dzięki, pozdro! Maciej Osipiak

RUSTED BRAIN

45


Tak oraz tak! Smuci mnie, że w moim mieście pleni się ich coraz więcej. Osobiście mnie to nie obchodzi, ale mogliby nie wchodzić w moje pole widzenia.

Nasze utwory można interpretować na wiele sposobów Oto przed wami młody zespół z krainy tysiąca jezior i miliona drzew. Wygląda na to, że są w nim pokładane spore pokłady nadziei i poważne akweny promocji. Ich debiutancka płyta trafiła na okładkę magazynu "Blast!", w którym jedna z większych wytwórni metalowych - Nuclear Blast - promuje swoje kapele. Dla porównania dodam, że w zeszłych numerach na okładce lądowały takie nazwy jak Kreator czy Testament. Jest srogo, choć debiutancka płyta Finów żadnych witalnych części ciała nie urywa… HMP: Wasza muzyka mówi sama za siebie. Gracie szybko, głośno i z dużą dozą agresji. Co was pchnęło ku takiej stylistyce? Samy Elbanna: Powód jest prosty - wszyscy uwielbiamy muzykę z lat osiemdziesiątych. To naturalne, że siedząc w takiej muzie prędzej czy później natrafi się na thrash! Przepoił nas swoją energią i już tak pozostanie! To świetna sprawa z tą muzyką. Thrash nie wygląda ładnie - thrash metal jest szczery i agresywny. To czysta, surowa moc. Jesteście bardzo młodym zespołem, a już jesteście członkiem bardzo dużej wytwórni. Czy odczuwacie z tego powodu jakąś presję? Wiele osób o to pyta, a my zawsze odpowiadamy, że

Który z waszych koncertów był według was najlepszy? Zdecydowanie show jaki daliśmy w Tavastii. Supportowaliśmy wtedy Overkill! Publiczność szalała, a my nieźle się bawiliśmy na scenie. Żadnych wtop ani nic takiego. Zdecydowanie ten wieczór utkwił nam w pamięci. A które afterparty najbardziej utkwiło wam w pamię ci? To był wieczór po naszym ostatnim koncercie na którym byliśmy suportem Overkill. W Seinäjoki. Tamta noc jest po prostu nie do zapomnienia. Choć nie pamiętamy wszystkiego… (śmiech). Jednak po każdym naszym koncercie dobrze się bawimy na afterach. Foto: Nuclear Blast

Przyznaj, o którym członku zespołu jest utwór "N.W.L."? (Śmiech) Chciałbym móc powiedzieć, że to historia opisywana w tym kawałku dotyczy któregoś z nas, jednak tak naprawdę dotyczy nas wszystkich. Nie będę się wdawał zbytnio w szczegóły (śmiech). Wygląda na to, po prostu, że czasem zdarza się jedna szalona noc, która potrafi nieźle zbetonić nawet najwytrwalszych graczy. Wielu muzyków jest czynnie lub biernie wspieranych przez swoje rodziny. Jednak wydaję mi się, że "Bitch, Out' My Way" ma być waszym hymnem buntu przeciw waszym rodzicom i rodzinie… Nie! Nasze rodziny zawsze były dla nas bardzo pomocne. Ten utwór to historia o gościu znudzonym swoją żoną, który po parunastu latach stwierdził, że przyszedł w końcu czas na zmianę! Jednak nasze utwory można interpretować na wiele sposobów. Teksty często pasują do różnych sytuacji życiowych i każdy może je zrozumieć na swój własny sposób. Czy spotkaliście się z opinią, że wasza muzyka przypomina muzykę Anthrax? Od samego początku istnienia kapeli bardzo mocno wpływały na nas dwa zespoły - Megadeth i właśnie Anthrax. To one nas skłoniły do napieprzania w instrumenty i bardzo mocno nas inspirowały. Można rzec, że zwłaszcza Anthrax jest nam bliski. Próbowałem liczyć, jednak koniec końców straciłem rachubę. Nie uważacie, że słowo "fuck" pada na waszym albumie bardzo często? Czyżby zabrakło wam pomysłów na teksty i tam gdzie wam brakowało jakiegoś słowa wstawiali po prostu zwykłe, przaśne, prostackie "fuck"? Gdy tworzę teksty do utworu, zwykle wsłuchuje się w rytm, gdy go gramy i układam w głowie potencjalne wersy. "Fuck" to tylko swoisty atak słowny, który brzmi zajebiście agresywnie. To jest naprawdę mocne słowo! Zaczęliście już montować utwory na następny album? Odkąd założyliśmy zespół sala prób stała się naszym drugim domem. Przebywamy tam niemal cały czas! To świetna zabawa wygłupiać się, dziko moshować dookoła i jednocześnie komponować nowe kawałki. Nowe utwory zaczęły powstawać jak tylko skończyliśmy tworzyć materiał na "Fast Loud Death". W tym momencie mamy już istne tony nowych kompozycji, których część na pewno wyląduje na następnej płycie Lost Society.

nie. To dlatego, że zawsze pragnęliśmy uderzać wysoko z naszą muzą. Zawsze pracowaliśmy ciężko, by nasza twórczość została doceniona. Będziemy napieprzać jak tylko się da! Cieszymy się, że mamy okazję zabłysnąć, dlatego nie przestajemy ćwiczyć oraz tworzyć. Jakie się poczułeś, gdy się dowiedziałeś, że okładkę waszego debiutanckiego albumu będzie robił sam Ed Repka? Gdy tylko się o tym dowiedziałem, uświadomiłem sobie, że to będzie coś naprawdę fantastycznego. A gdy otrzymaliśmy finalną wersję jego pracy po prostu opadły nam szczęki. Okładka prezentuje dokładnie to, co można znaleźć na płycie. Jest na niej paru ostro balujących metalowców. Ta okładka mocno się wyróżnia. Ed Repka jak zwykle wykonał świetną robotę! Próbowałem prześledzić wasze trasy koncertowe, jednak okazuje się, że nie jesteście zespołem, który często występuje. To z powodu waszych szkolnych obowiązków? Udaje nam się połączyć zespół z naszą szkołą oraz pracą. Po prostu nie graliśmy wcześniej zbyt często! Teraz mamy okazje seryjnie dołożyć do pieca na letnich festiwalach w Finlandii, a myślę, że na jesieni pojawi się jeszcze więcej okazji do grania!

46

LOST SOCIETY

Czy uważacie, że warstwa liryczna utworu powinna być tak samo dopracowana jak warstwa muzyczna? Powiedziałbym, że żadna z nich nie powinna być zaniedbywana! Jeżeli chodzi o nas, w naszych utworach jest wiele partii instrumentalnych. Uwielbiamy tworzyć riffy i solówki, jednak skupiamy się też na tym, by nasze teksty podobały się ludziom. By dobrze się je słuchało i czytało. Tekst i muzyka są zdecydowanie bardzo ważne dla zespołu. Powiesz nam dlaczego zrobiliście utwór o tym jak bardzo was nie obchodzą emo? Poświęciliśmy swój cenniutki czas i energię, by przekazać światu jak wiele oni dla was nie znaczą? Cóż, w naszych utworach, zwłaszcza w tytułach, można dostrzec wyraźnie zarysowane akcenty humorystyczne. (śmiech) "E.A.G." w zasadzie jest jednym z naszych pierwszych utworów. Napisałem tekst, a w sali prób na poczekaniu dorobiliśmy do tego parę riffów. Ten wałek jest nadal jednym z moich ulubionych. Zabawne jest to, że na nasze koncerty zawsze przyjdzie jakaś grupka emosów i co więcej - nawet im się ten utwór podoba! "E.A.G." ma oznaczać "Emo Are Gay"? Wiele tego typu przychlastów jest w waszej okolicy i tak bardzo ich nie lubicie?

Cieszy mnie to niezmiernie. To już koniec wywiadu. Macie teraz okazję przekazać kilka słów, które pragnęlibyście przekazać polskim maniakom thrashu i naszym czytelnikom, a ja dziękuje wam za twój czas. Cała przyjemność po mojej stronie. Chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy wspierają nas zespół! Koniecznie obadajcie nasz nowy album i nie przegapcie naszych koncertów! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Po prostu chcieliśmy mieć jak najwięcej nagranych utworów na płycie. Wypaliliśmy to demo na płycie, by mieć możliwość rozdawania go na naszych koncertach. Zamierzeniem nie było nagrania czegoś, co przypomina album długogrający. To po prostu bardziej opasłe demo. Można to poznać zwłaszcza po brzmieniu. Chcieliśmy po prostu mieć coś, po czym będzie można nas rozpoznać. Ludzie cię zapamiętują z płyt.

Nie mamy żadnych długoterminowych planów Małych rozwijających się zespołów jest pełno. Przed wami wywiad z kolejną kapelą, która ma wielkie marzenia by mącić i łomotać jak Ziemia długa i szeroka. To nie jest istotne czy trzymają poziom i czy są oryginalni. Chłopaki bardzo się starają i są bardzo zdeterminowani. Jak wypada ich muzyka - można się przekonać z ich debiutanckiego albumu "Fearful Symmetry", a także z koncertów, które zagrają u nas najprawdopodobniej w przyszłym roku. HMP: Przedstaw siebie oraz swój zespół, specjalnie dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli o Thrashist Regime. Joe Johnston: Cześć, nazywam się Joe i jestem wokalistą w Thrashist Regime. Co do zespołu... nazwa mówi wszystko, naprawdę! Gramy stary, dobry, oldschoolowy thrash metal, bez zbędnych półśrodków. Taki sam jak w czasach, gdy nie potrzebowałeś durnego kukuryku na głowie, by móc sprzedawać swoje albumy. Jesteśmy ze Szkocji i tworzymy utwory dotyczące komiksów, filmów akcji, gier komputerowych i eksplozji. Wiesz, dotyczących ważnych rzeczy. Jak byś określił muzykę jaką gracie? Czy są zespoły, które można przyrównać do ścieżki, którą chcecie podążać? Gramy po tej bardziej melodyjnej stronie nurtu, choć mamy kilka dwuminutowych krzykliwych ścigaczy. Inspiracje czerpiemy ze wszystkich odmian thrashu. Łatwo jest wymienić te największe nazwy, które wywarły na nas wpływ. Wydaję mi się, ze staramy się łączyć radość z grania z Anthrax, ciężkość ze Slayera, technikę z Megadeth oraz chwytliwość z Metalliki. Staramy się to wszystko wymieszać. By jednak uczynić zadość szczerości, moimi ulubionymi zespołami są te, które nie są tak bardzo znane jak być powinny. Na przykład Forbidden, Wargasm i Heathen. Dużo młodych kapel także świetnie gra. Vektor, Havok i cała reszta! Myślę, że jednak trudno nas porównać do jakiegoś innego zespołu ponieważ czerpiemy inspiracje z bardzo różnych odmian thrashu. Nasze utwory nie brzmią tak samo i różnią się od siebie. Gdyby tak było to nasza muzyka byłaby po prostu nudna.

albumu zza granicy Królestwa? Widziałem kilka, z czego większość była pozytywna. Jedna była z Niemiec, jedna z greckiego Metal Hammera oraz jedna z Polski. Kiedy będzie można się spodziewać waszego kole jnego dzieła? Gotowych jest już osiem kompozycji, a jeszcze kilka jest dopracowywanych. Lubimy być ciągle czymś zajęci. Nudzi nas granie w kółko tego samego materiału, dlatego ciągle pracujemy nad nowymi numerami. Parę naszych nowych kompozycji jest całkiem długich i ogranie ich zajęło nam kilka miesięcy. Inne są krótkie, które zostały ukończone stosunkowo szybko. Chciałbym powiedzieć, że nowy album wyjdzie jeszcze w tym

Nazwa "Thrashist Regime" jest bardzo charakterystyczna, ale też do bólu stereotypowa. Dlaczego zde cydowaliście się na wybór takiej nazwy dla swojej kapeli? Zamierzacie narzucić muzycznemu światu swój thrash metalowy reżim? (śmiech) Wybraliśmy taką nazwę, gdyż brzmi świetnie. Jest lekko żartobliwa, jednak podsumowuje wszystko to, co chcieliśmy zawrzeć w naszej muzyce. Wiele ludzi mówiło nam, że nazwa jest absolutnie genialna. Wywołała też małe zamieszanie, które zmusiło nas do używania podpisu "Thrashist not Fascist", by ludzie zrozumieli, że nasza nazwa nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek propagandą polityczną. Jaki wasz koncert będziesz wspominał przez lata? Otwieranie gigu przed Death Angel w Glasgow w zeszłym roku było dla nas nie lada wydarzeniem. Także koncert promujący premierę naszego albumu. Zagraliśmy go w naszej małej salce prób w studio nagraniowym Captain Tom's w Aberdeen. Ścisk był piekielny. Tłum nas poprzewracał podczas moshu, który eksplodował podczas "Hotel Blast Terror". Kapitalny koncert! Co się będzie działo w waszym obozie przez najbliższe kilka miesięcy? Mamy ustawionych kilka koncertów, w tym z CETI

Foto: Fat Hippy

Rok minął od premiery waszego debiutanckiego krążka "Fearful Symmetry". Jak w dniu dzisiejszym wyglądają wasze odczucia względem tego wydawnictwa? Ciągle jestem bardzo zadowolony z tej płytki. Choć proces nagrywania tego dzieła zabrał nam kilka lat. Nie uniknęliśmy w tym czasie pewnego postępu i rozwoju naszych umiejętności, przez co część utworów jest lekko "przeterminowana". Naprawdę idzie nam już lepiej, zwłaszcza w dziedzinie pisania utworów. Nie mogę się doczekać naszego następnego albumu. Mimo to, naprawdę cieszę się z brzmienia i z muzyki "Fearful Symmetry". Kto zrobił okładkę do tego albumu? Okładkę narysował mój przyjaciel, gość z którym kiedyś grałem, Dan Goldsworthy. On był również producentem tej płyty. Zadziwiający gość, piekielnie utalentowany. Potrafi zrobić wszystko. Zrobił też okładkę dla Hell "Human Remains", dwóch ostatnich albumów Sylosis i kilka zleceń dla trasy Accept. Utwór "Hotel Blast Terror" wyróżnia się na tle innych kompozycji z płyty. Jaka historia stoi za tym krótkim numerem? (śmiech) To jest prawdziwa historia o pubie w miasteczku w którym dorastałem. Ta knajpa została zniszczona w eksplozji gazu kilka lat temu. To jedyna ważna rzecz jaka się wydarzyła w moim sąsiedztwie od dłuższego czasu. Trafiła na pierwszą stronę ogólnokrajowej gazety! Nagłówek brzmiał "Hotel Blast Terror". Mój brat wtedy powiedział - hej, to byłby świetny tytuł na utwór! Zaadaptowałem więc go do naszych potrzeb. Chcieliśmy, by utwór był krótki i głośny niczym eksplozja. Wiadomości, które lecą w środku to prawdziwy reportaż z wiadomości lokalnej telewizji. Dalej mam z tego ostrą polewkę. W ogóle powinno być więcej thrashu zorientowanego na lokalne wydarzenia i tematykę. Czy dotarły do was jakieś recenzje waszego nowego

roku, jednak realistycznie rzecz ujmując, pewnie będzie to miało miejsce w 2014. Gdy już w końcu ujrzy światło dzienne, eksploduje niczym bomba. Zaczęliście grać w 2007 roku, nagraliście dwie demówki oraz album długogrający. Czy takie było właśnie zamierzenie? Czy macie w głowach plan waszej ścieżki kariery jaką macie podążać? Szczerze, nie planowaliśmy kolejności i rodzajów naszych wydawnictw. Robimy to, co akurat wydaje się sensowne. "Terror Takes Shape" nagraliśmy za darmo, w sposób bardzo prosty oraz w wielu różnych miejscach. Głównie w mieszkaniach. Potem zdecydowaliśmy się zabrać za pełny album. Zaczęliśmy więc pracę w tym kierunku razem z moim przyjacielem Danem, który ma dużego skilla w kwestii produkcji nagrań. Nie mieliśmy pojęcia jak wydamy efekt końcowy. Wtedy pojawili się Fat Hippy Records, dając nam możliwość wydania płyty w sposób odpowiedni. Tak to wyglądało. Nie mamy żadnych długoterminowych planów. Chcemy jedynie by rosła nasza popularność i reputacja. A dlaczego wasze pierwsze demo "Terror Takes Shape" zostało wydane waszym nakładem jako taki mini album?

podczas ich trasy po Wielkiej Brytanii w październiku. Będziemy też z nimi grali w Polsce w kwietniu. Gramy też na Full Thrash Assault w Wakefield, który jest świetnym corocznym wydarzeniem, promującym dobre kapele metalowe. Poza tym będziemy pisać coraz to nowe kawałki na następne albumy, z czego najbliższy będzie nagrywany naprawdę niedługo. Nie zapominajcie sprawdzać, co się u nas dzieję - będzie o nas głośno! Trzymamy za was kciuki i czekamy na następny album. W międzyczasie dziękuje za odpowiedzi na nasze pytania. To już koniec wywiadu, więc przyszła pora na wasze ostatnie słowa dla naszych czytelników. Przemysł muzyczny wkracza w ciężkie czasy. Proszę, wyjdźcie ze swoich domów i wspierajcie undegroundową scenę! Jest pełno świetnych zespołów, których nigdy nie usłyszycie, jeżeli nie będziecie chodzić na lokalne koncerty! Idźcie na koncert! Wejdźcie w tłum! Machajcie banią razem z innymi! Dzięki temu utrzymacie scenę przy życiu! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

THRASHIST REGIME

47


też np. zespołami z szeroko pojętego nurtu heavy metal czy muzyki progresywnej. Już wtedy staraliśmy się niczym się nie ograniczać w naszych artystycznych poszukiwaniach.

Jesteśmy twórcami i podążamy własną drogą Fanthrash jest z pewnością jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych zespołów na polskiej scenie, więc niesamowicie zaskakuje mnie fakt, że pomimo usilnych starań zespół nie mógł znaleźć wydawcy. W powodzi wielu gównianych materiałów wypuszczanych przez labele z całego świata każdy materiał lublinian lśni jak diament. Fanthrash gra inteligentną muzykę dla wymagających słuchaczy i robi to na najwyższym poziomie. Bardzo ciekawych i wyczerpujących odpowiedzi na moje pytania udzielił założyciel zespołu, gitarzysta Grzegorz "Greg" Obroślak. HMP: Na początek chciałbym zadać Wam pytanie, na które pewnie odpowiadaliście już milion razy. Czemu Wasz debiut "Duality of Things" ukazał się dopiero po 25 latach od powstania grupy? Co się z Wami działo przez ten czas? Grzegorz "Greg" Obroślak: Na wstępie chciałbym przywitać wszystkich czytelników HMP. Co do samego pytania, no cóż po tych trzech latach od momentu wydania pierwszej EP po reaktywacji Fanthrash, wznowienia działalności koncertowej zespołu, wydania dużej płyty w roku 2011 i najnowszej EP pod koniec kwietnia tego roku, to sam coraz częściej zadaję sobie to pytanie (śmiech) - dlaczego tyle lat trwało rozkładanie skrzydeł do lotu? Ale tak bardziej na serio to jak już wielokrotnie mówiłem, życie wtłoczyło mnie ale

1990 z późniejszymi próbami działania w zmienionym składzie do roku 1992, będzie tylko chwilowym złapaniem życiowego oddechu. Nie przypuszczałem jednak, że potrwa aż kilkanaście lat do czasów nam współczesnych ale jest to już dłuższa opowieść w innych, może bardziej towarzyskich okolicznościach Zaczynaliście pod nazwą Fantom. Kiedy zmieniliście swoje miano i skąd tak nazwa jak Fanthrash? Tak, to prawda na samym początku czyli od roku 1986 funkcjonowała nazwa Fantom, gdzie pod taką właśnie nazwą graliśmy swój pierwszy koncert 01.05.1987 roku w Lubartowie. Kiedy chcieliśmy zgłosić zespół na jakiś przegląd, czy festiwal okazało się, że już zagłosił się tam zespół, który również nazywał się Fantom. W Foto: Fanthrash

też i moich przyjaciół z pierwszego składu Fanthrash, w takie koleiny życiowe, że czasami ciężko było przetrwać kolejny dzień i utrzymać rodziny, które już mieliśmy a co dopiero mówić o aktywnej działalności w kapeli. Mówimy teraz o samym początku lat 90-ych, gdzie wraz z nastaniem upragnionej wolności i demokracji wielu ludzi, w tym mnie dotknęła brutalna rzeczywistość, kiedy jako młody chłopak tuż po szkole średniej i na początku studiów, musiałem nagle dorosnąć i wziąć na barki utrzymanie rodziny, dzieci i niepracującej żony. Były to takie czasy, gdzie niejednokrotnie brakowało mi pieniędzy na zakup pieluch dla dzieci czy wykup leków na receptę, więc gdzie tu było miejsce na działalność muzyczną i artystyczną. Wtedy myślałem sobie, że to tylko taki okres przejściowy, że musi zaboleć ta młoda demokracja, gdzie zwykli szarzy ludzie zarabiali grosze (a jak się później okazało uwłaszczali się nieliczni na rozgrabianiu państwowego czyli w tamtym rozumieniu, niczyjego majątku). Tak to wtedy odbierałem wierząc, że ta krótka przerwa w działalności kapeli, która nastąpiła na wiosnę roku

48

FANTHRASH

związku z powyższym zapadła szybka decyzja, by zamienić nazwę Fantom na nazwę Fanthrash a był to tytuł naszego jedynego utworu instrumentalnego, który graliśmy wtedy na koncertach. Ciekawostką może być to, że utwór ten trwał może 8 minut i był zmieniany pewnie ze 148 razy (śmiech) przez te kilka lat naszej ówczesnej działalności. Domyślam się, że przed rozpadem graliście nieco inaczej. Jak wtedy brzmieliście? W tamtych latach oczywiście staraliśmy się grać jak kapele, które były dla nas wtedy wzorem, jak Slayer, Destruction, Kreator, Metallica, Exodus, Testament, Overkill, Anthrax itd. itp. Oczywiście daleko nam było do powyższych wzorców i z perspektywy czasu nie jestem zadowolony z brzmienia, które wtedy uzyskaliśmy i z techniki, którą wtedy prezentowaliśmy. Niezależnie od tego zawsze do naszej muzyki staraliśmy się wplatać nowe elementy, poszukiwaliśmy własnej drogi, stąd też fascynacje takimi kapelami jak Voivod, Atheist, Death, Mekong Delta, Carcass ale

Gracie wybuchową mieszankę Thrash/death metalu z elementami progresywnymi i z dotknięciem melodii. Wasz muzyka jest bardzo oryginalna i ciężko wskazać jakiś zespół, na którym byście się jakoś zdecydowanie wzorowali. Wasze wpływy muszą być bard zo różnorodne. Jakie są Wasze największe inspiracje? Dzięki za dobre słowo i to, że doceniasz nasze starania, by muza którą gramy była jak najbardziej oryginalna i autorska. Co do naszych największych inspiracji w tamtych odległych latach naszej szalonej młodości, to właściwie wymieniłem te kapele w poprzednim pytaniu, natomiast obecnie jest to już naprawdę szerokie spektrum muzyczne. Trzeba zacząć od tego, że każdy z nas w zespole, ma bardzo różne zainteresowania muzyczne od thrash metalu, death metalu, przez grindcore, hard rock, heavy metal, poprzez muzykę progresywną aż do muzyki jazzowej, poważnej i muzyki filmowej. Wymienianie tutaj wszystkich tych wykonawców, zapełniło by nam cały wywiad, zresztą o kilku kapelach już wspominałem ale parę nazw mogę wymienić (kolejność przypadkowa): Dream Theater, Led Zeppelin, Spiral Architect, Iron Maiden, Slayer, Metallica, Testament, Death, Tool, Black Sabbath, Liquid Tension Experiment, Pantera, Morbid Angel, Carcass, Napalm Death i wielu innych. Jakbym musiał na siłę znaleźć dla Was jakąś niszę to umieściłbym Fanthrash między takimi zespołami jak późniejszy Death, Pestilence, Atheist czy Sadus. Chodzi mi oczywiście o pewien sposób grania, a nie o dokładne podobieństwo Podoba Wam się takie towarzystwo? To jest jak najbardziej Zaj…te towarzystwo, w którym czujemy się jak ryba w wodzie (śmiech). Co do niszy, w której realizujemy się muzycznie, to obecnie rzeczywiście pewnie można by nas sklasyfikować pomiędzy wymienionymi kapelami ale nigdy świadomie nie wchodziliśmy w żadną szufladę. Wiem, że zabrzmi to jak banał ale staramy się grać i komponować tak jak czujemy, ze środka, z głębi każdego z nas, bez chłodnej kalkulacji i kunktatorstwa. Efekt naszych starań można posłuchać na naszych płytach i koncertach, do czego gorąco zachęcamy. Zresztą zawsze wychodzimy z założenia, że praca w zespole ma być działaniem twórczym i polem do artystycznej wypowiedzi, każdego z chłopaków, który bierze udział w projekcie Fanthrash. "Duallity"... ukazała się już dwa lata temu. Czemu teraz wydaliście zaledwie EPkę z trzema utworami? Kiedy można się spodziewać drugiej płyty? To prawda, od wydania naszej debiutanckiej płyty "Duality Of Things" minęły niespełna dwa lata i nadszedł już czas na nowy album, jednak przez ten miniony okres mieliśmy trochę zawirowań organizacyjnych, które skutecznie odsunęły datę premiery drugiej dużej płyty ale sytuacja jest już opanowana. Ważnym powodem, który na pewno nie przyspieszył procesu wydania nowego materiału, były także względy finansowe a raczej ich brak. Dlatego też postanowiliśmy nie czekać na możliwość wydania dużej płyty w barwach jakiegoś labela i zdecydowaliśmy się na wydanie własnym sumptem EP "Apocalypse Cyanide", tak by przypomnieć o zespole Fanthrash w zupełnie nowych, autorskich kompozycjach. Pomimo, że takie podejście do nowego wydawnictwa nie było najtańszym rozwiązaniem, postanowiliśmy sfinansować z własnej kieszeni, cały proces rejestracji w studio, miksu, masteringu, tłoczenia płyt z wcześniejszym zaprojektowaniem grafiki, bez jakiegokolwiek wsparcia z zewnętrz. Pytasz się dlaczego EP z trzema nagraniami, po prostu utwory te były już gotowe i ograne przez nas na próbach a dodatkowo stanowiły pewną całość koncepcyjną w sferze literackiej i emocjonalnej. Termin wydania drugiej dużej płyty możemy w obecnej sytuacji określić na koniec 2013, początek 2014 roku. Debiut ukazał się nakładem brytyjskiej Rising Records. Jak wyglądała współpraca z nimi? Jak dużo dla Was zrobili? Na to pytania spuszczę ze względu na wrażliwość czytelników, zasłonę milczenia … Ok (śmiech). Czemu "Apocalypse Cyanide" wydaliście własnym sumptem? Nie było chętnych na wydanie tego materiału? Tak, to prawda pomimo, że nasza debiutancka płyta


"Duality Of Things", została rozesłana do wszystkich liczących się i mniej liczących się labels w Polsce i na świecie, nie było chętnych do wydania naszej drugiej, dużej płyty. Dlatego przestaliśmy czekać na "księcia z bajki" tracąc kolejny rok i postanowiliśmy wydać przynajmniej nową EP, by pokazać że żyjemy, zaprezentować naszą obecną kondycję i nowe oblicze Fanthrash A.D. 2013. W jakich ilościach sprzedała się "Duallity of Things". Jaki był odzew na tą płytę w kraju i zagranicą? Powiem tak, co do ilości sprzedanych płyt, to niestety nie mamy precyzyjnych danych (patrz wcześniejsze pytanie dotyczące Rising Records). Natomiast odzew na "Duality Of Things" był dla nas miłym zaskoczeniem, większość recenzji tak w kraju jak i za granicą była naprawdę dobra. Raduje to bardzo nasze serca, zważywszy ile trudu włożyliśmy w skomponowanie, nagarnie i doprowadzenie do wydanie naszego debiutu. Tu, by być sprawiedliwym muszę tylko dodać, że od strony wydawniczej Rising Records stanął na wysokości zadania i rzeczywiście krążek został wydany na wysokim poziomie wydawniczym i nadal jest dostępny w sprzedaży praktycznie na całym świecie. No ale poza satysfakcją niewiele z tego wynika. Gdzie nagrywaliście debiut, a gdzie "Apocalypse..."? Oba materiały brzmią znakomicie. Zresztą brzmienie to Wasz duży atut. Mocne, dynamiczne, ale również selektywne i przestrzenne. Kto za nie odpowia da? Wszystkie nasze dotychczasowe wydawnictwa (po powrocie), nagrywaliśmy w Tzar Studio u naszego przyjaciela Czarka Sochy, który jest także współproducentem naszych nagrań. Drugim filarem obecnego brzmienie Fanthrash są miksy i masteringi, przygotowane w Szwecji, przez Jocke Skoga w FalStudios (Jocke to klawiszowiec w Clawfinger oraz producent ich płyt oraz np. płyt Meshuggah). Zawsze staramy się by nasze brzmienie było jak najlepsze, bez żadnej taryfy ulgowej i półśrodków. Takie podejście do całej materii związanej z realizacją i produkcją nagrań na tak wysokim poziomie, powoduje, że jesteśmy trochę biedniejsi (śmiech), bo za cały proces nagrań, miksów i masteringów, płacimy z własnej kieszeni, bez jakiegokolwiek wsparcia labela, czy managementu. Jednak najważniejszy jest efekt końcowy naszych starań i możliwość zaprezentowania naszej twórczości w jak najlepszej oprawie brzmieniowej z szacunku dla słuchaczy ale też własnej ciężkiej pracy nad nagraniami Fanthrash. Jak z perspektywy czasu oceniacie "Duallity..." i jak byście odnieśli do niej te trzy nowe numery z EPki? Jak dla mnie zdecydowanie kontynuujecie ten sam styl, jednak muzyka zdaje się jeszcze bardziej techniczna i wymagająca. Perspektywa jest stosunkowo krótka, bo to niespełna dwa lata od wydania debiutanckiej, dużej płyty ale pewnie coś w tym jest, że utwory z "Apocalypse Cyanide" są w pewnym sensie kontynuacja nagrań z debiutu. Nie zakładaliśmy, że nowe utwory mają być bardziej techniczne, czy pokręcone od tych z "Duality Of Things", staraliśmy się po prostu zrobić nowe nagrania najlepiej jak potrafimy, tak jak czujemy, bez zastanawiania się jak zostaną odebrane. Oczywiście mając już pewne doświadczenia po wydaniu debiutu, staraliśmy się nie tylko kontynuować obraną muzyczna drogę ale też wkraczać na dotychczas nie spenetrowane terytoria artystycznych inspiracji. Nie licząc jakoś specjalnie na komercyjny sukces, nie musimy się przejmować i kalkulować, czy nagrywać utwory, tak by zostały "kupione" przez mainstream, czy takie które dobrze zabrzmią w radio, itd. Jesteśmy twórcami i kroczymy własną artystyczną drogą i dobrze nam z tym a czy kiedyś będą z tego jakieś pieniądze, czy uznanie "tłumów", to jest już sprawa drugorzędna. Czy te trzy utwory na "Apocalypse Cyanide" to są nowe rzeczy czy też może są to jakieś pozostałości z poprzedniej sesji? Te trzy utwory z EP "Apocalypse Cyanide" są to zupełnie nowe nagrania, które zostały skomponowane już po wydaniu naszej debiutanckiej płyty "Duality Of Things" i zarejestrowane w Tzar Studio na początku 2013 roku. Nowe utwory są w pewnym sensie rozwinięciem naszej artystycznej misji zapoczątkowanej już na EP "Trauma Despotic" w 2010 roku, zapowiedzią kolejnej dużej płyty ale też zamykają pewien okres, nazwijmy go "inicjacyjny" w historii zespołu Fanthrash. Teraz przed nami kolejne wyzwania i intrygujące doświadczenia twórcze, związane z kompo-

nowaniem i nagrywaniem nowego materiału. W jaki sposób wygląda proces twórczy w Fanthrash? Pracujecie zespołowo czy też jest ktoś kto odpowiada za komponowanie? Proces twórczy w Fanthrash wygląda w taki sposób, że większość kompozycji i riffów powstaje w mojej głowie i pomysły te są później przeze mnie nagrywane w domu. Następnie wspólnie przygotowujemy aranżacje na sali prób i w naszym zaprzyjaźnionym studio, gdzie szkice utworów przechodzą ostrą selekcję i są weryfikowane przez naszych przyjaciół i współproducentów naszych nagrań, Czarka Sochę i Krzyśka Kłosa. Za cześć kompozycji i pomysłów do utworów Fanthrash, odpowiada też nasz basista Mariusz Ostęp. Mówiąc o kompozycjach zespołu Fanthrash, koniecznie trzeba wspomnieć o partiach gitary solowej, które skomponował i nagrał nasz gitarzysta solowy Wojtek Piłat. Podkreślam ten fakt, bo solówki gitarowe w naszych nagraniach są bardzo istotnym elementem wszystkich kompozycji, budującym odpowiedni klimat i w wirtuozerskim wydaniu Wojtka, nadają właściwy charakter naszej twórczości. Oczywiście pozostali muzycy, mają także nieoceniony wpływ na ostateczny kształt naszych nagrań, jak aranżacje partii perkusji, stworzone przez Radka, czy świetne pomysły związane z aranżacjami partii wokalnych, których autorem w wielu utworach jest nasz wokalista Less. Kto odpowiada za stronę liryczną? O czym traktują Wasze teksty? Za stronę liryczną, czyli po prostu pisanie tekstów do utworów Fanthrash, odpowiadam w całości ja osobiście. Staram się by teksty miały zawsze jakieś uniwersalne przesłanie, chociaż najczęściej traktują o moich osobistych przeżyciach, wewnętrznych przemyśleniach, czy rozterkach. Dla mnie teksty utworów są nie mniej istotne od muzyki, którą ilustrują, podkreślając jej przekaz twórczy. Wymowa naszych tekstów jest symboliczna ale zawsze dbamy by nie był to tylko potok słów ale by w lirykach było zawarte jakieś przesłanie. Mam osobiście taką ambicje, by teksty same w sobie (które każdy może poczytać sobie na bookletach dołączonych do naszych wydawnictw), zaciekawiały czytelnika i zmuszały go do refleksji a może też dawały odpowiedzi na jakieś egzystencjonalne pytania. Jak wygląda u was sprawa koncertów? Często gracie na żywo? Z jakimi zespołami dzieliliście scenę? Z kim i gdzie gra się Wam najlepiej? Co do koncertów to sprawa wygląda dwojako, tzn. z jednej strony chcielibyśmy grać jak najwięcej, by dotrzeć do jak największej liczby fanów ale tu pojawiają się problemy natury ekonomicznej. Kiedy rozmawiamy z klubami czy organizatorami imprez, wtedy kończą się sentymenty i słyszymy OK! możecie grać ale nie możemy wam zagwarantować nawet zwrotów kosztów, że o jakiejś gaży za koncert nie wspomnę. Problem nasila się i koszty również, szczególnie jeżeli mówimy o koncertach w miastach odległych od Lublina, gdzie tym bardziej chcielibyśmy dotrzeć, by móc promować zespół, także poza naszym regionem. Scenę dzielimy ze wszystkimi dobrymi kapelami, nie ograniczając się stylistycznie (tak zresztą jak w twórczości Fanthrash), od koncertów z takimi zespołami jak Mech do grindcorowców z Parricide, przez black metalowy Christ Agony. Różnorodność stylistyczna nie stanowi dla nas żadnego problemu. Przez te dwa lata aktywności koncertowej zespołu, mieliśmy okazję zagrać z wieloma świetnymi kapelami, w tym wspólne koncerty z Voivod czy Incantation, z czego jesteśmy bardzo dumni. Co do częstotliwości grania koncertów, to oczywiście chętnie gralibyśmy je częściej, by móc jak najszerzej promować zespół, więc zapraszajcie Fanthrash do siebie, czekamy na propozycje. Jak byście porównali polską scenę 25 lat temu i dzisiaj? Jakie jest Wasze zdanie na jej temat? Jakie zespoły uważacie za najbardziej wartościowe? No cóż mogę powiedzieć, mówimy o dwóch różnych światach, właściwie pod każdym względem i różnych epokach, tak w sferze kulturowej jak i ekonomicznej. Ponad 25 lat temu nasza rodzima metalowa scena to był bardzo dynamicznie rozwijający się underground, który tętnił życiem dzięki pasji młodych ludzi, którzy chcieli grać jak Slayer czy Kreator. Z jednej strony mieliśmy jeszcze pokłosie komuny, gdzie w każdym mieście były Domy Kultury, gdzie organizowane były różnego rodzaju przeglądy i imprezy muzyczne ale też dzięki tym instytucjom, kapele niejednokrotnie miały w ogóle gdzie grać próby i miały dostęp do jakiegokol-

wiek sprzętu muzycznego. Z drugiej strony mieliśmy już pierwsze duże Festiwale jak Jarocin, Sthrashydło, Dramma czy Metalmania. Była w tym wszystkim taka pierwotna pasja i moc, gdzie pomimo braku wszystkiego, od instrumentów, po dostęp do zachodniej muzyki, czuło się prawdziwego ducha undergroundu. Z drugiej strony już wtedy rozpoczynał się wyścig szczurów, pęd ku karierze za wszelką cenę i choć zatwardziali oldschoolowcy temu zaprzeczają, to każdy chciał być w stajni u Dziubińskiego i robić karierę w Polsce a także poza naszymi granicami. W praktyce wyglądało to tak, że wiele kapel naprawdę dobrych funkcjonowało praktycznie tylko w podziemiu a wiele, nazwijmy to takich sobie, wydawało płyty i było promowane przez wytwórnie. Obecnie zmieniło się niemal wszystko, bo muzycy wreszcie mają profesjonalny sprzęt, jest dostęp do studiów nagrań, sal prób, instrumentów, nagłośnienia itd. ale cóż z tego kiedy znów wiele wartościowych i młodych kapel nie może się przebić w zalewie wszechogarniającej muzycznej papki, pompowanej w mózgi młodych odbiorców przez media, internet i portale społecznościowe. Nadal niestety jest tak, że jeżeli nie masz wsparcia "ludzi z branży" to nie możesz zbyt wiele zrobić, bo zawsze będziesz odsuwany na margines a na koncertach i festiwalach, ciągle będziemy mogli oglądać Acid Drinkres i Kata (z całym szacunkiem dla tych artystów i ich dorobku). Co do kapel metalowych na naszym rynku, to nie chciałbym wymieniać jakiejś listy lubianych i nie lubianych bandów, bo zanudzilibyśmy pewnie czytelników na śmierć. No i jest jeszcze jedno, kto wie, może z tymi mniej lubianym przyjdzie nam grać kiedyś jakiś wspólny gig (śmiech), więc lepiej wtedy wypić wspólnie piwo, niż zastanawiać się nad poziomem sympatii do poszczególnych kapel. Czego możemy się spodziewać po Fanthrash w przyszłości? W jakim kierunku podąży Wasza muzyka? No cóż, na pewno można się po nas spodziewać kolejnej dużej płyty nad którą już pracujemy i którą planowaliśmy wydać przed końcem tego roku, choć obawiam się, że bez jakiegoś finansowego wsparcia naszych artystycznych poczynań, dotrzymanie tego terminu będzie trudne. Nie poddajemy się i przygotowujemy dzielnie materiał na nowy krążek, bez zbędnego narzekactwa a co będzie z wydaniem następcy debiutu, to los i czas pokaże. Pytasz się w jakim kierunku podąży nasza muzyka, sam chciałbym wiedzieć (śmiech), zobaczymy z jakiego źródła natchnienia i inspiracji przyjdzie nam pić. Sądzę jednak, że nowe nagrania pokażą jeszcze inne, dotychczas nie odkryte oblicze Fanthrash, choćby dlatego, że właśnie zmieniamy skład i pojawi się u nas dwóch młodych i utalentowanych muzyków Rafał Cywiński, który zastąpi Wojtka Piłata naszego gitarzystę solowego i Kuba Chmielewski, który zastąpi Lessa na wokalu. Zmiany wymusiła proza życia, względy organizacyjne, logistyka prób i koncertów (Less mieszka w Policach pod Szczecinem a Wojtek w Warszawie, przypomnę że Fanthrash jest z Lublina), gdzie na dłuższą metę ciężko było w ten sposób efektywnie pracować. Pozostajemy oczywiście z Wojtkiem i Lessem w wielkiej przyjaźni i myślę, że jeszcze nie raz w różnych okolicznościach spotkamy się na scenie czy w studio. Wracając do twórczości Fanthrash, to myślę, że wytyczyliśmy już pewien szlak, którym podążamy i pewien kanon w którym funkcjonujemy muzycznie, baza więc jest a jaki efekt końcowy uzyskamy na kolejnej dużej płycie, sam jestem ciekaw. Jednego jestem pewien, że nie zawiedziemy naszych dotychczasowych sympatyków i fanów dobrego, thrashowego i nowoczesnego grania. Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich czytelników HMP i zwrócić się do wszystkich fanów, kupujcie nasze płyty i płyty innych podziemnych bandów, przychodźcie na koncerty, wspierajcie cały polski underground, bo wasze wsparcie jest paliwem do dalszego funkcjonowania Fanthrash ale też i pozostałych zespołów z naszego metalowego podziemia. Maciej Osipiak

FANTHRASH

49


Najważniejsza jest autentyczność Nawet jeśli komuś nie leżą nagrania młodych zespołów, zatwardziale buszujących w odmętach thrash metalowych czeluści, to i tak nie odmówi młodym Włochom zapału i oddania dla swej sprawy. Może ekologiczno-społeczne przesłania są czymś, co śmieszy ogół, może hołdowanie biboszowemu trybowi życia jest oznaką degrengolady i skrajnego lenistwa. Jednak mimo to, czwórka włoskich thrasherów jest zdeterminowana ciągnąć, to co zaczęli swym debiutem "For Humanity". Jak będzie, czas pokaże, a w międzyczasie zapraszam do przeczytania wywiadu, opływającego w grillowe zapachy oraz klimat niszowych i kiczowatych filmów. Humanity? HMP: Minęło już trochę czasu od daty wydania waKoniec gry dla ludzkości nadejdzie, jeżeli ludziska nie szego debiutanckiego krążka "For Humanity". W wazaczną przykładać uwagi do swego otoczenia. Żyjemy w szym kierunku poleciała znaczna ilość słów uznania świecie, gdzie każdy myśli wyłącznie o sobie. Telewizja ze strony thrash metalowej społeczności. Zastanawia wypełnia nasze głowy fałszywymi przekazami i przesłamnie czy do waszych uszu dotarła też jakaś nutka kryniami, gdzie pieniądze są stawione jako jedyny środek tyki? Renato "Reno" Chiccoli: Witamy wszystkich, z tej do osiągnięcia szczęścia. Poza tym ciągłe zmiany środostrony zespół Game Over! Dzięki niebiosom, rzeczywiskowe, które pchają naszą planetę w ramiona globalwiście - odkąd nasz album ujrzał światło dzienne, otrzynego ocieplenia i wymierania zwierząt. Uważasz, że to maliśmy bardzo wiele pochlebnych opinii ze strony śrojest w porządku? Ludzkość nie posiada monopolu na dowiska fanów oraz prasy. Wiele czasopism muzyczZiemię. Musimy zmienić nasz styl życia i nauczyć się nych, jak "Metal Maniac" oraz zinów dało "For Humażyć w zgodzie z przyrodą. nity" pozytywne oceny. Nie spodziewaliśmy się, aż tak W swych utworach poruszacie wiele tematów typoentuzjastycznego przyjęcia. Dzięki temu mieliśmy okawych dla młodych thrash metalowych kapel - kwestie zję do odbycia małej trasy po Europie zeszłego lata. społeczne, apokaliptyczne wizje dotyczące wojny i Trafiliśmy też na rozpiskę festiwalu Headbangers ekologii, oraz mózgożernych zombiaków. Czy trzyOpen Air 2013. macie się takiej tematyki, bo takie teksty wychodzą No tak, a co z negatywnymi opiniami i ocenami? wam najlepiej, czy też staracie się trzymać ram New Wave of Thrash Metal? Naturalnie nasza płyta nie będzie się podobać każdemu słuchaczowi. Na Youtubie zostaliśmy zjechani przez jaUważam, że nie ma czegoś takiego jak Nowa Fala kiś gości, którzy nie lubią naszego thrashowego podejśThrash Metalu. Każdy piszę o tym, o czym chce. Czacia do życia. Zarzucali nam stylizowanie się na oldsem czujemy się zadowoleni z życia, wtedy tworzymy school. Osobiście uważam, że każdy ma prawo by mygłupkowate lub imprezowe teksty. Czasem chcemy śleć, mówić i robić to co mu się żywnie podoba. Nie luzwrócić uwagę na jakiś film, który wpłynął na nas. Czabią naszej muzyki, nie nasz problem! (śmiech) Mogą sem po prostu chcemy wypluć z siebie gniew, spowoswobodnie roztkliwiać się nad innymi formacjami mudowany nowoczesnym stylem życia. zycznymi, na świecie jest przecież tyle świetnych zespoStworzyliście kilka imprezowych thrashowych numełów! My gramy po prostu tak, jak nam się podoba. rów. Lubicie sobie czasem popić, co nie? Czy bierzecie takie opinie pod uwagę? Niezależnie Moje nadprzyrodzone moce mówią mi, że masz na myczy są przyjazne czy też wrogie? śli "Overgrill", "Tupa Tupa or Die" oraz "Another Dose of Ujmę to tak - opinie ludzi, którzy nie lubią naszej muThrash". Ta, są to utwory pełne thrashowej balangi. zyki nie są w ogóle brane pod uwagę. Uwagi fanów, znaUwielbiamy grillować, chodzić na koncerty i imprejomych i innych ludzi, którzy starają się nam pomóc się zować z naszymi kumplami. Myślę, że dobra zabawa rozwinąć są zawsze mile widziane. Poza tym, nigdy jajest istotną częścią heavy metalu. Kto nie lubi czasem koś nikt nam nie mówił jak mamy tworzyć swoje utwozaszaleć? Co do "Overgrill" chciałbym dodać jeszcze ry. Tak czy owak, zespoły takie jak my, nie powinny się kilka słów. Ten utwór jest dedykowany naszemu przyskupiać na opiniach innych, ponieważ przez to ryzyjacielowi, który uwielbia grillować mięso. Pewnego dnia, kują zatracenie swych pierwotnych idei, energii i ducha na jakieś ogródkowej imprezce, tak mu odwaliła palma, undergroundu. Najważniejsza jest autentyczność. że zaczął wrzucać na ruszt coraz więcej mięsiwa. Wrzucał i wrzucał, aż w końcu totalnie oszalał. Krzyczał, że Tytuł waszego debiutu jest bardzo sprytną grą słów. jeżeli nie będzie wystarczającej ilości żarcia do upieNaprawdę uważacie, że nadciąga Game Over For czenia, to sam się rzuci na grilla, byśmy mieli co jeść. Jest teraz bohaterem narodowym. Powiedz nam, czy "N.S.A.", które trwa niespełna pół minuty, miało być jakąś formą żartu? (Śmiech) Nie, nie! "N.S.A." to normalny utwór. Trybut dla Nuclear Assault i dla muzyki punkowej, którą ubóstwiamy. To jest również swojego rodzaju ukłon dla filmów klasy B. Z którego filmu jest wzięty cytat, który otwiera "Evil Clutch"? Z filmu o takim samym tytule! To włoski klasyk kiczowatego kina z 1988 roku, wyreżyserowany przez legendarnego AnFoto: Game Over

50

GAME OVER

dreę Marforiego, niech wielki będzie jego kult! To straszna szmira, jednak teraz jest uznawana za jeden z największych kultów, przez fetyszystów takich filmideł. Jakbyś się chciał spytać, to my do takich właśnie należymy. Intro, które można usłyszeć w utworze "Evil Clutch" jest wzięte z oryginalnej wersji tego filmu, który po włosku jest zatytułowany "Il Bosco 1". Ciekawa koncepcja tytułu, gdyż nigdy nie powstał żaden "Il Bosco 2" lub jakikolwiek inny sequel. Jeżeli nigdy go nie widziałeś - natychmiast pędź go oglądać. Natychmiast! Tak z czystej ciekawości - co oznacza tytuł "Abyss of a Needle"? Jakie jest znaczenie tego utworu? "Abyss…" jest utworem dotykającym problematyki zażywania narkotyków. Jest to opowieść o uzależnionym ćpunie, który przez swój nałóg zniszczył swoje życie. Nie ma żadnej innej motywacji do życia prócz ciągłego zażywania swej działki. Wpada w otchłań swego "przyjaciela" - igły strzykawki. Czy w takim razie uważacie, że teksty piosenek są dobrym sposobem na przekazanie światu swego przesłania? Dla Game Over utwór to nie tylko szybkie riffy? W naszym przypadku teksty są ważne. To dzięki nim możemy puścić w świat nasze myśli i odczucia. Dla nas każdy aspekt utworu jest istotny w procesie tworzenia muzyka, wokal, liryki. Nosicie się z zamiarem nagrania i wydania drugiego albumu? Czy są już ustalone jakieś twarde konkrety na ten temat? Nasza "dwójka" już jest prawie gotowa! Zrobiliśmy dziewięć nowych utworów, które niedługo nagramy, by zmiażdżyły wasze mózgi i wprawiły wasze głowy w coraz mocniejsze machanie banią. Do studia wejdziemy najprawdopodobniej we wrześniu, a płytka będzie gotowa do kupienia jakoś na początku 2014 roku. Mamy już tytuł i pomysł na okładkę… jednak na razie jest to pilnie strzeżona tajemnica! Opowiedzcie nam nieco o tym nowym albumie. Jak będzie wyglądała zawartość? Będziecie się trzymać stylu wypracowanego na swym debiucie? Jasnym jak słońce jest, że będzie to silnie wgniatający w glebę thrash metal. Tak jak na pierwszym naszym albumie. Na nowym albumie sięgnęliśmy też po trochę inne środki, dzięki którym będzie można usłyszeć, że będzie trochę bardziej dojrzalszy niż "jedynka". Na "For Humanity" znalazły się utwory, które komponowaliśmy w 2008, 2009 i w 2010 roku, na początku naszej muzycznej przygody. Są to "Tupa Tupa or Die", "Dawn of the Dead" oraz "Abyss of a Needle". Teraz jesteśmy lepiej przygotowani, jeżeli chodzi o zdolności kompozytorskie. Jednak nie zrozum mnie źle - ten album będzie pociągiem towarowym, skierowanym w twoją twarz, zupełnie tak jak nasz pierwszy. A może nawet jeszcze bardziej! Co jest waszą inspiracją, gdy tworzycie muzykę? Moja ex-radioaktywna sąsiadka Luciana, niech spoczywa w pokoju, Luigin - najlepszy i najbardziej nawalony dziadek na świecie oraz inni szaleńcy. Wpłynęło na nas wiele świetnych heavy i thrash metalowych zespołów. W domach tworzymy pojedyncze riffy i przynosimy je do sali prób, gdzie wspólnie wykuwamy z tego utwory. Staramy się stworzyć mocne, lecz chwytliwe kompozycje. Unikamy przekombinowania, by nie tracić impetu i energii w utworach. Game Over trafiło na rozpiskę Headbangers Open Air 2013. Założę się, że jest to dla was wymarzona okazja. Hordy old-schoolowych metalowców z całego świata, a obok was na scenie takie nazwy jak Overkill, Metal Church, Vicious Rumors i tak dalej. Jaka była wasza reakcja, gdy dowiedzieliście się, że tam zagracie? U mnie to było tak, że moja matka musiała zadzwonić do szpitala, bo upadłem na podłogę, kompletnie tracąc przytomność. Tak serio, to bycie częścią tego epickiego festiwalu jest rzeczywiście naszym marzeniem, które się spełniło. Zagramy obok legendarnych kapel, których utwory towarzyszyły nam od najmłodszych lat. Zagranie w tym roku na edycji festiwalu Headbangers Open Air to wielki honor, a także okazja do zaprezentowania włoskiej sceny thrash metalowej. Przybywajcie! Jakieś ostatnie słowa, które chcielibyście skierować do naszych czytelników? Wielkie dzięki za wywiad, Alex. Podziękowania dla naszych fanów w Polsce! Kontaktujcie się z nami na Facebooku, w sprawie koncertów, bookingu, merchu i wszystkiego innego. Przyświeca nam tylko jeden cel: podbić świat i całą galaktykę! Przygotujcie się na cios pięści Game Over! Do zobaczenia, maniacy! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


szą nazwą jako support? Jak przed chwilą powiedziałem, planujemy własna trasę w październiku, ale jest też coś bardzo, bardzo dużego, czego nie możemy w tej chwili zdradzić. Jednym z naszych celów w nowym roku jest trasa z jakimś dużym zespołem… może!

Wierzymy, że szacunek zawsze jest rozwiązaniem Nie zrażajcie się nazwą tego zespołu, bo na szczęście nie ma on nic wspólnego z tym gniotem dla nastolatek rodem z miasta Łodzi. Coma jest kolejnym młodym thrashowym bandem ze słonecznej Italii, który w tym roku zadebiutował naprawdę niezłą płytą "Mindless". Nie jest to może thrashowy panteon, ale jest to na tyle rozwojowy zespół, że warto poświęcić im trochę uwagi i obserwować ich przyszłe działania. plecami. "Old Man" jest zadedykowany dla dziadka AnHMP: Zespół powstał w 2002 roku. Czemu aż 10 lat tonio i Michele. To historia starego człowieka, który zajęło wam nagranie debiutanckiej płyty? walczył w kilku wojnach i zawsze szukał ich sensu. "Full Antonio Sanna: Na początku chcieliśmy podziękować Of Nothing" to pewnego rodzaju zemsta na pewnej dziza tą szansę. To dla nas zaszczyt! Głównym powodem wce… tego 10-letniego opóźnienia są kilkukrotne zmiany lineupu. Teraz mamy solidny skład, więc łatwiej będzie piUdaje wam się doskonale ubrać klasyczne thrash metsać i nagrywać nowe rzeczy! alowe łojenie w dzisiejsze brzmienie co daje znakomi Nazwę zespołu zaczerpnęliście od utworu Overkill "Coma" czy Kreator "Coma of Souls" (śmiech)? Jakie zespoł y stanowi ły dl a was naj wi ększą inspiracj ę? Chyba jednak bliżej wam do sceny amerykańskiej? Cóż… nasz pseudonim wywodzi się od fantastycznego albumu, "Horrorscope" i jego świetnego utworu rozpoczynającego, "Coma". Ten album jest jednym z najważniejszych dla naszego rozwoju. Inne zespoły, które nas inspirują to oczywiście Metallica, Slayer, Anthrax, Testament, Death, Forbidden, Iced Earth, Annihilator i wiele innych! Wasz muzyka zachowuje równowagę pomiędzy agresją, a melodią w stylu wspomnianego Overkill czy testament? Mieliście takie założenie czy po prostu przyszło wam to naturalnie? Przyszło nam to naturalnie. Nigdy nie decydowaliśmy w jaką stronę skierujemy się w danej piosence… Zaczynamy od pomysłu, a później pozwalamy mu rozwijać się swobodnie!

ty efekt. Czy mieliście takie założenie tworząc materiał? Po prostu staramy się włożyć w muzykę to co czujemy. Nie mamy żadnych wytycznych, po prostu tworzymy muzykę zaczynając od naszych odczuć w danym momencie! "Mindless" wydaliście w coraz prężniej działającej Punishment 18. Jak oceniacie tą wytwórnię? Jesteście z niej zadowoleni? Musimy z tego miejsca bardzo podziękować Corrado z Punishment 18. Skontaktował się z nami jakiś czas temu, ale nie nagraliśmy nic z wielu powodów. Kiedy we wrześniu zadzwoniliśmy do niego, żeby powiedzieć "Cześć chłopie, właśnie nagraliśmy album… możemy coś razem zrobić???" nie mogliśmy się spodziewać niczego dobrego, ale zgodził się po przesłuchaniu tylko dwóch utworów przed remixami, bez tekstu! Pracujemy teraz wspólnie z nim i jego wytwórnią nad wieloma pro-

Scena włoska jest moim zdaniem ostatnio jedną z najlepszych i najpłodniejszych scen jeśli chodzi o klasyczne gatunki metalu. Odczuwacie dużą rywalizację czy to wszystko działa raczej na zasadzie braterstwa? Cóż… jak w codziennym życiu możesz spotkać ludzi, którzy dzielą z tobą niektóre wartości i zasady, ich możesz nazywać przyjaciółmi. Możesz znaleźć zespoły, które się z toba nie zgadzają, ale zawsze robią to z szacunkiem i nie ma problemu. Zawsze jednak możesz trafić na zespoły, które nie zgadzają się z tobą i próbują zniszczyć wszystko co robisz, oni nie są przyjaciółmi… Wierzymy, że szacunek zawsze jest rozwiązaniem. Piszecie już jakieś nowe numery? Jeśli tak to czy będą utrzymane w tym samym stylu co "Mindless" czy należy oczekiwać niespodzianek? Kiedy planujecie wydać drugi krążek? Tworzymy właśnie nowy materiał i mamy już prawie gotowe 3-4 utwory, które stylistycznie przypominają "Mindless", ale jak już wcześniej mówiłem, nic nie planujemy przed pisaniem piosenek… Może spróbujemy skomponować coś w nowy sposób. Na przykład w "Mindless" użyliśmy dwóch różnych strojeń, ale żadnych 7-strunowych gitar… kto wie! Będziemy mieli też nowych gości na następnym albumie, ale to tajemnica… Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, nowy album zostanie wydany następnej wiosny! Co jak do tej pory uważacie za swój największy sukces? Z czego jesteście najbardziej dumni? Cóż… Po pierwsze, to wielki zaszczyt widzieć wszystkie recenzje naszego albumu z dobrym wynikiem. Kontakt z fanami jest niewiarygodny. Trochę dziwnie o tym mwić, ale kilku z nich wszędzie za nami podąża. Jest wiele rzeczy, które są dla nas szczególne. Wiemy, że jesteśmy

Ile czasu zajęło wam napisanie materiału na "Mindless"? które utwory są najstarsze, a które najnowsze? Na tym albumie są cztery utwory pochodzące z naszego początkowego okresu ("Mindless", "Full Of Nothing", "Old Man", "No Love and Only Hate"), jedna z naszej środkowej fazy ("Last Aim") i trzy z tego ostatniego roku ("My Venom Inside", "Under Attack" i "Again"). Zasadniczo wzięliśmy wszystkie nasze piosenki, te stare i te nowe, mocno je przearanżowaliśmy, żeby stworzyć jednorodne brzmienie. Wycięliśmy niektóre części i zmieniliśmy inne ("Mindless" na przykład, początkowo było piosenką trwającą 10 minut!). Jak wygląda u was proces pisania utworów? Pracujecie zespołowo czy może któryś z was jest głównym kompozytorem? Zazwyczaj Antonio zaczyna myśleć nad głównym tematem każdego utworu, później tworzy brzmienie, które zarysowuje główną myśl. Kiedy piosenka jest skończona sprawdzamy wszystko razem. Kiedy utwór jest gotowy Antonio pisze tekst i partie wokalu. Czasami Michele pomaga mu pisać teksty (na przykład "My Venom Inside"). Gdzie nagrywaliście album i kto odpowiada za brzmienie? Jesteście z niego zadowoleni? Nagraliśmy go w naszym domowym studio, poza wokalami (nagrane w V-Studio). Wszystko co słyszysz na tym albumie jest dokładnie tym samym co dostajesz na scenie. Te same wzmacniacze, ta sama perkusja. Bez pluginów i bez obróbki. Chcieliśmy nagrać album, który brzmi prawdziwie, bez żadnych sztuczek, czy czegoś innego. Płyta została zmiksowana przez Riccardo Atzeniego (ex-Dominici, ex-Solid Vision) i zmasterowana przez Ettore'a Rigotti. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jej brzmienia, właśnie to chcieliśmy nagrać! Gościnnie znakomite solo w utworze "Again" zagrał Craig Locicero z legendarnego Forbidden. Jak udało Wam się namówić go do współpracy? Michele, nasz perkusista, robił dla Forbidden audycje internetowe i wybrali go, żeby wziął udział w kilku ich próbach. Z powodu problemów z paszportem nie mógł dostać się do Kalifornii, żeby wystąpić, ale pozostał w kontakcie z Craigem. Po prostu zapytaliśmy go, czy byłoby możliwe, żeby był naszym gościem na albumie, a on się zgodził! Jakie znaczenie ma dla was strona liryczna? Kto pisze teksty i jakie tematy są w nich poruszane? Zazwyczaj Antonio pisze wszystkie teksty. Mówią one o różnych tematach. Na przykład "Under Attack" jest o fałszywych ludziach, którzy zawsze gadają za twoimi

Foto: Punishment 18

jektami. Jak wygląda kwestia koncertów? Często gracie na żywo? Z kim dzieliliście scenę? W Sardynii bardzo trudno jest zorganizować koncert. Nie ma za dużo miejsc, a większość z nich nic nie płaci zespołom. Przez te lata mieliśmy wiele koncertów, ale teraz staramy się grać jedynie 3-4 razy w naszym mieście. Wolimy grać poza Sardynią, jechać w trasę z jakimś zespołem, albo po prostu zorganizować parę koncertów z innymi przyjaciółmi. Na przykład, zeszłego listopada byliśmy w trasie po całej Europie z Master i planujemy kolejną trasę we Włoszech w następnym październiku. Tego lata będziemy grać na Metal Days Festival w Słowenii z wieloma legendami metalu. Kiedy gramy w Cagliari, zwykle dzielimy scenę z zespołami, które są nam bliskie, ze wzglądu na nasza przyjaźń (Shardana, Terrorway, Inexhibit…). Macie w planach jakąś trasę? jeśli tak to czy będzie to Wasze własne tour czy też pojedziecie z jakąś więk-

dopiero na początku tej drogi, ale każdy krok wymaga od nas bycia silniejszymi niż wcześniej. Teraz wypuszczamy nasze pierwsze wideo i jest świetnie! Jakie postawiliście sobie cele na przyszłość? Na co możemy liczyć z obozu Coma? Mamy nadzieję dać świetny występ na Metal Days, zagrać mocno na kolejnej trasie po Włoszech i może ruszyć w trasę z jakimś większym zespołem tak szybko jak to możliwe. I oczywiście zamierzamy nagrać nowy album, który będzie kopał dupy mocniej niż pierwszy! To już wszystko, wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Was. Dziękujemy za miejsce jakie nam poświęciliście. Bardzo trudno jest zespołom takim jak Coma wydostać się ze swoja muzyką poza granice kraju. Mamy nadzieję, że kiedyś spotkamy się w Polsce! Rock on!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

COMA

51


Kolejny przedstawiciel naszej młodej sceny thrashowej, rybnicki The Crossroads na swojej drugiej płycie "Pariah" zaprezentował kawał naprawdę znakomitej muzy. Niestety niedawne odejście z zespołu lidera i założyciela, gitarzysty Danka zahamowało jak na razie ich działalność. Miejmy nadzieję, że ten zastój będzie tylko chwilowy, bo szkoda by było, żeby tak obiecujący zespół zniknął z naszej sceny.

Na razie mamy wakacje HMP: Witam. Opowiedzcie o waszych początkach. Jak doszło do powstania grupy? Co słychać nowego w obozie The Crossroads? Stafar: Witam. Powstanie The Crossroads... Danek i Dave mieszkają blisko siebie... Danek kupił wiosło, Dave bębny... I takie były początki. Po jakimś czasie zasiliłem ich ja wraz z Tofikiem. Mieliśmy wtedy po 15 lat chyba. Przez kapele przewinęło się jeszcze kilka osób, po czasie jednak skład został ustabilizowany. Po roku albo dwóch latach zasilił nas Klaus. Klaus: Początki… Mój miał miejsce jakieś 4 lata temu, udawałem wtedy "technicznego" Soul Collector. Jakoś tak się złożyło, że w pewnym momencie do ich składu doszedł Stafar. Na jednej z prób zagrał mi kilka riffów, podobno jego zespół szukał kogoś na wokal… Dostałem taby do czegoś, co później okazało się "Bastards". Szczerze mówiąc, tekst napisałem na kolanie, do dzisiaj nie mam pojęcia o czym jest, (śmiech). A dalej już wóda, dziwki i lasery… Na YouTube powinny być jeszcze nagrania z naszego pierwszego gigu, ze stresu nawaliłem się jak prosiak! Aktualnie mamy… mniej lub bardziej przymusowe wakacje. Czy to prawda, że założyciel grupy Daniel opuścił wasze szeregi? Jeśli tak to jakie były powody tej decyzji? Kto będzie jego następcą? Stafar: Tak, niestety to prawda. O powodach jego decyzji nie chcę za bardzo rozmawiać, jednak zapewniam że nie ma żadnych kwasów, po prostu nasze drogi musiały się rozejść. W chwili obecnej nie widzę nikogo kto mógłby go zastąpić, pogramy trochę na jedno wiosło, i zobaczymy, jak to będzie. Klaus: Niestety, bywa i tak… Facet chyba się po pros-

tu wypalił, poniekąd to rozumiem. Praca nad "Pariah" była, mówiąc zwyczajnie, wkurwiająca, do tego ta chora sytuacja z Pioną, który wydymał wszystkich wokoło i zostawił nas z niczym… Pewnego pięknego popołudnia, w drodze na gig z Rusted Brain, Daniel powiedział, że to jego ostatni koncert. Piliśmy równe dwa dni, słuchając niemieckiego disco polo i to był ostatni raz, kiedy się z nim widziałem. Następcy nie szukamy i nie sądzę żebyśmy takiego szukali w najbliższym czasie. Kto wie, może jeszcze zmieni zdanie? Dave: Niestety to prawda. O tym, że Danek chciał opuścić nasze szeregi wiedziałem już od jakiegoś czasu. Namawiałem go nie raz nie dwa aby został, bo bez niego to już nie będzie już to co było. Oficjalnie poinformował nas o tym, gdy jechaliśmy do Warszawy tak jak Klaus wyżej powiedział… lecz jestem przekonany w duchu, że wróci. A czy szukamy kogoś za niego? Myślę, że za jakiś czas będziemy myśleli o tym, lecz na razie mamy "wakacje". Wasz debiut "Hate You" nagraliście z automatem perkusyjnym co nie brzmiało zbyt dobrze. Jakie jest dzisiaj wasze zdanie na temat tej płyty? Stafar: Nie mieliśmy kasy na nagranie żywych garów, a jakiś matex w końcu chcieliśmy wypuścić. Ja na ten album patrzę z dużym sentymentem, bardzo lubię kawałki które na nim się znalazły. Nawet te "gejowe". Wiele motywów z tej płytki pochodzą z czasów gdy mieliśmy po 15 lat, widać w nich niedopracowanie ale myślę że ma to swój urok. Klaus: "Nie brzmiało zbyt dobrze", ładnie ujęte, (śmiech). Dość powiedzieć, że jeśli chodzi o nagrania, to brzmieniowo dupy nie urywamy ani w pierwszym,

ani drugim wypadku, ale takie już nasze szczęście. Co do "Hate You", to jak na album, który kosztował nas grosze, myślę, że naprawdę nie jest źle. Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat i praktycznie zero doświadczenia. Muzycznie? Dalej każdy z tych kawałków podoba mi się tak samo, jeśli nie bardziej z biegiem czasu. Pamiętam próbę, na której pierwszy raz ogrywaliśmy "Blind" i mogę powiedzieć, że kopary opadły nam z zachwytu… Żeby zobaczyć o co chodzi, trzeba posłuchać tego materiału na żywo. Chyba już nigdy nie będzie z nas dobrego, studyjnego zespołu, (śmiech). Jak długo tworzyliście materiał na "Pariah"? Kto odpowiada za komponowanie? Stafar: Nie mam pojęcia jak długo. Nie było czegoś takiego że zaplanowaliśmy sobie: "Od dziś robimy płytkę!". Kawałki po prostu powstawały, po jakimś czasie zebraliśmy je do kupy, i jakoś to wszystko poszło. Większość kawałków stworzył Danek, znajdują się tam także kawałki mojego autorstwa. Chyba wszystkie solówki są moje. Klaus: Wiesz co? Wydaje mi się, że materiał na drugi album powstawał w zasadzie gdzieś obok koncertów. Co jakiś czas dostawaliśmy od Danka kolejne riffy, nie minęło trochę czasu i zorientowaliśmy się, że jest tego tyle, że wystarczyłoby na dwa (!) następne krążki. Mam to ciągle gdzieś w czeluściach dysku, ale nie wydaje mi się żebyśmy mieli kiedykolwiek już z tego skorzystać… Inaczej sprawa też wyglądała z tekstami, które miałem gotowe zanim wybraliśmy odpowiednie kawałki. Nie wiem jakim cudem, ale wszystko ułożyło się w całość bez żadnych zgrzytów. Udaje Wam się bardzo fajnie łączyć scenę amerykańską z niemiecką. Która jest bliższa Waszym sercom i uszom? Stafar: Dla mnie zawsze bliższa mojemu sercu będzie scena niemiecka. Jest agresywna, brutalna, prosta i bezczelna. Klaus: Heh… Z jednej strony jest Sodom i Coroner, z drugiej Overkill i Testament. Nigdy za to nie jarało mnie Destruction czy Exodus, pomimo tego, że "Tempo Of The Damned", to jedna z moich top 10, ale wyjątki się zdarzają. Koniec końców chyba musiałbym postawić na "Muricę" (fuck yeah!), cokolwiek nie powiem, wszystko zaczęło się od treszu z juesej. Moim ulubionym kawałkiem na "Pariah" jest "The Land of the Fee", w którym słyszę inspiracje wczes nymi Destruction czy Kreator. Co powiecie na taką opinię? Stafar: Hmm. Destruction myślę że tak, ale Kreator? Raczej nie widzę w nim inspiracji Kreatora. Ale kto wie czym się wtedy Danek inspirował. Klaus: (śmiech) Jeśli są tam jakiekolwiek inspiracje Destruction, to nie są one ani świadome, ani zamierzone. Chciałem po prostu mieć szybki i szczekający tekst. Numerem, które trochę rózni się od reszty jest bardziej nastrojowy, balladowy "So I Die". Skąd pomysł na niego i o czym opowiada? Stafar: Na temat sensu tekstu powinien wypowiedzieć się Klaus. Ja napisałem muzykę do tego kawałka, i uważam że jest kurewsko dobry. Nie pasuje trochę brzmienie które jest na tej płycie do niego, ale tak czy tak go lubię. Od zawsze miałem ochotę nagrać tego typu balladę, i tego typu rzeczy chodziły mi po głowie. Największą inspiracją był dla mnie chyba jeden z najlepszych utworów jakie kiedykolwiek powstały (moim zdaniem) Halford - "Silent Screams". Klaus: Pomysł był Stafara, od początku do końca, odwalił kawał naprawdę zajebistej roboty, jeśli chodzi o muzykę. Szkoda tylko, że samo nagranie jest spierdolone… No ale wszystkiego mieć nie można. Chyba jest najmniej "krosrołdowy" i najbardziej '"antastyczny" do tej pory. Sam tekst powstał jeszcze zanim dołączyłem do zespołu, pamiętam, że jarałem się wtedy "The Reincarnation Of Benjamin Breeg" Maidenów, co zresztą słychać. W sporym skrócie, opowiada o kimś, kto sam na siebie ściągnął swoje nieszczęście/przypłacił życiem swoje marzenie. Nieważne jak wysoko stoisz, każdy ma zapisany swój koniec, (śmiech). Długo by opowiadać.

Foto: The Crossroads

52

THE CROSSROADS

Powiedzcie trochę o lirykach. Jakie tematy w nich poruszacie? Klaus: Jest o wszystkim i o niczym, naprawdę. Na pewno omijam toksyny, zombie i inne gówniane motywy z komiksów, jak najazdy kosmitów, szerokim łukiem. Nie mówię, że każdy wers to traktat filozoficzny, ale nigdy nie przepuszczę tekstu, dopóki nie będę z niego


zadowolony w 100%. Czasem jestem w stanie poświęcić kolejną zwrotkę, tylko po to żeby "utrzymać standard" pierwszej. W ten sposób dochodzi do tego, że niektóre z tekstów mają po 60 słów… Przynajmniej mamy mniej pracy przy nagraniach, (śmiech). I tak mamy sztuki o fanatyzmie, wojnie, nienawiści, masochizmie… Chyba wychodzi na to, że najczęściej wyciągam wszystko to, co najgorsze w człowieku. Czasem jest bardziej osobiście, ale gdzie i dlaczego już pozostanie moją słodką tajemnicą, (śmiech). Intro posiada bardzo intrygujący tytuł (śmiech). Kto jest tym tytułowym gejem (śmiech)? Stafar: Hm. Każdy grający "spedaloną" muzykę. Klaus: Każdy "truskul"… No i wszystko jasne (śmiech). Wasz album zdobi ciekawa okładka. Kto jest jej autorem? Stafar: Autem jest Rafał Wechterowicz. Zobaczyłem jego nazwisko w książeczce płyty Hiraxa, odszukałem gościa w necie, pogadaliśmy i zgodził się zrobić okładkę. Klaus: Autor nowej okładki, albo przynajmniej jednego z projektów, Slayera, (śmiech). Prace trochę się opóźniły, ale dzięki temu jako jedni z pierwszych dowiedzieliśmy się o nagraniach. Dave: Okładka jest ciekawa z ciekawymi elementami myślę… pamiętam jak dałem naszą płytę Vogg'owi i Malcie… byli zachwyceni wykonaniem a szczególnie bilą na wzór naszej planety, która jest na samej krawędzi łuzy. Prezentujecie już na tyle wysoki poziom, że możecie bez kompleksów stawać w szranki z młodymi kapela mi z zagranicy. Jakieś plany co do promocji poza Polską? Stafar: Było wiele planów jednak w momencie odejścia Danka zaczęły się schody. Nie ukrywam że w chwili obecnej kapela ma zastój, ale myślę że już niedługo się ogarniemy, i na pewno coś wymyślimy. Nie mamy zbyt wielu kontaktów zagranicą, ale żyjemy w dobie Internetu, i wszystko da się zrobić. Klaus: Dzięki! Jeśli chodzi o jakiekolwiek plany, to tak, jak już wspomniałem wcześniej... Obecnie jesteśmy na "wakacjach"... Niestety. Z tego, co mi wiadomo, parę ładnych sztuk naszych krążków zdążyło już gdzieś powędrować, m.in. do Japonii, ale poza tym nic specjalnego w tym temacie się nie dzieje. Często bywa tak, że zespół sam nie da rady ze wszystkim, a jeśli chodzi o obecną scenę, ludzi którzy mogli i potrafiliby (!) zając się takimi sprawami jest jak na lekarstwo. Każdy orze, jak może, wiem, że świetnie sobie radzą panowie z Terrordome, którzy złapali kilka kontaktów na innych kontynentach. Tylko pozazdrościć. Jak wyglądała wasza muzyczna droga? Graliście w jakichś zespołach przed The Crossroads? Stafar: Ja wcześniej grałem w kilku kapelach. Do 2010 albo 2011 grałem w Soul Collector. Aktualnie udzielam się w kapeli Tester Gier, która jest kontynuacją Świniopasa. Klaus: Nope. Jak dotąd The Crossroads to jedyny band, w którym się udzielałem. Kto wie? Może wkrótce to się zmieni... Pożyjemy, zobaczymy. Graliście koncerty z takimi legendami jak Sodom, Death Angel, Hirax i Assassin. Jak wspominacie gości z tych kapel i same występy? Stafar: Normalni, prości, zajebiści, kontaktowi ludzie, wierni swojej pasji. Klaus: Powiem krótko - zajebiście. No, może poza pierwszą sztuką z Death Angel i Hiraxem, na którą Sodom nie dojechał. Daliśmy wtedy dupy. Totalnie. Nie słyszeliśmy się na scenie, akustyk miał na wszystko pięknie wyjebane, poległo wszystko, od samego początku aż do końca. Po samym gigu chciało mi się tylko walić głową w mur, byłem święcie przekonany, że to ostatni raz kiedy wezmą nas na takie granie. Ale samo after party skopało już dupę, (śmiech). Kto był, pamięta jak Hirax zmiótł wszystko i szczerze mówiąc, to do nich, nie do Death Angel, poleciałem zaraz po koncercie. Niesamowicie zajebiste typy, pierwsze pytanie, które usłyszałem brzmiało mniej więcej, "Masz trochę jarania?", "Niestety", "No nic, może następnym razem"... Tylko, że następne gigi, które graliśmy razem były razem z Assassinem, a dość powiedzieć, że Mr. Hoffmann lubi być naprawdę porządnie zaopatrzony, (śmiech). Na szczęście następny support, już przed Sodom, poszedł zajebiście. Naprawdę, lepiej być nie mogło, Makka chwalił nasz koncert, w recenzjach sam zachwyt... No i przy okazji dowiedziałem się, że Bernemann jest z zawodu ślusarzem.

Dave: Najmilej wspominam koncert z Hirax! Mili i życzliwi goście! Po pierwszym koncercie z nimi postanowiłem nagrać drum cover do "El Rostro De La Muerte". Na następnych koncertach co z nimi graliśmy każdy z nich postawił mi browara! Jak często gracie na żywo i który koncert uważacie za najlepszy? W jakich miejscach gra się wam najlepiej? Stafar: Zdecydowanie Sodom. Megaclub. W swoim czasie czułem się tam jak w domu. Klaus: I tu jest problem... Przez ostatnie lata udawało nam się grać ok. 40 koncertów rocznie, teraz sprawa wygląda trochę gorzej. Niestety, szara rzeczywistość dobija - szkoła, praca, etc. Nie jestem nawet pewny czy ostatnim koncertem nie był przypadkiem ten z Danielem... W każdym razie brak grania daje się odczuć. Natomiast, jeśli chodzi o najlepszy gig, to pewnie nikt się nie zdziwi jeśli powiem Sodom - 1,300 (1,500?) ludu. Pod samą sceną, o dziwo na supportach, tłum... Pamiętam, że jeden z organizatorów nie chciał mnie wypuścić grać, twierdząc, że wyglądam jak ciota. Wytrzasnął skądś maszynkę do strzyżenia i... w ten sposób dorobiłem się irokeza. Oczywiście musiałem się przedtem porządnie znieczulić, co na szczęście spotkało się ze zrozumieniem, ha! Jest mimo wszystko różnica między graniem w klubie i barze. Jak dziwnie to może brzmieć, wszystko nabiera innego smaku, kiedy zamiast zbierać własnym mikrofonem w ryj możesz w spokoju zastanowić się jak leci następna zwrotka. Jakie jest wasze zdanie na temat polskiej sceny? Z jakimi zespołami utrzymujecie najlepsze kontakty? Stafar: Pamiętam że jeszcze jakieś 5 lat temu, jedynymi osobami w hitopach i katanie jakie mogłem spotkać w okolicy Rybnika byli Igor z Raging Death i Mycu (ex. Gotar, Tester Gier), oraz bracia Halamoda z Soul Collector. Później tego wszystkiego było coraz więcej, natomiast w tej chwili już połowy thrasherów w ogóle nie kojarzę. Polska scena w niesamowitym tempie się rozwija, mamy wiele zajebistych kapel. Dla mnie na polskiej scenie zawsze numerem jeden będzie Fortress. Ostatnią z kapel którą poznałem i mi automatycznie skopała ryja jest Striking Beast. Klaus: Kładzie na łopatki, szkoda tylko, że organizacja i promocja nie trzyma się kupy. Kiedyś może były na to inne widoki, ale wszystko potoczyło się, jak się potoczyło. A szkoda, bo bandy takie jak Rusted Brain, Intoxicated czy Striking Beast porządnie kopią dupsko. "Pariah" ukazał się już rok temu. Pracujecie może nad nowymi kawałkami? Kiedy planujecie wydać coś nowego? Klaus: Hah, z tego co wiem, prace stoją w miejscu. Materiału jest od cholery, naprawdę, ale większość należy do Danka... więc z wiadomych powodów nie będziemy z tego korzystać. Jeszcze jakiś czas temu planowaliśmy wydawać co dwa lata, ale w obecnej chwili sam nie wiem czy uda nam się zrobić cokolwiek do 2014r. Pozostaniecie wierni swojemu stylowi czy może należy oczekiwać jakichś nowości? Klaus: Zamierzenie było proste, grać thrash. Może różnie nam się to przez te kilka lat udawało, ale nie wyobrażam nas sobie w innym wydaniu. Oczywiście, jest różnica między "Hate You" i "Pariah", ale gatunkowo staramy się trzymać jednego. Jeśli kiedykolwiek dojdzie do zmiany stylu, będziemy po prostu musieli zmienić nazwę.

Jakie widoki rysują się przed The Crossroads? Klaus: Hah, z pytania na pytanie coraz gorzej... Musimy wrócić do formy i przede wszystkim życia. Dave: Widoki jakie się rysują nie są na razie znane… przynajmniej mi. Do rysowania potrzebne są kredki itp… nam się jedna kredka złamała i "rysowanie" stoi w miejscu. To już wszystkie pytania. Czego mogę Wam życzyć? Stafar: Zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze, (śmiech). Klaus: Hajsu i czasu... Tak żeby każdy z nas mógł skupić się na tym, co lubi najbardziej - graniu. Tego też Wam życzę. Maciej Osipiak

THE CROSSROADS

53


Gitarowa harmonia w zabójczych riffach Ostatnio dociera do mnie co raz więcej smakowitych kąsków z włoskiej Punishment 18. Chyba największe zniszczenie niesie ze sobą debiut ich rodaków z Penthagon. Potężna, oparta na najlepszych wzorcach Nevermore muzyka rozwaliła mnie od pierwszego przesłuchania. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten zespół już teraz zasługuje na zdecydowanie większą atencję ze strony słuchaczy. Na moje pytania odpowiadał wokalista Marco Spagnuolo. HMP: Witam. Na początek opowiedz o tym jakie były początki Penthagon? Marco Spagnuolo: Cześć, z tej strony Marco Spagnuolo (wokal) z zespołu. W kwietniu 2008 roku nasz pierwszy perkusista, Francesco Parlatore, wpadł na pomysł, żeby założyć nowy zespół metalowy w Brescii (nasze miasto) z postaciami z różnych muzycznych rzeczywistości… "innych" od zwykłego gatunku i/lub gustu muzycznego. Zadzwonił więc do mnie i Mario Monteverde (gitara/wokal), żebyśmy dołączyli do tego projektu. Po bardzo krótkim czasie dołączyli do nas Alessandro Venzi (gitara) i Stefano Selvatico (bas). Wszystko zaczęło się bardzo naturalnie, graliśmy trochę coverów, żeby przełamać lody. Szybko okazało się, że było warto, więc zaczęliśmy zbierać pomysły w celu skomponowania czegoś własnego. Pamiętam, że nazwa

żliwością zaistnienia z własną muzyką. Często współpracujemy z innymi zespołami… handlując koncertami, żeby utrzymać scenę przy życiu. Nie obchodzi nas współzawodnictwo między zespołami… To po prostu strata czasu, czasu, który można wykorzystać na poszukiwania nowych koncertów, albo tworzenie nowych rzeczy, no nie?! Pewnie, że tak. Wasz debiut ukazał się już jakiś czas temu. Jak z tej perspektywy oceniacie ten materiał? zmienilibyście coś czy jesteście w pełni zadowoleni? "Penthagon" został wydany w styczniu 2012, minęło półtora roku. Ten album jest dla nas szczególny, oczywiście dlatego, ze to nasz muzyczny debiut. Również ze względu na chwile jakie nad nim spędziliśmy, masę "nowych doświadczeń" jakie zdobyliśmy. To coś, co

Pomimo czasem mocno progresywnych zagrywek nie tracicie nic na pewnej przebojowości. Na co kładziecie największy nacisk przy komponowaniu? Melodie, technika czy też zależy Wam na równowadze pomiędzy tymi czynnikami? Właściwie to staramy sie utrzymać balans. To prawdopodobnie klucz do rozpoznania, że to nasza muzyka, jakby nasz znak towarowy. Ciągłe badania nad wokalem i gitarową harmonią w zabójczych riffach! To po prostu nasz gust, ale chyba brzmi dobrze! Jak najbardziej. Na płycie zamieściliście cover genialnego numeru Queen "Innuendo" w ciekawej utrzymanej w Waszym stylu wersji. Czemu zdecydowaliście się nagrać akurat ten kawałek? Cóż, w międzyczasie kiedy komponowaliśmy mieliśmy tez masę innych pomysłów na próbach, kiedyś wypłynęło życzenie perkusisty, żebyśmy zagrali "Innuendo" kompletnie zmienić aranżację. Jesteśmy wielkimi fanami Queen… zagraliśmy więc to arcydzieło z najlepszym nastawieniem i intensywnością możliwymi dla naszej woli i zdolności… Co więcej powiedzieć? Oczywiście chcieliśmy uniknąć wszelkich porównań, to po prostu hołd w naszym własnym stylu dla muzyki, z którą się wychowaliśmy. Wasza płyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie i uważam "Penthagon" za jeden z lepszych debiutów jakie słyszałem w ostatnim czasie. A Jaki był odzew sceny na Wasz album? To przyjemność wiedzieć, że Ci się podobało, więc dziękujemy! Wiesz, że jesteśmy anonimowym zespołem. To wspaniałe otrzymać tak wiele gratulacji i komplementów od ludzi, których nie znamy, podczas kilku naszych koncertów, przez Internet. Ludzie z innych zespołów chcą dzielić z nami koncerty. To coś, co zwraca ci wszystkie rzeczy i bzdury, które stawały nam na drodze. To znak, że zrobiliśmy to dobrze! Jak wygląda Wasza aktywność koncertowa? Często grywacie na żywo? Nasze koncerty to pewnego rodzaju imprezy, ze względu na regularne trudności, aby ustalić termin koncertów w kraju i za granicą. Nie kierujemy się zasadą "Pay To Play" więc gramy około 10-12 koncertów rocznie… Ale nie jest chyba aż tak źle!

Foto: Punishment 18

zespołu była ostatnią rzeczą o jakiej pomyśleliśmy. Zdecydowaliśmy się na Penthagon ze względu na ważność każdego członka zespołu. Zawsze mieliśmy bardzo wyraźną, określoną i zwarta postawę, taka sama jest muzyka, którą gramy. Oprócz typowo thrashowych patentów słychać w Waszej muzyce sporo Nevermore. Czy to jest dla Was duża inspiracja? Co lub kto miał jeszcze wpływ na to jaką muzykę gracie? Cóż, bardzo doceniamy muzykę Nevermore i zdecydowanie możemy powiedzieć, że wszyscy jesteśmy ich wielkimi fanami, ze względu na ich brzmienie, melodie, sposób grania… Mają taki sam punkt widzenia na komponowanie. Tak czy inaczej, wpłynęło na nas wiele innych ważnych zespołów, takich jak Annihilator, OverKill, Dream Theater, Fates Warning, Iron Maiden, Testament, Metallica, Death… Queen (śmiech), Pink Floyd... i tak dalej… jest ich zbyt wiele, żeby wszystkie wymienić! Ostatnio scena włoska zarówno thrash jak i Heavy zadziwia. Co zespół to lepszy. Na czym polega fenomen Waszej sceny? Jak wygląda współpraca między zespołami? Jest na zasadzie braterstwa czy raczej rywalizacji? Pewnie, że tak! Od "starej chwały" do "nowoprzybyłych" (tak jak my!), Włochy szczycą się bogatą sceną podziemia. Uważamy, że wychodzi to z wielkiej pasji i otwartego umysłu tych, którzy kochają muzykę, a szczególnie Metal! Niestety nie idzie to w parze z mo-

54

PENTHAGON

będziemy nieść przez nasze życie, na zawsze. Następnie materiał został wyprodukowany tak dobrze jak to było możliwe pomimo skąpego budżetu, więc niczego byśmy nie zmienili! Jak długo zajęło Wam napisanie materiału na "Penthagon"? Nigdy nie narzucamy sobie daty, do której musimy skończyć komponować, nagrać i wypuścić materiał, aż do dnia, kiedy decydujemy się na wydanie jej przez wytwórnię. Zajęło nam to około 2 lat, robimy wszystko bardzo spokojnie! W jaki sposób powstaje Wasza muzyka? Macie głównego kompozytora czy też pracujecie zespołowo? Zawsze pracujemy razem z udziałem pomysłów wniesionych na salę prób, pozwalając, żeby każdy członek zespołu mógł zostawić swój znak na każdej piosence. Wydaje mi się, że przywiązujecie dość dużą wagę do Waszej strony lirycznej. Kto pisze teksty i jakie poruszają tematy? Tak, teksty są dla nas bardzo ważne. Chcemy się komunikować również przez słowa, nie tylko instrumenty. Chcemy zostawić trochę naszych nastrojów, uczuć, myśli, które być możemy dzielić ze słuchaczami podczas słuchania utworów. Wspaniale jest o tym myśleć! Napisałem większość tekstów, ale muszę powiedzieć, że chłopaki bardzo mi pomogli ugruntować słowa w najlepszy sposób z całą resztą muzyki.

Tworzycie już nowe numery z myślą o nowej płycie? W jakim kierunku podąży Wasza muzyka? Te ostatnie dwa lata odznaczały się kilkoma zmianami w zespole. Stefano Selvatico rozpoczął nowy projekt z Londoners Savage Messiah, a Francesco Parlatore chciał zaangażować się w inne sprawy, z dala od reszty zespołu, zarówno od ludzi jaki muzyki. Niestety, to bardzo spowolniło promocję albumu na żywo i komponowanie nowych utworów. Od stycznia mieliśmy szczęście zreformować Penthagon wraz z przyłączeniem się Alessandro Tinti na perkusji i Manuela Gatti na basie. Z tymi dwoma gośćmi, po kilku sesjach w celu nauczenia się przez nich "starych" piosenek, powinniśmy poświęcić się, ze spokojem, komponowaniu nowych pomysłów, które w niedalekiej przyszłości mogą znaleźć się na naszym nowym albumie. Pomysły znowu zaczęły się kręcić i wydaje się, że wniosły nową krew także w nas. Jaki macie plan dla Penthagon na przyszłość? Co jest Waszym nadrzędnym celem? Nie mamy określonych konkretnych celów, ale chcemy kontynuować to co lubimy najbardziej, komponować naszą muzykę i grać ją na żywo. Jak zachęcilibyście potencjalnego słuchacza do zapoznania się z Waszą muzyką? Kiedyś ktoś, kogo od dawna nie widzieliśmy, kupił naszą CD. Kiedy znowu go spotkaliśmy, powiedział nam: "Słuchałem waszego albumu przynajmniej pięć lub sześć razy. Teraz jest jednym z moich ulubionych"… To napawa nas satysfakcją i może będzie to sugestia dla tych, którzy są ciekawi i z pasja słuchają nowych materiałów. Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie zdanie należy do Was. Dziękujemy wam za możliwość porozmawiania o nas i naszej muzyce. Chcielibyśmy podziękować wszystkim naszym przyjaciołom i fanom, którzy podążają za nami i wspierają nas podczas koncertów, przez Internet i w codziennym życiu. Ogromny szacunek i dziękujemy wszystkim! Do zobaczenia, pozdrowienia z Włoch! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska


Thrashy Metallic Shred Blasters! Thrash metal to dla nich wszystko, chociaż czasem przyznają się też do stricte tradycyjnych metalowych inspiracji. Nie grają ballad - uważają wręcz, że w thrashowej estetyce nie ma na nie miejsca. Jednak nie tylko z tego powodu liczą się z tym, że pozostaną w podziemiu, mimo tego, że nagrywają coraz lepsze płyty. Oto krótka pogawędka z frontmanem amerykańskiego Nihilist z Kalifornii, Lorenem Tiptonem: HMP: Wasza nazwa kojarzy się dość jednoznacznie, z brutalnym, wręcz ekstremalnym graniem. Nie obawialiście się, ze z jej powodu zostaniecie zaszuflad kowani jako zespół na przykład death metalowy? Loren Tipton: Nihilist oznacza życie bez znaczenia, celu czy wartości. Myślę, że to świetna nazwa dla zespołu metalowego. Daleko nam do death metalu i łatwo można to usłyszeć, jeżeli tylko poświęci się chwilę na wysłuchanie naszej muzyki. Można osądzać każdy zespół po jego nazwie… spójrz tylko na zespół Accept. Co to kurwa jest! Ci goście rozpruwają, ale ich nazwa jest kiepska. Ale grając speed/thrash też zdarza się wam nieźle łoić - w takim mocnym, chociaż często dość melodyjnym graniu czujecie się najlepiej? Nie gram niczego innego jak thrash metal kiedy chwytam za gitarę! Kocham szybkie melodie i granie na dwie stopy! Jak dla mnie nic bardziej nie trafia w sedno niż shredding! Graliście tak od początku czy też w pierwszych miesiącach/latach istnienia zespołu szliście w kierunku bardziej klasycznego, tradycyjnego metalu? Graliśmy po prostu to co było dla nas naturalne. Nie usiedliśmy i nie powiedzieliśmy "Bądźmy zespołem thrash metalowym". Po prostu zaczęliśmy pisać utwory i jammować. Zaczęliśmy też grać sporo coverów wielu bogów thrash metalu: Slayer, Metallica, Megadeth, itd… Ta ostra wersja "Freewheel Burning" Judas Priest z waszej drugiej płyty to z kolei wciąż żywe echo wczesnych fascynacji i zarazem wasz hołd dla mistrzów? Zajebiście kocham Judas Priest!!! Pomyśleliśmy o wersji w swobodnym rytmie, więc zrobiliśmy ją i skończyliśmy umieszczając ją na "Call Down The Thunder". Niektórzy ludzie mówili, że nie da się zrobić lepszej wersji tego utworu. My tylko chcieliśmy ją nagrać, a że stwierdziliśmy, że dobrze wyszła to umieściliśmy ją na płycie. To zdecydowanie hołd. To obecnie jedyny cover w waszym dorobku czy też wciąż zdarza się wam grywać inne cudze utwory na koncertach? Zawsze gramy covery na koncertach. Zaczęliśmy to robić, a wszyscy kochają dobrze wykonane covery. Je-

żeli przyjdziesz na koncert możesz usłyszeć utwory Slayera, Iron Maiden, Megadeth, Metalliki, Judas Priest, Motörhead, Pantery a nawet trochę AC/DC. Po wydaniu debiutu "Kill Or Be Killed" doszło w waszych szeregach do jakiegoś rozłamu, którego skutkiem była długa przerwa w działalności? Tak, oryginalny główny wokalista, Scott, odszedł z zespołu i wszystko zaczęło się psuć. Ostatecznie zostały dwie gitary i perkusja z Jerrodem Barrowem (gitara prowadząca) na wokalu. Twoje dołączenie do składu jako śpiewającego basisty było tym przełomowym momentem dla zespołu? Wtedy właśnie wszystko potoczyło się w dobrym kierunku? Dopiero co straciliśmy Jerroda… odszedł i ruszył dalej. Usiedliśmy więc w domu naszego gitarzysty, Joe Walkersa i zaczęliśmy pisać nowy materiał dla trzyosobowego zespołu. Wszystkie te utwory skończyły na "Call Down The Thunder". Naszym pierwszym kawałkiem był "Destroyer", a lista utworów zaczęła się rozwijać! Zdaje się potwierdzać to fakt, że już siódmy rok funkcjonujecie w tym składzie - nić porozumienia i przyjaźń na pewno ułatwiają funkcjonowanie zespołu? Jesteśmy przede wszystkim przyjaciółmi… po prostu nadal jammujemy i gramy koncerty bo właśnie to powinien robić zespół! Jesteście wciąż zespołem niezależnym, podziemnym w pełnym znaczeniu tego słowa. Czy codzienne obowiązki nie utrudniają wam pracy? Każdy z nas ma pracę, rodzinę i inne muzyczne projekty, które musimy utrzymać. Tak więc spotkanie na wspólnym jamie jest przerwą od całego innego gówna. Wydajecie więc kolejny materiał dopiero wtedy, kiedy jesteście w pełni przekonani, że warto to zrobić no i macie na to środki, począwszy od studia do kosztów powielania płyt? Wydajemy ją, kiedy mamy wszystko co potrzeba, żeby nadać jej dobre brzmienie! Nie wydajemy niczego, czego nie lubimy wcześniej grać.

a nawet jeśli zdarzają się wolniejsze fragmenty, jak chociażby w zwolnienie w refrenach "House Of The Dead", to i tak zraz znowu się rozpędzacie. Chyba po prostu nie potraficie grać wolno? Nie gramy ballad. W thrashu nie ma ballad! Wymienisz mi jedną dobrą thrashową balladę? Mnie nie przychodzi żadna do głowy, ponieważ jeżeli cos jest balladą, to nie jest thrashem, jest czymś innym… a Nihilist jest w 100% thrashmetalowy. Jasne, chociażby "Watch The Children Pray" Metal Church, że o Metallice nie wspomnę. W sumie osiągacie podobny efekt różnicując rytmicznie szybkie numery, urozmaicając aranżacyjnie - wtedy typowe ballady stają się zbędne? Żadnych ballad… nie podążamy ścieżką Metalliki. Na początku kariery nie unikaliście też rozbudowanych, przekraczających często 8 - 9 minut utworów, jak "A Time To Die" czy "Nihilist". Co sprawiło, że na kolejnych płytach rzadziej decyduje cie się na takie rozwiązania? Bodaj tylko "Dethmacheen" trwa ponad 6 minut, wasze pozostałe numery oscylują zwykle w granicach 3-4 minut. To celowy zabieg czy przypadkowy efekt? Na pierwszym albumie wszystko napisał Jerrod Barrow, więc to jego kompozycje. Po tym jak odszedł, ja i Joe Walker zajęliśmy się pisaniem. Tak więc to nie jest celowe, po prostu tak wychodzi. Czyli to takie numery jak "Evil Air"- "Annihilator" są kwintesencją waszego stylu? Szybkie, melodyjne utwory z nieco tandetnymi tekstami… Tak! A tak przy okazji, te dwa numery to ta sama piosenka ze zmianami i innym tekstem. "Annihilator" został stworzony do projektu wideo, który się nie udał. Wrzuciliśmy więc go na album, żebyście mogli usłyszeć całe to gówno, nad którym pracowaliśmy w studio. Przygotowujecie już powoli kolejny materiał? Tak, ale ostatnio trudno było współpracować z powodu braku sali prób… W każdym razie w przestrzeni Nihilist krążą już nowe utwory. Będzie on zapewne kontynuacją waszych poprzednich wydawnictw, nie zanosi się raczej na jakieś zaskakujące zmiany czy wolty stylistyczne? Te same stare, proste, Thrashy Metallic Shred Blasters! Zanosi się na to, że podpiszecie jakiś kontrakt czy też wciąż pozostaniecie w 100 % niezależni? Wydanie "Blood Portraits" na winylu jest być może dobrym drogowskazem co do przyszłości zespołu w tej kwestii? Jeżeli zainteresuje się nami jakaś wytwórnia to wysłuchamy co mają do powiedzenia, ale myślę, że prawdopodobnie pozostaniemy na zawsze w podziemiu! Winyl "Bloody Portraits" możecie znaleźć na naszej stronie internetowej. Sshred on! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Na tych płytach Nihilist, które znam nie ma ballad,

Foto: Nihilist

NIHILIST

55


Tym razem przyszło mi zadać kilka pytań muzykom ktowickiego Snake Eyes, który reprezentuje zdecydowanie brutalniejszą stronę thrashu. Ich ostatnie wydawnictwo EP "Macabre Tales" to 14 minut thrash/death metalu naprawdę wysokiej próby. W naszym kraju nie ma zbyt wielu zespołów grających w tym stylu, więc Snake Eyes wyrasta na lidera tego nurtu. Na moje pytania odpowiadali gitarzysta Sewko oraz perkusista DaveBro.

Poczuliśmy potrzebę tworzenia krótkich, brutalnych kawałków HMP: Witam. Co dobrego słychać w szeregach Snake Eyes? Sewko: Cześć, u nas do przodu. Przede wszystkim drugi gitarzysta zadomowił się w zespole i znacznie wzbogacił nasze brzmienie. Gramy koncerty i robimy nowe kawałki. DaveBro: Gitarzysta doszedł do składu, myślę też, że proces aklimatyzacji został zakończony wraz z kolejnym piwem, które wspólnie wypiliśmy. Jak Sewko wspomniał wszystko powoli toczy się do przodu Czemu trzeba było czekać 2 lata na wasz nowy materiał i dlaczego jest to tylko 14 minut muzyki? Sewko: Poprzedni materiał, płytę "Beware of the Snake" wydaliśmy w 2010r. Po okresie koncertów zaczęły się problemy z poprzednim składem i naj-

Jaki jest odzew na ten materiał? Sewko: Pozytywny, nie jest to szał, bo nie odkrywamy niczego nowego, ale ludziom dosyć gładko to wchodzi. Niektórzy mówią, że jest oldschoolowy, inni, że dosyć brutalny, ocierający się o death. Jak tego ludzie nie określą chodzi tylko o to, żeby się dobrze słuchało, nogą tupało czy bańką trzepało. Czasami słyszę narzekania, że za krótko, ale jakbyśmy mieli dorzucić na siłę jakiś wypełniacz, czy dograć bezmyślnie cover, to materiał straciłby na spójności. A te 14 minut to studyjne podsumowanie okresu gry na jedną gitarę, z nowym perkusistą. DaveBro: Osobiście nikt mi nic złego nie powiedział na temat tej płyty i tego jak to brzmi, całość może dopełnić kilka recenzji, które piszą pozytywne opinie o tym krążku.

solówka, której ja nie byłbym w stanie zagrać. Poprosiliśmy Przemka, który zgodził się od razu. Jestem fanem The No-Mads i jest to dla mnie zaszczyt, że mamy takiego gościa w swoim utworze. DaveBro: Powiem szczerze, że to był pierwszy wałek jaki zrobiłem z tą kapelą. Co do solówek to sprawę zostawiam gitarowym. Wasze utwory są krótkie, zwykle nie przekraczające 3-ech minut, konkretne i zwarte co doskonale się sprawdza w stylu jaki reprezentujecie. Nie ciągnie was jednak czasem w kierunku dłuższych i bardziej rozbudowanych form? Sewko: DaveBro najlepiej czuje się w klimatach prog metalowych i to jego najbardziej ciągnie do bardziej rozbudowanych kompozycji. Gdy rozstaliśmy się z chłopakami, którzy opuścili zespół przed, że się tak wyrażę, okresem "Macabre Tales", poczuliśmy potrzebę tworzenia krótkich, brutalnych kawałków, które poprzednikom nie pasowały. Zrealizowaliśmy nasz pomysł i teraz możemy robić kolejne rzeczy. No i wyszło dosyć naturalnie, że nowe utwory są dłuższe i rozbudowane, ale nie jest to regułą, nie robimy nic na siłę, zazwyczaj większość wychodzi naturalnie, długość kawałka częstokroć sama się narzuca przez aranż. DaveBro: Jak mówi Sewko ja wolę dłuższe kompozycje, ale pomyślałem czemu nie, zróbmy tak jak kapela chce - podporządkowałem się - (śmiech) , będzie to dla mnie coś nowego i zobaczymy jak sobie z tym dam radę. Teraz tworząc nowy materiał, wałki wychodzą dłuższe. i są trochę bardziej skomplikowane. Nie robimy sobie ograniczeń pisząc nowe wałki. Powiedzcie coś o tekstach. Kto jest ich autorem i jakie sprawy poruszają? Sewko: Tak się złożyło, że autorem większości tekstów jestem ja. Poruszam w nich sprawy istotne dla mnie, niekoniecznie dla całej ludzkości. Nie mam problemu z tym, żeby napisać tekst o kwestii, która chyba nie zostałaby podjęta przez większość metalowców i tak np. "Wounds Without Blood" jest o bólu głowy. Ale nie tylko przyziemne kwestie są tematem tekstów, bo "Everyone Will Rot" mówi o tym, że nasze ziemskie powłoki zostaną zjedzone przez robaki po śmierci. "Rumble" to ukłon w stronę sportów walki, których jestem fanem, "Dead Till Wake Up" to taki wymyślony koszmar, w którym umierasz we śnie, ale jesteś tylko martwy do przebudzenia. "Rise Again" to takie tam pocieszenie, że będzie dobrze. Wiem, że niewiele osób się w tym zagłębia, ale skoro mamy teksty to piszę poważnie, bo nie będę ludziom kładł papy do głowy.

Foto: Snake Eyes

pierw z tym musieliśmy się uporać. Gdy już było wszystko ok i z nowymi ludźmi nagraliśmy partie perkusji złamałem rękę i przeszedłem operację. Długość "Macabre Tales" jest podyktowana tym, że miał to być materiał na split. Niestety, drugi band wpadł w kłopoty, wytwórnia się wycofała i zostaliśmy z 14 minutami muzyki. Jednak dzięki Marosowi z Offence/Exhalation udało się dogadać z Robertem z Wydawnictwa Psycho i wyszło to jako EP. Jesteśmy zadowoleni. DaveBro: Widzisz ja doszedłem do składu jakieś niecałe dwa lata temu, może nawet mniej niż dwa lata. Nie pamiętam już (śmiech). Można powiedzieć, że wtedy też zaczęła się moja przygoda z cięższym i szybszym graniem. Trochę czasu mi zabrało zrozumienie muzyki, którą grał Snake Eyes wcześniej, ponadto chciałem dać coś od siebie by partia perkusji nie była typowa. To też był jeden z powodów, że tyle to trwało, lecz dwa lata, to nie jest tak dużo na nowy krążek, a czemu jest tak mało materiału, bo jest to zapowiedź, tego co dla was szykujemy.

56

SNAKE EYES

Podoba mi się brzmienie "Macabre Tales". Jest surowe, ale dynamiczne i naturalne. Jesteście z niego zadowoleni? Sewko: Tak, jesteśmy zadowoleni. Człowiek, które nam je ukręcił, spędził nad nim dużo czasu i z jego pracy jesteśmy bardzo zadowoleni. Zawsze zależy nam na naturalności i żeby nie trąciło "cyfrą". DaveBro: Całościowo brzmienie powoduję ugięcie kolan u przeciętnego słuchacza (śmiech). Ja sam teraz bym parę rzeczy zmienił w brzmieniu perkusji, ale to przy następnej okazji... Moim ulubionym numerem z tej płytki jest "Wounds Without Blood", w którym gościnne solo zagrał Latawiec z The No-Mads. Możecie coś powiedzieć na ten temat? Sewko: To się cieszę, ten kawałek znajduje największe uznanie z EPki, zresztą Przemek też stwierdził, że mu najbardziej pasuje. W zespole zawsze drugi gitarzysta był odpowiedzialny za jakieś 95% solówek, nie ja i gdy nagrywałem sam, stwierdziliśmy, że do tego kawałka jest potrzebna porządna

Macie już jakieś nowe kawałki? Kiedy można się spodziewać drugiej dużej płyty? Sewko: Tak, w chwili obecnej to dla nas najważniejsze, żeby tworzyć nowy materiał. Wykonujemy już nawet niektóre nowe numery na żywo. Planujemy pod koniec roku 2013 wejść do studio, ale wiadomo jak to w życiu bywa. Mamy rodziny, pracę, niektórzy mają inne zespoły, ja jeszcze robię składankę Silesian Butchers, ale też nie mamy parcia, żeby było to jak najszybciej. Grunt, żeby było dobrze. DaveBro: Cały czas jest ciśnienie na nowe "piosenki" (śmiech) i dzięki temu materiał powstaje szybciej lub wolniej ale machina cały czas działa. Plany na wejście do studia są ale zobaczymy jak wszystko się ułoży. Wiem że teraz materiału będzie więcej niż 14 min. W którym kierunku podąży wasza muzyka? Będzie to mniej więcej ten sam styl co do tej pory czy może np. jeszcze bardziej ją zbrutalizujecie? Sewko: Kierunek nie jest przez nas samych narzucany, samo to wypływa z poszczególnych pomysłów. Wiadomo, że nie zrobimy kawałka, który by absolutnie nie pasował do reszty, ale nie mamy ograniczeń. Bawimy się. W nowych kompozycjach będzie zróżnicowanie, jednak nie chcemy zmniejszać tempa. DaveBro: Powiem, że sam nie wiem w jakim zmierza, jeżeli czujemy że numer jest dobry to go zostawiamy i weryfikujemy na koncertach, ocenę tego


jaki to styl albo czy jest to bardziej brutalne czy co kol wiek innego pozostawiam słuchaczom, krytykom i recenzentom, wiem że nie mamy żadnych ograniczeń. Jak wyglądała wasza muzyczna droga? W jakich zespołach graliście przed Snake Eyes? Sewko: Wokalista Świr grał w death metalowym Hetzer i blackowym Sorath. Basista Hipis grał w death metalowcyh zespołach Incinerate Infection i Locust, a obecnie gra również w progresywnym Sicknest. Nowy gitarzysta Art grał w Humanimal, a ja miałem mało istotne przygody z innymi zespołami, ale teraz gram jeszcze w nowym projekcie deathowym Overdoze z kumplem, który nagrywał naszą EPke. DaveBro: Sewko powiedział o wszystkich poza mną i chyba muszę to sam zrobić (śmiech). Swoją przygodę z graniem na perkusji zacząłem w kapeli ZBR, takie rockowe granie. ZBR przemianował się na bardziej metalowy Soulburn i chwilę pograł poczym projekt się rozwiązał. Miałem jeszcze przyjemność grać w Melancholy i w Amarcord. Teraz poza Snake Eyes gram też w SickNest, stosunkowo młodej progresywnej kapeli. Są jakieś zespoły, które wywarły na was największy wpływ? Co jest największą inspiracją Snake Eyes? Sewko: Cała masa. Największe zespoły na świecie i te, które jeszcze siedzą w garażu. Słuchamy masy zespołów i różnych gatunków, nie mamy wspólnego faworyta, ale może to lepiej, skoro każdy wnosi do zespoły inny punkt widzenia na muzykę. Potrafimy mieć wspólnych faworytów, ale jako zespół nie jesteśmy ślepo zapatrzeni w jeden zespół. DaveBro: Każdy z nas słucha całkowicie innej muzy i to powoduje jak gramy. Ja jestem fanem progresywnego grania, i to mi już chyba zostanie do końca. Jak wygląda wasza aktywność koncertowa? Jak często można was zobaczyć na scenie? DaveBro: Staramy się jak najczęściej ale to jest weryfikowane przez naszą dyspozycyjność. "Macabre Tales" wydaliście sumptem Wydawnictwa Muzycznego Psycho. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Zamierzacie wydać u nich kolejny materiał? Jak wygląda promocja? DaveBro: Wiesz co, całą sprawę z wytwórnią załatwiał Sewko, także z nim rozmawiaj (śmiech), z mojej strony mogę dodać, że wszystko jest ok. Sewko: Robert z Psycho jest maniakiem muzyki i z takim człowiekiem współpraca to czysta przyjemność. Co będzie się działo w przyszłości, czas pokaże. Jak byście zareklamowali Snake Eyes komuś kto was jeszcze nie słyszał? Sewko: Oferujemy kojące dźwięki przesterowanych gitar i jadu mikrofonowego, przy akompaniamencie podwójnej stopy. Przy naszej muzyce nie zatańczysz z dziewczyną "przytulańca", ale możesz z kolegami się ładnie poobijać, machając do tego włosami w każdą stronę. DaveBro: Jak Ci się znudziło typowe gówno, które słyszysz na co dzień w telewizji i radiu, zapraszamy do nas. Tylko u nasz miłe i brutalne dźwięki rodem z makabrycznych opowieści. Jakie plany na bliższą i dalszą przyszłość? Czego wam życzyć? Sewko: Plany takie dosyć prozaiczne, trafić na okładkę "Twojego Sylu" i nagrać DVD koncertowe z hologramem Michaela Jacksona. Możesz nam życzyć stalowych pęcherzy i żeby pomysłów nam nie zabrakło, to będzie dobrze. DaveBro: Ja bym chciał zostać członkiem X- Man i mieć taki atak soniczny z werbla. Właśnie czekam na przyjęcie do tych superbohaterów. Poważnie, to grać jak najwięcej i mieć z tego funnnnnnnnnnnn!!!

Świt końca z Bay Area

Dla tych, którzy uważają, że młode kapele grające thrash metal są z reguły gówniane i słabe, Hatchet stanowi koronny dowód na to, że jest trochę inaczej. Ich najnowsza płyta "Dawn of the End" wybija się na tle innych, podobnych wydawnictw. Dzięki takim zespołom w człowieku nie ginie nadzieja. Nadzieja na to, że thrash jednak nie pogrąży się w brudnych odmętach niezliczonych średniawych i mizernych kapelek. Czwórka młodych gniewnych z Bay Area, pod przewodnictwem Julza Ramosa, prze ostro do przodu. Ich muzyka nie bierze żadnych jeńców!

HMP: Gratuluję formy na najnowszym albumie! "Dawn of the End" to kawał świetnej roboty. Trudno jest mówić o jakimś konkretnym feedbacku od fanów, gdyż jest to wciąż świeży album. Jednak czy jesteś zadowolony z opinii, które do was dotychczas trafiły? Julz Ramos: Prawdę powiedziawszy na razie jest dobrze. Bardzo dobrze. Jestem zadowolony z tego jak nagraliśmy naszą płytę. A gdzie ją nagrywaliście? Zrobiliśmy to w małym studio nagraniowym w naszym rodzinnym mieście Santa Rosa, które leży tuż obok San Francisco. Utwory na tym albumie są bardzo zróżnicowane. Co nam możesz opowiedzieć o procesie tworzenia tych kompozycji? Pisanie materiału się niezbyt fortunnie przeciągnęło. Tworzyłem te utwory prawie dwa i pół roku. Z powodu zmiany oryginalnego składu, dużo mojego czasu poszło na uczeniu nowych członków grania naszych utworów. Dzięki temu mogliśmy koncertować i jeździć w trasy. Ponieważ to ja jestem osobą, która stoi za większością naszych kompozycji, mogłem trochę wstrzymać proces twórczy nowych kawałków. Na nowym albumie znalazły się utwory w miarę nowe, a także takie które już mają prawie trzy lata. Na tym albumie tylko ty pozostałeś z poprzedniego składu. Co się stało z pozostałymi członkami? Po prostu nie byli tak bardzo oddani zespołowi jak ja. Leźli w odmiennym kierunku, a ja podążałem w zupełnie innym - tam gdzie Hatchet powinien podążać. Gdy we czwórkę podpisywaliśmy kontrakt z Metal Blade nie wiedzieliśmy, czego się mamy spodziewać. Gdy się okazało, że czeka nas bardzo ciężka praca, nawet cięższa niż ma to miejsce w zespole, który jest bez wytwórni, niektórzy po prostu nie wytrzymali presji i odpadli w przedbiegach. Dlaczego zdecydowałeś się, oprócz grania na gitarze, podjąć się obowiązku naczelnego gardłowego w kapeli? Sprawdzałem wielu gości do tej roboty i żaden się nie nadawał. Raz mieliśmy typa, któremu na koncercie w środku trasy w 2009r, zupełnie odbiła szajba. W pijackim szale zaczął wrzeszczeć na ludzi, obrażać ich, kręcąc przy tym pewną częścią ciała. Pozbyliśmy się go, jednak trasa musiała lecieć dalej. Zrobiliśmy trzy dni, a ja próbowałem na nich jednocześnie grać i śpiewać. Dokończyliśmy trasę ze mną na wokalu. Ledwo dałem radę, ale teraz jest już znacznie lepiej i dysponuję coraz lepszym głosem! Nadal ci jest trudno łączyć granie ze śpiewaniem? Tak jak wspomniałem, z początku było to nie lada wyzwaniem. Nadal nie jest to proste. Jednak idzie mi już znacznie lepiej i się tak tym nie męczę. Ciągle mam przed sobą wiele nauki. Umiem już swobodnie poruszać się po scenie, nie stoję w jednym miejscu, skupiając się wyłącznie na grze i śpiewaniu. Odnalazłem swoją barwę głosu i teraz szlifuje ją do perfekcji. Co, jak mi się wydaję, nigdy nie nastąpi (śmiech).

na mnie duży wpływ. Moją główną inspiracją było nagrać album, który przebije moją pierwszą płytę i muszę przyznać, że udało mi się to z całą pewnością. Szczerze. A co z warstwą liryczną? Czy traktujesz teksty jako nie mniej ważne od muzyki w utworach? Muszę przyznać, że różnie to bywa. Kiedy czytasz teksty innych kapel, możesz stwierdzić kto bazuje na swoich refleksjach, a kto nie śpi po nocach szlifując swój poemat grozy. Koniec końców, to przecież utwór jako całość jest tym co się liczy. Nie muzyka i tekst osobno, lecz właśnie razem. Staram się poświęcać dużo czasu na pisanie przemyślanych tekstów. Nie jest to jednak obsesja i coś, przez co nie śpię po nocach. Czasem się zacinam przy jakimś wersie. Potrafię myśleć nad nim nawet przez kilka tygodni. W międzyczasie jednak potrafię skończyć teksty do dwóch innych kawałków. Jakość produkcji dźwięku na "Dawn of the End" jest oszałamiająca. O głowę bije wasz debiut. Czy to jest cel, który chciałeś osiągnąć? By nie brzmieć tak jak na waszym poprzednim albumie? Po prostu chciałem iść z duchem czasu i używać technologii, której wszyscy używają w dzisiejszych czasach. Nagrywaliśmy "Awaiting Evil" na analogowej konsoli, by brzmiał bardziej thrashowo. Jednak okazało się to raczej wadą tego albumu, a nie zaletą. A brzmienie "Dawn of the End" miażdży mosznę. Czy poczuwasz się swojego rodzaju spadkobiercą, dziedzicem, spuścizny old-school thrashu z Bay Area? Troszkę. Znam gości z tych zespołów lub mam kumpli, którzy ich znają osobiście. Ich muzyka niezaprzeczalnie silnie na mnie wpływa. Jest to mój powód do dumy. Jaka jest twoja opinia o tym swoistym ruchu muzy cznym zwanym Nową Falą Thrash Metalu? Do pewnego stopnia jest to niesamowita rzecz. Jednak jednocześnie działa ona na naszą niekorzyść. Gdy podpisywaliśmy papiery z Metal Blade wszędzie było pełno kapelek, które twierdziły, że grają thrash metal. Część z nich wytwórnie wzięły pod swoje skrzydła, reszta się rozpadła lub pozostała nieistotną częścią sceny. Byliśmy blisko podzielenia takiego losu, jednak pniemy się do góry. Na świecie jest raptem garść zespołów, które grają prawdziwy thrash i to one ciągną tą prawdziwą Nową Falę Thrashu do przodu. Ciekawi mnie kogo głównie widuje się teraz na kon certach w Bay Area. Młodych chłopaczków w katanach czy starszych piwoszy spokojnie obserwujących gig znad plastikowych kubeczków z browarem? Przychodzą i tacy i tacy. Osobiście lubię obie grupy. Nowa Fala umarła w Bay, tylko prawdziwi fani przychodzą tu na koncerty. Zdarzają się dobre moshpity i grupki prawdziwych metalowców pod sceną, dlatego doceniamy to za każdym razem. Piwosze uzupełniają salę tak trochę bardziej w głębi, dobrze się bawiąc do naszej muzyki, więc dla mnie oni też są spoko. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Co było twoją główną inspiracją przy tworzeniu utworów na najnowszy album? Słychać, że wpłynęła na ciebie nie tylko amerykańska scena, ale także thrash ze starej germańskiej szkoły w stylu Living Death i Destruction! Fakt, obie sceny mi się podobają i mają

(śmiech) W takim razie tego wam życzę. Dzięki za wywiad, cześć. Maciej Osipiak

Foto: Hatchet

HATCHET

57


mieć określoną dawkę stylu podobnego do określonej grupy zrujnowałoby rodzaj koncepcji tak, że nie byłoby żadnej koncepcji. Jadnek na pewno, dlatego, że to nie my wymyśliliśmy taki styl gry i nie nazwaliśmy go oldschoolowym, jesteśmy wyraźnie pod wpływem wielu artystów. Jest ich oczywiście zbyt wielu, żeby tu wszystkich wymienić, ale będzie to bardziej ograniczone i jasne na naszym kolejnym wydawnictwie.

Metal, wojna, napalona bestia i sprośna dziwka W czasach, w których rządzi idealne, wypieszczone brzmienie, a muzycy prześcigają się w technicznych popisach zespoły reprezentujące chamską i surową odmianę thrashu są dla mnie na wagę złota. Niemcy z Eliminator zadebiutowali w ubiegłym roku płytą "Krieg Thrash", która zawiera konkretną dawkę oldschoolowego, teutońskiego pierdolnięcia. Na pytania odpowiadał śpiewający gitarzysta Pete Blitzkrieg, który ujął mnie za serce swoim nonkonformistycznym, dalekim od politycznej poprawności podejściem do pewnych spraw i prawdziwym oddaniem dla metalu. HMP: Witam. Na początek opowiedzcie jak doszło do powstania Eliminator? Przedstawcie historię grupy. Pete Blitzkrieg: Dwóch nadal aktywnych członków zespołu, Atomik Fog (perkusja) i Vlad Krieger (gitara) założyli zespół w 2005 roku. Po kilku zmianach w składzie, lepiej znana część zespołu stała się kompletna z Victorious Death na wokalu. W zależności od muzycznych umiejętności we wczesnych latach Eliminatora i możliwości związanych z jedną gitarą, styl zespołu był trochę prymitywny, ale prosty i skuteczny. Rokowania były dobre i zespół stał się popularny w podziemiu, ale z powodu zmian w składzie, w życiu poszczególnych muzyków i innych gównianych pożeraczy czasu, zespół był zmuszony do zamilknięcia na chwilę i przegapił swój moment. Pod koniec 2008 roku dołączyłem do zespołu jako gitara prowadząca i kontynuowaliśmy na nowo uzbrojeni. W 2009 roku dołączył

Thrash" i podczas tego okresu za jedną okolicznością znowu ciągnęły się następne. Robiliśmy wszystko inne poza nagrywaniem ze względu na liczne przerwy spowodowane głównie przez niedostępność któregoś z członków zespołu i producenta. Również po zakończeniu sesji nagraniowej zajęło nam trochę czasu, żeby zrobić ostateczny mastering, a do tego momentu kwestia wytwórni i wyglądu również nie była do końca jasna. Te wszystkie opóźnienia doprowadziły do nieplanowanej daty wydania w pierwszym tygodniu sierpnia 2012 roku. Oprócz Was jest jeszcze wiele kapel o nazwie Eliminator. Znacie te zespoły? Mieliście z nimi jakieś zatargi w tym temacie? Tak, rozumiemy to pytanie. To normalne, że magazyny pytają nas a ten fakt, ze względu na duże zamieszanie. Nie pamiętam żadnego wywiadu bez niego.

Jak wygląda u Was proces twórczy? Piszecie muzykę zespołowa czy jest to działka jednego z Was? W przeszłości, w bardzo wczesnych latach, kiedy Eliminator pracował z tylko jedną gitarą, Vlad i nasz perkusista, Atomik Fog, zwykle tworzyli piosenki razem, w pokoju prób. Kiedy dołaczyłem z gitarą prowadzącą, zaczęłiśmy komponować utwory za pomocą rąk moich, Vlada lub obu. W tym momencie, zazwyczaj jest tak, że tworzę w domu. Często z wszystkimi elementami, łącznie z dwoma liniami gitarowymi, czasami basu i prawie zawsze z kompletnymi lub prawie kompletnymi tekstami i linią wokalu. W moim pisaniu, te wspomniane jako ostatnie są istotne również ze względu na tworzenie kompozycji, a nie tylko są elementem dodawanym, żeby jak najlepiej pasowały do całości, kiedy część instrumentalna utworu jest już gotowa. Największa część utworu istnieje zazwyczaj jako pewnego rodzaju wizja w mojej głowie zanim zostanie praktycznie opracowana. Głównym celem, kiedy przedstawiam utwór zespołowi i opracowujemy go, jest zbliżenie się najbardziej jak się da do tej wizji, ale również możliwe jest dodawanie nowych elementów podczas pracy nad nią. Co to za dziewczę zabawia się z bestią w numerze "Merciless Beast" (śmiech)? Tylko nasza napalona bestia i ta wygnana, sprośna dziwka wiedzą. Ale będzie bardzo zajęta nosząc dziecko z kopytami i dużą ilośćią zębów (śmiech). "Krieg Thrash" wydaliście nakładem Dying Victims prod. Jak Wam się z nimi współpracuje? Jak dużo zro bili dla Eliminator? Dying Victims jest wywórnią jednego człowieka, opartą na guście fana i maniaka, nie na głównych koncernach tego biznesu. Biorąc pod uwagę fakt, że zrobił wszystko co było możliwe. Uczciwy gość i zajęty wspieraniem wydarzeń undergroundowych, które zasługują na uwagę.

Foto: Eliminator

do nas Venomancer na basie po tym jak odszedł od nas jego poprzednik, Psycho. Od lata 2012, kiedy Victorious Death odszedł, zająłem się wokalami i gitarą prowadzącą. Czemu tak dużo czasu zajęło Wam wydanie debiu tu? Od ostatniego demo do "Krieg Thrash" minęły 4 lata. Co robiliście w międzyczasie? Reformacja, regeneracja, zmiana sali prób, naprawianie problemów pojedynczych członków zespołu podczas gdy ktoś prawie musiał udać się do takiego rodzaju hotelu, gdzie goście nie dostają kluczy do pokoju. 4 lata mogą minąć szybko kiedy są wypełnione wieloma zdarzeniami. Drugie dostępne demo "Violence & Death" zostało wydane na początku roku 2008, a ja dołączyłem do Eliminatora pod koniec tego roku. Zaczęliśmy rozbudowywać większość istniejących piosenek na wersje na dwie gitary, podczas gdy pomiędzy koncertami pisaliśmy nowe utwory. Po zmianie naszej bazy do grania prób weszliśmy do studia jakoś pod koniec 2010 roku/ na początku 2011, żeby nagrać "Krieg

58

ELIMINATOR

Wracając do tematu, nigdy nie mieliśmy z nimi żadnych zatargów, ponieważ żaden z tych innych zespołów nie mógł mieć uzasadnionego powodu, żeby zacząć spór. Kiedy nasz zespół wybrał nazwę w 2005 roku, nie było nikogo oficjalnie nazywającego się Eliminator, chociaż szanujemy to, że ci inni litewscy thrashowcy mieli taki sam pomysł w tym samym roku, ale nikt o tym wtedy nie wiedział. Wszyscy inni, o których wiemy, po prostu wydają się nie przejmować lub zapominają poinformować kiedy wybierają nazwę. W waszej muzyce słychać inspiracje starym ger mańskim speed/thrash metalem w postaci wczesnego Destruction czy też Kreator, a także takimi legendami jak Slayer czy Dark Angel. Kogo jeszcze byście wymienili jako tego, który ukształtował Was muzy cznie? Należy również wspomnieć, że w Eliminator nie ma żadnego wcześniejszego ustalenia, żeby brzmieć tak jak X. Zazwyczaj podobieństwa do kogoś są dopiero odkrywane po zakończeniu pracy. Ścisły plan, żeby

Nazywacie swoją muzykę Krieg Thrash Metal, w logo macie krzyż żelazny. Nie obawiacie się, że jakieś ultra lewackie przygłupy uznają Was za nazistów? Nie nazywamy naszej muzyki Krieg Thrash Metalem. Po prostu nasz debiut nazywa się "Krieg Thrash". Jest to zakorzenione w starym, poufnym dowcipie, który rozpoczęli moi koledzy z zespołu podczas nazywania w taki sposób pewnego "dobrego prawdziwego Thrashu", w czasach kiedy podnosił się odrodzony Old School Thrash i obok powitania napływającej fali młodych rekrutów była również niemała liczba tej wkurzającej młodzieży, która zaczęła grać elitę. Można więc powiedzieć, że w tytule jest również pewna dawka ironii chociaż rozumiany jest również poważnie jako czystość i brak kompromisów w naszym stylu. W sumie nie wynaleźliśmy żadnego nowego elementu muzycznego, więc za tą nazwą nie kryje się żaden prawdziwy nowy podgatunek. Jeżeli chodzi o kontrowersje, Metal grany z gwałtowną siłą i wojna są w pewnym sensie skojarzone. "Krieg" jest niemieckim słowem określającym to i podkreślającym nasze pochodzenie. Nie mniej i nie więcej. Również za żelaznym krzyżem nie kryją się żadne podteksty polityczne, ale tak czy inaczej, ultra lewackie przygłupy mogą nas pocałować w dupę. Przekraczane są inne granice kontrowersji (szczególnie "perwersji") jeżeli chodzi o tekstową i wizualną zawartość muzyki i sztuki w ogóle, ale wydają się one być dobrze przyjmowane. To właśnie jeden wielki powód dlaczego nie przejmujemy się, czy jacyś paranoicy zabrudzą sobie gacie właśnie z powodu 200 letniego symbolu reprezentującego potęgę militarną, który nie jest (!) od 12 lat używany przez nas jako symbol systemu politycznego. Jednak wielu z tych lamentujących małostkowych ludzi zwykle jest źle wykształcona w tym temacie i ponadto wierzą w to, że mają prawo osądzać co jest złe, a co dobre. Opiszcie pokrótce jakie bluźnierstwa przekazujecie w tekstach? Nie jeteśmy ograniczeni do jednej treści, ale są granice, które Eliminator chciałby rozszerzyć i właśnie te nie


Foto: Eliminator

chcą się poszerzyć. Zazwyczaj posługujemy się wieloma stereotypami, bo po prostu je uwielbiamy. Czujemy się związani z tradycją i umieszczamy tę wartość w pewnego rodzaju chwytliwej poeji. Duża część tekstów jest uwielbieniem do metalu połączonym z kultem satanistycznym, innymi postaciami okultystycznymi, fantazjami i pociągiem seksualnym. Ponadto głębiej ukryte antyreligijne kazania lub nuklearne proroctwa życia pozagrobowego. Prezentujecie podobne podejście do thrashu jak Antichrist, Nekromantheon czy też Wasze ziomki z Witchburner. Co sądzicie o tych zespołach? Można by wymienić o wiele więcej, szczególnie z innych krajów, w których nie ma takiego wsparcia i możliwości jakie Niemieckie i Sakndynawskie zespoły zdecydowanie mają. Jednak Twoje wrażenie nie jest złe. Witchburner jest przykładem istniejącym długo przed i całkowicie niezależnym od odrodzenia thrashu. Wydali swój wczesny materiał, kiedy ten gatunek w swoim naturalnym stylu był oficjalnie martwy. Świetnie, że dzisiaj nadal są aktywni. Antichrist nie rozprzestrzenia nic nowego, kiedy uświadomimy sobie równoległe linie do (nieco zbyt często kopiowanych) zawsze wspominanych starych niemieckich tytanów, ale szczególnie w głównych pracach widzę również silną dawkę wczesnego Slayera z '83 roku, czasu, kiedy byli głównie zainspirowani wczesnym Maiden. Ten debiut jest w ogóle zajebisty, ale ten ostatni wspomniany fakt jest punktem, który ich wyróżnia, elementem, który nie był wskrzeszany na tej scenie niezliczoną ilość razy. Również Nekromatheon zwykle zabija i wydaje się, że wybierają podobną broń. Jakie jest Wasze zdanie na temat dzisiejszego Metalu? Słuchacie jakichś nowszych rzeczy czy tylko oldschool? Członkowie naszego zespołu słuchają głównie oldschoolowego i współczesnego podziemia. Jeśli chodzi o metal, większość z nas słucha go od NWOBHM do blach/death metalu i zwykle wolimy ortodoksyjne style. Jest jeszcze dużo do odkrycia w dzisiejszych artystach, a złota przeszłość również nigdy się nie kończy, szczególnie kiedy jesteś otwarty na zespoły z krajów, które nie są znane jako kolebka metalu o międzynarodowej sławie, a jeszcze bardziej kiedy nie jesteś ograniczony w swoim guście do języka angielskiego. Kto odpowiada za to chamskie, surowe brzmienie? Trzeba przyznać, że pasuje idealnie do Waszej muzy ki. Nagraliśmy "Krieg Thrash" w studiu Underworld z producentem i perkusistą, Mersusem (Zarathustra, Homicide, Deströyer 666, Gospel of the Horns). Jest naszym bliskim przyjacielem od wielu lat, a wcześniej byliśmy kumplami z zespołu w Zarathustra. Na niego padł nasz pierwszy wybór. Obok warunku zaufania, jego producenckie referencje mówiły same za siebie, nie zawiódł nas również ostatecznym brzmieniem naszego debiutu. Od jego pierwszej produkcji debiutu Ketzera, który był ubrany w dobre brzmienie, rozwinął się i nadal rozwija się w jakości i różnorodności z każdym kolejnym wydawnictwem, w którym macza palce.

skończony nowy materiał. Zauważysz rozwój, ale nie jakiś niezwykły i nie sądzę, żeby ktokolwiek kto lubi nasz debiut, nie polubi również jego. Nie będzie tego zbyt wiele, ale będzie rzeczywiście obecny. Będzie też trochę więcej zmian tempa, ale nie bójcie się, prędkość nie straci panowania. Będzie więcej melodii i bliźniaczych gitar, ale nie stracimy przy tym brutalności. Wszyscy jesteśmy zadowoleni z naszego debiutu i świetnie, że mogliśmy połączyć ze sobą nowe i stare piosenki z dwóch różnych etapów line-upu i umiejętności w taki album, z taką reputacją, ale teraz jesteśmy gotowi wydać coś nowego. Na "Krieg Thrash" mieliśmy czas pokazać młodsze elementy zespołu i zrobiliśmy to w pełni możliwości. Główna oczekiwana zmiana to wokal ze względu na to, że go przejąłem i zwyczajnie mam inny głos niż Victorius Death. Gdzie wg was grano najlepszy Thrash Metal i dlaczego właśnie w Niemczech (smiech)? (Śmiech) , sugerujesz, że odpowiedziałbym "Niemcy"? Ponieważ powiedziałeś "grano", pewnie chodzi Ci o stare, dobre czasy. Dobra, obok wielkich przedstawicieli wielu krajów, zawsze poruszona będzie kwestia: Amerykański czy Niemiecki Thrash. Oczywiście oba miały największą ilość i najbardziej znane nazwy z tego gatunku, tak samo jak największe wpływy. Uwielbiam formułę "prosto do celu", która zawsze robiła z teutońskiego thrashu bardziej "maniakalną" formę thrashu, bez żadnych kompromisów i autentycznego w swojej misji bycia anty-trend-aggressorem w latach '80. Ani odrobinę mniej amerykański thrash, nie tylko dlatego, że trzyma dużą część berła przez to, że wydał na świat założycieli, ale spróbuj podać mi jeden przykład kogoś takiego jak Slayer, który wymyślił trzy nowe standardy/style na swoich trzech pierwszych albumach w ciągu zaledwie trzech lat. Nie powinno się również zapominać o wpływie Kanady wypełnionej niezbędną szorstką postawą i Ameryce Południowej z zawsze bardziej ekstremalną i poczerniałą pieczątką. Również thrsash/speed ze Wschodniej Europy, często bardzo wykwalifikowany technicznie, zasługuje na dużo szacunku. Szczerze mówiąc, mogę tutaj tylko oddać im swój wielki szacunek, bo nie zdecyduję się na najlepszy kraj. Jak często gracie na żywo i jak wyglądają Wasze kon certy? Regularnie raz w miesiącu. Wyjątkowo dwa. Trasy są możliwe, ale muszą być dobrze skoordynowane i zaplanowane ze względu na pracę członków zespołu. W międzyczasie skupiamy się na pisaniu piosenek na następne uderzenie. Nasze koncerty to rytuał dostarczania treści naszej szybkości wraz ze skandowaniem hołdu dla Metalu. Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie bluźnierstwa należą do Was. Dzięki za wsparcie, ukłony dla załogi i chwała wszystkim podtrzymującym płomień i wielbiących stal maniaków na całym świecie. Podnieście stary sztandar… niezmieniony i dumny! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Piszecie już jakieś nowe numery? W jakim kierunku pójdziecie? Mam nadzieję, że nie będziecie się za bardzo zmieniać w imię "rozwoju"? Tak, mamy nowy materiał w toku tworzenia, a także

ELIMINATOR

59


Niepostrzeżenie naszym thrashowym klasykom Quo Vadis minęło 25 lat istnienia. Zespół, jak na koncertową maszynę do zabijania przystało, uczcił ten jubileusz długą trasą. Ukazało się też okolicznościowe wydawnictwo - mini album "Novem". O jubileuszu, szczegółach owej trasy koncertowej, wypadku, który mógł mieć katastrofalne następstwa dla grupy oraz planowanej kolejnej płycie rozmawiamy z liderem Quo Vadis, śpiewającym basistą Tomaszem "Skayą" Skuza:

Ponowne narodziny legendy HMP: Te ćwierć wieku minęło nie wiadomo kiedy czy zakładając zespół w 1988r. myśleliście w ogóle o tym, że Quo Vadis przetrwa tak długo i doczeka się jakiegokolwiek jubileuszu? Tomasz "Skaya" Skuza: Coś ty (śmiech). Jak zakłdasz zespół to marzysz o setkach koncertów, dziesiątkach płyt itp… Wcześniej świętowaliście w latach 1998 i 2008, ale wydaje mi się, że z każdym rokiem te kolejne jubleusze nabierają dla was szczególnego znaczenia? Tak naprawdę po tych jubileuszach bardziej się starzejemy (śmiech) i jest to na zasadzie: no przecież przed chwilą było 10-lecie a tu już 15-lecie itp… Na 20-lecie zarejestrowaliście, na specjalnym koncercie, "DVD - Live" będące swoistym podsumowaniem waszej dotychczasowej kariery. Kolejny jubileusz

Trzon stanowił Percival Schuttenbach i Quo Vadis i to połączenie było wspaniałym posunięciem, łączyło nas, publiczność, ale zaprosiliśmy faktycznie wiele zespołów z których byliśmy bardzo zadowoleni!!! Praktycznie każdy support był super. Niewiele zabrakło, by trasa się nie odbyła, bo po pier wszym koncercie we Wrocławiu mieliście wypadek w czasie drogi do Żagania. Fortunnie nikomu nic się nie stało - możecie chyba mówić o sporym szczęściu? Do dzisiaj nie chce nam się wierzyć, ale nasz przyjaciel Ogór (którego zawsze serdecznie pozdrawiamy) pięknie to podsumował: "Nikomu nic się nie stało…ech… a mogła być taka wspaniała legenda…" (śmiech) I dodał "to dopiero drugi koncert - jeszcze macie szanse…" (śmiech). To dlatego pisałeś na stronie grupy, że powinniście Foto: Quo Vadis

obu! 20 koncertów na 25-lecie brzmi nieźle, ale czy nie było opcji dodania jeszcze kilku, żeby dobić do 25 wys tępów? Znowu można parafrazować powiedzenie "Koncertów nigdy nie jest tak dużo żeby nie mogło być więcej" - pozostawiamy sobie furtkę na jesień. Myślę, że nie powiedzieliśmy ostatniego słowa (śmiech). Czyli zakończyła się ta główna część trasy, a kolejne koncerty jubileuszowe wciąż będą się odbywać? No właśnie, chociaż teraz chcemy się też skupić nad robieniem nowego materiału. Specjalna trasa to nie jedyna niespodzianka z okazji waszego jubileuszu, bo przygotowaliście też okolicznościowe wydawnictwo, MCD "Novem". Chcieliście pozostawić jakiś fizyczny ślad po tym 25-leciu? Tak, mieliśmy różne pomysły co do wyglądu tego wydawnictwa ale w końcu zdecydowaliśmy się na EPkę. To ciekawostka w waszej dyskografii, bo mając na koncie osiem albumów, jak dotąd nie wydaliście krótszego materiału, poza oczywiście demówkami z lat 80. Mamy tu pięć utworów z płyty "Infernal Chaos", ale w polskich wersjach - to taki prezent dla fanów z okazji 25-lecia? Chyba tak (śmiech). Poza polskimi tekstami nie ma tu chyba zbyt wielu różnic, poza dodaną do "Caducus" introdukcją? …Dokładnie tak Czy inne numery z "Infernal Chaos" też zareje strowaliście w polskich wersjach? Wydaje mi się, że z polskimi tekstami te utwory brzmią zdecydowanie lepiej - czy to właśnie dlatego zależało wam, żeby się ukazały? Więcej nie ma, ale podzielam twoje zdanie, że np.: "Złoty krzyż", czy "Wschód vs Zachód" brzmi lepiej… Płytkę firmuje Chaos Records, jest to jednak wasze własne, w pełni niezależne wydawnictwo? Nasze wirtualne wydawnictwo (śmiech). Czyli, niejako symbolicznie, powróciliście do cza sów, kiedy sami rozsyłaliście kasety demo lub kleiliście okładki waszego debiutanckiego LP? Historia zatoczyła koło (śmiech) - powinniśmy wydać teraz analog (śmiech)! Dokładnie! (śmiech). Upadek przemysłu fono graficznego w dotychczasowym kształcie to tylko kwestia czasu, a płyty kupuje coraz mniej ludzi. Dlatego właśnie wydaliście "Novem" sami i, mimo pro fesjonalnej formy, tylko na CD-R? Wiesz ogólnie nie mamy jeszcze zdania na ten temat… myślę, że płyty będą kupować tylko kolekcjonerzy… tak jak odżył rynek analogów (szczególnie kolekcjonerskich).

pstanowiliście uświetnić długą, ogólnopolską trasą koncertową "Dominus Svantevitus Tour 2013". Skąd pomysł na takie obchody de facto w całym kraju? To miało być coś innego niż 20-lecie, na którym było badzo fajnie, prawie wszyscy dotychczasowi muzycy: Bączek, Słaby, Misiek, Golimos, Pawełek… czyli pprzeczka wysoko!!! Ważne było zapewne i to, że nie dość, iż Quo Vadis jest zespołem stricte koncertowym, ale również i to, że do Szczecina na jubileuszowy koncert nie dotarłoby pewnie wielu fanów z dalszych rejonów Polski. A tak połączyliście przyjemne z pożytcznym, świętując w trasie? (śmiech) Oj tak… Czasem odnosiłem wrażenie, że z Percivalem gramy koncerty w przerwach między świętowaniem (śmiech). Towarzyszył wam zespół Percival Schuttenbach, ale często zapraszaliście też inne grupy, chociażby Mortis Dei. Wybierając je, pewnie celowo nie ogr niczaliście się tylko do thrashowej stylistyki, żeby program tych jubileuszowych koncertów był jak nabardziej urozmaicony i przyciągnął fanów różnych odmian metalu?

60

QUO VADIS

chyba wystąpić o nowe dowody osobiste z datą urodzenia 23 II 2013? (Śmiech). Koncert w Żganiu musieliście odpuścić, ale już następnego dnia w Zielonej Górze wyszliście na scenę - twardziele nie odpuszczają? Chyba chcieliśmy szybko o tym zapomnieć… tak jak pisałem sam wypadek przyjęliśmy z wielkim spokojem…, dopiero potem jak do nas dotarło to lekko byliśmy "obsrani"… no i niestety (przynajmniej mi) do końca trasy pozostały lęki na jazdę w busie (śmiech). Dalsza część trasy przebiegała już bez takich powiedzmy niespodzianek? Jesteście zadowoleni z jej przebiegu, przyjęcia przez ludzi i frekwencji na koncertach? Bardzo! Szczerze to nawet przekroczyło nasze oczekiwania, oczywiście jak to się mówi "Ludzi na koncercie nigdy nie jest tak dużo żeby nie mogło być więcej" - no może poza Raciborzem bo tam więcej już by się w klubie nie pomieściło (śmiech). Jak wspomniałem połączenie Quo Vadis i Percival Schuttenbach było zauważalne po ludziach - połowa przychodziła na nas i połowa na Percival Schuttenbach, ale bawili się na

Jubileusz jubileuszem, a co z kolejnym, w pełni pre mierowym materiałem? Pracujecie już nad następcą wydanego trzy lata temu "Infernal Chaos"? Czas leci… powiem tak: materiału uzbierałem sam dosyć dużo, wcześniej nie zaczęliśmy nic z tym robić bo przez to że jak sam zauważyłeś sprzedaż płyt jest arcy daleka od zadawalającej… nowa produkcja jest/będzie z założenia deficytowa - dobre nagranie płyty to koszt rzędu 15 - 20 tysięcy (i to wcale nie jest rozdmuchany budżet), sama produkcja płyt, żeby było godnie to kolejne 5-7 tysięcy, teledysk - nawet jeżeli po kosztach to kolejne tysiące… więc nie chodzi, że "nie spieszymy się" czy, że się nie chce… trzeba pomyśleć trochę skąd wziąć kasę… teraz mamy jakiś pomysł, więc zaczynamy działać (śmiech). Czyli wszystko toczy się w swoim rytmie i prędzej czy później doczekamy się kolejnego albumu Quo Vadis? Życzę wszystkim i sobie, żeby nastąpiło to jak najszybciej (śmiech). Wojciech Chamryk


Co z tym thrash metalem? Społeczno-muzyczne zjawisko, znane szerzej jako Nowa Fala, nie może się przewalić przez świat raz a porządnie, lecz ciągle jej dyfrakcje i odbicia nawiedzają scenę niczym nieświeży oddech po dawno zjedzonym obiedzie. Co chwila powstają nowe, młode zespoliki, które próbują namieszać, narobić hałasu i stać się sławną marką, opiewaną w krwawych rytuałach mosh pitów. Ten młody zespół z Włoch, tak jak wiele innych, bez granic jest oddany ideałom thrash metalowego rozpierdolu. Zapewne nigdy nie będzie o nich głośno, nie usłyszą o nich rzesze fanów, jednak chłopaki starają się robić swoje. Czy im to dobrze wychodzi - trudno powiedzieć. Zapraszam do przeczytania wywiadu z młodym narybkiem z piemonckich wyżyn i wyrobieniu sobie o nich własnej opinii.

Osiągnęliśmy szczyt naszych możliwości... Na razie! HMP: Witajcie. Gdy słuchałem waszej debiutanckiej płyty, już na samym początku odniosłem wrażenie, że Pantera jest jedną z waszych głównych inspiracji... Loris Castiglia: Owszem. Muzyka Pantery bardzo wpłynęła na naszą twórczość. Większość naszych inspiracji obraca się wokół zawartości szufladki z plakietką "old school thrash metal": Kreator, Exodus, Testament, Destruction... Czyj był pomysł by motyw z "Mechanicznej Pomarańczy" wrzucić na okładkę płyty? W ogóle pomysł na nazwę naszej grupy pochodzi z filmu "Mechaniczna Pomarańcza". Tak samo jest z okładką autorstwa Eda Repki. Nie da się nie zauważyć bandy czterech "droogów"... oraz ich ofiary! Jakość dźwięku na "Privilege To Overcome" jest bardzo wysoka. Okładkę namalował wam sam Ed Repka, jeden z najbardziej znanych artystów w tym prze myśle. Czy to oznacza, że chcieliście być profesjonalni jak tylko się da? Chcieliśmy, żeby nasz debiutancki album był wydawnictwem najwyższych lotów, zarówno pod względem brzmieniowym jak i wizualnym. I tak też zrobiliśmy! Simone Mularoni z Domination Studio jest mistrzem nagrywania metalowej muzyki. Dzięki temu album brzmi niesamowicie - jest zwarty i jednocześnie brutalny. Ed Repka... co więcej mogę powiedzieć? On nie daje plamy! Jak byś określił to, co chcieliście osiągnąć na tej płycie? Nasz najnowszy album jest efektem naszej rocznej pracy, która była ciężka i wymagała od nas wielu poświęceń... każdy riff został dokładnie przygotowany, każda partia bębnów była wielokrotnie dopracowywana, każdy refren starannie konstruowany! "Privilege To Overcome" można lubić lub też nie, jednak osiągnęliśmy na nim szczyt naszych możliwości... przynajmniej na razie! Ostatnio można zauważyć swoistą modę, trend, którym podążają młode kapele, nazywające swoje zespoły od klasycznych metalowych albumów. I tak mamy Evil Invaders, Game Over, Bonded By Blood i tak dalej. Czy wy też podążacie tą ścieżką? Nazwa naszego zespołu pochodzi przede wszystkim z kultowej "Mechanicznej Pomarańczy". Uwielbiamy Death Angel i ich "jedynkę", jednak to tylko przypadek, że te dwie nazwy są takie same... Interesującym elementem waszej płyty jest cover włoskiego zespołu Ira. Dlaczego zdecydowaliście się na umieszczenie tego utworu na swym albumie?

Ponieważ w latach 80tych ten utwór reprezentował thrash/heavy metal z Turynu. Chcieliśmy go odświeżyć po prawie 30 latach od jego powstania. To taki nasz hołd dla starej turyńskiej sceny. Który z was pisze muzykę w Ultra-Violence? Loris pisze riffy... potem pracujemy razem nad partiami innych instrumentów i nad strukturą utworu. Pod koniec Andrea pisze solówki i Loris dokłada do tego partie wokalne. Jak wyglądały kulisy powstania waszego zespołu? Zespół został założony w 2009 roku, między ławkami w szkole, dzięki naszej wspólnej pasji: thrash metalu! Graliśmy razem wieczorami i w końcu zaczęliśmy pisać nasze pierwsze utwory. W waszej twórczości słychać, że nie jesteście zain spirowani wyłącznie thrashem. Dodajecie także ele menty charakterystyczne z innych gatunków. Co jeszcze, prócz thrash metalowych legend, stanowi dla was inspirację? Dla nas głównie liczy się thrash metal, jednak dodajemy czasem szczyptę klimatu z innych typów muzyki, które nam się podobają. Wychodzi wtedy swoisty miks thrashu z crossoverem, punkiem, deathem, blackiem, heavy i tak dalej i tak dalej! Jak wyglądają wasze plany na trasę promocyjną waszego debiutanckiego krążka? Chcielibyśmy zaaranżować jakąś trasę po Europie jednak jest to dla nas bardzo trudne i zbyt kosztowne... dlatego na razie skupiamy się na graniu na festiwalach we Włoszech! Jakie są wasze największe muzyczne marzenia? Z kim i gdzie chcielibyście grać w przyszłości? Naszym marzeniem jest żyć w trasie i szerzyć naszą muzykę w każdym zakątku naszego świata... jesteśmy na to gotowi! Potrzebujemy tylko rozpoznawalności, ponieważ ludzie, którzy polubiliby naszą muzykę, nie są nawet świadomi naszego istnienia! Wielkie dzięki za twój czas. Pozostaję mi życzyć wam wszystkiego dobrego w waszych przyszłych wysiłkach na rzecz budowania reputacji na scenie. Wielkie dzięki za wywiad! Odwiedźcie nas na naszego FaceBooka i wyczekujcie naszych płyt i koncertów. Przyszedł czas by szerzyć ultra-przemoc! Aleksander "Sterviss" Trojanowski Foto: Punishment 18

ULTRA-VIOLENCE

61


a nawet bardziej. Iron on Iron jest wspaniałą wytwórnią ze wspaniałymi ludźmi na jej czele. Życzymy im wszystkiego najlepszego!

Serce metalu pozostanie takie samo Grecy nie mogą narzekać na brak wartościowych grup na scenie heavy, a co rusz powstają kolejne. Jednym z nich jest istniejący zaledwie od roku Ruthless Steel, który zadebiutował pod koniec 2012 roku debiutancką EP "Die in the Night", która zawiera znakomity heavy metal zagrany z pasją i szczerością. Po przesłuchaniu tego materiału mogę się śmiało zaliczyć do grona ich fanów i z niecierpliwością oczekiwać pełnoczasowego debiutu, który zespół planuje wydać pod koniec 2013 lub na początku 2014 roku. Zachęcam was do zapoznania się z Ruthless Steel. HMP: Wasza historia nie trwa zbyt długo, bo zaledwie niewiele ponad rok. Opowiedzcie jak doszło do powstania zespołu? Aliki Kostopoulou: Na początku chcielibyśmy podziękować za ten wywiad! Ruthless Steel powstało w maju 2012 roku. Miałam silne pragnienie stworzenia zespołu heavy metalowego. W związku z tym, że mieliśmy takie same cele, nie trudno było się spotkać. W rezultacie, niebawem wszyscy sie zebraliśmy i zaczęliśmy komponować muzykę. Możecie opowiedzieć jak do tej pory przebiegała wasza muzyczna droga? Graliście wcześniej w jakichś zespołach? Graliśmy wcześniej w kilku zespołach, ale nigdy nie mogliśmy w nich znaleźć tego, czego chcieliśmy. tak więc, kiedy zaczęliśmy grać muzykę jaką kochamy jako Ruthless Steel byliśmy bardzo podekscytowani i nadal jesteśmy! Ubóstwiamy to co robimy i mamy nadzieję, chcemy, żeby to nigdy się nie zmieniło. Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i dobrze się razem bawimy, bardzo wierzymy, że ludzie to widzą. Jesteśmy więc bardzo oddani i chętni do ciężkiej pracy, wielu prób i promocji zespołu tak jak to możliwe. Daliśmy kilka koncertów po wydaniu naszej EP-ki i w rezultacie wielu ludzi słucha naszych piosenek. Wasza debiutancka EP "Die in the Night" ukazała się niedawno na rynku. Powiedzcie o tym wydawnictwie kilka słów? Kiedy zaczynaliśmy nagrania mieliśmy plan, żeby nagrać demo i podzielić się nim z ludźmi. wkrótce jednak Iron on Iron Records wykazali zainteresowanie naszym materiałem, więc zdecydowaliśmy się go wydać jako EP. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wielu ludziom się spodobała i z chęcią udoskonalimy naszą muzykę! Nagraliście ją zaledwie pół roku od powstania grupy. Bardzo szybko się to potoczyło. Wasze relacje w zespole są chyba bardzo dobre? Cóż, staliśmy się wspaniałymi przyjaciółmi bardzo szybko. Ufaliśmy sobie, mieliśmy takie same marzenia i cele, więc wspólne wejście do studio i nagranie naszego pierwszego materiału było kolejnym krokiem. Czujemy się szczęściarzami, że jesteśmy jak bracia i mamy nadzieję, że będzie tak już zawsze! Jak przebiega u was proces twórczy? Macie głównego kompozytora czy tworzycie wszys tko zespołowo? Wszyscy w zespole próbują uzyskać najlepsze rezultaty jeżeli chodzi o piosenki. Teksty i muzyka są głównie kom-

ponowane przeze mnie (wokal) i Konstasa (gitara), ale ostatecznie wszyscy wkładają w utwory jakieś swoje pomysły. Na szczęście wszyscy jesteśmy wystarczająco kreatywni! Z waszej muzyki bije niesamowita energia, szczerość i radość grania. Słychać, że macie tą muzykę w sercach. Miło to słyszeć! Właśnie takie jest dla nas znaczenie muzyki, przekazywanie innym tego co masz w sercu! dodatkowo chcemy pokazać, że nie gramy muzyki, która musi być lubiana tylko przez innych. Lubimy ją grać, lubimy jej słuchać i oczywiście najbardziej ekscytującym uczuciem jest, kiedy gramy ją na próbach lub na żywo! Tak, najbardziej niesamowite jest garnie na żywo! To jakby cię wypełnia, rozumiesz. Kiedy jesteś na scenie, spojrzysz w dół i poczujesz, że to idealny moment na wyciągnięcie swoich uczuć z serca, żeby zagrać je w piosence i widzisz to uczucie również na twarzach ludzi! To czysta magia! Aliki dysponujesz naprawdę mocnym, zadziornym głosem. Jakie są twoje wokalne wzorce? Oczywiste jest to, że moją największą miłością i ukochaną postacią jest Doro. Wszystko to jest olbrzymią częścią mojej wokalnej osobowości! Oczywiście są i inne wzorce np. Leather Leone z Chastain, której głos jest bardzo podobny do mojego, nie należy tez zapomnieć o Juttcie (Zed Yago - przyp. red.) i Lee Aaron, które również uwielbiam i z którymi niektórzy ludzie czasami mnie porównują! Jaki jest do tej pory odzew w podziemiu na "Die in the night"? Odzew publiczności na "Die In The Night" jak na razie jest świetny! Jak dotąd sprzedaliśmy wiele kopii i czujemy się świetnie! Bardzo nas to cieszy, ponieważ poświęciliśmy wiele i widzimy, że nie poszło to na marne! Oczywiście na tym nie poprzestaniemy! Taki odzew pokazuje nam, że musimy pracować więcej i ciężej, żeby robić jeszcze lepsze projekty ponieważ ludziom spodobała się pierwsza próbka i chcą więcej. A my jesteśmy na to gotowi, na pewno! Jesteście zadowoleni ze współpracy z Iron on Iron? Jak dotąd wykonali kawał dobrej roboty i wspierali nas dokładnie tak jak tego potrzebowaliśmy,

Wasza nazwa, image i przede wszystkim muzyka nawiązują bezpośrednio do herosów heavy metalu lat'80. Jakie grupy miały na was największy wpływ? Oczywiście jednym z największych jest Judas Priest. Ten zespół jest wspaniały i jest jednym z zespołów, z którymi najbardziej chcielibyśmy zagrać kiedyś na jednym koncercie! Następna jest Doro, cała jej dyskografia oczywiście, nie tylko jej głos! Riot jest kolejnym świetnym zespołem razem z Crimson Glory, Chastain oczywiście! I szczególnie dla naszego gitarzysty, Helloween również! Czerpie z nich wiele inspiracji. Co takiego ma w sobie heavy metal czego brakuje innym gatunkom? Dlaczego zdecydowaliście się grać akurat ten styl? Cóż, na początek, jeśli zaczniemy od momentu, w którym to wszystko zostało rozpoczęte aż do teraz zobaczymy, że heavy metal ma swój odrębny sposób na opisywanie i charakteryzowanie różnych sytuacji, wydarzeń czy momentów każdej epoki. To bardzo ważne dla przyszłych generacji. Może również opisywać niezwykle dokładnie i głęboko emocje ludzi, którzy piszą specyficzne piosenki, a takie jest właśnie znaczenie muzyki (naszym zdaniem), żeby wyrażać, dzielić i czasem nawet wymieniać uczucia z innymi. Teraz ze strony muzycznej, gdzie powinniśmy zacząć, albo skończyć? Właściwie to nie, heavy metal nie ma żadnych z tych ograniczeń, bo jeżeli sie nad tym zastanowić, to można usiąść i pisać piosenkę, może ci to zająć noc, tydzień albo kilka lat, żeby ją dokończyć. Każde uczucie w tej danej chwili możesz włożyć w muzykę i teksty, więc w teorii to nigdy się nie kończy. Inną interesującą rzeczą jest to, że możesz kombinować z różnymi gatunkami, od muzyki klasycznej po utwory folkowe I może powstać z tego niezłe dzieło sztuki! Nie mniej ważne, że metal będzie trwać przez wieki kształtowany wpływami politycznymi, ekonomicznymi, religijnymi i oczywiście emocjonalnymi, ale jego serce pozostanie takie samo! Jeżeli więc chcesz kilka słów o heavy metalu, oto one: Dziedzictwo, Charakter opisowy, Uczucie, Nieskończoność i Kontynuacja! Dlaczego więc zdecydowaliśmy sie na ten właśnie styl? To mówi samo za siebie, to najlepszy i jedyny sposób na opisanie naszego stylu życia, naszych emocji i naszej wizji każdego zdarzenie i sytuacji z jakimi sobie radzimy. Więc tak, wybraliśmy Heavy Metal! Jesteście z Grecji, która słynie z dość dużej sceny tradycyjnego heavy oraz epic metalu zarówno jeśli chodzi o zespoły jak i o fanów. Jakie stosunki panują między kapelami? Czy jest to rywalizacja czy raczej braterstwo? Interesujące pytanie! Cóż, nie wiem czy istnieje jakaś niestereotypowa odpowiedź (śmiech). A tak na poważnie, nie ma jakiejś jednej odpowiedzi naszym zdaniem! Widzisz, musimy i powinniśmy rywalizować, żeby to wszystko szło do przodu i nie pozostawało na tym samym poziomie, rozumiesz! Jeżeli nie uważasz tego za zawody, w pewien sposób możesz przestać się rozwijać, więc nie jest to dobre ani dla muzyki, ani dla całej

Foto: Ruthless Steel

62

RUTHLESS STEEL


sceny! Oczywiście mówimy tutaj o zdrowej rywalizacji, nie takiej polegającej na wygryzieniu kogoś, żeby była jasność! Teraz z radością możemy powiedzieć, że zespoły, jeżeli nie wszystkie to większość z nich, na naszej scenie undergroundowej wspiera i pomaga innym w różny sposób w rozwoju! Oczywiście występuje tutaj rywalizacja o jakiej już mówiliśmy oraz braterstwo! Na przykład zostaliśmy zaproszeni na wiele wspaniałych imprez przez wiele zespołów czy przyjaciół, niektórzy z nich to nawet bliscy przyjaciele i wszystkie te więzy powstały za pośrednictwem naszej sceny metalowej! Więc, żeby zakończyć, gdybyśmy musieli wybrać pomiędzy dwoma słowami, które podałeś, wybieramy braterstwo, bo wiesz, gdyby była tylko rywalizacja, scena metalowa mogłaby nie dojść do tak świetnego poziomu na jakim jest obecnie! Wasza EPka niesamowicie zaostrzyła mój apetyt, więc muszę się zapytać o pełno czasowy debiut. Tworzycie już nowy materiał? Kiedy można spodziewać się płyty? Dla zespołu to czas komponowania. Każdego dnia pracujemy coraz więcej nad piosenkami na album. Chcielibyśmy, żeby ukazał się w grudniu 2013r. lub styczniu 2014r, czyli rok po wydaniu naszej EP-ki. Tak więc w to lato będziemy bardzo zajęci nagrywaniem, ale będziemy sie bardzo starać dla jak najlepszych rezultatów. W jakim kierunku zamierzacie pójść? Będzie to samo co na EPce czy może szykujecie jakieś niespodzianki? W rzeczywistości, kiedy zespół pracuje każdego dnia coraz więcej pojawiają się nowe pomysły, bardziej zaawansowane i natchnione. Nasze nowe utwory, które znajda się na albumie, zostały skomponowane z wielką cierpliwością i skoncentrowaliśmy się na każdym detalu, który mógł sprawić, że piosenka będzie brzmiała bardziej inspirująco. Mamy nadzieję, że fani będą zadowoleni z naszego debiutu kiedy się ukaże! Jak wygląda u was sprawa koncertów? Często gra cie? Jaki występ wyrył się wam najbardziej w pamięci? Właściwie to gramy wszędzie tam, gdzie mamy możliwość! Chcemy grać na żywo często, ale nie za dużo, żebyśmy mogli pracować nad nowym materiałem przez cały czas, ale żeby podtrzymywać zainteresowanie publiczności! W tym jednym roku zagraliśmy na 6 koncertach, tak myślę. Każdy z nich był cudo-wnymi chwilami z wspaniałymi zespołami z Grecji i kilkoma z zagranicy, jak na przykład Slough Feg i myślę, że właśnie ten koncert będziemy zawsze pamiętać, bo to był właśnie ten moment, który sprawił, że pracujemy ciężej niż zazwyczaj i zaczęliśmy nagrywać naszą EPkę! Tak więc, ten chyba był najlepszy! Jakbyście mogli wybrać trzy zespoły, z którymi najbardziej chcielibyście pojechać w trasę to byłyby to…? Zdecydowanie Judas Priest, Accept i Doro! To byłby wielki zaszczyt ponieważ dorastaliśmy słuchając ich piosenek. Nasze młodzieńcze lata to te utwory i nadal ubóstwiamy te zespoły. Tak więc trasa z takimi legendami byłaby jak spełnienie marzeń! Byłoby to także niezwykle ważną lekcją dla nas, widzieć jak te zespoły pracują w trasie.

Nie lubię przydługich wstępów, więc przejdę od razu do sedna. Pochodząca z Pittsburgha grupa Lady Beast zadebiutowała niedawno płytką "Lady Beast" Jeśli lubicie kasyczny Heavy Metal w klimacie Judas Priest, Iron Maiden czy Warlock mocno osadzony w latach '80 i nie macie nic przeciw konietom za mikrofonem to powinniście zwrócić na nich uwagę. O najistotniejszych sorawach dotyczących Lady Beast opowiada wokalistka Deborah Levine.

Kocham kobiety metalu! HMP: Witam. Na początek opowiedzcie jak doszło do powstania Lady Beast? Deborah Levine: Właściwie to Lady Beast rozpoczynało jako inny zespół pod nazwą Long To Hell (ze mną i Gregiem) około sześć lat temu, albo więcej! Nie pamiętam (śmiech). Była taka piosenka, która napisaliśmy i trzymaliśmy, żeby użyć jej w naszym nowym projekcie, którym zostało Lady Beast. Znaleźliśmy naszego gitarzystę, Tommy'ego, około rok później (po tym jak odszedł nasz pierwszy gitarzysta, Steve), Adama, naszego perkusistę, około rok później, a Chrisa Twiza naszego gitarzystę rytmicznego też później. To był długi proces, ale teraz jesteśmy wszyscy razem i warto było czekać!!! Deborah nie wyglądasz na bestię, więc skąd ta nazwa (śmiech)? (śmiech) Wygląd może mylić. Zazwyczaj jestem uśmiechnięta, ale były takie momenty na scenie i poza nią, kiedy musiałam skopać parę tyłków (śmiech). Również, jak już wcześniej wspomniałam, to była jedyna piosenka, która przetrwała z naszego ostatniego projektu muzycznego. Pomyśleliśmy, że to fajna nazwa, więc ją zatrzymaliśmy. Jak długo tworzyliście materiał na debiut? Nagraliście wszystkie utwory czy może macie jeszcze jakieś kawałki w zanadrzu? Album jest interesujący ponieważ utwory zostały napisane przez różnych ludzi. Ponieważ wszyscy członkowie zespołu muszą zmagać się ze zmianami i wybojami na drodze… Nasz pierwszy gitarzysta (Steve Lauck) napisał pierwszych kilka piosenek na albumie. Po tym jak odszedł Tom-my, Adam, Twiz i Greg się tym zajęli. Przearan-żowaliśmy niektóre z nich i dopisaliśmy bra-kujące. To wielka ulga, kiedy album w końcu się ukazuje, ponieważ przynajmniej dla nas, niektóre z tych piosenek były bardzo stare, ale brzmiały lepiej niż kiedykolwiek! W tym momencie jesteśmy w 3/4

drogi do naszego drugiego albumu. Zdecydowanie nabyliśmy trochę dobrych studyjnych nawyków i wskazówek, które naprawdę pomogą nam przy kolejnym albumie. Jak wygląda u Was proces twórczy? Kto jest głównym kompozytorem? Zarówno Tommy jak i Twiz tworzą wspaniałe riffy, które zostaną wprowadzone w praktyce i albo od razu przemienia się w zajebista piosenkę, albo zaczynamy proces odsuwania ich na bok i sięgania po jakieś stare riffy, które czekały na swoje użycie, albo po prostu staramy się, żeby były naszym brzmieniem. Adam i Tommy też będą po prostu jammować jakieś piosenki, żeby rytm miał sens jeszcze zanim go usłyszymy. To naprawdę pomaga. Ja piszę wszystkie teksty i melodie do utworów. Kocham to! Jaka jest Wasza muzyczna droga? Lady Beast jest waszym pierwszym zespołem czy macie tez jakieś doświadczenia z innych kapel? Lady Beast jest praktycznie moim pierwszym prawdziwym zespołem. Jak już wcześniej powiedziałam, byłam w innym, ale istniał bardzo krótko. Reszta chłopaków była w wielu różnych innych zespołach! Prawdopodobnie jest ich zbyt wiele, żeby tu wymienić! Obecnie najbardziej hardkorowy jest Adam z Oh Shit They're Going To Kill Us (thrash przechodzący w metal), Greg z WrathCobra (D-beat crust metal), Twiz z Carousel (rock'n'roll lat '70). Traktujecie "Lady Beast" jako pełnowymiarowy album czy jako EP? Traktujemy go jako album pełnowymiarowy. To zabawne, bo otrzymaliśmy wiele komentarzy o tym, że album jest krótki. Myślimy, że jest taki jaki być powinien! (śmiech). To był nasz debiut w świecie. Chcieliśmy nagrać go bez fanaberii i na temat. Jest więcej niż myślisz albumów heavymetalowych, które trwają mniej niż 40 minut! "Nu-

Jakie jest wasze zdanie na temat dzisiejszej sceny heavy i ogólnie muzyki metalowej? Pojawiło się wiele nowych zespołów i wierzymy, że scena heavy metalowa jest silniejsza niz kiedykolwiek! Dzisiaj jest niemal niemożliwe znaleźć zespół utworzony przez młodych ludzi, który nie jest dobry. Jesteśmy wierni starej szkole brzmienia, klasycznemu heavy metalowi i ogólnie metalowi lat '80. Czego możemy oczekiwać w najbliższej przyszłości z obozu Ruthless Steel? Następnym celem jest nasz debiutancki album. Wkrótce zostanie nagrany więc jesteśmy bardzo podekscytowani wydaniem go i wyruszeniem na festiwale po Europie albo USA. Jesteśmy naprawdę zdeterminowani, żeby to zrobić będziemy więc pracować ciężko nad tym albumem. To już wszystkie pytania z mojej strony. Wszystkiego najlepszego. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska Foto: Inferno

LADY BEAST

63


Foto: Inferno

mber Of The Beast", "Reign In Blood"… lista jest długa. Lepiej zostawić ludzi z niedosytem, żeby chcieli więcej! Najpierw w ubiegłym roku ukazał się winyl, a dopiero na początku czerwca tego roku CD i kaseta. Dlaczego tak? Wydaliśmy winyl sami w wytwórni Grega, Cobra Cabana Records. Zdecydowaliśmy się, żeby wypuścić go najpierw na winylu, bo jest klasyczny, kolekcjonerski i ma najlepsze brzmienie. Wszyscy kolekcjonujemy winyle i szanujemy je próbując utrzymać żywe. Jest to również tak klasycznie heavymetalowe! Sami wszystko sfinansowaliśmy, wiec prawdę mówiąc nie było innego wyjścia niż czekać na CD… nie mieliśmy pieniędzy. Do wersji CD dodaliście jako bonus cover Ju-das Priest "Ram it Down". Dlaczego zdecydowaliście się na ten numer? Gracie jeszcze inne covery? Wypuszczenie albumu w Europie nie będąc dobrze znanym wydaje sie być wyzwaniem. Chcieliśmy więc zamieścić znajoma melodię, która zwróci uwagę! Judas Priest jest jednym z moich najbardziej ulubionych zespołów wszechczasów! Właściwie to graliśmy jako Judas Priest na Halloweenowym koncercie coverowym… robiliśmy też kawałki Dio i Guns'N'Roses. Świetna zabawa! Wybraliśmy "Ram it Down" ponieważ jest to piosenka o tak wysokiej energii… piosenka, jaka sami chcielibyśmy napisać! Również nie przesadzona i nieoczekiwana. Wokale grupy podczas refrenów były również zabawne! Chłopaki nie dostają zbyt dużo czasu przy mikrofonie! (śmiech) Należycie do stajni francuskiej Inferno Records. Jak do tego doszło? Jak Wam się podoba współpraca? Prawdopodobnie już od jakiegoś roku poznali-śmy Fabiena z Inferno Records i powstała więź! Wydał nasz album na CD i kasecie w swojej wytwórni w ostatnim czerwcu, w 2013 roku. Praca z nim była niesamowita jak dotąd i wykroczył daleko poza promocję albumu. Mieliśmy wiele zagranicznych recenzji i wywiadów, które nie byłyby możliwe bez jego ciężkiej pracy. (śmiech) Jesteśmy mu bardzo wdzięczni . Jak promujecie debiut? Co z koncertami? Planujecie jakąś trasę? Fabien zdecydowanie przejął stery i wysyła go na cały świat. Webziny, magazyny, itd. Z pewnością mamy duże lokalne wsparcie i właśnie wróciliśmy do domu z trasy po środkowym zachodzie. To było wspaniałe, zdobyliśmy wielu nowych przyjaciół i fanów. To była nasza pierwsza trasa i powiedziałabym, że odniosła sukces! Mamy umówionych kilka koncertów na lato, a później jesienią do

64

LADY BEAST

studia, żeby nagrać nawą płytę. Zostało nam tylko kilka utworów do skończenia! Wśród swoich inspiracji wymieniacie między innymi Iron Maiden i Judas Priest. Ja jednak z wiadomych względów porównuję was z Warlock czy Hellion. Jakie jeszcze zespoły miały na was największy wpływ? Jakie są twoje ulubione wokalistki Deborah? Z pewnością kocham kobiety metalu!!! Oczywiście Doro z Warlock i Kate z Acid są dla mnie zdecydowanie inspiracją! Niedawno w tym roku, po raz pierwszy widziałam Doro i było niewiarygodnie. Dałam jej koszulkę Lady Beast! (śmiech) Również Ronnie James Dio jest wokalistą,, którego zakres jest mi bliski. Więc śpiewanie z nim jest bardzo zabawne dla mnie, a jego słowa po prostu cię porywają. Tworzycie już jakieś nowe utwory czy na razie tylko promocja "Lady Beast"? Tak! Tak! W sumie to mamy już w więcej niż połowie napisany nasz drugi album. Tym razem jest naprawdę fajnie, bo wszystkie piosenki będą stworzone przez nasz obecny skład. Myślę, że na drugim albumie zauważycie pewien rozwój w stosunku do pierwszego… jest odrobinę szybszy, prawdopodobnie też trochę cięższy? Nie mogę się już doczekać aż ludzie go usłyszą! Jak scena odebrała waszą płytę? Jakie opinie do Was dochodzą na jej temat? Z przyjemnością musimy powiedzieć, że większość odzewu na album była wspaniała! Ludzie są podekscytowani oldschoolowym brzmieniem, które wytworzyli ludzie wychowani w heavy metalu. Oczywiście każdy ma inne ucho i było też trochę krytyki… ale kochamy to! To naprawdę pomaga ci spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy i dorosnąć jako muzyk. Czego możemy się spodziewać ze strony Lady Beast w przyszłości? Jakie macie plany? Możecie spodziewać się kolejnej płyty przed następną wiosną i, miejmy nadzieję, europejskiej trasy! W tym momencie chodzi głównie o dostanie się tam i granie dla ludzi! Uważajcie, bo przyjedziemy do miasta w waszej okolicy!! Wielkie dzięki za wywiad. Słowo na koniec? Jesteśmy bardzo wdzięczni, że dotarliście do nas i rozmawialiście z nami. Pozdrawiamy! Heavy metal is the law!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Można powiedzieć, że jesteście nowym graczem na metalowej scenie. Co możesz nam opowiedzieć o swoim zespole i swojej muzyce? Anton Kabanen: Battle Beast jest zespołem heavy metalowym, który oficjalnie został założony w 2008 roku w Helsinkach. Ja, Pyry oraz Jusso byliśmy kumplami ze szkoły i już wcześniej graliśmy razem. Bardzo wiele utworów zostało wtedy przeze mnie napisanych i chciałem mieć zespół, by móc je zagrać na żywo. W 2008 w końcu pojawiła się taka możliwość. To właśnie wtedy udało nam się skompletować cały line-up. Chcemy grać prosto, chwytliwie, melodyjnie i z dużym powerem. Dla nas właśnie tak powinien wyglądać heavy metal. Czy was styl muzyczny już się wyklarował czy zamierzacie rozwijać się dalej, szukając nowych eksperymentów muzycznych? Dla nas nasz styl jest już jasno zdefiniowany - kopiący dupska heavy metal. Dobrze wyprodukowany i dobrze skomponowany. Wiadomo, że nagrania będą się od siebie różnić w zależności od użytego sprzętu i okresu w którym są nagrywane, jednak nasza muzyka to zawsze będzie heavy metal. Uwielbiam heavy gdyż tętni dramatyzmem. Może być wolny i pompatyczny, a z drugiej strony szybki i miażdżący, a my zamierzamy pokazać wszelkie bogate zakamarki tego nurtu w swoich utworach. Niedawno zasiliła wasze szeregi nowa wokalist ka - Noora Louhimo. Czy wraz z nią do zespołu napłynął powiew świeżości? Gdy dołączyła do nas Noora atmosfera w zespole naładowała się nową energią. Praca z nią w studio nagraniowym była o wiele łatwiejsza niż z naszą poprzednią wokalistką. Głos Noory idealnie pasuje do naszej muzyki. To prawdziwe metalowe gardło, które tętni siłą, szerokim spektrum dźwięków i bardzo wszechstronną barwą głosu. Umożliwia nam to komponowanie skrajnie różnych kompozycji. Dlaczego rozstaliście się ze swoją poprzednią wokalistką? Po prostu od nas odeszła. Może nie brzmi to zbyt konkretnie, ale tak właśnie było. Ni z gruchy, ni z pietruchy wysłała nam wiadomość mailową w środku naszej sesji nagraniowej i już jej więcej nie zobaczyliśmy.


Finowie zaserwowali nam swój drugi album, zatytułowany po prostu "Battle Beast". Rozmawialiśmy z gitarzystą Antonem Kabanenem, mastermindem stojącym za kierunkiem którym podąża ten zespół. Muzyk jest przeświadczony o tym, że muzyka którą tworzy to czystej wody heavy metal oraz że jego zespół posiada całkowitą kontrolę nad wszystkimi aspektami swoich płyt. To nic, że ten heavy metal co i rusz tonie w różowej kałuży cukrowych klawiszy oraz że wytwórnia wybiera dość dziwny numer na singiel promujący płytę. Ważne, że prze się do przodu.

Żyję życiem bohatera naszych utworów Niezmiernie egoistyczna zagrywka, ale w sumie wyszła dla nas na plus. Jesteśmy zadowoleni z takiego obrotu spraw, choć nie wyglądało to różowo do póki nie znaleźliśmy Noory. Jak ona sobie radzi z waszymi starszymi kom pozycjami. Świetnie. Wiesz, nie zaprosiłbym jej do zespołu, gdyby nie umiała zaśpiewać naszych starszych numerów.

pierwszemu wydawnictwu? Mieliśmy teraz poczucie, że właśnie przyszła odpowiednia chwila na taki zabieg. Ten album ma produkcję dźwięku, którą sami robiliśmy oraz w końcu mamy odpowiednią wokalistkę, która wywarła na nas duży wpływ. W końcu sami jesteśmy

płycie? Zastanawia mnie dlaczego na otwieracza został wybrany "Let It Roar", a nie na przykład "Raven" albo "Fight, Kill, Die"? Możesz winić za to mnie. Według mnie "Let It Roar" najlepiej pasuje na utwór rozpoczynający to wydawnictwo. Wasze riffy są raczej prostymi zagrywkami. Nie jesteście zainteresowani tworzeniem bardziej skomplikowanych kompozycji? Podobają mi się proste utwory. Przez to możemy być w nich bardziej bezpośredni i dzięki temu silniej nimi uderzać. Więcej siły i więcej mocy! Poza tym takie utwory lepiej brzmią na żywo. Jak wyglądał wczesny okres działalności Battle Beast w porównaniu z dniem dzisiejszym? Dalej się czuję jakbyśmy byli we wczesnym stadium naszej działalności. Co prawda główna różnica polega na tym, że teraz posiadamy o wiele więcej doświadczenia. Poza tym mamy za swoimi pleca-

Jaki, według twojej opinii, jest najważniejszy ele ment waszego brzmienia. Naszego brzmienia nie da się rozłożyć na pojedyncze czynniki pierwsze. Nasza muzyka tworzy spójną całość. Taki jest Battle Beast. Dlatego nie da się wyszczególnić czegoś, co jest mniej lub bardziej ważne. Wszystko jest istotne ponieważ utwory są starannie komponowane i wszystkie ich części są przemyślane i dopracowane Jak wygląda u was system tworzenia nowych kawałków? Pracujecie razem czy poszczególne osoby przynoszą już gotowe kompozycje? Starałem się zmotywować chłopaków, by wykazali się kreatywnością podczas prób. Jednak póki co jestem jedynym członkiem, który na poważnie traktuje obowiązki kompozytorskie. Zwykle piszę utwory w domu i potem przynoszę je na próby, gdzie je wspólnie wykańczamy. Kto u was pisze teksty? Ja tworzę całą muzykę, teksty i aranżacje. Foto: Nuclear Blast

Czy obecność tytułu "Neuromancer" na płycie oznacza, że jesteście fanami cyberpunka i książek science fiction? Cóż, nie wydaję mi się, by wszyscy w zespole mieli takie zainteresowanie. Jednak zdecydowanie do moich pasji nalezy cyberpunk, motywy science fiction i tym podobne rzeczy. Co było inspiracją dla pozostałych utworów z albumu "Battle Beast"? Historie, które sam wymyślam oraz manga "Berserk". Lion Man Bestia - jest głównym bohaterem moich opowieści, jednak nie wszystkie utwory dotyczą jego osoby. Niektóre utwory są o innych postaciach z jego świata lub o apokaliptycznych scenach z rzeczywistości zdominowanych przez maszyny. "Berserk" jest moim źródłem inspiracji od lat. Powinniście sami ogarnąć to wspaniałe anime! Jest bardzo mroczne, wstrząsające i pełne filozoficznych refleksji. "Battle Beast" to wasz drugi album studyjny. Dlaczego tego tytułu nie nadaliście swemu

odpowiedzialni za swoją muzykę, więc ten album jest swojego rodzaju świadectwem. Oto jacy jesteśmy. Na pierwszej płycie mieliśmy producenta z zewnątrz, co mocno wpłynęło na końcowy rezultat. Nowy album został nagrany całkowicie pod naszą kontrolą.

mi dwie duże wytwórnie - Nuclear Blast i Warner Music Finland. Podpisaliśmy także kontrakt z managementem King Foo Entertainment. Kiedyś musieliśmy wszystko robić sami, a teraz wspierają nas inni ludzie. Ponadto postęp w zespole jest o wiele bardziej widoczny.

Znowu na okładce gości humanoidalny lwi wojownik. Zamierzacie utrzymać podobną stylistykę okładek na następnych albumach? To nasza maskotka, która będzie obecna na kolejnych wydawnictwach. Jako osoba pisząca utwory w Battle Beast, w pewien sposób żyję życiem bohatera naszych utworów, dlatego czasem dodaje podświadomie swoje własne przeżycia i doświadczenia życiowe do histori Bestii. Chciałem stworzyć postać, która w pewien sposób koresponduje z moją własną osobowością.

Jakie są wasze główne inspiracje? Czy zamierzacie podążać ścieżką określonego zespołu? Widzę nas bardziej jako sukcesorów heavy metalu. Choć darzę dużą estymą zespoły pokroju Judas Priest, W.A.S.P., Accept, Manowar... jednak inspiracje trafiają do nas z różnych źródeł - filmów, kreskówek, książek, życia, prawdziwych lub fikcyjnych postaci, kosmosu, historii, świata, emocji i tak dalej, i tak dalej...

Wydawało mi się, ze płyta powinna być promowana przez szybki, chwytliwy i przede wszys tkim reprezentatywny utwór. "Battle Beast" zostało poprzedzone singlem z najwolniejszym u najbardziej rzewnym utworem z całego albumu. Dlaczego "Into the Heart of Danger" trafiło na singla? To była decyzja wytwórni. Pewnie chodziło o to, by jak najwięcej ludzi zainteresować naszą płytą, gdyż ten utwór jest najmniej agresywny. Osobiście bardzo lubię tę nutę. Kto śpiewa refreny w "Let It Roar" i "Rain Man"? Ja je śpiewam. Podobnie udzielam się w "Raven".

W grudniu 2012 zagraliście koncert w Warszawie razem z Sonata Arctica. Czy pamiętacie jeszcze ten gig? Jak wam się podobało przyjęcie zgo towane wam przez polskich fanów? Pamiętam, że to był bardzo ekscytujący wieczór. Był to nasz pierwszy koncert na trasie, a Noora była jeszcze świeżutkim nabytkiem w naszym zespole. Nigdy wcześniej z nikim nie jeździła w trasy i czuć było, że jest bardzo spięta. Martwiłem się wtedy czy podoła, jednak odwaliła swoją część roboty w sposób bardziej niż zadowalający! Ten koncert był świetny, a publiczność była wspaniała. To była czysta przyjemność grać w Polsce po raz pierwszy! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Kto był odpowiedzialny za układ utworów na

BATTLE BEAST

65


Bądźcie wierni swojemu metalowi! Jak się okazało nie każdy zespół z Finlandii musi grać romantyczno melodyjną papkę z toną klawiszy i brzmieć jak Nightwish czy Sonata Arctica. Grupy prezentujące klasyczny heavy metal też egzystują w krainie tysiąca jezior czego najlepszym przykładem jest zbierający ostatnio świetne recenzje Evil-lyn. Muzycy zespołu udzielili bardzo wyczerpujących i ciekawych odpowiedzi ma kilka moich pytań. Zapraszam do lektury! HMP: Witam! Zaczniemy od historii zespołu. Jakie były początki Evil-lyn? Anssi Salonen: Lasse i ja byliśmy w zespole od początku, nawet jeszcze zanim nazwaliśmy się Evil-lyn (wcześniej zespół nie miał w ogóle nazwy). Spędziliśmy trochę czasu grając w garażu moich rodziców. Ponieważ jesteśmy z Finlandii, to czasami w trakcie zimy w środku było tylko około +10?. Kiedy temperatura na zewnątrz spadała poniżej -20? musieliśmy przerwać próby ponieważ wtedy w garażu było tylko +5?. Więc, masz już pewien obraz jak to wyglądało, (śmiech). Było prawie jak w klipie Cauldron do "All Or Nothong", z tą różnića, że my na koniec nie spaliliśmy garażu. Lasse Heikkila: Po kilku frustrujących zdarzeniach w zespole, zmaganiu się z rzeczami, które nie były w moim guście zdałem sobie sprawę z kim musiałem się skontaktować, kiedy chciałem grać taki heavy metal jaki mi się podobał. Pamiętam jaki byłem szczęśliwy,

kiedy dowiedziałem się, że Anssi był również zainteresowany założeniem zespołu i nawet znał zainteresowanego perkusistę. (Śmiech), rzeczywiśćie, nie skończyliśmy doprowadzając do spłonięcia garażu, dzięki bezpiecznikom, które były regularnie wysadzane przez nasze wzmacniacze i podgrzewacze. Co was zainspirowało do grania akurat trady cyjnego Heavy Metalu? Marko Niemi: Energia tej muzyki, eskapizm w tekstach. Tradycyjny heavy metal i power metal są najbliższe memu sercu. Słucham też na przykład thrash matelu i czasami nawet death i black metalu. Ale sam nie chciałbym ich grać (próbowałem). Dorastałem słuchając tradycyjnego heavy metalu więc dlaczego miałbym próbować tworzyć coś innego? To byłoby oszukiwanie samego siebie. Anssi Salonen: Przede wszystkim Iron Maiden. Maiden jako pierwsi sprawili, że zacząłem słuchać

heavy metalu i chwyciłem za gitarę. Heavy metal, NWOBHM i US power metal to moja Święta Trójca, brzmi jakbym czepiał się szczegółów, ale zawsze lubię dodać określenie US przed power metalem, nie jestem wielkim fanem europejskiego metalu, ale uwielbiam amerykański odpowiednik. Według mnie zastosowanie takiego prefiksu robi wielką różnicę. Jeżeli masz na myśli to, jakie zespoły oprócz Iron Maiden zainspirowały nas do grania tradycyjnego heavy metalu, to lista byłaby bardzo długa. Lasse Heikkila: Krótko mówiąc, wspaniałe piosenki wielkich zespołów. Szczególnie potężne wokale, silne melodie, zniekształcone dźwięi gitar oraz aspekt wizualny, to tylko niektóre rzeczy. Oczywiśćie pojedyncze zespoły takie jak Dio czy Iron Maiden miały na to ogromny wpływ. Wasza EP "The Night of Delusions" to kawał naprawdę znakomitego heavy metalu. Jak dużo czasu zajęło wam napisanie tych numerów? Marko Niemi: Nie mogę powiedzieć ile dokładnie. Ostatni utwór, "Silver Bullet", był napisany jakoś tak w 2009 roku, a nowsze piosenki ("Crossroads" i "The Night Of Delusion") były napisane w 2011r. Mieliśmy jeszcze kilka innych utworów, których mogliśm użyć na EP-ce, ale nagraliśmy ich dema już w 2009 roku. Chcieliśmy więc nagrać tych pięć piosenek ponieważ nie były jeszcze publikowane i pomyśleliśmy, że dobrze razem brzmią. Macie dużą łatwość tworzenia chwytliwych i zapamiętywalnych melodii. Jak to robicie? Marko Niemi: Osobiście uwielbiam chwytliwe i zapamiętywalne melodie więc nie jestem zadowolony z naszych piosenek dopóki nie ma na nich jakichś dobrych melodii. Nie wiem skąd one się biorą, ale myślę, że słuchanie dużych ilości podobnego typu muzyki uświadamia mnie co jest dobre a co nie. To jednak nie oznacza, że zawsze jestem w pełni usatysfakcjonowany moim brzmieniem. Jeżeli twierdzisz, że tworzymy chwytliwe i zapadające w pamięć melodie, zgodzę się, że większość z nich taka jest, ale w niektórych naszych piosenkach nadal jest kilka wad (śmiech). W każdym bądź razie, zazwyczaj zaczynam od napisania linijki lub dwóch słów refrenu. Próbuję pisać sentencje wystarczające dobre, żeby później nie musieć ich zmieniać. Później z tymi wersami zaczynam nucić w myślach słowa próbując różnych melodii. Kiedy znajdę już dobry tekst i melodię dla refrenu chwytam za gitarę i próbuję znaleźć pasujące riffy. Więć dla mnie wszystko zaczyna się od melodii i tekstu refrenu. Kto jest głównym kompozytorem? W jaki sposób pracujecie nad muzyką? Marko Niemi: Ja i Anssi piszemy wszystkie piosenki. Tak przynajmniej jest obecnie. Inni w zespole też mogą pisać, ale jak dotąd wszystkie utwory zostały napisane przeze mnie albo Anssigo. Tak czy inaczej, fajne jest to, że nawet kiedy pracujemy kompletnie oddzielnie, to wynik nadal jest dość spójny, jeżeli posłuchasz na przykład EP-ki "The Night Of Delusion". To silna, tradycyjnie heavy metalowa EP-ka od pierwszej do ostatniej nuty. Anssi Salonen: Jeżeli chodzi o pracę nad muzyką, dla mnie najważniejszą rzeczą jest, żeby słuchać przez cały czas jak najwięcej heavy metalu. To moja pasja, ale również główna inspiracja do tworzenia własnej muzyki. Słysząc świetną piosenkę zawsze sięgam po gitarę i staram sie stworzyć samemu parę riffów. Słuchanie naprawdę wspaniałych dźwięków sprawia również, że chce stworzyć sam coś równie spektakularnego. Jest to więc rodzaj zdrowego współzawodnictwa.

Foto: Evil-Lyn

66

EVIL-LYN

Prezentujecie naprawdę wysoki poziom instrumen talny. W jakich zespołach udzielaliście się wcześniej? Gracie jeszcze gdzieś poza Evil-lyn? Marko Niemi: Jesteśmy i wcześniej też byliśmy w wielu różnych zespołach. Nie osiągnęły one jednak większego sukcesu. Tornado, Bestial Torture, Nordic Necropolis, Burning Winter, Slug Lord to niektóre z nich. Głównie chodzi o to, że nawet jeżeli gramy w innych zespołach, to Evil-lyn dla każdego z nas zajmuje najwyższe miejsce na liście priorytetów. Tak czy inaczej, to że robimy również inne rzeczy przynosi nam wiele doświadczenia i nowych wizji. Anssi Salonen: Granie w innych zespołach oprócz Evil-lyn, daje możliwość poflirtowania z innymi gatunkami muzycznymi. Ja na przykład kocham


thrash metal, ale nie chce wnosić jego elementów do naszej muzyki. Naprawdę nie wiem dlaczego. Lubię oba gatunki i zespoły, które mieszają ze sobą thrash i bardziej tradycyjny metal, na przykład Wrath z USA, ale po prostu sam nie chcę robić czegoś takiego. Dlatego właśnie wolę mieć dwa zespoły, thrash metalowy i heavy metalowy. Czasowo to nie ma sensu, ale tak już po prostu jest. Troje z nas (ja, Marko i Lasse) gramy również w zespole Leather Rebels coverującym Judas Priest. Dla mnie jest to bardzo terapeutyczne, ponieważ wszystkie utwory są już napisane, (śmiech). Głos Johanny momentami przypomina mi Martę z Crystal Viper. Co powiecie na takie porównanie? Jakie są ulubione wokalistki Johanny? Johanna Rutto: Muszę przyznać, że Crystal Viper jest dla mnie dosyć nową znajomością. Martha jest świetną wokalistką i muzykiem, ale więcej słucham takich zespołów jak Judas Priest, Motörhead (Lemmy jest bogiem!), Iron Maiden, King Diamond, Running Wild, itd i wiele innych rzeczy z podziemia.

śmy np., Martina z Serpent Saints, który jest również organizatorem festiwalu Metal Magic, na którym pojawiliśmy się ostatnio w tym roku. Tak więc to jedno pojawienie się na festiwalu dało nam, wiele ważnych znajomości. Osobiście traktuję ekipę Iron to Iron jak przyjaciół i braci, nie jak współpracowników, kierownictwo wytwórni itd. Nie zrozum mnie źle, oni są bardzo profesjonalni i traktujemy ich bardzo poważnie, ale wszystko co robią, robią z sercem na dłoni i 100% pasją. Tak jak my. Jest więc między nami naturalna więź. Również za każdym razem kiedy jestem na Up The Hammers, Metal Magic, Keep It True i innych festiwalach, czują się jakbym

albumie. Z jakimi zespołami do tej pory dzieliliście scenę? Anssi Salonen: Lista jest długa, a najlepsze jest to, że nadal traktuję siebie głównie jako fana, a dopiero później muzyka. Dlatego zawsze budzi we mnie wielkie emocje dzielenie sceny czy backstage'u z innymi zespołami, a szczególnie z tymi, które podziwiam. Jak dotąd, muszę szczerze powiedzieć, że wszystkie grupy jakie poznaliśmy były naprawdę bardzo fajne, naturalne ich członkowie byli cały czas bardzo mili. Te zespoły to Shok Paris, Pagan Altar, Axe Viper, Gae Bolga, Serpent Saints, Lethal Saint, Valor,

Jaki jest jak do tej pory odzew podziemia na Evillyn? Do mnie jak do tej pory nie dotarły żadne negatywne opinie. Anssi Salonen: Odzew był niesamowity, ale nie mam pojęcia jak dobrze nasza EP-ka została przyjęta np. na niemieckiej scenie, a to prawdopodobnie największy rynek dla takiego typu muzyki. Tak więc, nigdy nie wiadomo. Oczywiście reakcja bardzo nas ucieszyła. Myślałem, że dostaniemy masę recenzji w stylu "oni nie wnoszą do muzyki nic nowego", przynajmniej od kilku mainstreamowych magazynów, ale naprawdę żadnej nie było? To prawda, że nie wynaleźliśmy po raz drugi koła, ale wydaje mi się, że ludzie to zauważyli i nie oczekują od nas, żebyśmy wyszli z czymś naprawdę oryginalnym. Kochamy ten rodzaj muzyki, więc po prostu się go trzymamy nie zważając na to, jak jest przewidywalny czy jak wiele razy ktoś stworzył coś podobnego przed nami. Jak wam idą prace nad nowym albumem? W jakim kierunku pójdziecie? Pozostaniecie wierni czystemu heavy? Johanna Rutto: Oczywiście będzie lepszy niż poprzednia EP-ka! Będzie bardziej profesjonalny. Teraz mamy więcej czasu na dopracowanie wszystkiego. Marko Niemi: Na okładce naszej poprzedniej EP-ki napisaliśmy coś w stylu "Pozostań prawdziwy jak stal!" czy inną podobną sentencję. Wydaje mi się, że ta myśl pasuje również do nas, nie tylko do naszych słuchaczy. Tak więc będziemy próbować pozostawić nasz metal tak czysto tradycyjnym heavy metalem jak zrobiliśmy to na EP-ce. Teraz, kiedy ćwiczyliśmy i graliśmy z zespołem utwory na nowy album, myślę, że udało nam się zachować tego samego ducha. Poza tym, praca nad albumem rozpoczęła się od nagrania partii perkusyjnych, później dograno do nich instrumenty strunowe. Anssi Salonen: Pozostawienie naszej muzyki w czysto heavy metalowym stylu nie jest wielkim wyzwaniem. Przynajmniej dla mnie, to chyba jedyny styl w jakim jestem w stanie komponować utwory. Nawet jeżeli próbuję zrobić coś innego efekt wydaje się wymuszony, natomiast czysty heavy metal przychodzi mi naturalnie. Czy na debiucie będą również jakieś utwory z "The Night of Delusions" czy tylko premierowy mate riał? Marko Niemi: Same nowe piosenki. Pierwotnie była opcja, żeby dodać trochę utworów z EP-ki na nas debiutancki album, ale skoro nowy materiał jest równie mocny i piosenki mają bardzo dobra jakość, myślę, że odstawimy utwory z EP-ki. Może dodamy je później do jakichś przyszłych wydawnictw. Współpracujecie z grecką wytwórnią Iron on Iron Records. Jak wzajemne relacje? Jesteście zadowoleni z pracy jaką dla was wykonali? Anssi Salonen: Jesteśmy bardzo zadowolenu! Nie tylko świetnie się spisali z wydawnictwem (wersje na CD i winylowa EP-ki), ale również bardzo mocno nas promują. Mają dużą zasługę w tym, że zagraliśmy na festiwalu Up The Hammers, dzięki któremu znaleźliśmy się na muzycznej mapie. Do tego momentu nie słyszano o nas za dużo poza granicami Finlandii. To właśnie na festiwalu Up The Hammers poznali-

Foto: Evil-Lyn

jechał do domu i to głównie zasługa chłopaków z wytwórni. Zawsze są w pobliżu i opiekują się mną, upewniają się, czy nie zrobię jakiejś głupoty kupując płyty (czasami nawet załatwiają mi zniżki u sprzedawców, których znają), pilnują żebym miał piwo do picia, t-shirt do założenia. Myślę, że wychodzą daleko poza swoje obowiązki. Zawsze mnie pytają kiedy wrócę do Grecji na wakacje i dla heavy metalu! To się nazywa gościnność! Jakie jest wasze zdanie na temat Facebook czy MySpace i roli tych serwisów w promowaniu swo jej muzyki? Nie da się ukryć, że dzięki nim wielu fanów może usłyszeć takie zespoły jak Evil-lyn. Marko Niemi: Tak, to prawda. Media społecznośćiowe dają nam możliwość promowania naszej muzyki na całym świecie, co oczywiście jest dobrą rzeczą. Na przykład Iron to Iron Records nigdy by nas nie znaleźli, gdyby nie MySpace. Są w tym też dwa minusy. Po pierwsze, nagrywanie muzyki samemu jest tak proste, że media społecznościowe są pełne materiału, a większość z niego to gówno. Trudno jest więc przez nie wybić i zostać znalezionym. Kolejnym minusem jest to, że każdy zespół (szczególnie te gówniane) musi być aktywny w mediach społecznościowych, nikt cię nie wypromuje bez twojej pracy. Oznacza to, że wiele zespołów koncentruje się właśnie na tym przez co zostaje im mało czasu na to, czym powinni się zająć, czyli pisanie nowych utworów i ćwiczenia… Jak wygląda u was kwestia koncertów? Jak często gracie na żywo? Lasse Heikkila: Właściwie to byłem bardzo zaskoczony, kiedy doliczyłem się 15 koncertów w 2011 roku. Myślę, że to całkiem dobry wynik jak na początkujący zespół. Zeszły rok zakończyliśmy nie grając ani jednego koncertu w naszym rodzinnym mieście, Tampere, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy. Zamiast tego zagraliśmy mniej, ale nawet bardziej niezapomnianych koncertów w Grecji i Danii. Wystąpienie na Tuska Open Air Metal Festival w helsinkach również było dla nas dużym wydarzeniem. W tym momencie mamy zaplanowanych tylko kilka koncertów, skupiamy się na nadchodzącym

Dexter Ward, Hell, The Devil's Blood, Crystal Viper, Oz, Metalucifer, Helvetets Port, Merging Flare, Armour, Speedtrap, Witchtiger i wiele innych. Nie graliśmy z Manilla Road, ale i tak muszę ich wymienić, ponieważ są wspaniali dla swoich fanów i miałem przyjemność kilka razy się z nimi spotkać. Są świetnym przykładem na to, jak zachować zjednoczoną scenę - zespoły i fanów. Jak obecnie prezentuje się fińska scena tradycyjnego heavy metalu? Wspieracie się wzajemnie z innymi grupami? Anssi Salonen: Oczywiście. To mały kraj więc wszyscy dość dobrze się znają. Szczególnie silne więzi łączą nas z chłopakami z Merging Flare i również ich wytwórnią Disentertainment. Jednego z chłopaków z Disentertainment znałem od trzeciej klasy, więc przebyliśmy razem długą drogę. Dużo współpracowaliśmy również z chłopakami z Metal Warning. Jakie macie plany na najbliższą przyszłość? Marko Niemi: Na ten rok mamy w planach jedynie kilka koncertów. To dobrze, bo obecnie naszym głównym celem jest zakończenie prac nad naszym debiutanckim albumem. Po prostu musi być dobry. Nie przyjmuje niczego żadnej innej opcji. Inne plany dla zespołu są teraz drugoplanowymi celami i na ten moment zbytnio mnie nie obchodzą. Anssi Salonen: To może być trochę nudny rok dla zespołu ze względu na nagrywanie albumu. Chociaż jest to bardzo ważne, to nic nie daje większej frajdy niż koncerty, (śmiech). Mam nadzieję, że zaprezentujemy nowe brzmienia pod koniec tego roku, albo na początku 2014r. Chcielibyśmy również zagrać w Polsce, tak więc promotorzy, zespoły, organizatorzy festiwali nie krępujcie się kontaktować z nami! To już wszystkie pytania z mojej strony. Życzę znakomitej płyty i wielu koncertów. Hail! Marko Niemi: Dzięki i bądźcie wierni swojemu metalowi! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

EVIL-LYN

67


Hiszpański Iron Curtain z podziwu godną konsekwencją pnie się po szczeblach do wielkiej kariery. Zaczynali od demówek i splitów, niedawno wydali zaś debiutancki "Road To Hell", który na pewno zachwyci każdego fana klasycznego, surowego heavy metalu. I nie spoczęli na laurach, bo niedawno ich dyskografia powiększyła się o kolejną EP-kę, a już na wrzesień zapowiadają następny album. Z przedstawicielem tych zafascynowanych metalem pasjonatów, wokalistą i gitarzystą Mike'm, rozmawiamy o teraźniejszości i przyszłości zespołu:

Metalowe szaleństwo HMP: Macie w swoich zbiorach jakieś nowsze płyty, niż wydane do roku, powiedzmy, 1985? Mike: Cześć maniacy! Z tej strony Mike! Kocham płyty, uważam się za heavy metal huntera. Wczoraj wróciłem z UK, a zawsze kiedy wracam mam w swojej walizce jakieś płyty, tym razem był to Vardis, LP Krokusa, który chciałem zdobyć, ale jednocześnie kupuje płyty nowicjuszy, takich jak Axxion, Witchgrave… Mam około 3000 płyt. Całkiem sporo (śmiech). To było nieco żartobliwe pytanie, ale rzadko się zdarza, by młody zespół w roku 2012 nagrał album zarazem tak klasyczny jak i porywający młodzieńczą energią. Wygląda na to, że tradycyjny heavy metal to coś, co po prostu uwielbia cie? Absolutnie! Kochamy muzykę, szczególnie tradycyjne brzmienia, klasyczny heavy metal. Słuchamy każdego rodzaju rocka, heavy, również trochę deathu i black. Co prawda 70% muzyki stanowią klasyczne heavymetalowe zespoły z lat 70. i 80., chociaż mogę zacząć swój dzień słuchając Creedence Clearwater Revival, a za-

nadal jest! Niektórzy z was grali bądź nadal grają również w innych zespołach, ale to chyba właśnie Iron Curtain jest dla was najważniejszą grupą? Tak, mamy kilka innych projektów, ale możemy powiedzieć, że Iron Curtain jest tym najważniejszym jest głównym zespołem, a przynajmniej jest tym, który wymaga najwięcej czasu. Dani gra w zespole o nazwie Hitten, Jose Ramón w Mensaje Subliminal, ja mam też kilka projektów, ale w tym momencie to wszystko, co mogę o nich powiedzieć. Teraz jesteśmy skupieni z Iron Curtain na próbowaniu nowych utworów na nowy album, który ukaże się latem. Nazwa zespołu pasuje do waszej muzyki - dlatego właśnie ją wybraliście? Dodam, że dla wielu Polaków Żelazna Kurtyna przez kilkadziesiąt lat była barierą nie do pokonania - jej historyczne znaczenie również ma dla was jakieś znaczenie? Bardzo dobre pytanie! Cóż, pracuję jako nauczyciel historii w szkole średniej, a chcieliśmy mieć fajną naFoto: Iron Curtain

piero spróbować nagrać pełny album. Jedna z rzeczy, których nienawidzę u młodych zespołów jest fakt, że nie nagrywają nic przed pełnometrażówką, zwłaszcza jeśli lubisz underground, ponieważ jedną z najfajniejszych rzeczy jest nagrać kilka splitów i dem! Nasz zespół powstał w 2007 roku, a pierwsze nagranie pochodzi z 2012 roku. Najpierw dema, parę EP-ek i mnóstwo koncertów. Ta strategia okazała się skuteczna, bo nagraliście bardzo udany debiutancki album. Na "Road To Hell" trafiły głównie nowe kompozycje - uznaliście, że okres materiałów demo jest już zamknięty i nie ma po co wracać do tych starszych utworów? Dzięki! Tak! O to chodziło! Chcieliśmy być odważni! Bardzo łatwo byłoby nagrać album z demówkami i starymi kawałkami, ale one są przeznaczone tylko na próby i żeby pokazać nasz styl w naszych młodych latach. Zdecydowaliśmy się nagrać nowe utwory z nowymi pomysłami i być odważnymi. U wielu zespołów jest tak, że jeżeli porównasz ich pierwszy album z poprzedzającymi go EP-kami/demami dojdziesz do wniosku, że są takie same, ale nagrane ponownie. To gówno! Cały czas doskonalimy nasze umiejętności instrumentalne i próbujemy tworzyć świetne piosenki. Po demie "After & Fast" prawie przez dwa lata graliśmy po całej Hiszpanii. Nowe piosenki, takie jak "Hounds Of Hell" i "South Bangers" dały nam kolejny krok do stworzenia "Road To Hell", więcej heavy utworów, więcej tradycyjnych, ale oczywiście bardziej surowych… jesteśmy Street Survivors! "Road To Hell" to materiał pod każdym względem odwołujący się do lat 80. Począwszy od okładki, image zespołu, warstwy muzycznej, tekstów, a nawet długości trwania płyty, niewiele przekraczającego 30 minut. Takie było założenie, by przywołać ducha tamtych czasów? Takie było założenie! Szukaliśmy okładki podobnej do pierwszych okładek Exciter, Anvil, Trance. Zdjęcia a nie rysunku, czegoś prawdziwego z dużą siłą oddziaływania. Pamiętam wieczór kiedy ja i moja dziewczyna próbowaliśmy cos szkicować, żeby znaleźć odpowiednią drogę. Jeżeli chodzi o słowa, to jest to coś, co przychodzi mi do głowy bardzo łatwo. Lubię taki rodzaj tekstów i właśnie w taki sposób żyjemy. Musisz po prostu przyjechać do naszego miasta na tydzień i zobaczyć nas w akcji. Lubimy żyć w taki sposób! Jesteśmy bardzo zżyci z południowoamerykańską metalową sceną. Tam metal wciąż istnieje w takiej formie jak 20 lat temu. Heavy Metal od Maniaków dla Maniaków! Materiał ukazał się najpierw na winylu, nakładem Heavy Forces Records W kontekście tego, co powiedziałeś wcześniej to chyba nie przypadek? Zdecydowanie! Heavy Forces Records jest moim zdaniem jedną z najlepszych wytwórni ostatnich czasów. Stef odwala kawał dobrej roboty, daje prawdziwe wsparcie dla prawdziwych zespołów! Tak więc jesteśmy szczęśliwi, że możemy z nim pracować. On kocha heavy metal, jest zapalonym kolekcjonerem. Mamy dużo wspólnego, jeżeli chodzi o muzykę, historię i jestem dumny, że z nim pracuję. Według mnie dla Iron Curtain nie ma lepszej wytwórni. Następny album też wydamy z Heavy Forces! Posiadam wszystkie wydawnictwa Heavy Forces Records - robią świetną robotę, to doskonałe zespoły i fajne wydania…

raz potem włączyć grecką Necromantię i przejść do Judas Priest czy Kiss, kończąc dzień z Raven, albo czymś podobnym… Ubóstwiam muzykę i jest ona czymś najważniejszym w moim życiu. W zespole to wypływa naturalnie, każdy w grupie wie czego chcemy, zna styl czy brzmienie danej piosenki, jednocześnie nie myślimy zbyt wiele o tym czy jesteśmy oryginalni, czy nie. Po prostu piszemy utwory jakie nam się podobają. Wtedy energia i pasja przekształcają go w numer Iron Curtain. Dlatego postanowiliście założyć zespół? Myślę, że podobnie jak inne zespoły, masz swoich bohaterów i inspiracje, i chcesz grać te piosenki ciesząc się nimi z przyjaciółmi, zagrać kilka utworów i się upić (śmiech). Od 2003 roku wiele razy próbowałem stworzyć jakiś zespół, ale prawie niemożliwym okazało się znalezienie odpowiednich osób. Po paru latach znalazłem! To był rok 2007/2008. Pierwszymi coverami jakie chcieliśmy grać były "Heavy Metal Mania" Holocaust, "Soldiers Of Hell" Running Wild i "Army Of Immortals" Manowar… To było cholerne szaleństwo i

68

IRON CURTAIN

zwę, surową i zapadającą w pamięć. Równocześnie myślałem o czymś oryginalnym, na co nie wpadł jeszcze żaden metalowy zespół. Kiedy sprawdziłem, że Iron Curtain było wolne, okazała się idealna. Mogłem połączyć moje pasje: muzykę i historię. Wyobrażam sobie, że w niektórych krajach może się wydawać obraźliwa, ale w pewnym sensie to coś, co zawsze było obecne w muzyce… Pamiętam takie zespoły jak Holocaust, Satan, Slayer… Dobra nazwa dla zespołu powinna wpływać na publiczność już sama sobą. Po raz pierwszy nazwę Żelazna Kurtyna użył po drugiej wojnie światowej Churchill w swoim przemówieniu, mówiąc o Zimnej Wojnie i innego rodzaju wojnach. Wasza kariera rozwijała się stopniowo, od pier wszych koncertów, demówek, aż do pierwszej EP. Woleliście stopniowo nabierać doświadczenia, niż od razu rzucać się na głęboką wodę? Zdecydowanie tak! Droga zespołu jest taka: musisz nagrać parę demówek, kilka EP-ek i jeżeli to możliwe parę splitów, masę koncertów przed nagraniem. Musisz zdobyć trochę doświadczenia i wtedy możesz do-

Traktujecie więc winyl jako podstawowy nośnik dla takiej muzyki i odczuwacie satysfakcję, że zadebiu towaliście płytą wydaną w takiej formie? Oryginalnym formatem dla muzyki jest winyl. Nie chodzi tylko o okładkę, odczucia, wkładkę… Prawdziwi kolekcjonerzy bardzo dobrze o tym wiedzą. Płyty CD są OK., ale jeżeli lubisz kolekcjonować, winyl zawsze wygra. Naszym głównym celem było wydać LP, który doskonale pasuje szczególnie do tradycyjnych brzmień. Nie tylko metal, ale rock and roll i punk na winylach są zabójcze… Obecnie przez cały czas siedzę w domu słuchając różnych płyt, zawsze winylowych. Tylko w samochodzie puszczam muzykę na CD lub kiedy zabieram odtwarzacz do kibla, (śmiech). Prawdę mówiąc, czasem kupuję też nowe płyty CD. To dokładnie tak jak ja (śmiech). Szybko poszliście za ciosem, bo wasze najnowsze wydawnictwo to 7" EP "Black Fist", zawierające, poza znanym z albumu utworem tytułowym, dwie nowe kompozycje. Nagraliście je w czasie sesji "Road To Hell" czy też pow stały później? EP-ka "Black Fist" została nagrana przed "Road To


Hell" w Murcii, naszym mieście, w lokalnym studio w 2011, a "Road To Hell" nagraliśmy w 2012 w Barcelonie. B-side'y z "Black Fist" to "Hounds of Hell" i "Southbangers". Dwa ważne utwory dla nas są granicami w ewolucji zespołu pomiędzy utworami demo i nowymi kawałkami. "Hounds Of Hell" nadal jest jedną z moich ulubionych piosenek Iron Curtain. Była bardzo szczególna. Myślę, że będzie w naszej setliście jeszcze bardzo długo, (śmiech), tak samo jak "Southbangers". Zdecydowaliśmy, że stworzymy nowe utwory. Strony B są czymś naprawdę wspaniałym dla muzyki, wystarczy przypomnieć o B-side'ach zespołów z przeszłości! Dokładnie, dlatego zawsze warto sięgać po 12" single i EP-ki. To jednorazowa inicjatywa czy też planujecie częściej wydawać nowe utwory na singlach, EP i splitach, które nie pojawią się na waszych albumach? Obecnie pracujemy na oba sposoby. Piszemy utwory na następny album, ale w tym samym czasie napisaliśmy już trzy nowe piosenki na nadchodzące splity z Iron Kobra (Niemcy), Cobra (Peru) i Speedbreaker (Niemcy). Kocham zespoły takie jak japoński Sabbat, które zawsze pracują nad nowym materiałem i wypuszczają tony materiału. To droga prawdziwego kultu! Skończyliśmy prawie 50% nowej płyty. Na pewno będzie na niej 8 utworów i kilka niespodzianek. Taką ciekawostką dla fanów i kolekcjonerów jest również bonusowy utwór z kompaktowej wersji "Road To Hell", wydanej nakładem Dying Victims Prod. kilka miesięcy po premierze LP. Dlaczego zdecydowaliście się dokonać tej zmiany w programie płyty i dlaczego wasz wybór padł na "Hit & Run" Girlschool? Chcieliśmy włączyć coś dodatkowego i specjalną piosenkę na wersję CD i LP. "Hit & Run" graliśmy już wiele razy i bardzo ją lubiliśmy, więc po kilku pomysłach zdecydowaliśmy się nagrać trybut dla najlepszego damskiego zespołu metalowego wszechczasów. Myślę, że ten zespół ma duży wpływ na nas, muzyka, teksty i ich nastawienie są wspaniałe. Na wersji LP znajduje się nasz utwór, ale po hiszpańsku, "Pecto con El Metal". Sprawdźcie ją, jeżeli lubicie takie zespoły jak Angeles del Infierno, Obus czy Muro z Hiszpanii! Zagraliście ten utwór ostrzej, po swojemu - nie bawi was tylko odgrywanie coverów, staracie się zawsze dodać do tych nowych wersji coś od siebie? Bardzo trudno jest nagrywać covery. Kiedy grasz na żywo jest inaczej, ponieważ koncerty są bardzo intensywne i chcesz sprawić publiczności jakąś extra niespodziankę. Ale kiedy nagrywasz cover ludzie będą cię porównywać z oryginałem i to jest punkt, który trzeba sprawdzić. Myślę, że cover "Hit & Run" jest ok, brzmi trochę tak jakby Motörhead czy Tank zagrali tą piosenkę (śmiech). Wprowadziliśmy kilka nowych elementów. Kiedy w przyszłości będziemy nagrywać jakiś cover, to na pewno będzie o wiele lepszy. Ten powstał w dwa dni w domowym studiu. Nie kryjecie jednak, że wiele zespołów z lat 80. miało na was ogromy wpływ, począwszy od grup nurtu NWOBHM do niemieckich zespołów, grających speed, thrash i heavy metal? Myślę, że wszystko co słyszysz, czy widzisz, czy dotykasz jest w jakimś sensie wpływem, ponieważ nie jesteśmy w stanie kontrolować swojej podświadomości, a ona pracuje bez przerwy. Złotym wiekiem HM były lata 80. końcówka lat 70. Dzięki temu możemy słuchać masy zespołów z tych lat. Jednak w Iron Curtain brzmienie z każdym dniem jest bardziej zdefiniowane, jak Tank, Jaguar, wczesne Motörhead, wczesne Girlschool, Sweet Savage, Tygers Of Pan Tang, Diamond Head… Rozumiesz, szczególnie wszystkie grupy NWOBHM, ale także zespoły jak Exciter, Destructor, Riot, The Rods, Anvil… One wszystkie na różne sposoby wywarły na nas wpływ.

W latach 80. większość zespołów w swych najlepszych artystycznie czasach nagrywało płyty co roku, czasem nawet częściej? Pod tym względem zamierza cie również pójść w ich ślady bo wspomniałeś, że pracujecie już nad nowym materiałem? Tak, zamierzamy nagrać nowy album w czerwcu br. i mamy nadzieję, że wydamy go około 1. września. Będzie zawierał 8 własnych utworów i może kilka małych niespodzianek. Chcemy dołączyć różne dodatkowe utwory do wydań LP i CD. W tej chwili mamy napisane około 50% materiału na płytę i to będzie bomba! Nadal więcej tradycyjnego stylu, niektóre z tytułów to: "Highway Rider", "Get Out Of My Way", "Living On The Road", "Satan Race"… Heavy Forces Records wyda wersję na winylu, a Dying Victims prawdopodobnie CD. Będzie to kontynuacja debiutanckiego albumu czy też pojawią się jakieś zmiany? Chociaż nie spodziewam się, że zaczniecie grać np. progresywny metal, skoro tak dobrze radzicie sobie z tradycyjnym heavy? Będzie kilka zmian, ale jak już powiedziałem, zawsze będą szły w kierunku tradycyjnego brzmienia. Może będzie więcej elementów z lat 70. i rocka, ale nie mogę powiedzieć zbyt dużo. Jesteśmy bardzo zadowoleni z nowego materiału. Niektóre utwory może będą przypominały wam "Road To Hell", ale pozostałe są inne. Coraz gorsza sytuacja ekonomiczna w Europie ma wpływ na sytuację takich zespołów jak Iron Curtain? Hiszpania też boryka się z licznymi problemami, odbija się to na ilości waszych koncertów, liczbie fanów, etc.? Kryzys ekonomiczny wpłynął na społeczność metalową na wiele sposobów, na przykład znamy kilka zespołów, które zniknęły ponieważ nie mogły opłacić sali prób. Faktycznie, jeszcze pół roku temu tłumy publiczności na koncertach były ogromne. Teraz widać, że to się zmieniło. Jak na razie Iron Curtain przetrwało kryzys, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć co przyniesie nam przyszłość. Będę trzymał kciuki! W sumie nawet to, że wasza płyta ukazała się nakładem niemieckich wydawnictw też o czymś świadczy - właśnie tam cieszycie się największą popularnoś cią? Myślę, że w pewien sposób nasz styl jest podobny do środkowoeuropejskiego, gdzie znajdziesz największe sceny metalowe na całym świecie. Szczególnie Niemcy są wymarzonym miejscem dla zespołów metalowych, graliśmy tam trzy lata temu i to było zajebiście fantastyczne przeżycie! Nie możemy się doczekać, żeby tam wrócić. Myślę, że to zasługa naszych wytwórni, że wiele egzemplarzy naszych płyt tam trafia. Dzięki temu jesteśmy tam bardziej popularni. Myślę jednak, że dzisiaj ważne są dwie rzeczy: oczywiście muzyka jaką grasz i jednocześnie sposób w jaki promujesz zespół. Widzieliśmy wielu fanów w Brazylii w ostatnich miesiącach, a żadna z tamtejszych wytwórni nie wypuściła nic Iron Curtain. Nie ulega jednak wątpliwości, że wytwórnia zrobiła kawał świetnej roboty, aby promować zespół. Widzieliśmy też kilka recenzji w większych magazynach. Jednak pomimo różnych trudności najważniejsze jest pewnie to, że gracie ulubioną muzykę, a cała reszta jest tylko miłym, ale nie najważniejszym dodatkiem, bo nie nastawiacie się na wielką karierę i sławę? Dokładnie tak! Masz rację. Gramy muzykę tak jak lubimy. Nie skupiamy się na byciu sławnymi, ani przekształcić muzykę w sposób na życie, "Mogę powiedzieć, że żyję muzyką, ale nie chcę żyć z muzyki". Skupiamy się na dobrej robocie, którą się cieszymy, próbach stworzenia wspaniałych utworów, graniu na żywo i czasami na upiciu się. Nie potrzebujemy zbyt dużo! Dzięki za wsparcie! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Czyli inspiracje to jedno, ale jeszcze bardziej istotne jest przełożenie ich na własny styl, będący wypad kową owych wpływów i autorskich pomysłów? Gramy nasze riffy nie zastanawiając się czy są podobne do jakichś innych. Bycie oryginalnym nie jest najważniejsze, ale oczywiście nie można być też pieprzonym złodziejem. Działają na nas setki wpływów i myślę, że to właśnie klucz do naszego brzmienia. Wszystko pasuje do naszego tła muzycznego i uczuć. Następny album będzie bardziej dojrzały i usłyszycie więcej osobistego stylu Iron Curtain.

IRON CURTAIN

69


Czołowa szwedzka scena heavy metalu ostatnich dziesięciu lat, to w zasadzie same bardzo klasyczne, ogromnie szczere zespoły, które epatują tradycyjnym metalem we wszystkich aspektach od muzyki, przez wizerunek muzyków, po okładki. Co ciekawe, większość ma tendencje do facynacji wszystkim co czarne, złe i z pogranicza światów. Nie muszę dodawać, że RAM jest podręcznikowym przedstawiciele tego zjawiska.

Muzyka to tylko głos. Ważne dopiero to, co ten głos mówi. HMP: Jeszcze cztery lata temu przy okazji wydawa nia drugiego krążka mówiło się o RAM, jako o nieznanym zespole, który gra klasyczny heavy metal. Na Wasz trzeci krążek "Death" czekała już większa grupa fanów tradycyjnego metalu. Oscar Carlquist: Podoba nam się to. Nawet jeśli postrzegamy się, jako zespół podziemny i nie podobają nam się różne aspekty bardziej mainstreamowej części przemysłu muzycznego, skłamalibyśmy jeśli nie chcielibyśmy, żeby słyszało nas najwięcej ludzi, jak to tylko możliwe. Jednak zgadzanie się ze standardami jakiejkolwiek sceny nie jest żadną opcją. Nawet jeśliby to oznaczało utratę wszystkich naszych fanów czy konta-

koniec tego nadętego ścierwa zwanego naszą cywilizacją jest blisko. Tego tematu właśnie dotyka tytuł, okładka i niektóre utwory. Dlaczego według Was temat śmierci jest tak fas cynujący? We współczesnej kulturze jest zupełnie odsuwany i w zasadzie nie poruszany. Dlaczego heavy metal to takie dobre ujście dla tego typu tematyki? Heavy metal zawsze obnażał złe wieści, jeśli ktoś wgłębia się w symbolikę w heavy metalu, zauważy to bez problemu. Duch rock'n'rolla to bunt, a heavy metal wyniósł go krok wyżej używając czerni, negatywnych religijnych symboli i obecności śmierci. Heavy metal w swojej prawdziwej postaci jest wskaźnikiem tego, co jeFoto: Magnus Lindgren

Do śmierci nawiązuje też "Hypnos", w mitologiach występujący jako brat śmierci. Jednak tekst utworu sugeruje, że nasze życie jest złudzeniem, ulegamy zbiorowej hipnozie i jesteśmy czymś wciąż "zaćmieni". Napisaliście ten tekst obserwując to, co dzieje się wokół nas? W ostatnich wersach pada pewne pytanie. Znacie na nie już odpowiedź? (śmiech) Hypnos to szwedzkie słowo oznaczające "hipnozę". Taki sesn tego słowa interesował mnie, kiedy postanowiłem go użyć w tym utworze, ale użyłem go także po to, żeby wskazać palcem fakt, że niektóre potężne moce istnieją poza światami, w których żyjemy. Masz rację zauważając, że słowa tego kawałka, są pewną obserwacją tego, co dzieje się wokół nas, tego, że media wciąż nas atakują, żeby utrzymać nas w stanie niepewności i niewiedzy o tym, co tak naprawdę się dzieje. Nakłaniam więc każdego czytelnika waszego pisma żeby pozostał z dala od wszelkich form newsów czy wiadomości i mainstreamowych mediów, żeby nigdy się im nie poddać. Jeśli nie jest to efekt waszego świadomego wyboru, nie pozwólcie im wykorzystać waszego umysłu! Ja staję obok masowej rozrywki i pozwalam moim myślom prowadzić mnie przez życie. Jak o tym pomyśleć, to całkiem oczywiste, że nie potrzebujemy wiedzieć co się dzieje po drugiej stronie świata i zdecydowanie nie musimy wiedzieć, co jakiś tam celebryta robi w szambie masowej rozrywki. Od razu w uszy rzuca się konstrukcja tego utworu. Zrywacie z kretyńskim "wymogiem", że kawałek musi mieć dwie zwrotki przeplatanie refrenem i solówką. Ten utwór nie jest napisany w sposób tradycyjny pod bardzo wieloma względami: i w kwestii refrenu, i nawet wokalu. Nigdy nie planowaliśmy pisać utworu w jakiś zupełnie nieortodoksyjny sposób, po prostu tak wyszło, tak czujemy, że będzie najlepiej dla samej kompozycji. Jak wam się wydaje, dlaczego tak mało zespół boi wyjść poza te ramy? Może po prostu nie trafi? Zawsze na początku bierzemy sam utwór i co dziwne, pozwalamy pisać mu się samemu. Kiedy zaczynamy pisać kawałek, kiedy dopiero mamy może jakieś dwa riffy, wtedy je sprawdzamy patrzymy na ich znaczenie albo po prostu na to, jakie rodzaje emocji one w nas przywołują. Dopiero później, nadajemy utworowi jego tytuł i nie spoczniemy, dopóki nie znajdziemy kolejnych części, które będą dobrze funkcjonować w tym szkielecie. Myślę, że masa bandów dziś jest zafiksowanych na fakt, że robią muzykę, muzyka jest tylko głosem, ważne jest dopiero to, co mówi ten głos. Jeszcze a propos samych kompozycji. Dlaczego zdecydowaliście się na tak długi wstęp? Dla mnie utwór "Death" nie jest wstępem. To pełnoprawny utwór na płycie, który funkcjonuje najlepiej jako otwieracz. Naszą inspiracją były włoskie horrory z lat '70 i Fabio Frizzi.

któw biznesowych, wciąż będziemy chcieli robić tak, jak nam się podoba. RAM jest bardziej drogą życia i duchową ścieżką. O co chodzi z liczbą 1771? Poświeciliście tej liczbie instrumentalny utwór, powtarza się na Waszych grafikach... Dla Szwecji znalazłam tylko takie wytłumaczenie, że w tym roku "Gustaw III wstąpił na tron Szwecji po tym, jak jego ojciec Adolf Fryderyk przejadł się na śmierć". Ale to chyba nie tędy droga? (śmiech). Numer 1771 to na zawsze tajemnica okryta czarnym całunem okultyzmu, nie możemy więcej powiedzieć w tym temacie. Jesteście mistrzami minimalizmu (śmiech). Ostatnio obok Waszej krótkiej nazwy pojawiła się prosta okładka. Tym razem postawiliście na prosty i dobitny tytuł płyty, po prostu "Death". Dla mnie jest to najpotężniejszy tytuł jaki w ogóle można nadać płycie. W tym pogrążonym, podlanym rakiem społeczeństwie kilka elementów egzystencji nie zostało upodlonych. Plugawe paluchy chorych ludzi nie będą jednak potrafiły dotknąć fenomenu Śmierci ze względu na jej nieubłagane i nieznane ścieżki. Zachodnie społeczeństwo jest pełne energii, produktu rozkładu ludzkości i jest to być może przejaw tego, że

70

RAM

st nie tak w społeczeństwie. Ani religia, ani polityka, nie powiedzą prawdy, że fundamenty na których leży nasze społeczeństwo są fałszywe. Mainstreamowa kultura będzie w strachu patrzeć z odległości na szczeliny jakie będą powstawać w kruchym fundamencie tego systemu dobrowolnego zniewolenia i w bezsensownych wesołych melodiach i nieszczerym śmiechu okłamywać ludzkość, żeby utrzymać pokój. Ale silni są czujni i mają siłę żeby znieść prawdę, znajdą schronienie w srogiej sile prawdziwego metalu. Mam wrażenie, że do tytułu płyty najmocniej nawiązują trzy numery: "I am the End", "Release me" i "Under the Scythe". Jeden wydaje się pisany z perspekty wy śmierci a dwa pozostałe jest wołaniem o nią. Tekst do "I am the End" napisałem jako oświadczenie, że poświęciłem moje twórcze "ja" żeby spowodować zniszczenie tego skorumpowanego systemu zatrutych kłamstw. "Release me" to gnostyckie spojrzenie na egzystencję. Oznacza to, że rzeczywistość jest iluzją i jedyna prawdziwa egzystencja której doświadczymy w tym życiu, jest w świecie wewnętrznym. "Under the Scythe" traktuje o moich młodzieńczych latach kiedy ćpałem narkotyki i o nocy chaosu w ekstremalnym stanie odurzenia alkoholem i o emocjach jakich wtedy doznawałem.

Pod koniec roku będziecie obchodzili dziesięciolecie swojej pierwszej epki. Patrząc na to jak bardzo wasza muzyka jest klasyczna i dojrzała trudno uwierzyć, że jesteście tak młodym zespołem. Często słyszycie takie komentarze? Czasem ludzie napomykają o tym, tak, ale posiadanie ponadczasowego brzmienia zawsze było dla nas celem, nawet jeśli jeszcze jasna brzmi to nieco á la lata '80. Jesteśmy bezgranicznie dumni z faktu, że udeptaliśmy czarną ścieżkę przez te 10 lat. Wraz z Wolf, Enforcer i Portrait tworzycie czwórkę szwedzkich najlepszych, grających klasyczny, tradycyjny heavy metal zespołów. Znacie się osobiście, kontaktujecie czy tylko od czasu do czasu pojedziecie razem w trasę? Znamy ich, jednych z nich lepiej, innych słabiej, ale nie ma między nami prawdziwej, twórczej więzi. Portrait to dobrzy znajomi, którzy grają naprawdę dobrą muzykę. Kiedyś najsilniejszą sceną heavy metalu były Niemcy z Hamburgiem na czele. Ostatnimi laty niemiecka bardzo się posypała, fason trzyma tylko kilka zespołów. Myślicie, że za kilka lat z perspektywy czasu Szwecja będzie uchodziła za takie epicentrum świet nego, europejskiego heavy metalu? Mam nadzieję, że tak, bo w mojej opinii my naprawdę mamy najlepszy heavy metal w Europie i nie tylko. Ale czas pokaże, a jeśli nie, mam to gdzieś, RAM wciąż będzie burzył mury zarzucał wszędzie swoją kotwicę Katarzyna "Strati" Mikosz Podziękowania za pomoc dla Anny Kozłowskiej


Brocas Helm są tytanami! Debiut Iron Dogs wyrwał mnie z butów. Surowy, organiczny metal w stylu Exciter, Motorhead czy przede wszystkim Brocas Helm nie mógł mi się nie spodobać. Do tego to ich specyficzne, bezkompromisowe i typowo kanadyjskie podejście do samej muzyki jak i sceny również nie jest pozbawione uroku. Na pytania odpowiadali bębniarz Dan oraz obsługujący gitarę, bas i wokal Jo. Skład uzupełnia jeszcze gitarzysta Aidan. HMP: Czy nazwę Iron Dogs wzięliście od utworu Waszych słynniejszych rodaków z Exciter? Jo Capitalicide: Tak, nazwa jest wyraźnie zaczerpnięta od Excitera! "Iron Dogs In The City!" traktujemy z pewnym sentymentem. Mówi o dążeniu do wolności i dzikości w granicach tego miasta. Dan Lee: Kiedy ja i Jo zaczynaliśmy razem grać nie mieliśmy żadnej nazwy, chyba nawet nie zastanawialiśmy się nad nią. Udawałem, że gram do tej piosenki na gitarze i wtedy właśnie pomyślałem, że byłoby fajnie oddać hołd jednemu z najlepszych metalowych debiutów. Płyta jest do prawdy znakomita. Jakie opinie na jej tematy do Was dochodzą? Jo Capitalicide: Większość krytyków zdaje sie nie mieć pojęcia o tym co robimy. Dla mnie w muzyce chodzi o siłę i surową energię. To jest o wiele ważniejsze od umiejętności technicznych. Dajcie mi Ramones czy Dream Theatre! Chodzi o wymachiwanie ręką do chwytliwego rytmu. Dan Lee: Wydaje się, że starsi kolesie ją lubią i również nienawidzą jej. Nie wiem. Gramy dla siebie (śmiech), ale oczywiście cieszy mnie, kiedy ludzie mówią, że im się podoba. Brzmienie jest bardzo oldschoolowe, surowe i naturalne. Jak udało Wam się je osiągnąć? Jo Capitalicide: Chyba niektórzy określają to jako brzmienie retro, ale w rzeczywistości to po prostu coś, co wydaje się brzmieć naturalnie. Album nagraliśmy na żywo, z drobnym overdubingiem (Dogranie jakiejś partii wokalnej lub instrumentalnej do wcześniej nagranego materiału. - przyp. red.) w niektórych miejscach, zaledwie po kilku próbach zespołu. Dlatego wydaje się brzmieć surowo. Jest bardzo organiczna i chaotyczna. Rzeczy wydawane dzisiaj jako metal są zbyt mechaniczne. Brzmienie jest zbyt skompresowane i cyfrowe. Naprawdę nie jesteśmy typem muzyków. Nikt z nas nie ma odpowiedniego przygotowania. Właściwie tylko Aidan zna techniki gry. Ja patrzę na podstrunnicę i niewiele z niej ma dla mnie sens. Po prostu gramy to co czujemy. Dan Lee: Kurwa, bębnienie mnie odstresowuje. Zawsze jestem wkurwiony. Dzieci, ćwiczcie codziennie, ale nie bierzcie lekcji od starego pana w dresie. Wasza płyta "Cold Bitch" jest jak wehikuł czasu cofający słuchacza w lata 81-84. Takie były Wasze założenia czy po prostu tak Wam wyszło? Jo Capitalicide: Tak po prostu wyszło. Nagraliśmy i zmiksowaliśmy całość w kilka godzin. Ostateczny mix został zrobiony i wysłany mi przez e-maila. Musiałem to zatwierdzić będąc w Europie słuchając go przez gówniane głośniki w laptopie. Trudno jest ocenić jakość nagrania w taki sposób! Metal był wtedy w szczytowym okresie ze względu na technologię nagrywania.

Jak wyglądają Wasze relacje z innymi młodymi grupami z Kanady takimi jak chociażby Cauldron, Skull Fist, Iron Kingdom czy Evil Survives? Jo Capitalicide: Cauldron są naszymi przyjaciółmi i wspaniałym zespołem. Skull Fist przetrwało wiele zmian składu zanim w końcu wydali płytę i ruszyli w trasę! Chłopaki z Evil Survives prowadzą "War On Music Recerds". Wydaje ponownie dla takich zespołów jak Sacrifice, Razor, Slaughter, Personality Crisis, DBC, Voivod, Napalm Death, itd. Prowadzą tez sklep muzyczny w Winnipeg. Kanada to wielki kraj. Musisz zrozumieć, że przejechanie z jednego jej końca na drugi zajmuje 5 dni. Jak długo gracie Metal? W jakich zespołach graliście przed Iron Dogs? Jo Capitalicide: Wcześniej grałem w zespołach jak Bastardator, Trioxin245 i Germ Attak. Dan Lee: Od kiedy w wieku 6 lat usłyszałem "Turn Up The Night", grałem na niewidzialnych instrumentach i w wyimaginowanych zespołach. CD "Cold Bitch" wydaliście nakładem Dying Victim prod. natomiast LP. via Iron Bonehead. Jesteście zadowoleni ze współpracy z tymi wytwórniami? Jo Capitalicide: Na razie jest w porządku. Obie wytwórnie zachowują dobry kontakt, były szybkie i bardzo uczciwe oraz miały dobrą dystrybucję i promocję. To dziś rzadko spotykana jakość w muzyce podziemia. Co to za niewiasta wcieliła się w rolę "Cold Bitch" na okładce i skąd wzięliście wilki tak chętne do pozowania do zdjęcia (śmiech)? Jo Capitalicide: Zdjęcie zrobiono na wsi, tutaj niedaleko, w kwietniu 2012r. Morgan Hardwood jest miejscową modelką. Psy przywabiło jedzenie, które zostawiliśmy w pobliżu, podczas gdy ona odmrażala sobie tyłek. Jak wygląda kwestia koncertów. Jak często gracie na żywo? Jo Capitalicide: Nigdy. Graliście już w Europie? Jest szansa, że tu dotrze cie? Jo Capitalicide: Raczej nie. Piszecie już jakieś nowe numery? Kiedy planujecie wydać "dwójkę"? Jo Capitalicide: Tak. Planujemy nagrać nową LP w październiku 2013r. Oczekujcie więc nowego albumu jakoś w 2014 roku. Fani "Cold Bitch" polubią również tą płytę! Dan Lee: Nadal musimy napisać utwór discometalowy, ale nowy materiał, który próbujemy na pewno zadowoli fanów naszego pierwszego albumu i nie przekona do nas tych, którzy nas nienawidzą. Jakie są plany Iron Dogs na najbliższą przyszłość? Szykujecie coś ciekawego? Jo Capitalicide: Rozwój lub dorobienie się i obecność w sieci. Pracować naprawdę ciężko, żeby ten album był warty wysłuchania! Nie tylko nagrywanie płyt, bo "to robią zespoły". Foto: Dying Victims

Wasza muzyka jest dla mnie wypadkową takich zespołów jak wczesne Iron Maiden, Motorhead, Venom, Exciter i Brocas Helm. Jak się do tego odniesiecie? Jakie grupy były dla Was największą inspiracją? Jo Capitalicide: Maiden pisali hymny, podczas gdy zespoły takie jak Venom i Exciter były czystym podmuchem surowej

mocy! Motorhead ustawili poprzeczkę dla szybkości i agresywności heavy metalu. Gdyby nie oni, heavy metal i tak brzmiałby jak Grand Funk Railroad, czy Rainbow. Kochamy ubogi metal jak Brocas Helm, Liege Lord, Omen, Manilla Road. Te zespoły, które nigdy nie osiągnęły sukcesu komercyjnego, których nagrania zawsze były odrobinę odłączone. Dan Lee: Prawie trafiłeś w dziesiątkę w swoim pytaniu. Wszystkie te zespoły są dla mnie wielkie, ale jest tez coś szczególnego w zespołach, które osiągnęły szorstki i chaotyczny styl gry, pamiętając o melodii. Brocas Helm są tytanami!

Scena kanadyjska od zawsze charakteryzowała się indywidualnością i bezkompromisowością, wystarczy wymienić takie zespoły jak Exciter, Voivod, Razor, Slaughter czy nawet Blasphemy. Na czym polega fenomen tej sceny? Jo Capitalicide: Podczas gdy wszystkie kanadyjskie klasyki naprawdę przesunęły granicę szybkości i ciężkości, nie należy zapominać zespołów, które pozostały wierne jak Anvil, Breaker, Def Dealer, Witch Killer, itd. Dan Lee: Zawsze graj, aby zabić. Kanadyjskie nastawienie nie bierze jeńców, a my nie jemy francuskich tostów.

Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

IRON DOGS

71


debiutu stworzył węgierski artysta Peter Tikos. Jak na niego natrafiliście i czemu akurat on? Nasz menadżer, Karl Walterbach, skontaktował mnie z nim Peterm Tikosem. Podoba mi się, w jaki sposób potrafi przenieść moje pomysły na obrazy. W 100% odpowiadają moim zamiarom. Jego ilustracje nie wyglądają zbyt staromodnie, nie wyglądają też na sztywne lub sterylne. Ma talent do ciepłych i energetycznych kolorów. Mamy dobre i profesjonalne relacje. Nadajemy na tych samych falach. Myślę więc, że w przyszłości również zwrócimy się do niego w sprawie okładek.

Melodie i rytm są esencją muzyki Niemcy raczej nie mogą narzekać na brak dobrych, młodych zespół wykonujących heavy metal. Alpha Tiger prezentują tą bardziej melodyjną odmianę i robią to na najwyższym poziomie. W tym roku nakładem słynnej Century Media ukazała się ich druga płyta zatytułowana "Beneath the Surface", z którą zespół wiąże ogromne nadzieje. Część z was pewnie miała okazję zobaczyć ich na żywo w Jaworznie podczas Metalfestu. Przed wami gitarzysta Alpha Tiger - Peter Langforth. HMP: Witam. Od premiery waszej drugiej płyty minęło już kilka miesięcy. Czy z perspektywy tego czasu jesteście z niej w pełni zadowoleni? Peter Langforth: Tak… Nadal jestem zadowolony z "Beneath The Surface". Naprawdę lubię jej brzmienie. Niektóre z piosenek rosną za każdym razem, kiedy ich słuchasz. Proces pisania i nagrywania był długi i wyczerpujący. Cieszę się, że już skończyliśmy. Jaki jest odzew na "Beneathe the Surface"? Odzew był i nadal jest bardzo pozytywny. Otrzymujemy bardzo miłe recenzje od prasy i mediów z całej Europy. Jednak najważniejsze jest to, że nasi przyjaciele i fani lubią nasz ostatni album! Oczywi-

klasyczne wykształcenie wokalne otworzyło nam drzwi, żeby grać taki typ muzyki. EP-ka "The Martyr's Paradise" była naszym pierwszym dziełem w nowych barwach. Czemu zdecydowaliście się zmienić nazwę na Alpha Tiger? W 2011 roku podpisaliśmy kontrakt płytowy z Sonic Attack i wiedzieliśmy, że to ostatni moment, żeby zmienić nazwę. Zmieniliśmy kilku członków zespołu oraz nasz kierunek w latach 2007 - 2011. Więc nie byliśmy już tym samym zespołem. Musieliśmy to zrobić. Zdecydowaliśmy sie zmienić nazwę na Alpha Tiger ponieważ podobała nam się jej siła i energia. Kiedy ją słyszysz automatycznie myślisz o Foto: Century Media

Zmieniliście też logo. Dlaczego? Nie zmieniliśmy logo, po prostu zdecydowaliśmy się stworzyć drugie/alternatywne. Czasami dobrze jest mieć logo o bardziej podłużnym kształcie. Było niezbędne dla okładki "Beneath The Surface", bo nasze wcześniejsze logo nie pasowało do całości. W przyszłości będziemy używać obu. Wasza okładka współgra z tekstem tytułowego utworu. Możecie przybliżyć ten koncept? Diabeł zwany Mammon stoi za wszystkimi złymi rzeczami, które dzieją sie na świecie, mówię o chciwości, korupcji i nadużywaniu władzy. Oprócz diabła widzisz polityków, prawników i bankowców, biurko jest jak lustro, w którym odbija się ich prawdziwa twarz. Rozumiesz: Pod powierzchnią (Beneath The Surface)! Płonące dolary obrazują zły wpływ pieniędzy na świecie. O to właśnie chodzi w okładce. Moim ulubionym kawałkiem jest "Eden Lies in Ruins". Możecie powiedzieć coś na jego temat? Jakie są wasze ulubione utwory? Interesujący wybór! "Eden Lies In Ruins" jest najdłuższym i najbardziej progresywnym kawałkiem na albumie. Też lubię ten utwór ponieważ zawiera w sobie wiele prawdy. Napisałem o naszej Ziemi, która powoli upada. Tekst jest bardzo oczywisty. Dodałem do niego kilka wersów z Biblii… żeby dodać mu "epickości" (śmiech). W piosence jest zbyt późno na jakiekolwiek zmiany, ludzie żyją we wraku wrakiem, który "kiedyś nazywali domem" jedyne co mogą zrobić to się poddać. W rzeczywistości myślę, że nie jest za późno, ale czas najwyższy, żeby niektórzy ludzie w końcu się obudzili! To jakby sequel utworu "Black Star Pariah", albo naszej płyty "Man Or Machine". owiedzcie coś na temat pozostałych liryków? Po Teksty są bardzo różne. Na przykład "From Outer Space" jest o uprowadzeniu i manipulacji. "Rain" jest o reinkarnacji. "Crescent Moon" opowiada historie romantycznej miłości, która jest silniejsza od życia i śmierci. "Along The Rising Sun" znaczy: nigdy nie jest za późno, żeby zacząć wszystko od nowa. Życie jest zbyt krótkie, żeby się smucić i martwić. A "Waiting For A Sign" jest bardzo smutną historią o myślach rodziców, którzy stracili swoja córkę. Tak jak powiedziałem, teksty są tym razem bardziej emocjonalne i osobiste. Wlałem w te teksty dużą siłę napędową!

ście są też ludzie, którzy twierdzą, "Beneath The Surface brzmi zbyt nowocześnie", albo "okładka nie jest wystarczająco oldschoolowa", ale my zdecydowaliśmy się iść do przodu, a nie cofać się. Nie chcemy robić muzyki tylko dla jakiejś "elitarnej" grupy. Chcemy tworzyć ładne melodie i piosenki dla każdego. Było więc dla nas ważne, żeby zmienić odrobinę kierunek, w którym idziemy. Z daleka od tych zagorzałych brzmień lat '80, bardziej w stronę solidnej, nowoczesnej produkcji z ciepłym i analogowym akcentem. W latach 2007-2011 działaliście pod nazwą Satin Black i wydaliście płytę zatytułowaną "Harlequin". Jaką muzykę wtedy graliście? Graliśmy w podobnym stylu jak teraz. Oczywiście nie na takim samym poziomie, na jakim jesteśmy teraz. Na początku byliśmy bardzo podatni na wpływy takich zespołów jak Metallica. Najpierw, kiedy Stephan dołączył do zespołu w 2009r. mogliśmy zmienić nasze brzmienie w bardziej melodyjne. Jego

72

ALPHA TIGER

zespole heavymetalowym. Takie mieliśmy podejście! Jak doszło do podpisania kontraktu z Century Media? Jesteście z niej zadowoleni? Sonic Attack było dla nas bardziej jak wyrzutnia. Większe wytwórnie nie podpisują kontraktów z małymi zespołami, jakim byliśmy w 2010 roku. Jednaj Karl Walterbach zauważył nasz potencjał. Mieliśmy plan, żeby wydać nasz pierwszy album pod banderą Sonic Attack, która była jego nową wytwórnią. Potem spotkaliśmy się z bardzo dobrą reakcja sceny i stawaliśmy się coraz bardziej popularni. Karl stawał się coraz bardziej naszym menadżerem, dopiero później szefem wytwórni. Kilka miesięcy później dostaliśmy kilka ofert od większych wytwórni i wybraliśmy najlepszą naszym zdaniem opcję dla zespołu, więc podpisaliśmy kontrakt z Century Media. Świetnie się pracuje z tymi chłopakami ponieważ mają duże doświadczenie w tym biznesie i są w stanie wypchnąć nas na wyższy poziom. Okładkę "Beneath..." podobnie jak w przypadku

Jak byście porównali "Beneath..." do "Men or Machines"? Jakie są największe rożnice? Jak w tym momencie oceniacie wasz debiut? Główną różnicą pomiędzy "Man Or Machine" i "Beneath The Surface" jest to, że nasze brzmienie jest teraz bardziej dojrzałe. Kompozycje są bardziej przemyślane a teksty są bardziej osobiste. Również utwory są trochę bardziej emocjonalne niż te starsze. Zdobyłem w zeszłym roku wiele ważnych doświadczeń i chciałem je odzwierciedlić na naszym nowym dziele. Kładziecie olbrzymi nacisk na melodię. Jest to dla was najważniejszy element muzyki? Dzięki! Tak, melodie i rytm są dla mnie esencją muzyki! Wszystkie twoje techniczne umiejętności są bez znaczenia bez dobrego wyczucia melodii. Jak długo zajęło wam stworzenie materiału na drugi album? W jaki sposób tworzycie utwory? Zacząłem pisać utwory na "Beneath The Surface" chwilę przed wydaniem "Man Or Machine". Potrzebowałem trochę więcej niż rok, żeby napisać dziewięć piosenek. Nie mam żadnego master-planu kiedy tworzę nowe utwory. Czasami zaczyna się od


melodii, albo riffu, czasami mam tylko temat, albo odczucie w jaki sposób chciałbym pisać. Zazwyczaj tworzę główne partie piosenek. Kiedy już skończę, prezentuję je reszcie zespołu. Stephan pomaga mi z liniami wokalnymi. Na koniec tworzę teksty. Gdzie nagrywaliście "Beneath..."? Kto odpowiada za produkcję? Oba albumy nagrywaliśmy w Musicflash Studios w Berlinie. Należy do naszego menadżera, więc jest to dla nas bardzo komfortowe. Nagrywaliśmy z Godim Hildmanem i Domim Glöcknerem. Andreas Hilbert odpowiadał z miksowanie i mastering. Ja również byłem zaangażowany w każdy etap produkcji. Nagraliście klip do utworu "From Outer Space". Powiedzcie kilka słów na temat miejsca, reżysera etc.? Kręciliśmy wideo w SO36 Club w Berlinie. Reżyserem był Silvio Rosenthal. To był długi i wyczerpujący dzień ponieważ wszystko organizowaliśmy sami. To był nasz pierwszy klip, więc nie mieliśmy w tym żadnego doświadczenia. Największym problemem był niski budżet i nacisk czasu. Jednak w tym świetle jestem zadowolony z rezultatów. Limitowana wersja CD digipak i podwójny LP zawiera dwa dodatkowe utwory. Są to covery Loudness - "S.D.I" i Riot - "Flight of the Warrior". Czemu wybór padł akurat na nie? Kocham Loudness. Ogólnie mam słabość do JMetalu. Potrzebowaliśmy bonus tracka do japońskiego wydania "Beneath The Surface", więc zdecydowaliśmy się na cover piosenki "S.D.I". Później jednak pomyśleliśmy, że lepiej by było umieścić go również jako dodatkowy utwór do wydania europejskiego. Zrobienie coveru Riot było bardzo ważne dla zespołu, a szczególnie dla mnie! Są jednym z moich najważniejszych wpływów. W zeszłym roku dostaliśmy ofertę, żeby jechać z Riot w trasę. To było jak spełnienie marzeń! Powiedzieliśmy: "Hell Yeah, oczywiście!" Ale wszyscy wiedzą co sie stało. Mark Reale zapadł w śpiączkę i umarł. Było nam bardzo smutno w związku z ta wielką stratą. Żałuje, że nie miałem szansy go poznać. W Niemczech "Beneath The Surface" wydaliśmy dokładnie rok po tej tragicznej śmierci. Ten cover to nasz hołd dla niego. Pod koniec ubiegłego roku mieliście trasę z W.A.S.P. Jak wam się grało z tym legendarnym zespołem? jakie były wasze relacje z Blackiem? Nie mieliśmy z Blackiem żadnych kontaktów, widzieliśmy go od czasu do czasu. Nie chciał z nikim rozmawiać. Porozumiewał się z nami tylko przez swojego tour - managera. To nie było zbyt miłe, ale nie spodziewaliśmy się niczego innego. Jednak koncerty były świetne, graliśmy co wieczór przed więcej niż 1000 ludzi. Duża część fanów W.A.S.P. lubiła naszą muzykę, więc czego więcej chcieć? Niedawno graliście też koncerty z waszymi rodakami z Attic. Co sądzicie na temat ich muzyki? Na mnie osobiście zrobili bardzo duże wrażenie. Zagraliśmy razem z Attic pięć koncertów i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Mamy dobry kontakt i w przyszłości chcemy zagrać razem więcej razy. Lubię ich muzykę. Faktem jest, że ich muzyka jest bardzo zbliżona do King Diamond/Mercyful Fate. Ale robią kawał dobrej roboty. Tworzą przerażającą, diaboliczną atmosferę kiedy wychodzą na scenę. Moją ulubiona piosenką Attic jest "Join The Coven". Moją też (śmiech). Widziałem was w 2011 roku, gdy otwieraliście festiwal Keep it True. Jak wspominacie ten występ? To był dla nas bardzo szczególny występ. Po raz pierwszy graliśmy dla tak ogromnego tłumu. Publiczność była świetna. Do dzisiaj mam gęsią skórkę, kiedy oglądam nasza bisową "Queen Of The Reich" na Youtubie! Keep It True jest jednym z moich ulubionych festiwali i co roku próbuję go odwiedzić. Oliver i jego ekipa zawsze odwalają kawał dobrej roboty. To spotkanie całej undergroundowej sceny Europy i to właśnie nadaje festiwalowi unikalności. Dla nas to był początek naszej kariery. Dzięki temu koncertowi zdobyliśmy uwagę i oferty od innych zespołów i festiwali. Naprawdę mam nadzieje, że pewnego dnia będziemy mieli jeszcze szansę zagrać na tym festiwalu!

Czym zajmujecie się na co dzień? Z grania w zespole raczej ciężko się utrzymać. Ja jestem studentem. Ciężko jest pogodzić zespół i naukę. Jednak jako student mogę tak zaaranżować swój czas, że jestem w stanie wykonać wszystkie czynności związane z zespołem. Alpha Tiger stał się przez te lata pełnoetatowa praca i potrzebuje całej mojej uwagi. Tak czy inaczej, staram się skończyć studia tak dobrze jak to możliwe. Dzięki komu zainteresowaliście się Heavy Metalem? Jakie są wasze największe inspiracje? Słucham muzyki każdego rodzaju. Heavy Metal jest jedynie częścią mojego gustu muzycznego. Kiedy zaczynałem słuchać muzyki metalowej miałem obsesję na punkcie Metalliki, później Maiden, Priest i Sabbath. Wkrótce jednak odkryłem zespoły jak Fates Warning, Riot, Crimson Glory czy Queensryche. W tamtym czasie to były moje główne inspiracje. Dzisiaj słucham więcej zespołów takich jak Rush, Queen czy Petera Gabriela! To muzyka dla wieczności! Oczywiście nadal kocham Heavy Metal, ale ja jeszcze chcę się rozwijać jako kompozytor i muzyk. Jakie plany na przyszłość? Podobno wystąpicie m.in. na Wacken? Tak, będziemy grać w Wacken. Nie możemy już się doczekać. Będziemy tez grac na wielu innych festiwalach, jak Bang Your Head Festival, Metalfest Poland, Basinfire w Czechach i wielu, wielu innych. To będzie emocjonujące lato! Jesienią będziemy kręcić kolejny klip do nowego singla. Nasz kolejny album powinien wyjść późnym latem 2014 roku. Oczywiście będziemy też grać tak często jak to możliwe i dawać dużo koncertów w klubach po festiwalach. Wasz styl jest mocno zainspirowany latami '80. Chcielibyście jako zespół cofnąć się do tamtych czasów czy jesteście zadowoleni z życia w 21 wieku? Urodziłem sie w 1988 roku, więc nie mam żadnego wyobrażenia jak to było być metalowcem w latach '80. Znam jedynie zdjęcia i wideo z tego okresu. Nie mogę więc wybrać. Nie lubię myśleć o rzeczach czy sytuacjach, których nie jestem w stanie zmienić. Dzisiaj jest o wiele łatwiej założyć zespół. Trudniej jednak stać się popularnym zespołem ponieważ pełno jest dzisiaj innych zespołów. Każda dekada ma swoje plusy i minusy, musze to zaakceptować. Chciałbym jednak móc doświadczyć jak to było nagrywać album w taki sposób jak to robiono w latach '70 i '80. Oczywiście epoka cyfrowa ma swoje zalety, ale chciałbym pewnego dnia czegoś takiego doświadczyć. Ostatnio powstaje co raz więcej znakomitych nowych zespołów grających klasyczny heavy metal takich jak Alpha Tiger. Myślicie, że ta muzyka może jeszcze kiedyś zdobyć taką popularność jak w latach '80? Obecnie tylko kilka wielkich nazw jak Iron Maiden czy Judas Priest może ściągnąć na swoje koncerty rzesze fanów. Reszta grywa raczej w małych klubach dla najwierniejszych. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Tak, zawsze jest taka możliwość, że ktoś stanie sie tak sławny jak Maiden czy Priest. Ale jeżeli chcesz być tak wielki jak Maiden, nie możesz brzmieć jak Maiden! Musisz stworzyć coś nowego, swoje własne i unikalne brzmienie. Dobrym tego przykładem jest Volbeat. Mają bardzo specyficzne brzmienie z prostymi rymami i chwytliwymi melodiami, dlatego stali się tak popularni w ostatnich latach. Nie możesz sięgnąć do pewnego poziomu jeżeli nie znajdziesz własnej drogi. Właśnie to staramy się zrobić, ale to w cale nie jest łatwe. To już wszystko z mojej strony. Życzę Wam sukcesu z "Beneath..." i jeszcze lepszej trzeciej płyty. Hail! Dziękuję bardzo! Do zobaczenia, mam nadzieję! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

ALPHA TIGER

73


Pogrążeni w bólu, gniewie i mroku... Sacred Oath to jeden z tych zespołów, który godnie reprezentował amerykański heavy metal w latach osiemdziesiątych. Pozostał w pamięci głównie za sprawą debiutu "A Crystal Vision". Kapela miała na ścieżce kariery wiele przeszkód i problemów, które musiała przezwyciężyć, aby ostatecznie wyjść na prostą i powrócić po latach. Sacred Oath wróciło, jest silne i pełne nowych pomysłów, czego efektem jest nowy album, "Fallen". Na pytania związane z sesją do nowego krążka, a także z historią zespołu, odpowiedział lider zespołu Rob Thorne. HMP: Jakie To uczucie wrócić na dobre po tylu lat ach niebytu? Rob Thorne: Cóż jest to dość zabawne pytanie. Od 2007 roku byliśmy tak mocno zajęci, że nawet nie pamiętam tych lat dziewięćdziesiątych, kiedy Sacred Oath nie funkcjonował. Muszę jednak powiedzieć, że to niesamowite uczucie skończyć nowy album z Petem, Kennym i Glenem. Choć wiele działo się w Sacred Oath od 1988 roku, to jednak proces tworzenia nowego albumu, podziałał w pewien sposób leczniczo na naszą czwórkę, zwłaszcza na mnie i Peta. Wierzę, że jest trochę magii w tym, że nasza czwórka znów współpracuje ze sobą i stanowi zespół. Sacred Oath to kapela, która jest zaliczana do grona legend amerykańskiego power metalu. Uważasz się za legendę? Wiesz, w tym momencie mojego życia jestem szczęśliwy... te wszelkie pochwały skierowane w moją stronę. Mówię też w imieniu pozostałych muzyków z Sacred Oath. Dla mnie legendą są takie zespoły, jak Iron Maiden czy Black Sabbath, które odniosły komercyjny sukces. Sacred Oath takiego sukcesu nie odniósł i właściwie każdy nasz kolejny album jest walką o przetrwanie. Może to jest właśnie to, co nas trzyma przy życiu. Nie wiem... Chciałbym, żeby Sacred Oath był zespołem legendarnym. Jednak ważniejsza jest dla mnie komunikacja z fanami i słuchaczami, aby znali naszą muzykę, nasz zespół i niektóre z tych celów zrealizowaliśmy. Skąd się wzięła nazwa zespołu? Czy jest z tym związana jakaś historia? Jestem przekonany, że w momencie kiedy ja i Pete rozmawialiśmy o założeniu zespołu, to właśnie Pete przyszedł z nazwą Sacred Oath, jako jedną z możliwości nazwania naszej kapeli. Spodobała mi się od razu i byliśmy podekscytowani faktem, że wybraliśmy nazwę nie mając jeszcze żadnej próby za sobą. Byliśmy zafascynowani w owym czasie Mercyful Fate i jestem pewny, że miało to wpływ na wybór słowa Oath w naszej nazwie. Co więcej, zawsze interesowałem się okultyzmem i czułem, że nazwa Sacred Oath idealnie będzie pasować do tego rodzajów tekstów, które zamierzałem odkrywać i poznawać.

Czytając waszą biografię natknąłem się na różne daty powstania zespołu. Możesz skorygować czy był to rok 1984 czy 1985? Skąd się wziął pomysł na założenie metalowego zespołu i kto był autorem tego pomysłu? Zaczęliśmy w 1985 roku wraz z wydaniem pierwszej naszej kasety demo "Sacred Oath". Na tej kasecie znalazły się trzy utwory, a mianowicie: "The Ferryman's Lair", "Battle Cry" i "Prophecy". Od razu był to sukces w naszej małej społeczności. Idea założenia zespołu zrodziła się we mnie i Peterze. Właśnie nasze partnerstwo było podstawą funkcjonowania Sacred Oath. Pracowaliśmy razem bez wytchnienia by zbudować reputację w rejonie Nowego Jorku oraz aby podpisać kontrakt, który moglibyśmy zrealizować. Patrząc na to teraz, muszę przyznać że wszystko działo się bardzo szybko. Byliśmy wtedy młodzi, tacy młodzi... Miałem 15 lat kiedy założyliśmy Sacred Oath. Pete i ja byliśmy szkolnymi kumplami i już graliśmy razem w zespole Wulf Bein, więc byliśmy w dobrej komitywie. W 1985 roku mieliśmy podobne gusta muzyczne i cele, a to było dobre połączenie, które dało owoce. Do roku 1986 wydaliśmy swoje drugie demo zatytułowane "Shadow Out of Time" I wtedy właśnie przyciągnęliśmy uwagę wytwórni płytowych. W 1987 wydaliście "A Crystal Vision", który szybko stał się klasykiem. Kto był odpowiedzialny za komponowanie utworów na ten album? Pete i ja skomponowaliśmy materiał na debiutancki album, z wyłączeniem tytułowego utworu, który napisał Glen Cruciani, wówczas nowy członek zespołu. Pete i ja byliśmy przejęci tym, że mieliśmy koncepcję do niektórych utworów, takich jak: "Two Powers", "Magick Son", "The Beginning" i "Message to the Children". Ściśle współpracowaliśmy ze sobą, żeby zbudować odpowiednią historię w poszczególnych tekstach. Nasze style komponowania utworów różniły się. Pete tworzył agresywne utwory, a ja bardziej melodyjne i uznaliśmy to za naszą zaletę, która określała to, co my uważaliśmy za brzmienie Sacred Oath. Udany debiut, znakomite przyjęcie przez fanów i oczekiwanie na kolejny album... Czemu historia potoczyła się inaczej i kapela po wydaniu "A Crystal

Vision" rozpadła się? Cóż, niestety te same różnice, które tworzyły Sacred Oath i budowały moją relację z Petem, sprawiły, że nasze drogi się rozeszły. Każdy z nas zaczął ciągnąć w własną stronę, stronę własnych zainteresowań, a na domiar złego, wytwórnia płytowa zbankrutowała i wszystko szybko poszło ku rozpadowi. Było wiele gniewu, żalu, a także poczucia winy i goryczy, ale cieszę się, że to wszystko jest już za nami. Jednak pomimo pewnych zawirowań wróciliście do biznesu. Kiedy postanowiliście powrócić? Kto wyszedł z propozycją powrotu? Zostałem zaproszony w 1998 roku przez Denisa Gulbeya z Sentinel Steel Records, który był zainteresowany ponownym wydaniem albumu "A Crystal Vision". Wyjaśnił mi, że Sacred Oath nie zniknął z powierzchni ziemi i że stał się zespołem kultowym. W 2001 roku doszło do ponownego wydania debiutanckiego albumu i sukces wydania tej edycji pozwolił nam poważnie myśleć o nagraniu drugiego krążka. W 2005 roku wydaliście reedycję debiutanckiego albumu " A Crystal Vision", która ukazała się pod tytułem "A Crystal Revision". Jaka jest różnica między tymi dwoma wydawnictwami? "A Crystal Revision" to album, na którym ponownie zostały nagrane utwory z albumu "A Crystal Vision". W tamtym czasie nie byliśmy pewni, czy możemy użyć starych nagrań z powodu praw autorskich. Ponadto technologia się zmieniła, pojawiły się płyty CD, które umożliwiły zawarcie dłuższego materiału. To pozwoliło nam umieścić dwa dodatkowe utwory ("The End" i "The Invocation"), który zostały wycięte z "A Crystal Vision" ze względu ograniczenia pojemności płyt winylowych. Wytwórnia chciała wydać oryginalne nagranie z debiutu, ale postanowiliśmy, że zagrane na nowo utwory z debiutu będzie niezłym prezentem dla naszych fanów. Zdecydowaliśmy wydać ten krążek, jako osobny album i trzeba podkreślić, że brzmią te dwa wydawnictwa zupełnie inaczej. Jak został przyjęty przez fanów wasz drugi album, zatytułowany "Darkness Visable", który ukazał się w 2007 roku? Jakie znaczenie ma dla Ciebie ten album? Album ten został bardzo dobrze przyjęty przez fanów i sukcesem tego krążka jest tak naprawdę to, że rozpoczął on niezwykle produktywny i kreatywny okres w naszej karierze. Sukces tego albumu zaprowadził nas do Europy, gdzie po raz pierwszy zagraliśmy na festiwalu Keep It True. To wydarzenie zainspirowało nas do wydania kolejnych albumów. W pewnym sensie Foto: Sacred Oath

74

SACRED OATH


wierzę, że "Darkness Visable" jest bardziej znaczącym albumem niż "A Crystal Vision". Gdyby ta płyta nie została dobrze przyjęta przez fanów metalu, gdyby nie spotkała się z ich aprobatą, to pewnie byśmy się poddali. Zamiast tego sprawiła, że staliśmy się silniejszy. Zawsze byli fani, którzy wierzyli w to co robimy, szczerze, bez gorączkowego podążania za nowymi trendami w muzyce metalowej. Muzyka Sacred Oath jest pełna patentów nawiązujących do lat osiemdziesiątych. Jakie są Twoje inspiracje muzyczne? Na kim się wzorujecie? Jakie zespołu lubisz najbardziej słuchać? Tak, nasze brzmienie jest zdecydowanie zakorzenione w latach osiemdziesiątych. Jest to głęboko w plecione w nasz styl i produkcję. Wielu ludzi twierdzi, że powstrzymało nas ono w rozwoju, ale dlaczego zespół nie może być szczery i wyrażać swoją muzykę w taki sposób, w jaki czuje? Nagroda w tym biznesie nie jest warta tego, żeby być nieautentycznym. Przynajmniej nie w dzisiejszych czasach. Słucham głównie muzyki lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - wszystkie wczesne albumy Led Zeppelin, Deep Purple, czy Black Sabbath, aż po ostatnie albumy Iron Maiden, Slayer, czy Judas Priest. Bycie wokalistą skłania mnie ku temu, że jestem zwolennikiem melodyjnego metalu, a te dwie dekady były pełne znakomitych melodii. Obecna moda jeżeli chodzi o muzykę metalową przejawia się w ciężkich riffach, growlingu i wrzaskach, a ja staram się trzymać z dala od tego rodzaju metalu. Jednym z moich ulubionych albumów Sacred Oath jest "World On Fire", który ukazał się w 2010 roku. Czy to prawda, że jest to koncepcyjny album, oparty na powieści "Diuna" autorstwa Franka Herberta? Tak, czułem wówczas, że "Diuna" ukazuje wiele tych samych problemów i frustracji, które chciałem wyrazić lirycznie. Czułem, że to będzie znacznie ciekawsze dla słuchacza, gdy teksty będą bazować na tej powieść. Poza tym, tematyka ta idealnie nadaje się do heavy metalowego albumu. Obecnie skupiacie się na promowaniu nowego albu mu, które nosi tytuł "Fallen". Docierają do was opinie fanów na jego temat? Nie widziałem żadnych recenzji albumu "Fallen", ale otrzymałem sporo maili od fanów, wyrażających ich emocje odnośnie faktu, że Pete i Glen powrócili do składu i nagrali ten album ze mną i Kennym. To sprawia, że czuje się dobrze, bo wiem że fani nie będą rozczarowani. Album z pewności będzie spodobał się fanom "A Crystal Vision". Jaka tematyka zdominowała album? Skąd czerpiesz inspiracje? Filmy, książki, a może życie? Album był niestety inspirowany ponurą rzeczywistością, tragedią która się rozegrała w grudniu 2012 roku. Sacred Oath zawsze poruszał kwestia ciemności, światła, życia i śmierci, dobra i zła. Te kwestie są tym, co mnie inspiruje ale jednocześnie irytuje. Ludzie potrafią być rozczarowujący, ale również mili i fascynujący. Żyjemy w popieprzonym świecie, w którym każdy z nas musi się odnaleźć, znaleźć swoją drogę przez perypetię i problemy, a następnie podążać nią od początku do końca. Każdy z nas jest upadłym aniołem. Bez względu na to, w jakim stopniu jesteśmy błogosławieni, żyjemy z wiedzą, że każdy z nas kiedyś umrze, w tym nasi bliscy i osoby, które kochamy. Są takie momenty w życiu, kiedy staje się to przytłaczające. Jeśli miałbyś opisać jednym słowem nowy album, jakie słowo by to było? Mroczny. Jeżeli "World on Fire" był agresywny, to "Fallen" jest mroczny. Podczas tworzenia albumu, podczas pisania tekstów miała miejsce straszna tragedia. W mojej wspólnocie młody człowiek zamordował dziesiątki młodych uczniów i ich nauczycieli (Sandy Hook 12.24.12). Szkoła znajduje się kilka

Foto: Sacred Oath

kilometrów od mojego domu. Jedną z ofiar była sześcioletnia córka mojego kuzyna. To wydarzenie przyczyniło się do tego, że pochłonął mnie mrok. Cieszę się, że mam muzykę, dzięki której mogę dać upust swoim uczuciom i mam możliwość wyrażania siebie. Czasami ciężko mi słuchać utworu "The Way of all Flesh" ponieważ jest niepokojący i tak bliski bólu, który czuliśmy podczas tej tragedii. "Fallen" wyróżnia okładka, która nie do końca pasu je do tych z poprzednich krążków. Skąd się wziął na nią pomysł? Pracowaliśmy do tej pory z artystą Jasonem Beanem, który narysował okładki na nasze trzy poprzednie wydawnictwa. Wiedzieliśmy, że za ten element do nowego albumu, on również będzie odpowiedzialny. Okładka została narysowana znacznie wcześniej i bardzo nam się podobała. W końcu nadarzyła się idealna okazja, żeby ostatecznie ją wykorzystać. Każdy członek zespołu jest z tego powodu szczęśliwy. Myślę, że okładka idealnie oddaje to, co słychać na "Fallen". Nowa płyta jest solidna, w stylu zespołu, z zachowaniem tradycji amerykańskiego heavy met alu, nie brakuje mu też zróżnicowanego charakteru. Jaka był wasz pomysł na ten krążek? Kto był głównym kompozytorem utworów? Ja napisałem większość tekstów i ułożyłem aranżacje, ale Pet, Glen i Kenny też mieli swój wkład i na nowym albumie znajdziemy utwory skomponowane przez każdego z nich. Chciałem, żeby zaprezentowali się na nim, żeby podkreślili swój wkład w komponowanie oraz ogólnie w całość. Ja zawsze piszę muzykę i nie potrzebuje większej motywacji do tego. Zawsze czuje się kreatywny, ale potrzebuje inspiracji w przypadku warstwy lirycznej. Wydarzenia związane z strzelaniną w Sandy Hook mocno mnie poruszyły. Zacząłem wydobywać z siebie gniew, całe to zakłopotanie, żal, który w owym czasie zebrał się we mnie. Za każdym razem, kiedy nagrywam swoje partie wokalne staram się być szczerym. Tym razem starałem się, jak najlepiej przekazać uczucia, które mi towarzyszyły przy nagrywaniu tego materiału, tak aby kompozycje przekazywały emocje. Od początku oczarował mnie klimat w utworze "King of Your World". Dlaczego ten utwór został wybrany jako otwieracz? To był pierwszy utwór, jaki napisałem na nowy album. Wiedziałem, że podjąłem ryzyko. Chodzi o melodie w refrenie. Jednak muzycznie utwór znakomicie oddaje te uczucia i emocje, jakie towarzyszyły nam jako zespołowi, w którym po tylu latach nasza czwórka znów tworzy razem. Myślę, że potrzebowaliśmy właśnie takiego otwieracza, który wszystko ustala już na początku, po którym wszystko płynnie toczyłoby się do przodu. Myślę, że "King of Your World" tak działa. Cieszę się, że Ci się podoba ten kawałek.

Kenny skomponował muzykę do tego utworu i wiem, że pisząc ten kawałek był pod dużym wpływem wczesnego Megadeth. Jest to ciężki utwór, ale myślę, że większość utworów napisanych przez perkusistów ma agresywny i dynamiczny charakter. Wokalnie starałem się nadać utworowi nieco melodyjności, przy jednoczesnym zachowaniu agresji. Mroczny klimat i stonowana struktura utworu "Fallen" nasuwa na myśl twórczość Black Sabbath. Czy masz podobne odczucia jak słuchasz tego utworu? Tak! Kocham, kocham, kocham Black Sabath i to było całkowicie zamierzone. Chciałem od zawsze użyć tego rodzaju chóru w taki sposób jak w "Fallen" od kiedy usłyszałem album Black Sabbath zatytułowany "Sabotage". Oczywiście wykorzystanie chórków przez Ozzy'ego w "Diary of Madman" też mnie zainspirowało. Agresywny "Snake Eyes" jest przesiąknięty thrash metalem. Zgodzisz się z tym? Oczywiście. Thrash metal zawsze był częścią stylu Sacred Oath i to już od pierwszych dni, kiedy byliśmy pod ogromnym wpływem takich zespołów, jak Metallica, Slayer, Megadeth czy innych kapel tworzących thrash metal w roku 1985. Myślę, że element thrash metalu w naszej muzyce, to jest coś, co nas odróżnia od wielu innych kapel power metalowych. Etykieta "power metal" to jest to z czym obecnie staramy się walczyć. Nigdy nie staraliśmy się być czymś więcej niż metalowy zespół i raczej preferujemy wolność, kreatywność, odkrywać, to wszystko co kochamy w metalu, a nie tylko ograniczać się do etykiety "power metal". "Fallen" nie długo trafi na półki sklepów muzy cznych. Planujecie trasę koncertową promującą album? Jest jakaś szansa, że zagracie w Polsce? Z wielką ochotą chciałbym zagrać w Polsce, ale to się chyba nie wydarzy, chyba że zostaniemy zaproszeni na jakiś festiwal. Od roku 2007 nie przekroczyliśmy Atlantyku i nigdy nie graliśmy w Polsce. Ale kto wie? Może nowy album zyska popularność i zostaniemy zaproszeni do was na koncert? Z pewnością chcielibyśmy nawiązać kontakt z polskimi fanami. To tyle z mojej strony, jakieś słowo do polskich fanów? Tak! Z tego co rozumiem to polscy metalowcy są jednymi z najbardziej lojalnych na świecie. Dziękuje za zainteresowanie naszym zespołem. Jak powiedziałem, chcielibyśmy przejechać do was zagrać koncert przed wami, na waszej scenie i napić się kilka piw z wami. Mam nadzieję, że tak się stanie. Łukasz Frasek

Jednym z najcięższych utworów na nowym albumie jest "Get Your Wings", w którym słychać wpływy Judas Priest i Iced Earth. Jak się odniesiesz do tych skojarzeń? Judas Priest zawsze miał ogromny wpływ na naszą muzykę i to w większym stopniu niż Iced Earth.

SACRED OATH

75


czasu, coś jak porównanie produkcji do nowego albumu i zauważyłem, że utworu takie jak "Game Within A Game", "Fading Story" i utwór tytułowy są zdecydowanie bardziej progresywne niż nowy materiał. Ale oba albumy z pewnością mają swoje progresywne momenty.

Po prostu metal Artizan z Florydy nie zwalnia tempa. Już debiutancki "Curse Of The Artizan" był dopracowanym w każdym calu, świetnym albumem, ale na wydanym właśnie jego następcy "Ancestral Energy" zespół osiągnął zdecydowanie wyższy poziom. To już klasyczny heavy z naprawdę wyższej półki, mus dla fanów nie tylko tradycyjnego, ale i progresywnego oraz amerykańskiego power metalu. O wyjątkowym gościu, który zaśpiewał na tej płycie, kulisach współpracy z legendarnym producentem Jimem Morrisem oraz wielu innych sprawach opowiada perkusista zespołu, Ty Tammeus: HMP: Minęły dwa lata od wydania waszego debiu tanckiego albumu "Curse Of The Artizan" i przygotowaliście kolejną płytę. Potrafisz już spojrzeć na "Ancestral Energy" nieco bardziej obiektywnie czy też ten materiał jest zbyt świeży i wciąż budzi wasze emocje? Ty Tammeus: Zaczynam słuchać muzyki z nowego albumu trochę bardziej obiektywnie - to świetne pytanie. Zawsze dokładamy wszelkich naszych starań przygotowując nową płytę. Teraz, kiedy miałem kilka tygodni na wchłonięcie nowego materiału, mogę szczerze powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z tego co

dostarczają treść w szybszy sposób. Myślę, że osiągnęliśmy to z utworami jak "The Raven Queen", "The Death Of Me" i "You Can't Take The Metal". Byliśmy bardzo zadowoleni z ogólnych aranżacji utworów na pierwszym albumie, więc nie chcieliśmy zbytnio oddalać się od drogi, do której zbliżyliśmy sie w procesie tworzenia. Myślę, że jedną z najgorszych rzeczy, jakie możesz robić jako twórca piosenek, to zacząć analizować to co robisz. Chociaż jesteśmy bardzo krytycznie wobec rezultatów, próbujemy stworzyć materiał w naturalny sposób - pozwolić piosence ewoluować bez zbędnego zastanawiania się. Myślę, że nasze lekko specy-

Foto: Pure Steel

stworzyliśmy. Oczywiście, jako artysta, postrzegasz rzeczy trochę bardziej krytycznie niż większość słuchaczy, więc wierzę, że dalej będziemy się uczyć, dojrzewać i mamy nadzieję stworzyć jeszcze lepszą muzykę na następną płytę. Mogę powiedzieć, że niezależnie od tego, ile razy słyszę nasze utwory, nawet z pierwszego albumu, nadal odbieram je emocjonalnie. Może to trochę coś takiego jak przy porodzie. Każda piosenka jest dla mnie jak dziecko. Pracowaliście nad tą płytą podobnie jak nad pierwszą czy też wprowadziliście jakieś poprawki w podejściu do komponowania i aranżowania całego materiału? Jedyną świadomym założeniem na jakim się koncentrowaliśmy podczas procesu tworzenia było to, żeby mieć krótsze kompozycje. Słuchamy tego co mówią nasi fani, a spotkaliśmy się z wieloma opiniami odnośnie długości niektórych utworów. Teraz, kiedy nam to powiedziano, prawdopodobnie zawsze będziemy mieli jakieś dłuższe numery, które będą musiały trwać dłużej ze względu na historię, albo dynamiczne aspekty, które muszą się pojawić, ale chciałem mieć także kilka krótszych utworów dla tych, którzy lubią 3-4 minutowe utwory, które od razu przechodzą do rzeczy i

76

ARTIZAN

ficzne podejście do pisania przynosi coś szczególnego, z unikalnym przekazem. Spotkaliśmy się z wieloma komentarzami o naszym świeżym, oryginalnym brzmieniu i wierzę, że to jedno z naszych największych osiągnięć. Skłonności do bardziej progresywnego grania były słyszalne w waszych utworach już wcześniej, ale wydaje mi się, że poszliście na "Ancestral Energy" jeszcze bardziej w tym kierunku? Elementy progresywne w naszych utworach nie są czymś na czym za bardzo się skupiamy, ale mamy kilka progresywnych przejść. Uważam, że to ciekawe, że jesteśmy porównywani do Fates Warning, ponieważ w żadnym miejscu nie jesteśmy tak progresywni jak takie zespoły. Naprawdę uważam nas za zespół grający melodyjny metal. Kiedy dorastałem mieliśmy po prostu "metal". Teraz, wśród tych wszystkich podgatunków jesteśmy oznaczani jako power, progresywny i tradycyjny metal. Podejrzewam, że jesteśmy tym wszystkim. Właściwie to myślę, że muzyka z "Curse Of The Artizan" jest o wiele bardziej techniczna lub progresywna niż to, co stworzyliśmy na nowy album. Właśnie wczoraj go słuchałem, bo nie robiłem tego od dłuższego

Czyli klasyczne dokonania Queensryche, Fates Warning, Iced Earth czy Crimson Glory wciąż są wam bliskie i w jakimś stopniu nadal was inspirują? Album Crimson Glory, "Transcendence", jest jednym z moich ulubionych. "Operation: Mindcrime" jest jednym z najlepszych dzieł jakie kiedykolwiek stworzono. Ludzie muszą zrozumieć co to znaczy stworzyć album taki jak "Mindcrime". Chciałbym kiedyś móc stworzyć takie arcydzieło. Tego rodzaju magiczne momenty nie zdarzają się zbyt często. Najlepszą częścią Fates Warning, moim zdaniem, był Mark Zonder. Jest kimś bardzo szczególnym, legendarnym twórcą i wykonawcą. Ale nie mogę powiedzieć, że słucham Fates Warning bardzo często, chociaż piszą świetne utwory. Iced Earth z kolei zawsze byli konsekwentnym i silnym zespołem metalowym - mają kilka klasycznych albumów! Łatwo zostać zainspirowanym przez tak niezwykły muzyczny katalog, do którego wszyscy mamy dostęp. W związku z tym współpraca z Jimem Morrisem, legendarnym producentem tych dwóch ostatnich zespołów, była pewnie dla was czymś wyjątkowym? Jedną z najlepszych muzycznych rzeczy, które mi się kiedykolwiek przytrafiły był moment, kiedy odkryłem album "Transcendence". I mam na myśli, że dosłownie odkryłem kasetę, która mój przyjaciel miał w 1989 roku. Uważał, że muzyka była przerażająca, więc oddał mi ją. Kiedy usłyszałem tę muzykę od razu pomyślałem, że jest fantastyczna. Miała magiczną, fantastyczną jakość. Myślę, że to głównie zasługa wokalu Midnighta, ale także ogólnego brzmienia produkcji; brzmienia gitary jak i perkusji. Uważałem, że to niesamowite. Właśnie w tamtym czasie sprawy zespołu, w którym wtedy grałem, Leviathan, zaszły dość daleko. Byliśmy gotowi do nagrania naszej pierwszej EP-ki. Widzieliśmy, że Crimson Glory nagrali "Transcendence" w studiu Morrisound z producentem Jimem Morrisem. Zadzwoniłem do Morrisound na Florydzie (Leviathan był z Colorado), a Jim był bardzo miły i powiedział, że chce usłyszeć nasze demo. Wysłaliśmy więc Jimowi nasze trzy pierwsze dema. Spodobały mu się i chciał z nami pracować. Pracowałem z Jimem w studiu w Colorado przy dwóch pierwszych wydawnictwach Leviathan. Dlatego wiedziałem, że chciałbym jeszcze kiedyś z nim coś zrobić i teraz doskonale się złożyło, bo mieszkam na Florydzie, tylko trzy godziny od jego studia. Morris miał już udział w powstaniu "Curse Of The Artizan", ale sama sesja nagraniowa odbyła się w Vision Sound. Nie udało się wam wtedy zgrać ter minów czy też były inne przeszkody? Vision Sound było studiem, które mieliśmy tutaj, w północnej Florydzie. Było więc dla nas bardzo wygodne, żeby tutaj żyć i korzystać z niego, a Jim nie miał nic przeciwko, żeby dojeżdżać na nagrania. Zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy na mniejszym studiu, więc mogliśmy pozwolić sobie na zapłacenie Jimowi i załatwienie mu dobrego hotelu. Już wtedy zdecydowaliście, że powierzycie Morrisowi i jego Morrissound Studios całość prac nad nowym albumem, od nagrania do masteringu gotowego materiału? Zdecydowaliśmy się na Morrisund Studios w Tampa, ponieważ wiedzieliśmy, że stworzyliśmy coś wyjątkowego na "Ancestral Energy" i chcieliśmy mieć pewność, że będziemy mieli wszystko co najlepsze. Jim przyjechał tutaj, do Jacksonville (około 3 godzin drogi), kiedy byliśmy gotowi z pre-produkcją, co było naprawdę fajne, ponieważ mógł nam pomóc rozwinąć niektóre pomysły, udoskonalić niektóre linie melodyczne i dorzucić swoje sugestie na temat harmonii gitar - wszystkie te rzeczy, w których Jim jest świetny. Jednak, tak, wszystkie nagrania i mastering były zrobione w Morrisound z Jimem za sterem. Jak się wam współpracowało? Jim Morris cieszy się opinią producenta wymagającego dużo od zespołu w czasie nagrań, zarazem jednak bardzo angażuje się w to, by płyta brzmiała jak najlepiej. Brzmienie "Ancestral Energy" potwierdza, że wybranie go na produ centa było słuszną decyzją i warto było się pomęczyć,


by uzyskać taki efekt? Cóż, nie powiedziałbym, że "cierpieliśmy"! (śmiech). Jim zawsze jest bardzo zaangażowany w proces twórczy. To tak jakby mieć jeszcze jednego członka zespołu podczas nagrań. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że Jim to niesamowity kompozytor, gitarzysta i wokalista. Dlatego też bardzo dba o produkt końcowy, który będzie podpisany jego nazwiskiem. Bardzo łatwo się z nim pracuje i zawsze jest z nim dużo zabawy. Ma tak wiele historii, w których dzieli sie z nami swoimi doświadczeniami z ostatnich 30 lat w tym biznesie. Ufam mu i oczekuję ponownej współpracy. Ale muszę ci coś powiedzieć: nie zabieraj Jimowi jego kawy, bo sprowadzisz na wszystkich poważne kłopoty! Ten gość chyba nigdy nie ma dosyć kawy! (śmiech) Przygotowaliście na tę płytę tylko siedem, za to bardzo urozmaiconych utworów - postawiliście nie na ilość, lecz na jakość? Wolałbym, żeby każdy utwór był mocny niż mieć więcej piosenek, które są słabsze. Naszym celem jest stworzenie siedmiu lub ośmiu utworów, z których wszystkie będą bardzo wciągające. Poświęcamy każdej piosence tyle samo uwagi, nie skończymy dopóki nie jesteśmy całkowicie zadowoleni z rezultatów. Nie ma i nigdy nie będzie żadnych "wypełniaczy" na albumie Artizan. Słyszę wiele albumów, które mają 9-12 piosenek i wiele z nich to tylko "wypełniacze". Jestem pewny, że wielu ludzi zgodziłoby się tutaj ze mną. Jest też wiele świetnych albumów, które zawierają mniej niż 40 minut materiału. Nie sądzę, żeby wielu ludzi zwracało na to uwagę.

tkim YouTube i Facebook. Czasami trudno jest dotrzeć do wszystkich potencjalnych fanów, może to być również bardzo kosztowne. Najlepszy narzędziem promocyjnym jakie mamy są fani i jesteśmy bardzo wdzięczni za ich wsparcie! Płyta właśnie się ukazała, będziecie pewnie więc pro mować ją również na koncertach? Mamy nadzieję ruszyć w trasę późnym latem i wtedy będą też dostępne CD i koszulki. Skupicie się na sąsiadujących z Florydą stanach czy też planujecie więcej koncertów nie tylko w USA, ale może również w Europie? Nasz management ciężko pracuje, żeby załatwić nam wspaniałą trasę po USA i po Europie. Było to bardzo duże wyzwanie, ponieważ przy dzisiejszym przemyśle i braku rzeczywistej sprzedaży CD, wszystkie zespoły chcą ruszać w trasy. Tak więc w takiej sytuacji, o wiele trudniej jest dostać się na jakąś dobrą trasę. Może to być też bardzo kosztowne. Może być nawet 50 zespołów, które starają się dostać na trasę koncertową z Iced Earth, Edguy czy kimś podobnym. Jest ciężko, ale postaramy się, żeby nasi fani bardzo szybko mogli się

siebie. Oczywiście istnieje wiele wyjątków od tego, ale ogólnie te dzieci mają po prostu wyprane mózgi. To tragiczny stan rzeczy, a zespoły takie jak nasz muszą walczyć, żeby się do nich przebić. Internet jest wielkim udogodnieniem ale i zarazem przekleństwem wpływającym negatywnie na sprze daż płyt, wygląda jednak na to, że zależało wam na posiadaniu swej muzyki na fizycznych nośnikach, bo sprzedaż w iTunes to nie wszystko? Wydaje się, że większość fanów naszego stylu muzycznego chce posiadać taki namacalny produkt. Zgadzam się z tym. Lubię widzieć grafikę, poczytać teksty, itd. Planujecie też winylową edycję "Ancestral Energy"? W końcu Pure Steel Records słynie z takich limi towanych, kolekcjonerskich edycji, a płyty z takim coverem trochę szkoda na okładkę małego formatu wersji CD… Tak! Całkowicie się zgadzam. Jestem wielkim fanem dużych okładek. Zadaję sobie wiele trudu, żeby znaleźć najlepszego artystę do każdego albumu. Doceniam wielu współczesnych, utalentowanych artystów. Jak

Foto: Pure Steel

Są wśród nich również bardziej rozbudowane kom pozycje łączące wpływy epickie z progresywnymi, jak "Deep Ocean Dreams" oraz trwający ponad 10 minut utwór tytułowy. To opus magnum tego albumu, jego kwintesencja i idealne zakończenie? Wierzę, że utwór tytułowy jest idealnym zakończeniem dla "Ancestral Energy". Pokazuje on wszystkie elementy stylu Artizan. Ma progresywne przejścia, mocne, zapadające w pamięć melodie, ciężkie riffy - całą dynamikę do jakiej dążymy. Matt Barlow idealnie pracował z naszym wokalistą, Tomem Bradenem. Co za wspaniałe połączenie - doskonale się uzupełniają. "Deep Ocean Dreams" jest zaś utworem, który chciałem, żeby był zdecydowanie dłuższy. Wiedziałem, że z koncepcyjnego punktu widzenia musi być w stanie oddychać i rozwijać się trochę bardziej niż wiele innych, w czym naprawdę pomaga środkowe przejście. Zaprosiliście znakomitego wokalistę Iced Earth, Matta Barlowa, by pokreślić szczególny charakter "Ancestral Energy"? Tak, utwór tytułowy potrzebował kogoś takiego jak Matt, kogoś, kto byłby wisienką na torcie, że tak powiem. Kiedy pisałem tekst, ta opowieść po prostu rozrastała się i ewoluowała w historię jaką teraz jest. Kiedy doszło do środkowej sekwencji, wiedziałem, że trzeba zrobić z nią coś szczególnego. Jak wyglądało aranżowanie partii wokalnych w tym utworze? Tom i Matt ustalili wspólnie co i jak zaśpiewają czy też Matt miał wyznaczone przez was do zaśpiewania partie i po prostu je wykonał? Miałem wszystko rozpisane tekstowo i muzycznie, więc wszystko co musiałem zrobić, to wysłać Mattowi przykład tego, czego szukamy. Zrobiliśmy surowe demo części, która miałby śpiewać Matt, zaśpiewałem ja, żeby Matt mógł usłyszeć o co chodzi i wysłałem mu nagranie. Matt wprowadził kilka zmian, żeby lepiej to do niego pasowało i skończyło się na tym, że wyszło idealnie. Spotkaliście się w studio czy też wszystko odbyło się metodą korespondencyjną, ze względu na koszty i terminy? Matt przyleciał do Tampa i zrobił wszystkie nagrania razem z nami w studio. Oczywiście pracował już wcześniej z Jimem nad płytami Iced Earth i podoba mu się praca z nim. Znając potencjał "Ancestral Energy" promujecie ją już od jakiegoś czasu. Najpierw pojawił się interne towy singel i teledysk "The Death Of Me", teraz wyciągnęliście z talii kolejnego asa w postaci przebojowego "I Am The Storm" - staracie się dotrzeć do wszystkich potencjalnie zainteresowanych waszą twórczością? Tak! Staram się wykorzystywać internet, przede wszys-

z nami spotkać na żywo. Artizan cieszy się większą popularnością w ojczyźnie czy w innych krajach? Jesteśmy o wiele bardziej popularni w Europie i innych krajach niż w USA. USA nadal tkwi w nasyconym rynku bardzo komercyjnej muzyki. Oczywiście mamy tutaj fanów, ale to nie to samo jak było z heavy metalem 25 lat temu. Kiedy dorastałem mieliśmy silne poparcie dla metalu. Jednak również kiedy rozpoczęła sie era cyfrowa, wielu ludzi dostaje swoją muzykę za darmo i nie wspiera zespołów kupując bilety na koncerty. Teraz jest całkowicie inaczej. Nie mamy wsparcia finansowego silnych wytwórni, żeby promować trasy na szeroką skalę. Zwykle widziałem zespoły metalowe grające na wielkich arenach, tutaj w Stanach. Dzisiaj masz szczęście, jeżeli na twój koncert przyjdzie 200 ludzi w małym miejscu. Dynamika jest kompletnie inna. Możemy mieć jedynie nadzieję, że nastąpi odrodzenie naszego muzycznego stylu w Stanach, z silnym poparciem fanów i wytwórni. Stacje radiowe są w zasadzie zaprogramowane przez kierownictwo i popowe wytwórnie płytowe, które trzymają władzę.

powiedziałeś, to naprawdę szkoda, że grafika jest taka mała. Szczególnie na stronach internetowych. Wiele z nich wyświetla tylko jednocalowy obraz z grafiką - to śmieszne! Grafika jest zaprojektowana do cieszenia się nią w dużym formacie. Głównie dlatego dołączamy plakat do naszych CD. Chcę, żeby fani mieli większą wersję, żeby mogli zobaczyć detale. Dlatego z radością chcielibyśmy zakomunikować, że Pure Steel Records wydała w czerwcu "Ancestral Energy" na winylu! Wyszło 400 kopii na czarnym podwójnym winylu i 100 kopii limitowanej edycji na czerwonym winylu. Wszystkie będą zawierały duży plakat w formacie A3. Czerwona wersja będzie również zawierała czerwone patch'e Artizan! "Ancestral Energy" to niewątpliwy krok do przodu w krótkiej historii i dyskografii Artizan. Myślę jednak, że na tym się nie zakończy i jeszcze nie raz uraczycie nas tak udanymi płytami w przyszłości? Już pracujemy nad utworami na następny album Artizan. Czy dostarczymy naszym fanom nasz pierwszy koncept album? Zobaczymy… Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Dziwi mnie to o tyle, że jeszcze nie tak dawno muzyka rockowa i metalowa były w USA bardzo popu larne - sądzisz, że to ich brak w mainstreamowych mediach sprawia, że mocnej muzyce generalnie ciężko się u was przebić? Tak, jak już powiedziałem, mieliśmy metal w radiu i telewizji kiedy dorastałem. Były media, które wystawiały dzieci na ten typ muzyki. Większość dzieci ma teraz mózgi wyprane przez pop, mainstream jaki mamy. Są ciągle bombardowani tym gównem przez TV, radio i internet. Nie mają nawet szansy myśleć za

ARTIZAN

77


Wtedy zaoferował nas AFM… a AFM się zgodzili!!

Gramy, żeby wygrać! Jak nieprawdopodobnie by to nie zabrzmiało na wydanym niedawno albumie "Somewhere In The Circle" argentyńskiego Helker objawiło się światu nowe wcielenie legendarnego Ronniego Jamesa Dio. Wiele jest bowiem na tej płycie momentów, że głos Diego Valdeza można wręcz pomylić z dokonaniami jego zmarłego trzy lata temu idola. Ale nie tylko z tego powodu zamieniliśmy kilka słów z wokalistą Helker, bo ich najnowszy album naprawdę robi wrażenie: HMP: Wygląda na to, że dzięki podpisaniu kontrak tu z AFM Records i najnowszej, fantastycznej płycie "Somewhere In The Circle", macie szansę na światową karierę? Diego Valdez: Cóż, myślę, że w tym momencie wszystko jest możliwe. Wkraczamy w kompletnie nowy świat możliwości więc jesteśmy otwarci na wszystko! To bardzo ekscytujący moment dla zespołu! Rozpoczynając działalność 15 lat temu zakładaliście optymistycznie, że tak się właśnie stanie czy też chcie-liście pograć, nagrać demo, może płytę, ale bez marzeń o takiej popularności? Gramy, żeby wygrać! Mamy szczęście być zespołem, który ma jasno sprecyzowany cel. Pracujemy bardzo ciężko, żeby go zrealizować, dając z siebie to co najlepsze i dokładając wszelkich starań, żeby rozwijać się przy każdym nowym albumie. Jesteśmy więc przekonani, że wystarczy docisnąć, a dobre rzeczy przyjdą same. Czyli wszystko rozwijało się stopniowo, małymi krokami doszliście do obecnej pozycji Helker? Tak. W naszej karierze nie ma żadnej magicznej różdżki, jedynie ciężka praca nad wybranym celem, przekonanie o tym co robimy oraz dużo pomysłów i planów. Wydaje mi się, że decydujące znaczenie miał moment, kiedy to ty pojawiłeś się w składzie zespołu. Domyślasz się co sprawiło, że twoi poprzednicy nie sprawdzili się? Nie za bardzo mogę właściwie odpowiedzieć na takie pytanie. Myślę, że chodzi o potrzeby zgodne z tym, w jakim punkcie zespół właśnie się znajduje lub o jego cele - może jestem odpowiednim facetem dla aktualnych celów.

78

HELKER

Z tobą za mikrofonem wkroczyliście, po okresie pewnego zastoju, w bardziej regularną działalność, zwieńczoną nagraniem co dwa lata dwóch albumów: "Resistir" i "A.D.N.". To był już ten moment, kiedy można było mówić o znaczącym wzroście waszej popularności w Argentynie i ościennych państwach? "Resistir" to według mnie kawał dobrej roboty i ten album zaczyna cieszyć się dużym zainteresowaniem wśród fanów i mediów. To była dla nas dobry punkt wyjścia. Tak naprawdę jednak, wszystko zaczęło się z "A.D.N.". W tym czasie wypuściliśmy nasz pierwszy wideoklip "Despertar" i angielską wersję "Wake Up". Te klipy bardzo nam pomogły. Jednak Blackstar Crosses Prod. nie była chyba wytwórnią będącą w stanie wypromować Helker na innych rynkach? Argentyna to bardzo ciężkie miejsce na tworzenie muzyki… i najgorsze jeżeli tą muzyką jest metal! Mamy mała scenę… Jest wielu fanów, ale dla międzynarodowych zespołów, nie tych tworzących krajową scenę. Jesteśmy jednym z tych zespołów, który ma solidną bazę fanowską, więc mamy wielkie szczęście. Tak naprawdę nie ma tutaj żadnego wsparcia. Wytwórnie są małe i nie mają dużego zasięgu… więc tak, wytwórnia zrobiła wszystko co mogła. ak trafiliście do niemieckiej AFM Records? RozJa syłaliście demówki czy też to oni trafili sami na nagrania waszego zespołu? Dostaliśmy się do AFM przez Mata Sinnera w erze "A.D.N.". Zaczęliśmy myśleć o międzynarodowym wydawnictwie, więc kiedy przyszedł odpowiedni moment porozmawialiśmy z Matem najpierw jako producentem, później jako managerem.

Foto: AFM

Diego, jak to się stało, że jesteś obecnie przez fanów i krytyków określany mianem następcy "małego człowieka o wielkim głosie" - Ronniego Jamesa Dio Sprawiły to, jak rozumiem, fascynacja jego twórczoś cią oraz naturalne możliwości twego głosu, poparte ciężką pracą? Ale nie jest to tylko jakieś pozbawione inwencji naśladownictwo, często zdarza ci się bowiem śpiewać we własnym stylu? Nie czuję się zbyt komfortowo z takimi porównaniami jak dzisiaj… ponieważ mam tak dużo szacunku i miłości do Ronniego Jamesa Dio, że chyba musiałbym przeżyć 45 żyć, żeby móc być z nim porównywanym. Z drugiej strony, jeżeli ktoś mówi, że śpiewam jak on to nie może to być nic innego jak tylko komplement. Jest moją największą inspiracją i wszyscy mogą to usłyszeć. Nie ma sensu temu zaprzeczać ponieważ jest to oczywiste. Jednak oprócz niego słucham też innych. Myślę, że mam podobną "wagę" głosu i może też śpiewam w podobnych rejestrach, możesz dodać do

tego wpływ Dio na mnie i wtedy w pewnych momentach możesz słyszeć podobieństwa. Jednak jak już powiedziałem, on nie jest dla mnie jedynym przez cały czas… ale jest Najlepszy!!! Jest tylko jeden Dio!

Czy fakt, że zaśpiewałeś gościnnie na zarejestrowanym w Argentynie albumie/DVD "Act I" Tarji, miał tu dodatkowe znaczenie czy też odbyło się to już po podpisaniu kontraktu z AFM? To miało miejsce wcześniej i było dobrym sposobem dla AFM, żeby promować album dla europejskiej publiczności. Śpiewanie z Tarją to rodzaj "gwarancji" (śmiech). Odczuwaliście jakieś dodatkowe napięcie wiedząc, że "Somewhere In The Circle" ukaże się na całym świecie czy też podeszliście do tego w miarę spoko jnie, starając się przygotować jak najlepszy materiał? Tak, to dziwne uczucie. Odczuwaliśmy wielki nacisk, ale w tamtym czasie nie był on spowodowany międzynarodowym wydawnictwem, ale Matem. Pozwólcie, że dobrze to wyjaśnię. Mat jest niesamowitym, słodkim i miłym facetem, ale nacisk wynikał z faktu, że nagrywaliśmy dla świetnego i profesjonalnego producenta. Chcieliśmy dać z siebie wszystko co najlepsze (i nadal chcemy!). Tak więc przynajmniej w moim przypadku, odczuwałem na sobie wielkie ciśnienie, może nawet większe niż to było potrzebne. Myślę jednak, że przy następnym albumie wszyscy będziemy dużo bardziej zrelaksowani. Zespoły w takiej sytuacji jak wasza, przygotowujące międzynarodowy debiut, często nagrywają ponownie najlepsze utwory wybrane ze starszych płyt. Jednak wy postawiliście na premierowy materiał? Tak, nagraliśmy całkowicie nowy materiał. W tej sytuacji liczył się język. Zazwyczaj śpiewamy po hiszpańsku, więc praktyczne trzeba było zrobić nowe piosenki. Może w przyszłości… Producentem został sam Mat Sinner - to był wasz wybór czy też wytwórni? Wybraliśmy go w erze "A.D.N.". Pomyśleliśmy o zrobieniu kolejnego kroku z profesjonalnym producentem. Chcieliśmy sprawić, żeby nasze szanse wzrosły. Mat był więc naszą pierwszą i jedyną opcją. Najpierw z nim rozmawialiśmy. Podobało mu się wiele naszych utworów i zgodził się zostać naszym producentem. Później pojawiło się AFM. Jak się wam pracowało z legendą? Z tego co wiem wspomógł was w czasie nagrywania "Somewhere In The Circle" także od strony muzycznej? Praca z Matem jest łatwa i wspaniała. Niestety musiał pracować z nami na odległość. Naprawdę mam nadzieję, że następnym razem będziemy mogli znajdować się w tym samym miejscu. To prawda, pomógł nam napisać kilka utworów i znaleźć nasz prawdziwy styl. Światowa kariera to jedno, a lojalni fani w Ameryce Południowej drugie. To dla nich nagraliście hiszpańskojęzyczną wersję płyty, "El algun lugar del cirulo"? Tak. Zauważyłem, że ludzie nie mówiący po hiszpańsku odsuwają teksty na dalszy plan. Dobra, nie zawsze, ale zazwyczaj tak właśnie jest. W krajach hiszpańskojęzycznych teksty zajmują bardzo ważne miejsce, a dla fanów zespołu Helker teksty są bardzo ważne. Dlatego chcieliśmy dać naszym fanom możliwość wyboru w jakim języku wolą nas słuchać. Nie znam hiszpańskiego, nie słyszałem też tej wersji płyty, ale wydaje mi się, że skoro jest na niej tylko 10 utworów, to zabrakło pewnie "Beginning For Forgiveness"? Na edycji hiszpańskiej "Begging For Forgiveness" poja-


wia sie jako utwór bonusowy. Wersja hiszpańska również zawiera tą piosenkę, ale śpiewam ją w całości sam. Ten utwór jest o tyle ciekawostką, że wspomagają cię w nim równie znakomici "Ripper" Owens i Ralf Scheepers. Był to pewnie pomysł kogoś z AFM Records, by wesprzeć dodatkowo w ten sposób promocję płyty? I znowu to był nasz pomysł, nasze marzenie. Podziwiamy tych facetów tak bardzo, że chcieliśmy mieć ich na naszym albumie! Helker jest zespołem, który lubi planować z wyprzedzeniem. Zawsze myślimy o następnym kroku. Tak więc teraz album jest rzeczywistością… ale planujemy nagrać DVD w sierpniu!! A kiedy DVD będzie gotowe, cóż… będziemy mieli przygotowane kolejne niespodzianki! Prawdę mówiąc, już piszemy utwory na nowy album! Spotkaliście się w studio czy też odbyło się to wszystko tak, jak to coraz częściej bywa, drogą korespon dencyjną? Tim i Ralf przesłali nam swoje ścieżki wokalne drogą mailową. Było zaskakująco łatwo się z nimi skontaktować i pracować. Profesjonaliści, mili goście i odwalili kawał dobrej roboty. Ale nie wykluczacie wspólnego występu, jeśli nadarzy się okazja, np. na jakimś festiwalu? Oczywiście, że nie wykluczamy takiej możliwości!! Byłoby świetnie! Najpierw jednak musimy dotrzeć do Europy, żeby zagrać kilka koncertów… Również nad tym pracujemy! Pewnie ich nie zabraknie, bo z tego co wiem, zamierzacie promować "Somewhere In The Circle" dość intensywnie... Mam taką nadzieję! Jak dotąd, jeszcze nigdy nie udzielałem tak wielu wywiadów i nie widziałem tak wielu recenzji z krajów na całym świecie. Myślę więc, że AFM odwalił kawał dobrej roboty z promocją! Na razie macie zaplanowane koncerty w Argentynie - na jednym z nich zamierzacie nawet zarejestrować wspomniane już koncertowe DVD? Tak, planujemy koncertowe DVD. Znajdą się na nim utwory z wszystkich albumów, może jeden lub dwa po angielsku. Zastanawiamy się nad tym, ale na pewno zagramy coś po angielsku dla fanów, którzy nie znają hiszpańskiego. Myślicie więc o przekrojowym repertuarze z wszystkich płyt, w setliście nie będą przeważać najnowsze utwory? To będzie przekrój przez dotychczasową karierę Helker. Jednak pewnie większość utworów będzie pochodziła z "Somewhere In The Circle". To nasze pierwsze DVD więc chcemy zagrać wszystko! Niestety mamy tak wiele piosenek, że musimy wybrać, które z nich trafią do show, mamy cztery albumy! Pojawi się jakiś cover, na przykład z repertuaru Rainbow, Black Sabbath czy Dio? Nie jako takie, ale zazwyczaj śpiewam (podczas kiedy chłopaki stroją swoje instrumenty) niektóre partie z piosenek Queen czy Dio. Nie wiem, może. Jeszcze nie zdecydowaliśmy.

Jesteśmy wszędzie! Argentyńczycy nie zwalniają tempa i po dobrze przyjętym przez krytyków i fanów debiutanckim "The Price For The Human Sins" zespół wydał właśnie jego następcę. "The End Of Our Flames" na pewno wywoła przyspieszone bicie serca u każdego, kto mieni się fanem melodyjnego, ale jednocześnie ostrego i dynamicznego heavy metalu. Wokalista i lider grupy Mario Pastore opowiada nam o tym, dlaczego kariera jego grupy nabrała w ostatnim czasie takiego rozpędu oraz, rzecz jasna, o swym najnowszym wydawnictwie: HMP: Poszliście za ciosem i wasz najnowszy album, "The End Of Our Flames", ukazał się już półtora roku po wydaniu debiutu. Zważywszy na to, że przygotowujecie długie, urozmaicone i dopracowane materiały jest to chyba dość szybkie tempo pracy? Mario Pastore: Właściwie to Japonia sprawiła, że wydaliśmy ten album ponieważ "The Price For The Human Sins" sprzedawał się tam bardzo dobrze. Dlatego zapytali czy moglibyśmy wydać nowy album około października. Ale żeby tak się stało my musieliśmy go dokończyć do stycznia! W związku z tym pracowaliśmy bardzo szybko, Gazal zajął sie gitarą basową, ja zrobiłem partie wokalne a reszta członków zespołu też miała swój wkład. Pracowaliśmy zgodnie z wytycznymi jakie mieliśmy i skończyliśmy około Bożego Narodzenia.

źniej przedstawicielstwa majorsów podbiły rynek, płyty i kasety sprzedawały się w ogromnych nakładach, po czym najpierw pojawiły się podróbki z Rosji, a potem piractwo w internecie dopełniło reszty. A jak to wygląda w Brazylii? Tradycyjne płyty jeszcze się sprzedają? Rzeczywiście, piractwo zrujnowało największe firmy fonograficzne, a artyści, którzy zazwyczaj czerpali zyski ze sprzedaży, teraz muszą organizować wielkie trasy koncertowe, żeby przetrwać w tym biznesie. Myślę, że teraz największe wytwórnie płytowe prawie zrównały się z tymi małymi i niezależnymi, oczywiście z małymi wyjątkami. Piractwo mocno uderzyło w Brazylię, ale nadal wielu ludzi i fanów tutaj lubi kupować albumy, mieć dostęp do oryginalnych nagrań, książeczek i dlatego wolą kupić oryginalny produkt.

Podpisanie kontraktu płytowego miało wpływ na intensyfikację prac nad kolejnym materiałem czy też znaleźliście wydawcę już po przygotowaniu i nagraniu "The End Of Our Flames"? Czy przy ciągłych zmianach na rynku muzycznym, wynikających przede wszystkim z załamania się sprzedaży płyt, pod pisywanie takich kontraktów ma jeszcze sens? Nie lepsze byłoby związanie się z prężnie działającą agencją promocyjno - koncertową, która - niejako na uboczu tej podstawowej działalności - mogłaby również wydać płytę dla tych, którzy chcą mieć oryginalne wydawnictwo? Tak, kontrakt płytowy motywował nas bardziej do wydania CD i ciężkiej pracy. Podpisanie umowy z nimi było dla nas dobre, dlatego właśnie wydaliśmy go w taki sposób. Mówiąc o agencjach, nadal z żadną się nie związaliśmy, ale jeżeli znajdziemy kiedyś taką, która mogłaby nas na poważnie promować, prawdopodobnie podpiszę z nimi umowę. Ciężko jest sprzedawać dzisiaj albumy, ale w Japonii i Brazylii poszło nam dobrze. "The Price For The Human Sins" sprzedała się w Japonii w pięciu tysiącach egzemplarzy.

Czyli wydajecie swoje albumy dla tych najwierniejszych fanów i zarazem dla samych siebie, by mieć fizyczny, namacalny efekt swojej pracy? Tak, fani lubią posiadać fizyczną wersję płyty, podobnie jak my muzycy. Szczególnie ja, nie lubię ściągać piosenek z internetu, jestem kolekcjonerem ze względu na winyle. Myślę, że wielu ludzi nadal myśli w taki sposób.

Zresztą z piractwem zawsze były problemy - w Polsce na przełomie lat 80. i 90. było ono ogromne. Pó-

Wygląda jednak na to, że w przypadku "The End Of Our Flames" może nie skończyć się tylko na tych najbardziej oddanych słuchaczach, bo to bardzo dobry, wyrównany i wielowymiarowy album. Wszystkie recenzje tej płyty które widziałem, są pozytywne - wygląda na to, że wasze starania zostały doce nione? Tak, album jest naprawdę bardzo dobry! (śmiech). Nie jestem najlepszą osobą, żeby tak mówić, ale myślę, że ogólnie jesteśmy bardzo doceniani, ponieważ "The Price For The Human Sins" zebrał bardzo dobre recenzje, a "The End Of Our Flames" jest jeszcze lepszy jeśli chodzi o takie kwestie jak nagranie, mastering i miksowanie, więc chyba osiągnęliśmy to, o co nam chodziło. Kluczem do sukcesu wydaje mi się połączenie w ide -

Foto: Inner Wound

A co z koncertami w Europie? Skoro waszym wydawcą jest niemiecka firma, bookingiem i managa mentem również zajmują się Level 10 Music oraz ITM Agency z tego kraju, to może pojawicie się w tutaj chociaż na kilka koncertów? Naprawdę chcemy zagrać w Europie i w ogóle na całym świecie! To jednak zależy od sprzedaży, od tego czy piosenki się przyjmą, itd. Rozmawialiśmy o tym z Matem i jeżeli to prawda, to nie będzie łatwo (pochodzimy z zadupia świata i bardzo drogie jest przemieszczenie się zespołu, który mieszka tak daleko), ale jest jak najbardziej możliwe, a Mat już nad tym pracuje… Trzymajcie kciuki! Naprawdę mam nadzieję spotkać się z tymi wszystkimi nowymi przyjaciółmi na koncertach!! Bardzo dziękuję za wasze zainteresowanie zespołem i możliwość dotarcia do nowych fanów i przyjaciół! Pozdrowienia i wszystkiego najlepszego z Argentyny! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

PASTORE

79


Foto: Inner Wound

alnych proporcjach tradycyjnego oraz power metalu, dzięki czemu wasza muzyka jest atrakcyjna zarówno dla miłośników brzmienia lat 80., jak i współczesnych zespołów takich jak Primal Fear czy Firewind? Wierzę w sukces takiego podejścia, bo naprawdę lubię trafiające prosto w cel, ciężkie brzmienia tego rodzaju, jestem wokalistą tego gatunku. Nie zamierzałem kopiować Primal Fear czy Firewind, oni są po prostu jednymi z moich inspiracji, ale naprawdę mnie cieszy kiedy jestem porównywany do tak znakomitych zespołów! Pojawiają się też akcenty speed metalowe czy nawet thrashowe, dodające niektórym utworom, jak tytułowemu czy "Liar" jeszcze więcej dynamiki - skąd pomysł na akurat takie rozwiązania? Rafael Gazal słucha wielu różnych gatunków heavy metalu i ma naprawdę dobre kompozycje jeżeli chodzi o gitary. Ja również słucham wielu różnych rzeczy zaczynając od tradycyjnego heavy metalu do thrashu. Tak więc połączenie różnych stylów jest u nas czymś naturalnym. Znacznie więcej mamy jednak na tej płycie klasy cznych patentów i nawiązań - przebojowy "Fools" jest chociażby oparty na wyrazistej partii basu kojarzącej się z Black Sabbath… Myślę, że to tylko zbieg okoliczności ponieważ nasz basista nie słucha Black Sabbath. Jednak wiedząc, że styl Pastore ma solidne podstawy w tradycyjnym metalu jest to nieuniknione. Wiele zespołów nie zwraca wielkiej uwagi na brzmie nie tego instrumentu, który często ginie gdzieś w miksie. U was nie dość, że tak nie jest, to bas jest często wyeksponowany w aranżacjach. Mamy nawet coś na kształt krótkiego basowego solo w "Envy" - nie lubicie się ograniczać w ramach, mimo wszystko dość hermetycznego stylu jakim jest heavy metal? Bas został przeniesiony bardziej do przodu ponieważ na tym drugim albumie linie basowe były naprawdę dobrze skomponowane. Poza tym kiedy utwór miał jedynie jedną gitarę w aranżacji, postawienie partii basowych bardziej w centrum uwagi dawało cięższe brzmienie, właśnie jak u Black Sabbath. Dlatego czasem eksperymentujecie z dłuższymi, bardziej rozbudowanymi utworami, czego dobrym przykładem jest "Unreal Messages"? "Unreal Massages" było stworzone z taką myślą. Miała być ciężka, solidna i rytmiczna. Komponowałem ją pamiętając o tych elementach. Wielu ludzi porównuje ją do wielkich klasyków Dio. Trudno się z tym nie zgodzić. W którejś z recenzji porównano was, między innymi, również do Evergrey - wygląda więc na to, że nie bez podstaw? (śmiech) Spotkałem chłopaków z Evergrey tutaj w Brazylii, oglądali nasz koncert i kiedy rozmawialiśmy powiedzieli, że bardzo im się podobał. To porównanie może wynikać z faktu, że oni charakteryzują się naprawdę ciężkim brzmieniem, połączonym z świetnymi zmianami: od metalu progresywnego do tradycyjnego heavy metalu. Naprawdę lubię Evergrey!

80

PASTORE

Na "The End Of Our Flames" nie brakuje też chwytliwych refrenów i dobrych melodii: "Fools", "Brutal Storm", "The World Is Falling", ballada "When The Sun Rises" - DJ z rockowej stacji radiowej miałby tu w czym wybierać. Stało się tak w rzeczywistości? Jakieś wasze utwory trafiły na playlisty radiowych czy internetowych stacji? Tak, a najczęściej grane są "Brutal Storm" i "The End Of Our Flames". Nasze utwory można usłyszeć w internetowych stacjach radiowych w Argentynie, w takiej audycji jak na przykład "Tierras Oscuras" Rubena Ramusa, w Hiszpanii, w Portugalii i Japonii też. Internet jest dzisiaj wszędzie, podejrzewam więc, że my też jesteśmy wszędzie. Pytanie do instrumentalistów: jak to jest grać w jednym zespole z człowiekiem, który potrafi zaśpiewać wszystko? Z jednej strony jest to chyba ogromne ułatwienie, bo dzięki umiejętnościom Mario nie musicie się ograniczać. Z drugiej jednak stawia przed wami większe wymagania, bo pracując z takim wokalistą, sami musicie wciąż nad sobą pracować? Instrumentaliści odpowiadają: Mario jest świetnym i wszechstronnym wokalistą, a to pozwala nam tworzyć bardzo bogaty i różnorodny materiał, który dotyczy zarówno partii gitarowych jak i stylistyki. Nie możemy się już doczekać, żeby rozwinąć naszą kreatywność, ponieważ Mario może poruszać się ze swoim głosem właściwie w każdym stylu. Mario, do którego wokalisty porównywano cię najczęściej? Jestem często porównywany do Bruce'a Dickinsona, Roba Halforda i Geoffa Tate'a. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ jestem wielkim fanem tych wspaniałych wokalistów. Lubię też Dio, Glenna Hughesa i Johna Lawtona. To jest na pewno bardzo miłe, poza tym owe porów nania nie biorą się z niczego, bo naprawdę trzeba mieć kawał głosu, by zasłużyć na porównania do Ronniego Jamesa Dio, Roba Halforda czy Bruce'a Dickinsona. Wydaje mi się jednak, że jeszcze kilka utworów z tak natchnioną interpretacją, jak chociażby we "When The Sun Rises" i sam zaczniesz być wymieniany pośród tych największych… Żeby tak się jednak stało musicie nagrać jeszcze co najmniej kilka płyt. Ponieważ "The End Of Our Flames" ukazała się ponad rok temu, pracujecie już zapewne nad jej następcą? Możecie zdradzić jakieś szczegóły doty czące trzeciej płyty Pastore? Tak, ci wspaniali wokaliści są moją inspiracją i jestem szczęśliwy będąc porównywanym do tych wielkich artystów. Bardzo dziękuję za to, że to podkreślacie! Zaczynam już komponować trochę podstawowych partii gitarowych i linii wokalnych z myślą o kolejnym albumie. Na pewno już niedługo zabierzemy się za pracę nad nim! Nie znamy jeszcze rezultatów, ale będzie ciężki, szybki i na pewno tak dobry jak nasze wcześniejsze albumy! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

HMP: Finlandia jest swoistym fenomenem, bo zespoły grające różne odmiany metalu rodzą się w waszym kraju niczym przysłowiowe grzyby po deszczu. Nie było więc innej opcji, musieliście grać heavy metal? Sami Mikkonen: Cóż, można być kimś innym (śmiech). To prawda, że jest tutaj dość dużo różnych zespołów metalowych. Nie wydaje mi się jednak, że ten fakt miał coś wspólnego z tym, jaki rodzaj muzyki gramy. To po prostu muzyka, która wychodzi nam naturalnie, lubimy ją grać i jej słuchać. To coś, co mamy we krwi, jesteśmy dziećmi lat 80. Ja sam generalnie nie uważam siebie za kogoś wielkiego w naszej kategorii. Przecież każda dobra muzyka jest po prostu dobrą muzyką. Może to być heavy metal, hard rock, thrash, glam, pop rock, bez względu na to, jak określą go media. Dobra piosenka to dobra piosenka i jak dla mnie to wystarczy. Warto też podkreślić, że nie jest to, tak jak w wielu innych krajach, muzyka niszowa - metal jest w Finlandii popularny, często gości nawet na listach przebojów. Również wasz zespół został ciepło przyjęty przez fanów już na samym początku kariery - utwierdziło was to w przekonaniu, że postąpiliście słusznie, zakładając go? Oczywiście miło jest zostać dobrze powitanym przez publiczność, kiedy sam coś robisz. Jednak dla mnie, główną przyczyną, żeby to robić, żeby grać w Soul Healer i tworzyć muzykę jest to, że mogę sam komponować utwory, które gramy. Fakt, że inni ludzie wydają się też lubić to co robimy, jest tylko bardzo przyjemnym dodatkiem. Nie korciło was, by zacząć grać tak obecnie popularny metal symfoniczny czy jakiś ekstremalny black? Skąd wybór akurat melodyjnego, inspirowanego hard rockiem heavy metalu? Mówiąc szczerze, nie wiedziałbym jak napisać coś w tym stylu. Tak więc nie kusi mnie również, żeby to grać. Jestem raczej prostym muzykiem zainspirowanym latami 80.: monumentalne refreny, chwytliwe melodie, ładne gitarowe solówki. Ponieważ nie słucham gatunków o jakich wspomniałeś, a przynajmniej nie za dużo - mógłbym powiedzieć, że nie ma ich codziennie w moim odtwarzaczu. Dlatego naprawdę nie sądzę, że byłbym muzycznie usatysfakcjonowany grając ten typ muzyki. Jak już wspomniałem, ten gatunek przychodzi nam naturalnie, nie musimy się do niczego zmuszać. Nie wiem czy to prawdziwie świadomy wybór, po prostu to robimy. Pewnie postanowiliście grać pod wpływem swoich idoli i od tego wszystko się zaczęło? Słuchaliście Iron Maiden, Scorpions, HammerFall czy Pretty Maids, wpływy których słychać w waszej muzyce i sami sięgnęliście po instrumenty? Znowu muszę powiedzieć, że nie ma świadomych decyzji przy tworzeniu muzyki. Piosenki przychodzą do nas w naturalny sposób. Masz jednak rację, mamy Iron Maiden w genach, a przynajmniej Teemu, Jani, Pasi i ja. Jori pochodzi z kompletnie innych kręgów muzycznych. Scorpions to mój kolejny ulubiony zespół od początku lat 80. Myślę jednak, że to The Beatles sprawili, że sięgnąłem po gitarę. Oni, albo The Shadows (śmiech). Dopiero po nich poznałem Maiden i ogólnie NWOBHM, a reszta po prostu przyszła sama. Wnioskuję z tego, że od początku istnienia zespołu sporo koncertowaliście i to z powodzeniem, tak więc SoulHealer zapewne nie jest waszym pierwszym zespołem? Tak, spłaciliśmy nasze długi w wielu innych zespołach przez lata. Grając covery i autorskie utwory, po prostu dla zabawy. Prawdę mówiąc, SoulHealer istnieje dzisiaj właśnie dlatego, że ja i Teemu poczuliśmy, że musimy zrobić sobie przerwę od grania coverów. Graliśmy wtedy w tym samym zespole, on był gitarzystą, a ja basistą. Naprawdę potrzebowaliśmy przerwy od grania tych samych coverów. Pomyśleliśmy wtedy: dlaczego więc nie skompletować zespołu, który gra swój własny materiał. Dostałem też szansę, żeby grać na gitarze (śmiech) To doświadczenie pewnie miało i zresztą nadal ma, doskonały wpływ na zgranie zespołu, co później przeniosło się na lepszą współpracę w studio? Oczywiście zbliżasz się do ludzi, kiedy razem gracie. Próby są tego ważną częścią, ale gdzie powstają diamenty jeśli nie w surowych warunkach? Tak więc, granie wielu koncertów bardzo pomaga w odnalezieniu dynamiki zespołu i utworów. Oczywiście pomaga to, kiedy wchodzisz do studia nagrywać. Musisz jednak


Banda szaleńców kochających metal Finlandia od lat metalem stoi, a jeśli zespół gra tak dobrze jak SoulHealer, to jego kariera szybko nabiera niewiarygodnego wręcz przyspieszenia. Grupa istniejąca niespełna cztery lata nagrała w tym czasie EP-kę i dwa albumy. Drugi z nich, "Chasing the Dream" to błyskotliwe połączenie tradycyjnego metalu i hard rocka, które na pewno zachwyci fanów takiego grania z lat 80. Lider SoulHealer, gitarzysta Sami Mikkonen opowiada o miłości do muzyki, problemach personalnych przed i w trakcie nagrań nowego albumu oraz planach zespołu: pamiętać, że to całkowicie inne środowisko od sceny. Jednak to koncertowanie jest jednym z głównych powodów, jeżeli nie głównym, dla których to robię. Kocham grać na żywo, a z tą bandą szaleńców, to najlepsze co może ci się przydarzyć. Szybko wydaliście debiutancką EP "Dreamcatcher", po czym poszliście za ciosem wydając album "The Kings Of Bullet Alley". W waszym przypadku sprawdziła się więc teoria, że jeśli jest się pewnym, że to, co się robi jest dobre, nie warto ociągać się z wydaniem płyty? Cóż, częściowo tak, częściowo nie. Chodzi o to, że pierwsza EP-ka była tylko kilkoma piosenkami, które nagraliśmy dla siebie, żeby usłyszeć jak brzmią na kasecie i po prostu dla zabawy. Dopiero po tym zdaliśmy sobie sprawę, że piszemy masę muzyki i moglibyśmy wydać ją również na CD. Można więc powiedzieć, że w pewien sposób nasz apetyt rósł w miarę jedzenia. Oczywiście jeżeli chcesz, żeby twoja nazwa była znana, musisz zrobić coś, przez co zostaniesz zapamiętany. Pamięć zbiorowa publiczności jest zaskakująco krótka. To tak na wszelki wypadek, gdybyś chciał w przyszłości rozwinąć się i miałbyś ambicje, żeby grać swoją muzykę. Sądzisz, że to sukces tych dwóch wydawnictw sprawił, że istniejąc niewiele ponad trzy lata doczekaliście się niedawno nie dość, że wznowienia ich obu na jednym CD przez Inverse Rec, a teraz macie kon trakt na cały świat z Pure Legend Rec. i wydajecie już drugi album? Jestem naprawdę zaskoczony jak szybko sprawy się rozwinęły, kiedy o tym wspomniałeś. Pracowałem po prostu nad tym, w co wierzę i co zawsze chciałem robić. Naprawdę nie przykładałem wagi do tego, jak szybko nam się to uda. Rozważaliście kiedyś taki rozwój wydarzeń, rozma-

wialiście czy marzyliście o takiej sytuacji czy też sprawy potoczyły się tak szybko, że nie było za bard zo czasu zastanawiać się nad tym wszystkim? Jak już wcześniej powiedziałem, nie przykładałem zbyt wiele uwagi do "szybkości" z jaką sprawy się rozwijały. Myślę, że nasz apetyt rósł w miarę jedzenia, a teraz zdaliśmy sobie sprawę jaką świetną grupą jesteśmy, ile zabawy daje nam granie i występowanie ze sobą, naprawdę nic nas nie może zatrzymać! (śmiech). Wykonujemy pracę na rzecz wspólnego celu, a ja lubię myśleć, że razem dążymy do tego samego, żeby być lepszymi w tym co robimy. Przygotowując nową płytę wiedzieliście już, że macie wydawcę, więc była to komfortowa sytuacja. Ale czy prac nad "Chasing the Dream" nie zakłóciły zmiany personalne, to jest odejście basisty? Bardzo łatwo było przygotować album wiedząc, że będą firmy nim zainteresowane, kiedy będzie już gotowy. Bez nacisku i pytań o sytuację. Kiedy Teemu Aho powiedział nam, że jest zmuszony rzucić grę na basie, było to dla nas szokiem. Nie miało to jednak zbyt dużego wpływu na pracę nad "Chasing The Dream". Wiedzieliśmy co mamy zrobić, mieliśmy dopracowany materiał lub przynajmniej w zarysach się i kiedy pojawił się Pasi, naprawdę wniósł powiew nowego życia do zespołu i materiału. Można się więc spierać, ale to było szczęście w nieszczęściu. Perkusista z kolei odszedł krótko po nagraniu płyty. Takie było założenie, że pomoże wam w sesji, a na trasę koncertową będziecie musieli poszukać innego muzyka? Kolejny szok. Timo Immonen świetnie spisał się w czasie nagrań. Był mocnym punktem naszego zespołowego brzmienia, zresztą tak jak reszta chłopaków. Jednak kiedy jeden z założycieli zespołu odchodzi z własnego wyboru, jest to ciosem druzgocącym. Nigdy nie było naszą intencją, albo założeniem, żeby Timo był

tylko "muzykiem sesyjnym". Mieliśmy zarezerwowanych już większość koncertów na ten rok, kiedy Timo oznajmił nam, że zmienił swoje priorytety w życiu i umieścił rodzinę przed zespołem. Ale wspierałem go w tej decyzji w 100%. Człowiek musi przecież robić to co czuje, że jest dla niego najlepsze. Pierwszy koncert zagraliśmy już sześć miesięcy po jego decyzji. Możesz więc sobie wyobrazić sytuację w jakiej się znaleźliśmy. Znalezienie po raz kolejny zastępstwa w tak krótkim czasie i tak dobrego jak Jani Nyman, było niesamowicie trudne. Nie planowaliśmy żeby Timo grał na albumie, a Jani w trasie, tak po prostu się zdarzyło. Bez urazy dla żadnej ze stron, ale mamy dobre wspomnienia z przeszłości z Timo i wielkie oczekiwania od przyszłości z Jani. Jak oceniasz obecny skład SoulHealer, skoro macie już za sobą pierwsze koncerty z nowymi muzykami? Muszę powiedzieć, że skład jest teraz naprawdę dobry. Nie mógłby być lepszy! Zagraliśmy z "nowym zespołem" kilka koncertów i czujemy się odrodzeni. W zespół wstąpiło nowe życie, nowa energia. Wszystko działa cudownie. W poprzednim składzie również nie było nic złego i nie mógłbym nawet marzyć o czymś takim jak obecny, ponieważ już wtedy zespół był bardzo dobry. Teraz, po wydaniu płyty tych koncertów będzie pewnie znacznie więcej? Jestem szczerze przekonany, że 2014 rok przyniesie nowy album SoulHealer. Może nawet ukaże się coś ekstra przed nim, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Rozmawiałem już kiedyś z Teemu, że chyba mamy mnóstwo nowego materiału wartego albumu, a ciągle piszemy coś nowego. To było tylko pomiędzy nami dwoma, reszta może też mieć coś w rękawie. Tak więc to będzie bardzo interesujące, kiedy zaczniemy przedprodukcję do następnej sesji - ile materiału mamy i jak możemy go wykorzystać. Na "Chasing the Dream" jest sporo utworów, które pewnie doskonale sprawdzają się na koncertach, że wymienię "Wicked Moon", "Done For Good", "Finally Free" - długo można wymieniać. Może będziecie grać je wszystkie, to w końcu nie taka długa płyta? Dzięki za trafne spostrzeżenie (śmiech). Obecnie mamy 8 z 10 piosenek z nowego albumu w naszej regularnej set liście i bardzo trudno było odrzucić dwie pozostałe. Chcemy grać tyle nowego materiału ile się da, ale też nadal utrzymać właściwą dramaturgię w mniej więcej 75 minutowym koncercie. To przysparza czasami problemów, ponieważ jest wiele utworów, które chcielibyśmy zagrać na żywo, ale nie mamy takiej możliwości i zdecydowaliśmy się położyć szczególny nacisk na nowy materiał. Takimi utworami jak "Never Turn My Back On You" czy "Into The Fire" macie też szansę trafienia do szerszej publiczności, niekoniecznie gustującej w metalu? Oh, dziękuję bardzo! Cóż, szczególnie "Never…" może być "najbardziej komercyjną" piosenką jaką stworzyliśmy, ale posiada ona te same elementy co nasze inne utwory: mocny riff, ładna melodia w zwrotkach i zajebiście chwytliwy refren z kilkoma przejściami w trakcie. Tak więc nie różni się tak bardzo od wszystkiego co piszemy. "Into The Fire" jest w zasadzie inną stroną medalu z tymi samymi elementami, ale znacznie szybszym tempem. Czego słuchacze mogą się po was jeszcze spodziewać w najbliższym czasie, w ramach promowania "Chasing the Dream"? Planujecie jakieś dodatkowe wydawnictwa - singla, MCD, może teledysk? Czy też skoncentrujecie się na jak największej liczbie koncertów, by dotrzeć do tych wszystkich, którzy nie wiedzą jeszcze o tym, że w Finlandii jest taki zespół jak SoulHealer, którego muzyka bardzo im się spodo ba? Na pewno w ciągu najbliższych kilku tygodni pojawi się kolejne wideo. Nagraliśmy audio z koncertu i wideo na koncercie w Kajaani i przeglądamy pliki, czy znajdziemy coś użytecznego, co moglibyśmy wykorzystać do wydania klipu nagranego na żywo, albo nawet dwóch z tego koncertu. Mamy w planach parę takich rzeczy i w tym samym czasie robimy też to, co wydaje nam się, że robimy najlepiej - gramy na żywo i mamy z tego masę zabawy! Z hukiem szerzymy dobre słowo od SoulHealer w całym naszym rodzimym kraju! Życzymy rockowego lata i nie zapomnijcie słuchać SoulHealer! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Pure Legend

SOULHEALER

81


czność. Tak więc wydaje mi się, że próbujemy walczyć o wieczne panowanie heavy metalu z wszystkimi siłami zła, które mogłyby do siebie całkiem dobrze pasować (śmiech)

Szalony kult węża Po multum demówek, spitów, EP-ek, albumie koncertowym a nawet kompilacji niemiecki zespół Iron Kobra doczekał się w roku ubiegłym debiutanckiej płyty studyjnej. "Dungeon Masters" docenią na pewno wszyscy zafacynowani niemiecką sceną speed i power metalową połowy lat 80. ubiegłego wieku, zaś jeden z gitarzystów i wokalistów odpowiedzialny za jej powstanie, tj. Sir Serpent, długo i barwnie opowiada nie tylko o pierwszym albumie Iron Kobra: HMP: Wasza dyskografia jest dość obszerna, jednak dopiero w piątym roku istnienia wydaliście debiu tancki album. Było to zamierzone działanie czy raczej splot nieprzewidzianych okoliczności sprawił, że płyta ukazała się z pewnym poślizgiem? Sir Serpent: Cóż, nigdy nie planowaliśmy wydawać go tak późno. Po tym jak założyliśmy zespół i wypuściliśmy nasze pierwsze demo zalała nas fala ofert dotyczą-

wyprzedzili was Amerykanie w latach 80., tak więc chcąc nie chcąc wasza kobra musiała stać się żelaz na? (śmiech) (Śmiech). Nie, wcale nie. Wtedy ja i Lord Python graliśmy razem w innym zespole (Minjar - przyp. red. ), ale raczej nie byliśmy usatysfakcjonowani i myśleliśmy o czymś innym, co później przerodziło się w Iron Cobra. Ładowaliśmy ciężarówkę ze sprzętem, kiedy zori-

Foto: Dying Victims

cych koncertów. Właśnie to głównie robiliśmy przez pierwszych 5 lat naszego istnienia, ćwiczyliśmy do koncertów i nie pozostawało zbyt wiele czasu, żeby komponować. W końcu jednak znaleźliśmy chwilę czasu, żeby nagrać trochę nowych rzeczy, które stały się naszą EP-ką "Battlesword", która znajdowała się w naszej koncertowej setliście przez całkiem długi czas. Trochę czasu później nasz stary perkusista, Commander Conda, musiał opuścić zespół i musieliśmy znaleźć kogoś, kto mógłby go zastąpić. Na szczęście znaleźliśmy Ringo Snake'a, ale zajęło trochę czasu zanim wszystko z nim wyćwiczyliśmy i powróciliśmy do koncertowania. Nie było prawie w ogóle czasu na pisanie i nagrywanie nowego materiału. Inną sprawą jest, że nadal szukamy wytwórni, która mogłaby zaoferować nam uczciwą i interesującą umowę - ale w związku z tym, że biznes muzyczny jest jedną z najbardziej spieprzonych rzeczy na świecie, żadna z ofert jakie otrzymaliśmy nas nie zadowalała. Przez chwilę byliśmy trochę przygnębieni taką sytuacją, ale ostatecznie podpisaliśmy bardzo dobrą i uczciwą umowę z Dying Victims Productions, która wydawała już wcześniej nasze materiały. Praca z tą wytwórnią była bardzo naturalna i szczera, więc to chyba był dobry wybór. Myślę, że mógłbyś nazwać wydanie "Dungeon Masters" naszą osobistą, małą "Chinese Democracy" (śmiech). Z wyborem nazwy było podobnie? Bo z King Kobra

82

IRON KOBRA

entowaliśmy się, że nasz perkusista używał stopy bębna basowego o nazwie "Iron Cobra". W tym samym momencie pomyśleliśmy, że to cholernie fajna nazwa i powinniśmy założyć tak nazwany zespół trashmetalowy. Pomysł się rozmył, ale kiedy nasz zespół się rozpadł, pomyśleliśmy o założeniu nowego, bazując na nazwie Iron Cobra. Żeby wszystko uatrakcyjnić i pokazać, że jesteśmy Niemcami, zamieniliśmy "C" na "K". Wiele zespołów tak kiedyś robiło i spodobał nam się ten pomysł. Sądząc po waszych pseudonimach ta nazwa nie pojawiła się przypadkowo? A może wymyśliliście sobie te ksywy już później, żeby dopełnić ową groźną nazwę? Nie, to była, a raczej jest, część naszej "koncepcji". Zarówno nazwa zespołu jak i nasze pseudonimy zostały stworzone na początku zespołu. Jesteśmy wielkimi fanami powieści i filmów o Conanie i podoba nam się pomysł kultu węża Thulsa Doom. Mamy kilka piosenek jak "Will Of The Kobra", które odnoszą się do obsesji na punkcie gadów i podoba nam się idea hipnotycznego, szalonego kultu węża. Symbol węża jest użyty na wielu naszych okładkach i grafikach, ale szczerze powiedziawszy: nie ma tego zbyt wiele (śmiech). Węże zawsze były używane w heavy metalu jako symbole największego zła na podstawie historii z Edenu, albo dlatego, że w innych kulturach symbolizują wie-

Lista zespołów, które miały na was wpływ jest o tyle ciekawa, że nie ma wśród nich grup współczesnych to w większości klasyczne, czasem wciąż istniejące zespoły z lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Nie znajdujecie we współczesnej muzyce niczego interesującego? Czym jest muzyka współczesna? To znaczy, bądźmy szczerzy: jeśli spojrzysz na obecne fale i zmiany w main-streamowym heavy metalu zdasz sobie sprawę, że wszystko idzie w stronę retro. Zespoły takie jak Enforcer, Bullet, czy Vanderbuyst otwierają szeroki wachlarz oldschoolowej muzyki dla młodszej publiczności. Więc, czy nie jest to "muzyka współczesna"? Chodzi mi o to, że możesz widzieć te zmiany również poza heavy metalem włączając w to wszystkie style muzyczne. Popularne zespoły jak Of Monsters and Man grają muzykę popową, która brzmi jak połączenie irlandzkiego folku i brytyjskiego rocka. Wszystko zmierza w kierunku retro i oldschool - w Niemczech widzisz młode dziewczyny biegające w skórzanych motocyklowych kurtkach i noszące spodnie ze spandexu w białe i czarne paski nie wiedzące nawet o tym, że istnieje coś takiego jak Iron Maiden czy Saxon. Wydaje się, że to co kiedyś było stare, teraz jest czymś nowoczesnym. Jeśli więc powiem, że "Dungeon Masters" równie dobrze mogłaby się ukazać w roku 1985 jak 2012, odbierzecie to negatywnie czy jako komplement? Będzie to odebrane jako komplement! Studio, które wybraliśmy (Toxicmusic) nagrywa w częściowo analogowy sposób - oznacza to, że prawie w ogóle nie używano przy nich komputera. Wszystkie efekty uzyskane zostały za pomoca sprzętu analogowego, wszystko jest więc ręcznie robione i bardzo naturalne i organiczne. Przy brzmieniu gitar pomagał nam też Metal Inquisitor/Metalucifer, co było naprawdę fajne. Naprawdę nienawidzimy współczesnego brzmienia metalowych nagrań. Wszystko brzmi czysto, zbyt głośno, zimno i sztywno i właśnie tego nie chcieliśmy na naszym albumie - w większości współczesnych metalowych nagraniach brakuje duszy. Cyfrowe nagrania mają swoje plusy, jeżeli chodzi o czas i pieniądze, ale brakuje im szczerości, która gubi się gdzieś między muzykiem a twardym dyskiem komputera. Zafundowaliście więc sobie i słuchaczom swoistą podróż w czasie do lat, kiedy trzeba było naprawdę umieć grać na instrumentach, a muzyka metalowa była prawdziwa, szczera i bezkompromisowa? W pewnym sensie chyba tak (śmiech). Zgodzę się z częścią "prawdziwa, szczera i bezkompromisowa", ale nie wydaje mi się, żebyśmy byli aż tacy dobrzy, jeżeli chodzi o muzykalność. Obaj nasi wokaliści są raczej niezyt mocni w porównaniu z innymi zespołami, ale myślę, że to dodaje uczuć, jakie chcemy przekazać naszym słuchaczom. heavy metal był muzyką klasy pracującej kiedy się pojawił. Dzieciaki po prostu zaczęły grać na swoich instrumentach i znalazły jakichś gości, którzy mieli dobry wokal i tak to się stało: powstał zespół heavy metalowy. Zdajesz sobie z tego sprawę słuchając niektórych zespołów NWOBHM. Bashful Alley na przykład, mieli wokalistę, który naprawdę nie był zbyt dobry, ale jakoś nie możesz zapomnieć tekstu "Running Blind" po wysłuchaniu go kilka razy. Nie jesteś obojętny wobec tego utworu, jego brzmienia i to chyba najważniejsza rzecz. Staramy się być szczerzy w naszej muzyce, dlatego nie przejmujemy się naszymi dziwnie brzmiącymi wokalami. Jesteśmy po prostu grupą przyjaciół tworzących muzykę, którą kochamy. Ludzie w dzisiejszych czasach potrafią jeszcze docenić taką postawę czy raczej jesteście skazani na walkę z wiatrakami i niezrozumienie? To zależy od człowieka. Kiedy wchodzimy w kontakt z ludźmi z tłumu po koncercie, jest tam dużo starych pierdzieli, którzy mówią nam "Człowieku, było tak, jak kiedy byłem młody!", co jest dla nas szczególnie fajne, ponieważ osiągnęliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy. Podziemie heavy metalowe akceptuje nasze podejście i docenia to, co robimy i dlaczego robimy to w taki sposób. Z kolei media mainstreamowe nie potrafią zrozumieć o co chodzi naszemu zespołowi. Myślą, że jesteśmy jakimś zespołem stworzonym dla żartu i mają tendencje do porównywania nas do nic nie wartego gówna jak Steel Panther. A my nie jesteśmy żałosnym, nudnym, dupowatym zespołem, który naśmiewa się z heavy metalu! W czasach kiedy wypolerowane i bardzo profesjonalne podejście jest standardem dla zespołów heavy metalowych, prawie nie ma miejsca dla kilku


rock'n'rollowych chłopaków takich jak my (śmiech). Ale prawdę mówiąc, to nas to nic nie obchodzi. Tak długo, jak będziemy grać koncerty i tak długo jak będziemy mieli małe, ale oddane grono fanów, jest dobrze. Oczywiście, walczymy czasami, żeby pozwolić ludziom zrozumieć naszą prawdziwą naturę, szczególnie w najbliższej przeszłości mieliśmy trochę ostrych niedogodności, ale nadal tu jesteśmy, grając wysokoenergetyczny heavy metal i nadal są ludzie, którzy to doceniają. Przywołujecie też ducha tamtych czasów również pod tym względem, że "Dungeon Masters" ukazała się na wszystkich nośnikach: LP/CD/MC. Jesteście tradycjonalistami również pod tym względem? Nie jestem jednym z tych, którzy mówią, że winyl to jedyny format dla muzyki, ale doceniam jakość LP, lubię duże grafiki, rytuał opuszczania igły i wszystko z tym związane. To wszystko sprawia, że myślisz "człowieku, to jest szczególne" (śmiech). Jednak doceniam również jakość CD, bo możesz ją łatwo zgrać, wgrać do swojej mp3 i słuchać jej w biegu. Ostatecznie jednak format nie jest ważny, nadal liczy się muzyka. Nośniki są oczywiście częścią muzyki. Osobiście lubię trzymać w rękach muzykę, którą kupuję, ale rozumiem też ludzi, którzy kupują mp3. One również mają swoją zaletę, normalnie są tańsze od nośników fizycznych. Korzystamy ze strony zespołu, żeby sprzedawać nasze utwory i wielu ludzi z dalekich krajów kupuje MP3, co jest całkowicie zrozumiałe, jeżeli pomyślisz o kosztach wysyłki. Czasami musisz zapłacić za przesyłkę tyle samo, ile zapłaciłeś za produkt. I chyba szczególną estymą darzycie kasety magnetofonowe, skoro bodaj wasze wszystkie wydawnictwa są lub też były dostępne na tym nośniku? Kasety magnotofonowe są niesamowite. W przypadku naszego albumu, dostajesz całe nagranie na taniej kasecie, co jest fajne. MC są tanie, jakość brzmienia jest odrobinę słabsza, ale cóż, właśnie stąd bierze się jej niższa cena, można z tym żyć. Kiedy jestem na koncercie i gra zespół, którego nie znam, ale mógłbym się nim zainteresować, kasety są moim ulubionym sposobem na dalsze poznanie zespołu. Płacisz kilka Euro i dostajesz muzykę, którą możesz sprawdzić w domu, a jeśli ci się nie spodoba - cóż, wydałeś na nią grosze, nie ma nad czym płakać. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak wiele młodych zespołów wypuszcza swoje dema już jako LP. Chodzi mi o to, że LP są drogie, a demo powinno tylko demonstrować jakość twojego zespołu. Powinny dać się rozprowadzać łatwo i niedrogo, żeby ludzie byli zainteresowani twoim brzmieniem i mogli cię dalej wspierać. Oczywiście, że fajnie jest mieć wydanie na winylu od razu na początku działalności kapeli, ale zapominamy wtedy o znaczeniu dema jako materiału demonstracyjnego. Chociaż niemieccy fani i kolekcjonerzy raczej nie przepadają za kasetami, preferują płyty? Pamiętam sytuacje sprzed lat, że szukali danych pozycji, ale np. rezygnowali z wymiany, jeśli były dostępne tylko na kasecie… Chodzi o to, że większość ludzi nie może już odtwarzać kaset. Kiedy w naszy katalogu mieliśmy tylko kasety, ludzie pytali o CD, ponieważ nie mieli już magnetofonów. Jeżeli chcesz kupić nowy mini system nagłaśniający do domu, większość z nich nie posiada żadnej możliwości grania z kaset. Inną rzeczą jest to, że wielu ludzi myśli, że kasety źle brzmią. Oczywiście, jest na nich trochę szumu, ale bądźmy szczerzy: myślę, że większość ludzi, którzy narzekają na to, tak naprawdę nigdy nie słyszeli zbytniej różnicy. Narzekają tylko dlatego, że robienie tego jest powszechne. Na wasz debiut trafił przekrojowy materiał - od utworów znanych z demówek do najnowszych. Zależało wam na tym, by ten materiał był jak najlepszy i zarazem jak najbardziej urozmaicony? Nawet jeśli demo "Cult Of The Snake" zostało wydane na wielu formatach i różnych wersjach, nigdy nie byliśmy do końca zadowoleni z jakości jego brzmienia. Piosenki również zmieniły się przez te lata, pomyśleliśmy więc, że ponowne nagranie niektórych utworów jest ważne dla pokazania ich nowego kształtu. Otrzymaliśmy wiele złych recenzji, że na albumie jest "jedynie" sześć nowych piosenek, ale starsze numery nigdy nie były prawidłowo nagrane w przeszłości. Po prostu ponowne ich nagranie było konieczne, ponieważ ludzie nadal chcą ich słuchać i domagają się ich na koncertach. To dlatego obok typowo speed metalowych numerów mamy np. heavy rockowy, dość przebojowy "Valhalla Rock" czy inspirowany późniejszymi płytami Run-

ning Wild "Born Under The Tower"? Myślę, że zawsze byliśmy bardzo zróżnicowanym zespołem. Jeżeli przejrzysz nasze poprzednie wydawnictwa, na każdym z nich znajdziesz jakieś nietypowe utwory. Nasza EP-ka "Battlesword" zawiera utwór thrash metalowy zatytułowany "Will Of The Cobra" i półballadę "King Of The Road" na tej samej płycie. Lubimy grać w różnych stylach i i jak najbardziej je łączyć, bo mamy tak dużo różnych wpływów. W przeszłości zespoły również robiły podobne rzeczy: Hallows Eve zrobili to z "Plunging To Megadeath" na "Tales Of Terror", cały "Die Tonight" nagrany przez Cutty Sark, każdy jego utwór brzmi inaczej od poprzedniego. My też lubimy zaskakiwać ludzi! Przeważa jednak dynamiczny, surowy, ale zarazem przebojowy speed metal, by wymienić utwór tytuło-

dzienne prawdziwą naturę tych klubów. Teraz wszyscy w Niemczech urządzają nagonkę przeciwko gangom motocyklowym, które pokazują jak żałosne jest nasze społeczeństwo. Oczywiście, są zbrodnie i jest przemoc, sprzedaż narkotyków i nielegalna działalność w tych klubach, ale wcześniej też tam były. Te kluby mają długą historię i były tutaj od dłuższego czasu, ale teraz, przez jedną zbrodnię, która przyciąga zainteresowanie ogromne prasy, kluby motocyklowe są nagle generalnie postrzegane jako coś najgorszego co wymyślił człowiek. 15 niemieckich klubów jest zawieszonych i nie mogą nosić już swoich barw. Nie wiem, chodzi mi o to, że oczywiście, zbrodnia jest zła, to po prostu zdrowy rozsądek, ale zbyt baczne przyglądanie się w związku z nią działalności klubów na terenie całych Niemiec jest chyba lekką przesadą.

Foto: Dying Victims

wy, "Black Magic Spells" czy "Speedbiker". W takim graniu czujecie się najlepiej, to esencja waszego stylu? Ponieważ Living Death i wczesne Running Wild są naszymi głównymi inspiracjami, wydaje się nam naturalne przyspieszyć tempo naszych utworów (śmiech). Jednak esencją jest nadal to, o czym już wspomniałeś: surowa i dynamiczna myzyka. Nie przejmujemy się jak nazwać styl w jakim gramy, granice pomiędzy podgatunkami zamazują się w niektórych miejscach. Niemcy miały w przeszłości dużą ekipę znanych i nieznanych zespołów speed metalowych, tak jak te, o których już wcześniej mówiłem, albo zabójcze kombinacje typu Atlain. Widzimy sie trochę w roli kontynuatorów tej spuścizny. Nawiązując do tego ostatniego utworu oraz wcześniejszych, takich jak "King Of The Road" czy "Rocket Raiders": jesteście motocyklistami? Należycie do jakiegoś klubu czy też nie, z powodu różnych problemów prawnych związanych z gangami moto cyklowymi w Niemczech? Jesteśmy członkami miemieckiego Warrior Division. To klub brutalnych, przestępców, sprzedających narkotyki alfonsów, którzy kierują się ściśle wytyczonym kodeksem. Nie, tylko żartuję. Żaden z nas nie miał nigdy prawa jazdy na motocykle. Jednak motocykle były zawsze częścią heavy metalu. Chodzi mi o to, że wygląd heavymetalowca został zaczerpnięty od klubów motocyklowych, a Judas Priest wjeżdżali motorami na scenę (śmiech). "King Of The Road" traktuje, nawiasem mówiąc, o kierowcy ciężarówki (śmiech). Czyli to takie wasze "Highway Star? (śmiech). Motocykliści nie związani z działalnością przestępczą np. Hells Angels pewnie zdecydowanie odcinają się od tego typu praktyk, ponieważ mają one bardzo negatywny wpływ na postrzeganie was wszystkich? Kilka miesięcy temu, gangi motocyklowe były przedmiotem zainteresowania każdej niemieckiej gazety. Zdarzył się przypadek brutalnej zbrodni pomiędzy Hell's Angels i Bandidos, który wydobył na światło

Bohaterem utworu "Ronin" jest samuraj, zaś "Druid's Call" opowiada o Stonehenge. Interesujecie się sze roko postrzeganą historią czy też po prostu uznaliście, że to dobre tematy na metalowy tekst? Zawsze interesowały nasz inne kultury i ogólnie historia kultury, ale to nie tak, że studiowaliśmy coś takiego. Japonia oferuje bogatą i interesującą cywilizację rozprzestrzeniającą się na przestrzeni wielu wieków, wypełnioną fascynującymi, czasem nawet dziwacznymi historiami i zdarzeniami. Postacie takie jak samurajowie, albo żeby być bardziej dokładnym, bushi wypełniają naszą wyobraźnię ze względu na fakt, że zachodnia cywilizacja nie może zaoferować równoważnego odpowiednika. Żadne z naszych tekstów nie sa poprawne historycznie - a przynajmniej do teraz nie były. Chodzi mi o to, że "Druid's Call" zawiera część mówioną "The breath of dragons ignites the sky, sleepless nights as the banshees cry" i nie jestem pewny, czy to aby na pewno zdarzyło się w Stonehenge (śmiech). Więc tak, myślę, że jesteśmy szeroko zainteresowani tymi tematami, ale lubimy urozmaicić historię, żeby lepiej pasowała do heavy metalu. Podobnie zresztą jak "Heavy Metal Generation" - to taka wasza swoista, do tego przebojowa, deklaracja? "Heavy Metal Generation" wydaje się być wśród naszych fanów hitem. Nigdy nie myśleli śmy, że zostanie tak dobrze odebrany przez słuchaczy, ale zawsze fajnie jest grać utwór na żywo i słyszeć wszystich ludzi ryczących z tobą proste słowa i chwytliwy refren. To całkiem stary kawałek w naszym dorobku i prawdę mówiąc, nie pamiętam już jak go tworzyliśmy, ale myślę, że Don Viper napisał tekst. Kiedy pierwszy raz go przeczytaliśmy świetnie się bawiliśmy i kulaliśmy się ze śmiechu! Wyobraź sobie, że jesteś młodym, heavymetalowym dzieciakiem, idziesz na koncert, wypiłeś wcześniej trochę piwa i jesteś wypełniony do granic adrenaliną: chcesz walić głową, wykrzykiwać teksty i roztrzaskać każdego, kto nie rozumie dlaczego to wszystko robisz. Akompaniuje ci rząd kolesi, którzy są dokładnie tacy sami jak ty. Oczywiście, wszyscy macie

IRON KOBRA

83


dość wąskie horyzonty, ale o to właśnie chodzi - żeby utrzymać ducha i płomień palący się przez dekady, który pod względem czasu mógł przeminąć, ale jednak nadal żyje w swoich prawdziwych wyznawcach i wiernych. I właśnie o tym jest utwór. Opisuje ideę i kod życia dla fanów heavy metalu i uczucie , że sam też byłeś fanem. Dlatego ten utwór trafił na płytę w dwóch wersjach różniących się partiami wokalnymi? Jak już powiedziałem wcześniej, piosenka jest pewnego rodzaju hitem i pomyśleliśmy o nagraniu różnych wersji jako mały bonus. Dokładniej mówiąc, nagraliśmy trzy utwory bonusowe, z których każdy został wydany na innym formacie albumu. Na kasecie znajduje się "Ronin" z wokalem Lorda Pythona, podczas gdy w normalnej wersji śpiewam ja, a na LP znajduje się niemiecka wersja "Speedbiker" zatytułowana "Motormann" jako dedykacja dla wszystkich wschodnioniemieckich zespołów istniejących w byłej Niemieckiej Republice Demokratycznej. Wracając jednak do innej wersji "Heavy Metal Geneartion", mieliśmy pomyśł, żeby nagrac utwór jeszcze raz zanim jeszcze nagraliśmy album. W ciągu kilku ostatnich lat istnienia Iron Kobry zdobyliśmy wielu przyjaciół z niemieckiego podziemia heavy metalu. Chcieliśmy zrobić coś specjalnego i wlączyć w to kilku ludzi na jednej z piosenek, żeby pokazać im i wszystkim innym, którzy znają ich lub nas, nasze żelazne więzi. Tak wię, zanim weszliśmy do studia, żeby nagrać "Dungeon Masters", skontaktowaliśmy się z kilkoma naszymi przyjaciółmi, a oni przybyli, żeby nagrać inne wokale - wszystko było bardzo fajne, a my mieliśmy dużo zabawy spędzając razem czas w studiu. Płyta jest już dostępna od jakiegoś czasu, co dalej? Skupiacie się na razie na jej promocji czy też myślicie również o kolejnym albumie? Bycie raczej małym zespołem w raczej małej wytwórni oznacza, że nie jest tak łatwo rozmawiać o dużej promocji. Ostatecznie polega to na zasadzie "zrób to sam", a my musieliśmy zrobic prawie wszystko sami. Promowaliśmy album trochę przez Barta Gabriela i jego management, ale musiał odwołać kilka koncertów ze względu na sprawy osobiste i nie mieliśmy tak naprawdę szans grać na żywo w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jednak na pewno będziemy grać na żywo tak często jak to możliwe, nawet jeżeli głownym powodem nie będzie właściwa promocja, ale raczej ochota zabawienia się na scenie. Zaczęliśmy właśnie tworzyć nowy materiał i wszystko brzmi całkiem obiecująco. Spróbujemy nagrać nasz drugi album jakoś pod koniec tego roku, więc może nowa płyta ukaże się w 2013 roku. W międzyczasie chcemy wypuścić małą 7" zawierającą kilka specjalnych utworów (strzeżcie się!) i może podzielić się miejscem na niej z innym zespołem, ale to nie jest pewne na 100%. Najważniejsze jest to, że nigdy więcej nie chcemy przegapić okazji, bo zdaliśmy sobie sprawę, że czekanie tak długo z debiutem nie było zbyt rozsądne. Czyli nagrania nagraniami, ale to koncerty są dla was esencją istnienia zespołu? Cóż, jesteśmy zdecydowanie zespołem koncertowym, tak myślę. Większość energii naszej muzyki czuć podczas naszych koncertów. Próbujemy, żeby każdy show był wydarzeniem i kiedy gramy chcemy wejść w interakcję z ludźmi na i pod sceną. Uwielbiamy grać na żywo i bawić się na scenie. To również najlepszy i najłatwiejszy sposób na rozpowszechnienie swojej muzyki i pokazanie kim naprawdę jesteśmy. Nadal jesteśmy grupką fanów heavy metalu i lubimy grać z innymi zespołami, bratać się z ludźmi i po prostu świetnie się bawić przed i po koncercie. W czasach, kiedy zespoły mają tendencję nazywać koncerty rytuałami i kiedy więź pomiędzy fanem i muzykiem jest raczej mała, chcemy pokazać jak osobisty i rodzinny może byc koncert heavymetalowy. Jesteśmy po prostu tacy jak ludzie w tłumie i podoba nam się to.

Nadchodzi czas Monstrum Kiedy kocha się to, co się robi, a talentu nie brakuje, można przetrwać nawet takie kataklizmy jak rozstanie z trzema gitarzystami czy brak wydawcy. Monstrum udała się ta trudna sztuka, czego efektem jest, jak dla mnie, najlepszy album w dyskografii rzeszowskiego zespołu. O "Czasie" rozmawiamy z wszystkimi, poza Przemysławem Rzeszutekiem, muzykami Monstrum. Ale koledzy nie zapomnieli o swym perkusiście, doceniając jego wkład w powstanie tej udanej płyty: HMP: Długo było o was cicho, ale była to przysłowiowa cisza przed burzą, bo efektem jest, jak dla mnie, najlepsza płyta w waszym dorobku! Zbieraliście siły i pomysły przed kolejnym uderzeniem? Kamil Śliwiński: Ja sił nie zbierałem, same przyszły wraz z odejściem Ślimaka i Habka, mówię bardzo poważnie. Aż czuć było świeży powiew i energię do pracy. Mariusz Waltoś: Ja wiem czy długo płyta wyszła jak reszta płyt w okresie około dwóch lat jedna po drugiej. Też uważam za jedną z najlepszych płyt ponieważ jak kolega wspomniał podczas pracy nad materiałem była świeżość i spontan, którego w zespole niestety ostatnimi czasy brakowało.

przez nas szankiel (śmiech), no chyba że się mylę.

W porównaniu z wydanym trzy lata temu albumem "Imperium zapomnienia" doszło w składzie Monstrum do istnej rewolucji. Mieliście trzech gitarzys tów i nie ostał się żaden - co było powodem tych zmian? Kamil Śliwiński: Nie mogliśmy się dogadać i to od bardzo długiego czasu. Ot co. Ale o szczegółach nie wypada mówić. To zbyt prywatne sprawy kapeli. Mariusz Waltoś: Dokładnie, niestety zabrakło wspólnego języka, zaczęło się wydziwianie stylistyczne. Mieliśmy grać prostego starego rock'n'roll, a zaczęła się zabawa w tzw. matematykę. Wacław Dudek: Powodem tych zmian chyba była zmiana zmian (śmiech).

Jednak po raz kolejny okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo do Monstrum wrócili Paweł Guzek i Wacław Dudek. Jak doszło do tego, że gitarzyści tworzący duet na waszym pier wszym demo z 1998 r. ponownie trafili do zespołu? Kamil Śliwiński: Cóż, po prostu nie było nikogo lepszego kogo moglibyśmy wsadzić na wiosła. Wacek jest niezastąpiony w graniu dynamicznych riffów, a Paweł wymiata solówki jak sam diabeł. Obydwaj grają, jak nikt przedtem w tej kapeli, ma to też oczywiście odbicie w nowym materiale. Mariusz Waltoś: To osoby, które zakładały zespół i nie można było inaczej zrobić, jak tylko wrócić do korzeni, choć są tacy "eksperci" którzy twierdzą inaczej ale to lokalni bojówkarze, którzy nigdy nie cenili zespołu za muzykę, tylko udawali fanów, ponieważ znali któregoś z członków. Cóż szkoda, że musieli sami siebie oszukiwać (śmiech) i tyle się męczyć. Wacław Dudek: No i jak zwykle ci dwaj moi przedmówcy przesadzili, a ten pierwszy to zrobił tak profesjonalnie, jak przesadzając drzewko w ogródku do lepszego miejsca (śmiech). Paweł Guzek: Wiedziałem, że posypał się skład i nawet zastanawiałem się kogo wezmą, a oni z tym do mnie. Byłem tak zaskoczony, że zgodziłem się, czego żałuje do dziś.

Owe roszady personalne miały też pewnie wpływ nie tylko na waszą działalność koncertową, ale również powstawanie nowego materiału, skoro z dziesięciu utworów z poprzedniej płyty aż dziewięć napisali Damian Zając i Marcin Habaj? Kamil Śliwiński: No tak, bystry jesteś (śmiech), bo skoro tych panów już nie ma to nie oni naturalnie "pisali" nowy materiał, ale cały zespół, więc stąd też trochę inna muzyka, no i jak zauważyłeś najlepsza w dorobku kapeli - podzielam tą opinię. Wacław Dudek: Aż dziewięć!!! Nie siedem, nie pięć, trzy jest liczbą wykluczającą. Czy nie lepiej brzmi dziewięć, a ten jeden to lepiszcze/wypadkowa reszty bandu (śmiech). Właśnie w tym pytaniu nastąpiła epicentryczna odpowiedź na pytanie, które padło wcześniej tzn., że istotą zespołu jest sprawne funkcjonowanie: grając koncerty i tworząc utwory zespołowo a nie indywidualnie, bo to nie konkurs Czterech skoczni tylko najnormalniejsza w życiu dobra jazda rock 'n' rollowa i niekoniecznie na jednośladzie zwanym potocznie

Czyli to, że mieliście kontakt przez te wszystkie lata ułatwiło sprawę? Bo wnioskując z poziomu materiału znajdującego się na CD "Czas" panowie nie stracili kontaktu z graniem przez te lata przerwy w Monstrum? Kamil Śliwiński: No tak, nie trzeba było robić castingów i tego typu pierdół. Wacław Dudek: Ci dwaj panowie. o których pytasz. to po prostu koledzy z dzieciństwa i z tej samej wioski. a dzieli ich tylko uliczka tego samego osiedla (śmiech). Dodam, że panowie mocno przez lata się przygotowywali do tego, by uknuty spisek, który zaowocował ich come backiem do bandu (śmiech). Z wielką determinacją rzeźbili na gitarze, pogłębiając swoją wiedzę muzyczną, bo przedtem grali tylko po tych kropkach na gryfie, a teraz wiedzą co to C-dur (w przewrocie skoczkowym) a-moll nie dopicia(śmiech) i jak się łapie chwyty barrowe, nie mylić z rozgrywkami walki karate w barze piwnym (śmiech). No kurcze, po prostu, jak w tym przysłowiu: "ciągnie wilka do lasu".

Może więc odwiedzicie również przy jakiejś okazji Polskę i będziemy mieli okazję przekonać się na żywo o sile waszej muzyki. Dziękujemy za rozmowę! Oh, byłoby świetnie. Ponieważ urodziłem się w Polsce fajnie by było zobaczyć jak u was miewa się scena heavy metalowa. Hail and Kill, fuck off Standpunks! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Monstrum

84

IRON KOBRA


Paweł Guzek: Przez wszystkie lata mojej nieobecności w Monstrum grałem. Byłem gitarzystą zespołu Kruki. Niestety zespół ten, mimo kilku sukcesów (m. in. dwukrotny laureat Festiwalu Bluesowo Rockowego im. Miry Kubasińskiej w Ostrowcu Świętokrzyskim i zwycięzca V edycji Galicja Blues Festvial w Krośnie), zawiesił działalność, nie nagrywając płyty - chociaż pomysłów i gotowych utworów nie brakowało. W książeczce płyty zabrakło informacji kto skom ponował poszczególne utwory. Mam rozumieć, że są dziełem zespołowym, dlatego zrezygnowaliście z takiego dokładnego opisu? Kamil Śliwiński: Niekoniecznie, są utwory które skomponowała cała kapela, a są takie, które są bardziej zasługą jednego muzyka, ale jak widać gwiazdorów już nie ma w kapeli i nikt nie miał potrzeby ścigać się w tym ile kawałków zrobił, a później oznajmiać to światu. Wacław Dudek: Coś tam wyżej wspominałem na ten temat, więc chyba odpowiedź jest jasna (śmiech). Taki sposób pracy sprawdza się chyba w Monstrum najlepiej? Kamil Śliwiński: Najlepszy sposób pracy w Monstrum to brak sposobu pracy, czyli spontan i zabawa muzyką, po to gramy. Paweł Guzek: Zdecydowanie tak. Mariusz Waltoś: Najgorsze co może być w tego rodzaju muzyce, to układanie czegoś na siłę, przerabialiśmy to już i niestety nie zrobimy więcej takiego błędu. Lepiej zrobić przerwę w graniu niż robić coś na siłę. Wacław Dudek: Lepiej iść na siłkę, jak coś nie idzie, lub wypić ciepłej herbaty, nie koniecznie alkoholu. Tak naprawdę staramy się robić swoje najlepiej, jak potrafimy. Inwestujemy swój prywatny czas pieniądze by cieszyć rzesze fanów, które jak się dowiadujemy są już coraz większe (śmiech). Co ciekawe wróciliście do Underground Sound Studio w Rzeszowie, ale tym razem za całość produkcji "Czasu", łącznie z masteringiem odpowiadał wasz perkusista, Przemysław Rzeszutek. Uznaliście, że członek zespołu poradzi sobie z tym lepiej niż, nawet najlepszy, fachowiec z zewnątrz? Kamil Śliwiński: Chciał to zrobić to niech robi, okazało się że po prostu z Przemkiem lepiej się nam pracuje a ponadto słyszeliśmy jego wcześniejsze prace z innymi kapelami i są na prawde lux. Mariusz Waltoś: Dokładnie, przecież chyba nikt lepiej nie zrozumie, czego zespół chce, niż sam członek tego bandu. Paweł Guzek: No cóż, w pewnym momencie chyba nie było wyjścia - co jednak na złe nam nie wyszło Wacław Dudek: Tak, wróciliśmy ponieważ to najlepsze studio muzyczne w Rzeszowie zaraz po już nieistniejącym RSC. Fachowe i miłe podejście realizatorów jak i samej wyżej wymienionej w pytaniu osoby (śmiech). Zespoły walą do studia drzwiami i oknami i wcale się nie ma co tu dziwić bo to rock 'n' rollowe studio (śmiech). Nie ma co cukrzyć o talencie Przemka bo nie zapominajmy, że jest pałkerem naszego zespołu i jego miejsce jest za garami a nie za heblami stołu mixerskiego. Nie chwalmy go by się nie rozmyślił, gdyż nie mamy jeszcze zmiennika na jego miejsce, a jeszcze za wcześnie na to by go usunąć. Otrzymywane recenzje nowego albumu przedłużają jeszcze jego umowę w tym bandzie do następnego krążka, gdyż sprawdził się w tej dziedzinie i zrobi kolejny za free (śmiech), a co. Potraktujmy to co zrobił za dobrą zabawę i zdany test na dobrego realizatora. My jesteśmy dumni z takiego perkusisty. Przygotowaliście na tę płytę jedenaście urozmaiconych utworów, czerpiących z dokonań gigantów pokroju Iron Maiden czy Accept, ale będących jednocześnie dowodem na to, że macie już swój własny, rozpoznawalny styl. Długo pracowaliście nad tym materiałem? Kamil Śliwiński: Bardzo krótko, jak już mówiłem to zabawa, bywało tak że kawałek powstawał w dwie próby. Mariusz Waltoś: Potrzebowaliśmy tak naprawdę około dziewięciu miesięcy na zrobienie całego materiału, wiadomo że podczas nagrywania były drobne przearanżowania ale to już tzw. kosmetyka. Materiał praktycznie rok przeleżał na półce bo czekaliśmy na oferty wydawnicze, co nie powiem, możliwe, że i wyszło na dobre bo mogliśmy jeszcze robić drobne zmiany brzmieniowe itp. Wacław Dudek: Następnym razem postaramy się poprawić i zrobić materiał do kolejnej płyty na jednej próbie bo dziewięć miesięcy to czas na tworzenie jed-

Foto: Monstrum

nego numeru i ciąży (śmiech), wiec to był czas na czas. Te zespoły wspomniane mają swój styl. My ich po prostu naśladujemy i trwamy w podtrzymują styl minionej epoki hard/hejwi. "Opuszczony raj" może się kojarzyć z dokonaniami Kata - przede wszystkim z racji tego charakterystycznego, balladowego wstępu oraz interpretacji i barwy głosu Mariusza. To przypadek czy raczej dowód kolejnej muzycznej fascynacji? Kamil Śliwiński: Osobiście nie myślę nad tym czy ten kawałek jest do czegokolwiek podobny czy nie jest. Riffy nam się spodobały, w całości może brzmi ,jak Kat, ale chyba nikt nie zakładał, że ma tak zabrzmieć. Mariusz Waltoś: Nigdy tego nie kryłem, że twórczość Kata i nie tylko, wywarły na mnie olbrzymie wrażenie i jest mi bardzo miło, że wpływy tych wielkich zespołów można usłyszeć w naszej muzyce. Wacław Dudek: Każdy dobrze szanujący się zespół potrafi zagrać parę akordów a nie atakować wciąż riffami i tak chcieliśmy to właśnie zrobić. Fajnie, jak się udało (śmiech). Sięgacie też dalej: "Rock 'N' Roll" brzmi niczym zmetalizowany utwór Led Zeppelin, z kolei motocyklowy "Szankiel" może kojarzyć się z Motörhead - nie ograniczacie się więc zarówno jako słuchacze jak i kompozytorzy? Kamil Śliwiński: Nie rozumiem za bardzo takiego szufladkowania muzyki, osobiście nie słucham tych kapel i dla mnie te kawałki brzmią jak Monstrum. Mariusz Waltoś: Tak jak mówiłem jeżeli ktoś wysłuchuje wpływ klasyki to dla zespołu powinien być to komplement Paweł Guzek: Nie wiem z jakiego numeru Wacław zerżnął riff do "Rock 'n' rolla" ale nie wydaje mi się żeby to było z Zeppelinów "Szankiel" ma jakiś związek ze Schankiel Band Wacława Dudka? (smiech) Kamil Śliwiński: Nie Mariusz Waltoś: To hołd dla tych, którzy tracili nerwy i zdrowie na naprawach starych rupieci Paweł Guzek: Zależy jak się pisze. Jeśli przez CH to nie a jak przez SZ to tak... Wybraliście ten utwór do promocji, nakręciliście do niego teledysk - sądzicie, że ma szansę przebić się w telewizyjnych programach muzycznych czy też nastawiacie się raczej na rozpowszechnianie go w sieci? Kamil Śliwiński: Myślę, że nie ma szans na przebicie się bo nie mamy znajomości i robimy muzykę i teledyski dla siebie i dla własnej satysfakcji. Mariusz Waltoś: Dokładnie tak już mamy, że nie idziemy za modą i nie pchamy się na siłę do programów TV, które wyłaniają gwiazdy jednego sezonu i niestety upośledzają gusta. Paweł Guzek: Klip nie powstał na potrzeby TV. Wacław Dudek: Zrobiliśmy to specjalnie dla loży szyderców (śmiech) chyba lepiej obrazu zniekształcić się wizyjnie nie da więc gramy na ich gulu (śmiech). Chcieliśmy się wykazać troszeczkę w kinematografii, bo muzycznie słyszeliśmy, że się nie spisujemy ale jak to u nas w kraju... Grasz to źle, nie grasz to też źle. My robimy swoje, a że karawana jedzie dalej, a psy dupami szczekają, to już nie nasz interes (śmiech).

Skoro mówimy o promocji: "Czas" wydaliście chyba samodzielnie? W dzisiejszych czasach nie było innej opcji, nawet dla zespołu z takim stażem i dorobkiem jak Monstrum? Kamil Śliwiński: Były opcje i było kilka rozmów z potencjalnymi wydawnictwami ale spełzły niestety na niczym. Stwierdziliśmy że lepiej będzie jak zrobimy to sami. Mariusz Waltoś: Szkoda się denerwować i wypowiadać się na temat wydawców - lepiej pożyć dwa dni dłużej. Paweł Guzek: Wszystkie inne opcje były po prostu o d… rozbić. Wacław Dudek: Żyjemy w pięknym, wspaniale rozwijającym się kraju, więc jeśli umiesz liczyć to licz na siebie. Ciągle na holu. Czyli nie tylko muzycznie, ale i pod względem wydawniczym wróciliście do pierwszych lat istnienia zespołu? Kamil Śliwiński: Jak widać, niestety tak. Paweł Guzek: A ja uważam, że wręcz przeciwnie, żałuje tylko, że przez te negocjacje z pseudo wytwórniami straciliśmy ładnych parę miesięcy, bo płyta mogła ukazać się jeszcze w zeszłym roku. Mariusz Waltoś: No ogólnie jest coraz gorzej z tego typu muzą. Media na siłę promują muzykę na której robią ogromne pieniądze, a że ludzie zrobili się na tyle leniwi, że nawet muzykę ktoś im musi pod nos podstawiać to i efekt jest jaki jest. Z drugiej strony w takiej sytuacji macie wpływ na wszystko, począwszy od kwestii stricte muzycznych do wyboru okładki. Jak nawiązaliście współpracę z Heleną Tabor? Ten okładkowy kolaż naprawdę robi wrażenie, podobnie jak ilustracje z książeczki! Kamil Śliwiński: No tak jak się wydajesz samemu to robisz co chcesz. To jest plus (śmiech). Wacław Dudek: Kolaż? jakie fajne blaszane słowo (śmiech). Paweł Guzek: Helena współorganizowała koncert charytatywny w Kolbuszowej, na którym graliśmy. Podczas koncertu były licytacje różnych przedmiotów m.in. prac aerografem Heleny. Padł pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę, żeby to właśnie jej zaproponować zrobienie okładki oraz osobnych grafik do każdego numeru. Nic nie sugerowaliśmy. Dostała tylko tytuły i teksty oraz krótkie fragmenty nagrań. Jesteście zespołem znanym z doskonałych koncertów. W czasie promocji nowej płyty być może nadarzy się okazja zarejestrowania któregoś z nich na DVD? Helena Tabor miałaby lepsze pole manewru, bo okładka DVD jest jednak większa od CD, a wy zyskalibyście jubileuszowy materiał na 20-lecie grupy? Kamil Śliwiński: Oczywiście jeśli nadarzy się okazja nagrania DVD to na pewno z niej skorzystamy ale znając nasze szczęście to nie liczyłbym na fajerwerki. Wojciech Chamryk

MONSTRUM

85


Założona w 2007 roku kapela o nazwie Horacle to nadzieja belgijskiego heavy/speed metalu. Nagrali do tej pory dwa mini albumy i wypływają na głębszą wodę. Ich muzyka trafi do fanów heavy/ speed metalu lat osiemdziesiątych czego najlepszym dowodem jest ich ostatnie dzieło w postaci "A Wicked Precision". O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Horacle udało mi się porozmawiać z członkami tej kapeli.

...wyrocznia czarnej magii w formie kryształowej kuli zdolnej przewidywać katastrofy i spustoszenia... HMP: Jesteście stosunkowo młodym zespołem, który rozpoczął swoją prawdziwą karierę muzyczną. Jakie to uczucie wypłynąć na powierzchnię wody? Greg War: Cóż, jest cudownie. Kiedy kochasz grać muzykę zawsze wielką przyjemnością jest możliwość dzielenia się nią z fanami heavy metalu. L. Sabathan: Nie jesteśmy tacy młodzi, ja skończę 43 lata w tym roku i mam już 25-letnie doświadczenie na scenie muzyki metalowej, grałem w Enthroned przez 13 lat. Zacząłem ten projekt po odejściu z Enthroned, jako prawdziwie oddany fan heavy metalu chciałem grać ten rodzaj muzyki jeszcze długo. Terry Fire: Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi mogąc grać ten rodzaj muzyki i chętnie występujemy wszędzie tam gdzie to możliwe. Trudno zainteresować potencjalnych odbiorców? Greg War: Tak, trudno jest zainteresować sobą wielu ludzi ponieważ tak naprawdę nie gramy komercyjnego heavy metalu i nawet trudniej biorąc pod uwagę miej-

zespołu? L. Sabathan: Cóż, kiedy jeszcze grałem w Enthroned w latach dziewiećdziesiątych., czułem potrzebę częstszego występowania igrania więcej rzeczy heavy/ speed, poza tymi elementami obecnymi w Enthroned. W tamtych czasach black metal bardzo inspirował się właśnie tymi speed/ thrashowymi/ heavy zespołami. Normalnym było widzieć fanów i muzyków black metalowych w koszulkach King Diamond, Exciter, Kreator, Sodom, Iron Maiden, Judas Priest i wzorowanie się na tym stylu. W 2000 roku wszystko zaczęło się zmieniać, a niektóre ekstremalne zespoły black metalowe udawały separatyzm wobec sceny heavy metalu, to coś czego nigdy nie rozumiałem i nigdy się do tego nie przyłączyłem. Swój pierwszy heavy/speed metal project zacząłem w roku 1999 pod nazwą Pandemonium, przetrwał dwa lata, a później rozwiązałem go ze względu na brak umiejętności muzyków i również dlatego, że niemożliwe było znalezienie wokalisty. Foto: Horacle

sce, z którego pochodzimy. Niemniej jednak, jak dotąd muszę powiedzieć, że wszystkie recenzje jakie otrzymaliśmy były dobre. L. Sabathan: To trudne ponieważ pochodzimy z regionu, gdzie kompletnie nikt nie zna heavy metalu, ludzie nie pamiętają nawet, że był tutaj popularny w latach osiemdziesiątych, wszystkie dzieciaki słuchają współczesnego metalu, metalcore i komercyjnych rzeczy… Heavy metal? Znają tylko Iron Maiden i Metallicę… Nie pytaj ich nawet co to jest Mercyful Fate albo Angel Witch, nie będą potrafili ci odpowiedzieć (śmiech). Terry Fire: Oczywiście, heavy metal może nie być najpopularniejszą muzyką w radiu dzisiaj, ale nadal ma swoją publiczność. Właściwie to jej liczba znowu rośnie, a za każdym razem kiedy występujemy, ludzie coraz bardziej się wczuwają. Potrzebujemy jedynie jakiejś przyzwoitej dystrybucji, żeby eksportować naszą muzykę i występować częściej poza Belgią. Czytając historię waszego zespołu zauważyłem, że pomysł założenia go powstał w głowie L. Sabathana pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jakie zdarzenie miało wpływ na powstanie takiej idei? Dlaczego czekaliście tyle lat, żeby zrealizować pomysł stworzenia

86

HORACLE

Powołałem go ponownie w 2006 roku, tym razem jako Mind Procession, ale ten projekt nie przetrwał dłużej niż sześć miesięcy z tych samych powodów co Pandemonium. Dopiero w 2008 roku znalazłem odpowiednich partnerów. Pierwszy był David D.C. i później innych chłopaków, którzy są ze mną do dzisiaj (2009r. - Greg War i Dyno "Cousin Itt") i tym razem mieliśmy solidny i mocny skład, żeby zacząć pracę nad kompozycjami. Nadal jednak brakowało nam najważniejszego elementu, żeby ukończyć formowanie zespołu heavy metalowego - wokalisty. Laurent Barr dołączył do zespołu pod koniec roku 2008, ale po dwóch koncertach nie byliśmy przekonani jego umiejętnościami wokalnymi i zdecydowaliśmy rozstać się z nim w 2010 roku. Później Terry Fire dołączył do nas w listopadzie 2010 roku. Terry Fire: Jedyne co mogę powiedzieć, to że czasami potrzeba dużo czasu i wysiłku, żeby zobaczyć jak spełniają się twoje marzenia i znaleźć właściwych ludzi do zespołu! Skąd wzięła sie nazwa Horacle? Greg War: Cóż, L. Sabathan chciał nas nazwać Oracle, ale robił błędy w wymowie! Stało się więc Horacle z "H"! (śmiech…) Ostatecznie, dobrze się stało, bo nazwa Oracle była już zajęta.

L. Sabathan: Moją inspiracja były czary i okultyzm. Horacle to wyrocznia czarnej magii w formie kryształowej kuli zdolnej przewidywać katastrofy i spustoszenia. To element wędrujący w czasie, a kiedy pokaże się w twojej epoce może się zdarzyć wiele rzeczy i przekształcić wszystko w tragedię. Siły zła skoncentrowane są w środku Oka, przepowiadają i tworzą zło na Ziemi. Koncentracja magnetyzmu i siły wyłania się z tego elementu, płonie jak słońce, lśni jak gwiazda, urzeka cię i nie możesz uciec. Obserwuje cię i jest zdolne zmienić bieg historii, zmienia teraźniejszy świat w równoległy świat ruin i spustoszenia. To najsilniejszy artefakt Zła. To najlepszy opis jaki mogę ci dać, ale jest bardziej złożony, gdybym musiał podawać wszystkie szczegóły zajęłoby to zdecydowanie za dużo czasu. Terry Fire: I jest trochę bardziej "Piekielne", no nie? Dlaczego wybraliście taki a nie inny gatunek muzyczny? Kto miał na Was największy wpływ? Greg War: Myślę, że nasz styl jest jedną wielką mieszanką wszystkiego, czego każdy z nas słucha i tego co lubimy w metalu. Tak więc możesz usłyszeć coś w stylu NWoBHM. Osobiście, największy wpływ na mnie mają Metallica, Slayer, Megadeth i oczywiście Iron Maiden, Judas Priest... L. Sabathan: Z mojej strony NWoBHM, niemiecki heavy/ speed metal z lat osiemdziesiątych taki jak Running Wild, Accept, Noisehunter, Trance, itd… Zawsze byłem wielkim fanem tych stylów po prostu dlatego, że odkryłem metal w trakcie jego powrotu we wczesnych latach osiemdziesiątych, kiedy miałem 1213 lat. Jestem też wielkim fanem Mercyful Fate i Kinga Diamonda jak również zespołów speed/thrash metalowych jak Exhumer, Living Death, Forbidden, Agent Steel, Liege Lord, Helstar… Dlatego właśnie możesz usłyszeć w muzyce Horacle te szybkie elementy speed metalu, a my jesteśmy oznaczeni jako zespół grający heavy/speed metal. Terry Fire: Każdy członek zespołu jest wielkim fanem metalu… Z wszystkimi tymi zespołami w pewnym sensie dorastaliśmy, więc to bardzo naturalne dla nas, że gramy coś podobnego. To jest w naszej krwi, więc czujemy się bardzo komfortowo grając to, co mamy w żyłach. A jakie są wasze ulubione belgijskie zespoły? Co myślicie o Crossfire, Killer czy Bloody Six? Greg War: Widziałem Killer otwierających ostatni dzień GMM 2003, To był naprawdę bardzo zabawny koncert i pamiętam, że obudzili nas nosząc piżamy na scenie. Dobre czasy. Nie powiedziałbym, że te zespoły mają na nas jakiś wpływ, wiesz. Po prostu chcemy robić swoją muzykę. L. Sabathan: Belgijska scena lat osiemdziesiątych była wspaniała. Zespoły takie jak Acid, Cross Fire, Ostrogoth, Scavenger, Thuderfire, Shellshock, Warhead, Target, Cyclone… i wiele innych wywarły na mnie ogromny wpływ. Zawsze wspierałem moją rodzimą scenę, niestety trend metalcore we wczesnych latach dziewięćdziesiątych całkowicie zniszczył dużą część tego dziedzictwa. Nigdy nie przestanę winić mediów i bezmózgich osłów, którzy nadal wielbią tę dzisiejszą gównianą scenę metalcore i negują heavy metal. Na szczęście mentalność jest inna na Północy Belgii (region Fladrii), gdzie nastąpiło prawdziwe odrodzenie heavy metalu, jednak tam na Południu… To jakaś katastrofa… Nikt dziś nie wie co znaczy heavy metal lub speed metal, wszyscy siedzą w tym metalcorze, new metalu, albo symfonicznym pseudogotyckim metalu… Scena, tutaj w Walloniëm, to prawdziwy wór z gównem. Jesteśmy jak ryby płynące w strumyku, czujemy się niezrozumiani, dlatego właśnie robimy wszystko, żeby występować poza tym zadupiem. Terry Fire: Jestem jedynym niebelgijskim członkiem zespołu, muszę powiedzieć, że moja wiedza na temat tutejszej sceny była bardzo ograniczona (śmiech)!. Wiedziałem chociaż o Ostrogoth i Drakkar, z którymi kiedyś dzieliliśmy scenę. Od tego czasu odkryłem wiele więcej belgijskich zespołów. Powiedziałbym, ze niektóre z nich są dobre! Ale czy ta scena miała na mnie jakiś wpływ? Zdecydowanie nie, o ile dobrze pamiętam… W 2010 roku graliście na "Le Coliseum" w Charleroi z Nightmare. Jak wspominacie ten koncert? Greg War: To był nasz pierwszy koncert na takiej dużej i ładnej scenie. Naprawdę fajnie było tam grać, ale pamiętam, że nasz wokalista stracił głos w środku pierwszej połówki setlisty! Oprócz tego, to był doskonały show! Myślę, że marzeniem każdego zespołu jest zagrać w takim miejscu ich pierwszy koncert. L. Sabathan: Daleko mu było do najlepszego koncertu zespołu, kiepska publiczność (nikt nie znał i nie


rozumiał heavy metalu, jak to w południowej Belgii), Nasz pierwszy wokalista był świetnym frontmanem, ale bardzo złym wokalistą, nie miał żadnych umiejętności wokalnych. Jeżeli chodzi o Nightmare, to jest to dobry zespół, ale jak dotąd wolę ich dokonania w latach osiemdziesiątych (czysty heavy metal) niż współczesne, symfoniczne rzeczy. Terry Fire: Żałuję, że mnie tam nie było (śmiech)! Ale od tamtego momentu mieliśmy tez inne świetne koncerty. Właśnie, teraz pełnisz rolę wokalisty. Co się stało z Laurentem B? Dlaczego opuścił zespół? Greg War: Niemożliwe jest porównywać Laurenta i Terry'ego. Pierwszy brzmiał bardziej jak wokalista metalcore'owy, co nie pasowało do stylu jaki chcieliśmy grać. Zdecydowanie nie spełniał technicznych kwalifikacji, których szukaliśmy, więc po show w Colisem zdecydowaliśmy się zakończyć współpracę. Kilka miesięcy później usłyszeliśmy o wokaliście imieniem Terry, a kiedy usłyszeliśmy jak śpiewa, wiedzieliśmy, że będzie dla nas tym właściwym. L. Sabathan: Terry jest po prostu człowiekiem, którego potrzebowaliśmy, z mojej strony nie ma nic więcej do dodania. Jesteście dość młodym zespołem. Od momentu pow stania w 2007 roku wydaliście mini-album "Horacle" zawierający cztery utwory. Dlaczego tak długo pra cowaliście nad tym wydawnictwem? Greg War: W latach 2007 - 2009 skład Horacle w ogóle nie był stabilny. Ja dołączyłem do zespołu w 2009 roku, podobnie jak Laurent oraz Dyno i myślę, że od tego momentu zespół zaczął pracować bardziej na serio. L. Sabathan: Kiedy założyłem ten projekt w 2007 roku z Davidem D.C. nie mieliśmy żadnego line-upu, było tylko nas dwóch komponujących materiał w sali prób. Po wszystkich trudnościach z uformowaniem stabilnego zespołu przy poprzednim projekcie i porażkach jakie powstały, chciałem utrzymać dystans i traktować go jak własną przyjemność. Wtedy w końcu zdecydowaliśmy się na przesłuchanie gitarzysty… nie wyszło, a ja poprosiłem Namrotha Blackthorna (były perkusista Enthroned/Blasphereion), żeby do nas dołączył. Zgodził się, ale nie mógł kontynuować współpracy ze względu na brak wolnego czasu z powodu jego pracy. W końcu zapytałem Grega Wara, zgodził się, wszystko dobrze wyszło, bo idealnie do nas pasował, tak samo było miesiąc później z Dyno, ale od 2007 do 2009 roku Horacle było prawie projektem duetu z muzykami sesyjnymi. Terry Fire: To znowu kwestia znalezienia odpowiedniego składu. Ja pojawiłem się na pokładzie pod koniec roku 2010, więc zanim zespół mógł zgromadzić pięciu dobrych członków nie mógł nagrywać muzyki. Pierwsze CD zostało wydane w 2011 roku i już skończyło się w magazynach. Dlaczego mieliście taką złą reklamę zespołu i minialbumu? Greg War: Nasze pierwsze wydawnictwo było wyprodukowane całkowicie przez nas z ograniczonym budżetem, musieliśmy więc wziąć na siebie wszystkie koszty (studio, wkładka, wypalanie…). Myślę, że wszyscy marzyliśmy o pełnowymiarowym albumie, ale nie mieliśmy do tego finansowych możliwości. L. Sabathan: Żadna wytwórnia nie chciała tego wypuścić, nikt na serio w nas nie wierzył, więc zrobiliśmy wszystko sami, z bardzo niskim budżetem. Jest uważane za nasze pierwsze demo. Terry Fire: Pieniądze są zawsze największym problemem dla zespołów próbujących robić niekomercyjną muzykę… A pełnowymiarowy album kosztuje dużo. "Horacle" to bardzo udane wydawnictwo, które jest prawdziwą ucztą dla fanów heavy metalu lat osiemdziesiątych i Iron Maiden. Wspomniane czyn niki byłuy dla Was inspiracją? Greg War: Dzięki za komplement! Jeżeli chodzi o inspirację, powiedziałbym, że wszyscy składamy razem nasze pomysły i później staramy się zatrzymać wszystkie te, które mają sens w stylu, jaki gramy. L. Sabathan: Prawdą jest, że Iron Maiden zawsze miało na mnie znaczący wpływ, to jeden z moich ulubionych zespołów od kiedy skończyłem 12 lat, nigdy nie przestałem wielbić Iron Maiden… Up The Irons! Muzyka Horacle jest po prostu tym, co chciałem zrobić, co chciałem wydać i o co błagałem od wielu lat, cóż więcej dodać, kiedy słyszę rezultaty tego pierwszego nagrania, moje słowa brzmią: w końcu… w końcu dotarłem do końca. To, co chciałem robić i zawsze robiłem zostało wykonane. Wszyscy możemy być dumni

z wydania takiego dzieła sztuki w miejscu, gdzie nikt nic nie wie - i nie chce wiedzieć - o tym rodzaju muzyki. Terry Fire: Prawdę mówiąc, nie miałem zbyt dużego wkładu muzycznego w pierwszy mini-album, kiedy doszedłem do grupy cała muzyka i wszystkie teksty były już napisane. Co rzeczywiście zmieniło się na naszym kolejnym albumie. Od tego czasu wydaliśmy już kolejny mini-album zatytułowany "A Wicked Procession", który całkowicie miażdży pierwszy pod każdym względem! Tym razem, grafika jest również zabójcza, dzięki Velio Josto. Maniacy heavy metalu powinni go sprawdzić. "Disturbing The Light" jest rozległą, trwającą sześć minut kompozycją opartą na chwytliwych melodiach i pędzącej sekcji rytmicznej... Słychać, że byliście zainspirowani klasycznym heavy metalem. L. Sabathan: Dokładnie, "Disturbing the Light" jest pierwszym heavymetalowym utworem, który skomponowałem w moim życiu. Pracę nad nim zacząłem w 1999 roku dla Pandemonium - mojego pierwszego projektu heavymetalowego. O czym mówi ten utwór? L. Sabathan: Ciemność, czary, magia, historia, tematy okultystyczne, czasy starożytne… Terry Fire: Diabelskie treści, śmierć… cóż, głównie naprawdę bardzo wesołe tematy! (śmiech) Czy łatwo tworzyło Wam się hit jakim niewątpliwie jest "To Face The Fire"? Greg War: Myślę, że Daviv i L. Sabbathan inspirowali się przy tworzeniu tej piosenki hitem Halloween "I Want Out". L. Sabathan: Dokładnie, chcieliśmy stworzyć chwytliwą piosenkę i David wyskoczył z tą lepką melodią, a ja dobudowałem resztę do tej melodii. Celem nie było stworzenie hitu, ale utworu, który z łatwością się utrzyma. Można go potraktować jak wyznacznik stylu Horacle? Greg War: Styl Horacle jest bardzo trudno zdefiniować. Jak już powiedzieliśmy, ma na nas wpływ wiele zespołów i po prostu tworzymy piosenki, które nam się podobają. Kończy się to czasami na długim, epickim utworze, a czasem na łatwej i chwytliwej piosence takiej jak "To Face The Fire". L. Sabathan: Komponujemy tak, jak czujemy w danym momencie. Jeżeli mam inspirację do epickiego utworu, to będę operował na tej inspiracji, tak samo jest z pisaniem tekstów. Jasne jest, że nigdy nie wyjdziemy poza utarte ścieżki heavy/speed metalu z lat osiemdziesiątych. Terry Fire: Nie wydaje mi się, żeby była potrzeba kreatywnego ograniczania się. Krótkie przebojowe piosenki, długie epickie, szybkie, wolne… Z kolei rozpoczęcie utworu "Blaze" odsyła do dzieł Manowar... Greg War: Prawdę mówiąc, ja napisałem cały utwór, poza tekstem. Na początku nie było wstępu, ale miałem go w głowie. Spróbowałem go oddtworzyć w utworze wyszło fajnie! Chciałem, żeby to intro brzmiało jak coś wojowniczego. Rozumiesz, tak naprawdę brzmienie jak Manowar nie było zamierzone. Rozumiem jednak, że może przywoływać ich na myśl. L. Sabathan: Ja napisałem tekst do tego utworu bazując na historii, którą przeczytałem w książce pod tytułem "Travel Through Darkness". Pośrednio byłem również zainspirowany filmem "Prince in Darkness", w którym występował Alice Cooper. Terry Fire: Lubię piosenki pisane przez Grega. Zbudowane są z bardzo ciężkich riffów, które balansuje w bardziej "melodyjno-epicką" stronę innych utworów. Wpływ Iron Maiden! Przy "Blaze up the Town", trochę to dziwne, ale inni ludzie porównują ten utwór z Manowar… Mi to naprawdę nigdy nie przyszło do głowy. Może intro… Greg napisał również piosenkę na nowym albumie, zatytułowaną "The Gallow's Tale", którą bardzo lubię. Nadałem jej ponury klimat, trochę w stylu Kinga Diamonda, ale… oczywiście "zrobiłem to po swojemu".

żeby stworzyć epicki utwór bazujący na "Stairway To Heaven" Led Zeppelin, skomponował to wspaniałe intro, ja dobudowałem na tej bazie resztę utworu. Chcieliśmy, żeby ta epicka piosenka zabierała słuchacza w muzyczną pielgrzymkę. Piosenka, którą słuchasz leżąc w łóżku, kiedy zamykasz oczy. Terry Fire: Całkiem wyczerpujący kawałek do grania na żywo, racja Greg? (śmiech) Chyba nie jest łatwo stworzyć kawałek, który nie nudzi i jest interesujący od początku do samego końca? Greg War: Nie jesteśmy szybcy w komponowaniu piosenek, jak zauważyłeś. Ponieważ tworzymy muzykę, którą wszyscy lubimy, myślę, że nie możemy być znudzeni naszymi utworami. Inaczej nie byłoby sensu grać czegoś, co już ci się nie podoba. Oczywiście nie jest łatwo, ale kiedy kochasz grać swoją muzykę, żadna praca nie jest trudna. L. Sabathan: To zależy. Czasami pomysły przychodzą łatwo, czasami nie mam żadnej inspiracji i muszę ją uzupełnić. Czy pracujecie już nad pełnowymiarowym, debiu tanckim albumem? Kiedy możemy się go spodziewać? Greg War: Teraz, kiedy ukazała się nasza druga EPka, "A Wicked Procession", oczywiście planujemy napisanie pełnowymiarowego albumu. Ale nie mam pojęcia kiedy mógłby być skończony. L. Sabathan: Dokładnie, właśnie wypuściliśmy "A Wicked Procession" i zaczęliśmy już pracę nad naszym pierwszym albumem. Mamy kilka niedokończonych utworów i nadal mamy jeszcze dużo pracy. Oczekujemy, że nagramy pełnowymiarowy album przed latem 2014r., ale nie chcę gdybać dopóki nie będziemy w 100% usatysfakcjonowani i w 100% gotowi, żeby wejść do studia. Terry Fire: Mamy już skomponowanych kilka piosenek i masę pomysłów i koncepcji albumu. Jest za wcześnie, żeby podawać dokładną datę, ale chcielibyśmy nagrać go w 2014 roku. Jeszcze raz powtórzę, to zależy również od sytuacji finansowej zespołu. Znalezienie wytwórni chcącej pokryć opłaty za studio byłoby najłatwiejsze. Jednak w tej chwili skupiamy się głównie na promocji "A Wicked Procession". Jakie macie plany na przyszłość? Czy planujecie zagrać koncert w Polsce? Greg War: Cóż, mamy nadzieję zagrać tyle koncertów ile się da i również w innych krajach! Więc dlaczego nie mielibyśmy zobaczyć się pewnego dnia w Polsce? L. Sabathan: Nasze plany na przyszłość to oczywiście wiele koncertów, mamy już kilka zaplanowanych pod koniec roku tutaj w Belgii. W 2014 roku mamy nadzieję wrócić na kilka koncertów do Niemiec, ale również byłoby świetnie zagrać w waszym cudownym kraju. Kocham Polskę! Jest tam tylu prawdziwych maniaków metalu. W przyszłym roku mamy nadzieję wynieść Horacle poza Belgię i Francję. Musimy występować w obcych krajach. Mamy nadzieję na dobre oferty koncertowe spoza Belgii. Planujemy również wydać 7" EP albo podzieloną EP-kę przed końcem tego roku, jakby próbkę tego, co będzie się składać na nasz przyszły, pełnej długości album. On też znajduje się w naszych najbliższych projektach. Terry Fire: Oczywiście, że bardzo chcielibyśmy zagrać w Polsce! Ostatnie słowo dla maniaków heavy metalu w Polsce… Greg War: Jak już powiedziałem wcześniej, mam nadzieję, że będziemy kiedyś mogli podzielić się naszą muzyką na żywo z polskimi maniakami heavy metalu oczywiście napić się z nimi! L. Sabathan: Dzięki wszystkim, którzy wspierają Horacle, mamy nadzieję wystąpić w waszym cudownym kraju najwcześniej jak się da. Walcie dalej metalowi maniacy, pozostańcie heavy, bądźcie silni jak stal!!! Terry Fire: Tak, i "na zdrowie"! Nie jestem pewny jak to się pisze! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Czwarty utwór na mini-albumie to "A Dream Of Glory", który jest na nim najdłuższy . Czy było to pomysł, który później się rozrastał? Greg War: Specjalnie chcieliśmy stworzyć długą i epicką pieśń. Więc David i L. Sabbathan napisali ją razem w takim właśnie duchu. L. Sabathan: David D.C. wpadł na ten pomysł. Jest wielkim fanem klasycznego rocka takiego jak Queen, Led Zeppelin, Kansas, Golden Earings. Wymyślił,

HORACLE

87


Braterstwo i walka za metal są wartościami, które pchają niejeden zespół do przodu. Czy coś w ten deseń. Tak czy inaczej, pasji i płomiennego oddania jakie odczuwa lider zespołu Megahera względem tych epickich walorów, pozazdrościłby każdy oddany fan Manowar. Mario Marras wydaje się być bez reszty oddany wyznaczonym przez siebie wartościom oraz legendarnej atmosferze i stylowi złotych lat osiemdziesiątych. W końcu co jest złego w nostalgii za najlepszym okresem dla cięższej muzyki? Po licznych perturbacjach i z lekkim opóźnieniem udało mi się w końcu przepytać młody sardyński kwartet. A Mario jest osobą, która lubi sobie pogadać, dysponującą ponadto bardzo, ale to bardzo, specyficzną retoryką…

Fanatyczni obrońcy dziedzictwa przeszłości HMP: Cóż, szczęście nam nie sprzyjało przy przeprowadzeniu tego wywiadu. Najpierw nie dotar liście na festiwal Headbangers Open Air 2012, gdzie mieliście dać swój koncert. Co było tego przyczyną? Mario Marras: Przede wszystkim wielkie dzięki za twój poświęcony czas, Aleksander! W końcu możemy spokojnie przysiąść do tego wywiadu. Sprawa wyglądała tak: w dzień wylotu dopadła nas cała masa problemów na lotnisku. Głównie z powodu dziecinności pewnego dupka, który już, na szczęście, nie jest częścią naszej załogi Megahery oraz z powodu durnych praw komunikacji lotniczej w pieprzonych Włoszech. Dojechaliśmy sobie spokojnie na lotnisko, nadaliśmy bagaż i udaliśmy się do odprawy. Wtedy oznajmiono nam, że jeden z naszych dokumentów osobistych jest nieważny. Powiedziano nam, że wszystko będzie w porządku, jeżeli potwierdzimy faksem autentyczność rzeczonego dokumentu. W porządku - dzwonię do urzędu miasta i proszę ich uprzejmie, by przesłali faksem te cholerne potwierdzenie. I przesłali, owszem, jednak pomylili się w imieniu i nazwisku! Samolot odleciał, a my staliśmy tam jak te czopki i na gwałt szukaliśmy innych dostępnych lotów. Po całym dniu nerwów dowiedzieliśmy się, że jest kilka wolnych miejsc do Dusseldorfu, lecz musimy poczekać na otwarcie okienek biletowych. Postanowiliśmy więc przespać się na lotnisku. O piątej nad ranem poinformowano nas w punkcie sprzedaży biletów, że jednak nie ma żadnych wolnych miejsc na loty do Niemiec. I w ten sposób nigdzie nie polecieliśmy. Rzeczywiście, prawdziwy pech… Naprawdę kiepska sprawa, zwłaszcza że głęboko pragnęliśmy zagrać w Niemczech na festiwalu organizowanym przez Jürgena Hegewalda, szefa Hellion Records. Na szczęście człowiek w nas wierzy i podziwia nasz wysiłek. Dzięki temu przybędziemy tam w tym roku, by zagrać w towarzystwie wielkich nazw, które nas, młodych muzyków, inspirowały - Persian Risk, Savage, Overkill, wielki Metal Church, Praying Mantis, i tak dalej, i tak dalej… Powiedz, co potem stanęło wam później na przeszkodzie, gdyż napisaliście mi, że mieliście trochę prob lemów i byliście bardzo zajęci. Ostatnie kilka miesięcy to był trudny okres. Przy-

gotowywaliśmy się do nagrań oraz byliśmy na bardzo wyczerpującej trasie po Australii. Właśnie. Pod koniec 2012 roku zagraliście kilka kon certów na kontynencie australijskim. Jak wrażenia? Metal Evilution umieściło nas jako headlinera trasy, którą organizowali. Zagraliśmy obok tak świetnych zespołów jak Darker Half, Soulforge, Mystery, Eyefear, Taberah, Mason i inne. Przebyliśmy setki kilometrów wspólnie z dzikimi thrasherami z Rampage, przewijając się przez Adelajdę, Melbourne, Brisbane, Sidney, Greelong, Newcastle… To była ekscytująca wyprawa, pełna wódy, barów, hoteli. Fani na koncertach śpiewali z nami nasze utwory. To nas mocno poruszyło. Spodobała nam się Australia i na pewno tam wkrótce wrócimy! Ostatnio wypuściliście także EP "Leather In London" poprzez australijską Metal EvilutionRecords. Widzę, że szturmem podbijacie tamte ziemie (śmiech). Kto wpadł na pomysł takiego wydawnictwa? Tak jak wielkie zespoły w przeszłości, tak i my chcieliśmy dać do posmakowania próbkę tego, jak nasz zespół brzmi na żywo. Na EP składają się trzy utwory, w tym solo, nagrane w Purple Turtle w Londynie w 2010 roku plus dwa covery nagrane w studio - "Armageddon" Blitzkrieg oraz "Let It Loose" Savage. Graliśmy te utwory NWOBHM razem od samego początku. Ostatnim numerem jest nasza niewydana kompozycja "BloodySunset". Pomysł na taką EPkę wyszedł ode mnie. Zawsze byłem entuzjastą takich wydawnictw EP, singli, płyt live. Pozostałym członkom spodobał się mój pomysł. Można rzec, że we czterech jesteśmy jednością. "Leather in London" została wydana podczas naszego pobytu w Australii. Dzięki temu Metal Evilution mogło zasponsorować nasz tamtejszy pobyt oraz trasę. Płyta jest dostępna na razie wyłącznie w Australii oraz Japonii. Wkrótce będzie dostępna we Włoszech oraz w Ameryce Południowej na kasetach, a także być może na winylu. To EP podsumowuje pewną erę. To wydawnictwo jest dla najbardziej fanatycznych maniaków metalu na całym świecie! Przejdźmy może do pytań dotyczących samego zespołu. Jak wyglądały początki Megahery? Jak się wasz zespół uformował? Wszystko miało miejsce w 2008

roku. Chociaż nie, w sumie najgłębsze początki sięgają zimy 2007 roku. Zasugerowałem wtedy mojemu przyjacie-lowi, który miał własne studio, byśmy nagrali utwory, napisane przeze mnie bardzo dawno temu, gdy miałem 13 czy 14 lat. Te utwory zresztą trafiły potem na nasz debiut - "Along The Rainbow", "Metal Maniac Attack" oraz "Megahera". Wkrótce potem zacząłem poszukiwania odpowiednich gości, z którymi mógłbym założyć zespół. I tak pojedynczo udało mi się skompletować cały skład. Zaczęliśmy od trasy po Sardynii - "The InfernalSardinian Tour". Po jej sukcesie udało nam się zagrać jak suport zespołu Paula Di Anno. Zagraliśmy wiele koncertów w różnych miejscach, udokumentowanie tego można znaleźć we wkładce do "Leather In London", gdzie wrzuciliśmy zdjęcia naszych plakatów z tego okresu. W 2009 nagraliśmy demo "Lethal Noise of Violence" w nakładzie 300 sztuk (potem zrobiliśmy dodruk do 500!). Samo demo udało nam się nagrać w niecałe dwie godziny. W 2011 nagraliśmy debiutancki krążek "Metal Maniac Attack", wydany przez włoskie My Graveyard Productions. Opowiedz nam o okładce waszej debiutanckiej płyty "Metal Maniac Attack". Unia dwóch gitar na okładce symbolizuje braterstwo pomiędzy mną i moim przyjacielem. Burza i błyskawice wyrażają klimat lat 80tych, toczący się niczym nawałnica, by zgnieść komercyjne gówno i nowoczesny nu metal… to taka walka tytanów przeciw mrocznym siłom muzycznego biznesu, oferującym szajs zamiast muzyki, przyzwyczajającym ludzi do słuchania gówna. Co, według waszej opinii, wyróżnia was spośród wielu młodych heavy metalowych zespołów? Nasze spojrzenie na świat. Pod względem muzycznym oraz egzystencjalnym. Bezkompromisowo i całkowicie zwalczamy idee muzyczne i społeczne, dążące do upadku rocka oraz muzyki heavy metalowej! To jak uświęcona walka krwi przeciw blaskowi złota, swoiste brnięcie pod prąd, w czasach gdy jesteśmy świadkami upadku każdej wartości i każdej tradycji! Plucie na Stwórcę Wszechświata stało się modą. Bawienie się w mroczne ludki przez hordy pryszczatych małolatów i tak dalej, sprawia, że wartość życia traci na znaczeniu. Dla nas takie paskudztwa jak black metal i podobne plugastwa są wyłącznie śmieciami przeznaczonymi na wywóz. Czymże jest więc Megahera? Megahera walczy o czysty, prawdziwy realizm i heroizm w sztucę. Prawdziwą syntezę duszy oraz epickości. Walczymy o powrót lat 80tych i naprawdę koło chuja nam lata cała reszta! Rozumiem. Czy możesz nam wytłumaczyć co oznacza nazwa waszego zespołu? Słowo "megahera" jest terminem, który ukuliśmy na potrzeby naszej walki i filozofii. Pochodzi od "mega" w i e l k i oraz "hera" wiek, czyli

Foto: Megahera

88

MEGAHERA


oznacza Wielki Okres. To odniesienie do wyjątkowych lat 80tych. Jest to swoista koncepcja kosmicznej równowagi pomiędzy fanem muzyki metalowej, a jego codziennej walki ze światem znoju i burżujów. Walki o kult kobiety, kult braterstwa i przyjaźni, walki o wartości, które przy dzisiejszej degrengoladzie jawią się niczym jakieś mity i legendy! Megahera jest gwiazdą zaranną, zawzięty punkt oporu o który zaczepiają się nadzieje heavy metalowych fanatyków, obrońców metalu z całego świata, którzy byli świadkami tego jak wali się nasz świat i nasze marzenia w dobie zdegenerowanych lat 90tych. Jakie są wasze inspiracje? Te muzyczne i te już niekoniecznie… Najbardziej wpłynęły na nas złote lata 60te, 70te i przede wszystkim 80te. Zwłaszcza ruch NWOBHM. W dzisiejszych czasach znanych jest w sumie niewiele zespołów z tego nurtu, większość powoli odpływa w labirynt mrocznego zapomnienia. Znajdujemy inspiracje także w improwizacjach instrumentalnych, wydarzeniach z życia… z czegoś co nas dotyczy, co nas porusza… ze snów… naprawdę z wielu źródeł!

świat. Kiedy można się spodziewać premiery waszego długograja? Wkrótce podamy oficjalne informacje na ten temat. Na pewno jeszcze przed latem tego roku! Gdzie i kiedy miała miejsce sesja nagraniowa? Nagrania zaczęliśmy w sierpniu 2012. Nagrywaliśmy w Red Warlock Studios, studio mojego przyjacieladźwiękowca. Okładka "Condemned To Insanity" jest bardzo szczególnym dziełem. Bardzo mi się podoba. Dużo się na niej dzieje (śmiech). Kto ją stworzył? Czy okładka ma także nieść jakieś przesłanie? Pomysły zawarte w okładce wyszły ode mnie i od reszty Megahery. Twórcą okładki jest Stan W. Decker.

kapel? Może się tak wydawać… jesteśmy z tego powodu nawet zadowoleni, jednak w rzeczywistości jest trochę inaczej. "Metal Maniac Attack" odnosi się do naszego szturmu na scenę muzyczną. Ma to też pewne znaczenie religijne. To takie ortodoksyjne zwołanie do bitwy! Nasz atak jest poparty wewnętrzną motywacją, która jest niezbędna dla muzyczno-społecznego porządku. "Nasty Savage" jest hymnem naszej grupy, gdzie opiewamy Bożą Opatrzność, która wspiera nas podczas naszej wojny, gdyż bitwy Megahery są społecznym i egzystencjalnym cudem. "The Electric Wizard" jest… pseudonimem Antonia Borgesiego (basisty - przyp. red.). Gdzie widzisz Megaherę za następne pięć lat? Aaaach, bracie… dobre pytanie! Marzymy o tym by

Foto: Megahera

Przez pewien czas byliście częścią "My Graveyard Productions" (jak wiele innych młodych zespołów wykonujących klasyczny heavy metal). Jaka jest wasza opinia o nich? Z Giuliano (Mazzardi - przyp. red.) zawsze łączyła nas przyjacielska więź. Dzięki niemu mogliśmy sprowadzić Raven na Sardynie na jeden z naszych festiwali "Sardinia Bay Area". Dzięki niemu nasz debiutancki krążek wylądował w rękach Jürgena Hegewalda, który niemal od razu wrzucił nas w rozpiskę Headbangers Open Air. Wasz nowy album "Condemned To Insanity" zostanie wydany poprzez HellionRecords. Dlaczego zmieniliście wydawcę? Ponieważ Hellion Records działa dla dobra zespołów, które podzielają nasz światopogląd oraz styl. Ponadto są to ludzie kompetentni, profesjonalni i wiedzą co robią. Mają wspaniałą sieć dystrybutorską, organizują fantastyczne festiwale i przede wszystkim… nie są Włochami! Chcemy jak najprędzej się wyrwać z tej włoskiej, zapyziałej dziury. Czy mógłbyś nam opowiedzieć w kilku zdaniach o waszym najnowszym dziele? Co różni "Condemned To Insanity" od waszego przebojowego debiutu? To dwa osobne albumy, różniące się brzmieniem, tematyką utworów i tak dalej. Jednak, jeśli polubiłeś "Metal Maniac Attack", to nasz nowy album pochłonie cię bez reszty. Brzmienie będzie wręcz rozdzierające. Ta muzyka będzie miała duszę, która będzie ci towarzyszyć przez całą długość płyty. Znajdą się na niej utwory, które napisałem, gdy miałem piętnaście lat, w tym intro "Adventus", utwór "Into The Sea" i wiele innych. Już wkrótce usłyszysz to o czym mówię! To nagranie będzie wyłącznie dla prawdziwych obrońców ducha lat 80tych, zrodzonych by szerzyć metal oraz rock 'n' rolla! Jakie tematyki będą poruszone w utworach? Na nowy album będzie się składało dwanaście zróżnicowanych utworów. Nagrania będą masywne i agresywne, lecz jednocześnie skłaniające do refleksji. Będzie o wiele bardziej zróżnicowany niż debiut. Obecne będą lekkie wpływy brzmieniowe z lat 70tych… Istna mieszanka na którą złoży się bestialskie zło obecne każdego dnia, społeczne rewolucje, fantastyczne podróże poprzez galaktyki, zatopione kontynenty, a także proroctwa faraonów i ich powrót. Nie zabraknie osobistych refleksji na temat przeszłości - "Azure Mirror", opowiadających o podwodnych rasach, letnim cieple, śmiechu… o tym, że prawdziwe wspomnienia będą tylko i wyłącznie wspomnieniami tych, którzy się nie poddali, którzy kontynuują swą heroiczną walkę pod migotliwym światłem wielkiej gwiazdy. Albo jak w "Dancing in the Fire" - mówiący o zanurzaniu się w wiekowym lesie i niestrudzonym wiecznym lodzie. To wszystko jest metaforą życia i odniesieniem do Ery Wodnika, gdzie tysiące będą walczyć o przetrwanie i gdzie wielu z nich ten wysiłek się nie powiedzie. Postać wilka w utworze będzie użyta jako metafizyczne uosobienie kobiecej okultystycznej mocy, która wyraża globalne zniewolenie. Taki organiczny cykl kosmicznych praw i ludzkiej działalności prędzej czy później doprowadzi świat do zagłady - "Condemned To Insanity and then, to the madness"! Utrata wartości moralnych i egzystencjalnych - akt zbezczeszczenia rodziny, przyjaźni, miłości… "Heartsallover the worldwillbleed". Mamy nadzieję, że nasze przesłanie obiegnie cały

Przez nią chcieliśmy wyrazić, w sposób wysoce niekonwencjonalny, rzeczywistość dzisiejszych czasów, zarówno w sposób metaforyczny jak i realny. W centrum -masońska bestia, oznaczona liczbą 666, która ma oczy i uszy skierowane tak, by widzieć i słyszeć absolutnie wszystko. Z boku widać apokaliptyczną wojnę między "wężami" i faraonami, która jest mistycznym aktem ostatniego heroicznego boju. Górę zdobią niezwykłe konstelacje, takie jak Orion oraz Plejady, swoiste bramy gwiazd, które wyrażają związek istniejący pomiędzy przepowiedniami i wydarzeniami. Sowa lecąca do boju jest tutaj obecna zarówno z powodu naszych osobistych, zespołowych doświadczeń życiowych, jak i z przyczyny swej symboliki, wyrażającej magię, profetyzm oraz alchemię. "Chemiczne ślady" ze smug kondensacyjnych oraz inne odpady doprowadziły ludzkość do szaleństwa, utraty zmysłów, chaosu… A na końcu czeka odwieczny lód, upokarzająca śmierć w samym sercu człowieka… śmierć w jego duszy… Jakie są wasze plany na trasę promującą "Condemned To Insanity"? Oprócz występu na najbliższym Headbangers Open Air naturalnie. Będziemy mogli powiedzieć coś więcej na ten temat, gdy już nasza płyta ukaże się na rynku. Na razie jesteśmy pochłonięci jej dopracowaniem i wydaniem. Morbid Attack Prods będzie wydawać wasz debiutancki album na nośniku kasetowym. Wspomniałeś wcześniej, że jesteś miłośnikiem takich undergroundowych wydawnictw. Mówiłeś też o możliwym wyda niu winylowym. Tak jak już powiedziałem, jesteśmy bezgranicznymi fanatykami takich undergroundowych smaczków. Zamierzamy na winylu wydać w niedalekiej przyszłości nasz nowy album. Jeżeli nie będzie żadnych nieprzewidzianych wpadek, także "Leather in London". Naturalnie będzie w takim wydaniu kilka niespodzianek! Wracając jeszcze na krótko do waszego debiutanckiego krążka. Muszę o to zapytać - czy utwory, a raczej tytuły tych utworów - "Metal Maniac Attack", "The ElectricWizard", "Nasty Savage", i tak dalej, są swego rodzaju aluzjami do pewnych legendarnych

zajść tak wysoko, żeby zostać latarnią dla europejskiego najczystszego metalu i metalowej tradycji. Tak, byśmy zostali ochrzczeni mianem nowych pionierów złotych lat 80tych, którzy przybyli by zwalczyć zepsucie i degenerację międzynarodowego przemysłu muzycznego! Jak wygląda metalowa scena muzyczna na Sardynii? Czy istnieją jeszcze jakieś zespoły godne wzmianki? Osobiście z waszych ziem oprócz was kojarzę tylko thrasherów z Alkoholizer. Na Sardynii istnieje dość prężna scena muzyczna, dzięki wysiłkowi Megahery w ostatnich latach, włożonym w organizację koncertów. Co do Alkoholizera, skorzystam z okazji i pozdrowię naszego bliskiego przyjaciela Fabrizio (Fele - przyp. red.), który gra tam na basie oraz - chyba już byłego - wokalistę Alessandro Lucariello. Wracając do tematu, istnieje kilka dobrych zespołów jak Evolution, Icy Steel, Negacy, Terra di Nessuno, Shoggoth, Ad Vitam, Oldthunder, Raikinas i wiele innych, które są profesjonalne w tym co robią i wytrwale prą naprzód. Część z nich jest młoda, część już niekoniecznie, część jest w pełni undergroundowa, a część z podziemia wychodzi. Poza tym planujemy wydać pewnego rodzaju składankę ze wszystkimi dobrymi sardyńskimi zespołami metalowymi. Więcej informacji już wkrótce! Wielkie dzięki za ten obszerny wywiad. Ostatnie słowa dla polskich maniaków i czytelników Heavy Metal Pages należą do was! Przede wszystkim dziękujemy za zainteresowanie naszą uświęconą walką. Przygotujcie się na uderzenie "Condemned To Insanity". Ponadto chcemy podzielić się z wami słowami o nie mniejszym znaczeniu: Bądźcie zjednoczeni i łączcie się z braćmi w metalu w ciężkiej, śmiertelnej walce przeciw postępowi globalizacji, forsowanej przez międzynarodową tyranię! Zaczyna się rewolucja, która oczyści wasze dusze w świetlanym blasku. Nie poddawajcie się, nawet gdy zadrżycie przed lodowym tchnieniem nadciągających wilków poprzez leśną głuszę. Nie zaprzestawajcie walki! Aleksander "Sterviss" Trojanowski (podziękowania dla Laury Carzedda)

MEGAHERA

89


bardzo miłą osobą do rozmowy i prawdziwym profesjonalistą, powinno być w tym biznesie więcej ludzi takich jak on.

Chcemy walić muzyką prosto w twarz Dwóch byłych wrestlerów Jammer i Slammer postanowiło oddać się swojej drugiej (a może pierwszej?) wielkiej pasji, czego skutkiem jest debiutancka płyta "Out for Blood". Jak można się było po nich spodziewać jest głośno, surowo i męsko. Nie ma tu miejsca na ballady czy romantyczne pierdoły. Konkretna mieszanka wpływów Judas Priest, Motorhead i Venom to właśnie Brute Forcz. Zapraszam do lektury wywiadu ze śpiewającym basistą Jammer'em. HMP: Witam. Jak doszło do tego, że dwóch profesjonalnych wrestlerów postanowiło założyć heavy metalowy zespół? Robb "Jammer" Steel: Zawsze chcieliśmy grać w zespole metalowym. Założylismy Brute Forcz kiedy wyszliśmy ze szkoły średniej. W tym samym czasie, kiedy prowadziliśmy zespół, dostaliśmy ofertę treningów i zostania profesjonalnymi wrestlerami. Przez cały czas kiedy uprawialiśmy wrestling wiedzieliśmy, że pewnego dnia znowu będziemy działać jako zespół. Zarówno wrestling jak i heavy metal są głośne, agresywne, pełne energii i właśnie dlatego byliśmy w stanie pogodzić te dwie rzeczy. Skąd się wzięła nazwa Brute Forcz? Brzmi dość nietypowo. Sami na nią wpadliśmy, zawsze wszystko robiliśmy z agresją i siłą. Wydawało się to być idealna nazwa dla

muzyka i muzyka… Wasza muzyka jest bezpośrednia i dość prosta, nie bawicie się w różne techniczne zawiłości. Taki właśnie był wasz cel, żeby walić muzyką prosto w twarz? Od pierwszego dnia aż do końca chcemy po prostu być wielcy, ciężcy i dawać w twarz!!! Jest masa innych zespołów, które mają świetne teksty, znaczenie ich piosenek, cokolwiek chcesz. My chcemy walić wam muzyką prosto w twarz… Jak wygląda u was podział obowiązków? Kto odpowiada za muzykę, a kto za teksty? Jammer, czyli ja (śmiech)! Zdecydowanie słychać u was inspiracje takimi zespołami jak Motorhead czy Judas Priest. Kto jeszcze miał największy wpływ na waszą muzykę? Foto: Brute Forcz

Płytę wydaliście własnym sumptem. Nie było żadnej wytwórni gotowej wypuścić "Out for Blood" czy może po prostu woleliście zrobić to samemu? Kiedy nie jesteś znany, robisz to co musisz robić. Wydanie własnym sumptem było jedynym wyjściem, musieliśmy rozkręcić maszynę Brute Forcz, a to była nasza jedyna opcja. Niedawno podpisaliście papiery z Pure Steel Records na dystrybucję płyty. Jakie nadzieje wiążecie z tą wytwórnią? Czemu zdecydowaliście się właśnie na nią? Pure Steel jest wspaniałą, niezależną firmą i jesteśmy szczęśliwi mogąc być częścią ich rodziny. Właściwie mieliśmy kilka ofert od dwóch mniejszych firm, ale kiedy skontaktowali się z nami Pure Steel od razu podpisaliśmy kontrakt. Oni będą mogli zabrać naszą muzykę w takie części świata, gdzie do tej pory nie mogliśmy być i to jest dla nas wspaniałe. Jak wygląda promocja "Out for Blood"? Planujecie może jakąś większą trasę? Może jakiś klip? Właśnie pracujemy nad trasą, kiedy odpowiadam na te pytania. To ostatnia rzecz jaka nam pozostała do zrobienia, jesteśmy zespołem grającym na żywo i musimy być w trasie. Jeżeli zobaczysz, że będziemy grali w twojej okolicy, przyjdź i zobaczysz, że na żywo jesteśmy zajebiści. Graliście koncerty z takimi legendami jak Michael Schenker Group, Y&T, W.A.S.P. czy Loudness. Jak przyjmuje Was publika? Każda publiczność nas przyjęła i pokochała naszą muzykę, nie było żadnych wyjątków. Jesteśmy zespołem uśpionych szpiegów, jesteśmy tuż za tobą… Jak na dzień dzisiejszy oceniacie wasz debiut? Zmienili byście coś w nim? W jakim kierunku chcecie pójść na następnej płycie? Jesteśmy bardzo zadowoleni z wszystkiego co się do tej pory działo, zrobiliśmy ogromne postępy, krok po kroku. Żyjąc w Los Angeles, można by pomyśleć, że to duża pomoc dla zespołu, ale nie jest tak w tym przypadku. To jakbyś był sam na wyspie, wierzcie lub nie, ale trudno jest tu się przepchnąć ze swoją muzyką. Biorąc to pod uwagę, zostaliśmy dobrze przyjęci przez chyba wszystkich krytyków, nasi fani kochają naszą muzykę i sprzedaliśmy sporą ilość CD w zasadzie bez narażania się. Nasza muzyka jest grana w niektórych większych internetowych stacjach radiowych w Stanach, więc wszystko jakoś idzie. Jeśli chodzi o kolejny album, jedyna rzecz jaką zmienimy to cięższe brzmienie, to będzie jak spotkanie Motorhead z Venom i W.A.S.P. Mamy teraz już trochę doświadczenia i wiemy trochę lepiej czego szukamy.

dwóch braci, którzy bili się przez cały czas również ze sobą. Tak więc użyliśmy jej jako nasze imiona wrestlingowe i zachowaliśmy ją, żeby opisać styl muzyki jaka lubimy grać… Graliście wcześniej w jakichś zespołach czy może Brutal Forcz jest Waszą pierwszą kapelą? Brute Forcz jest i zawsze będzie jedynym zespołem w jakim gramy. Jak doszło do tego, że dołączył do Was Will Walner? Czemu zdecydowaliście się akurat na niego? Chciałem się nauczyć lepiej grać na gitarze, szukałem lekcji w Craigslist. Znalazłem Willa, dał mi kilka lekcji. Dopiero co odszedł z zespołu, z którym grał, powiedziałem mu, że właśnie zakładamy nowy zespół i może chciałby z nami grac dopóki nie znajdzie sobie czegoś lepszego. Jest z nami od tamtego momentu i mamy wielki szczęście. Will jest wspaniałym gitarzystą!!! Bierzecie jeszcze czasem udział w walkach wrestlin gu czy już całkowicie poświęciliście się muzyce? Już tego nie robimy, ale koncentrujemy się na walce,

90

BRUTE FORCZ

W.A.S.P., Motely Crue, KISS, Venom. "Out for Blood" został wyprodukowany przez Boba Kullicka. jak doszło do współpracy z nim? Jesteście zdowoleni z tego jak brzmi ten album? Trenowaliśmy w tej samej siłowni co brat Boba, Bruce Kulick z Kiss. Mój brat i ja widzieliśmy go przez cały czas, kiedy tam chodził, wyglądał znajomo, ale po prostu nie mogliśmy wpaść na to skąd go znamy. Pewnego dnia zdaliśmy sobie sprawę kim był więc podeszliśmy, żeby się przedstawić. Wyobraź sobie dwóch dość dużych facetów, którzy są trochę wystraszeni, idą w twoim kierunku, a Bruce nie miał pojęcia kim byliśmy, trochę przyparliśmy go do muru. Przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy mu, że próbujemy nagrać naszą muzykę, ale nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto dałby nam takie metalowe brzmienie jak chcieliśmy (wcześniej próbowaliśmy dwa razy, nie mieliśmy szczęścia). Powiedział, że jego brat, Bob, ma studio i mógłby nagrać naszą muzykę z brzmieniem jakiego szukamy. Dał więc nam jego numer i zadzwonił do Boba, żeby dać mu znać, że będziemy się z nim kontaktować w sprawie muzyki. I właśnie tak poznaliśmy Boba Kulicka i zaczęliśmy z nim pracować. Swoją drogą, Bruce jest

Jak zachęcilibyście naszych czytelników do zainteresowania się Brute Forcz? Nasza muzyka jest prostym, oldschoolowym heavy metalem z lat ‚80. Nie próbujemy być słodcy, czy zabawni, nasze piosenki są głośne, agresywne, to muzyka typu odkręć szybę w samochodzie i wal głową. Tak więc jeśli to twój styl, to na pewno nas polubisz, prosto z mostu. Ale, nie walimy w pokrywy od koszy na śmieci i nie gramy również ballad, posłuchaj zespołów takich jak Winger i jemu podobnych, jeżeli lubisz takie rzeczy. Jeżeli naprawdę chcesz trochę pobiegać, spróbuj wbiec na scenę, kiedy my na niej jesteśmy, żebyśmy mogli wykonać na tobie clothesline albo piledrive, Bracie!! (swoją drogą, krew jest prawdziwa) Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowo należy do Was. Dziękujemy za tę możliwość, ,że dajecie zespołom takim jak nasz szansę, żeby zostać usłyszanym i jesteśmy za to naprawdę wdzięczni. Jeszcze raz dziękujemy. Chcielibyśmy również podziękować wszystkim naszym fanom za wsparcie. Dziękujemy wszystkim i wypatrujcie nas niedługo na trasie… Dziękujemy za twój czas i miłego dnia (napisane piękną i poprawna polszczyzną - przyp. red.) Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska


Surowa moc klasycznego heavy metalu Na temat potęgi brytyjskiej sceny heavy w latach 70/80 napisano już chyba wszystko. Takie zespoły jak Maiden, Saxon, Sabbath czy Priest są natchnieniem i inspiracją dla tysiecy młodych ludzi na całym świecie i do dzisiaj są uważane za największe zespoły na świecie. Jednak jeśli mowa o ich następcach, młodych gniewnych zespołach z UK to jest raczej słabo. Porównywać z Niemcami, Włochami czy Szwecją nawet nie ma sensu. Jednak w ostatnim czasie pojawiło się kilka grup mogących zmienić postrzeganie brytyjskiej sceny i przywrócić jej blask. Jednym z takich zespołów jest Dendera pochodzący z Portsmouth i debiutujący niedawno płytą "The Killing Floor". Nie jest to może dzieło z gatunku przełomowych, ale na pewno warto zwrócić na nie uwagę. HMP: Witam. Jakie były początki Dendera? Jak doszło do powstania zespołu? Ashley Finch: Początki Dendera są takie same jak wielu innych zespołów: przyjaciele spotykają się o grają swoje ulubione piosenki tak głośno jak się da! W bardziej formalnym sensie Dendera został założony przez Tony Fullera i Stephena Maina, kiedy po tych spotkaniach zaczęliśmy pisać swój własny materiał i zbierać członków zespołu, żeby skompletować line-up. Co oznacza Wasza nazwa? Czy chodzi o pewne egip skie miasto? Tony Fuller: Nazwa Dendera została zaczerpnięta z teorii "światła Dendery", technologii elektrycznego oświetlenia istniejącej prawdopodobnie w starożytnym Egipcie. W świątyni Hathor w kompleksie Dendery w Egipcie znaleziono trzy płaskorzeźby, które przedstawiają prawdopodobnie egipską żarówkę. Pomyśleliśmy, że ta nazwa pasowała do zespołu, a obrazowość i tajemniczość, która za nią idzie nadaje się również do naszej muzyki.

Bez względu na to, czy Steve przyniósł prawie gotową piosenkę, czy Andy pracował nad jakimś perkusyjnym groovem, przechodzimy razem przez te pomysły i dodajemy oraz wycinamy tak długo, aż wszyscy są zadowoleni z rezultatu. Jakie tematy poruszacie w tekstach? Moglibyście opisać je w kilku słowach? Ashley Finch: Tekstowo nasze utwory są oparte na bohaterach i napędzane historią. Mamy piosenki mówiące o końcu świata, wojnie i wydarzeniach historycznych jak "Bitwa pod Hastings". Wszyscy uważamy, że najlepsze utwory metalowe mają za sobą jakieś historie. Oferują

społami łączyły Was najlepsze relacje? Tony Fuller: Koncert, który jest prawdziwym punktem kulminacyjnym był support dla Saxon w całkowicie wypełnionym miejscu. Byli najbardziej przyjacielskim i profesjonalnym zespołem z jakim pracowaliśmy i wielką chęcią zagralibyśmy z nimi jeszcze raz. Inne koncerty z Firewind i UFO też były niesamowite, nie ma nic lepszego niż spotkanie swoich bohaterów i bycie częścią ich show, jednocześnie demonstrując co się potrafi jako zespół. Jak zamierzacie promować "The Killing Floor"? Planujecie jakąś większą trasę? Jeśli tak to czy to będzie wasza trasa czy też pojedziecie z jakąś większą grupą jako support? Ashley Finch: Mamy zamiar zrobić to i to w tym roku, w toku jest również plan, żeby ruszyć z koncertami Dendery dookoła Wielkiej Brytanii i poza nią. W tym roku ukazało się już sporo znakomitych płyt w gatunku heavy metal zarówno uznanych firm jak i młodych głodnych takich jak Wy. Jak widzicie szanse "The Killing Floor" w tym gronie? W jaki sposób zachęcilibyście potencjalnych słuchaczy, żeby zakupili aku rat waszą płytę? Ashley Finch: 2013 jest niesamowitym rokiem dla metalu! Było kilka fantastycznych wydawnictw i jest jeszcze wiele nadchodzących. Wierzymy, że "The Killing Floor" jest świetna płytą i zachęci każdego fana heavy metalu do wysłuchania nas, czy to na żywo czy w sieci. Jeżeli lubicie klasyczne metalowe zespoły jak Iron Maiden, Judas Priest, ale także lubicie, żeby wasza muzyka

Foto: Metalbox

Jaka jest Wasza przeszłość jako muzyków? Graliście wcześniej w innych zespołach? Tony Fuller: Ashley, Bradley i Andy mają kwalifikacje w dziedzinie muzyki i występów oraz mają doświadczenie z innych zespołów. Stephen również grał w innych zespołach. Jedynie ja od czasu założenia Dendera gram tylko pod tą nazwą. Jak dotąd nie było zmian w waszym składzie co chyba świadczy o tym, że dobrze wam w swoim towarzyst wie. Dochodzi czasem między wami do kłótni na temat waszej muzyki czy we wszystkim się zgadzacie? Ashley Finch: W tym momencie skład zespołu jest stały od 2011 roku. Wcześniej jedynie Stephen i ja byliśmy jedynymi członkami i założycielami. Czujemy się świetnie w swoim towarzystwie i znajdujemy się na tym samym poziomie muzycznym i profesjonalnym. Jeśli chodzi o kłótnie to wszyscy jesteśmy wielkimi pasjonatami naszej muzyki i szczególnie kiedy piszemy każdy ma wizję jak chce, żeby utwór brzmiał. Tak więc zawsze będą istniały niezgodności, ale to część procesu tworzenia i może jedynie dodać naszej muzyce naprawdę reprezentatywnych dźwięków od nas jako zespołu. W 2011 roku wydaliście EP "We Must Fight". Jak oce niacie teraz to wydawnictwo w odniesieniu do "The Killing Floor"? Ashley Finch: Jesteśmy bardzo dumni z obu naszych wydawnictw i piosenek jakie napisaliśmy. "The Killing Floor" reprezentuje krok do przodu od klasycznie brzmiącej EP-ki do zebrania naszych wpływów, zarówno tych starych jak i nowych, tworząc nasze brzmienie. "The Killing Floor" pokazuje wszystko czym jesteśmy jako zespół i to co lubimy w metalowych płytach. Debiut wydaliście via Metalbox Records. Jesteście zadowoleni ze współpracy z tą wytwórnią? Tony Fuller: Jesteśmy bardzo zadowoleni. Metalbox przewyższyli nasze oczekiwania i sprawili, że proces wydania albumu był tak prosty i bezproblemowy, jak tylko możliwe. Ile czasu zajęło Wam napisanie materiału na "The Killing Floor"? Tony Fuller: Większość materiału na "The Killing Floor" zostało stworzonego w ciągu roku. Kilka utworów z EP-ki, które wydawały nam się naprawdę mocne nagraliśmy również ponownie ponieważ są podstawą naszego zestawu koncertowego. Kto jest u was głównym kompozytorem, a kto odpowiada za teksty? Stephena Main: Proces pisania muzyki i tekstów jest wspólnym wysiłkiem. Wszyscy przedstawiają swoje pomysły, zbieramy je i pracujemy nad nimi jako zespół.

coś więcej niż tylko słowa. Chcieliśmy mieć pewność, że nasze piosenki oferują też coś waszej wyobraźni.

była trochę cięższa i miała nowoczesne elementy, pokochacie "The Killing Floor".

Brzmienie jest bardzo dobre i jest mocnym punktem płyty. Kto za nie odpowiada? Jesteście z niego zad owoleni? Tony Fuller: Album został wyprodukowany przez Geoffa Swana z The Ranch Production House w Southampton. Świetnie się bawiliśmy nagrywając z Geoffem ponieważ naprawdę rozumiał czego chcieliśmy i wprowadzał w życie wizje jakie miał zespół. Wyprodukował płytę, z której jesteśmy naprawdę zadowoleni i dumni, i jestem pewny, że już niedługo usłyszycie więcej świetnych rzeczy od niego.

W waszej muzyce słychać oczywiście inspiracje takimi klasykami jak Iron Maiden czy Judas Priest. Czy to są wasze ulubione kapele? Dzięki komu zainteresowaliście się akurat klasycznym heavy? Stephen Main: Wszyscy mamy różne wpływy, ale nasze uznanie dla klasycznych metalowych zespołów jest oczywiste i nie sądzę, żeby było w tym coś złego.

Z tego co zauważyłem wnioskuję, że jesteście sztan darowym supportem większych heavy metalowych kapel podczas koncertów w rodzinnym Portsmouth oraz w Southampton. Macie jakąś konkurencję w okolicy? Jak wygląda scena heavy metalowa w waszym regionie? Tony Fuller: Mamy świetną scenę metalową w naszym rejonie, dzięki świetnym organizatorom i wszystkim ludziom, którzy są zaangażowani i przychodzą na koncerty. Nie postrzegamy innych zespołów jako konkurencji, bardziej jako sojuszników w tej samej sprawie. Im więcej masz sojuszników i przyjaciół w tym biznesie, tym lepiej.

Nie do końca o to mi chodziło, ale ok. Jakie są najważniejsze cele Dendera na przyszłość poza podbiciem świata oczywiście (śmiech)? Tony Fuller: Nasza misją jest utrzymanie surowej mocy klasycznego heavy metalu przy życiu i dawanie czadu. Chcemy dotrzeć z naszymi koncertami wszędzie tam, gdzie chce nas widzieć publiczność i rozpowszechniać informację, że są jeszcze brytyjskie zespoły heavymetalowe tworzące muzykę, którą wszyscy kochamy. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad, ostatnie słowo należy do Was. Tony Fuller: Dziękujemy wam za tę szansę i mamy nadzieję, że wasi czytelnicy przyjdą zobaczyć nas na żywo lub online. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Jakie koncerty wspominacie najlepiej? Z jakimi ze-

DENDERA

91


Mistrzowie zamieszania To, że basista/gitarzysta Gamma Ray jest wygadany, to mało powiedziane. Podczas krótkiego wywiadu, jaki mogłem z nim zrobić, zasadniczo nie dawał mi dojść do głosu, opowiadając o wszystkim, od spraw muzycznych, po osobiste. Panie i panowie, o flamenco, o solidnym brzmieniu i o tym jak został metalowcem, przesympatyczny i wygadany Dirk Schlachter. HMP: Jak wrażenia ze wspólnej trasy z Helloween? Dirk Schlachter: Jest rewelacyjnie. Zwłaszcza kiedy robimy nasz medley razem, pod koniec koncertu. Jedyne co widać to zmęczone, szczęśliwe twarze. To na początku takie standardowe i oklepane pytanie, które zawsze należy zadać. Mianowicie czy możesz powiedzieć mi coś o Waszym, nowym wydawnictwie, zwłaszcza warstwie tekstowej? No więc EPka "Master of Confusion", to historia bezpośrednio wycięta z życia Kaia. Jeżeli poczytasz tekst, to opowiada on o rzeczach które za zwyczaj mają miejsce kiedy przykładowo chce się spotkać ze swoją dzie-

cznych. Tym razem jednak jesteśmy bardziej bezpośredni i bliżej realnego życia. To co mi się mocno kojarzyło z waszą muzyką, to serial dokumentalny, jaki oglądałem ostatnio na History Channel, zatytułowany "Ancient Aliens". Oglądałeś go? Tak. Bardzo lubię takie rzeczy oglądać. Robię to wtedy kiedy mam jedyną okazję poćwiczyć grę na basie, czyli w nocy. Kiedy rodzina już śpi, wtedy mogę sobie pograć. Przerzucam z reguły kanały, ale zazwyczaj nic nie ma, chyba że właśnie jakieś ciekawe dokumenty. Jak trafi się coś takiego, to czasem siedzę do pierwszej, lub

tkich tym katuję. Poza tym wszyscy jesteśmy fanami starego, dobrego rocka, takiego jak Deep Purple, czy Led Zeppelin. Mamy takiego młodego producenta w studiu. Jest niezłym specjalistą i czasem puszcza nam różne nowe rzeczy, mówiąc - posłuchaj tego, jaka rewelacyjna produkcja i faktycznie, niektóre z tych nowych wydawnictw są niesamowicie wyprodukowane i brzmienie jest powalające. Tyle, że czasem wtedy zadaję sobie pytanie: "Świetnie, ale gdzie w tym jest piosenka?" Masa zespołów dzisiaj produkowana jest tak, że brzmią głośno i to brzmienie jest idealnie wycyzelowane. Pomimo tego jednak wiele z nich jest podobna i ciężko je odróżnić. Stare kapela miały niepowtarzalne brzmienie, które można było od razu rozpoznać. Np. to jest Sabbath, a to Purple, dzisiaj sporo z nich po prostu gra tak samo. A Wy teraz raczej chyba próbowaliście uzyskać to starsze brzmienie. Tak. Sporo ścieżek gitarowych jest nakładanych na siebie, nie ma też klawiszy. Staraliśmy się robić to tak jak kiedyś. Cała płyta tak będzie brzmiała? Jeszcze nie wiemy. Na pewno będą klawisze, bo Henjo zawsze komponuje na nich i lubi organowe brzmienia. Natomiast to, co teraz wychodzi, to po prostu nasz pomysł na obecną chwilę. Zobaczymy jak reszta się potoczy. Część z was chyba mieszka dość daleko od siebie. Już nie. Nasz poprzedni perkusista Daniel mieszkał w Norymberdze, siedemset kilometrów od nas. Więc był to kawał drogi. To był jeden z powodów, dla którego odszedł. Naszemu obecnemu dojazd do nas zajmuje powiedzmy półtorej godziny. Po niemieckiej autostradzie jest łatwiej. Dokładnie. Przez to możemy się regularnie spotykać, żeby ćwiczyć. To bardzo ważne.

Foto: earMusic

wczyną albo z nami. Zawsze coś się dzieje, co sprawia, że się spóźnia. Tak samo kiedy nagrywamy nową płytę, zawsze przyprawiamy wytwórnie o zawał, bo ledwo wyrabiamy się z terminem i przesuwamy datę wydania. Zawsze trafia się jakiś duch w maszynie. Tak więc tytułowy władca zamieszania to Kai, który w to zamieszanie również wciąga nas. Ale to chyba nieodzowny element kreacji artysty cznej. Pewien chaos twórczy, z którego dopiero pow staje cos sensownego. Poruszyłeś temat Kaia próbującego spotkać się ze swoją dziewczyną. Powiedz mi jak życie muzyka rockowego ma się do życia osobistego i rodziny? Bycie w trasie jest zawsze ciężkie dla rodziny w domu. Zwłaszcza jeśli masz dzieci, zorganizowanie wszystkiego nie jest łatwe. Teraz na przykład trasa trwa dwa miesiące i potem jeszcze jest kontynuowana, więc teściowa nam pomaga. Mamy skype'a, ale wiadomo, że to nie to samo. W waszych tekstach bardzo często przewija się tem atyka związana ze spiskowymi teoriami, dotyczącymi grup religijnych lub sekretnych stowarzyszeń, takich jak Illuminati. Jesteście zwolennikami spiskowych teorii? To bardzo interesujące czytać o tym wszystkim. O tym jak świat powstawał, kto, na przykład zbudował piramidy i jak to wszystko się zaczęło. Dla tego też wprowadzamy te koncepcje do naszych płyt, jak na przykład na albumie "Somewhere Out in Space". Ostatnio mieliśmy sporo takich koncepcji tematy-

92

GAMMA RAY

drugiej. To jesteś typową sową. Nie. Ja nie . Henjo owszem. Jak ma coś do roboty, to siedzi do rana, ja tak nie potrafię. Powiedz mi, czy cały czas jest tak, że większość tek stów pisze Kai? Tak. Większość tekstów i muzyki. Mimo wszystko jednak część pracy dzielona jest między resztę z nas. Kai ma jednak ten talent, że potrafi świetnie łączyć tekst z dobrymi akordami i liniami melodycznymi. Jest natomiast na naszych płytach sporo ballad, które ja napisałem. Jestem starym fanem bluesa, potrafię więc grać na pianinie i śpiewać do tego. Może nie jestem w tym jakoś przesadnie dobry, ale grałem też na keyboardzie, na żywo z Gamma Ray. To było w latach 90tych, w czasach kiedy jeszcze grałem na gitarze. Mówisz, że jesteś fanem bluesa. Często wielu muzyków metalowych inspiruje się zupełnie innymi gatunkami, niż te, które wykonują. No ja myślę, że mam w domu chyba największy rozstrzał gatunków muzycznych na płytach, ze wszystkich członków mojego zespołu. Ostatnio przyprawiam wszystkich o białą gorączkę, puszczając flamenco. Wszyscy myślą, że flamenco, to po prostu gitarowa muzyka, ale to co jest warte zauważenia, to to, że są tam bardzo charakterystyczne wokale, które często wykonywane są między normalnymi tonami (tu mała demonstracja… - przyp. red.) Nie tylko śpiewają według normalnej skali tonalnej, ale także między tonami. Poza tym rytm jest tam niesamowity i ostatnio wszys-

Kiedy byłem na festiwalu Headbengers Open Air, w 2011 roku, widziałem jak Kai, wraz zespołem Stormwarrior gra cały set z albumu "Walls of Jerycho". Świetna wycieczka w czasie. Poza tym masa ludzi wyglądających jak z lat 80tych. Tęsknisz za tymi czasami? W tamtym okresie nie byłem metalowcem. Oczywiście znałem niektóre zespoły. Np. nasz najstarszy kolega wtedy woził nas samochodem i był wielkim fanem Judas Priest, więc siłą rzeczy znałem kapelę, przez niego. Piliśmy browar u niego w samochodzie i jeździliśmy po rockowych imprezach. Mimo wszystko wkręciłem się w heavy metal stosunkowo późno. Żeby było śmieszniej, najmocniejszego kopa żeby się tym zająć dostałem kiedy usłyszałem taśmę demo Kaia, na pierwszy album Gamma Ray. Totalnie zwaliła mnie z nóg. Poznałem go w 89 roku w liceum muzycznym w Hamburgu. Mieli tam takie kursy z muzyki popularnej. Kandydaci zapisywali się na nie, mówili co chcą robić, poczym trzeba było coś zagrać i z trzystu osób wybierali grupę na kurs. Jednym z nich był Kai a drugim ja. Podczas pierwszego kursu, nie miał zbyt wiele czasu, ale dal mi swoją taśmę. Powiedziałem mu wtedy "Stary, to jest niesamowite!" Brzmiało to naprawdę potężnie a ja także wtedy szukałem składu do zespołu. Poza tym miało to bardzo niemieckie brzmienie. Po prostu słychać było w tym nasze korzenie. Wiadomo, że nie jesteśmy żadnymi nazistami ani nic w tym stylu, ale było to dla mnie bardzo ważne. Solidny, niemiecki metal. To było tym punktem zwrotnym, który ostatecznie skierował mnie w tą stronę. Na początku, Kai chciał żebym był basistą na pierwszej trasie. Potem basista, który grał na płycie chciał zostać w zespole, a my bardzo się polubiliśmy. Powiedziałem więc, "Hej w zasadzie to zaczynałem granie od gitary klasycznej, więc jestem też gitarzystą. Gdybyście potrzebowali drugiej gitary, to jestem chętny." Finał był taki, że przez pierwsze kilka lat w Gamma Ray, grałem na gitarze. Tak ta muzyka mi się spodobała. Strasznie ci dziękuję, bardzo fajnie się z tobą gadało. Stary, gramy już ponad dwadzieścia lat. Historii jest tyle, że moglibyśmy tu siedzieć do rana i gadać o muzyce i filozofii. Do zobaczenia na scenie. Jasne, wielkie dzięki. Michał Drzewiecki


to podoba. Często przy starych numerach ostro się bawią, a przy nowych raczej stoją skupieni.

Zawsze wszystko kręci się wokół Boga i diabła Legendarny basista, legendarnego zespołu okazuje się człowiekiem, który nie tworzy wokół siebie aury wielkiej gwiazdy, ani klasyka gatunku, tak więc spotkanie z nim, zamiast mieć formę wywiadu, na co się na początku nastawiałem, przemienia się raczej w wesołą rozmowę, w której czuję się jakbym gadał ze starym kumplem. Kimś, kto wydaje się mieć w sobie dawkę świeżej energii, której pozazdrościć mogą młode kapele. Panie i panowie - Markus Grosskopf. HMP: Muszę przyznać, że poczułem dreszcz emocji, jak zobaczyłem plakat z logami Helloween i Gamma Ray, razem. Markus Grosskopf: Tak, znowu razem, co? Robiliśmy to już kilka lat temu. Koncerty były całkiem niezłe. Pomyśleliśmy, żeby zrobić część drugą. Tak jak Keeper ma dwie części, tak i ta trasa też. Jak ogólnie trasa przebiega do tej pory? Bardzo dobrze. Graliśmy już sporo i koncerty są dobrze odbierane. Czyli nowa płyta podoba się na żywo? Tak. Mamy kilka nowych kawałków, które gramy na żywo i fani je bardzo lubią. A, jak przebiega współpraca z Kaiem i resztą jego zespołu? Świetnie. Popijemy sobie, czasem zapalimy. Nie ma żadnych napięć. Nowa płyta jest dosyć długa. Jak jej słuchałem, to pomyślałem, że tak długiego albumu nie słyszałem od dawna. Czy to dla tego, że od dłuższego czasu mieliście wiele kawałków w zanadrzu? Tak. To dla tego, że mamy czterech autorów piosenek w zespole. Dlatego wybieramy te najlepsze i wrzucamy je na płytę. Zasadniczo bierzemy jakieś jedenaście, lub dwanaście piosenek na album. Myśleliście o tym, żeby zrobić z tego dwie części, jak "Keeper…"? (Śmiech), nie, nic z tych rzeczy. Podczas słuchania płyty, słychać na niej wyraźnie zarówno stary, solidny, niemiecki heavy metal, jak i wiele bardzo nowoczesnych, elektronicznych wpływów. Na jakiej zasadzie staracie się to łączyć? Czy nie boicie się, że starzy fani zaczną zachodzić w głowę, czy aby to jest jeszcze metal? Zasadniczo nie zastanawiamy się nad tym, podczas tworzenia utworów. Andi bardzo lubi wszelkie nowoczesne wstawki. Lubi je wrzucać do utworów, albo jako intro, albo jako element całości. Potem mamy innych autorów, jak np. Weiki, lub ja, którzy wola bardziej tradycyjne podejście, np. z brzmieniem jak w organach Hammonda. Jeśli pomysł jest dobry, to po prostu go używamy, niezależnie od tego, czy jest bardziej nowoczesny, czy tradycyjny. I tak jest wystarczająco dużo gitar i jeśli zagramy to na żywo, to nawet będzie brzmiało bardziej szorstko. Wytwórnia płytowa was także pod tym wz-ględem chyba nie ciśnie. Absolutnie nie. Próbujemy znaleźć równowagę pomiędzy tym jak to brzmi i w jakim stopniu te nowoczesne elementy są wplatane do utworów. Jest to, w dużej mierze robota naszego producenta.

Podoba mi się koncepcja wizualna teledysku. Kto wpadł na pomysł z animacją? Na pomysł wpadł twórca teledysku. Wygląda to trochę jak cywilizacja Majów, choć tak naprawdę nikt nie wie, jak Nabatejczycy wyglądali, więc umownie przyjęliśmy taką konwencję. Sądzę, że historia jest ciekawa i pasuje do piosenki. Słyszałem, że Sasha ma też pomysł nakręcenia teledysku "Iphonem". W jednym z wywiadów mówił o nim. On jest fotografem i robi mnóstwo zdjęć. Zrobił ich sporo różnym zespołom i jest to jego kolejna pasja obok muzyki. Zajmuje się tym, jak jest w domu. Z tego, co się orientuję, robił też zdjęcia politykom. W każdym razie mocno siedzi w mediach. Robi nam małe filmiki, montuje i wrzuca do sieci, pokazując nas w trasie. Można powiedzieć, że jest naszym specem od multimediów. Bardzo fajna sprawa. Podoba mi się pomysł robienia czegoś, bez ogrom nego budżetu i drogiego sprzętu. Tak, a on jest odpowiednim człowiekiem do tego, bo zna się na małym sprzęcie, dobrej jakości. Ufam mu, w każdym razie, że zrobi to dobrze. A teraz pytanie, które zawsze lubię zadawać zespołom, które robią to już parę lat. Czy nie nudzicie się grając stare kawałki? Czy kiedykolwiek miewasz uczucie, w stylu - Boże znowu muszę grać "Eagle Fly Free", po raz pięćdziesiąty? Nie, nie nudzę się. To jest po prostu część koncertu, kiedy mogę się zrelaksować, bo nie muszę się koncentrować na instrumencie i grze. Grałem to już tysiąc razy, znam to na pamięć, więc mogę skupić się bardziej na publiczności. I pomyśleć o tym, co będziesz jadł na obiad… (Śmiech) Tak, to jest pewna rutyna, w jaką się wpada z jednej strony, a z drugiej pozwalam muzyce płynąć i patrzę na publiczność, jakie emocje w niej ona wywołuje. Jest to bardzo przyjemne. Na pewno się nie nudzę, dopóki ludziom się

A Ty obecnie czego głównie słuchasz? Inspirujesz się czymś obecnie, śledzisz scenę, czy raczej trzymasz się klasyki? W zasadzie to głównie trzymam się klasyki. Zwłaszcza kiedy piszę, to raczej nie chcę słuchać nowych rzeczy. Czasem jak coś ci się spodoba, to nie chce Ci to wypaść z głowy. To dość niepokojąca sprawa jak próbujesz pisać nowy utwór a jakaś melodia nie chce ci wyjść z ucha. Można ją skopiować nawet podświadomie. Tak, dla tego w chwili obecnej raczej żyję w niewiedzy. Poza tym jak śledzę prasę i media, to co miesiąc jest jakieś czterdzieści wydawnictw i nie mam czasu się z tym wszystkim zapoznać. Ale ludzi ściągają muzykę z Internetu i patrzą co jest dobre, co nie. A co sądzisz o ściąganiu muzyki z sieci? W zasadzie to nie jestem od tego, żeby mówić ludziom, żeby tego nie robili, ale jeśli każdy będzie miał podejście mówiące, że muzyka nie jest tym, za co powinno się płacić, to wtedy my tracimy pieniądze, które przeznaczamy na nagranie dobrej jakości albumu. Wtedy dostajemy mniejszą zaliczkę od wytwórni, przed nagraniem płyty, itd. Ale sądzę, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy i wychodzą z założenia, że jak coś jest w sieci, to jest za darmo. To nie banan, którego jak weźmiesz z półki i zjesz, to musisz za niego zapłacić. Ja akurat jestem takim staroświeckim fanem, który lubi mieć płytę na półce, wkładkę ze zdjęciem zespołu i tekstami, które mogę poczytać. Tak to wygląda wśród fanów rocka i metalu. W tej muzyce widać to bardziej niż w innej. Prawdziwi fani tej muzyki wiedzą kto gra na klawiszach, kto jest producentem, wiedzą czy jest jakiś inny gość, który do zespołu dołącza i w jakiej kapeli grał przedtem. Mają odrobione lekcje. Bardzo mi się podoba takie stare podejście. Helloween często było nazywane chrześcijańskim metalem. Czy zgadzasz się z tym określeniem i czy się z nim utożsamiasz? Piszemy i śpiewamy o różnych rzeczach, bo w coś wierzymy i sądzimy, ze każdy powinien mieć prawo, żeby mówić co chce. Nie nazwałbym nas chrześcijańską kapelą metalową. Być morze mamy jakieś konotacje z tym tematem, lub ewentualnie coś co można nazwać chrześcijańską postawą. Nie jest to jakiś white metal ani nic w tym stylu, tylko coś "Straight Out of Hell" (śmiech). Oczywiście gramy na pewnych oklepanych standardach, jak strażnik kluczy, czy diabeł, ale wierzymy w pewne rzeczy, które wkładamy w nasze utwory. Zawsze wszystko kręci się wokół Boga i diabła. Dobro i zło to pewna gra, która nigdy się nie kończy. Metal zawsze się na podobnych koncepcjach opierał. Dokładnie. Ale mamy coś, co można nazwać jakimś chrześcijańskim lub po prostu pozytywnym przesłaniem. Tak, czy owak, to zabawa pewnymi konwencjami, która mi się podoba. I na koniec: Podoba mi się kawałek "Asshole". Czy tytułowy dupek, to ktoś konkret ny? Jakiś np. reprezentant tzw. Establishmentu? To może być twój sąsiad. Ktoś, kto działa ci na nerwy i wyciąga z ciebie energię, np. zaskarżając cię do sądu, za to że twój płot jest w niewłaściwym miejscu. Wiesz o co mi chodzi? Albo to może być jakiś biznesmen, albo firma. Czasem jest się przez takich ludzi otoczonym, gdziekolwiek by się nie poszło.

Foto: Sony Music

Widziałem teledysk do waszego nowego utworu, "Nabatea". Sam jestem filmowcem i oglądam wiele teledysków. Niestety większość z nich jest podobna. Wasz, za to jest oryginalny. Możesz powiedzieć nam coś więcej na temat tego, czyj to był pomysł? Nie wiem, czy kojarzysz historię Nabatei. Była to społeczność, która istniała kilka tysięcy lat temu i zniknęła, tak jak Majowie. W zasadzie nikt nie wie dlaczego. Próbowali stworzyć społeczeństwo bez wojen i przemocy. Można by ich nazwać jedną z pierwszych demokracji. Potem niestety pojawiły się inne narody, które próbowały ich podbić, ale oni przynajmniej starali się tworzyć cos na kształt demokratycznego społeczeństwa. To było świetnym tematem na utwór o takiej rzeczach jak wolność i o tym, że każdy powinien móc robić to, na co ma

ochotę, bez ograniczeń z góry, mówiących, że tego, czy tamtego nie wolno. Taką też mieliśmy koncepcję dla Andi'ego, żeby na jej podstawie napisał utwór. Temat w zasadzie był gotowy.

Często ludzie po prostu domagają się klasycznych numerów. Tak. Ale mamy takie klasyki, więc dlaczego ich nie grać.

Więc każdy może wytypować tu własnego dupka. (Śmiech) Dokładnie tak. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Ja tobie też, a teraz czas na kolację! Michał Drzewiecki

HELLOWEEN

93


Szwedzi z Air Raid rozłożyli mnie na łopatki swoim debiutem "Night of the Axe" i z miejsca stali się jedną z największych nadziei na scenie. Ich ognisty, szczery i czysty jak łza heavy metal jest w stanie zadowolić każdego fana takich dźwięków. Warto się nimi zainteresować, bo do takich zespołów należy przyszłość. Przed Wami gitarzysta Andreas Johansson i basista Robin Utbult.

Oldschoolowy Metal jest w naszych sercach i duszach HMP: Witam! Na początek gratuluję fantastycznego albumu. Andreas Johansson: Cześć stary! Dzięki, cieszę się, że Ci się podobał.

też trochę tworzymy. Zazwyczaj spotykamy się w czyimś domu i ciężko pracujemy nad piosenkami. Nagrywamy pomysły i przesyłamy je sobie wzajemnie w tą i z powrotem, aż wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani.

"Night of the Axe" jest jednym z najlepszych debi utów jakie dane mi było słyszeć. Jesteście w pełni zadowoleni z tej płyty? Robin Utbult: Dzięki! Świetnie się bawiliśmy przy nagrywaniu i ostatecznie nam wszystkim podobał się skończony produkt. Nasz producent, Nick DiMarino, odwalił kawał naprawdę dobrej roboty.

"Night of the Axe" jest niezwykle wyrównany i nie posiada słabych punktów. Jednak do moich fawory tów należą utwór tytułowy, "Raiders of Hell", Call of the Warlock" i "A Blade in the Dark". Jakie są wasze ulubione numery do grania, a które wzbudzają największy odzew publiki? Andreas Johansson: Moimi ulubionymi utworami do grania na koncertach z albumu są "Riding Out", "A Blade In The Dark" i "Highway Legion". Największy odzew wśród publiki wzbudza "A Blade In The Dark", to chyba nasz najpopularniejszy utwór razem z "When The Sky Turns Red" z EP-ki.

Wasz wokalista pochodzi z Grecji. Jak to się stało, że znalazł się w waszych szeregach? Andreas Johansson: Michalis przeprowadził się z Krety do Gothenburga i mieszkał tam około rok w momencie kiedy po raz pierwszy się z nim skontaktowaliśmy. Dostałem od niego maila po tym jak zobaczył nasze ogłoszenie w Internecie. Przesłuchaliśmy parę piosenek jego poprzedniej kapeli (Event Horizon X) i pomyśleliśmy, że brzmi to obiecująco. Zanim zdecydowaliśmy się go sprowadzić trochę razem poćwiczyliśmy. Jego głos idealnie pasuje do waszej muzyki. Michael śpiewa niżej niż większość wokalistów z młodych kapel heavy metalowych, co jest ogromnym plusem i miłą odmianą. Od początku szukaliście właśnie takie głosu? Robin Utbult: Właściwie to szukaliśmy wokalisty z wyższą tonacją, ale jego krzyki i średnie tony przypominają Halforda, więc pomyśleliśmy, że będzie do nas

Wasze umiejętności instrumentalne prezentują się doskonale. Air Raid jest Waszym pierwszym zespołem czy może graliście gdzieś wcześniej? Robin Utbult: Dla Andiego to pierwszy zespół, ale ja, Johnny, Dave i Michalis mieliśmy już swoje kapele. Były one zróżnicowane od power metalu i death do rocka z lat '80. Jednak stara metalowa szkoła to coś co chcemy grać, to rdzeń tego czego wszyscy codziennie słuchamy. Kto sprawił, że chwyciliście i za instrumenty i czemu zaczęliście grać akurat ten gatunek-czysty heavy metal? Andreas Johansson: Ja zacząłem od słuchania w

grupy w waszym mieście? Andreas Johansson: Tak, jest parę świetnych klasycznych heavy metalowych zespołów w Gothenburgu. Najbardziej znane są RAM i Katana. Płytę wydaliście via Stormspell Records. Jak oceniacie pracę jaką dla was wykonują? Andreas Johansson: Mamy tylko dobre słowa, żeby opowiedzieć o Iordanie z Stormspell. Jest bardzo rzetelny człowiek i prawdziwy maniak metalu, który zna się na rzeczy. Jeżeli nie dostaniemy w przyszłości żadnych dobrych ofert z większych wytwórni, prawdopodobnie zostaniemy w Stormspell. W tym roku graliście na kultowym Keep it True fes tival. Jak się grało w tym magicznym miejscu? Andreas Johansson: Keep It True było niesamowite, bardzo dobrze zorganizowane I nigdy tego nie zapomnimy! Byliśmy naprawdę przytłoczeni publicznością. Było tam około 2500 ludzi, na pewno największa publiczność jaką mieliśmy! Wielu z nich śpiewało razem z nami. Często gracie na żywo? Jak wygląda u was kwestia koncertów? Gdzie będzie was można zobaczyć? Może jakaś trasa? Robin Utbult: Graliśmy, z wyjątkiem Szwecji, w Niemczech i Niderlandach mini trasę ze Screamerem, co było niesamowite i bardzo zabawne! Całkiem niedawno graliśmy w Atenach i był to ostatni planowany na ten rok koncert. Teraz mamy kilka bardzo fajnych rzeczy zaplanowanych na tą jesień, ale najpierw musimy je potwierdzić latem. W waszej muzyce słyszę zarówno wpływy brytyjskie (Judas Priest, Saxon, Maiden) jaki i niemieckie (Grave Digger, Paragon). Zgodzicie się z taką opinią? Co jest dla was największą inspiracją? Andreas Johansson: Trafiłeś w 10! Powiedziałbym, że naszą główną inspiracją są w zasadzie US/Speed/Heavy metal i NWOBHM z lat '80. Jeżeli chodzi o zespoły, to na pewno Judas Priest, Iron Maiden, Rainbow, Accept, Running Wild, Vicious Rumors, itd. mieli wielki wpływ na nasze brzmienie. Myślę, że duży wpływ US Power dał nam własne brzmienie z mnóstwem ciężkości i ataku. Co dla was oznaczają słowa heavy metal? Czy jest to coś więcej niż tylko muzyka? Andreas Johansson: Heavy metal jest wolnością. Może być szybki, albo bardzo powolny, prosty lub skomplikowany, miękki lub twardy, jest nieograniczony, dlatego kocham tą muzykę! Łączy również ludzi w wielką wspaniałą rodzinę. To sposób życia. Codziennie noszę swoje heavymetalowe ciuchy. W recenzji napisałem, że dopóki powstają i działają takie zespoły jak Air Raid to heavy metal nigdy nie zginie. Czujecie się obrońcami stali? Andreas Johansson: My po prostu tworzymy muzykę, którą najbardziej kochamy. Bardzo nas cieszy, że jesteśmy postrzegani jako jeden z tych zespołów, który podtrzymuje płomień metalu.

Foto: StormSpell

dobrze pasował. Wasze numery muszą niesamowicie sprawdzać się na żywo. Refreny są wręcz stworzone do wspólnego śpiewu z fanami. Podczas tworzenia bierzecie pod uwagę tę kwestię? Andreas Johansson: Kiedy piszemy utwory zawsze celujemy w chwytliwe, łatwe do zapamiętania melodie. Oczywiście utrzymując przy tym ciężkość. Zdarzyło się parę świetnych wspólnych odśpiewanych piosenek na naszych koncertach! Szczególnie niesamowicie było na Keep It True! Macie niesamowitą umiejętność tworzenia znakomi tych heavy metalowych melodii. Kto za nie odpowia da? Jak wygląda proces twórczy w zespole? Jest jakiś główny kompozytor czy pracujecie wspólnie? Robin Utbult: Dzięki! Andy pisze większość muzyki, a Michalis większość tekstów, ale Nightshredder i ja

94

AIR RAID

dużych ilościach rzeczy jak Deep Purple i Rainbow, będąc 12 latkiem wydawało mi się, że to bardzo mocna muzyka. Jakiś czas później chwyciłem za gitarę, głównie za sprawą Ritchiego Blackmore'a. Odkryłem wtedy zespoły takie jak Judas Priest, Iron Maiden, Yngwie Malmsteen, a później zespoły grające NWOBHM i US Metal. Wcześnie doszedłem do wniosku, że metal z lat '80 jest moim ulubionym okresem. Pochodzicie z Gothenburga miasta słynnego z powodu powstania tam tak zwanego melodyjnego death metalu. Jakie jest wasze zdanie na temat tego gatunku? Andreas Johansson: Jesteśmy dumni z tego, że Gothenburg przyczynił się do czegoś naprawdę wielkiego w metalu, ale bez dwóch zdań, w ogóle nie lubimy tego gatunku. Są jeszcze jakieś inne klasyczne heavy metalowe

Jakie jest wasze zdanie na temat obecnej kondycji sceny heavy metalowej? Andreas Johansson: W ostatnich latach obserwowaliśmy pewnego rodzaju "falę" młodych grup grających oldschoolowy metal. To naprawdę zabawne, zobaczyć wspaniałe zespoły jak Steelwing, Enforcer, Katana, Screamer, Portrait itd. rosnące w siłę w ostatnim czasie. Coraz więcej ludzi zaczyna dostrzegać dlaczego brzmienie metalu z lat '80. jest lepsze od każdego innego brzmienia. Musimy jednak podkreślić, że kiedy zakładaliśmy Air Raid nie mieliśmy pojęcia o zbliżającej się fali. Odkryliśmy ją dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat. Tak czy inaczej byśmy to zrobili, ponieważ oldschoolowy metal jest w naszych sercach i duszach, i szczerze mamy nadzieję, że żaden z zespołów nie gra tylko ze względu na "falę". Szkoda by było. Jak wyglądają wasze relacje z innymi młodymi kapelami na scenie? Istnieje coś takiego jak braterst wo metalu? Andreas Johansson: Bardzo dobra przyjaźń łączy nas zwłaszcza ze Screamerem. Mieliśmy wspólną mini trasę po Niemczech i Niderlandach, i było po prostu świetnie. Mamy tez dobre relacje ze Steelwing. Nasz album nagrywaliśmy w ich rodzinnym mieście, tak więc trochę się spotykaliśmy, są super chłopakami! Jak dotąd widziałem same świetne opinie na temat waszej płyty. Jesteście zaskoczeni aż tak pozytywnym odbiorem? Zdarzają się w ogóle jakieś negatywne głosy? Andreas Johansson: Reakcje były naprawdę świetne,


wydaje się, że podoba się równie fanom jak i recenzentom. Widziałem kilka negatywnych opinii, ale zawsze sprowadzały się do "ktoś już to wcześniej zrobił" i nawet w tych złych recenzjach dostajemy na koniec dobrą notę, tak więc jesteśmy z tego powodu bardzo

szczęśliwi. Ja ze swojej strony życzę wam i sobie jeszcze wielu tak znakomitych płyt jak "Night of the Axe". Chcecie dodać coś od siebie na koniec? Andreas Johansson: Dzięki za wywiad chłopie!

Chcielibyśmy również podziękować wszystkim naszym fanom na całym świecie. Dajecie czadu jak cholera! Maciej Osipiak Tłumaczyła: Anna Kozłowska kiem zabawny klip (śmiech).

W imię metalu! Tytuł nawego albumu Bloodbound może dać wam wskazówkę w kwestii jego muzycznej i lirycznej zawartości. Nie ma tutaj nic do zgadywania, kiedy przeczytasz słowa "In The Name of Metal" spodziewasz się tradycyjnych, unoszących pięści hymnów i "prawdziwych" metalowych tekstów w duchu Manowar czy Dream Evil. W rzeczywistości tym razem dostajesz dokładnie to od szwedzkiego zespołu. Przez chwile eksperymentowali, ale wkrótce zdali sobie sprawę, że złożone i progresywne rzeczy to nie kierunek dla nich więc wrócili do tego co robią najlepiej. W naszym wywiadzie Fredrik Bergh, współzałożyciel i keyboardzista Bloodbound, wyjaśnił przyczyny stojące za tą decyzją. HMP: O ile mi wiadomo, to nagrania zakończyliście około Maya ubiegłego roku, ale album wydaliście dopiero w listopadzie. Skąd takie spóźnienie? Fredrik Bergh: Tak naprawdę to nie było spóźnienie. Skończyliśmy album, ale nasza wytwórnia, AFM Records, maiła już zaplanowanych wiele wydawnictw na rok z góry, więc po prostu zaplanowali naszą premierę na listopad. Mówiąc o czasie, to dość niespotykane wśród dzisiejszych zespołów, żeby wydawać co roku nowy album. Mieliście jakieś pozostałości z sesji do "Unholy Cross" czy po prostu znaleźliście się w tym miejscu, gdzie pomysły po prostu latają dookoła? Mieliśmy trochę niedokończonych pomysłów z "Unholy Cross" i pomysły jeszcze z poprzednich kilku lat. Na przykład nad utworem "King Of Fallen Grace" zacząłem pracować około roku 2007! Jednak większość piosenek i pomysłów zostało napisanych specjalnie na potrzeby tego albumu.

więc czas, żeby się do niego przyzwyczaić. Co teraz o nim myślicie? Jesteście w 100% z wszystkiego zadowoleni? Myślę, że to bardzo mocny album i dla mnie nadal brzmi bardzo dobrze więc jestem z niego bardzo zadowolony! Nigdy nie jesteś pewny albumu na 100%, zawsze da się coś poprawić! Ale jak już powiedziałem, mogę się pod nim podpisać i myślę, że to jeden z naszych najlepszych albumów! Wykonania Patrika na albumie są całkiem imponujące od samego początku gdzie uderza w Halfordowskie dźwięki. Czy popchnęliście go do granic umiejętności czy może da się z niego wycisnąć jeszcze więcej? Patrik jest niesamowitym wokalistą i jest coraz lepszy.

Wiele waszych tekstów jest prawdziwie metalowych. Co tak naprawdę znaczy dla Was bycie częścią metalowej społeczności? Kochamy w metalu wszystko i chcemy pisać nasze teksty w prawdziwie metalowej tradycji! Żadnych wyrafinowanych tekstów dla tego zespołu!

Z "In The Name Of metal" jak dotąd zdobyliście najwyższe miejsce na liście przebojów w waszej rodz imej Szwecji. Zaskoczeni? Nie bardzo. Rozwijamy jako zespół i liczba naszych fanów rośnie! Mamy nadzieje wspiąć się jeszcze wyżej kiedy wydam kolejny album. W sierpniu pojawicie się na festiwalu Bloodstock. Nie możecie się już doczekać, żeby zagrać dla brytyjskiego tłumu? Zabawnie będzie grać w UK po raz pierwszy w historii zespołu (a przynajmniej taką mam nadzieję). Nie wiem czego się spodziewać po publiczności, ale mam nadzieję, że przyjmą naszą muzykę do swoich serc! Macie w planach jeszcze jakieś festiwale na to lato? Tego lata będziemy grac na następujących festiwalach: Beastival (Niemcy), Metalfest (Czechy), Sweden Rock Festival (Szwecja), Atlanterhavsrock (Norwegia), R-Mine Festival (Belgia), Bloodstock Open Air (Wielka Brytania), Sabaton Open Air (Szwecja), Queen Of Metal (Niemcy). Wcześniej w tym roku podpisaliśmy kontrakt z agencją bookującą Rock The Nation. Byli świetni i załatwili nam wiele festiwali i

Foto: AFM

Więc Tomas i Federick od samego początku byli głównym duetem piszącym utwory. Czy tym razem było tak samo? Czy któryś z pozostałych członków zespołu miał swój wkład w pisanie piosenek? Tak, na tym albumie wszyscy pisaliśmy, poza utworem "Bounded by Blood", który został napisany przez Tomasa i naszego wokalistę, Patricka Johanssona. Kiedy ostatnim razem rozmawialiśmy, byliście po wydaniu albumu "Tabula Rasa". Od tego czasu brzmienie zespołu trochę się zmieniło. Na waszym poprzednim albumie pojawiły się pewne aluzje w kierunku bardziej klasycznego metalu, tym razem całkowicie poszliście za nim do końca. Poproszę o kilka słów wyjaśnienia. Postrzegamy "Tabula Rasa" jako album eksperymentalny. Chcieliśmy po prostu zrobić cos innego. Album zdobył grono fanów, ale większość naszej publiczności nie lubi go. Dlatego wróciliśmy do muzyki od której zaczęliśmy na naszej pierwszej płycie "Nosferatu". Jesteśmy zespołem grającym klasyczny metal! Oczywiście zdawaliście sobie sprawę, że robiąc coś takiego Bloodbound dołączy do kochanych/znienaw idzonych zespołów jak Manowar czy Dream Evil, ale kompletnie się tym nie przejmowaliście? Chcieliśmy stworzyć silne, przebojowe otwory i nie bardzo nas obchodziło czy będą nas porównywać do innych zespołów. Chcieliśmy napisać najmocniejsze kawałki jakie umieliśmy. Niektóre z utworów sięgają tekstowych szczytów mądrości, ale nie powinny być brane zbyt poważnie (śmiech). Wspomnę tylko, że Manowar i wy macie kilka tych pompujących pięści pieśni bojowych na albumie, "Metalheads Unite" ma klimat bardzo przypominający "Warriors of the World". Czy była to świadoma czy podświadoma inspiracja? "Metalheads…" jest na pewno hymnem z wpływami Manowar, ale myślę, że ma tez klimat Black Sabbath… Mówiąc o inspiracjach, kiedy po raz pierwszy usłyszałem chórki w "When Demos Collide" pomyślałem "Moment, czy słyszę tutaj "Conquest of Paradise" Vangelis?". Więc, z jakich niemetalowych zespołów i artystów czerpiecie inspirację? Słucham wszystkich rodzajów muzyki. Według mnie ważne jest mieć szeroki pogląd, jeżeli chodzi o muzykę. Chociaż Vangelis nigdy nie słuchałem.

Minęło sześć miesięcy od wydania albumu, mieliście

Cisnęliśmy go na albumie, żeby wydobyć z niego to co najlepsze, ale wydaje mi się, że możemy go pocisnąć jeszcze mocniej przy następnym albumie! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam się znaleźć tak wspaniałego wokalistę! Mówiąc o Patricku, nie mieliście szczęścia z wokalis tami w przeszłości posiadanie trzech wokalistów w ciągu pięciu albumów nie jest zbyt korzystne dla zespołu ponieważ zmienia jego brzmienie. Jak teraz wyglądają stosunki w zespole? Chemia w zespole jest teraz bardzo dobra! Ostatnie dwa albumy wydaliśmy w tym samym składzie, więc problemy z wokalistą na pewno są już przeszłością! Nagraliście klip do piosenki tytułowej, pierwszy w waszej historii. Dlaczego tak późno? Czy wcześniej była to po prostu kwestia funduszy? Chcieliśmy nakręcić naprawdę dobre wideo, a nie byliśmy w stanie nagrać profesjonalnego klipu aż do teraz ze względu na filmowy budżet. Uwielbiam to jak nam wyszło! Kto wpadł na pomysł nagrania wideo z fabułą opowiadająca o młodym metalowcu? To Tomas Olsson zaproponował taką fabułę. To cał-

koncertów w całej Europie. Rock The Nation zajmuje się również takimi zespołami jak Sabaton, Exodus, Behemoth i wieloma innymi. Graliście wielokrotnie w Czechach, ale jak dotąd nie byliście jeszcze w Polsce. Czy jest jakaś szansa, że zobaczymy was tutaj wkrótce? Tak, to prawda, graliśmy w Czechach co roku od 2008. Cóż, musze powiedzieć, że się mylisz... Graliśmy w Polsce! I spotkaliśmy tam świetną publiczność! Daliśmy 3 koncerty z Sabatonem w Polsce w 2009! Byliśmy we Wrocławiu, Gdyni i Poznaniu. Chcielibyśmy znowu móc zagrać w Polsce! Jeśli macie jakieś festiwale metalowe i nas chcecie, to zjawimy się tam w mgnieniu oka (śmiech). Na zakończenie powiedz mi, co Bloodbound chciałby osiągnąć jako zespół w 2013r.? Chcemy sie rozwinąć jako zespół i grać ile tylko się da! Mamy nadzieję, że wkrótce zagramy w Polsce!!! Kochamy polskich fanów i chcemy dać im dawkę Bloodbound już wkrótce!!! Wojciech Gabriel Tłumaczenie: Anna Kozłowska

BLOODBOUND

95


Zacząć coś nowego, a nie grać kawałki innych zespołów.

Tak długo, jak będziemy grać metal - będziemy porównywani do Sabaton W roku 2012 doszło do rozłamu w obozie Sabaton. Rikard Sundén, Oskar Montelius, Daniel Mullback i Daniel M?hr odeszli zakładając własny zespół o nazwie Civil War. Mimo tego ciosu, Sabaton wciąż działa z nowymi muzykami, zaś wspomniani byli członkowie Sabaton do współpracy zaprosili basistę Pizza, znanego z występów u boku Roba Halforda, oraz wokalistę Nilsa Patrika Johanssona, którego znacie z Astral Doors. W tym roku Civil War postanowił wydać swój debiutancki album. Czy ten zespół to klon Sabaton? Dlaczego doszło do rozłamu Sabaton? Na te i inne ważne pytania odpowiedział klawiszowiec Daniel Myhr. HMP: Witam, miło jest prowadzić wywiad z osobą, która wywarła wpływ na współczesną scenę metalową. Jaki jest wasz sekret? Czy to renoma nazwisk? Czy może marka byłego zespołu? Daniel Myhr: Kiedy opuściliśmy Sabaton było ogromne zamieszanie wokół nas. Myślę, że założenie nowego zespołu pod nazwą Civil War, było dla niektórych pewnym zaskoczeniem. Większość myślała, że wraz z opuszczeniem z Sabaton, opuściliśmy biznes muzyczny. Niektórym osobom otworzyły się oczy, kiedy zaprosiliśmy do współpracy Nilsa Patrika, to obecnie jeden z najbardziej cenionych wokalistów na rynku metalowym. Nawet Pizza wyrobił o sobie dobrą opinię, spokojnego i cenionego muzyka, który wybierał się w trasy koncertowe z Sabaton. Tak więc myślę, że szum wokół naszego odejścia z Sabaton, zrobił swoje i przyciągnął uwagę ludzi do tego, co się z nami dzieje. Zainteresował ich nasz nowy zespół i to jeszcze zanim wydaliśmy album. Civil War jak na młody zespół, który został założony w 2012 roku ma wręcz oszałamiające tempo działania. Wasza kariera nabrała szybkiego rozpędu, bo w krótkim czasie nagraliście mini album, dwa sin gle i w końcu debiutancki album "The Killer Angels" Jesteście bardzo pracowici. Kiedy uwaga jest tak skupiona na tobie, po takim wydarzeniu jak odejście z Sabaton, to nie możesz po prostu siedzieć i czekać na to co się wydarzy. To, co chcieliśmy pokazać, to to, że jesteśmy poważni w całej tej sytuacji i nie zdobyliśmy się na założenie zespołu, tylko po to aby czekać, jednocześnie nie robiąc niczego. Rozpoczęliśmy więc szybko prace nad mini albumem i w ciągu tygodnia mieliśmy gotowe cztery utwory. Skąd się wziął pomysł na nazwę zespołu? Czy to nawiązanie do Sabaton, który nie krył pasji do tem atyki wojennej? To Patrik wymyślił nazwę dla kapeli. Interesuje się wojną secesyjną, stąd jego sugestia. Nie potrafił przypomnieć sobie, żeby ktoś używał już takiej nazwy. Okazało

się, że miał rację. Najbardziej podobną nazwę miał popowy zespół The Civil Wars, więc byliśmy pewni, że nie będzie zamieszania w przypadku nazwy, bo nie ma takiej drugiej kapeli metalowej o takiej nazwie. Civil War zrodził się na gruzach Sabaton. Czy możesz powiedzieć, jak doszło do tego rozpadu? Dlaczego akurat wtedy no niego, po tylu latach? Odeszliśmy z różnych powodów, ale najważniejsze było to, że nie czuliśmy motywacji do działania dalej w Sabaton. Niektórzy z nas założyli rodziny, inni o tym myśleli. To sprawiło, że Sabaton był dla nich na dalszym planie. Ze mną było nieco inaczej. Nie mam rodziny i nie planuje jej w najbliższym czasie. Jednak kiedy zobaczyłem zespół, który stanowił całość przez 13 lat, a zmierzał ku rozpadowi, uznałem że jest to czas by iść samemu dalej. Moim powodem był brak motywacji do dalszego grania w Sabaton. W jaki relacjach jesteś z Joakimem i Parem? Czy jest szansa, że Civil War wyruszy w trasę koncertową z Sabaton? Dzisiaj nie mamy z nimi aż takiego mocnego kontaktu. Przeważnie jakieś maile czy smsy. Oni mają swoje życie, a my swoje. Uraz i żal, który był na początku, zniknął dość szybko po tym, jak tylko wszyscy przyzwyczailiśmy się do nowej sytuacji. Do tego, że każdy z nas poszedł w swoją stronę. Na obecną chwilę nie jest przewidziana trasa z Sabaton i w najbliższej przyszłości nie będzie. Musimy po prostu poczekać i zobaczyć, co przyniesie przyszłość. Czy pomysł założenia własnego zespołu był jedyną waszą opcją? Czy rozważaliście inne opcje? Czym mógłbyś się zająć? Nie myśleliśmy o innych opcjach i naprawdę chcieliśmy tylko dalej grać. Początkowo myśleliśmy o graniu na małą skalę, może nawet jako cover band, byle tylko grać. Kiedy jednak udało nam się zatrudnić Patrika, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że chcemy grać coś własnego.

Foto: Civil War

96

CIVIL WAR

Mieliście cały zespół zebrany, brakowało wam tylko do szczęścia basisty i wokalisty. Jak udało wam się przekonać Pizza do współpracy, który jest znany choćby z twórczości w Cryonic Temple? Znaliście się wcześniej? Jak przyjął waszą ofertę? Właściwie to Pizza powiedział nam, że jeśli będzie mieć zamiar dalej coś tworzyć, to on chętnie z nami zagra. Znaliśmy go właściwie od dłuższego czasu kiedy byliśmy już w muzycznym interesie i co więcej pracował on kilka razy z nami podczas tras koncertowych z Sabaton. Znacznie gorszym zadaniem musiało być znalezienie wokalisty. Szukaliście kogoś podobnego do Joakima? Czy może mieliście inne kryteria przy wyborze wokalisty? Nie mieliśmy żadnych kryteriów. Właściwie to od samego początku myśleliśmy o Patriku. Kiedy usłyszeliśmy od wspólnego znajomego, że Patrik jest zainteresowany zrobienieim czegoś z nami. nie zastanawialiśmy się dwa razy. Po prostu zebraliśmy przy kawie cały zespół i rozmawialiśmy, ustalając co i jak. Dlaczego akurat Nils Patrik Johansson? Fakt, że jest jednym z najlepszych współczesnych wokalistów? A może ze względu na jego sukcesy osiągnięte za sprawą Lions Share czy Astral Doors? Albo najzwyczajniej świecie przyciągnęła was jego maniera i tech nika śpiewania, przypominająca świętej pamięci Ronniego Jamesa Dio? Oczywiście wszyscy uważaliśmy, że Patrik jest znakomitym wokalistą. Naprawdę polubiliśmy to, co stworzył do tej pory ze swoimi kapelami. Początkowo jednak pomyśleliśmy, że jest zapewne zbyt zajęty, żeby zrobić coś razem z nami. Wszystko jednak się zmieniło kiedy usłyszeliśmy od wspólnego znajomego informację, że Patrik jest zainteresowany współpracą. Ucieszyłem się, że nie trzeba się rozglądać za dobrym wokalistą, bo sam on przyszedł do nas. Nils jest muzykiem, który na brak roboty nie może narzekać i obecnie działa w kilku zespołach. Pytanie jakie się nasuwa to jakim cudem zgodził się śpiewać w następnym zespole? Jak powiedziałem wcześniej, to on otworzył drzwi do współpracy, a my nie byliśmy spóźnieni z pozytywną odpowiedzią. Odmówienie współpracy tak dobremu wokaliście, było by prawie, jak postrzelenie siebie w stopę. Jaki wpływ na styl Civil War miał Patrik? Pracował wspólnie z wami przy kompozycjach? Czy może jego rola ograniczyła się tylko do śpiewania swoich partii? Patrik pełni nie tylko rolę wokalisty w zespole, ale również osoby odpowiedzialnej za pisanie tekstów i układanie całej aranżacji. Większość kompozycji powstała w wyniku współpracy Patrika ze mną. On wysyła mi demo z


zarysowaną linią melodyczną i z dopasowanym do niej śpiewem. Później ja zajmuję się przekształceniem jej w kompozycję z perkusją i klawiszami. Tak więc to my jesteśmy odpowiedzialny za podstawową pracę. Potem Oskar i Rikard dogrywają partie gitarowe, bo ja sam nie jestem jakimś dobrym gitarzystą. Pizza aranżuje partie basu, a Mullback przychodzi i przedstawia swoje pomysły odnośnie partii perkusyjnych. Można rzec, że cały proces tworzenia jest wykonywany przez cały zespół. Czy Civil War jest klonem Sabaton? Czy można wasz zespół traktować jako drugi Sabaton? Nie boicie się porównań, albo tego że możecie być w cieniu poprzedniego zespołu? Nie staramy się być klonem Sabaton, ale czasami, w niektórych momentach, możesz wyraźnie usłyszeć, że wciąż mamy wpływy z tamtego okresu. Nie jest łatwo odstawić na bok to, co robiło się przez ponad dziesięć lat i zacząć tworzyć coś zupełnie nowego. Tak długo, jak będziemy grać metal, zawsze będziemy porównywanni do Sabaton. Jeśli jednak ludzie uważnie wsłuchają się w naszą muzykę, mam nadzieję, że zauważą, że nie jesteśmy klonem Sabaton. Liczę, że znajdą w naszych kompozycjach znaczniej więcej. Wpływów i porównań do Sabaton nie da się wyprzeć... Słychać też wpływy Astral Doors... Jakie są wasze inspiracje, jak możesz opisać styl Civil War? Oczywiście, że można usłyszeć wpływy Sabaton, w końcu to spora cześć naszego życia. Nie ma w tym nic dziwnego. Nigdy tak naprawdę nie staraliśmy się brzmieć jak jakieś inne kapele. Mamy dużo różnych wpływów muzycznych w zespole, ale tak naprawdę nie wszystkie są realizowane w naszej muzyce. Ja osobiście słucham po trochu wszystkiego, coś pomiędzy szwedzkim folkiem, jazzem, muzyka progresywną, aż po Meshuggah, ale nie napiszę dla Civil War piosenki, która zawiera te elementy, bo byłoby to dziwne. Myślę, że można również usłyszeć Astral Doors, przecież Nils zajmuje się tworzeniem utworów dla tego bandu. Civil War można zaliczyć do gatunku heavy/power metal czyli mniej więcej do tej samej szufladki co Sabaton. Dlaczego nie spróbowaliście zagrać czegoś innego, na przykład hard rocka? Każdy z nas ma swoje korzenie w rocku i metalu, dlatego łatwiej jest nam grać właśnie to, co gramy. Nie byłoby dziwne podjąć zmiany w tym, co robiliśmy do tej pory w Sabaton. Szczególnie w momencie, w którym zaczęliśmy tworzyć nowy zespół i komponować nową muzykę. Cały czas mamy wiele różnych pomysłów na kompozycje, nawet na takie, nie będące w naszym stylu, ale jak na razie, są to próby nie warte pokazania światu. Może kiedyś, jako jakiś bonus, ale na pewno nie jako część albumu. Ciekawym zagraniem z waszej strony było wydanie mini albumu "Civil War". To wydawnictwo nieco uspokoiło fanów i wszystkich ciekawskich, którzy zastanawiali się, jak będzie brzmieć Civil War. Uwagę przykuwają nie tylko wasze kompozycje, ale też cover popowej piosenkarki Nelly Furtado... To był od początku mój pomysł. Zawsze bardzo lubiłem "Say it Right" i uważam, że jest to świetny kawałek. Zawsze w mojej głowie pojawiały się myśli, jak brzmiałby ten utwór w wersji metalowej. Tak więc, kiedy myśleliśmy o nagraniu mini albumu, powiedziałem wytwórni, że przygotujemy cztery własne utwory i jeden cover. Kiedy szefostwo spytało się, o jakim to coverze myślimy, przypomniałem sobie o "Say it Right" i właśnie to im powiedziałem. Początkowo ich reakcją był śmiech, ale potem doszli do wniosku, że jest to dobry pomysł. Pozostali w kapeli pomyśleli podobnie. Czy utwory jak "Forevermore" i "Civil War" nie nadawały się na album? Czy może były stworzone z myślą tylko o mini albumie? Kiedy już oficjalnie zaczęliśmy działać jako Civil War szybko dostaliśmy oferty od wytwórni odnośnie kontraktu płytowego. Problem był tej natury, że nie mieliśmy ukończonej ani jednej kompozycji. Zrobiłem krótkie szkice czterech utworów, które później ukazały się na EPce. Pokazałem je chłopakom, oni od razu je zatwierdzili. Wziąłem się więc za robotę i dokończyłem te utwory. Później wysłałem je do Patrika, który ułożył linie wokalne i napisał do nich tekst. W ciągu tygodnia mieliśmy mniej lub bardziej wykończone utwory, które mogliśmy zaprezentować wytwórniom. Także to miały być kawałki tylko na EPkę.

Ponikąd też poruszacie tematykę wojenną. Jak jest różnica w tym zakresie między Civil War a Sabaton? My nie śpiewamy cały czas o wojnie. Naprawdę. Są na albumie utwory, które nie poruszają tej tematyki. Połowa piosenek dotyka innych tematów. Złym skojarzeniem byłoby założenie że Civil War w zakresie tekstów idzie w ślady Sabaton. Mamy na przykład utwór "Son of Avalon", który dotyczy ludowej legendy, związanej z królem Arturem i rycerzami okrągłego stołu. Wydaje mi się, że jednym z najważniejszych wydarzeń roku 2013, w metalowym świecie, jest premiera waszego debiutanckiego albumu. "The Killer Angels" to heavy metalowy album, bardzo melodyjny i chwytliwy, z wyraźnymi wpływami Sabaton i Astral Doors. Jesteście zadowoleni z ostatecznego rezultatu? Jakie są pierwsze opinie o debiutanckim albumie? Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu, a reakcje fanów były głównie pozytywne. Ludzie wydają się być bardzo szczęśliwi, że udało nam się zachować wpływy z naszych starych kapel, a jednocześnie realizować inne patenty nie kojarzące się z tamtymi zespołami. Tak więc, ludzie nie mogą powiedzieć, że jesteśmy Astral Sabaton czy czymś takim. Kto z was miał największy wpływ na ostateczny kształt albumu? Kto miał w tym wypadku decydujący głos? Główną rolę przy przygotowaniu materiału na debiut odegrałem ja oraz Patrik. Jednak każdy z muzyków miał szansę przekazać swoje pomysły. To, że napisałem szkice wszystkich utworów, nie oznaczało w cale, że miały brzmieć tak w końcowej fazie. Chociażby Rikard i Oskar przedstawiali własne pomysły co do riffów i partii gitarowych, czyniąc album bardziej interesującym. Uważam, że gdyby tego nie zrobili, to album byłby nudny. Nie jestem tak uzdolnionym gitarzystą jak oni. Owszem mogę nagrać riffy, ale brakuje mi techniki, aby były bardziej atrakcyjne. Album otwiera "King of The Sun", który zawiera wielokrotnie wspominane patenty Astral Doors i Sabaton. Czy taki był zamiar? Chodzi o to, żeby nie brzmieć jak Sabaton czy Astral Doors, ale oczywiście ciężko jest tego uniknąć za każdym razem. Patrik napisał podstawy temat muzyczny pod utwór, potem pomogliśmy mu przy aranżacjach i tak to wyszło. "Fist to Fight" to power metalowa petarda, która brzmi jak zagubiony utwór z "The Art of War". Czy jest to pomysł, który powstał za czasów Sabaton i nigdy nie doczekał się realizacji? Jest to zupełnie nowy utwór, który nigdy nie miał być przeznaczony ani dla Sabaton, ani dla Astral Doors. Nie sądzę, aby był to zagubiony utwór z "The Art of War". Zwłaszcza, że to Patrik na początku przyszedł z pomysłem na ten utwór. Zostańmy jeszcze przy utworze "Fist to Fight". Jest to kompozycja, która ma promować wasz album w naszym kraju. Nie bez powodu akurat ten utwór został wybrany, ponieważ opowiada on o naszej jednostce do zadań specjalnych GROM. Skąd ten temat i pomysł? Co wiesz o jednostce? Po raz kolejny był to pomysł Patrika. Polska jest dla nas szczególnym miejscem i nie jest to dla nikogo wielkim zaskoczeniem. Patrik interesował się tym tematem, ale nie wiem skąd się wziął pomysł na napisanie tego utworu. Nie mam pojęcia jak dowiedział się jednostce GROM. Przez dłuższy czas znałem tylko tytuł kawałka, który do końca nie był dla mnie jasny. O samej jednostce wiem tyle, że jest to specjalna jednostka wojskowa, która wkracza do akcji, kiedy zagrożone są interesy kraju, a także w bardzo groźnych sytuacjach. Mówimy więc tutaj o prawdziwych twardzielach. Sabaton zawsze miał wielkie wsparcie w polskich fanach. Czy "Fist to Fight" można uznać za hołd dla polskich fanów oraz chęć podziękowania im? Jak już wcześniej wspomniałem to był pomysł Patrika, po tym jak usłyszał historię o polskich fanach, wpadł na pomysł aby napisać o polskiej jednostce. Tak więc w pewnym sensie jest to hołd dla naszych, polskich fanów.

nasze utwory. Nawet Civil War otrzymuje sporo takich próśb i propozycji dotyczących tematyki kolejnych kawałków. Jeśli ktoś faktycznie wpadłby na świetny pomysł na tematykę tekstu, musielibyśmy się temu uważnie przyjrzeć. Nie musiałaby to być tematyka stricte wojenna czy też historyczna. Epicki styl i chwytliwy refren to zalety "Saint Patrick's Day", w którym znów wyraźne są wpływy Astral Doors i Sabaton. Czy jest to utwór skomponowany przez Patrika? Patrik napisał kawałek, a ja go zaaranżowałem. To był jeden z tych utworów, które wyszły w sposób naturalny, ponieważ w wielu przypadkach, ja i Patrik, myślimy podobnie. W tym przypadku, miał on praktycznie ukończony pomysł, co sprawiło, że ja miałem niewiele do zrobienia. Właściwie tak wyglądała sprawa w przypadku wielu kompozycjach napisanych przez Patrika. Utworem, który znakomicie oddaje epicki charakter, świeżość i autorski sznyt, jest bez wątpienia "Rome is Falling". Jest to prawdziwy hit. Możesz zdradzić skąd czerpałeś inspiracje w przypadku tego kawałka? To była pierwsza kompozycja, którą przedstawiłem chłopakom, kiedy zacząłem pisanie nowego materiału. Utworem, który miałem w głowie, podczas komponowania tego kawałka, był "Wish I Had an Angel" Nightwish, ale końcowy efekt był zupełnie inny. Na początku pomyślałem, że to dobrze, że tak się stało. Jednak czegoś brakowało. W końcu Patrik wymyślił melodię i zwaliło mnie to z nóg. Przeniósł ten utwór na zupełnie nowy poziom. Nic dziwnego, że wszyscy jednogłośnie wybraliśmy ten kawałek na nasz pierwszy singiel. Czy celowym zagraniem było wykorzystanie melodii i riffu z "The Art of War" Sabaton w utworze "I Rule the Universe"? (Śmiech)! No więc, na początku ta cała melodia to był żart z mojej strony. Nawet zostało zagrane z tym samym brzmieniem, które wykorzystywałem w Sabaton. Chłopakom jednak pomysł się spodobał i powiedzieli, że nie ważne, że brzmi jak Sabaton, oraz, że nie powinniśmy unikać naszej przeszłości aż w takim dużym stopniu. I tak też zostało. Ja wprowadziłem tylko kilka drobnych zmian i wykorzystałem inne brzmienie. Który utwór Twoim zdaniem jest najlepszy, a który najgorszy? Jestem bardzo zadowolony z całego albumu. Trudno mi jest powiedzieć, który utwór jest najlepszy, a który najsłabszy. Wszystko zależy od nastroju w jakim jesteśmy podczas słuchania. Co byś jeszcze zmienił, gdybyś miał taką szansę? Zawsze mam takie pomysły, żeby nanosić poprawki to tu, to tam, ale myślę, że ostatecznie nie robiłoby to jakiejś większej różnicy, gdyż i tak nikt na to by nie zwrócił uwagi.... z wyjątkiem nas. "The Killer Angels" lada chwila trafi na półki w sklepach muzycznych. Czy przewidujecie trasę kon certową promującą album? Zawitacie do Polski? Czy setlista będzie zawierać utwory z repertuaru Sabaton czy Astral Doors? Na tą chwilę mamy zaplanowane kilka festiwali. Zamierzamy zrobić sobie trochę wolnego. Od kiedy niektórzy z nas zostali rodzicami, czy też jak Mullback niedługo zostaną, postanowiliśmy podejść do tematu na spokojnie Planuje wyruszyć w małą trasę koncertową późną jesienią, ale póki co, nic nie jest ustawione. Jeśli wyruszymy w trasę to na pewno odwiedzimy Polskę. Jeśli chodzi o repertuar, skupimy się głównie na naszych własnych kompozycjach, ale będziemy mieć w gotowości jeden czy dwa utwory, które publiczność będzie chciała usłyszeć podczas koncertu. Jedną z taką opcji może być nowa wersja "Prima Victoria", który brzmi inaczej, ale tak samo dobrze. Nasz czas dobiegł końca. Proszę o ostatnie słowo do polskich fanów. Dzięki za dotychczasowe wsparcie przez te wszystkie lata i mam nadzieje spotkać was kiedyś w przyszłości. Łukasz Frasek

Czy poza Polską również macie gdzieś tak wielkie wsparcie? Czy fani z innych krajów także mogą się spodziewać kompozycji związanej z ich krajem? Było dużo wsparcia z wielu krajów. Zawsze dostawaliśmy też wiele sugestii o tym, o czym powinny być

CIVIL WAR

97


chyba też nowego basistę? Tak. Paweł Gębka dołączył w czerwcu 2012r. i został od razu rzucony na głęboką wodę, gdyż po tygodniu czasu musiał zagrać koncert. Było to bojowe zadanie, któremu sprostał doskonale po czym na stałe zadomowił się w składzie.

Power metal z turbodoładowaniem Jeśli ktoś jeszcze pamięta Abigail z Ostrowa Wielkopolskiego to mam dla niego dobrą wiadomość. Titanium jest bowiem w prostej linii kontynuacją tego zespołu, łącząc tradycyjny heavy metal z bardziej power metalowymi dźwiękami, z którymi lider Titanium Karol Mania ma do czynienia na co dzień w Pathfinder. Efektem jest bardzo udana płyta świadcząca o tym, że polskie zespoły coraz śmielej dobijają się do europejskiej czołówki także w tym gatunku: HMP: Wygląda na to, że jeden zespół to dla ciebie za mało skoro grając w Pathfinder postanowiłeś założyć kolejny? Karol Mania: Życie jest zbyt krótkie, więc trzeba je dobrze wykorzystać. A jako, że ja wykorzystuję je na tworzenie muzyki, jeden zespół to może być zbyt mało, biorąc pod uwagę ilość różnych pomysłów, które nieustannie rodzą się w mojej głowie.

razu do gustu, praktycznie nie było dywagacji na ten temat. "Titanium - stronger than steel" chciało by się rzec. Może nie odkrywamy tym stwierdzeniem jak i naszą muzyką nowych galaktyk, ale takie właśnie było założenie, kultywować złote lata gitary, przyprawiając je szczyptą własnego doświadczenia lub momentami jego całkowitego braku, zdając się w głównej mierze na intuicję (śmiech).

Po rozpadzie Abigail, dość szybko założyliście Pathfinder i w tym zespole poszliście w zdecydowanie bardziej power metalowym kierunku. Dlatego właśnie powstał kolejny - Titanium, odwołujący się znacznie bardziej do tradycyjnego metalu i w pewnym sensie tego, co graliście w Abigail? Od samego początku zakładając zespół wiedzieliśmy, że określenie heavy metal będzie tym najbardziej konkretnym jeśli chodzi o nasz styl. I choć miał to być heavy w najczystszej postaci udało się także wpleść wiele motywów niekoniecznie kojarzonych z klasycznym graniem. Mam na myśli na przykład wszystkie te perkusyjne galopady, których jestem wielkim fanem od zawsze i które musiały, chcąc nie chcąc, znaleźć się na płycie, ale też i spokojne nastrojowe fragmenty wykorzystane jako chwila oddechu, szczególnie dla perkusisty (śmiech). Jeśli chodzi o podobieństwo muzyczne do Abigail to cieszy mnie, że oprócz mnie ktoś to zauważył, gdyż jest na pewno jakiś wspólny mianownik między tym co działo się w okresie, gdy nagraliśmy dwie dośc obszerne płyty demo, a tym co można posłuchać na debiutanckim albumie Titanium.

Skład skompletowaliście dość szybko, bo dołączyli do ciebie dwaj starzy kumple z Abigail i do niedawna stanowiliście taki trzon grupy. Mieliście chyba jednak problemy ze znalezieniem odpowiedniego wokalisty? Po zakończeniu działalności z Abigail wiedzieliśmy, że pewnego dnia znowu razem ze sobą zagramy. Wiedziałem to szczególnie ja i Filip (Gruca - perkusja - przyp. red.), jednak rzeczywistość pozwoliła nam na kolejne muzyczne przedsięwzięcie dopiero pod koniec 2010r., kiedy to nawet nie zastanawialiśmy się czy zakładamy zespół. Po prostu przyszliśmy na próbę i zaczęliśmy grać tak samo, jak to wyglądało kilka lat wcześniej.

Dlaczego zdecydowaliście się na nazwę Titanium? Dobrze pasuje do zespołu metalowego, bo tytan to też właściwie metal czy też były inne powody? Szczerze mówiąc to o tym, że jest taki metal jak titanium dowiedziałem się niedawno. Niezbyt uważałem na lekcjach chemii w liceum, były znacznie ważniejsze rzeczy do zrobienia np. dopisywanie ocen do dziennika (śmiech). Nazwa rzeczywiście przypadła nam od

W końcu trafił do was Maciej Wróblewski, jednocześnie wokalista Wolf Spider. Wydaje mi się, na pod stawie płyty i nagrań koncertowych, że głos Macieja świetnie pasuje do waszej muzyki i szybko nawiązaliście tę przysłowiową nić porozumienia? Dobry wokal w heavy metalu to jak wiadomo solidna podstawa. Dzięki temu ludzie zapamiętują zespół. Jeśli do tego zagra się chwytliwe linie melodyczne z charyzmatyczną barwą, efekt może być piorunujący. Tego właśnie potrzebowaliśmy i szczerze mówiąc mieliśmy dużo szczęścia, odnajdując Macieja, gdyż nie śpiewał jeszcze w tamtym czasie w Wolf Spider i pojawił się jakby znikąd. Maciej nagrał fragment utworu "Run To The Hills" do programu "The Voice Of Poland", który to w zupełności wystarczył by zareagować. Dzięki Maciejowi zyskaliście nie tylko wokalistę, ale

Po skompletowaniu składu prace nad płytą ruszyły pełną parą. Jesteś autorem większości materiału z "Titanium", ale nowi koledzy też mieli okazję się wykazać? Jeśli chodzi o komponowanie z doświadczenia wiem, że jedna osoba, góra dwie zrobi zdecydowanie lepiej dany utwór niż cały zespół. Jeśli jeszcze do tego dochodzą różne fascynacje i poglądy to nietrudno o kłótnie. W przypadku Titanium, podpisuję się pod większością muzyki, a jako, że pomysłów mam zwykle nadmiar, przyszło mi to dość łatwo i spontanicznie. Inaczej wygląda sprawa aranżowania, gdyż w tej kwestii np. bębny czy wokale były niekiedy modyfikowane podczas samego etapu nagrywania. Wtedy często wychodzi czy coś pasuje czy też nie. Rozbijając płytę na czynniki pierwsze, instrumentalny "Riffs Of Steel" to dzieło Jarka (Bony - przyp. red.), w którym wyraźnie słychać to o czym mówiłem wcześniej - złote czasy gitary i fascynację Cacophony, a więc utwór musiał znaleźć się na płycie. Właściwie zmonopolizowałeś też sferę produkcyjną płyty, bo jesteś jej współproducentem, nagrałeś też wszystkie ślady oraz zmiksowałeś materiał i wykonałeś jego mastering. To chyba twój debiut w aż takiej szerokiej formie? Zapewne zachęciło cię do tego pozytywne doświadczenie, jakim było wyprodukowanie "Fifth Element" Pathfinder? Rzeczywiście, w przypadku obu albumów Pathfinder miałem szansę wykazać się razem z Arkiem (Ruthem przyp. red.) od strony producenckiej, gdyż wiedzieliśmy obaj dokładnie o co nam chodzi i co chcemy przekazać odbiorcom. Jest to zadanie niełatwe, gdyż to, co twórcy wydaje się rewelacyjne nie zawsze ma szansę by zostać docenione przez publiczność. Jednak tak, jak wspomniałeś, było to bardzo pozytywne doświadczenie, które pozwoliło mi pójść krok na przód i wciągnąć się bardziej w proces studyjnej obróbki dźwięku, od samego nagrywania aż po mix i mastering. Jest to w tej formie faktycznie mój debiut, jeśli nie liczyć miksowania materiału na demo wspomnianego wcześniej Abigail, a że miało to miejsce jakieś dziesięć lat temu, stałem się realizatorem jakby z konieczności i nie mając żadnej teoretycznej wiedzy musiałem działać zupełnie instynktownie. Takie rozwiązanie, jak słychać na płycie, sprawdziło się doskonale. Pewnie spore znaczenie miał tu też fakt, że ludziom z zewnątrz trzeba sporo zapłacić, a po co, skoro można zrobić to samodzielnie? Dokładnie tak jak mówisz! (śmiech) Nad materiałem Foto: Titanium

98

TITANIUM


miałem okazję pracować w komfortowych warunkach w pobliskim Studio Play w Ostrzeszowie z Arturem Obalskim. Dodatkowym atutem oprócz finansowego, jest fakt możliwości eksperymentowania z dźwiękiem na różne sposoby, można by powiedzieć że bez końca, co niekoniecznie może być plusem, ale pozwala na uzyskanie finalnego efektu mniej więcej zgodnego z tym co wcześniej było w głowie. Z całego etapu produkcyjnego jestem bardzo zadowolony i nie zamierzam nawet wtrącać żadnych "ale", gdyż na tamtą chwilę lepiej się po prostu nie dało. Dostało mi się co prawda za "małą" obsuwę czasową ale zawsze musi być jakiś minus. Właśnie, od nagrania płyty do jej wydania minęło kilka ładnych miesięcy. Szukaliście w tym czasie wydawcy czy też przygotowywaliście się do w pełni pro fesjonalnego, samodzielnego jej wydania? Był to okres, o którym już wspomniałem, eksperymentowania z brzmieniami i mojego dążenia do nieistniejącej perfekcji, czyli nie był to tak do końca czas pożarty przez Langoliery. Jednak może zastanawiać sam fakt, co zespół robił przez pół roku. Obok wielu okolicznych koncertów, szczególnie w rodzimym Ostrowie, przygotowywaliśmy też całą otoczkę związaną z wydaniem płyty w tym po części właśnie okładkę, dużo zajęły nam związane z tym negocjacje. Jeśli chodzi o wydawcę początkowo nie zamierzaliśmy szukać żadnej wytwórni, teraz gdy pojawiła się szansa na horyzoncie być może ulegnie to zmianie.

padku harmonii gitarowych każdy dźwięk ma swój czas i miejsce. Momenty te po prostu rozdzieliliśmy między sobą na zasadzie riffu. Każdy gra swoją z góry ustaloną partię, co w rezultacie daje efekt harmoniczny o jaki chodziło. Studyjne partie są znacznie wzbogacone i często nie kończyło się tylko na dwóch gitarach. Czasami pojawia się ściana solowych gitar jak choćby we wstępie do "The Only One". Ktoś może spytać: "ale jak to zagrać na żywo? , a od czego są harmonizery? A kto zagrał w studio na klawiszach, skoro nie macie w składzie klawiszowca? Temat był dość skomplikowany, gdyż ciężko o klawiszowca nie myślącego, jak klawiszowiec tylko jak gitarzysta, więc w rezultacie zleciłem to sobie i raczej nazwałbym to bardziej programowaniem niż nagrywaniem. Klawisze w zamierzeniu miały być tylko tłem i takim pozostaną i w ten sam sposób wykorzystujemy

schematyzm i monotonia to słowa nie występujące w waszych słownikach? Bardzo mnie cieszy, że udało się uniknąć monotonii, co jest szczególnie ważne mając na pokładzie aż 12 utworów, pomijając oczywiście intra. Może faktycznie te 2 utwory co wymieniłeś są w jakimś stopniu odmienne od reszty. Dużo dobrego słyszymy najczęściej o tytułowym numerze, który to odbierany jest jako hit, jednak bez tej typowej schematyczności. Co do rozbudowanych utworów nie tylko ja jestem ich fanem w zespole. Od zawsze mnie i Filipa fascynowały najbardziej te długie, kończące płyty utwory jak "Armageddon" Gamma Ray czy "Fear Of The Dark" Iron Maiden. Filip pewnie dodałby jeszcze jeden kawałek który nagrała Metallica, ale znudziłbym się pisząc jego tytuł w całości, a co dopiero słuchając go, (śmiech). Z kolei krótsze utwory instrumentalne są chyba taki-

Foto: Titanium

DIY także w tym wypadku sprawdza się najlepiej? Patrząc ogólnie na sprzedaż płyt jaka ma miejsce w dzisiejszym świecie nie ma się co oszukiwać, te czasy już się skończyły i nawet najlepsza wytwórnia w przypadku nieznanego zespołu cudów nie zdziała. Oczywiście nie moglibyśmy nie wydać albumu w fizycznej formie, gdyż dla wielu, w tym dla nas, jest to prawdziwy dowód istnienia zespołu (śmiech). Jednak oprócz tego płyta, jak i poszczególne utwory są dostępne legalnie jako mp3 na iTunes, Amazon i polskim Soundpark. CD z kolei można nabyć w tej chwili tylko bezpośrednio u nas. Album jest bardzo dopracowany - począwszy od szaty graficznej, komiksowej okładki, aż do tych mrocznych odcieni szarości, nawiązujących do barwy tytanu. Od razu było wiadomo, że zajmie się tym twój kolega z Pathfinder, Krzysztof "Gunsen" Elzanowski, odpowiedzialny też za szatę graficzną obu albumów tej formacji? Dokładnie, było to wiadomo od razu Gunsen miał okazję wykazać się dużym profesjonalizmem przygotowując cały layout dla Pathfinder, więc z jasnych przyczyn wybór padł dla niego. Z drugiej strony okładka nie do końca miała być poważna więc w tej roli Gunsen, będąc fanem Cartoon Network, sprawdził się idealnie. Byliście tak zadowoleni z jego pracy, że pozwoliliście też zagrać mu solówkę w utworze "In The Night"? Po części był to szantaż. Jakby Gunsen nie zagrał tej solówki, na okładce mielibyśmy w zamian, całą plejadę postaci z bajki "Niezwykłe przygody Flapjacka" z Knykciem na pierwszym planie przypuszczam, a tak sprawa zakończyła się tylko napisem: "Gunsen was here". Jakby nie było efekt końcowy, to klasyczny Gunsen i odróżnia się od reszty solowych wstawek na płycie. To nie jedyne ciekawe solo na tej płycie. Przy tym temacie nasuwa mi się niejako naturalnie takie spostrzeżenie: nie jesteś chyba muzycznym dykta torem, który zagarnia dla siebie wszystkie solówki w utworach swego autorstwa, bo Jarosław Bona też kilka razy ma okazję wykazać się swoim kunsztem jako solista? Jarek zagrał swoje solowe partie w miejscach, które są niemalże stworzone dla niego. Idealnie wpasował się w te melodyjne fragmenty i jeszcze bardziej tym samym podkreślił naszą przynależność do lat 80-tych. O dyktaturze raczej bym nie mówił (śmiech), choć tak jak wcześniej podkreśliłem, wizja jednej osoby prowadzi do uzyskania większej spójności materiału, a indywidualne umiejętności, czy naleciałości każdego muzyka nadają utworom zespołowego ducha na etapie ogrywania, czy też nagrywania w studio. Jak dzielicie te partie? Bo te gitarowe dialogi w "Here And Now" czy "Nowhere To Run" naprawdę robią wrażenie. Tak jak w przypadku naszych solówek dużą rolę odegrała improwizacja czy też spontaniczność, tak w przy-

je na koncercie. Jako osobnik wychowany na starym hard rocku i klasycznym heavy przyznam, że współczesny power metal zdecydowanej większości zespołów po prostu do mnie nie trafia, bo jest zbyt lekki, mdły i pozbawiony mocy. Jednak wam udało się uniknąć pułapek brzmicie ostro i zadziornie nawet w tych stricte powerowych numerach jak "We Come To Rock" - to zapewne efekt fascynacji tradycyjnym heavy lat 80.? Rozumiem co czujesz, gdyż ja jako oddany fan power metalu równie rzadko znajduję dzisiaj coś, co kładzie mnie na łopatki i większość bywa przewidywalna. U nas z kolei power metal to tylko pewien procent stylistyki, który pojawił się sam, widocznie granie takie jest w nas głęboko zakorzenione i nie pozbędziemy się tego, zresztą wcale nie zamierzamy. Gdy powstawały pierwsze riffy wszystko zmierzało dokładnie w kierunku heavy z lat 80-tych, jednak w momencie, gdy doszedł do nas Maciej, jego możliwości wokalne, w tym czystość barwy głosu, połączona z charakterystyczną chrypą, pozwoliły nam pójść dalej niż tradycyjny heavy metal. Jeśli efektem ubocznym jest power metal to może mnie to tylko cieszyć. Właśnie, nie brakuje też odniesień do metalu tamtej dekady, jak w "The Only One" czy "Here And Now". Nie tylko muzycznych, bo mocy i ciężaru dodaje im niższy, ostry i bardzo drapieżny śpiewa Macieja - power metal z turbodoładowaniem? (śmiech) "Here And Know" jest dobrym przykładem ewolucji utworu od momentu powstania, aż do czasu, gdy ujrzał światło dziennie. Poza czysto thrashowym riffem ze wstępu numer ten miał nawiązywać wokalnie do Skid Row a nawet Guns N' Roses. Gdy przyszedł Maciej zinterpretował to na swój sposób i "siadło". Zecydowaliśmy się na mocniejsze wokale, do tego Filip podkręcił tempo przez co niedoszły hardrockowy utwór stał się niemalże thrashową petardą.

mi przerywnikami pomiędzy właściwymi kompozyc jami? Można też na ich podstawie wywnioskować, że jesteście fanami filmu, bo "Far Beyond The Skies" to fragment wyjęty z "Dr Who", zaś "An Ever Flowing Stream" może się kojarzyć z klimatem filmowych kompozycji Mike'a Oldfielda? Ciekawe porównanie i chyba pierwsze tego rodzaju. Muzyka Mike'a absolutnie nie jest mi obca i nie tylko dzięki Pathfinderowej przeróbce. W szczególności dobrze wspominam płytę "Voyager" którą piłowałem paręnaście lat temu dość często. Widocznie wywarło to jakiś wpływ na mój muzyczny rozwój i zaowocowało dużo później. Jeśli chodzi o "Far Beyond The Skies" wstęp ten jest całkowicie zamierzony i nieprzypadkowo znalazł się tuż przed "Another Chance", który tekstowo całkowicie nawiązuje do popularnego brytyjskiego serialu "Doctor Who". Pewnie nie mielibyście nic przeciwko temu, by wasze kompozycje podbijały listy przebojów, tak jak niegdyś jego utwory. Początek został już zrobiony, bo od kilku tygodni "Sacred Dreams" okupuje pierwsze miejsce rockowej listy Radia Aspekt? Nie dość że nie mamy nic przeciwko, to poczyniliśmy ku temu pierwsze kroki dzięki właśnie radiu Aspekt ,o którym wspomniałeś. Aktualnie od pięciu tygodni "Sacred Dreams" nie schodzi z pierwszego miejsca a jego poprzednik "We Come To Rock" gościł tam dokładnie dziewięć tygodni. Nie brakuje na "Titanium" kolejnych potencjalnych przebojów, tak więc pewnie najbliższe miesiące będą dla was gorące nie tylko z powodu zbliżającego się wielkimi krokami lata, ale też intensywnej promocji płyty? Myślę że raczej skupimy się tylko na lecie (śmiech), jako że to bardzo festiwalowy sezon, a na te w tej chwili dla nas trochę za późno. Jedyny pewny punkt programu to Festiwal Solidarności w Środzie Śląskiej 26 lipca, na który wszystkich zapraszamy!

Nie boicie się też dłuższych, bardziej rozbudowanych kompozycji, jak "In The Night" i "Titanium" -

Wojciech Chamryk

TITANIUM

99


Potęga metalu ponad wszystko Amerykański Seeker był jednym z setek istniejących na przełomie lat 80. i 90. zespołów, które nie zdołały się przebić. I pozostałyby po nich tylko niskonakładowe nagrania na kasetach, gdyby nie niedawne wznowienie działalności i kilka retrospektywnych wydawnictw audio i video. Owa reaktywacja zaowocowała również powstaniem kolejnego zespołu, Corners Of Sanctuary. Ci metalowi pracoholicy w ciągu dwóch lat istnienia zespołu nagrali dwa albumy i dwie EP-ki, a na dniach ukaże się ich trzeci CD, zapewne poprzedzony, żeby tradycji stało się zadość, kolejnym krótszym wydawnictwem. Fanów tradycyjnego heavy metalu chyba nie muszę zachęcać do przeczytania tego, co mieli do powiedzenia gitarzysta Mick Michaels i basista James Pera:

HMP: Co sprawiło, że postanowiliście założyć kolejny zespół, właśnie Corners Of Sanctuary? Mick Michaels: Chcieliśmy wrócić do naszych korzeni w heavy metalu - czasem taki powrót może mieć największy wpływ. Poza tym chcieliśmy też tworzyć muzykę, jakiej nie dotąd nie słyszeliśmy. James Pera: Powiem tak, marzenia nigdy nie umierają. Wiedzieliśmy, że mamy w sobie jeszcze mnóstwo ognia. Mick i Sean (Nelligan - perkusja i śpiew przyp. red.) napisali trochę świetnego materiału i od tego się zaczęło. Ciekawe jest to, że stało się to w okresie, kiedy wasz, można rzec drugi zespół, to jest Seeker, był bardzo aktywny. Nie mieliście problemów z pogodzeniem tych wszystkich obowiązków? Mick Michaels: Seeker był zespołem, w którym

A jak to wygląda obecnie? Seeker zszedł na plan dalszy, to Corners Of Sanctuary jest dla was obecnie tym ważniejszym zespołem? Mick Michaels: Celem była po prostu reaktywacja Seeker. Wtedy nic więcej nie planowaliśmy. To samo w sobie było zobowiązanie na dwa lata. Dyskutowaliśmy na temat nowego materiału i może nawet jakichś koncertach, ale biorąc pod uwagę, że wszyscy żyliśmy w różnych częściach kraju zdecydowaliśmy się pójść naprzód w innym kierunku. Świetnie było móc znowu pracować z Seeker, mieć możliwość przeżyć to na nowo i tworzyć nową muzykę, ale Corners Of Sanctuary znalazło się obecnie na pierwszym planie. James Pera: Seeker zawsze będzie wspaniałą częścią naszej przeszłości. Zawsze będziemy pamiętać… nie zapomnieliśmy o naszych korzeniach. JeFoto: Corners Of Sanctuary

strategii. Dzisiejsi fani mają w sieci ogromny wybór. Jest to zarówno błogosławieństwo jak i przekleństwo. Dużo łatwiej jest ruszyć w świat ze swoją muzyką, ale dużo trudniej jest utrzymać na dłużej zainteresowanie tym, co się tworzy. Media społecznościowe pozwalają nam rozprzestrzeniać nasza muzykę dużo szybciej niż kiedyś. Nie ma w tym nic złego, tym bardziej, że wszyscy kochamy tworzyć. Poza tym umieszczanie starszych utworów na nowych wydawnictwach pomaga Corners Of Sanctuary nawiązać kontakt z nowymi fanami i daje im wgląd na inne tytuły. Czyli nie narzekacie na brak weny, utwory sypią się niczym z przysłowiowego rękawa, stąd ta spora liczba wydawnictw? Mick Michaels: Mieliśmy szczęście, że mamy dobrą passę w pisaniu. Nie zakładamy, że będzie ona trwała zawsze, ale teraz płyniemy z prądem i chcemy jak najlepiej go wykorzystać. Dlaczego nie, skoro nie wiemy co nam przyniesie jutro? Więc dlaczego nie pisać dalej? Każda piosenka pokazuje gdzie jesteśmy w danym momencie jako zespół i zarazem jest punktem wyjścia dla kolejnej. James Pera: Jeżeli jest co tworzyć, to dlaczego tego nie robić? Mick potrafi świetnie nas mobilizować do pracy. Poza tym istniejemy troszkę dłużej niż większość obecnie powstających zespołów, dlatego jest się na czym oprzeć, co opisywać. W zespole nie ma czegoś takiego jak nadmiernie rozwinięte ego któregoś z nas, tak więc oczekujemy od siebie i zachęcamy się do dzielenia się pomysłami i odczuciami. Sean i Mick wykonują świetną robotę z tekstami i często współpracują również w tej kwestii. Zaczęliście od niejako zapowiadającej debiutancki album EP "Forgotten Hero". Skąd pomysł na takie poprzedzanie dużych płyt pilotującymi je wydawnictwami? Kiedyś to była norma, ale teraz rynek zmienił się tak drastycznie - czy takie zabiegi mają jeszcze sens i rację bytu? Mick Michaels: Weszliśmy do studia, żeby zacząć nagrywać pierwsze CD pod koniec roku 2011 z nadzieją, że wydamy ją wiosną 2012. Jednak nie wszystko szło tak jak to zaplanowaliśmy. Zdecydowaliśmy się więc wydać EP-kę jako zwiastun CD, żeby przedstawić zespół i w międzyczasie zakończyć prace nad właściwym albumem, "Breakout". Zdecydowanie podobał nam się pomysł włączenia EP do katalogu C.O.S. Pozwalają nam one wydawać dodatkowy materiał, dawać więcej słuchaczom. Dodatkowo EP-ki są niżej opodatkowane niż albumy, zwłaszcza jeżeli wrzuci się na nie masę dodatkowych utworów, stron "B", że tak powiem. James Pera: Myślę, że szukając uważnie znajdziesz więcej zespołów wydających materiały o długości EP-ki. Fani bardzo łatwo mogą przebierać i wybierać single przez Internet, iTunes, Amazon, itd… EP pozwala fanom, którzy nie chcą się sięgać po albumy, żeby mieli możliwość poznawania materiałów artysty w mniejszych dawkach. To z kolei, mamy nadzieję, zainspiruje ich do sięgnięcia po więcej.

trzech z nas grało w latach 80. W 2010 r. Seeker powrócił, żeby świętować swoją 25. rocznicę. Mieliśmy listę celów, które chcieliśmy sfinalizować w związku z reaktywacją: DVD, nowy utwór i video oraz ponowne wydanie wczesnego materiału razem z niepublikowanymi dotąd utworami - zarejestrowanymi zarówno na żywo jak i studyjnymi. Podczas prac zdecydowaliśmy się również wypuścić trochę demówek i alternatywnych wersji utworów. W tym czasie Sean i ja, zaczęliśmy rozmawiać o zebraniu się razem i pracy nad nowym projektem, który zabrałby nas z powrotem do oldschoolowych brzmień. Wtedy narodziło się Corners Of Sanctuary. James Pera: Ja trafiłem do stada jakieś sześć miesięcy później. Jak Mick wspomniał, graliśmy razem przez wiele lat. Zżyliśmy się ze sobą i nauczyliśmy się jak grać jako zespół. Powrót zajął nam mniej czasu, niż zaczynanie od nowa z nowymi muzykami czy członkami zespołu. Pracowaliśmy też w innych zespołach grających bardzo różne gatunki muzyki. To pomogło nam jako muzykom poszerzyć swe horyzonty.

100

CORNERS OF SANCTUARY

dnak trzeba patrzeć przed siebie, żeby osiągnąć marzenia, a nie opierać się na starych wspomnieniach i osiągnięciach. Zdaje się to potwierdzać wasz bogaty dorobek, bo w ciągu zaledwie dwóch lat istnienia zespołu wydaliście dwa albumy i trzy EP. Przyznacie, że w dzisiejszych czasach to coraz rzadziej spotykane podejście, nawet jeśli niektóre utwory na CD i EP się powtarzają? Mick Michaels: Racja, to chyba nie jest standardowe podejście w dzisiejszych czasach. Często robione są długie przerwy między wydawnictwami. Jako zespół i indywidualnie, lubimy pisać i tworzyć. Przemysł porusza się w znacznie szybszym tempie niż 25 lat temu pod względem, jak informacje są przetwarzane i otrzymywane. Internet zmienił wszystko. Wszystko jest natychmiastowe. Właśnie dlatego słuchacze i fani chcą więcej. Wypuszczenie EPki pozwala zespołowi zaspokoić ten popyt. Zaś dołączenie wcześniej wydanych utworów do EP pozwala zwrócić na nie dodatkową uwagę słuchaczy. James Pera: Od początku rozważaliśmy taki typ

Aż cztery utwory z tej EP trafiły później na wasze albumy, ale jest też numer dostępny tylko na tej EP - "Only One". To taki wasz ukłon w stronę najbardziej zagorzałych fanów zespołu? Mick Michaels: Powtórzę, oryginalny pomysł polegał na wypuszczeniu albumu jako naszego pierwszego dzieła. "Only One" było pierwszą piosenką, którą zrobiliśmy jako Corners Of Sanctuary. Nie dostała się jednak na płytę "Breakout". Stała się jednak ulubionym utworem publiczności na koncertach i pojawiła się na naszej ostatniej EP-ce, "Epilogue". Nagraliśmy ten utwór ponownie i dokonaliśmy drobnych uzupełnień. Pomyśleliśmy, że fani to docenią. James Pera: Nasi fani kochają tą piosenkę. Metalowcy ja kochają. Wypuściliśmy ja więc po raz kolejny, że tak powiem, z pewnym uwydatnieniem "haczyków" i rytmu. Powtórzyliście ten patent krótko po wydaniu drugiego albumu, bo na EP "December Wind" również mamy dwa non LP tracks - tytułowy i "Angels Only Dare". Stało się to więc już w waszym przypadku pewną zasadą, jak widzę?


Mick Michaels: "December Wind" był zdecydowanie dziełem promocyjnym. Sean i ja rozmawialiśmy wcześniej o tym, żeby nagrać świąteczną piosenkę. Na początku miał to być żart, ale z czasem podeszliśmy do tego pomysłu poważniej. Krótko po wydaniu "Breakout" zaczęliśmy pisać na potrzeby nowego albumu. "December Wind" napisaliśmy i nagraliśmy będąc w studiu i nagrywając "Harlequin". Zamiast wydać po prostu samodzielny singiel, zdecydowaliśmy się na EP-kę, która zawierałaby również piosenkę "Angels Only Dare" reprezentatywną dla nadchodzącego albumu i ponadto promowała dalej "Breakout". Przy wydaniu "December Wind" przekazaliśmy część środków ze sprzedaży EP-ki na rzecz badań nad rakiem. Waszą muzykę można określić jako połączenie wszystkiego co najlepsze w amerykańskim metalu: tradycyjnego heavy, metalu epickiego i US power metal. To pewnie wypadkowa waszych muzycznych fascynacji i zarazem też korzeni? Mick Michaels: Po prostu robimy to, co jest dla nas naturalne. Stale łapiemy się na czerpaniu z naszych inspiracji - jak lepiej stworzyć własnego siebie? Nie próbujemy być tym, czy tamtym albo nawet przypiąć się do określonego stylu w obrębie gatunku. Jesteśmy tym kim jesteśmy, a jeżeli na jakimkolwiek poziomie możemy trafić do publiczności, jesteśmy zadowoleni. Każdy będzie miał inne podejście do tego, co robimy, wpływ będzie inny, ale nie mniej ważne. Jesteśmy po prostu wdzięczni fanom metalu za słuchanie nas. James Pera: Nasze brzmienie jest wynikiem grania razem i osobno, ponownego powrotu do naszych korzeni i nauce wynikającej z naszych doświadczeń z innymi zespołami. Mamy jakieś ogólne wytyczne dotyczące takich rzeczy jak rozwijanie kompozycji w taki sposób, żeby podtrzymywać zainteresowanie fanów, albo zakończyć utwór kiedy przychodzi czas na jego koniec. Ale zależy nam też na tym, by pozostać sobą, nie sięgać do przeszłości i naszych indywidualnych talentów. Żadna osoba, ani instrument nie powinny wyróżniać się tylko z powodu swojego ego. Jesteśmy szczerzy, robimy to, co czujemy, co przychodzi naturalnie i pracujemy jako jedność. Nie unikacie też odniesień do klasycznego hard rocka czy generalnie dość przebojowych utworów, by wymienić "Wild Card" czy "Breakout"? Mick Michaels: Metal wywodzi się z rocka i tak często jak się da, trzeba zrobić piosenkę, która będzie prosta i na temat - coś co po prostu będzie rockiem i nikogo nie odrzuci. Jeśli twoja głowa się buja, a stopy tupią, to znaczy, że to działa. James Pera: Kto nie lubi świetnych hard rockowych utworów? To bardzo ważne, żeby mieć otwarte drzwi dla fanów różnego grania. Przecież sami jesteśmy fanami różnych gatunków muzycznych: heavy metal, hard rock, klasyczny rock, blues, klasyka, itd. Kto wie, może pewnego dnia doczekacie się wydawnictwa akustycznego… Wasz drugi album "Harlequin" to urozmaicona, wielowątkowa 50-minutowa muzyczna opowieść. Wygląda na to, że coraz bardziej kręci was takie epickie, niemal z progresywnym rozmachem, granie? Mick Michaels: Zdecydowanie chcieliśmy zrobić coś innego na kolejnym albumie. Na początku mieliśmy pomysł na koncept album. Nie byliśmy jednak pewni, kiedy zdołalibyśmy zrealizować ten pomysł. Koncept albumy są nieco zdradliwe - muszą zawierać jakąś historię, ale jeszcze ważniejsza jest odpowiednia muzyka. Zgodziliśmy się więc wszyscy, że album będzie trochę bardziej progresywny od poprzedniego krążka, ale utrzymaliśmy tę sama formułę pisania, trzymając się naszego brzmienia i stylu. Kiedy historia ma swoją głębię, muzyka też jej potrzebuje. Bardziej progresywna strona muzyki czyni historie z tekstów jeszcze ciekawszymi. James Pera: Ważne było, żeby pozostać wiernym koncepcji, ale żeby jednocześnie każda piosenka mogła funkcjonować oddzielnie. Nie jestem pewny czy dzisiejsi słuchacze są gotowi na epicki koncept album jak "Operation: Mindcrime", "The Wall", itd… Wierzę, że udało nam się osiągnąć dobrą równowagę pomiędzy każdym utworem, żeby opowia-

dał swoją historię i jednocześnie był częścią większej koncepcji. Niedawno zaskoczyły mnie informacje, że nie dość, iż pod koniec maja wydaliście kolejną EP "Epilogue" pilotującą drugi album, ale na lato tego roku zapowiadacie trzeci CD! Jesteście pracoho likami nocującymi w sali prób? Mick Michaels: Lubimy pracować! Piszemy przez cały czas. Jest wiele piosenek, w częściach i w całości, krążących właśnie w COSnation. Mieliśmy wielkie szczęście. Mamy kilka utworów pozostałych po sesjach nagraniowych do "Harlequin". Chcieliśmy również pokazać piosenkę, przy której współpracowaliśmy z Lorenzo Partidą, basistą zespołu Transmetal i właścicielem La Mazakuata Records. Pracowaliśmy z nim nad promocją od jakiegoś czasu. Nagraliśmy również ponownie "Only One" i zrobiliśmy remixy kilku utworów z poprzednich płyt - rzucają na nie nowe światło i dają nowa ekspozycję. Tak, pracujemy nad nowym pełnowymiarowym albumem. Podczas ostatniego miesiąca nagrań przed miksowaniem "Harlequin" zaczęliśmy dyskutować o nowym, pełnowymiarowym krążku i jak chcielibyśmy żeby brzmiał, w warstwie kompozycyjnej i lirycznej. Żeby jak najlepiej wykorzystać czas studyjny zaczęliśmy układać piosenki, kiedy przyszły nam do głowy wiedząc, że sięgniemy po nie kilka miesięcy później. Czuliśmy, że złapanie tego czego szukaliśmy w danej chwili było ważne, żeby utrzymać energię, kiedy do nich wrócimy. James Pera: Musisz mieć czas dla rzeczy, które są dla ciebie najważniejsze, poszukując jednocześnie równowagi w obrębie swoich marzeń. Wsparcie i wiara osób bliskich jest zawsze ważna, wierzę, że mamy to w naszym zespole i jednocześnie jesteśmy za to odpowiedzialni sami. Jako żywo przypomina mi to czasy, kiedy więk szość liczących się metalowych zespołów wydawało dwie, a czasem nawet trzy płyty rocznie. Ale wasze albumy są przecież znacznie dłuższe niż chociażby płyty Kiss z lat 70… Mick Michaels: W latach 70. to był standard. Zespoły tworzyły albumy w trasie, a w przerwach między koncertami nagrywały. Czuliśmy, że ważne jest dla nas, żeby kultywować to podejście, szczególnie w pierwszych kilku latach istnienia C.O.S. Nie odkładaj na jutro tego, co możesz zrobić dzisiaj, bo jutro może nie nadejść! Wszyscy więc żyjemy teraźniejszością i piszemy dla chwili. Długość piosenek nie jest ustalana wcześniej, kiedy zaczniemy tworzyć, piosenka zazwyczaj pisze się sama. Długość najczęściej determinuje to, jak bardzo w niej "popłyniemy". Kiedy "prąd" zaczyna się zmniejszać, to znak, że czas kończyć utwór. Może nie jest to jakaś fizyka jądrowa, ale u nas wydaje się działać. James Pera: Ogólnie rzecz biorąc, po prostu chcemy wydawać muzykę wtedy, kiedy jest gotowa. Tak, chcemy mieć pewność, że nasi fani są zaangażowani biorąc pod uwagę jak szybko dzisiaj zmienia się świat. Jednak szczerze mówiąc, chcemy tylko stworzyć i utrzymać nasz groove. Nigdy nie wiesz, kiedy uderzy piorun. Dobry czy zły. Nie obawiacie się twórczego wypalenia przy takim tempie pracy? Mick Michaels: Zdajemy sobie sprawę, że będziemy zwalniać w miarę upływu czasu. To normalne. Czy się tego boimy? Powiedziałbym, że nie. Po prostu nie myślimy o tym. Nie chcemy się tam znaleźć, więc nie będziemy poświęcać temu myśli i energii. Jesteśmy tu, gdzie chcemy być i świetnie się bawimy. Będziemy to robic tak długo, jak będziemy mogli. James Pera: To jest stały proces, który nigdy się nie skończy. Przynajmniej tak to interpretujemy/ odbieramy. Więc czemu przestać to robić? Możemy kiedyś zwolnić. Pamiętaj, że nie osiągnęliśmy jeszcze naszych marzeń, na pewno jest jeszcze wielu ludzi, którzy wciąż odkrywają naszą muzykę Na jakim etapie prac obecnie jesteście? Myślę, że nowy materiał jest już praktycznie gotowy, skoro premiera niebawem? Mick Michaels: Mamy nagraną całą muzykę i wstępne miksy nowego albumu. Będzie na nim 11

albo 12 utworów. Następne będą wokale. Teraz dopracowujemy aranżacje wokalne. Niedawno zrobiliśmy sobie dwutygodniową przerwę, po prostu dobrze zasłużony odpoczynek. Dodatkowo dało to Seanowi trochę czasu, żeby przygotować się do śpiewania w studio. Nie ustalono jeszcze dokładnej daty wydania nowego albumu. Nastawiamy się jednak na późny okres letni. Tym razem też zarejestrowaliście więcej utworów, by starczyło na jakąś EPkę? Mick Michaels: Zawsze są napisane i nagrane dodatkowe piosenki kiedy jesteśmy w studio. Więc kto wie? Mamy plany na kolejną EP-kę w najbliższej przyszłości. Co na niej będzie… Cóż… Poczekamy, zobaczymy. James Pera: Wszystko po kolei… Wasz zespół stopniowo staje się coraz bardziej rozpoznawalny w Europie, szczególnie w Niemczech. A jak wygląda wasza popularność w Stanach Zjednoczonych? Mick Michaels: Wspaniale to słyszeć! Jesteśmy bardzo wdzięczni, ze europejscy fani metalu nas słuchają. To naprawdę ekscytujące. Energia jest o wiele intensywniejsza. Myślą poważnie o metalu! Popularność C.O.S. rośnie również w Stanach, Kanadzie i Meksyku. Zyskaliśmy poparcie wielu internetowych stacji radiowych, które utrzymują nas w ciągłej rotacji i dodatkowo zaprosiły nas, żeby spędzić czas w audycji na żywo. To wspaniałe uczucie czuć, że ludzie doceniają to co stworzyłeś. To dla nas niesamowite. James Pera: Twój komentarz w sprawie Europy był bardzo miły. Zawsze jesteśmy zaskoczeni i wdzięczni słysząc, że zyskaliśmy nowych fanów. To bardzo surrealistyczne. Będziecie starali się dotrzeć z koncertami gdzieś dalej czy też skoncentrujecie się na salach i klubach w pobliżu swego miejsca zamieszkania? Mick Michaels: Zaproponowano nam kilka biletowanych koncertów od stolicy do Los Angeles. Zostaliśmy jednak przy naszych najbliższych okolicach. Niemniej jednak, dyskutujemy obecnie nad krótką jesienną trasą z włoskim zespołem Astras, kiedy będą w Ameryce - która może nas zabrać w górę i dół wschodniego wybrzeża, a na zachodzie do Chicago. Będziemy też nadal grać w naszym regionie i stopniowo się przebijać, nie ma pośpiechu. Sądzicie, że jest jeszcze możliwy powrót tak masowej popularności heavy metalu w USA jak na początku lat osiemdziesiątych czy też mentalność ludzi zmieniła się tak bardzo, że nie ma już na to szans? Mick Michaels: Wszystko jest możliwe. Muzyka jest bardzo zróżnicowana - zawsze była. Jednak sposób w jaki możemy jej dzisiaj słuchać i przeżywać zniekształcają zmiany. Wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki - to niesamowite. Wszystkie gatunki muzyki mają swój szczyt popularności. Metal go przetrwał i to samo w sobie jest świadectwem potęgi i wpływu muzyki. Mówi też o wielkości artystów i zespołów, które utrzymują go przy życiu i sprawiają, że ma się dobrze. Corners Of Sanctuary jest zaszczycony będąc częścią tego - w jakikolwiek sposób. James Pera: Prawdopodobnie to co było metalem na początku lat 80. stało się popem ma końcu lat 80. Nadal jest ogromna rzesza fanów metalu w Stanach. Ludzie naprawdę szukają czegoś, do czego mogą się odnieść w muzyce. Szczególnie jeżeli są w wieku powyżej 30-tu lat. Więc kto wie, może? W przeciwnym razie będziemy musieli po prostu trwać w naszym działaniu. Nie pozostaje więc nic innego, jak być optymistą i z nadzieją spoglądać w przyszłość? Mick Michaels: Żyjcie chwilą i cieszcie się nią! Życzymy wam wszystkiego najlepszego! James Pera: Amen! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

CORNERS OF SANCTUARY

101


Ewolucja progresu W zeszłym roku pojawił się ich kolejny album zatytułowany "March Of Progress", a marcu, w trakcie trasy koncertowej promującej płytę, odwiedzili warszawską "Progresję". Karl Groom i Damian Wilson opowiadają o ich najnowszym krążku, procesie nagrywania teledysku, a także perypetiach związanych z koncertem w "Progresji". HMP: Macie za sobą trasę "March Of Progress Tour", w trakcie której zawitaliście również do Polski. Jakie mieliście wrażenia po koncercie w warsza wskiej "Progresji"? Karl Groom: Cóż, odpowiedź będzie krótka… "Progresja" jest jednym z najdziwniejszych klubów z jakim się zetknąłem, a Polacy są zdecydowanie jedną z najlepszych publiczności dla jakiej mieliśmy przyjemność grać. Klub zadecydował, że będziemy grać na małej, bocznej scenie, w czasie gdy główna stała całkowicie pusta. Nie do końca rozumiem, czemu tak się stało… Konsekwencją było to, że nasz polski support (Osada Vida - przyp.red.) został potraktowany niesprawiedliwie i musiał zrezygnować z występu. To ogromny wstyd, ale mimo wszystko jesteśmy bardzo zadowoleni ze wspaniałego wieczoru w Warszawie. Damian Wilson: Znalazłem się wśród najbardziej ruchliwej publiki na trasie "March Of Progress" i świe-

w 1997 roku, ale jego głos bardzo inspiruje melodię, która wnosi sporo "koloru" do nagrań. Damian Wilson: Czułem, że będzie to świetna reprezentacja tego, co obecnie osiągnęliśmy. Po moim powrocie do Threshold musieliśmy przejść przez wiele rzeczy, zarówno pod kątem samego zespołu, jak i indywidualnie. Te sytuacje sprawiły, że nasze przyjacielskie relacje się pogłębiły i wpłynęły na dobre stosunki przy pracy. Osobiście widzę ten rezultat na tej płycie… Dałem z siebie jak najwięcej i wierzę, że inni również. Album został doskonale przyjęty zarówno przez słuchaczy, jak i dziennikarzy. Cóż… na mnie też zrobił spore wrażenie... Czy waszym zdaniem "March Of Progress" to najlepszy wasz album? Karl Groom: Mój ulubiony album to "Subsurface". Posiada kilka, świetnych utworów, ale istotne jest w nim również to, że ma właściwą strukturę jako całość.

niejszej rzeczy, czyli samych członków zespołu. Zabrało mu to mnóstwo czasu i włożył sporo wysiłku w to, by opowiedzieć historię. Później nakręcił kilka dodatkowych scen z Damianem, które potem dodał do wcześniejszego klipu. To wytworzyło osobliwą głębię z nowym materiałem, który był kręcony w innej porze roku. Spotkaliśmy się z Achimem i jego ekipą na koncercie w Niemczech, by im za wszystko podziękować. Damian, możemy Ciebie zobaczyć w wersji finalnej teledysku. Jak wspominasz współpracę z Achimem? Damian Wilson: Myślę, że poprosili mnie bym był częścią klipu, głównie z powodu komentarzy na You Tube dotyczących braku jakiegokolwiek członka zespołu w nagraniu. Achim w trakcie nagrywania był niezwykle błyskotliwy, a jego ekipa okazała się bardzo profesjonalna - szybka i kreatywna. Nuclear Blast już kilkakrotnie stosował podobne rozwiązania w przypadku teledysków (wcześniej m.in. z Symphony X i "Electric Messiah"). Co sądzicie o takiej formie nagrywania? Czy waszym zdaniem dobrym pomysłem jest oddawania waszej muzycznej wizji w ręce fanów? Karl Groom: Uważam, że w tym wypadku to naprawdę działało i okazało się bardzo interesującym eksperymentem, ale lepszym rozwiązaniem byłoby utrzymywanie kontroli w trakcie całego procesu. Ludzie po prostu różnie mogą interpretować nasze teksty. Wiem, że kilka zespołów miało trudności z tego rodzaju konkursami, głównie z powodu ograniczonej liczby zgłoszeń. Tym razem mieliśmy jednak sporo szczęścia, a nasi fani zareagowali pozytywnie na ten pomysł. W zespole nastąpiła także inna zmiana w składzie. Po odejściu Nicka Midsona współpracujecie teraz z Petem Mortenem, którego mogliśmy też usłyszeć na tegorocznym, debiutanckim krążku My Soliloquy. Gra z wami już od 2007 roku, czyli zaczął z wami współpracować zaraz po wydaniu "Dead Reckoning". Na koncercie dało się zauważyć niesamowitą chemię między nim, a resztą kapeli… Nie sądzicie? Karl Groom: Pete stał się integralną częścią Threshold. Nikt nie mógł zastąpić Nicka, który był z nami od początku istnienia Threshold, choć Pete jest temu dosyć bliski. To on napisał utwór "Coda", który znalazł się na nowym krążku i jest dobrze przyjmowany w trakcie występów na żywo.

Foto: Nuclear Blast

tne było to, że mogłem być z nimi na tym samym poziomie i patrzeć im prosto w oczy. Graliście też kilka lat temu we Wrocławiu. Jak tegoroczny koncert ma się do tego sprzed czterech lat? Z tego co wiem w "Progresji" pojawiło się znacznie więcej ludzi, a i publika okazała się bardziej "żywsza". Sam widziałem jak Damian skoczył na "falę". Karl Groom: Wydaję mi się, że ostatni koncert odbył się w 2009 roku, podczas trasy "Essence of Progression" i był on organizowany przez Metal Mind. Mam dobre kontakty z nimi, głównie związane z moją pracą w studio oraz produkcją ścieżki dźwiękowej DVD do ich wydawnictw. Myślę, że występ w Warszawie był żywszy głównie dlatego, że promował album "March Of Progress". Nasz nowy krążek zdobył wiele, pozytywnych recenzji i dlatego też były spore oczekiwania związane z trasą. Damian Wilson: W Polsce jest zawsze świetnie, jednak tym razem było znacznie więcej crowd surfingu. Przejdźmy może teraz do waszego nowego albumu "March of Progress". Mówi się, że na "March of Progress" znaleźliście pewien złoty środek w swoim brzmieniu - sporo w nim przebojowości, ale też kapi talnych, złożonych partii instrumentalnych, co doskonale słychać w rozpoczynającym "Ashes". Damian, czy uważasz, że Twój powrót przyczynił się do sukcesu płyty i tzw. progresu w brzmieniu zespołu? Karl Groom: Myślę, że "March of Progress" jest taką mieszanką między naturalnym postępem w ewolucji dźwięku znanym z "Dead Reckoning", a tymi bardziej progresywnymi wpływami, słyszalnymi na albumie "Extinct Instinct". Prawdopodobnie powrót Damiana miał na to ogromny wpływ, ponieważ wiedziałem, że będę musiał pisać piosenki pod niego i w momencie gdy nagrywaliśmy materiał był zespole od 5 lat. Mamy lepsze możliwości produkcji, niż wtedy gdy nas opuścił

102

THRESHOLD

Dynamika płyty oraz teksty są spójne i odpowiednio wyważone. Koniec końców, wiele moich ulubionych numerów znalazło się także na "March Of Progress", które bardzo przyjemnie gra się na żywo. Damian Wilson: Moim ulubionym albumem zawsze będzie "Dead Reckoning". To był krążek, który otworzył moje uszy i przyprowadził mnie z powrotem do Threshold jako fana kapeli. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, to od razu zwróciłem uwagę na to jak potężnie brzmi tam Mac oraz przypomniało mi się jak świetnym zespołem był Threshold. Za to jestem bardzo wdzięczny. Z płyty szczególnie przypadł mi do gustu "Don't Look Down". Z jednej strony naładowany pozytywną energią i wspaniałymi melodiami, a z drugiej strony jest on bardzo mroczny i przygnębiający, głównie od strony lirycznej… Jakie są wasze ulubione numery z "March Of Progress"? Karl Groom: "Rubicon" jest utworem, który wiele dla mnie znaczy. To numer o Threshold i spoglądaniu ponad to, co stworzyliśmy od początku. Przytaczane są tam także niektóre cytaty z naszych, wcześniejszych albumów i niektórzy będą mogli dostrzec pewne nawiązania w końcowych fragmentach. Damian Wilson: Mam dokładnie to samo zdanie i z tych samych powodów - "Rubicon"! Jakiś czas temu został nagrany teledysk do "Staring At The Sun", który uprzednio został wybrany w konkursie organizowanym przez Nuclear Blast. Zwycięzcą został Achim Bieler. Moim zdaniem to doskonały wybór. Czemu wybraliście akurat jego film? Czy najwłaściwiej przedstawił treść utworu? Było też kilka innych zgłoszeń. Karl Groom: Było sporo zgłoszeń, ale film Achima miał znacznie lepszą jakość pod kątem samej produkcji. Bardzo trudno jest stworzyć teledysk bez najistot-

Nadal macie dobry kontakt z Nickiem? Karl Groom: Widzę Nicka czasami i kilka lat temu dostałem zaproszenie na jego ślub. Znacznie częściej widuję Jona Jeary'ego, bo jest elektrotechnikiem i naprawia sprzęt dla zespołu! Obaj cały czas dostają kopie nowych płyt Threshold i byli zwłaszcza zadowoleni z re-releasu winyla "Wounded Land" i "Psychedelicatessen" z zeszłego roku. Damian Wilson: Widuję Jona od czasu do czasu, natomiast Nicka nie widziałem już kawał czasu. Niestety, prędzej czy później, musiało dojść do tego pytania… Sam byłem ogromnym fanem Maca i uwielbiam albumy z jego okresu, szczególnie "Critical Mass". Jego śmierć wstrząsnęła fanami Threshold. Jak na was wpłynęło jego odejście? Karl Groom: Mac zawsze będzie pamiętany w zespole jako człowiek z niezwykłym głosem i charyzmą. Straszna okazała się wieść o jego odejściu w tak młodym wieku, do tego w bardzo smutny sposób. Był ważną częścią historii Threshold i mam wiele wspaniałych wspomnień z okresu, gdy występowaliśmy razem. W ostatni weekend zagraliśmy na Rock Hard Festival w Niemczech i czuliśmy cały czas, że gramy tam razem z nim. Damian Wilson: Na Rock Hard Festival naprawdę czułem obecność Maca, tym bardziej, że "włamał się" do "Rubicon". Czy jest coś, co chcielibyście powiedzieć polskim fanom? Karl Groom: Chciałbym podziękować fanom Threshold za całe ich wsparcie przez te, wszystkie lata, co umożliwiło nam wydawanie, kolejnych albumów oraz koncertowanie. Nie możemy doczekać się powrotu do Polski z większą ilością występów! Damian Wilson: Nie mogę się doczekać, by was ponownie zobaczyć. Dziękuję wam za wsparcie! Dziękuję za rozmowę! Łukasz 'Geralt' Jakubiak


Threshold - Definitive Edition W zeszłym roku za przyczyną Warner Music Poland trafiły do nas reedycje większości płyt Threshold i już na wstępie pragnę donieść, że dla tych, którzy chcą uzupełnić swoją płytotekę to lepsza okazja nie mogła się przytrafić. Reedycje mają świetną jakość dźwięku i są - dosłownie - doładowane masą bonus tracków, jak również kapitalnymi, koncertowymi aranżami. Czy warto wyłożyć na nie pieniądze? Fanów formacji nie muszę nawet do tego namawiać, ale w jakimś stopniu postaram się wam przybliżyć najnowsze reedycje. Zatem…

Wounded Land Ten album odwrócił światek prog metalowy do góry nogami. Zamiast technicznych ewolucji otrzymaliśmy znacznie prostsze kompozycje, które nacechowane były sporą ilością melodii. Pomimo surowego i nieco już archaicznego brzmienia płyty nadal słucha się rewelacyjnie, a potężne riffy Grooma nie pozwalają o sobie zapomnieć. "Wounded Land" to także niezapomniane hiciory w postaci nieśmiertelnego "Paradox", czy "Sanity's End", a wszystkie rzecz jasna uzupełnione osobliwym wokalem Damiana Wilsona. W reedycji znalazło się także miejsce dla dwóch nowych utworów - agresywnego "Conceal The Face" oraz znacznie bardziej nośnego (wspaniałe klawisze) "Shifting Sands". Wyrok: 5 (trzeba kupić)

Nie do końca się z tym zgadzam, chociaż sam krążek bardzo lubię - co więcej - sądzę, że był jednym z najbardziej wpływowych w ich karierze. Album może się wydawać nieco ponury, ale ma w sobie masę niezapomnianych utworów w postaci "Virtual Isolation", "Clear", czy genialnego, pod każdym względem, "Part Of The Chaos". Fanów ucieszył powrót Damiana (niestety nie na długo), a numery same w sobie okazały się znacznie bardziej agresywne i otwarte względem poprzednich wydawnictw, co okazało się kapitalnym zagraniem. W reedycji znalazło się też miejsce na kilka nowych utworów i o ile "Segue" to całkiem przyjazny, akustyczny pomost, to "Mansion" to już przebojowa, nieco symfoniczna ballada uraczona masą, pozytywnych melodii. Na końcu czeka na nas nostalgiczna kompozycja w postaci "Smile At The Moon" - piękny, melodyjny utwór z rewelacyjnym, gitarowym solo. Jako bonus track usłyszymy także skróconą wersję "Virtual Isolation". Wyrok: 4 (warto kupić)

Clone

Psychedelicatessen Powiem szczerze, ze nigdy nie byłem fanem tego albumu. Wydał mi się rozwlekły, nudny i przekombinowany, ale posiadał kilka przebojów, do których bardzo często wracam. Tym razem na wokalu usłyszymy Glynna Morgana (obecnie League of Lights) i trzeba przyznać, że gość ma rewelacyjny wokal - wysoki i uzupełniony osobliwą chrypą. Co do numerów, to wystarczy wspomnieć o legendarnym "Innocent" (jak ja go kocham!) fantastycznym "Devoted", czy znacznie przemodelowanym "Intervention", by w jakimś stopniu przyćmić większość wpadek na albumie. Jednak największe wrażenie w tej reedycji robią bonus tracki. To nie tylko niezłe, koncertowe aranżacje ("Paradox" w wykonaniu Morgana brzmi potężnie),ale też dwa, nowe utwory. "Fist of Tongues" to numer petarda i naprawdę żałuję, że nie znalazł się w podstawowej wersji to jedno z największych zaskoczeń na płycie! Kolejnym jest znacznie bardziej melodyjny "Half Way Home" i również muszę przyznać, że jest to znacznie ciekawszy kawałek od większości kompozycji zawartych w klasycznej odsłonie. "Psychedelicatessen - Definitive Edition" to bezapelacyjnie najlepsza wersja dostępna w tej chwili na rynku. Wyrok: 4 (warto kupić) Extinct Instinct Przez wiele osób ten album jest uważany za "jedyny, słuszny i prawdziwy Threshold".

Choć sam album spotkał się z dosyć chłodnym przyjęciem, to moim zdaniem jest on w jakimś stopniu równie ważny co "Extinct Instinct". Dlaczego? To właśnie na nim po raz pierwszy usłyszymy Andrew "Mac" Mc Dermotta, który przejął mikrofon po Damianie Wilsonie na kilka, następnych albumów. "Clone" to także zbiór koncertowych hiciorów, z których warto jest wymienić "Angels" (ten refren!), "The Latent Gene", czy "Sunrise On Mars". To sympatyczna i przebojowa płyta, do której warto jest co jakiś czas powrócić. Jednak prawdziwą perełką na płycie jest "Voyager II", który hipnotyzuje nie tylko niesamowitymi akordami (szczególnie klawiszowymi), ale też świetnymi partiami wokalnymi. Tym razem pod kątem dodatkowych utworów jest…biednie. Koncertowe aranżacje "Freaks" oraz "Change" nie spełniły moich oczekiwań, ale za to na samym końcu czeka na nas rozszerzona wersja "The Latent Gane", która jak najbardziej cieszy. Wyrok: 3 (można kupić)

Hypothetical Tutaj Mac w najwyższej formie, a sam album jest - po prostu - rewelacyjny. "Hypothetical" to nie tylko potężne przeboje w postaci "Light & Space", "Oceanbound", czy "Long Way Home", ale też znacznie bardziej rozbudowane kompozycje, o których nie można - tak po prostu - zapomnieć. Wystarczy posłuchać genialnego "The Ravages

of Time" (na refrenie odpływam), czy zapadającego w pamięć "Narcissus", by całkowicie wniknąć w osobliwe melodie i fantastyczne partie solowe. To także perkusyjny debiut Johanne Jamesa, który swoimi dynamicznymi partiami nadal krążkowi słyszalnego powiewu świeżości. Płyta oczywiście brzmi bardzo potężnie i problem z tą reedycją jest taki, że nie ma czym zachęcić wiernych fanów. Bonusowe utwory w postaci koncertowych aranżacji nie do końca mnie usatysfakcjonowały (choć "The Ravages Of Time" brzmi kapitalnie) i po przesłuchaniu miłośnicy formacji mogą odczuć pewien niedosyt… Stąd też obniżona ocena. Wyrok: 3 (można kupić) - dla fanów 5 (trzeba kupić) - dla tych co jeszcze nie mają płyty.

gicznego "Ground Control". Kto nie ma na swojej półce, kupić musi. Reszta? Niekoniecznie. Wyrok: 3 (można kupić) - dla fanów 5 (trzeba kupić) - dla tych co jeszcze nie mają płyty

March Of Progress

Critical Mass Czas zatem przejść do największego osiągnięcia zespołu, czyli "Critical Mass". To najbardziej dojrzałe, przemyślane i rozbudowane wydawnictwo jakie Threshold wydał do tej pory i powiem szczerze, że żaden kolejny album nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Przebojowy "Fragmentation", melancholijny "Falling Away", czy piękny "Echoes Of Life" (genialny Richard West) to sztandarowe utwory znajdujące się na płycie. Koniec końców "Critical Mass" nie powalałby tak na kolana, gdyby nie świetna, kończąca suita w postaci tytułowego utworu. To trzynaście minut niezwykłych, muzycznych doznań, po których trudno jest się otrząsnąć. Dla koneserów przygotowane zostały dwa, dodatkowe utwory w postaci "Do Unto Them" oraz "New Beginning". Pierwszy z nich to spokojna, nieco przebojowa kompozycja z rewelacyjną sekcją rytmiczną, natomiast drugi to agresywny kawałek, który miażdży nas potężnym riffem i kapitalnym refren. Na samym końcu czeka na nas koncertowy "Echoes Of Life" (ze Szwajcarii), co dla wielu (m.in. dla mnie) jest pewnego rodzaju niespełnionym marzeniem. Podsumowując… Zdecydowanie najlepsza reedycja z całego zestawu. Wyrok: 6 (wstyd nie mieć)

Subsurface Różne opinie słyszałem o tym albumie (w większości pochlebne), ale wiele osób zarzucało mu wtórność, prostotę i przesadzoną cukierkowość. Cóż… Prawda, jest prosty, ale czy przez pryzmat oszczędności należy go całkowicie negować? "Subsurface" słucha się jednym tchem, a numery są świetnie skomponowane i - co najważniejsze - różnorodne. "Mission Profile" to jeden z koncertowych standardów, singlowy "Pressure" powala energią, a "Stop Dead" pokazuje nam bardziej elektroniczne wariacje - cała ta wszechstronność spowodowała, że ten krążek jest jednym z moich ulubionych w ich dyskografii. Poza tym nie można przejść obojętnie przy wyniosłym "The Art Of Reason", czy osobliwym "Flags And Footprints" to potężne i fantazyjnie zagrane numery. Jeżeli chodzi o bonus tracki to jest nawet nieco gorzej niż w przypadku "Hypothetical"… Otrzymaliśmy koncertowego "Mission Profile" (no kto by pomyślał!) i ener-

W 2007 roku, po wydaniu płyty "Dead Reckoning", z kręgów Threshold odszedł zasłużony wokalista zespołu - Andrew McDermott. Jego miejsce zajął wtedy Damian Wilson, którego mogliśmy usłyszeć po raz pierwszy na zasłużonym "Wounded Land". Fani bardzo przychylnie podeszli do tej zmiany, tym bardziej, że dla wielu z nich najlepszymi krążkami zespołu są właśnie te z Damianem. Kiedy Threshold nabierał nowej energii z powracającym frontmanem, świat ogarnęła bardzo smutna wieść o śmierci Maca. Wtedy też wielu z nas nostalgicznie powracało do takich płyt jak "Critical Mass", czy "Subsurface", by uświadomić sobie jak wiele zmian przeszedł zespół za kadencji Maca… Rok po śmierci byłego wokalisty na półki sklepowe trafia album "March Of Progress", który jest po prostu… rewelacyjny. Nowy krążek Threshold to nie tylko nostalgiczny powrót do korzeni zespołu (głównie za przyczyną Damiana Wilsona), ale też dumna prezencja tego, co wykreowali do tej pory. Rewelacyjne melodie, przebojowe refreny, potężne solówki wszystko to znalazło się na "March Of Progress" i trzeba przyznać, że ta niezwykła, muzyczna lekkość hipnotyzuje już po pierwszych dźwiękach. Przy singlowym "Ashes" nie można przejść obojętnie. Numer zaczyna się dosyć szybko i melodyjnie, by potem rozłożyć nas na łopatki ostrymi jak żyleta riffami. Całość dopełnia kapitalny, "wwiercający się" w głowę refren. Dalej jest jeszcze lepiej… Rewelacyjny "Staring At The Sun", nieco nostalgiczny "Colophon", potężny "Coda", czy chwytliwy "Don't Look Down" to sztandarowe, prog metalowe hiciory nasączone sporą ilością subtelnych melodii, których nie zdołamy wyrzucić z głowy. Album kończy numer "Divinity", na którym usłyszymy rewelacyjną solówkę na gitarze. To nie jest zwykły bonus track, to moim zdaniem jeden z najlepszych numerów na płycie! "March Of Progress" to płyta, którą trzeba mieć na swojej półce. To nie tylko wielki powrót zespołu, ale też triumf melodii nad techniką. Panowie starają się nam dobitnie pokazać, że w muzyce nie chodzi o techniczne popisówki, ale przede wszystkim o uzewnętrznienie melodii, które niosą za sobą wiele, skrajnie różnych emocji… Na każdym utworze znalazło się miejsce na agresywne riffy, ale także na proste, chwytające za serce refreny, co od zawsze było domeną zespołu. Ba, nawet fani kosmicznych solówek będą usatysfakcjonowani tym, co przygotował dla nas duet Richard West-Karl Groom. W tym niezwykle tłocznym, progresywnym światku Threshold za pośrednictwem "March Of Progress" nie tylko o sobie przypomina, ale wybija się także ponad wszelkie, utarte schematy. Jeśli tak ma wyglądać ewolucja, to jestem jak najbardziej… za. (5.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

THRESHOLD

103


Po długim oczekiwaniu światło dzienne ujrzał ich debiutancki krążek - "Fear of Freedom", który nie tylko prezentuje nam nieco inne oblicze metalu, ale też odsłania nasze wewnętrzne słabości. Z Robertem Niemcem oraz Rafałem Cironiem rozmawiamy o ich nowej płycie, inspiracjach oraz dosadnym, lirycznym przekazie.

Otwórzcie oczy! HMP: Uderzacie z nowym albumem - "Fear Of Freedom". Jak to jest powrócić do tworzenia muzyki? Czym zaskoczycie fanów na nowym krążku? Robert Niemiec: Witamy wszystkich czytelników HMP. To nie tylko nowy album, ale nasz pierwszy długogrający album, nasz debiut, nie licząc demówek. Tworzenie muzyki na ten album składało się z kilku etapów, bo już pierwsze utwory pojawiły się jeszcze pod koniec lat 90-tych. Muzyka zawarta na "Fear of Freedom" to niczym nieskrępowana ekspresja płynąca prosto z naszych serc, ponieważ zawsze tworząc dźwięki, staramy się być szczerzy w tym, co robimy. Możemy być z siebie dumni, że po tak długim czasie w końcu udało nam się doprowadzić to wszystko do końca. Rafał Cioroń: Dokładnie tak, i jest to w dodatku bezkompromisowe, śmiałe uderzenie, nie tylko pod względem muzycznym, ale przede wszystkim przekazu dla świata. Jak to jest powrócić do tworzenia muzyki? To tak jakby narodzić się na nowo. Na pewno zaskoczymy fanów stylem grania, który został trochę zapomniany, a na pewno nie na siłę wymuszonym i dopasowanym do tego, co jest teraz na topie. A niestety na topie jest teraz promowana bardzo słaba muzyka, pomimo tego, że można naprawdę znaleźć wspaniałych artystów o których nikt nie słyszał. Dlaczego tak jest? Na rynku powstaje dużo zespołów z nastawieniem wybicia się za wszelką cenę, nie rzadko są to w mniejszym lub większym stopniu znajomi znajomych, powiązani z ludźmi z wytwórni. Zespołom wydaje się, że jak wezmą instrumenty do ręki i zagrają kilka akordów na krzyż, a przekaz w tekstach nie będzie miał dla nich większego znaczenia to i tak wiedzą z góry, że wypromuje ich zaprzyjaźniona wytwórnia. Powstają też zespoły, które grają już wg takich utartych wytycznych przez wytwórnie, które rozpatrują muzykę tylko i wyłącznie w kategoriach czy jest handlowa albo nie. A handlowa jest wtedy kiedy pokrywa się z tymi słabymi zespołami i stylami muzycznymi wypromowanymi wcześniej przez te wytwórnie. Stąd mamy na rynku muzycznym takie zespoły jakie mamy. Powiem szczerze, że w dużej mierze zależy też to od samych artystów, a tak naprawdę pseudo artystów, którzy zachowują się jak prostytutki, bo sprzedają się wytwórniom i grają pod ich dyktando tylko dlatego, żeby zaistnieć na rynku muzycznym. Trzeba pamiętać, że to artyści powinni tworzyć sztukę, a nie wytwórnie. I tak oto odrzucana jest spontaniczna twórczość artystów na rzecz interesantów. Sztuka jest sztuką, musi być bezinteresowna, a ingerowanie w proces tworzenia artysty i kompono-

wanie w imię zrobienia dobrego interesu jest jej zabijaniem. Mieliście długą przerwę, bowiem po pojawieniu się "Promo '99" wasze ścieżki na pewien czas się rozeszły… Powróciliście, porzuciliście swoje death met alowe korzenie, by pójść w kierunku progresywnego heavy metalu. Co było przyczyną tak diametralnej zmiany stylu grania? Jak to wpłynęło na wasz muzyczny rozwój? Robert Niemiec: To te etapy o których wspominałem wcześniej. Z wiekiem stajesz się coraz bardziej dojrzałym artystą, bardziej wyraźnie klaruje się wizja muzyczna. Coraz śmielej podejmujesz różne decyzje, które wcześniej prawdopodobnie zostałyby odrzucone. Z perspektywy czasu dobrze się stało, że w latach 2000-2004 zespół zawiesił działalność. Dzięki temu każdy z osobna doskonalił swój warsztat muzyczny i to właśnie spowodowało, ze posiedliśmy dużo większy wachlarz możliwości, który mogliśmy wykorzystać w 100%. Nabyte umiejętności pozwoliły nam na aranżowanie tych wydawałoby się chaotycznych riffów z których powstała bardzo zróżnicowana muzyka. Ta płyta to jakby rozrachunek nas samych z okresu ostatnich kilkunastu lat, pokazuje nasz charakter i upór do osiągnięcia ostatecznego celu, czyli zebrania tych dźwięków w całość i stworzenie wielowymiarowej muzyki, która najpierw musiała zadowolić nas samych, a później trafić do reszty świata. Doszliśmy również do wniosku, że wokal oparty na growlingu bardzo ograniczyłby potencjał jaki niesie nasz debiutancki album. I tak oto ja pojawiłem się w zespole. Rafał Cioroń: Myślę, że zmiana stylu nie była tak diametralna, bo zamiana growlingu na czysty śpiew spowodowała automatycznie zaklasyfikowanie nas do heavy metalu, a progresywnego dlatego, bo tworzyliśmy muzykę bardzo techniczną o niestandardowych, złożonych kompozycjach, gdzie dominowało zmienne metrum. Na pewno styl różnił się od naszych demówek z lat 90-tych, ale muzyka na "Promo'99" była już zwiastunem tego, co miało wydarzyć się później. Od tego momentu muzyka pozostała sobą i z perspektywy czasu ta przerwa wyszła nam naprawdę na dobre, znajdowaliśmy się akurat w takim momencie, że tworząc demo "Promo'99" uświadomiliśmy sobie, że growling nas ogranicza. Przekaz jaki chcemy zaprezentować w swoich tekstach, który przedstawia bardzo ważne problemy dla świata byłby niezrozumiały przy growlingu i przez to z pełnym długogrającym debiutanckim albumem nie dotrzemy do większego grona odbiorców. Do tego samego wniosku zapewne doszedł też Chuck Schuldiner powołując do życia Control Denied, w którym był wokal śpiewany. Schuldiner już wcześniej sygnalizował

ten zamiar na swojej ostatniej płycie "The Sound of Perseverance" nagrywając i śpiewając cover "Painkiller" grupy Judas Priest. Taka jest kolej rzeczy, tworzysz, rozwijasz się i pragniesz aby twoja twórczość dotarła wszędzie, zwłaszcza, że jesteś przekonany o słuszności swojego przekazu w tekstach. Słuchałem waszej płyty i zrobiła na mnie spore wrażenie, głównie pod kątem samych kompozycji… To świetne połączenie dojrzałych, subtelnych melodii z klasycznym, heavy metalowym brzmieniem. Jak wyglądał proces tworzenia "Fear Of Freedom"? Robert Niemiec: Dzięki za miłe słowa. Jak już wcześniej wspominałem, pierwsze pomysły pojawiły się pod koniec lat 90-tych, a dokładnie trzy utwory tj. "Eternal Wanderer", "Unconscious Being", "Identity" pojawiły się na wspomnianym przez ciebie demo "Promo 99". Utwory te zostały jednak przearanżowane i dostosowane do stylistyki kawałków, które pojawiły się potem. To bogactwo, które wypełniło nasza płytę jest odzwierciedleniem naszych muzycznych inspiracji. Każdy z nas jest pod wielkim wpływem zespołów proponujących rozbudowane formy, a z drugiej strony indywidualnie podchodzimy do pewnych muzycznych aspektów. To powoduje, że mogliśmy wszyscy razem korzystać ze swoich doświadczeń, czasem również metodą prób i błędów jak i spontanicznych wybuchów energii - dochodzić do wspólnego celu, tworzenia z indywidualnych zamysłów wspólnie zaaranżowaną muzykę. Utwory na płytę powstawały w rożnym okresie i dzięki temu mogliśmy uchwycić różne stany muzycznych emocji w których akurat wtedy znajdowaliśmy się. Mówicie, że krążek jest pewnego rodzaju kontynuacją "The Fragile Art of Existence" Control Denied i muszę przyznać, że można odczuć ducha Chucka Schuldinera w waszych nagraniach. Czy inspirowaliście się wyłącznie jego twórczością przy nagry waniu płyty? Robert Niemiec: Oczywiście, że nie. To byłoby muzycznym samobójstwem. Skłamałbym gdybym zaprzeczył, że osoba Chucka nie miała na nas wpływu. Schuldiner był na pewno jedną z głównych inspiracji, ale nie on jedyny. Jako, że jest to nasz debiut, nie chciałbym wyliczać kto jeszcze w sposób bezpośredni czy pośredni nas inspirował. Płyta powstawała na przestrzeni kilkunastu lat w różnym okresie, mniej lub bardziej inspirowali nas rożni muzycy czy zespoły. Na razie wołałbym być ostrożny i nie podawać konkretnych nazw. Lepiej będzie jeśli fani metalu sami ocenią czy jest to dobre czy nie. Rafał Cioroń: Ja wychowałem się na Death, Cynic etc., dlatego, nie da się ukryć klimatów tych zespołów na płycie "Fear of Freedom". Niewątpliwie, ten krążek jest kontynuacją "The Fragile Art of Existence" nie tylko pod względem muzycznym, gdzie techniczna precyzja miesza się z zaraźliwymi melodiami, ale przede wszystkim tekstów poruszających problem tej kruchej ludzkiej egzystencji pełnej żalu, bólu, walczącej z przeciwnościami losu, osamotnionej i bezsilnej wobec biurokratyzmu, formalizmu i obojętności. Tak samo na "Fear of Freedom" zwracamy uwagę na pro-

Foto: Sepsis

104

SEPSIS


blem egzystencji ludzkiej, skazanej na wolność i stojącej w obliczu lęku przed podejmowaniem ważnych decyzji dla świata, a wymuszanych przez religie oraz systemy polityczne. W tekstach poruszacie tematykę ludzkiej egzystencji i głosicie w jakimś stopniu pewną dezapro batę wobec niektórych postaw… Mamy zatem krytykę lęku przed śmiercią w "Towards Death", czy problematykę współistnienia z własną naturą w "Eternal Wanderer". Czy to wasz osobisty manifest wobec postaw utartych przez stereotypy? Robert Niemiec: Jeśli chodzi o teksty, wszystkie są autorstwa perkusisty Rafała, tak więc to pytanie jest skierowane głównie do niego. Ja mogę ogólnie stwierdzić, że utożsamiam się z nimi, dlatego tym bardziej nie mam problemów, żeby chętnie śpiewać je na koncertach. Rafał Cioroń: Powiem tak, ten manifest to przekaz zwracający uwagę na pewne globalne zagrożenia wynikające z teizmu i ślepego zaufania systemom politycznym, które ograniczają wolność osobistą każdego z nas. Jeśli chodzi o "Towards Death" to krytyka lęku przed śmiercią jest uzasadniona tym, że każdy organizm żyjący na tej planecie ma swój początek i koniec. To naturalna kolej rzeczy. Jedne istnienia muszą umrzeć aby inne mogły się narodzić. Wydawałoby się, że śmierć jest czymś okrutnym i strasznym, ale tylko w aspekcie myślenia o niej w czasie rzeczywistym. Tak naprawdę śmierć nie istnieje. Przytoczę tutaj cytat starożytnego filozofa Epikura, który mówił "dopóki jesteśmy, nie ma śmierci, a gdy ona przychodzi, nie ma nas". To pokazuje, że życie jest wartością najwyższą, dlatego musimy je doceniać i cieszyć się nim za każdym razem, gdy tylko pewne instytucje religijne próbują nam wmówić, że jest inaczej, że życie doczesne to tylko mało znaczący epizod w naszej egzystencji, że na przykład po śmierci za dobre sprawowanie (czytaj pozbawione radości życiowej) czeka na chrześcijanina królestwo niebieskie albo, że na każdego mężczyznę muzułmanina czekają 72 dziewice. Otóż nie! Cieszmy się życiem tu i teraz, drugiego nie będzie! Jeśli chodzi o "Eternal Wanderer" to tekst ten pokazuje, że człowiek jest takim kaprysem wszechświata, który z jednej strony chce żyć z naturą i innymi zwierzętami w symbiozie, a z drugiej nie może, bo tak naprawdę ewolucja rozwinęła jego rozum do tego stopnia, że stał się człowiekiem samoświadomym. Ta samoświadomość nie pozwala mu kierować się w życiu instynktem i zmusza go do zastanawiania się nad własnym życiem gdzie wciąż musi nadawać swojemu życiu sens, poszukując wiecznie coraz to nowszych rozwiązań. Powrotu już nie ma, pozostała jedynie ciągła droga naprzód! Stąd tytuł "Eternal Wanderer" (wieczny włóczęga). Wasze teksty mają też bardzo mobilizujący wydźwięk co doskonale słychać w rozpoczynającym "Suspended Progress". Chcecie "otworzyć" oczy swoim słuchaczom? Robert Niemiec: Dla nas bardzo ważne jest to, aby teksty miały konkretny przekaz. Najlepiej pisanie ich wychodzi Rafałowi, który jest filozofem i para się takimi zagadnieniami na co dzień. Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że poziom tekstów musi dorównać muzyce. Chcemy aby fani mogli nie tylko doznawać pozytywnych wibracji słuchając naszych dźwięków, ale zależy nam na tym, żeby zastanowili się nad otaczającym ich światem. Dobrze jeśli zdają sobie sprawę z tego, że potężne instytucje takie jak państwa, religie, korporacje mogą manipulować ich życiem jeśli na ta pozwolą. Muszą otworzyć oczy, bo życie naprawdę może być piękne jeśli każdy z nich będzie w sposób rozważny i mądry podejmował swoje decyzje, które spowodują, że będą mogli czuć się szczęśliwi. Rafał Cioroń: Dokładnie tak. Już w intro, które wprowadza do "Suspended Progress" można wyczuć na początku chwilę grozy, jakby pokazując problemy otaczającego świata, które będą przedstawione w kolejnych utworach. Potem słychać dosłowne open your eyes, żeby uzmysłowić nam, że to od nas zależy jak to wszystko się potoczy, aby po chwili przejść łagodnie do akustycznej gitary, która rozjaśnia ten klimat pozostawiając promyk nadziei na lepsze jutro. Cały utwór skupia się wokół ludzkiej aktywności, która nie bez znaczenia ma wpływ na nasze bycie w świecie. Jeśli człowiek będzie podejmował złe decyzje, które uwarunkowane są religijnymi dogmatami,

Foto: Sepsis

systemami politycznymi ograniczającymi wolność to postęp intelektualny będzie wstrzymany. Ten utwór z kolei nawiązuje do następnego tytułowego utworu "Fear of Freedom", gdzie ukazany jest lęk przed wolnością. Ludzie tak naprawdę boją się wolności i uciekają od odpowiedzialności za swoje czyny, potrzebują kogoś lub czegoś, kto wskaże im drogę. Niestety, zazwyczaj są to religijni czy polityczni przywódcy, którzy w imię spełniania moralnego obowiązku prowadzą psychopatyczne rozgrywki. W marcu wydany został krążek Krzak Experience, na którym również się udzielaliście. Odświeżenie klasycznych numerów Krzaka na "metalowo" okazało się świetnym pomysłem, co doskonale widać zarówno w opiniach fanów, jak i dziennikarzy. Skąd koncept na nagranie takiej płyty? Robert Niemiec: Cała sprawa wyszła od Metal Mind Productions. Wiem, że pomysł narodził się w głowie Jana Błędowskiego, a Darek Świtała z MMP miał za zadanie znaleźć odpowiednich muzyków. Dzięki Piotrkowi Brzychcemu z zespołu Kruk, który zaproponował nasz zespół Darkowi doszło do spotkania i zaczęło się wszystko od tego momentu kręcić. Ja jako wokalista nie byłem w to zaangażowany, więc o szczegóły pytaj chłopaków. Rafał Cioroń: Dokładnie było tak jak wspomniał Robert. Jakiś rok temu, Piotrek Brzychcy z zespołu Kruk, który jest zaprzyjaźniony z zespołem Sepsis od dawna, poinformował nas, że dwóch liderów znanej formacji blues-rockowej poszukuje muzyków do swojego nowego projektu. Piotrek informację tę otrzymał od Darka Świtały z Metal Mind Productions. Okazało się, że ci liderzy to Janek Błędowski i Leszek Winder z zespołu Krzak i zależy im na muzykach najlepszych ze środowiska metalowego, aby nagrać płytę o ciężkim zabarwieniu. Pomyśleliśmy, że będzie to doskonała okazja, aby po pierwsze, zagrać u boku fenomenalnych muzyków, ikon, legend w swoim gatunku. Po drugie, sprawdzić się, czy będziemy w stanie podołać temu zadaniu tj. połączyć dwa różne gatunki muzyczne, gdzie blues łączy się z metalem, a po trzecie, czuliśmy, że będziemy mieli z tego wielką frajdę. Dzięki Piotrkowi skontaktowaliśmy się z Darkiem, który umówił nas z Jankiem i Leszkiem i tak to się wszystko zaczęło... Jak wyglądała współpraca z Janem Błędowskim oraz Leszkiem Winderem? W końcu blues i metal nieczęsto idą w parze… Robert Niemiec: Mogę z dumą stwierdzić, że projekt ten na polu muzycznym zakończył się pełnym sukcesem. Naprawdę jestem bardzo dumny z moich kolegów. Wykazali się niesamowitą elastycznością, która pozwoliła, żeby ten album mógł tak zabrzmieć. Chyba przyznasz, że to perełka na naszym momentami obciachowym rynku? Dominik Durlik: Kiedy dowiedziałem się, że jesteśmy zaproszeni na spotkanie z Jankiem i Leszkiem, nie mogłem uwierzyć, że to prawda. To dla nas ogromna nobilitacja. Okazało się, że są to wspaniali ludzie, prawdziwi profesjonaliści przez duże P, a jednocześnie wyluzowani goście. Szybko nawiązała się nić porozumienia i pozostało tylko przygotować nowe wersje przebojów Krzaka, co okazało się bardzo przyjemną formą pracy nad kawałkami, które znam od dziecka. Tworzenie nowych aranżacji dla przebojów Krzaka, jak również komponowanie nowych utworów jest wspaniałą zabawą, ale jednocześnie jest to bardzo wciągające zajęcie. Współpraca z takimi wirtuozami jest dla nas ogromnym wyróżnieniem.

To prawda, to zdecydowanie bardzo świeże podejście do muzyki. Oby więcej takich! Planujecie podob ne projekty w przyszłości? Może kolejny album Krzak Experience? Robert Niemiec: Myślę, że to nie do końca zależy od moich kolegów. Zielone światło powinno pojawić się z wytwórni MMP oraz Janka i Leszka. W wywiadach nie raz mówili, że chętnie nagraliby drugą płytę, tak więc czas pokaże co z tego wyniknie. Rafał Cioroń: Jeśli chodzi o inne projekty to trudno powiedzieć, przyszłość jest w ciągłym ruchu, wszystko może się wydarzyć. W przypadku Krzak Experience będzie to uzależnione od sprzedaży pierwszego krążka, co potwierdzi czy jest zapotrzebowanie na taki rodzaj muzyki, a mówię to wyłącznie w oparciu o tok rozumowania wytwórni, która ten projekt promuje. "Fear Of Freedom" powoli trafia (właściwie już trafił) na sklepowe półki, czy możemy liczyć na dłuższą trasę koncertową związaną z promocją albumu? Robert Niemiec: Faktycznie w planach jest trasa koncertowa. Na razie nie możemy jeszcze rozmawiać o szczegółach, ale obiecujemy, że wszelkie informacje pojawia się w niedługim czasie na naszej stronie. Możemy obiecać, że damy z siebie wszystko, a wychodząc z naszego koncertu jeszcze długo o nas nie zapomnicie. Rafał Cioroń: Tak, płyta jest już w sprzedaży, na razie można ją nabyć na stronie sklepu wytwórni Legacy Records. Na sklepowe półki "Fear of Freedom" trafi w terminie późniejszym, gdyż akurat trafiliśmy z naszym wydawnictwem w momencie negocjacji naszej wytwórni z pewną firmą, która zapewni jej dystrybucje na wszystkich rynkach muzycznych. Trasa koncertowa planowana jest na jesień lub wiosnę i już nie możemy się doczekać. No i na koniec… Jak przewidujecie waszą przyszłość? Czy macie już pomysły na nowy album? Wierzę, że tak łatwo nie odpuścicie (śmiech). Robert Niemiec: Jesteśmy pozytywnie nakręceni. Ogromnym błędem byłoby nie wykorzystać tego pozytywnego dla nas czasu. Mamy już gotowych mnóstwo nowych pomysłów na następną płytę. Mogę zdradzić, że pójdziemy w troszeczkę innym kierunku, a ta za sprawą Dominika, który kupił sobie parę lat temu gitarę 7-strunową. Dzięki temu poczuliśmy dodatkowy ogromny przypływ energii i mega miażdżącego ciężaru. Jednak nie obawiajcie się, na pewno nie braknie naszych rozpoznawalnych cech w postaci wielowątkowych pieśni, choć tu i ówdzie postawiliśmy na prostsze rozwiązania, które nabrały dzięki temu nowego ciężaru. Ok, wystarczy, bo nowa płyta ma słuchacza z reguły zaskoczyć. Pozdrawiamy naszych wszystkich fanów, czekajcie cierpliwie na trasę promującą "Fear of Freedom". Dzięki za wywiad. Łukasz "Geralt" Jakubiak

SEPSIS

105


wań organizatorów i finansów szykujemy się do polskiej premiery koncertowej Night Rider Symphony 8 września 2013 r. - Rynek Główny w Zamościu wraz z Orkiestrą Symfoniczną im. Karola Namysłowskiego w Zamościu -zapraszamy serdecznie!

Fani warszawskiego Night Rider na pewno mają powody do radości: po wydawnictwie symfonicznego projektu Night Rider Symphony zespół powrócił do swego pierwszego, stricte rockowego wcielenia i wydał album "Widzę, czuję, jestem". Każdego, kto pamięta zespół

Hetman sprzed lat i lubi klasyczny hard'n' heavy z progresywnymi wpływami zachęcam do przeczytania rozmowy z wokalistą Night Rider, Pawłem "Kiljanem" Kiljańskim i sięgnięcia po tę udaną płytę:

Wiedzieć czego się chce HMP: Nie kazaliście czekać na swoją płytę tak długo jak chociażby Guns N' Roses, ale zważywszy na to, że zapowiadaliście ją już w 2008 r., to trochę czasu minęło. Co było główną przyczyną takiego spowol nienia prac nad sfinalizowaniem wydania waszego debiutanckiego albumu? Paweł "Kiljan" Kiljański: Night Rider powstał w połowie 2006 roku, na początku skład wyglądał następująco: Radek Chwieralski - gitara (ex-Hetman), Paweł "Kiljan" Kiljański - wokal (ex-Hetman), Jacek "Stopa" Zieliński - bębny (ex-Hetman), Jarek Michalski - gitara basowa, Marcin "Freddie" Mentel (ex-Closterkeller). Materiał tworzyliśmy parę miesięcy, potem pojawiły się koncerty w całej Polsce, kilka wyjątkowych dla nas, jak na przykład w warszawskim Hard Rock Cafe. Ale w roku 2007 postanowił rozstać się z nami

Dlatego w tzw. międzyczasie założyliście projekt Night Rider Symphony, który miał więcej szczęścia, bo zadebiutował srebrnym krążkiem trzy lata temu, wydanym nakładem Agencji MDM? Z Night Rider Symphony było tak: propozycja zalążka tego projektu przyszła do nas z USA w 2007 roku, z Chicago od Wandy Majcher - ówczesnej szefowej Fundacji Kopernikowskiej skupiającej polonię amerykańską. Chodziło o stworzenie czegoś muzycznie oryginalnego i niespotykanego w formie koncertu na otwarcie XX Jubileuszowej Gali Filmu Polskiego w Ameryce. Wanda znała nas z wcześniejszych naszych koncertów w Chicago jeszcze z zespołem Hetman, polubiliśmy się i ona wiedziała, że stać nas jako muzyków na zaproponowanie czegoś fajnego. Po wielu spotkaniach, pomysłach i" burzach mózgów" stanęło na tym, Foto: Night Rider

Jak udało się wam zainteresować tę firmę również albumem Night Rider? Wydaje nam się ,że po tym co pokazaliśmy jako zespół na płycie Night Rider Symphony, po dobrych i bardzo dobrych recenzjach w prasie muzycznej, stacjach radiowych, internecie itd., Agencja MDM po prostu nam zaufała, o co najtrudniej na początku współpracy każdej firmy z każdym zespołem. Po za tym sami nam mówili, że dobrze by było, żeby to właśnie oni mogli mieć u siebie dwa nasze wizerunki muzyczne w swoich wydawnictwach - ten symfoniczno-rockowy i ten w pełni rockowy. Właśnie wtedy prace nad albumem ruszyły pełną parą? Tak, dopiero po tym jak zakończyliśmy etap promocji medialnej płyty Night Rider Symphony w 2011r. wzięliśmy się naprawdę za płytę rockową, którą jak wcześniej wspominałem "zamroziliśmy" nie przymierzając jak wielkiego Walta Disneya kiedyś Amerykanie. Wygląda na to, że odejście w ich trakcie gitarzysty Radka Chwieralskiego nie miało jakiegoś negatywnego wpływu na zespół. W dodatku nie dość, że jego kompozycje trafiły na płytę, to jeszcze na niej zagrał - to było przyjacielskie rozstanie w pełnym tego słowa znaczeniu? Radek w sensowny sposób postawił sprawę jasno, że ma dużo swoich projektów solowych, które chciałby zrealizować i nie może tak do końca zaangażować się w Night Ridera, a nawet pomógł nam w znalezieniu swojego godnego następcy w osobie Kuby "China" Szostaka, a my zaproponowaliśmy mu aby nagrał na płytę części partii gitarowych w swoich utworach. Także wszystko faktycznie odbyło się w dobrej atmosferze, a Radek nawet zagrał z nami jeden utwór gościnnie na warszawskim koncercie w Herezji promującym naszą płytę. Mimo wszystko samo wydanie płyty chyba też się przeciągnęło? No jak to w naszym kraju i w naszych realiach finansowo - organizacyjnych...

Marcin "Freddie" Mentel, bo faktycznie jego wizja, naszej wspólnej muzy, po jego latach grania w Closterkellerze, zaczęła rozbiegać się z tym co my chcieliśmy dalej robić. Rozstaliśmy się naprawdę w dużej zgodzie i obu stronnym zrozumieniu, pojawiły się tam nawet jakieś pożegnalne prezenty "procentowe". I tu nastąpił pozytywny zwrot akcji, bo w miejsce Marcina po intensywnych poszukiwaniach i przemyśleniach pojawił się nie kolejny gitarzysta, ale właśnie klawiszowiec Paweł Penksa. Przearanżowaliśmy stare numery na udział partii klawiszowych, Paweł zaproponował część swoich kompozycji do materiału na płytę i mieliśmy skompletowany prawie cały materiał na nasz album, graliśmy już koncerty w składzie z klawiszami i rozpoczęły się poszukiwania wydawcy naszej płyty. To chyba dość frustrująca sytuacja, kiedy ma się przygotowany świetny materiał i poszukiwania wydawcy zdają się nie mieć końca? Odpowiedz chyba nasuwa się sama, oczywiście, że to frustrujące, podcinające skrzydła, dołujące itd. itp., a jak jeszcze widzisz i słyszysz jakie niektóre pozycje wielokrotnie firmy wydawnicze promują i wydają to po prostu ręce opadają... no cóż taki live.. i kasa...

106

NIGHT RIDER

że dokonamy przeróbek znanych tematów muzyki klasycznej w klimatach rockowo - progresywnych, ale zamieniając je jednocześnie na utwory z tekstami. W związku z tym "zamroziliśmy" wszystkie sprawy związane z niedokończoną płytą rockowego Night Ridera i ostro wzięliśmy się za pracę nad repertuarem Night Rider Symphony. Do współpracy pozyskaliśmy Marka Piekarczyka, wokalistę TSA - ikonę polskiego rocka, któremu przypadł do gustu taki odważny projekt, a także Małgorzatę Augustynów-Ujek wokalistkę i tancerkę musicalową. Na gitarze Radka Chwieralskiego, który miał na głowie zakontraktowane inne projekty, zastąpił Waldemar "Valdi" Szoff - doskonały gitarzysta, jak również uznany muzyk symfoniczny, który nam bardzo pomógł w partiach orkiestrowych i chórach wspólnie z Christophem de Voise naszym kolejnym gościem - dyrygentem i autorem orkiestracji. Koncert Night Rider Symphony odbył się 9 listopada 2008 w renomowanym Harris Theater w Chicago z towarzyszeniem Paderewski Symphony Orchestra, zebrał bardzo pozytywne recenzje, a po powrocie do kraju zarejestrowaliśmy wszystko w studio i również szukaliśmy sporo czasu wydawcy na ten niezwykły materiał, ale się udało w wydała to właśnie Agencja MDM w roku 2010. Teraz po latach poszuki-

Koniec końców album ukazał się 25 marca 2013 roku. Ostatecznie opatrzyliście go tytułem "Widzę, czuję, jestem", rezygnując z "Do końca". Ten pierwszy jest bardziej optymistyczny czy zdecydowały inne względy? Nad tytułem zastanawialiśmy się długo. Numer "Do końca" na początku nam się spodobał ze względu na przesłanie, aby być wiernym sobie i swoim ideałom do końca swoich dni. Ale po moim namyśle nie odzwierciedlał całej warstwy tekstowej zawartej na tej płycie, wizja nie idealnego świata, miłość, wojna która nikomu nie jest potrzebna, skomplikowana natura ludzka itp. Dlatego zmieniliśmy tytuł na bardziej otwarty, dotyczący również każdego człowieka na tej ziemi "Widzę, czuję, jestem". Ale to właśnie numer "Do końca" promuje płytę, bo powstał do niego teledysk? To chyba nic złego, bo numer "Do końca" jest bardzo w naszym klimacie, mocny i nawet pobrzmiewają w nim partie symfoniczne, z których jesteśmy dumni, bo są to żywe smyki, a tak na marginesie parę ładnych lat temu Metallica nagrała swój pierwszy clip do utworu "One", a płyta którą promował wtedy ten utwór to był album "...And Justice For All", więc chyba można i wszystko jest OK. Podstawą "Widzę czuję jestem" jest dynamiczny hard 'n' heavy, oparty na świetnie brzmiącej sekcji i gitarowo-klawiszowych dialogach - Deep Purple czy Rainbow wciąż są dla was ważnymi zespołami? Na takich zespołach się wychowaliśmy, takich słuchaliśmy, zresztą u nas w zespole paleta naszych muzycznych inspiracji jest naprawdę szeroka: Deep Purple, Rainbow, Iron Maiden, Whitesnake, Queen, Genesis, Marillion, Yes, Dream Theater, Pink Floyd, Journey, Muse, Queensryche itd. itp.... to tak jednym tchem, ale na pewno kogoś pominęliśmy, więc z góry przepraszamy.


Słychać to szczególnie w porywającym rockerze "Smak wolności" i wspomnianym już "Do końca", urzekającym orientalnym klimatem i udziałem kwartetu smyczkowego. Staraliście się, by warstwa aranżacyjna poszczególnych utworów była jak najbardziej urozmaicona? To chyba wychodzi samo z siebie to znaczy z każdego z nas ,który miał wkład w ten materiał. przykładem było zaproponowanie przez Pawła Penksę partii orkiestrowych w numerze "Do końca". Zależało mu, aby w tym utworze koniecznie zagrała żywa orkiestra i tak się stało. Przeforsował to osobiście, zebrał muzyków symfonicznych i wyszło to fajnie i potężnie. Ważne jest czego się chce i jaki efekt chce się osiągnąć. Kwartet smyczkowy słychać też w pięknej balladzie "Pamięć jak stary dom". To echa tego, co robiliście w Night Rider Symphony? Zresztą generalnie ten materiał jest dość progresywny - sporo na "Widzę, czuję, jestem" smaczków, słyszalnych nie tylko w grze klawiszowca Pawła Penksy, jak w kojarzącym się z Marillion pasażu w końcówce "Smaku wolności", ale też w warstwie rytmicznej, na przykład w balladowym utworze tytułowym - to skutek zainteresowań was wszystkich czy też wpływ Pawła, grającego wcześniej w progresywnym White Crow? W Night Riderze fanami rocka progresywnego byliśmy lub jesteśmy właściwie w różnym stopniu wszyscy, a po przyłączeniu się Pawła Penksy do zespołu i pozyskaniu w składzie instrumentów klawiszowych, fortepianu, brzmień Hammonda stało się oczywiste, że nasza muzyka będzie bardziej ukierunkowana na granie z dużą ilością klawiszy, co bardzo nam wszystkim odpowiada. Sporo tu różnych klawiszowych brzmień, od typowo elektronicznych do klasycznego dźwięku fortepianu, na przykład w końcówce utworu "Pamięć jak stary dom", kiedy klawisze przejmują partię solową od gitary - brzmi to ciekawie. A z kolei klimat pierwszej części tego utworu skojarzył mi się ze Skaldami. Takiego porównania pewnie się nie spodziewaliście? Nie spodziewaliśmy się, ale ja osobiście bardzo cenię sobie Skaldów za ich wkład w muzykę polską. To doskonali muzycy z bogatym instrumentarium, jakim się posługiwali. Posiadam nawet płytę Skaldów "Złota kolekcja", do której często wracam. Brzmienie kilku utworów ciekawie dopełniają partie gitary akustycznej, która fajnie dopełnia elektryczne dźwięki na przykład w refrenie utworu tytułowego. Takich fragmentów jest na tej płycie więcej, jak więc sobie radzicie z odtworzeniem bogatego brzmienia albumu na koncertach? Nad gitarami panuje Kuba "China" Szostak i to z pod jego palców wychodzą te ładne dźwięki. Jest profesjonalistą, posiada całą niezbędną baterię sprzętu i wiem, że jednym z jego kilku idoli jest John Petrucci z Dream Theater, co tłumaczy sytuację, że "China" radzi sobie doskonale podczas grań na żywo. Wykonujecie pewnie przede wszystkim nowe utwory - nie tylko dlatego, że trwa promocja płyty, ale - mimo tego, że kilka z nich ma już swoje lata - są wciąż nowe i nieograne? Na koncertach gramy cały materiał z płyty "Widzę czuję jestem" zarówno starsze kompozycje jak i te nowe już z czasów działania w zespole Pawła Penksy i Kuby "Chiny" Szostaka, którzy wnieśli na ten album ponad połowę swoich kompozycji. Oczywiście często szykujemy jakieś niespodzianki muzyczne, aby każdy koncert był trochę inny i różnorodny.

Spleenu u nas nie znajdziesz! Krakowski Heart Attack po okresie zmian składu uderzył ponownie. "Focus" na pewno zainteresuje wszystkich zwolenników ciężkiego, niebanalnego grania, tym bardziej, że ten zespół zawsze świetnie wypadał i wypada na żywo. O najnowszym wydawnictwie i zakrojonych na szeroką skalę planach promocji koncertowej "Focus" rozmawiamy z basistą Dźwiedziem i perkusistą Hevi'm: HMP: Od wydania waszego debiutanckiego albumu "Polaris" upłynęło trochę czasu. Nie spieszyliście się z nagraniem i wydaniem kolejnej płyty czy po prostu sprawy tak się potoczyły, że pracowaliście spokojnie, bez pośpiechu? Hevi: Osobiście uważam, że odstęp pomiędzy albumami był odpowiedni. Wycisnęliśmy z "Polaris'a" wszystko, co dało się wycisnąć, każdy z numerów z tej płyty był grany na żywca, w różnych konfiguracjach. Wiesz, nie da się robić muzyki na siłę, to musi wyjść z nas - z drugiej strony, mam przeczucie, że kolejna płyta powstanie dużo szybciej, ciśnienie jest odpowiednie. Dźwiedziu: Przez ten czas mieliśmy inne rzeczy na głowie, zabraliśmy się za nowy materiał, kiedy poczuliśmy taką potrzebę. Czyli płyty wydajecie wtedy, gdy jesteście w 100 % pewni, że trafił na nie dopracowany pod każdym względem materiał? Innymi słowy: decyduje nie ilość lecz jakość? Hevi: Ja nie lubię dłubania w muzyce, od tego u nas jest Rudy. Muszę mieć elementy spontaniczności, niektóre aranże oczywiście ulegają zmianom, ale bardziej pod kątem wokali, niż kombinowania na siłę. Kilka osób po przesłuchaniu albumu zwróciło uwagę na siłę nowych numerów, szybko i do przodu. Nawet wczoraj na Metalfeście, zaczepiły mnie jakieś małolaty i mówiły o tym, wynika z tego, że jakość jest odpowiednia. Dźwiedziu: Kawałki na płycie są tak zróżnicowane, że nie trzeba było żadnych wypełniaczy, jest tylko to co powinno być. No i płyta ma czas zbliżony do tradycyjnych czarnych LP. Zmiany składu i liczne koncerty też pewnie miały wpływ na tę długą przerwę pomiędzy waszymi wydawnictwami? Hevi: Zmiany składu w takich zespołach jak nasz są normą, wiesz praca, rodzina, nie każdy umie lub nie chce tego pogodzić... Dochodzi oczywiście czynnik ludzki, coś się kończy, coś zaczyna... Ktoś staje się sfrustrowany, kończy się kolegowanie, dogadywanie, nie mogę na to pozwolić by psuł mi przyjemność tworzenia, ja to robię dla pasji, to ma dawać radość, a nie wkurwienie. Dźwiedziu: To na pewno, ale raczej w drugą stronę, czyli skróciły czas jaki by musiał upłynąć.

No i sprawa chyba najistotniejsza w kontekście wydania płyty, bo "Focus" firmujecie sami? Hevi: Takie było założenie, oczywiście można było próbować rozsyłać ten materiał, ale to znów przedłużyło by wszystko pewnie o kilka miesięcy, a ja już przebierałem nogami, chciałem mieć ten stuff w łapie, i ruszyć z nim do ludzi. Dźwiedziu: Tak, sami wydaliśmy, sami rozprowadzamy. Zawartość "Focus" to przede wszystkim nowe utwory czy też trafiły na tę płytę jakieś starsze kom pozycje, powstałe w czasie przygotowywania pierwszego krążka lub takie, które nie znalazły się na "Polaris"? Hevi: 80% albumu to nowości, dwa numery są bardziej wiekowe, odrzutów z "Polarisa" jeśli dobrze pamiętam nie było. Dźwiedziu: Tak, "Przepowiednia" i "Ruchy Ziemi" wcześniej znalazły się na jednej z demówek, graliśmy je na koncertach od zawsze, z wokalem Drzewa wyszły świetnie, więc trafiły na płytę. Kontynuujecie styl znany z debiutu, wzbogacając go o kolejne patenty i rozwiązania. Czy właśnie dlatego określacie swą muzykę bardzo szerokim terminem hard 'n' roll, unikając w ten sposób tzw. szu fladkowania? Hevi: Fajne jest to, że ciężko nas sklasyfikować, mnie się to ogromnie podoba, bo to znaczy, że mamy otwarte głowy. Można zrobić thrashowy kawałek, z zajebistym smaczkiem, i już masz hard'n'rolla, a nie thrash (śmiech). Dźwiedziu: Sami nie potrafimy dokładniej określić naszej muzyki, niż tak. Jest to zróżnicowane granie, a my się nie znamy na gatunkach (śmiech). Hevi: Znamy się na gatunkach , ale nie muzycznych (śmiech). Chociaż sami też w pewnym sensie podsuwacie słuchaczom określoną interpretację, pisząc o sobie: "Grupa dźwiękowo-poetycka łącząca wytrwale wdzięk Johnny'ego Casha z nostalgią Pantery + lekką nutką dekadencji...". Chodzi o ten osławiony krakowski spleen? Hevi: To wymyśliłem kiedyś z Kovym, naszym poprzednim basistą, i wciąż dobrym duchem naszego zespołu, jak nas ktoś chyba po jakimś koncercie zapyFoto: Heart Attack

Stopniowo tych koncertów będzie pewnie coraz więcej? Oczywiście się o to postaramy, dowiadujcie się o koncertach zaglądając na naszą stronę internetową. Pamiętajcie równocześnie, że szykujemy koncerty z orkiestrą w ramach Night Rider Symphony. Mam jednak nadzieję, że w związku z ożywioną działalnością koncertową na waszą kolejną płytę nie będziemy musieli czekać tyle lat jak na "Widzę czuję jestem"? No jeżeli nic nie stanie nam na przeszkodzie - np. "Night Rider Symphony II" (śmiech) - to jestem przekonany, że w odpowiednim czasie pojawi się godny następca albumu "Widzę czuję jestem". Wojciech Chamryk

HEART ATTACK

107


tał, a tu wszystko jest na odwrót! Nigdy nie graliśmy poezji, aparycję Johnnego znasz, Pantera nigdy nie była nostalgiczna, a dekadencję omijam z daleka, tak dla zasady. Dźwiedziu: Spleenu u nas nie znajdziesz, o tym mogę zapewnić! Cash i Pantera to dla nas mieszanka żywiołów, z której chcemy czerpać, oczywiście nie dosłownie, bo nie ustawiamy wzmacniaczy jak Dimebag, ani nie czeszemy się jak Cash (śmiech). To o co nam chodzi, to że Pantera jest naszym wzorem jeśli chodzi o granie koncertów, a Cash wzorem w pisaniu tekstów, bo chcemy żeby trafiały do ludzi, dlatego są po polsku. Hevi: Ja bym się chciał czesać jak Cash, ale już nie mam czym (śmiech). Pantera zmieniła brzmienie metalu! Jesteście też w pewnym sensie specyficznymi mini malistami, bo w książeczce płyty są podziękowania, m.in. dla waszych stylistów i fryzjerów, ale zabrakło informacji, gdzie ją nagraliście. Z brzmienia wnioskuję jednak, że nie utrzymujecie tej informacji w tajemnicy, bo jesteście z niego niezadowoleni? Hevi: Styliści są najważniejsi (śmiech)! Tak na serio, to projekt wkładki był przygotowywany wcześniej, ale zmieniła nam się koncepcja, mieliśmy naprawdę mało czasu żeby to dopiąć. Masz wszystko czarne na białym, podziękowania też są konkretne. Nigdy nie utrzymywaliśmy w tajemnicy pracy z Magic Mike'm, jak go nazywam, on też włożył w ten materiał ogrom pracy, podpowiadał, jego doświadczenie także jako akustyka było bardzo przydatne, dziękujemy Mike! Dźwiedziu: Chcemy by był sławny! Co sprawiło, że wybraliście RedShift Studio? Zdecydowało doświadczenie Michała Pijochy w nagrywaniu różnych rodzajów rocka? Hevi: Nawet nie wiedziałem, że nagrywał różne rodzaje rocka, znaczy to taki zawodnik, który nie lubi się chwalić, w stylu ,,Łał, posłuchajcie jakie brzmienie wycisnąłem!!'". Chyba nasz wspólny znajomy Kuder, go polecił, znaliśmy Michała wcześniej jeszcze jako muzyka i akustyka, studio było w odpowiednim miejscu, efektu naszych prac słuchałeś... Ale zmiksowaniem i masteringiem płyty zajął się wasz były basista Krzysztof "Kovy" Jagliński. Uznaliście, że poradził sobie z tym zadaniem przy okazji debiutu, znaczenie miał też pewnie fakt, że doskonale zna zespół, jego brzmienie, etc.? Hevi: Kovy ma swoje małe studio, w którym rejestruje muzykę, zna specyfikę tych urządzeń, których ja nawet nie umiem nazwać (śmiech), chciał zrobić mix, a my mu zaufaliśmy. Dodał kapitalne sample, a fakt , że grał z nami miał też wyjątkowe znaczenie. Jako sekcja byliśmy bardzo dobrze zgrani, on to czuł od podszewki, choć nigdy nie słuchał namiętnie metalu. On zaakceptował Dźwiedzia jako swojego następcę, fajnie to wyszło... Ten specyficzny groove, który słyszysz, wiesz klarnecista by tego nie wymyślił (śmiech)! "Focus" to energetyczna mieszanka nowoczesnego metalu, grunge i metalcore'a. Nie brakuje też zarówno iście thrashowych przyspieszeń jak i stonerowych, inspirowanych klasycznym hard rockiem, potężnie brzmiących partii. Zależało wam na tym, by płyta, trwająca blisko 50 minut, była jak najbardziej urozmaicona pod względem muzycznym i aranżacyjnym? Hevi: Jak powiedziałem wcześniej, nie kombinowaliśmy na siłę, dlatego dwa numery, które powstały z myślą o nowym albumie, zostały zastąpione starszymi kawałkami, bo to ,,siedziało'' ze sobą... A to co zostało damy na składankę "The best of " (śmiech). Dźwiedziu: Nie tyle zależało, co samo się tak ułożyło, W tym przypadku mniej oznacza więcej. Jesteście też wyznawcami starej szkoły, bo - w prze ciwieństwie do wielu innych zespołów - nie unikacie dopracowanych, zróżnicowanych gitarowych solówek. Czyli takie solo, mimo zmieniających się muzycznych mód to wciąż esencja, taka wisienka na torcie dobrego numeru? Dźwiedziu: Solo, to normalny element. Dla mnie nieodłączny w rocku i metalu. Hevi: My to w ogóle jesteśmy stara szkoła (śmiech)! Wiesz mając tak sprawnych i różnorodnych gitarzystów, błędem było by nie grać solówek... Na nową płytę zaprosimy jakiś fajny żeński chórek, i damy kolegom odpocząć (śmiech).

108

HEART ATTACK

Jedno z nich gra Grzegorz "Grysik" Bryła z Virgin Snatch. Zdradzisz które czy ma to być test dla znawców i fanów? Dźwiedziu: Grysik gra solo w kawałku "W mojej głowie". Hevi: Chcieliśmy zaprosić kogoś gościnnie, koncepcje były różne, Grysika znam ponad 20 lat, kolegujemy się, on ma bardzo ciekawą technikę gry. Zapytałem, się ucieszył, mógł sobie nawet wybrać do którego numeru zrobi solo. Chyba na drugi dzień podesłał plik, szczena mi opadła (śmiech)... Mateusz "Drzewo" Chmielewski chyba już na dobre zaaklimatyzował się w zespole? Nie dość, że śpiewa pewnie, to jeszcze jest bardzo uniwersalnym wokalistą, co udowadnia chociażby w "W mojej głowie" czy "Jestem wszystkim"… Dźwiedziu: Drzewo umie wszystko, to jeden z najlepszych wokalistów w Polsce. Hevi: Ale żeś mu poszedł (śmiech)! Drzewa polecił Dźwiedziu, grali kiedyś razem, znał Heart Attack jeszcze z jakiejś składanki, na której nawet nie wiedziałem, że byliśmy, można powiedzieć, że nam fanował... Złapaliśmy momentalnie dobre porozumienie, poczułem, że idziemy w dobrą stronę. On się bardzo szybko i chętnie uczy, co jest ważne, pomimo tego, że słuchamy stylistycznie bardzo zróżnicowanej muzyki, ma muzyczną intuicję, zajebiście, że na siebie trafiliśmy! Czy to za jego sprawą postawiliście tylko na pol skojęzyczne teksty? Hevi: Też. Pisaliśmy wspólnie, część jest Drzewa, część moja, uzupełnialiśmy się na wyczucie, siła rażenia jest większa! Dźwiedziu: Piszemy po polsku, bo to nasz język. Po angielsku przejdzie każdy banał. Po polsku mamy większe pole do popisu. Są one bardzo osobiste, ale zarazem uniwersalne na tyle, że przemawiają do wyobraźni słuchaczy. Mimo coraz lepszej znajomości języka angielskiego wśród młodzieży odczuwaliście jednak pewien dyskomfort śpiewając po angielsku - stąd ta zmiana? Hevi: Cieszę się , że tak to odbierasz, to miłe dla twórcy. Od samego początku pisałem dla Attaków i robiłem to po polsku, jak doszedł Grizzli, chciał pokombinować po swojemu, a ja się zgodziłem, ale nigdy nie było przewagi języka angielskiego w twórczości Heart Attack... Dźwiedziu: Większy dyskomfort odczuwamy z powodu coraz słabszej znajomości języka ojczystego wśród polskiej młodzieży. Zwłaszcza wśród "męszczyzn" (śmiech). Macie już za sobą premierę koncertową nowego materiału - jak sprawdza się na koncertach? Dźwiedziu: Fenomenalnie się sprawdza. Hevi: Relacje słuchaczy są bardzo pozytywne, zagraliśmy całą płytę na żywca, i każdy numer wyszedł jak planowaliśmy! Nie brakuje na "Focus" koncertowych killerów, więc koncentrujecie się przede wszystkim na nowych numerach? Dźwiedziu: W tej chwili to pół na pół z "Polaris". Hevi: Będziemy to jakoś przeplatać, wiesz u nas nie ma czegoś takiego jak ,,Stały Set Koncertowy'', jak w przypadku innych bandów, cały czas coś zmieniamy. Szykujemy też kilka niespodzianek na jesień, ale nie powiem jakich (śmiech). Jasne, jak niespodzianka to niespodzianka (śmiech) Koncerty to nie od dziś esencja i treść istnienia Heart Attack. Mając już dwie płyty na koncie nie myśleliście o nagraniu koncertowego materiału, oddającego w pełni atmosferę waszych występów? Hevi: Dzięki za te słowa! Ale mnie wyczułeś, powiedziałem dwa tygodnie temu w wywiadzie który się jeszcze nie ukazał że wielce prawdopodobne jest , że nowy album Attaków, będzie płytą koncertową! Nawet kolegom z zespołu tego nie mówiłem(śmiech)! Dźwiedziu: Jak tylko spotkamy odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie… Wojciech Chamryk

Szesnaście edycji, dziesięć lat tradycji oraz opinia najbardziej kultowego festiwalu na świecie. Sukces i sława tego przedsięwzięcia to nie tylko logo kultowych zespołów pojawiające się na plakatach. To przede wszystkim pasja i oddanie, gdyż festiwal ten jest organizowany przez fanów starego metalu dla fanów starego metalu. Grały tam chyba już wszystkie możliwe "kulty" z podziemia. Jednak tegoroczny skład spełnił wszelkie możliwe marzenia fanów tradycyjnego metalowego łojenia. Na jednej scenie pojawił się Liege Lord, Medieval Steel, Possessed, Warlord, Morbid Saint i wielu, wielu innych. Wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Atmosfera niemieckich festiwali metalowych jest niezaprzeczalnie wyjątkowa, nieporównywalna z innymi wydarzeniami tego typu. Zwłaszcza impreza Keep It True błyszczy na tle pozostałych. Dwa dni składające się na ten festiwal to prawdziwe święto dla zagorzałych maniaków tradycyjnego, oldschoolowego grania i wspaniała okazja do ujrzenia starych, kultowych zespołów z minionych lat. To nie jest impreza, gdzie mamy różnoraki zlepek gatunkowy spod znaku "dla każdego coś miłego". Tu nie ma przypadkowych ludzi. Każdy ze zgromadzonych na polu namiotowym lub przebywających pod dachem hali ludzi jest, tak samo jak ty, fanem prawdziwej muzyki metalowej. Jest to bardzo miła odmiana od tych wszystkich muzycznych spędów, jakie są nam serwowane na nadwiślańskich ziemiach. Pomijając melomański estetyzm, taki festiwal to także świetna możliwość zawarcia nowych znajomości, pogadania z muzykami legendarnych kapel oraz multum okazji do pozbycia się floty na różnego rodzaju oficjalny, pół-oficjalny i zupełnie nieoficjalny merchandise. Wiele winyli, płyt, koszulek, naszywek kusi człowieka z mnogości stoisk. Zacznijmy jednak od początku. Nasza droga na szesnastą edycję Keep It True mogłaby stać się tematem osobnej relacji - każda wyprawa na którykolwiek niemiecki festiwal jest swoistą małą przygodą. Przez ponad tysiąc kilometrów może się przecież zdarzyć tyle niespodzianek… U celu podróży zaś na śmiałków czeka niebagatelna nagroda. Festiwal Keep It True odbywa się w hali sportowej w małym badeńskim miasteczku Lauda-Königshofen w południowej części Niemiec. Raz do roku tamtejsza okolica jest zalewana przez hordy metalowych maniaków z całego świata. Sława i renoma tego festiwalu niesie się daleko poza granice starej Europy, zwabiając metalowców ze Stanów, Nowej Zelandii, Singapuru i wielu innych krajów. Liczne rzesze długowłosych szaleńców w obszytych do granic możliwości katanach stają się nagle widokiem codziennym w tym spokojnym i zacisznym miejscu, pośród badeńskich drzew i zieleńców. Nieopodal boiska, gdzie trenują lokalni trampkarze nagle wyrasta istny las namiotów, samochodów i kamperów. Właściwa część festiwalu odbywa się w hali sportowej. Na jednym z jej końców została ustawiona wielka scena, na drugim mają miejsce swoiste targi muzyczne: kilkadziesiąt stoisk z płytami, ubraniami, gadżetami i całym tym muzycznym biznesem. Jest to świetna okazja by wyhaczyć od dawna poszukiwane rarytasy, kupić używaną lub nową płytę ulubionego, podziemnego zespołu, lub zaopatrzyć się w stosowną koszulkę. Nie brakuje także stoisk wytwórni płytowych, takich jak Metal On Metal Records, czy poszczególnych kapel. A jak wyglądała ta właściwa część festiwalu? Równo o godzinie dwunastej, dziewiętna-


stego dnia kwietnia, roku pańskiego 2013, rozpoczął swój występ pierwszy zespół z festiwalowej rozpiski czasowej - Borrowed Time. Ten wybór organizatorów było o tyle dobry, że większość ludzi pierwszego dnia, tuż po otwarciu bram hali, jest bardziej zainteresowana tym całym metalowym handelkiem, niż kapelą, która jest aktualnie na scenie. Młody zespół grał jednak dość przyjemną muzykę na podkład dźwiękowy do gorączkowych płytowych zakupów. Stonowane, nie narzucające się, typowe heavy metalowe dźwięki to świetne tło do buszowania po metalowym bazarku. Dzięki temu przynajmniej nie trzeba było patrzeć na wokalistę, który miał tak dziwaczną manierę dreptania po scenie, że lepiej oszczędzić czytelnikom zażenowania i nie wchodzić w dalsze szczegóły. Nie wiem, u jakiego dilera ten gość się zaopatruje, jednak powinien jak najszybciej przestać. Przebieranie kroczkami i kołysanie się na boki to nie było wczuwanie się w muzykę. Wyglądało raczej na zaproszenie na backstage ambiwalentnej seksualnie męskiej części publiczności. Następną kapelą był brytyjski Eliminator, który trochę bardziej poważnie podszedł do swojego występu. Było fajnie, mocno, z heavy metalową werwą. Kolejnym zespołem, który zobaczyliśmy było High Spirits. Przebojowo i zaczepnie zjednali sobie publiczność na festiwalu. Pokazali też zupełnie nową stylówę sceniczną w heavy metalowym światku - wszyscy mieli jednakowe białe spodnie. Nie wiem, czy była jakaś promocja w sklepie odzieżowym w ichnim Chicago, gdzie za cenę jednej pary można było kupić pięć takich samych, czy też może dostali je w prezencie od wiernych hufców amerykańskich kół gospodyń miejskich. Jednak pomijając ten zabawny niuans oraz wygląd wokalisty, który sprawiał wrażenie studenta żywcem oderwanego od powtarzania patofizjologicznych następstw spożycia przerdzewiałych klocków hamulcowych na zbliżające się kolokwium, naprawdę można było się dobrze bawić przy ich muzyce. Publiczność skorzystała z tej okazji i razem z zespołem odśpiewała ich hymn "High Spirits", dając się porwać magii muzyki. Zakończenie występu High Spirits oznaczało tyle, że skończył się czas na wszelakie pitu-pitu i zaraz zacznie się atomowe uderzenie plugawych dźwięków. Na scenę bowiem wkroczył potężny Morbid Saint, którego opus magnum "Spectrum of Death" nie trzeba przedstawiać nikomu. W chwili, gdy brutalny thrash zaczął się lać z głośników a pod sceną rozpoczęła się istna rzeźnia, wiadomym było, że jest to jeden z lepszych koncertów na tegorocznym Keep It True. Jedną z zalet tego typu imprez jest to, że nie trzeba się martwić o setlistę swych ulubieńców, jak ma to miejsce w przypadku normalnych koncertów w klubach. Tutaj wszyscy grają swoje najlepsze klasyki. I tak, po "Destruction System", piekielni thrasherzy zza Oceanu dowalili całe (!) "Spectrum of Death" zagrane od początku do końca, od deski do deski. Co prawda bez króciutkiego, tytułowego instrumentalnego kawałka, jednak jest on na tej płycie

najmniej istotny. Eksplozja szału jaka miała miejsce sceną była zdarzeniem nie do opisania. Morbid Saint narobił sporego dymu. Gitarzysta Jay Visser, schowany za kurtyną nienaturalnie długich włosów, wydobywał szaleńcze riffy ze swego instrumentu. Wtórował mu basista Bob Zabel, który sprawiał wra-żenie, jakby przed sekundą skończył naprawiać podwozie swojego pick-upa, podnosząc go do góry jedną ręką za tylny zderzak. Obłąkańczy wytrzeszcz oczu wokalisty Pata Linda idealnie współgrał z jego agresywną manierą śpiewania. Po prostu występ-zabójstwo! Występ następnego w kolejności Quartz był lekkim rozczarowaniem. Może to kwestia nieprzebranego morza energii wyplutego z głośników przez Morbid Saint, a może tego, że muzycy brytyjskiej kapeli mają już swoje lata. Po cichu liczyliśmy na epicką moc i postmodernistyczny kuraż, godny twórców "Stand Up and Fight". Srodze się rozczarowaliśmy, gdyż występ dziadków z Wysp był najzwyczajniej w świecie nudny. Muzycy Quartz wyglądają jak typowa seniorska załoga z ławki w poczekalni w rejonowej przychodni. Nieruchawi i ospali. Słychać było, że dźwiękowiec ma wielkie problemy z nagłośnieniem perkusisty, gdyż ten co chwila bez ładu i składu zmieniał siłę bicia pałeczkami w bębny. Wokalista robił co mógł, jednak jego geriatryczne piski, dzikie pląsy oraz założony sweterek z grubej włóczki z frędzlami nie pomagały mu osiągnąć celu. Po nich na scenę wskoczyli ich dawni brytyjscy sąsiedzi z Holocaust. Z dawnego składu zespołu obecny jest już tylko John Mortimer. Jego wokale różnią się od śpiewającego na pierwszej płycie Garry'ego Lettice'a, jednak zabrzmiały bardzo dobrze w takich hymnach jak "Death or Glory", "Heavy Metal Mania" czy "Expander". Właściwa część wieczoru jednak dopiero miała nadejść. Scenę miał zdominować legendarny Medieval Steel. Co tu dużo mówić? Kwintesencja tego, co w muzyce metalowej najlepsze, spłynęła na wypełnioną po brzegi halę. Charyzmatyczny Bobby Franklin, dzierżący mikrofon w swych opancerzonych skórzanymi karwaszami rękach, co i rusz hipnotyzował zgromadzonych fanów swym mocnym, charakterystycznym wokalem. Set Medieval Steel składał się głównie z nowych kawałków, jednak amerykanie bardzo sprytnie grali je na przemian z tymi starszymi. Poleciała garść starych, znanych hiciorów. Nowe kompozycje, które można było tu usłyszeć po raz pierwszy, brzmiały równie wspaniale jak te numery, które fani "Średniowiecznej Stali" znają na pamięć. Jeżeli te świeżynki będą trzymały taki sam poziom na płycie długogrającej, to zapowiada nam się jedno z ciekawszych wydawnictw 2013 roku. Na początek poleciał "War Machine", jednak publiczność usatysfakcjonował i stosownie rozgrzał dopiero drugi kawałek - "Battle Beyond the Stars", odśpiewany żywiołowo razem z zespołem. Po nim uszy zebranych zaatakował bardzo fajny i klimatyczny "The Man Who Saw Tomorrow". Szaleństwo wybuchło, gdy ze sceny za-

częły dobiegać pierwsze dźwięki monumentalnego "Warlords" a siła śpiewanego przez wszystkich refrenu o żądnych zemsty zza grobu duszach władców nocy była ogłuszająca. Następny "Powersurge" był kolejnym dowodem na to, że zbliżająca się nowa płyta będzie apoteozą tego, co w metalu najlepsze. Publiczność raz jeszcze została zelektryzowana, gdy uderzył w nas "To Kill a King" i nagle wszyscy zapragnęli, tak samo jak ci dzielni, cisi wojownicy z tego epickiego utworu obalić tyrana i posiąść jego królewską małżonkę. Wątek tyranów był kontynuowany w "Tyrant Overlord". Monumentalny, przepiękny numer, zawierający zwolnienie w którym Bobby recytował sławne słowa, które w filmie "Conan Barbarzyńca" wypowiedział James Earl Jones (w roli złego władcy-czarownika Thulsa Doom) do wijącego się u jego stóp głównego bohatera. Poziom epickości sięgnął w tym momencie zenitu. Medieval Steel następnie wykonało "Heaven Help Me", przebojowy "The Killing Fields" oraz "Stranger In Time". Trochę melancholijnej zadumy przyniósł kawałek "Tears in the Rain". Następnie publiczność musiała zmierzyć się z "Circle of Fire" oraz "Thou Shall Not Kill". To jednak było tylko preludium do wielkiego finału, na który wszyscy czekali. Cóż innego mogło zostać zagrane na zakończenie, niż hymn nad hymnami, pieśń nad pieśniami oraz kult nad kultami, czyli "Medieval Steel". To była najbardziej magiczna chwila na całym festiwalu Keep It True. Nic się nie mogło równać z mocą tysięcy gardeł śpiewających cały utwór słowo po słowie, niczym swoistą inkantację. Widać było, że cały zespół był wzruszony tym przeżyciem, a wokalista Bobby Franklin nie przeszkadzał rzeszy fanów w odśpiewaniu tego numeru zamiast niego. Oddanie na papierze klimatu tamtej chwili jest niemożliwe, jednak na szczęście jest wiele relacji filmowych w sieci z tego koncertu, gdzie można lekko uchwycić choć cząstkę tego przeżycia oraz zobaczyć powiewającą polska flagę, zaznaczającą obecność małego kontyngentu polskich fanów. Nie dane było ochłonąć po tym przeżyciu. Na ekranie z boku sceny pojawił się krótki filmik prezentujący motywy z okładek wszystkich trzech płyt formacji Liege Lord i już po chwili nasze bębenki zostały przygwożdżone bezkompromisowością "Fear Itself". Na ten koncert czekały hordy maniaków. Zreaktywowany niedawno Liege Lord, z trzema muzykami obecnymi podczas tworzenia opus magnum "Master Control" - Joe'em Comeau, Mattem Vincim oraz założycielem Tonym Truglio, to nie lada gratka, a zobaczenie tego zespołu na żywo (a co najważniejsze - usłyszenie!) to okazja, która się może prędko nie powtórzyć. Następnie zostaliśmy uraczeni "Eye of the Storm", "Dark Tale", melodyjnym "Broken Wasteland" oraz szybką wycieczką na drugą płytę "Suzerena" w postaci "Cast Out". Nie zabrakło także jednego z najlepszych coverów w historii metalu "Kill the King". Nasze metalowe dusze zostały następnie przepojone mięsistym brzmieniem "Feel The

Foto: Keep It True

KEEP IT TRUE XVI

109


Blade", gwałtownością "Rapture" oraz ostatnią wyprawą na płytę "Burn To My Touch" w postaci fantastycznie odegranego "Speed of Sound". Liege Lord jednak ciągle podnosił poprzeczkę. Nagłe uderzenie epickich klimatów spadło na nas jak grom z jasnego nieba, gdy powietrze przecięły pierwsze akordy dumnego i wzniosłego "Rage of Angels". Napór rozentuzjazmowanego tłumu na barierki zwiększył się z miejsca co najmniej trzykrotnie. Bezkompromisowe ataki w postaci "Fallout" oraz bestialskiego "Vials of Wrath" tylko rozbudziły apetyty na tytułowy kawałek z dziejowego "Master Control". Zwieńczenie niesamowitego występu, godnego mistrzów. Jednak to jeszcze nie był koniec. Żeby tego było mało, na bis Joe Comeau wyszedł uzbrojony w żelazną rękawicę i już cała zgromadzona hala wiedziała, że zaraz gruchnie "Wielding Iron Fists". Temu kawałkowi przez pierwszą minutę towarzyszył wspaniały, kiczowaty heavy metalowy spektakl, podczas którego wokalista został "zaatakowany" przez uzbrojonego w maleńki kordzik, groźnego inaczej wikinga w rogatym hełmie. Joe nie pozostawał dłużny i chwycił wielką, wypolerowaną na olśniewający połysk tarczę a swą uzbrojoną w stal dłonią chwycił rękojeść równie pokaźnych rozmiarów miecza. Ot, taka sobie bzdurka, jednak zrobiona z jajem i w klimacie typowej, luźnej metalowej tandety z lat osiemdziesiątych. Naturalnie w pozytywnym wymiarze tego zjawiska. Występ grupy Liege Lord był koncertem wielkiej klasy. Głos Comeau dalej zadziwia swoją barwą i siłą. Wokalista idealnie sobie radził, nie tylko z kawałkami z "Master Control", lecz także z utworami z pozostałych płyt, na których śpiewał Andy Michaud. Jak łatwo zauważyć, "Master Control" - wiekopomne dzieło, jedna z najlepszych i najbardziej niezapomnianych płyt w historii muzyki metalowej, została zagrana niemalże w całości. Zabrakło raptem dwóch kawałków. Jednak nie ma co narzekać, bo wszystkie najbardziej znane utwory zostały fanom zaserwowane i to w sposób profesjonalny i w pełni satysfakcjonujący. Ostatnim gigantem tego wieczoru był kultowy Possessed. Jak do tej pory ta grupa jest najbardziej ekstremalnym zespołem goszczącym na deskach festiwalu Keep It True. Jednak pasowała znakomicie do klimatu tej imprezy, gdyż jak to ktoś celnie zauważył: "bardziej old-schoolowo niż Possessed nie można". Jest to grupa pionierska, wizjonerska, wpływająca na muzykę całych zastępów death metalowych (i w sumie nie tylko) kapel, i która wyprzedziła swoją epokę o dobrych kilka lat. James Becerra, ostatni członek oryginalnego składu, mimo że jest osobą poruszającą się na wózku inwalidzkim z powodu paraliżu, ma głos niczym wyziewy z najgłębszych czeluści piekielnych ostępów. Jego wokale tętniły mocą i nieokiełznaną siłą. Po sześciu kawałkach, wśród których zagościły takie niszczyciele jak "The Heretic" oraz "Tribulation" z głośników poleciał dobrze znany klawiszowy motyw z filmu "Egzorcysta". Skąpana w krwiście czerwonym świetle scena była gotowa na iście grzeszny spektakl. Possessed chamsko przywaliło całym swym kultowym arsenałem z "Seven Churches". Od początku do końca. Od "The Exorcist" po ostatnie wybrzmiewania w sztandarowym "Death Metal". James Becerra miotał się na swoim wózku niczym szalony i opętany demoniczny sługus ciemności. Jego płuca i gardło produkowały olbrzymie ilości głębokich tonów i zaśpiewów. Towarzyszący mu muzycy nie pozostawali dłużni, wszystko było zagrane tak idealnie, jak tylko się

110

KEEP IT TRUE XVI

dało. Długo po zakończeniu występu Jeffa Becerry i spółki mieliśmy w uszach dudnienie piekielnych kotłów zagłady oraz ostry zapach siarki w nozdrzach. Po ostatnim występie tego dnia cała wiara upojonych muzyką i alkoholem maniaków udała się na pole namiotowe, by rozmawiać, imprezować lub po prostu zebrać siły na następny dzień tej wiekopomnej edycji kultowego festiwalu. Pierwszą kapelą, która wystąpiła drugiego a zarazem ostatniego dnia festiwalu Keep It True była młoda belgijska załoga z Evil Invaders. Chłopaczki trafiły na ten festiwal niemalże w ostatniej chwili, gdyż stanowiły zastępstwo za Razorwyre, które musiało odwołać swój występ z powodu niefortunnej kontuzji swojego perkusisty. Gdy uczestnicy festiwalu wchodzili zaspani i skacowani do hali, powitały ich szczere, uśmiechnięte twarze czterech młodzieniaszków stojących na scenie. Po lekko ironicznym "Are you awake, Keep It True?" na scenie rozszalała się imprezowa atmosfera. Mimo lekko mylącej nazwy Evil Invaders nie jest zespołem thrash metalowym, ani cover bandem kanadyjskiego Razor. Młodzi Belgowie są raczej formacją hołdującą wczesnemu speed metalowi w stylu Abattoir oraz Exciter. Ten młody zespół zresztą wykonał cover Excitera "Violence & Force" z klasą, werwą, przytupem i z megawatowymi zasobami energii. Rozpoczęcie drugiego dnia biło o dwie głowy "flegmatyzujący" start z dnia poprzedniego. Po nich swój czas miała młoda kapela Attic, stylistycznie i muzycznie mocno siedząca w klimatach Kinga Diamonda oraz Mercyful Fate. Ich numery są niemal żywcem wyjęte z zaginionych nagrań tych tuzów klasycznego metalu. Frontman grupy, używający pseudonimu scenicznego Meister Cagliostro, ma manierę śpiewania łudząco przypominającą wyczyny wokalne Kinga Diamonda. Na set składały się świetne kompozycje z ich debiutanckiej płyty "The Invocation". Tytułowy numer z tej płyty, tak jak "Join the Coven" oraz "The Headless Horseman" i "Funeral in the Woods", to hicior utrzymany w konwencji wczesnych płyt Mercyful Fate. Muzycy z Attic nie starają się kryć swoich inspiracji, gdyż zakończyli swój wspaniały i klimatyczny występ utworem "Black Funeral" formacji wiadomej. Thrash metalową dawkę muzyki dostarczyli weterani z brytyjskiej grupy Toranaga. Trochę czułem niedosyt, gdyż nie został zagrany mój faworyt, czyli "Food of the Gods". Jednak Toranaga stanęła na wysokości zadania i dołożyła do pieca takimi hymnami z albumu "God's Gift" jak monumentalny i brutalny "Hammer To The Skull", niebanalny i pełen niepokoju "Psychotic", toczący się niczym walec drogowy "Sword of Damocles" oraz buzujący napięciem i okraszony wspaniałą pracą perkusji "The Shrine". Ich debiutancki krążek "Bastard Ballads" także znalazł swojego reprezentanta w postaci "Sentenced". Toranaga wykonała także nowy utwór "Ultimate Act of Betrayal", jednak odbiór przez fanów był raczej obojętny niż entuzjastyczny. Gdy swój występ zaczynał diabelski Midnight, w hali powstało małe zamieszanie. Do stolika, który był przeznaczony do tzw. Meet & Greet, miejsca gdzie fani mogli się spotkać z muzykami wszystkich kapel, by chwilę porozmawiać i dać do podpisu swoje płyty, zaczęła tworzyć się gigantyczna kolejka. Za chwilę miał tam zasiąść Warlord. Potem okazało się, że liczba fanów stojących w kolejce do Warlorda była tak wielka, że zaburzyła całą rozpiskę godzinową Meet & Greet. Muzycy z Warlord musieli przez

to siedzieć przy stoliku dłużej, niż całe Possessed, Liege Lord i Medieval Steel razem wzięte. Widać gołym okiem, że headliner festiwalu był gwiazdą z prawdziwego zdarzenia. Obejrzeliśmy więc koncert Midnight (i nie tylko) stojąc sobie spokojnie w rzeczonej kolejce. Ponieważ stanowisko Meet & Greet znajdowało się tuż obok sceny, fani nic nie tracili z bieżących występów. Grupa Midnight, pod przewodnictwem charyzmatycznego Jamiego Waltersa, mile zaskoczyła nas swoją energią i żywotnością sceniczną. Podobnie jak wizerunkiem, gdyż wszyscy trzej muzycy mieli specyficzne czarne maski-kaptury, całkowicie skrywające ich głowy oraz twarze. Muzycznie wypadli bardzo dobrze, grając agresywny metal w stylu najlepszego okresu Venom. Cronos ze swoimi ziomkami mógłby się wiele od nich nauczyć, a przynajmniej przypomnieć sobie, jak grać by nie nudzić tak, jak to robi Venom na płytach od kilku lat. Taki "You Can't Stop Steel" miotał się z tyłu naszych głów jeszcze długo po zakończeniu występu Midnight. Następnie na scenę wkroczył October 31. Ich występ nie był porywający, a niekiedy nawet trzeba było tłumić ziewnięcia. Wokalista King Fowley ma tuszę oraz zachowanie sceniczne podobne do Gerrego z Tankard. Różnica polega na tym, że nie wali się mikrofonem po nagim, spoconym brzuszysku, tylko poddusza się nim lub zarzuca go sobie przez ramię, pozwalając by obijał się majestatycznie o jego wielkie, spocone poślady. Smacznego. Żeby tego było mało, następny zespół, czyli brytyjskie wiarusy z Legend wynudziły wszystkich tak, że widzieliśmy ludzi na trybunach, którzy zwijali się w kłębek i oddawali się procederowi ucinania popołudniowej drzemki. NWO BHM powinien być zagrany z werwą i energią, a nie na odwal się. W ogóle weterani brytyjskiego metalu sprzed trzech dekad nie dali dobrych występów na Keep It True w tym roku. Odskocznią od tej ciężkostrawnej paciaji był Jack Starr's Burning Starr. Zespół, w którym niespodzianka! - główną postacią jest Jack Starr, legendarny założyciel epickiej formacji Virgin Steele. Jack nie zawiódł i popisał się swoją wspaniałą grą na gitarze, wykonując zarówno stare kawałki z płyt "Blaze of Glory" i "No Turning Back!" oraz te nowsze. W napiętym secie Jacka znalazły się też dwa utwory z repertuaru Guardians of the Flame. Na drugiej gitarze pomagała Jackowi Marta Gabriel z Crystal Viper, grając akcenty akordów oraz podkłady pod solówki. Koncert Jack Starr's Burning Starr wyróżniał się pośród pozostałych jeszcze tym, że w przeciwieństwie do wszystkich innych był zapowiadany przez trzecią osobę - Barta Gabriela, który, gdy już doglądnął wszystkiego na scenie, bardzo krzykliwie zapowiedział do mikrofonu występ grupy Jacka Starra. Po bardzo udanym występie wspomnianej przed chwilą formacji na scenę wkroczyli muzycy ze Steel Prophet. Wkroczyli i wjechali, ponieważ lider zespołu, wokalista Rick Mythiasin poruszał się na wózku, gdyż miał w gipsie obie nogi. Jednak co jakiś czas z niego wstawał i żywiołowo machał banią razem z fanami. Steel Prophet dało znakomity popis amerykańskiej szkoły power metalu. A wesoły wokalista, pełny entuzjazmu, co chwila pytał ze sceny zgromadzoną publiczność, gdzie jest najbliższe miejsce w którym mógłby się zaopatrzyć w trochę zielska do palenia. Gdy wieczór powoli zbliżał się do wielkiego finału, znowu mieliśmy okazję zobaczyć na żywo sławną brytyjską formację Angel Witch. Byłem scep-


tycznie nastawiony do tego występu, gdyż miałem jeszcze w pamięci koncert Angel Witch na Headbangers Open Air w 2009 roku, podczas którego ten zespół wypadł skrajnie drętwo i bez polotu, nie nawiązując jakiejkolwiek formy kontaktu ze sceny z fanami. W dodatku, jak zostało to wcześniej zaznaczone, zespoły z nurtu NWOBHM na tegorocznym Keep It True nie zachwycały. Niestety moje obawy się potwierdziły. Co prawda zespół Kevina Heybourne'a uraczył nas większą częścią swojego debiutu - przewinęły się takie klasyki jak "Atlantis", "Baphomet", "Angel of Death" i inne, jednak to wszystko było grane po prostu na odwal się, nie miało tej magii, nie miało tego pieprznięcia. Nawet wykonany na deser "Angel Witch" nie porywał. Zagrany był fajnie, to prawda, jednak to nie jest kawałek, który ma być "fajnie" zagrany. On ma kopać dupska i wyrywać serca przez otwory gębowe. On ma pompować galony adrenaliny w żyły i rozszerzać źrenice niczym śmiertelna dawka amfetaminy. Charyzma frontmana grupy była tak "powalająca", że nawet pijany w trzy dupy rolnik z popegieerowskiego kołchozu mógłby spokojnie stać prosto niczym struna. Heybourne chyba naprawdę się nudził na scenie. Określenie "charyzma mokrej ściery" pasuje jak ulał. Dodam, że Angel Witch jako jedyne (!) nie pojawiło się przy stole Meet & Greet. Podobno dlatego, że Kevin obraził się z powodu czterokrotnego przedłużenia czasu dla Warlord. Skoro poruszyliśmy temat Warlord, pozostańmy przy nim przez chwilę. Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki "Angel Witch" napięcie, zamiast opaść, wzrastało z każdą chwilą. Fani czekali w zniecierpliwieniu ponad godzinę pod sceną, znosząc zmiany dekoracji i niekończące się próby dźwięku. Ciśnienie było wręcz namacalne. Jednak z benedyktyńską wręcz wytrwałością tłumy fanów tłoczyły się pod dachem hali do wtóru przyjemnych dźwięków soundtracku z filmu "Conan Barbarzyńca" puszczanego z głośników. Gdy w końcu Bill Tsamis, Mark Zonder oraz towarzyszący im pozostali muzycy Giles Lavery, Philip Bynoe, Paolo Viani oraz Aggelos "Angel" Vafeiadis, wyszli na scenę, ze smyczy zerwała się cała kumulowana energia. Nawet nie zdążyło przebrzmieć burzowe, monumentalne intro a już tumult był niemal ogłuszający. Gdy ostatnie pioruny z intro uziemiły swój potencjał w mózgach zgromadzonych, załoga Billa Tsamisa i Marka Zondera zaczęła grać. A grała tak, jakby jutro miało nigdy nie nadejść, a nieboskłon miał się nam zaraz zwalić na głowy. Zagrali całą EPke "Deliver Us", poczynając od "Deliver Us From Evil", idąc dalej przez "Winter Tears", "Child of the Damned", "Penny For A Poor Man", "Black Mass", a kończąc na "Mrs. Victoria". Na bogów, jaką ta muzyka ma nieziemską moc na żywo! Dudniło ze sceny aż miło. Nagłośnienie było wspaniałe i selektywne, choć na początku było parę zgrzytów. Największym mankamentem było nagłośnienie basu. Przez pierwsze dwa kawałki dźwiękowcy nie mogli dobrze wkomponować brzmienia gitary basowej w brzmienie reszty instrumentów. Na szczęście uporali się z tym jakoś w połowie "Winter Tears". Nagłośnienie perkusji było cudowne, o gitarach nie wspominając. We wszystkich harmoniach i melodiach można było rozróżnić poszczególne instrumenty. Analogicznie nagłośniony był wokal. Śpiew Gilesa jak i jego poziom głośności były idealne, zarówno w starszych jak i w nowszych kawałkach. Po zagraniu repertuaru z "Deliver Us" Warlord przeszedł do

następnej pozycji w swojej dyskografii, czyli "And The Cannons of Destruction Have Begun…". Wleciały między nas dźwięki rytmu "Lost and Lonely Days", impet hiciora "Aliens" oraz inkrustowane refleksyjnymi partiami klawiszowymi "Soliloquy". Następnie Tsamis i jego wierna kompania zagrali cztery numery z najnowszej płyty "The Holy Empire" "City Walls of Troy", poprzedzony dźwiękami lecących helikopterów zabójczy "Kill Zone", "Father" oraz "Glory". Bill Tsamis dziękował przez mikrofon zgromadzonej publiczności oraz wszystkim fanom zespołu Warlord. Od razu widać było, że cały koncert, jak i przyjęcie zgotowane mu przez zgromadzonych w hali sportowej w Laudzie bardzo go zaskoczyły i ucieszyły, choć niewiele emocji przeszło przez akademicką maskę obecnego wykładowcy filozofii i teologii. Jednak Warlord na tym nie poprzestał. Mimo, że wyczerpanie dawało się nam we znaki zostaliśmy przywaleni "War In Heaven" i definitywnie dobici wzniosłym "Winds of Thor". Na bis został wybrany "Lucifer's Hammer", kompozycja pojawiająca się na dwóch albumach i na pierwszej EPce Warlord, a tuż za nim, niejako siłą inercji, poleciał "Achilles Revenge". I wtedy sobie uświadomiliśmy, że to już koniec. To był ostatni numer ostatniego zespołu na tegorocznej edycji kultowego festiwalu Keep It True. Definitywnie to właśnie headliner ostatniego dnia zespół Warlord, legenda epic metalu, dał najlepszy koncert. Gitarzysta Bill Tsamis i perkusista Mark Zonder to prawdziwi wirtuozi, dzielnie wspierani przez pozostałych muzyków. Dał radę nawet czarnoskóry basista Philip Bynoe. Widać było, że czuł rytm i muzykę. Jednakże tak bujał na boki, że spokojnie można by go było postawić na scenie obok Maryli Rodowicz - pasowałby jak ulał. Paolo Viani okazał się godnym "skrzydłowym" Billa Tsamisa, świetnie uzupełniając go w harmoniach, podążając za nim w ekwilibrystycznych eskapadach po gryfie. To wszystko okrasił swoim anielskim głosem Giles Lavery, którego wokale były wisienką na tym przepysznym, muzycznym torcie. Myślę, że spokojnie można przyjąć za pewnik, że te osoby, które wybrały się na szesnastą edycję Keep It True zostały w pełni usatysfakcjonowane. Wielkie brawa należą się organizatorom za wspaniałą rozpiskę i dopięcie na ostatni guzik wszelkich szczegółów. Na fali powszechnego zażenowania wielkimi festiwalami metalowymi, gdzie jest kilka scen, obecna jest nieskładna mieszanka stylów i rozbieżność gatunków, imprezy pokroju Keep It True, Headbangers Open Air, Swordbrothers itd., zaczynają wiele zyskiwać. Większe metalowe festiwale przekształciły się w brudne spędy, które przeżywają od kilku lat swoiste "inwazje metalcore'owych dzieci". Tymczasem tutaj człowiek wyrusza w epicką podróż powrotną do domu z bananem na ryju, zdartym gardłem oraz niewypowiedzianym zadowoleniem, leżącym tam gdzieś wewnątrz w miejscu, gdzie w środku nas gra muzyka. Ci, którzy nie pojechali mają czego żałować. Oj, mają. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Korekta Katarzyna Świrska, podziękowania dla Jakuba "Ostrego" Ostromięckiego oraz Tomasza Zabokrzyckiego

Foto: Keep It True

KEEP IT TRUE XVI

111


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absinthium - One For The Road 2012 Punishment 18

Specyficzny wokal, ostre, dość agresywne partie gitarowe, nieco przybrudzone brzmienie, prosta formuła nastawiona na melodie i inspiracje takimi zespołami, jak Metallica, Megadeth czy Iron Maiden. Czy to jest wszystko, co jest potrzebne do nagrania solidnego thrash metalowego albumu? Czy mając powyższe cechy można mówić o wydawnictwie ciekawym i wartym uwagi? Czy włoski zespół może w pełni oddać to co najlepsze w thrash metalu? Zwłaszcza jeśli jest to młody zespół o nazwie Absinthium? Ten młody band został założony w 2003r. z inicjatywy basisty Dario Nuzzolo i choć przeszedł kilka zmian personalnych, mimo pewnych zawirowań, wydał w końcu swój debiutancki album w postaci "One For The Road". Stylistycznie zespół nie gra niczego odkrywczego i można ich muzykę określić jako heavy/thrash metal z wpływami kapel lat 80/90 z głównym naciskiem na Megadeth czy Metallica. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale zespół potrafi dostarczyć solidny materiał, solidne melodie i motywy, co już dobrze o nich świadczy. Znajdziemy tutaj te wszystkie cechy, o których wcześniej wspomniałem, lecz nie odgrywają one aż takiej roli, jaką mogłyby odgrywać. Co z tego, że wokal Alessandro Granato jest specyficzny, nieco w stylu Belladony, taki nieco heavy metalowy, charakteryzujący się specyficzną manierą, skoro brak mu nieco mocy i pazura? Brzmienie może i surowe, pasujące do stylu, ale też jakieś takie bez wyrazu, bez odpowiedniego kopa. Niby sekcja rytmiczna jest dynamiczna, ale jakaś taka bez polotu, bez przekonania. Również gitary mimo swojego urozmaicenia i ostrego brzmienia, nie niszczą, a grę Franco można posądzić o to, że jest taka na jedno kopyto. Brakuje w tym wszystkim ciekawego pomysłu na melodie czy agresywności. Wszystko co najwyżej jest solidne. Można to przeboleć, ale fakt, że kompozycje na owym wydawnictwie są mało atrakcyjne, nieco chaotyczne i niezbyt zapadające w pamięci, to już nie. Otwierający album "The Curse Of Blood" utrzymany w średnim tempie, z pewnymi mocniejszymi uderzeniami, nie robi większego wrażenia. Więcej dynamiki, zadziorności uświadczyć można w "Hail", ale tutaj też brakuje ciekawej melodii, zapadającego motywu i jedynie co przykuwa uwagę, to melodyjne i złożone solówki gitarowe. Kto lubi granie w stylu Metallici ten z pewnością przekona się do takich kompozycji jak "Absinthium", nieco przekombinowanego "Circular Saw" czy będącego na skraju ballady "Skull". W podobnej barwie utrzymany jest najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie "Blackgown", który jest pełen zwrotów i urozmaiceń. Zaś najlepszym utworem z

112

RECENZJE

całej płyty jest bez wątpienia dynamiczny, energiczny, agresywny i zarazem melodyjny "Waste". Szkoda, że jest to jedyny utwór w swoim rodzaju. Można spełniać wiele aspektów thrash metalowego zespołu, można mieć muzyków potrafiących grać, można mieć surowe brzmienie, ale to wciąż za mało, bo jednak w tym wszystkim liczy się pomysłowość, umiejętność tworzenia materiału, który przykuje uwagę słuchacza i zapadnie mu w pamięci. Niestety ten młody zespół z Włoch jeszcze nie opanował tej sztuki i jeszcze sporo przed nimi pracy. Debiut tej kapeli nie należy do udanych, bo muzyka z tego krążka przelatuje, niczym nie zachwyca, niczego nie pozostawia w pamięci słuchacza. Miało się do czynienia z lepszymi zespołami, z ciekawszymi albumami, a "One For the Road" czy samo Absinthium do tej grupy nie należą. (2,1) Łukasz Frasek

Air Raid - Night of the Axe 2012 Stormspell

Jak ja uwielbiam takie granie. To, co prezentują na swoim debiucie Szwedzi z Air Raid to niesamowicie energiczny heavy metal łączący w sobie inspiracje sceną brytyjską (Judas Priest, Saxon, Elixir) oraz niemiecką (Grave Digger, Paragon, Accept). Duet gitarzystów Johan Karlsson/Andreas Johansson co rusz atakuje słuchacza klasycznymi riffami i znakomitymi solami. Basista Robin Utbult robi świetne tło pod gitary, a jego instrument jest doskonale słyszalny pozostając jednak cały czas na drugim planie. Bębny obsługuje David Hermansson i wychodzi mu to naprawdę bardzo dobrze, zwłaszcza, że nadaje dużej dynamiki tym utworom. Kolejnym dużym atutem Air Raid jest ich wokalista o greckich korzeniach - Michael Rinakakis. Śpiewa gardłowo, bardzo potężnie, chwilami agresywnie, a czasem bardziej epicko. Wyższe rejestry, których nie jest zbyt wiele, też nie sprawiają mu problemów. Zespół tworzy mnóstwo znakomitych i zapamiętywanych melodii, które na szczęście nie mają w sobie nic pedalskiego. Po prostu czysty jak łza, krwisty heavy metal. Wystarczy posłuchać takich numerów jak tytułowy, "Raiders of Hell", "Call of the Warlock" czy "A Blade in the Dark", by pięści zacisnęły się same gotowe stoczyć walkę z każdym pozerskim bękartem nie wyznającym jedynej prawdziwej wiary. Czyżby debiut doskonały? Bardzo możliwe. Air Raid jest na chwilę obecną moją największą nadzieją sceny heavy i już teraz wiem, że będę do "Night of the Axe" wracał jeszcze wielokrotnie w przyszłości. Dzięki takim zespołom heavy metal nigdy nie zginie. Hail Air Raid! (5,5) Maciej Osipiak

Alpha Tiger - Beneath the Surface 2013 Century Media

Wydany dwa lata temu debiut tych młodych Niemców zrobił na mnie dobre wrażenie. Oczywiście daleki byłem od zachwytów jednak słuchało się "Men or Machines" naprawdę sympatycznie. Tym razem w przypadku dwójki mam podobnie. Wszystko jest na wysokim poziomie zarówno jeśli chodzi o umiejętności techniczne jak i kompozytorskie. Utwory są bardzo melodyjne, urozmaicone, jest sporo zmian tempa, refreny zostają na długo w głowie, a brzmienie jest bardzo selektywne. Jednak coś mi cały czas przeszkadza by piać z zachwytu nad tym krążkiem. Żebyście mnie źle nie zrozumieli to jest to bardzo dobry krążek, lepszy od debiutu i jeden z lepszych heavy metalowych materiałów wydanych w tym roku. Gdyby jednak poprawić kilka szczegółów mógłby być znakomity. A jakie są te szczegóły? No właśnie tak do końca sam nie jestem pewien. Brakuje mi na pewno agresji. Tak wiem, że to heavy metal i nie chodzi w nim o masakrowanie słuchacza, jednak trochę więcej mocy na gitarach mogłoby im wyjść na dobre. Kolejny, lekko mnie irytujący szczegół to głos wokalisty. Stephan "Heiko" Dietrich śpiewa dobrze technicznie, jednak bardzo wysoko i czasem nieznośnie delikatnie. To już nawet dziewczyny z recenzowanych tutaj Ruthless Steel czy Evil-Lyn śpiewają bardziej męsko i agresywnie. Mimo wszystko dla zwolenników takiego śpiewanie "pod Kiske" wokal będzie ogromnym plusem, bo koniec końców pasuje do tego grania. Ja jednak wolę bardziej męskie operowanie strunami głosowymi w tym gatunku, więc musiałem trochę pomarudzić. Płyta jako całość wchodzi jednak bez popity, a takie hiciory jak tytułowy "Beneath...", mój ulubiony "Eden Lies in Ruins" czy "From Outer Space", do którego tygrysy nakręciły teledysk pozostają z człowiekiem na długo. Zresztą pozostałe też nie odstają. Bardzo równy, przebojowy album pokazujący, że Alpha Tiger jest na fali wznoszącej. Dla fanów Heavy w stylu lat '80 zdecydowanie zakup obowiązkowy. (5)

cie dostarczają muzykę iście brutalną. Nie jest jednak powalająca, gdyż monotonią wieje z niej niczym halnym w Tatrach. Sami sobie odpowiedzcie na pytanie czy brutalność z monotonią może tworzyć fajne połączenie. Utwory są do siebie bliźniaczo podobne, co jest o tyle ciekawe, że nie są jednostajne, a mimo to bardzo siebie przypominają. Nie odróżni się dwóch od siebie. Są naturalnie pewne wyjątki. O ile w większości utworów riffy są niczym Honda Civic na piątym biegu, o tyle w takim "Lost in Heaven, Found in Hell" mamy do czynienia z wolniejszym, średnim tempem. Pozostałe utwory nie należą może do najszybszych ścigaczy w thrash metalu, są jednak zdecydowanie zorientowane na szybsze tempa. To, co mi nie leży w tej płycie to brzmienie. Perkusja brzmi zbyt cyfrowo. Talerze, oprócz hi-hatu są za ciche. Gitary strasznie mulą. Są strasznie nieczytelnie i przykrywają bas, którego chyba ani razu nie usłyszałem na tej płycie poza krótkim fragmentem w utworze "Policia Asesina". Gra solowa jest ograniczona, w dodatku strasznie prosta i niewyszukana, ale to w końcu Brazylia, więc nie ma się czemu dziwić. Były jednak momenty, które wyróżniały się ciut bardziej na tle tej zbitej, monotonnej ciężkiej mazi. Wspomniany wcześniej króciutki "Policia Asesina" jest fajną kompozycją. Wokale Clébera Orsioliego brzmią tam niezwykle charyzmatycznie. Choć utwór jest niewyszukany, to jednak wyróżnia się na tle innych. "Breakneck" nie jest jazdą, która porwie i bezpamięci zawróci w głowie słuchacza. Średnie to i przeciętne. To ten rodzaj muzyki, który na koncercie byłby dobrym wyborem na support jakiegoś lepszego zespołu. Z piwem w ręku, ta muzyka grana na żywca na pewno wiele zyskuje. Z płyty jednak nie brzmi najlepiej. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Maciej Osipiak Andralls - Breakneck 2012 Distro Rock

Miałem mieszane odczucia po przesłuchaniu tej płyty. Dlatego przesłuchałem ją znowu, a potem znowu. W końcu stwierdziłem, że jest to pewnie dzieło z rodzaju tych, do których trzeba czasu by do niego dojrzeć. Nagranie wylądowało więc na dni kilka poza odtwarzaczem. Gdy wróciłem z powrotem do tej płyty moje odczucia się nie zmieniły zbytnio. Andralls na swej ostatniej pły-

Andre Matos - The Turn Of The Lights 2012 earMusic

Tylko w jednym niewypale słyszałem tego wyśmienitego śpiewaka. Dla niezorientowanych przypomnę, że był to udział w projekcie o nazwie: Symfonia. Pozostałe przedsięwzięcia należą do tych niezłych, udanych, dobrych, a nawet rewelacyjnych. Fanom melodyjnego powerowego grania o progresywnych walorach z pewnością na długo zapadł


w pamięci, dzięki udziałowi w studyjnych sesjach zespołów Angra i Shaman. Nie inaczej jest pod szyldem własnego nazwiska. Andre bowiem z równym powodzeniem penetruje te same rejony muzyczne, nagrywając własne płyty. Większość materiału na "The Turn Of The Lights" to dynamiczne utwory, ciekawie zbudowane i zaaranżowane, oraz perfekcyjnie odegrane - cisną słuchacza skrajnymi wrażeniami, doznaniami i klimatem. Wśród tych utworów wypatrywałbym tego najciekawszego. W zasadzie cztery pierwsze kompozycje wyjaśniają nam z czym będziemy mieli do czynienia przez całą sesję. Rozpoczynający "Liberty" to wyśmienita porcja melodyjnego miksu progresywnego metalu, heavy metalu z power metalem. Drugi "Course of Life", to rozpędzony power metal w stylu europejskim z klimatyczną wstawką progresywną. Trzeci, tytułowy "The Turn Of The Lights" to zwrot do progresywnego grania, z transowym klimatem i powerowymi cechami. Pozostała część dynamicznych kawałków to również udana mozaika melodyjności, powerowej witalności i progresywnej inteligencji muzycznej. Z wskazaniem na "Oversouls", wyśmienity szybki heavy/ powerowy kawałek z swingującą wstawką w stylu Queen. Obok dynamicznych utworów na "The Turn Of The Lights" jest sporo wolnych kompozycji. Wspominanym wcześniej czwartym kawałkiem jest właśnie "Gaza", wolny, nastrojowy song. Wszystkie te kompozycje są zagrane z balladowym zacięciem i w progresywnym klimacie. Znakomicie tu spisuje się Andre Matos. W takich utworach swoim głosem potrafi ze swadą opowiedzieć naprawdę ciekawą muzyczną historię. Przepięknie układa i dramaturgię i klimat. Niestety mimo starań muzyków, którzy raczej nie potrafią zagrać czegoś prostego, te wolne utwory wydają mi się zbyt banalne. To jednak może być tylko moje wrażenie. Oczywiście do głosu Andre, niezłych kompozycji, należy dodać udaną produkcję oraz mistrzowskie umiejętności muzyków. W sumie Andre z kolegami przygotował nam dobra płytę. (4) \m/\m/

Angels Of Babylon - Thundergod 2013 Scarlet

Były perkusista Manowar dołączył do super zespołu o nazwie Death Dealer, który w czerwcu wyda swój debiutancki album. Ciekawskim mogę zdradzić, że płyta niszczy. Niemniej Rhino nie zapomniał o swoim innym zespole, a mianowicie o Angels Of Babylon, który w 2010 roku wydał swoją pierwszą płytę, "Kingdom of Evil", przyjętą entuzjastycznie przez fanów heavy metalu. Minęły trzy lata od tamtego wydania, a Rhino w międzyczasie podbijał świat płytami innych bandów, w których grał, między innymi Jack Starr's Burning Starr, czy Holy Force. Teraz przyszedł czas na nowy krążek Angels of Babylon. "Thundergod" to jeden z tych tegorocznych albumów, na które się czekało, choć o samym albumie przed wydaniem nie było głośno. Ten kto nie pamięta poprzedniej płyty, wystarczy

nadmienić, że Amerykanie grają tutaj energiczny, ostry, bezkompromisowy heavy metal z elementami power metalu, z wpływami Manowar, ale także innych kapel typu Judas Priest, Black Sabbath, czy Rainbow. Są to patenty wyjęte z lat osiemdziesiątych, osadzone we współczesnej skórze, z mocnym, czystym, wysokobudżetowym brzmieniem na czele. Również ciężar, ostrość partii gitarowych wygrywanych przez Ethana Brosha można śmiało przypisać współczesnemu wydźwiękowi. Jego partie są może i ostre, pełne agresji, ale oddają to co najlepsze w muzyce heavy/ power metalowej. Nie ma monotonii, nie ma kopiowania innych, jest miejsce na klimat i finezję, tak więc ten element na nowym albumie w dalszym ciągu zachwyca. Główną atrakcją jest oczywiście sam Rhino, który jak zwykle gra mocno i dynamicznie, jak na niego przystało. W tym wszystkim łatwo doszukać się Manowar zwłaszcza w stonowanych, epickich kawałkach jak "Sondrio" czy w przebojowym "King Of All Kings", który również tematycznie wpasowują się w konwencję Manowar. Tutaj jednak jest przebojowość, niezwykły, podniosły, bojowy klimat i naprawdę ciekawa linia melodyczna, której zabrakło na ostatnim albumie Manowar. Na "Thundergod" popisuje się swoim wielkim głosem Rhino, który zastąpił Davida Fefolta. Jestem fanem takich mocnych, zadziornych wokali, zwłaszcza jeśli nasuwają się skojarzenia z samym Ronnnie Jamesem Dio. Płyta poza miłą dla oka okładką i mocnym brzmieniem zachwyca wyrównanym materiałem oraz jego zróżnicowaniem, które chroni przez popadnięciem w monotonię. Znajdziemy tutaj szybkie kawałki utrzymane w power metalowym stylu z elementami thrash metalu, tak jak to słychać w "Thundergod", "Bullet" czy w "True Brothers". Jednak na uwagę zasługują tutaj choćby taki "Queen Warrior", gdzie znakomicie zostały wykorzystane partie klawiszowe, dając utworowi przestrzeni i większego rozmachu. Bardziej rockowy numer, z elementami Black Sabbath, czy Rainbow "What Have You Become" jest tutaj kolejną perełką, na którą trzeba zwrócić uwagę. Natomiast pod kątem klimatu na wyróżnienie zasługuje "Redemption", który ma w sobie sporo mroku i jest to ciekawsze niż to co zaprezentował obecnie Black Sabbath. "Thundergod" to pozycja obowiązkowa dla fanów heavy metalu i to nie tylko tego wykreowanego w latach osiemdziesiątych przez Black Sabbath, Manowar czy Judas Priest. Mocne brzmienie, Rhino na perkusji, masa przebojów i melodie godne zapamiętania czynią ten album jednym z najbardziej metalowych w roku 2013. Gorąco polecam! (5,5) Łukasz Frasek

Anthrax - Anthems 2013 Nuclear Blast

Nie wiem jak działa mechanizm powstawania konceptów takich płyt. Jak to się dzieje, że w umyśle członków zespołu rodzi się taka idea, naprawdę nie pojmuję. Jakim cudem zyskuje ona poklask całego zespoły, dlaczego idzie za

tym poparcie managementu, a potem na końcu samej wytwórni. To, że Anthrax mocno stępił swoje thrashowe pazury wiadomo już od jakiś kilku dekad. Niejasno odnoszę wrażenie, że "Anthems" nas niejako przygotowywuje do tego jak Anthrax zamierza brzmieć w niedalekiej przyszłości. A dlaczego tak uważam? O tym za chwilę, na razie skupmy się na właściwej zawartości krążka. Panowie z Anthrax stwierdzili, że niezbędnym elementem w ich bogatej dyskografii będzie płyta z coverami zespołów, których kwiecie rozkwitu przypada na końcówkę lat siedemdziesiątych. I tak, mamy tutaj covery takich grup jak Boston, Journey, Cheap Trick i tak dalej. Do samych tych zespołów nic nie mam. Wręcz przeciwnie, uważam że to kuźnie świetnych rockowych przebojów, które od czasu do czasu powinny gościć w głośnikach każdego melomana. Niestety Anthrax grając takie kawałki do mnie w ogóle nie przemawia. Może dlatego, że Anthrax przestał do mnie przemawiać tak już jakoś w połowie "Among the Living", może dlatego, że jakoś wszystko razem dziwnie brzmi. Teoretycznie thrash metalowy zespół, grający jak zakurzona, oblepiona pajęczynami delikatnie rockująca kapela sprzed czterdziestu lat. Cover Rush "Anthems" jest dla mnie po prostu słaby. Wystarczy posłuchać nie tak dawno nagranej wersji przez kanadyjskich weteranów sceny thrashowej z Sacrifice. Ich wersja łączy feeling znakomitego utworu z lat siedemdziesiątych oraz thrash metalowe brudne kły, tworząc niezapomniane wykonanie. Wersja Anthraxowa jest płaska i niezbyt zapadająca w pamięć. A może byłaby płaska, gdyby nie znakomite wokale Belladonny. Wiele można zarzucić grze Anthrax na tej płycie, jednak wokaliście absolutnie nic do zarzucenia nie mam. Wręcz przeciwnie. Potrafi zaśpiewać utwory melodyjne Bostonu oraz Journey, potrafi jednak także świetnie wykonać partie wokalne w "T.N.T". Sam cover australijskich hard rockerów jest zresztą, nawiasem mówiąc, najlepszym utworem na tej płycie. Wracając do wokali Belladonny, Joey idealnie panuje nad swym głosem, wyciągając z niego dokładnie to, co jest aktualnie potrzebne. Nigdy nie przesada, nie uskutecznia zbędnych szpanerskich wybryków rzemieślniczo robi swoje i robi to naprawdę na medal. O ile o wiele bardziej wolę zaśpiewy Neila Turbina, wokalisty z pierwszej płyty Anthrax, o tyle wiem, że nie poradziłby sobie z tym zadaniem, tak jak to uczynił Belladonna. Inną kwestią jest to, że Turbin nigdy nie zgodziłby się na takie wątpliwej sławy wydawnictwo. Martwi mnie, że mamy kolejne potwierdzenie na to, że tak zwana Wielka Czwórka Thrash Metalu przypomina teraz bardziej cyrk objazdowy, gdzie każdy jeden zespół składający się na tę czwórcę rozmienia się na drobne i odstawia dziwne przedsięwzięcia. Pieczętuje to "Crawl", ostatni utwór, obecny także na ostatnim długograju Anthraxu, który został nagrany tutaj z alternatywnym miksem. Sam utwór jest cienki jak rozwodniony barszcz na ościach przy krajowej "Ósemce". Dlaczego więc tak bardzo się nad nim roztkliwiają, że aż robią jego ponowne remiksy? Sensu nie widać. To ma być ich najlepsza kompozycja ostatnich lat według nich czy jak? Kończąc te przygnębiające wywody, powiem tylko tyle, że jest to płyta chyba wyłącznie dla zatwardziałych fanów Wąglika. Ja osobiście wolałbym widzieć ich w odsłonie triumfalnego powrotu do starego, energicznego grania. Wiem jednocześnie, że jest to płonna nadzieja, gdyż Scott Ian oraz

Charlie Benante są zbyt skłonni do podążania za niebezpiecznymi dla muzyki thrash metalowej trendami oraz za nieustannie zmieniającą się koniunkturą. Robili tak dawniej, robią tak i dziś. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Anton Johansson's Galahad Suite Galahad Suite 2013 Lion Music

Debiutancki krążek Galahad Suite powstawał od 25 lat, a przy tworzeniu materiału zostało zaangażowanych wielu, profesjonalnych muzyków. Jak wypadł efekt końcowy? Już na początku warto jest zwrócić uwagę na rozmach całego wydawnictwa i prócz podstawowego line-upu wśród gości znalazł się także Magnus Karlsson - były gitarzysta Primal Fear. Sama muzyka zawarta na "Galahad Suite" prezentuje się również bardzo okazale. Już na rozpoczynającym "Galahad - The Hope" usłyszymy potężne, ostre jak żyleta riffy oraz masę przyjemnych, inspirujących melodii w klasycznym stylu. Nie zabrakło też dynamicznych utworów w postaci "Somewhere - The Quest", "Never Alone - The Victory", czy marszowego "Vision Divine - The End". Płytę przeplatają przyjemne, melodyjne ballady, wśród których warto jest wymienić "Hunted - The Decision" (uzupełniony pięknym, klawiszowym tłem), czy "Loneliness - The Peace" (z kapitalną, akustyczną otoczką). Największe wrażenie zrobił na mnie "Happy The Incident", który jest najbardziej progresywnym utworem na płycie, choć nieco przykrótkim. Fantastyczna, połamana sekcja uzupełniona gitarowo-klawiszowymi wariacjami robi spore wrażenie, tak samo jak interesujący wokal Carla Lindquista. Debiutancki "Galahad Suite" brzmi trochę jak protoplasta nurtu zwanego power/prog metalem i trzeba przyznać, że ta klasyczna prezencja bardzo pozytywnie wpływa na odbiór całości. Zespół atakuje nas wyniosłymi melodiami, dynamicznymi riffami i niezwykle finezyjnymi partiami klawiszowymi (brawa dla Sebastiana Berglunda), które niejednokrotnie nas zahipnotyzują, szczególnie w tych bardziej stonowanych fragmentach. Największą wadą wydawnictwa jest brak świeżości, tym bardziej, że czas spędzony z "Galahad Suite" mija bardzo szybko i po przesłuchaniu płyty czuje się pewien niedosyt. Muzyka wydaje się być zbita, nieco monotematyczna, choć miejscami bardzo urokliwa i na pewno przypadnie do gustu wielu miłośnikom podobnych brzmień. Cenię ogromny wysiłek, jak włożył Anton Johansson w stworzenie "Galahad Suite", ale tym razem nie zasługuje na notę wyższą od trójki z plusem. Miejmy nadzieję, że na kolejny longplay nie będziemy musieli czekać tak długo. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak A Perfect Day - A Perfect Day 2012 Frontiers

Melodyjnego rocka nigdy za mało, a panowie z A Perfect Day udowadniają, że ze sporym stażem muzycznym i odrobiną pomysłu można stworzyć coś

RECENZJE

113


naprawdę świeżego w tym kierunku. Kiedy zalewani jesteśmy kolejnymi, amerykańskimi klonami Seether, czy Nickelback, to we Włoszech powstaje skromne trio, które swoim debiutanckim albumem zmiata większość konkurencji. Założycielem formacji jest znany z zespołu Labirynth Andrea Cantarelli, który do współpracy zaprosił dwóch, świetnych muzyków: Alessandra Bissę (perkusja) oraz Roberta Tiranti'ego (wokal, bas). Muzyka tworzona przez panów jest niezwykle emocjonalna, melodyjna i gwarantuję, że odnajdą się w niej zarówno fani soczystych riffów, jak i nieco spokojniejszych kompozycji. Takie utwory jak: "Now and Forever", "Alone and Free", czy "Another Perfect Day" to doskonałe przykłady tego, jak powinno się robić dynamiczne kompozycje z potężnymi, zapadającymi w pamięć melodiami. Na płycie przeważają jednak kompozycje stonowane, wśród których można znaleźć naprawdę piękne numery. Wystarczy wspomnieć o rewelacyjnym "Long Road To Ruin" (piękny refren), doskonale zaaranżowanym "Under The Same Sun", czy niezwykle pozytywnym "We Only Say Goodbye" (kapitalny, gospelowy wstęp), by przekonać się o ich oryginalności i osobliwym uroku. Zgrzeszyłbym jakbym pominął przebojowy i nieco nostalgiczny "Silent Cry", w którym refren dosłownie - chwyta za serce. Trzeba przyznać, ze debiutancki krążek A Perfect Day robi spore wrażenie, jednak największą jego wadą jest nieodpowiednie wyważenie. Po bardzo energicznym wstępie, czekają na nas w głównej mierze spokojne kompozycje, które pod koniec zaczynają nas już nużyć. Dobrze, że płytę kończy rewelacyjny "We Only Say Goodbye", bo zapewne popadł bym w skrajną melancholię… Ale dosyć już narzekania. "A Perfect Day" to idealna pozycja dla osób, które wieczorami lubią się, raz na jakiś czas, wyciszyć i pobyć z własnymi myślami… Najlepiej w towarzystwie porządnej muzyki. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak

man"). Hołd swym mistrzom - Black Sabbath i Judas Priest - Arctic Flame oddają w "Two Sides Of The Bullets" i "Hangman's Prayer", zaś przeróbka "Rain" to z kolei ukłon w stronę legendy hard rocka Uriah Heep. Nie brakuje też urozmaiceń aranżacyjnych, jak wstawka w stylu flamenco w "Slaves Of The Alchemist" czy orientalne brzmienia w "Man Made Man". Jeszcze więcej dzieje się w finałowym "Seasons In The Cemetery (Garden Of Stone)", łączącym mroczny power metal z epickimi partiami. Gdyby nie płaskie, zbyt syntetyczne brzmienie niektórych ścieżek perkusji, chociażby w "Two Sides Of The Bullets" czy "Last Chance", można by mówić o płycie na miarę klasycznych dokonań z lat osiemdziesiątych. Ale i tak jest czego posłuchać. (5) Wojciech Chamryk

Artizan - Ancestral Energy 2013 Pure Steel

Na swym drugim albumie amerykański kwartet z powodzeniem rozwija wątki i pomysły słyszalne już na debiutanckim "Curse Of The Artizan". Podstawą jest więc wciąż melodyjny heavy/power metal, ze słyszalnymi coraz bardziej wpływami progresywnego i epickiego metalu. Zwolenników melodyjnego, nawet dość przebojowego grania na pewno zainteresują wybrane do promocji: dynamiczny "The Death Of Me" oraz jeszcze bardziej rozpędzony opener "I Am The Storm". Rozpoczynający się od akustycznego wstępu motoryczny "The Guardian" oraz kroczący miarowo rocker "The Raven Queen" to lata osiemdziesiąte w najlepszej odsłonie. Stopniowo się rozwijający, trwający ponad siedem minut "Deep Ocean Dreams" łączy power metal z bardziej progresywnym podejściem. Jeszcze ciekawszy jest finałowy "Ancestral Energy". To zamknięty w dziesięciu minutach progresywno - epicki majstersztyk, z wokalnym udziałem znanego z Iced Earth Matta Barlowa, tworzącego wyjątkowy duet z Tomem Bradenem. Jakość tego materiału podkreśla również perfekcyjne brzmienie stworzone przez Jima Morrisa w Morrissound Studios. Krótko mówiąc: w istnej powodzi płyt, których czasem nie tylko nie warto mieć, ale nawet słychać, "Ancestral Energy" jest, bez dwóch zdań, albumem wartym posiadania! (5,5) Wojciech Chamryk

Arctic Flame - Shake The Earth 2012 Pure Steel

Może ten czwarty album amerykańskiego kwintetu nie wywoła ogólnoświatowego trzęsienia ziemi, myślę jednak, że w metalowym światku odbije się dość szerokim echem. Zespołowi udała się bowiem trudna sztuka stworzenia materiału, który powinien się spodobać słuchaczom o różnych gustach. Mamy tu bowiem dynamiczny US power metal ("Man Made Man", Call In The Priest","Run To Beat The Devil") oraz ostre, porywające kompozycje w najlepszym stylu lat osiemdziesiątych ("Last Chance", "Ride Of The Headless Horse-

114

RECENZJE

Astronomikon - Dark Gorgon Rising 2013 Pure Legend

Być może Cypr już niebawem dołączy do państw mających permanentne problemy gospodarcze, zaś system bankowy tego kraju trudno uznać za wiarygodny,

jednak wygląda na to, że jego obywatele potrafią grać heavy metal. "Dark Gorgon Rising" to debiutancki koncept album Astronomikon i składa się nań blisko godzina urozmaiconego power metalu. Zespół na szczęście dla słuchaczy popracował nad aranżacjami poszczególnych kompozycji, dlatego nie ma tu mowy o wtórnym i nijakim brzmieniu charakterystycznym zwłaszcza dla włoskich zespołów parających się takim graniem. Owszem, trafiają się niezbyt udane fragmenty, jak sztampowy refren, skądinąd interesującego, "Dramatis Personae", jednak są nieliczne. Bardziej zapadają w pamięć tak udane utwory jak szybki i ostry numer tytułowy, ze zróżnicowanymi partiami wokalnymi Nicholasa Leptosa i śpiewającego gościnnie Constantinosa Machainriotisa: od wysokich, powerowych zaśpiewów do niemal blackowego skrzeku. Sporo też na tej płycie fragmentów kojarzących się z graniem bardziej progresywnym, z charakterystycznym, orientalnym klimatem, kreowanym często dzięki etnicznym instrumentom ("A Sad Day At Argos") czy chóralnym partiom wokalnym ("Anatolia"). Pomimo tego, że nie brakuje na "Dark Gorgon Rising" partii instrumentów klawiszowych, nie dominują one w aranżacjach, zapełniając dalsze plany i tworząc symfoniczny klimat. Dzięki temu zabiegowi album powinien zainteresować zarówno zwolenników lżejszych brzmień, jak i mocniejszego, tradycyjnego metalu. Warto też podkreślić, że Astronomikon to właściwie tylko dwóch ludzi, korzystających z regularnego wsparcia dwóch muzyków oraz siedmiu sesyjnych, którzy wzięli udział w nagraniu "Dark Gorgon Rising". Tym bardziej warto zapoznać się z tą płytą - czasu przeznaczonego na jej słuchanie na pewno nie uznacie za stracony. (4,5) Wojciech Chamryk

garściami z... Metalliki. Aranżacja utworu oraz główny riff momentami aż za bardzo przypominają "Enter Sandman". Jednak bez porównania lepiej takie rytmy wypadają w wykonaniu Atomkraft niż Mety. W podsumowaniu: kompaktowa wersja bardzo metalowej zawartości. Spowoduje zaostrzenie apetytu na nadciągającego długograja Atomkraft. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Bakken - Death of a Hero 2012 Self-Released

Zespół Bakken pochodzi z Ulsteru, a omawiany tutaj materiał jest ich pełnometrażowym debiutem. Co sobą prezentuje? Ano jest to wypadkowa amerykańskiego i europejskiego power metalu przyprawiona szczyptą thrashu. Tak więc obok patentów znanych m.in. z Iced Earth mamy melodie, które mogłyby zagrać choćby Gamma Ray czy Blind Guardian, a do tego odrobina Metalliki i Rage i mamy Bakken. Oczywiście nie są to bezczelne zrzynki tylko pewne inspiracje i dalekie echa. Do muzyków nie ma się zbytnio o co przyczepić, wykonują swoją robotę bez zarzutów. Wokalista dysponuje głosem o barwie bardzo mocno kojarzącej się ze Sven'em D'Anna z Wizard. Brzmi to wszystko naprawdę ciekawie. Całość posiada bardzo fajny, czasem lekko mroczny klimat, kompozytorsko też jest ok, więc można zaryzykować stwierdzenie, że grupa dobrze rokuje na przyszłość. Na pewno nie jest to zespół z cyklu przesłuchać, odstawić i zapomnieć. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o Bakken to może być tylko lepiej. (4,5) Maciej Osipiak

Atomkraft - Cold Sweat 2011 W.A.R. Productions

W obozie Atomkraft od bardzo wielu lat jest cisza jak makiem zasiał. Małym wyjątkiem była wydana kilka lat temu kompilacja. Po dekadach niemal kompletnego zastoju, ta brytyjska metalowa ekipa zaczyna znowu mącić. We względnie niedalekiej przyszłości jest grana opcja nowego albumu, jednak tymczasem ekipa Tony'ego Dolana wypuściła w świat skromną płytę EP. Jej punktem kulminacyjnym jest tytułowy cover legendarnego zespołu Thin Lizzy. Atomkraft dostarcza nam brutalniejszą i ostrzejszą wersję kompozycji "Cold Sweat". Ich interpretacja tego utworu jest świetna. Kto by pomyślał, że do takiego zespołu jak Atomkraft będzie pasował taki numer, a tu się okazuje, że odnaleźli się w nim w sposób znakomity. Surowa, niemal garażowa produkcja oraz płomienne, iskrzące energią solówki, gościnnie udzielającego się Joego Matery to zdecydowanie mocny punkt tego wydawnictwa. Pozostałe trzy utwory także trzymają poziom. nowe kompozycje "Dead Again" i "The Darkening" mają ostry thrashowy pazur, agresję i wyraźny slayerowy klimat. Nie publikowany wcześniej "Gripped" czerpie

Battle Beast - Battle Beast 2013 Nuclear Blast

Wszyscy fani Sabaton, Nigtwish oraz kapel, które mienią się zespołami metalowymi, a w których plastikowa kołdra syntezatorowych parapetów przykrywa obie gitary elektryczne mogą w tym momencie skończyć czytać tę recenzję. Super płyta! Wydawnictwo w sam raz dla was. Bierzcie i szerzcie metal w zaciszu swych pokoików. Wszyscy inni, którzy nierozważnie zainteresowali się tą płytą i tą kapelą, powinni czytać dalej. Ku przestrodze. Mamy tutaj do czynienia z bardzo kolorową produkcją. Battle Beast serwuje nam heavy metal opakowany w mnogość dźwięków produkowanych przez nachalny i cukierkowy keyboard. Nie jestem entuzjastą użycia syntezatorów w muzyce metalowej. Głównie dlatego, że wiele zespołów, praktycznie zdecydowana większość, nie wie jak się tego... instrumentu... używa. Zamiast stosować go jako tło dla


muzyki, tworzonej przez gitary, bas i perkusję, wystawiają plastikowe klawisze na pierwszy plan. I tak też jest w przypadku fińskiego Battle Beast. W sumie już sam kraj pochodzenia wiele mówi w tej kwestii... Szkoda, bo gdyby nie sztuczne klawisze, dodane w nadmiarze, to byłby to dobry album. A tak, mamy przed sobą straszną papkę. Każdy utwór prędzej czy później sprowadza się do metalowej remizy i do syndromu egzaltowania się syntezatorami. Jest tutaj za dużo lukrowanych melodyjek. Dużo patentów jest niemal żywcem wzięta z ostatnich dokonań Sabaton. Są nawet motywy, które nasuwają mi na myśl twórczość Bon Joviego. Jakby tego było mało, utwory są niespójne w kwestii solówek gitarowych. Gra solowa brzmi jakby była doklejona naprędce pod koniec prac nad albumem. Solówki wyglądają na losowo skomponowane. W ogóle nie płyną razem z tempem, klimatem i dźwiękami reszty utworu. Zmieniając trochę front, dodam, że "Battle Beast" to nie jest jednakże totalna kupa. Na plus przemawiają fajne, chropowate heavy metalowe riffy - o ile ktoś się ich dosłucha spod morza syntezatorowego lukru. Dużym plusem jest także genialny, zadziorny głos wokalistki. Nowa wokalistka potrafi śpiewać słodko niczym anioł, by po chwili huknąć chropowatą stalą lub manierą śpiewania mocno inspirowaną stylem Doro Pesch. Zamiast jednak tworzyć dobre mocne granie w stylu Doro czy Warlocka, Battle Beast dostarcza nam uplastikowioną breję. Jeszcze żeby tego było mało, album zaczyna się najbardziej padaczną i dyskotekową kompozycją z płyty. Metal disco w rytmie padak polo. Może, gdyby na otwieracza tej płyty został wybrany utwór "Raven", to pierwsze wrażenie byłoby lepsze. Kompozycja ta twardo się trzyma tradycyjnych metalowych riffów i stroni od syntezatorów. Przynajmniej do refrenu, bo potem zamienia się w godny element tego wydawnictwa - dżingla ze studenckiej rockoteki dla przygrubych gothek w zwiewnych sukniach, przypominających hektary czarnych prześcieradeł ze źle uszytymi koronkami. Gdy pierwszy raz odsłuchiwałem to wydawnictwo, ten utwór dał mi promyczek nadziei, że może jednak nie wszystko stracone, że może będzie choć jeden numer, który nie ma elementów nadmiaru pedalszczyzny. Srogo się zawiodłem. To tak jakby wygrać na loterii bilet renomowanych linii lotniczych, a po otwarciu koperty z wygraną, przekonać się, że jest się teraz dumnym posiadaczem biletu na lot do Rzeszowa. W jedną stronę. Starając się zachować obiektywizm, wystawiam neutralną ocenę. Fani death metalu, thrashu i bardziej epickich odmian ciężkiego grania mogą ocenę obniżyć o dwa oczka. Grupa społeczna wspomniana na samym początku recenzji może ją sobie swobodnie podwyższyć o ile tylko jej się żywnie podoba. To ona jest targetem tego wydawnictwa. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Bio-Cancer - Ear Piercing Thrash 2012 Athens Thrash Attack

Co niektóre thrash metalowe kapele zapomniały chyba co to jest thrash metal,

zapomniały o tym, że brutalność, bezkompromisowe kompozycje, dzikość, surowe, nieco przybrudzone brzmienie, ostro cięte riffy, ciężar i dynamiczna sekcja rytmiczna, to nieodłączne elementy muzyki thrash metalowej. Ostatnio często spotykam się ze złagodzeniem tej muzyki, przez wtrącenie nieco melodii, nieco power metalowych elementów. Jednak są jeszcze kapele, które starają się prezentować właśnie ten agresywny, bezkompromisowy thrash metal w stylu starego Kreator, Destruction, czy Morbid Saint, a także innych kapel grających brutalnie. Jedną z takich grup jest bez wątpienia grecka kapela BioCancer, która zadebiutowała w 2012 roku płytą "Ear Piercing Thrash". Wszystko jest na tym albumie, jak być powinno. Klimatyczna okładka nasuwająca na myśl różne klasyki z dziedziny thrash metalu, z którymi pracował Ed Repka. Jest również mocne, nieco przybrudzone brzmienie, oddające oczywiście charakter starych, brutalnych płyt thrash metalowych. Jest także rozpędzona sekcja rytmiczna, z naciskiem na mocną, żywiołową perkusję. Oczywiście są też drapieżne partie gitarowe wygrywane przez Antonisa, który przykłada wagę do brutalności, dzikości, a melodie dla niego mają mniejsze znaczenie. Nie mogłoby być mowy o brutalnym thrash metalu, gdyby nie bezkompromisowy, złowieszczy wokal Lefterisa, który nasuwa manierę wokalistów takich kapel jak Kreator, Morbid Saint, czy Sodom. Inne kryterium, które ta kapela spełnia to tematyka utworów związana z przemocą, chorobami typu rak czy bólem. Materiał utrzymany jest w jednym temacie, nie ma jakiś urozmaiceń, zaskoczeń, wszystko utrzymane jest w szybkim, brutalnym stylu. Na uwagę zasługuje otwieracz "Ear Piercing Thrash", przebojowy "Backstabbed Again" czy rytmiczny "Spread the Cancer". Szkoda tylko, że wszystko właśnie jest na jedno kopyto, i że czasami wdziera się w to wszystko chaos. Dla fanów brutalnego thrash metalu, gdzie liczy się agresja, dynamika i drapieżne riffy debiutancki album Bio-Cancer to pozycja obowiązkowa. (4,2) Łukasz Frasek

notonne. Pewnym minusem jest też kilkakrotne wyciszanie solówek nieźle wymiatającego Willa Walnera w końcówkach utworów, tak jakby muzykom czy producentowi zabrakło pomysłów na inne ich zakończenie. Nie zmienia to faktu, że zwolennicy takiego grania mogą sprawdzić "Out For Blood" - bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu, ale można tej płyty posłuchać. (3,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Bud Tribe - Eye Of The Storm 213 Jolly Roger

U włoskich weteranów bez zmian: wciąż parają się tradycyjnym, momentami wręcz nieco staroświeckim heavy metalem. Sporo na "Eye Of The Storm" odniesień do surowego stylu Motörhead, dynamicznych gitarowych partii kojarzących się z wczesnym Judas Priest czy też mrocznym brzmieniem tegoż zespołu z końca lat osiemdziesiątych. Pomimo tego, że zespół łoi tak, jakby wciąż był rok 1982, nie brakuje też wycieczek w rejony rozpędzonego speed metalu czy generalnie ostrzejszego grania. Wiele utworów Bud Tribe kojarzy mi się jednoznacznie z tym, co nagrał niemiecki Thunder na swym jedynym, wydanym w 1985r. albumie "All I Want" - to ten sam klimat, rodzaj energii, surowe, oszczędne aranżacje i takież brzmienie. Gdyby nie to, że wokalista Daniele Ancillotti śpiewa znacznie niżej od Wolfganga Schorera, to niektóre utwory mogłyby spokojnie trafić na krążek Niemców. Szkoda tylko, że na "Eye Of The Storm" udane utwory przeplatają się niestety zbyt często z niezbyt ciekawymi, wręcz wtórnymi wypełniaczami. Zbyt dużo też fragmentów, w których wokalista, skądinąd znany też z legendarnego we Włoszech Strana Officina, nie wypada przekonywująco. W ostrych dynamicznych utworach jest OK - gorzej w balladach czy bardziej melodyjnych refrenach. Byłby z tego, z selekcji materiału, fajny MCD. A tak: (3,5) Wojciech Chamryk

Brute Forcz - Out For Blood 2012 Self-Released

No proszę, wrestlerzy też ludzie i od czasu do czasu muszą pograć stary, dobry heavy metal. Nie wiem czy jest to ogólnokrajowa tendencja w Stanach Zjednoczonych, ale wygląda na to, że braci Steel, Robba i Rona, wkręciło nieźle, bo po założeniu zespołu przyszła pora na debiutancką płytę. Wypełnia ją 10 utworów łączących wpływy surowego NWOBHM z bardziej melodyjnymi patentami. Jest więc ostro, szybko i dynamicznie, ale nie brakuje również przebojowych refrenów. Czasem zbyt wyraźnie nawiązujących do dokonań Iron Maiden ("Metal Injection") albo Motörhead ("Leather N Chains). Z kolei barwa głosu Robba oraz to jak śpiewa jednoznacznie kojarzą się z wokalnymi wyczynami Cronosa z Venom. I tak, jak przez kilka pierwszych utworów brzmi to nawet dość ciekawie, to im dalej, staje się coraz bardziej nużące i mo-

nienia czy momenty akustycznych wyciszeń są w nich równoważone potężnymi, riffowymi uderzeniami i sporą dawką szybkości. Podoba mi się też brzmienie tego materiału: surowe, wręcz organiczne - gdybym nie wiedział, że to nagrania sprzed kilku lat, pewnie bym się zastanawiał czy nie powstały czasem jakieś ćwierć wieku temu. "Oathbreaker" z perspektywy czasu można jednak traktować przede wszystkim jako zapowiedź wydanego dwa lata później albumu "Gather, Darkness!" (4,5)

Burning Shadows - Oathbreaker

Burning Shadows - Gather, Darkness! 2012 Self-Released

Bazujący na powieści Fritza Leibera najnowszy album Burning Shadows dobitnie udowadnia, że warto bacznie przyglądać się temu, co powstaje w podziemiu. Jeszcze większe zaskoczenie budzi fakt, że ten bardzo udany materiał powstał dwa lata temu i zespół wydał go własnym sumptem. Jak widać nikt nie jest prorokiem, zwłaszcza we własnym kraju, ale sądzę, że kolejną płytę zespół nagra już dla wytwórni znające realia rynkowe, pewnie niemieckiej. Co ciekawe muzykom udało się zawrzeć tę urozmaiconą muzyczną opowieść w 45 minutach, co sprawia, że materiał jest bardziej przystępny od często nierównych - płytowych kolosów trwających często 65 - 75 minut. Tu nie ma wypełniaczy, każdy utwór jest logiczną kontynuacją poprzednika i niemal zawsze zaskakuje czymś oryginalnym. Instrumentalna introdukcja "Hymn To Sathanas" jest nie tylko wprowadzeniem, kreuje też klimat niczym z filmu grozy. "A New Dark Age", "Mourning Shadows" czy "Cast Them Down" to perfekcyjne uderzenia łączące najlepsze cechy stylu Iron Maiden i Iced Earth. Mroczny klimat i takiż śpiew Toma Davy'ego urozmaicają "The Witch Mark". "Man From Myth" to już Burning Shadows w bardziej progresywnej odsłonie, podobnie jak połączone ze sobą "Abandonment" / "To Ascent To Fall". Pomimo tego, że Tom Davy jest znakomitym wokalistą, co udowadnia zarówno w tych dynamicznych, ostrych kompozycjach jak i balladowych "Kingdoms Fall" oraz "The Infamous Dawn", to na tej płycie nawet utwór instrumentalny porywa. "Onward" trwa ponad sześć minut i jest to granie z najwyższej półki, skrzące się gitarowymi zagrywkami, licznymi nakładkami i zmianami tempa. Ciekawe ilu Amerykanów zdaje sobie sprawę z faktu, że w ich kraju działa taki (!) zespół? (6)

2010 Self-Released

Nie słyszałem wcześniejszych EP ani pierwszego albumu tego amerykańskiego zespołu, wnioskuję jednak z poziomu zawartych na "Oathbreaker" utworów, że panowie grają nie od dziś. Najbardziej kręci ich power/tradycyjny heavy metal, lubią też jednak wplatać w swe kompozycje inne wątki, kojarzące się zarówno z metalem epickim jak i progresywnym. Jest to szczególnie słyszalne w długich, rozbudowanych kompozycjach takich jak: "Second Son", "Supernatural Warfare" oraz "Whisper Suffering". Epickie fragmenty, mroczne zwol-

Wojciech Chamryk CETI - CETI Plays Metallica 2013 RDS Music

Dyskografia CETI powiększyła się ostatnio o kolejne, ze wszech miar udane i zarazem nietypowe wydawnictwo. "CETI Plays Metallica" powstało bowiem w roku 2000 jako zarejestrowane na żywo nagranie próbne z poznańskiego studio K & K. Następnie Wiesław Wolnik, dostrzegając potencjał tego materiału postanowił, wzorem wydanej wówczas płyty "S&M" Metal-

RECENZJE

115


liki, dodać do niego partie orkiestrowe i sample z odgłosami żywo reagującej publiczności. Efektem tych zabiegów jest zarejestrowany w większości na żywo, chociaż nie koncertowy, trwający ponad godzinę album. Spoczął on na kilkanaście lat w archiwach i dopiero jubileusz 30-lecia pracy artystycznej Grzegorza Kupczyka sprawił, że ukazał się na płycie nakładem RDS Music. I dobrze się stało, bo pomimo pewnych niedostatków wynikających z tego, że generowane syntetycznie dźwięki nigdy nie oddadzą w pełni brzmienia naturalnych instrumentów dętych i smyczkowych, jest tu czego posłuchać.Głównym atutem "CETI Plays Metallica" jest dla mnie to, że zespół grał w studio, ale na żywo. Mamy więc naturalne, mocne brzmienie, oparte na dynamicznej sekcji i gitarowych riffach oraz zróżnicowanych partiach Grzegorza Kupczyka. Od thrashowych wymiataczy "Master Of Puppets", "For Whom The Bell Tolls" i "Battery" do bardziej rockowych numerów z Czarnego albumu aż do ballady "Nothing Else Matters" - zespół w każdej z tych odsłon dorobku Metalliki wypada przekonywująco. Jak dla mnie najciekawszym momentem na płycie jest pięknie rozwijający się "One", łączący thrash metal z bardziej progresywnym podejściem. Na pewno szkoda, że zespół nie miał szansy zarejestrować tego materiału z prawdziwą orkiestrą. Trzeba jednak pamiętać, że te nagrania powstały zupełnie przypadkowo i przez lata nikt nie myślał o ich wydaniu, zaś o tym jak CETI wypadają w odsłonie symfonicznej można przekonać się na "Akordach słów", zarejestrowanych z orkiestrą symfoniczną Filharmonii Kaliskiej. W konfrontacji z tą płytą "CETI Plays Metallica" jawi się w pewnym sensie jako zapowiedź tego materiału, mogąca zainteresować nie tylko fanów CETI. (5) Wojciech Chamryk

Chrome Molly - Gunpowder Diplomacy 2013 earMusic

Właśnie miałem zabrać się za recenzowanie dwóch pierwszych płyt Chrome Molly, gdy bez jakich wcześniejszych anonsów na biurku pojawiła się nowa płyta tej angielskiej grupy. To po dwudziestu dwóch latach pierwszy studyjny album tego zespołu. Po reprezentancie NWOBHM (do końca nie jestem o tym przekonany) ludzie mogą spodziewać się fajerwerków. Uprzedzam, nic z tych rzeczy! Chrome Molly to przedstawiciel łagodniejszej strony tego nurtu, bardziej usadowiony w hard & heavy. Z resztą swego czasu upatrywano w nich następców Def Leppard. Co też było strzałem w płot, bo muza Angoli jest

116

RECENZJE

dość toporna, monotonna i osadzona w sztampowym hard rocku. Wypracowali sobie oni dość prosty szablon do układanych przez siebie kawałków i trzymają się tego do dzisiaj. Albumy zaczynają ze sporym animuszem. "Corporation Fear" to kawałek dynamiczny i nośny, z specyficznym rytmem, typowym dla zespołu, niezłymi riffami i wpadającą w ucho melodią. Niestety w wypadku tego krążka, na tym koniec przebojowości. Od "TV Cops" zaczyna się zwyczajna szarość muzyki Chrome Molly, oparta o rzemieślniczą solidność. Choć w tej zwykłej rzeczywistości bywały już pewne przebłyski, a w tym wypadku jest nim utwór "Short Sharp Shock", na tym koniec. Na wcześniejszych płytach bywało znacznie lepiej. Za to na korzyść nowej muzyki przemawia produkcja i brzmienie. Na pierwszych płytach Anglicy mogli marzyć o takiej realizacji, ale wiadomo, latka lecą, a dostęp do technologii jest coraz łatwiejszy. W tym wypadku muzycy udanie to wykorzystali. Natomiast brzmienie instrumentów jest zdecydowanie cięższe, ale zarazem klarowniejsze. Muzyka w takiej oprawie znacznie zyskuje, choć z drugiej strony jej toporność zostaje podkreślona. Nie do końca wiem dlaczego muzycy z Chrome Molly postanowili powrócić. Zwiększone zainteresowanie epoką NW OBHM nie oznacza powrotu wzmożonej uwagi przeciętnym hard & heavy. Jestem pewien, że najbardziej zagorzali fani dawnych czasów nie nabiorą się to, choć nie powiem - sentymenty zostały pobudzone. (3)

nagrać coś podobnego. Z dwunastu utworów, które znalazły się na "Seasons Will Fall" trzy od razu wpadają w ucho, są to rozpoczynający "Diamond Blade", "End Of Emotion" i "Never Gonna Stop". Są to w miarę proste kawałki z nośnymi motywami muzycznymi i w nich upatrywałbym swoich faworytów. Z drugiej strony, nic nie przebije "Epiphany", zdecydowanie najbardziej złożonej kompozycji z niesamowitym klimatem. Podobne podejście można znaleźć w "Dream That Never Die" ale nie wciąga tak słuchacza, jak wspomniany "Epiphany". Pozostałym kawałkom też niczego nie brakuje, żaden z nich nie nuży. Wśród nich są dwie kompozycje o balladowym zacięciu: "Sweet Despair" i "Only Yesterday". Jak widać, sesja jest naprawdę różnorodna. Mnie brakuje jedynie szybkiego i swawolnego kawałka, który byłby w kontrze do szlachetnego heavy metalu, jaki znalazł się na najnowszej płycie Circle II Circle. Znakomicie prezentują się tu instrumentaliści. Sekcja pracuje zwinnie, dając pole do popisu gitarzystom Wentzowi i Hudsonowi. Są niesamowici. Ogrom pracy wykonał także klawiszowiec, Wanner. Niby go nie słychać ale jest go pełno. No i Zachary. Kto tak śpiewa jak on? Kto układa takie melodie jak on? Klasa sama w sobie. To ich zasługa, że "Seasons Will Fall" to na prawdę dobry album. (4) \m/\m/

\m/\m/

Civilization One - Calling the Gods 2012 Limb Music

Circle II Circle - Seasons Will Fall 2013 earMusic

Zaka Stevensa wszyscy fani heavy metalu będą zawsze kojarzyć z Savatage. Z prostej przyczyny, Savatage to ikona tego gatunku, o której nie da się zapomnieć, a on jest jej częścią. Także co by Zachary nie zrobił, takie porównania zawsze się pojawią. Zresztą on nigdy się tego nie wstydził, a wręcz dumnie eksponował. Poza tym, głupotą byłoby aby zmieniał coś na siłę, gdy przecież heavy metal grany przez Circle II Circle to cały on. Dopóki będzie eksperymentował w ramach tego gatunku, co już niejednokrotnie uczynił, to będzie dla mnie zrozumiałe i akceptowalne. Inne rozwiązania, czyli sięganie po nietypowe dla Zaka odmiany metalu czy rocka, będą mocno podejrzane. Na "Seasons Will Fall" Stevens wraz z kolegami podeszli do tematu w sposób zachowawczy, czyli zarejestrowali album stricte heavy metalowy. Moim zdaniem nie mogli zrobić niczego lepszego. Muzyka na najnowszym dziele Amerykanów jest dumna, majestatyczna i dostojna, utrzymana na wysokim poziomie oraz zagrana ze smakiem i klasą. Z pewnością niektórzy zarzucą jej schematyczność i przewidywalność, ale jak już zauważyłem, czego więcej się spodziewać? Ponadto, kiedy to wyjątkowe dźwięki, melodie czy też klimat mają być tym schematem, to czego więcej chcieć? Wielu może tylko tego posłuchać, właśnie na płytach Zacharego i jego kolegów. Nie ma mowy aby mogli

Niezbadane są wyroki Bogów. Niemiecka grupa, która tak naprawdę jest międzynarodowa i w dodatku nie istniejąca przez dwa lata, bo nie mogli znaleźć wydawcy dla swojego drugiego albumu. Debiutanckiego albumu "Revolution Rising" z 2007 roku nie znam, a drugi, zrealizowany już w 2009, ale wydany w trzy lata później, jest po prostu solidny. Krążek zawiera trzynaście kompozycji utrzymanych w klasycznym, melodyjnym power metalu, żadnej rewolucji nie należy się więc spodziewać. Jednakże jest to granie solidnie zrealizowane, nie ma w nim mielizn, dopracowano także brzmienie, które choć jest dość surowe, sprawia, że album wyróżnia się spośród wielu podobnych. Bardzo dobrze wypada wokalista Chity Sompala, którego kojarzę tylko z płyty "Forged by Fire" greckiego Firewind. Facet ma świetną barwę głosu, przypominającą trochę nieodżałowanego mistrza Ronnie Jamesa Dio. Albumu słucha się dobrze, materiał nie męczy, choć absolutnie nie jest odkrywczy. W zasadzie to, co trzyma przy głośniku to głos Sompali i wspomniane surowe brzmienie, same melodie są dość wtórnie, ale technicznie zrealizowane rewelacyjnie. O żadnym z utworów nie można jednak powiedzieć, żeby wyróżniał się w sposób szczególny, choć takiemu "True Beliver" nie sposób odmówić przebojowości, a balladzie "Reunite" nawet skojarzeń do Firewind z okresu Sompali. To jedna z tych płyt, które można posłuchać, mimo, że nie są wielkie, zwłaszcza gdy komuś brakuje solidnego, charakterystycznego i przede wszystkim nie piejącego wokalu. Som-

pala nie zawodzi, ta płyta także. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Civil War - The Killer Angels 2013 Despotz

W 2012 roku świat obiegła zaskakująca informacja: czterech muzyków Sabaton, a mianowicie; gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius, perkusista Daniel Mullback i klawiszowiec Daniel Myhr z powodu różnic muzycznych oraz kwestii co do dalszych losów zespołu - opuścili go. Działalność Sabaton stanęła pod znakiem zapytania, jednak szybko zebrano nowych muzyków, którzy zajęli miejsce dezerterów. Został zamknięty pewien rozdział tej szwedzkiej kapeli i nastały czasy, w których oryginalny wokalista i basista dalej działają pod nazwą Sabaton, a pozostali czterej muzycy działają pod szyldem Civil War. Ekipa ta ostatecznie zawiązała się w 2012, a jego skład uzupełnili basista Pizza znany z Cryonic Temple oraz wokalista Nils Patrik Johannson znany z Astral Doors. Kapela zwróciła uwagę fanów Sabaton i mocnego heavy/ power metalu za sprawą mini albumu "Civil War" z jesieni 2012 roku. Teraz przyszedł czas na osądzenie debiutanckiego albumu grupy skupiającej znane nazwiska i doświadczonych muzyków. Warto pamiętać, że Civil War to praktycznie trzon Sabaton i to da się usłyszeć, nawet bez wiedzy o rozejściu się muzyków Sabaton. Civil War może nie jest klonem, ale sporo zostało skopiowane i na nowo wykorzystane w nowej formacji byłych muzyków Sabaton. Civil War świadomie czerpie z muzyki Sabaton tematykę wojenną, aczkolwiek w luźniejszej formie. Charakteryzują go także dobre, dopracowane aranżacje, melodyjność wyznaczaną przez klawisze, czy też przebojowość. Choć muzycy programowo korzystają z doświadczeń wyniesionych z Sabaton, wyznaczają też nowe kierunki, głównie starając się postawić na świeżość i zaskoczenie. Pewne schematy znane z Sabaton są jakby na nowo interpretowane, dzięki ograniczeniu "słodkości", a postawieniu na mrok, dojrzałość kompozytorską i aranżacyjną. Co ciekawe, zespół gra heavy/ power metal, choć tak naprawdę słychać przewagę heavy metalu nad "power metalem". Do miana power metalowych petard można śmiało zaliczyć energiczny "Son Of Avalon", podniosły "My Own Worst Enemy" czy zadziorny "First to Fight". Civil War w przeciwieństwie do swojego oryginału może trafić do znacznie szerszej rzeszy fanów muzyki heavy/ power metalowej, a wszystko za sprawą osoby Nilsa Patrika Johannsona. Jego maniera i technika nasuwa na myśl świętej pamięci Ronniego Jamesa Dio i to właśnie dzięki temu, całość nabiera mroczniejszego, dojrzalszego charakteru oraz bardziej metalowego wydźwięku. Do tego Nils wniósł swoją osobą patenty, które można by przypisać jego macierzystym kapelom tj. Astral Doors czy Lions Share, co słychać w takim "Brothers of Judas", gdzie refren, ciężar czy mrok kojarzą się z twórczością Astral Doors. Nie udało się uniknąć skojarzeń z Sabaton, wręcz nasilają się one w stonowanym, epickim


"Gettysburg", który wydaje się kalką "The Art Of War", oraz przy "I Will Survive", czy melodyjnym, nieco słodkim "March across The Belt". Duet gitarowy Sunden/Montelius już w Sabaton prezentował się znakomicie, jednak tutaj nabiera większej renomy, korzysta z bardziej urozmaiconej formy, oraz pokazuje się z mocno metalowej strony. Nową jakość i taki własny charakter Civil War można zauważyć już w otwierającym, pełnym elementów z Atral Doors "King Of The Son", melodyjnym "Saint Patrick's Day" czy w końcu przebojowym "Rome is Falling" znanym z mini albumu. Te utwory oddają najlepiej wspomnianą świeżość, dojrzałość oraz fakt, że Civil War to nie do końca klon Sabaton. Wielkie oczekiwania względem tego debiutanckiego albumu zostały poniekąd spełnione. Jest to przebojowy, melodyjny album z pewnymi cechami Sabaton, a także Astral Doors, oddając to co najlepsze w heavy/ power metalu. Niedosyt lekki pozostał, bo mogło być większe zniszczenie, więcej przebojów i mniej kopiowania Sabaton, ale i tak dzień premiery tego wydawnictwa można śmiało uznać świętem metalu. Czekamy na drugi album, który zweryfikuje czy Civil War zamierza być drugim Sabaton czy zupełnie inną marką. (5,1) Łukasz Frasek

Coma - Mindless 2013 Punishmend 18

W przypadku tego kwartetu doskonale sprawdza się stare porzekadło: lepiej późno niż wcale. Tak się bowiem składa, że Coma powstała już 12 lat temu, ale do roku 2009 dorobiła się raptem jednej demówki i "Mindless" jest jej pełnoczasowym debiutem. I to całkiem udanym, od razu rozwiejmy wątpliwości. Słychać, że muzycy pilnie słuchali niegdyś amerykańskich thrasherów jak Testament ("Last Aim") czy Megadeth i Overkill ("Again"). Nie ma jednak mowy o bezmyślnym kopiowaniu patentów sprzed lat, bo Włosi starają się na podstawie klasycznych dokonań w/w stworzyć podwaliny własnego stylu. Dlatego nie unikają też wściekłych, bezkompromisowych, trwających od dwóch do trzech minut z sekundami, niemal ekstremalnych thrashowych petard ("Only Hate", "Under Attack"), w których wokalista Antonio Sanna zdziera histerycznie struny głosowe niczym wokalista death metalowej kapeli. Ciekawie brzmią też nawiązania do tradycyjnego heavy metalu ("My Venom Inside"), a poszczególne utwory ubarwiają dopracowane, efektowne solówki, ze wskazaniem na utwór tytułowy i "Last Aim". Podsumowując: "Mindless" to solidny debiut, nieźle rokujący zespołowi na przyszłość. (4,5) Wojciech Chamryk Corners Of Sanctuary - Forgotten Hero/ Breakout/December Wind / Harlequin 2012/2012/2012/2013 March Baby

Co prawda ten amerykański zespół istnieje raptem dwa lata, tworzą go jednak doświadczeni muzycy, z Mickiem Mi-

chaelsem i Seanem Nelliganem, znanymi od działającego od połowy lat 80. Seeker. Skład grupy dopełnia basista James Pera i we trzech panowie tworzą zakorzeniony w klasycznym hard rocku heavy metal. Dyskografia Corners Of Sanctuary to jak dotąd dwa albumy i poprzedzające ich wydanie dwa MCD. Materiał na nich zawarty powtarza się więc częściowo na pełno wymiarowych wydawnictwach, jednak na każdy z nich trafiły też utwory nie publikowane nigdzie indziej. Debiutancki "Forgotten Hero" daje już dobre wyobrażenie o stylu i umiejętnościach muzyków. To rasowy, tradycyjny metal, z wyeksponowaną gitarą i mrocznym śpiewem Nelligana. Poza intro i outro mamy tu cztery właściwe utwory. Trzy z nich kilka miesięcy później ukazały się ponownie na CD "Breakout", kolejny na "Harlequin". Rodzynkiem dostępnym tylko na tej EPce pozostał riffowy, utrzymany generalnie w średnim tempie, z chóralnym refrenem i dopełniającymi brzmienie klawiszami "Only One". "Breakout" to materiał czerpiący zarówno z metalu epickiego ("Sanctuary", "Cross Of War"), amerykańskiego power metalu ("Heroes Never Die") jak i tradycyjnego heavy lat 80. ("Turn Of The Wheel", "Juggernaut"). Nie brakuje też akcentów świadczących o tym, że metal w latach 80. był dość melodyjny i zdarzało mu się nawet podbijać mainstreamowe listy przebojów ("Wild Card", utwór tytułowy). Najciekawszy jak dla mnie jest "Revenge", łączący powerowe uderzenie z epickim klimatem, z Seanem Nelliganem popisującym się zarówno w niższych rejestrach jak i w charakterystycznych dla Kinga Diamonda falsetach. Zespół chyba nie narzeka na brak pomysłów, bo już cztery miesiące po wydaniu albumu ukazała się kolejna EPka Corners Of Sanctuary. "December Wind" powtarza rzecz jasna część materiału, to jest trzy utwory, z debiutanckiego albumu, jednak mamy też na tej płytce dwa nowe utwory. Tytułowy to stopniowo rozwijający się klimatyczny utwór. Początkowo niesiony tylko dźwiękami fortepianu i mrocznym śpiewem, aż do riffowej, dynamicznej kulminacji. Drugą nowością jest zróżnicowany rytmicznie, z pięknie punktującym basem i wycieczkami w wysokie rejestry Nelligana, "Angels Only Dare". Nic dziwnego, że utwór ten trafił również na wydany niedawno drugi album zespołu, "Harlequin". To długa, sprawiająca wrażenie konceptu, muzyczna opowieść, składająca się z aż 16. utworów. Niektóre z nich są typowymi introdukcjami bądź też krótkimi wprowadzeniami do kompozycji właściwych. Generalnie zespół w dobrym stylu kontynuuje to, co rozpoczął na pierwszej płycie. Ponownie mamy więc efektowne połączenie tego co najlepsze w tradycyjnym, epickim i US power metalu. Pomimo tego, że w składzie grupy jest klawiszowiec muzycy nie przesadzają z brzmieniami syntezatorów, które zapełniają dalsze plany, kreują klimat, wysuwając się na plan pierwszy właściwie tylko we wspomnianych krótkich utworach instrumentalnych. Dlatego "Harlequin" to płyta mająca dwóch bohaterów: Michaelsa, który chyba jest jednak bardziej

gitarzystą nie klawiszowcem i wokalistę Nelligana. Sporo na tej płycie ciekawych utworów, jednak ja zdecydowanie wyróżniam szybki, ostry i surowy "Show Of Hands", z niskim, agresywnym śpiewem i licznymi nakładami wokalnymi oraz piękną balladę "Light In The Dark". Podsumowując: Corners Of Sanctuary to czerpiąca z klasyki stara, dobra szkoła amerykańskiego heavy - dla fanów gatunku, ale nie tylko.

nie będzie pamiętał za parę tygodni. (2,4) Łukasz Frasek

Forgotten Hero: (3,5); Breakout: (4); December Wind: (4), Harlequin: (4,5) Wojciech Chamryk

Crimson Valley - Crossing the Sky 2012 Vitiv

Crimson Reign - The Calling 2013 Self-Releases

Co może zdziałać jedna osoba? Czy jeden muzyk może sam nagrać album i nie dać po sobie poznać amatorszczyzny? Cóż, patrząc na Crimson Reign, projekt Titusa Madina, który zajął się właściwie wszystkim, można stwierdzić, że jest to możliwe. Przynajmniej w odniesieniu do pierwszej części pytania. A kto wątpi, niech sam się zapozna z debiutanckim albumem "The Calling". Pewnie się zastanawiacie, jaki poziom prezentuje sobą album skonstruowany właściwie przez jedną osobę? Nikogo chyba nie zdziwi brak stylu, który wyróżnia ten album na tle innych. Nikogo nie powinno zdziwić również to, że brzmienie jest tylko przyzwoite, a kompozycje niezbyt dopracowane. "The Calling" to album człowieka, który miał zapał, miał chęć zarejestrowania swoich pomysłów i melodii, które chodziły mu po głowie. Szkoda tylko, że nie jest to krążek wysokich lotów. Wygląda na to, że amatorska okładka podkreślić miała, że nie mamy do czynienia z wysokiej klasy heavy metalowym albumem. To niedopracowanie, czy też nieporadność, daje o sobie znać przede wszystkim w kwestii pomysłów i aranżacji. Mimo tego faktu, warto zaznaczyć, że Titus całkiem dobrze sobie radzi jako gitarzysta i potrafi grać, czego przykładem jest rozbudowany "Zaricco" z różnymi ciekawymi motywami, czy też mroczny, ostrzejszy, nieco thrash metalowy "Betrayel". Jednak brakuje w tym wszystkim pomysłowości, jakiś zapadających w głowie melodii, a szkoda bo mogło to brzmieć znacznie ciekawej. Titus z pewnością lepiej sobie radzi jako wokalista, a wszystko dzięki mocnemu i zadziornemu głosowi, który potrafi przyprawić o dreszcze. Sprawdza się w balladach typu "Tests Of Faith" czy ostrzejszym graniu typu "Clairvoyant". Jednak album od samego początku, tj. od utworu "The Calling" pokazuje, że jest to średnich lotów heavy metalowe granie, bez polotu, bez ciekawych melodii. Od tak, dla zrealizowania pomysłów, jakie kotłowały się w głowie Titusa. Powołany w 2012 roku Crimson Reign to przykład, że można w pojedynkę nagrać album i go wydać, co jest godne uwagi i pochwały. Jednak pod względem muzycznym jest to wtórny i niezbyt atrakcyjny album, który nie zawiera przebojów, ani nie powala pod względem agresji czy dynamiki. Tak więc mówimy o marnej klasy albumie heavy metalowym prosto z Stanów Zjednoczonych, o którym nikt

Polska scena heavy/power metalowa nie cierpi na nadmiar dobrych zespołów, dlatego każdy kolejny sprawia mi sporą frajdę. Crimson Valley powstał w 2009 roku we Wrocławiu i jak do tej pory ma na koncie wydane rok później demo "Phoenix" oraz najświeższy, opisywany właśnie debiut "Crossing the Sky". Z tego materiału aż bije radość grania. Jeśli chodzi o muzyczny warsztat - nie mam się do czego przyczepić. Słychać, że bardzo dobre riffy, klasyczne solówki, chwytliwe refreny i energia to największe atuty tej płyty. Wokalista Bartłomiej Koniuszewski może nie ma jakiegoś mega potężnego głosu i wybitnej techniki, ale też świetnie daje rade. Śpiewa pewnym głosem w średnich rejestrach nie porywając się na niemożliwe. Jeśli miałbym wyróżnić jakieś utwory to byłyby to "Chariot of War" czy kojarzący się z debiutem Stormwarrior "Clan of the Hammer". Zresztą każdy z nich trzyma poziom. Znalazło się też miejsce dla całkiem zgrabnej balladki "Dream of the Other World". Ogólnie rzecz biorąc nie jest to oryginalne granie, ale przecież nie o to chodzi w heavy metalu. Crimson Valley nagrał po prostu bardzo dobry album, którego doskonale się słucha i tylko to się liczy. Ci goście posiadają dużą umiejętność tworzenia chwytliwych i zapamiętywalnych melodii. Słychać sporo klasyki, takiej jak Iron Maiden, Helloween, Running Wild, ale również Hammerfall czy wspomniany wcześniej Stormwarrior. Już teraz grupa prezentuje wysoki poziom, a w przyszłości może być tylko lepiej. Duża nadzieja na przyszłość o ile nie najdzie ich ochota na eksperymenty i "rozwój". Oby nie. (4,6) Maciej Osipiak

Dante - November Red 2013 Massacre

Po rewelacyjnym "Saturnine" (i trzyletniej przerwie) panowie z niemieckiej formacji Dante uraczyli nas kolejnym wydawnictwem, zatytułowanym "November Red", które koniec końców nie zaskakuje tak bardzo jak ich wcześniejszy album. Mówi się, że trzecia płyta najbardziej odzwierciedla wartość zespołu, a w przypadku najnowszego krążka Dante, jest po prostu w porządku - zespół nadal utrzymuje wysoki poziom techniczny, a same kompozycje - tak jak poprzednio - są długie, rozbudowane i przesiąknięte sporą ilością, wspaniałych melodii. Nie zabrakło

RECENZJE

117


zatem potężnych, progresywnych kawałków w stylu rozpoczynającego "Birds of Passage", czy "The Day That Bled" z rewelacyjnymi partiami klawiszowymi (niezawodny Markus Maichel). Doskonale spisują się też nieco krótsze, agresywne kawałki, gdzie szczególnie wyróżnia się "The Lone and Level Sands", który zachwyca nie tylko mocarnymi riffami, ale też świetnym, melodyjnym refrenem. Podobnie jest z "Shores of Time", w którym słyszalnie dominują bardzo przyjemne, gitarowe akordy. Nie zabrakło też standardowych ballad w postaci fantastycznego "Beautifully Broken" (piękne pianino i równie genialne, dwugłosowe partie wokalne), czy nieco nużącego "Allan". Album kończy tytułowy "November Red" i - tradycyjnie już jest to finisz z ogromnym przytupem. Masa, progresywnych połamańców, skomplikowanych solówek, ale też niezwykle subtelnych i delikatnych melodii - utwór, może nie tyle zaskakujący, ale zdecydowanie warty kilkukrotnego przesłuchania. "November Red" to dobry album - porządnie nagrany i posiadający wiele, zapadających w pamięć melodii. Jednak sama płyta nie zaskoczy zarówno fanów zespołu, jak i progmetalowych wyjadaczy, co wcale nie znaczy, że powinniśmy ją omijać. Wręcz przeciwnie! Siłą chłopaków z Dante było to, że potrafili z typowo złożonych kompozycji wydobyć masę przestrzeni i pod tym kątem nie zawodzą też na nowym krążku. Nadal jest agresywnie, momentami poetycko i spokojnie, ale mimo wszystko nieco ulotniła się ich oryginalność. Na następnej płycie liczę po prostu na więcej. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Dark Moor - Ars Musica 2013 Scarlet

Istniejący już dwadzieścia lat hiszpański Dark Moor właśnie zrealizował swój dziewiąty studyjny album. Nie wiem niestety jak się ma do poprzednich płyt zespołu, bo dla mnie to pierwsza przygoda z tą grupą. Spieszę zatem donieść, że jak na "pierwszy raz" mam pozytywne wrażenia, choć nie da się wcale ukryć, że w żadnym wypadku nie jest to wielka płyta... Warto odnotować to intrygująca, mroczną okładkę płyty, jakby nawiązująca do gotyckich opowieści grozy czy do naszego romantyzmu. Jednakże w sposób wyraźny nawiązuje także, choć zapewne nie było to w pełni zamierzone, do okładki debiutu grupy Marillion "Script for a Jester's Tears" z 1983 roku. Muzycznie zaś wyraźnie nawiązano do "Imaginaerium" Nightwisha, gdzie postawiono na bogate orkiestrowe aranże, mroczną opowieść i epicki klimat. Wszystko to, bowiem znajduje się na tym albumie. Krótki, instrumentalny numer tytułowy wprowadza do szybkiego "First Lance Of Spain". Nie ma w nim niczego nowego, a wręcz można odnieść wrażenie słuchania tego, co zna się już z innych tego płyt, zwłaszcza klasyków gatunku. Broni się jednak: intensywnym brzmieniem, ładnym aranżem orkiestry i przede wszystkim tempem, które nie siada ani na chwilę. Podobnie jest w numerze drugim "This Is My Way", który jest

118

RECENZJE

odrobinę lżejszy i ponownie ma się dziwne wrażenie deja vu. Dużo lepiej wypada, energetyczny i wybrany na singiel "The Road Again". Nie rozumiem jednak czemu zdecydowano się na teledysk opowiadający o rajdowcu, kłóci się to bowiem trochę z konceptem okładki i ogólnego klimatu płyty. W tym samym żywym tempie utrzymany jest numer kolejny, czyli "Together As Ever". Trochę można nawet odnieść wrażenie, że całość jest trochę jakby za ckliwa, ale słucha się przyjemnie, bez jakiegoś szczególnego znudzenia. Na szóstej pozycji znalazło się "Miasto pokoju" i w nim także tempo nie siada ani na moment, a nawet można odnieść wrażenie lekkich nawiązań do ostatniego Kamelot. Po nim mamy balladę "Gara and Jonay", operującą motywami oklepanymi i znanymi, ale obywa się bez większych zgrzytów, czy rwania z głowy włosów. Bardzo dobrze wypada następujący po nim, szybki i mroczny "Living in the Nightmare" przywołujący najlepsze momenty Avantasii, ale także, i to nie tylko w tym numerze, sięgający po patenty wypracowane przez zapomniane już trochę Savatage. Ciekawa sprawa w tym numerze dzieje się z wokalem Alfreda Romero, który przypominał mi tutaj intensywnie Serja Tarkiana, a przecież obaj panowie tworzą nieco odmienną muzykę. Kapitalnie wypada utwór zaśpiewany po hiszpańsku, czyli "El Ultimo Rey". Słychać w nim jak fantastyczny głos ma Romero. Ciekawie wypada też "Saint James Way", który może przywodzić trochę na myśl Rhapsody Of Fire i ponownie Kamelot. Znacznie lepsze wrażenie wywołuje jednak instrumentalny "Spanish Suite (Asturias)" będący metalową interpretacją utworu Isaaca Albéniza, hiszpańskiego kompozytora żyjącego i tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. Wyśmienity to utwór i chętnie posłuchałbym więcej takich interpretacji. Może kiedyś powstanie cała płyta w hołdzie Albénizowi? Ten utwór fantastycznie wieńczy płytę, mimo, że na podstawowej wersji mamy jeszcze dwa bonusy: akustyczną wersję singla i orkiestrową "Living in the Nightmare". W wersji japońskiej zaś znalazł się też dodatkowy dysk z czterema innymi, w pełni orkiestrowymi, utworami oraz "Bohemian Caprcie" Rachmaninowa. W żadnym wypadku nie jest to album odkrywczy, klisza bowiem goni kliszę, ale niewątpliwie trzeba zauważyć, że najnowsze wydawnictwo Dark Moor charakteryzuje się mocnym, dopracowanym brzmieniem i nie popadającym w sztampę klimatem całości. Utwory są dobrze napisane, nie brakuje w nich solówek, ciekawych klawiszowych dodatków i przede wszystkim bogatych orkiestracji. To album zasługujący na uwagę i jeśli się należy do tych, którzy słyszą te grupę po raz pierwszy, zdecydowanie przyciągający i zachęcający do zapoznania się z wcześniejszymi pozycjami w ich dyskografii. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Dead Lord - Goodbye Repentance 2013 High Roller

Nazwa zespołu zdawałaby się sug-

erować jakiś ciężki lub wręcz ekstremalny metal. Tymczasem ten szwedzki kwartet nie bez powodu określany jest przez swego wydawcę mianem zespołu, który wydał najlepszy album, którego nie napisali Thin Lizzy. Dokonania ikony melodyjnego hard rocka są bowiem słyszalne w każdej nucie i każdym słowie nagranych na "Goodbye Repentance". Żeby było ciekawiej w najmniejszym nawet stopniu nie ma tu mowy o nachalnym, pozbawionym inwencji kopiowaniu - młodzi Szwedzi, udzielający się też zresztą w innych zespołach, jak Enforcer, po prostu czują tę muzykę! Efektem jest porywający szczerością i wiarygodnością album, z popisowymi partiami duetu gitarzystów, począwszy od obecnych niemal we wszystkich utworach obowiązkowych unison do urozmaiconych solówek, rasowej sekcji i pełnego pasji głosu Hakima Krima. Owszem, brzmi podobnie do Phila Lynotta, ale nie brakuje na "Goodbye Repentance" momentów, kiedy śpiewa inaczej, znacznie niżej, jak chociażby w "Envying The Dead" czy "Because Of Spite". Zaś cały zespół w pięknie się rozwijającej balladzie "No More Excuses" udowadnia, że wszystko jeszcze przed nimi i na pewno nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Warto też podkreślić, że płytę nagrano w ciągu kilku dni właściwie na żywo, niczym w najlepszych dla hard rocka czasach - to też o czymś świadczy. (5) Wojciech Chamryk

złudnie przypominający Roba Halforda, który wyróżnia Cage na tle innych kapel. Perkusista Rhino wnosi mocną, techniczną grę na perkusji, tą znaną z Angels of Babylon, jak i z Manowar. Mike Davis wnosi mocny i wyrazisty bas, który czasami przyprawia o dreszcze, tak jak to jest choćby w epickiej balladzie "Children of Flames", kojarzącej się oczywiście z twórczością Manowar. Stu Marschall wnosi gitarowy ciężar, agresję, brutalność, to on jest odpowiedzialny za ciężkie partie gitarowe, które ocierają się czasami o thrash metal. Zaś Ross The Boss wnosi grację, klimat, epicki wydźwięk, zróżnicowanie, melodyjność, która jest tutaj tak pożądana. Okładka jest nieco komiksowa, co sprawia, że kojarzy się z ostatnimi okładkami płyt Cage. Podobne skojarzenia nasuwa mocne, mięsiste i dość brutalne brzmienie oraz kompozycje, które są zróżnicowane i utrzymane na wysokim poziomie. Nie ma tutaj fuszerki. Pojawiają się tutaj utwory przypominające twórczość Manowar, co nie powinno nikogo zdziwić. Słuchając "Never To Kneel", ciężkiego "Hammerdown" czy szybkiego "The Devils Mile" aż łezka się w oku kręci, że duch Manowar jeszcze można odnaleźć w innych kapelach. Wystarczy się w słuchać w "Liberty of Death" czy zamykający album "Wraiths on The Wind". Natomiast szybkie, energiczne kawałki utrzymane w stylizacji power/thrash metal z wpływami Cage odnajdziemy w postaci "War Master" czy "Death Dealer". Pierwszy krążek tego zespołu to majstersztyk pod względem brzmieniowym, kompozycji, ale to było do przewidzenia, kiedy w zespole są muzycy, którzy słyną z bardzo dobrych albumów oraz z muzyki, która zostaje w słuchaczu na dłużej. Jeden z najbardziej metalowych albumów, to najlepsze określenie dla "WarMaster". (5,4) Łukasz Frasek

Death Dealer - WarMaster 2013 Steel Cartel

Rok 2013 jak każdy inny rok przejawiał się już w kilku ważnych wydarzeniach muzycznych, jak powroty po latach, takich kapel jak choćby Warlord. Wielkim zdarzeniem roku będzie nowy album Black Sabbath, jednak również nie mniej ważnym jest pojawienie się nowej super grupy o nazwie Death Dealer. Jest to oczywiście sensacja bo w jednym zespole grają: Sean Peck z Cage, Stu Marschall z Empires of Eden, Ross The Boss znany z Manowar, podobnie jak Rhino, oraz Mike Davis z zespołu Roba Halforda. Wielkie osobistości, wielkie nazwiska, działają tutaj niczym magnes i od samego początku sprawiają, że oczekuje się płyty na miarę ich nazwisk, na miarę poziomu ich macierzystych kapel. A jak jest naprawdę? Myśl założenia Death Dealer zrodziła się w głowie Seana i Stu, którzy współpracowali ze sobą choćby przy albumach Empires of Eden. Od początku mieli chęć zagrać coś razem, i tak, szybko zwerbowawszy wspomniane gwiazdy, doszło do powstania Death Dealer. Death Dealer ma być zespołem z krwi i kości, który będzie koncertował i wydawał kolejne płyty. Debiutancki krążek to płyta dla każdego, kto lubi mocny, ostry, dynamiczny, melodyjny heavy metal z elementami power i thrash metalu czy też z odrobiną epickiego charakteru. Debiutancki album został zatytułowany "War Master". Styl Death Dealer jest wypadkową stylów wyznaczonych przez muzyków w ich macierzystych kapelach. Sean Peck wnosi swój doniosły, zadziorny wokal,

Death SS - Resurrection 2013 Scarlet

Pierwsze trzy płyty Death SS są dla mnie i pewnie dla wielu innych kultem absolutnym. Zespół uważany za najznamienitszego obok Kinga Diamonda przedstawiciela horror heavy metalu zaczął później, gdzieś tak w okolicach płyty "Panic" eksperymentować z industrialnymi, elektronicznymi dźwiękami. Dla wielu starych fanów było to ciężkie do przełknięcia. Teraz po siedmiu latach przerwy ukazał się nowy album włoskiej legendy zatytułowany jakże oryginalnie "Resurrection". Ze sporymi obawami i z góry uprzedzony podszedłem do przesłuchania tej płyty choć okładka w klasycznym metalowym stylu wlała w serce trochę nadziei. Po pierwszym odsłuchu miałem niezły mętlik w bani, bo obok całkiem sympatycznych motywów pojawiały się obrzydliwe elektroniczne wstawki. Po kilku kolejnych uważnych odsłuchach wyłoniła się naprawdę ciekawa muzyka. To co prezentuje dzisiejszy Death SS można nazwać gotyckim heavy metalem. Dużo przebojowych, chwytliwych melodii, sporo potencjalnych hitów, które można by było puszczać w radiu. Wy-


starczy posłuchać takiego "Dionysus". Każdy utwór jest urozmaicony całą masą ozdobników takich jak kobiece wokale, smyczki czy różne dziwne mechaniczne odgłosy. Obok numerów szybkich znajdziemy też wolniejsze bardziej gotyckie "Star in Sight" czy niemal epickie i doomowe "The Song of Adoration", który jest najlepszym kawałkiem Death SS od lat. Nad całością unosi się ten specyficzny klimat kojarzący się nieodłącznie z kapelą Steve'a Sylvestra. Obok wybitnie gotyckiego charakteru znajdziemy tez tutaj naprawdę dużo klasycznych heavy metalowych motywów. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na znakomite solówki, które są prawdziwą perełką tego albumu. Dobrego riffowanie też nie brakuje jak np. w numerze "Premonition" od 4 minuty czy też hard rockowo/stonerowym "Santa Muerte". I wszystko byłoby bardzo dobrze gdyby nie ta pieprzona elektronika. Wiem, że Death SS jest specyficznym zespołem i Steve Sylvester ma swoją wizję, ale ja jestem tradycjonalistą i nie znoszę wszystkiego powiązanego ze tematem industrial/electro. Dla mnie te dodatki zbyt często psują dobre utwory i pomimo tego, że w przypadku "Resurrection" jakoś udało mi się je przetrawić to jednak ocenę muszę obniżyć choćby dla zasady. Reasumując Death SS nagrał najlepszą płytę od 1997 roku i każdy fan będzie zadowolony. Reszta może z ciekawości sprawdzić, ale jeśli ktoś dotąd nie rozumiał fenomenu tego zespołu to po tej płycie też raczej nie zrozumie. (4) Maciej Osipiak

Deep Machine - Whispers in the Black 2013 High Roller

Czasami los może się uśmiechnąć do tych, którzy wcale nie wierzą w pojawienie się szansy, czy okazji, której nie można od tak sobie darować. Uśmiechnął się do jednego z mniej znanych brytyjskich zespołów założonych w 1979 roku, grających NWOBHM, a mianowicie Deep Machine, który w końcu w 2012 roku wydał swój mini album, zatytułowany "Whispers In The Black". Nie jest to ani debiutancki album, ani też mini album z bonusami. To krążek zawierający trzy utwory oddające to co najlepsze w NWOBHM początku lat osiemdziesiątych. Kapela została założona z inicjatywy gitarzysty Bobiego Hookera, a wieloletnie roszady, przetasowania i kilkukrotne rozpady zespołu sprawiły, że nigdy band nie zagrzał stałego miejsca w metalowym świecie. Liczne dema i kilka koncertów to jednak troszkę za mało, by bardziej komuś zapaść w pamięci. Po wielu latach zastoju, zespół zebrał się, by dać kilka koncertów, a w efekcie udało się stworzyć ten mini album. Zarejestrowano trzy utwory, które znakomicie podkreślają to, co najlepsze w NWOBHM, czyli to brzmienie, pełne zadziorności, wyrazista i pełna wdzięku sekcja rytmiczna, z dudniącym basem oraz specyficznym wokalistą o rockowej duszy. Śpiewak Lenny Baxter jest jedną z głównych atrakcji tej płyty. Stylistycznie zespół nie oddala się od konkurencji i słychać w ich muzyce patenty Iron

Maiden czy Angel Witch, co dostrzegamy dość wyraźnie już przy otwierającym utworze "Whispers in the Black". Kawałkowi z pewnością nie można odmówić melodyjności, ani też finezyjnych zagrywek gitarowych w wykonaniu duetu East/ Hooker, który ucieka od jakiś bardziej wyszukanych czy technicznych popisów, skupiając się właściwie na melodyjnym aspekcie. Urozmaicony, z pewnymi zapędami pod Black Sabbath jest "Iron Cross", z kolei "Killer" pokazuje, że w zespole drzemie również rockowy duch. Do przewidzenia był fakt, że będzie to album dobry, solidny, z ciekawymi kompozycjami, ale bez większych fajerwerków. Niedosyt oczywiście związany z liczbą utworów jest, ale może kiedyś zespół wyda w końcu debiutancki album, który zaspokoi moje oczekiwania w 100 procentach. Fani NWOBHM powinni się zapoznać z tym wydawnictwem w wolnym czasie. (3,6)

ne wpływy NWOBHM i Iron Maiden to cechy, które wyróżniają "Nightmare". Najdłuższym utworem na płycie i równie wartym uwagi jest "Metal through the Time" w którym gościnnie zagrało paru gości znanych z takich kapel jak Sabbat, czy Warrant. Kompozycji słabych nie ma. Dawno nie miałem do czynienia z tak dobrym speed metalem w stylu lat osiemdziesiątych gdzie jest nacisk na klimat, dynamikę, melodyjność, ale jednocześnie dawno nie słyszałem tak tragicznego wokalu jak wokal Tanzy i to on szybko zweryfikował poziom i atrakcyjność debiutanckiego albumu. Mimo dobrej warstwy instrumentalnej, dobrej pracy gitar muszę przyznać, że album jest ciężki w odbiorze i sporo traci na atrakcyjności. Szkoda. (3)

Divine Weep - Age Of The Immortal 2013 Self-Released

DGM - Momentum 2013 Scarlet

2012 Dying Victims

Kiedy w końcu udało mi się znaleźć naprawdę znakomity speed metalowy zespół prosto z Chile, z szybką i dynamiczną sekcją rytmiczną, ostrymi partiami gitarowymi, przesiąkniętymi latami osiemdziesiątymi, z cechami wczesnego okresu thrash metalu, czy też NWOB HM, ten idealny stan muzyczny, jaki prezentuje band o nazwie Demona, zburzyła mi jej liderka. Tanza Godoy założyła grupę w 2007 roku. Potem jej projekt przerodził się w zespół i tak po pięciu latach udało jej się wydać debiutancki album "Metal Throught The Time", który jest znakomity pod względem instrumentalnym, a niestety za sprawą specyficznego, mało metalowego wokalu Tanzy, sporo traci na atrakcyjności. Co może się naprawdę podobać w tym albumie, to klimat lat osiemdziesiątych. Znakomite oddanie tamtych lat za sprawą szorstkiego, nieco przybrudzonego brzmienia, a także za sprawą instrumentalistów, którzy stworzyli całe tło pod wokal. Jest oczywiście stylistyka heavy/speed metalu i to w najlepszym wydaniu, z rozpędzoną sekcją rytmiczną, która brzmi mocarnie i zarazem klimatycznie. Wszystko brzmi naturalnie, oldscholoowo, zwłaszcza gitary, które są zadziorne, pełne finezji. Czasami riffy i solówki wkraczają w shredowy świat. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że wokal Tanzy jest po prostu okropny, nie ma w nim ani zadziorności ani techniki. Jej śpiew drażni i utrudnia odbiór całości. Materiał w przypadku tego wydawnictwa jest utrzymany w jednym stylu, tak więc można zarzucić granie na jedno kopyto. Trudno tutaj wyróżnić cokolwiek, jeżeli jest utrzymane w jednej stylizacji oraz na równym poziomie. Godny uwagi jest "Introduction", który pokazuje, że instrumentalnie zespół naprawdę niszczy i takiego speed metalu w stylu lat osiemdziesiątych nigdy za wiele. Ciekawym motywem wyróżnia się z pewnością "Earthquake", zaś "Solo Existe el Metal" to zawarcie speed metalowego stylu w dwóch minutach. Galopowanie, ogrom-

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Łukasz Frasek

Łukasz Frasek

Demona - Metal Throught The Time

roni'ego i Emanuela Casali. Muzyka zawarta na "Momentum" byłaby również niczym bez wokalu Marka Basile, który tym razem zaskakuje nas wszechstronnością i pomysłowymi interpretacjami. Najnowsze dzieło DGM to cholernie dobry album, przepełniony masą, pozytywnej energii, która szczególnie nastroi nas w te ciepłe, wiosenne dni. (5)

Trzeba przyznać, że panowie z DGM godnie reprezentują włoską scenę progmetalową, co udowodnili już na płycie "FrAme", która może nie rzucała na kolana, ale była świetnie zrealizowanym i dynamicznym materiałem. Na tegorocznym "Momentum" nie tylko podnoszą poprzeczkę po wcześniejszym albumie, ale oferują nam także znacznie bardziej melodyjne podejście do kompozycji - przyjemne, przebojowe i świetnie zagrane. Taka wizja znacznie bardziej przypadła mi do gustu, bowiem w ich nadzwyczaj bogatej dyskografii bezustannie byłem przytłaczany wirtuozerią i szybkimi power/prog metalowymi riffami. Oczywiście samej technicznej otoczki, rzecz jasna, nie brakuje, jednak nie odgrywa ona najważniejszej roli na "Momentum". Dobrym pomysłem okazało się zaproszenie kilku znanych muzyków, którzy idealnie wkomponowali się w klimat albumu. Pierwszym z nich jest wokalista Russell Allen (Symphony X, Adrenaline Mob), którego usłyszymy na rozpoczynającym "Reason". To świetny, dynamiczny numer z melodyjnym i wpadającym w ucho refrenem. Kolejnym gościem okazał się być gitarzysta Viggo Lofstad (Pagan's Mind), którego charakterystyczne riffy możemy rozpoznać na potężnym "Chaos". Poza tym większość numerów nie przekracza granicy sześciu minut i trzeba przyznać, ze słucha się ich z przyjemnością. Rewelacyjny "Trust", czy balladowy "Repay" to utwory, które idealnie nadają się do radia, natomiast numery w stylu "Pages", czy "Universe" to fantastyczne, power/prog metalowe niszczyciele. Z lepszych numerów warto jest jeszcze wymienić nieco ambientowy "Remembrance", naładowany kapitalnymi akordami oraz kończący "Blame", w którym prócz mocarnych, agresywnych riffów znajdziemy także świetne, chwytliwe melodie (naprawdę piękne zwrotki). "Momentum" to bezapelacyjnie najdojrzalszy album w dyskografii DGM, który zachwyci nas nie tylko wspaniałym brzmieniem, ale też melodyjnymi, niezwykle otwartymi kompozycjami. Jest to przede wszystkim zasługa niezastąpionego gitarowo-klawiszowego duetu w postaci Simona Mula-

Jak widać ciągnie wilka do lasu - Divine Weep nie jest bowiem debiutantem. Pierwsze demo zespołu, utrzymane jeszcze w black metalowej stylistyce, ukazało się w 1995 r. Potem był okres przerwy i trzy lata temu panowie ponownie chwycili za instrumenty. Jednak teraz grają siarczysty, inspirowany dokonaniami zespołów NWOBHM, heavy metal. Dobrym punktem odniesienia są tu dwa pierwsze albumy Iron Maiden czy łączące charakterystyczną dla tamtego okresu melodykę z surowym brzmieniem pierwsze nagrania Cloven Hoof, Trespass czy More. "Age Of The Immortal" to w części podstawowej sześć utworów. Zachwycą one na pewno każdego fana tradycyjnego heavy metalu niebanalnymi melodiami, sporą ilością ciekawych rozwiązań aranżacyjnych oraz umiejętnościami muzyków, szczególnie duetu gitarzystów, którzy wielokrotnie popisują się efektownymi, rozbudowanymi solówkami. Autorski materiał uzupełniają dwa bonusowe covery: "Run To The Hills" i "The Trooper". Niestety mój egzemplarz "Age Of The Immortal" jest źle wypalony i mogę posłuchać tylko wstępu tego pierwszego utworu. Wnoszę jednak z niedawnego koncertu Divine Weep, na którym zespół zagrał oba wspomniane utwory, że w wersji płytowej nie prezentują się one gorzej niż na żywo, bo zostały zagrane bardzo kompetentnie. Niestety nie mogę tego powiedzieć o brzmieniu, szczególnie partii perkusji, która miast napędzać całość i dodawać poszczególnym utworom dynamiki, sprawia, że mam wrażenie, iż słucham demo nagranego wiele lat temu. Gdyby nie ten mankament techniczny ocena "Age Of The Immortal" byłaby na pewno wyższa. Myślę jednak, że muzycy wyciągną z tego wnioski i na kolejnym wydawnictwie bębny już zostaną nagrane jak należy! (4,5) Wojciech Chamryk Doogie White & La Paz - The Dark And The Light 2013 MetalMind

Wydana jesienią 2011 roku "Granite", debiutancka płyta zespołu La Paz jakoś mnie nie porwała. Być może dlatego, że zawierała przede wszystkim starsze utwory z początków lat istnienia tej szkockiej formacji. Z "The Dark And The Light" sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zespół wciąż para się klasycznym hard rockiem, ale robi to znacznie bardziej przekonywująco. Już opener "Little Black Book Of Songs" to ognisty, dynamiczny utwór, kojarzący się za-

RECENZJE

119


równo w warstwie wokalnej jak i instrumentalnej z "Highway Star" Deep Purple. Promujący album "Don't Drink With The Devil" jako żywo przypomina najlepsze lata Rainbow z lat 70., nie tylko dzięki gitarowym i klawiszowym solówkom. Hammondowe partie Andy' ego Masona są też ozdobą "Old Habits Die Hard", utrzymanego w stylu innych gigantów hard rocka, Uriah Heep. Z kolei w mrocznym, momentami orientalizującym "Devil In Disguise" White śpiewa niczym sam Ronnie James Dio, również partie gitarowe w tym utworze przypominają wyczyny Viviana Campbella. Są też nawiązania do Whitesnake (zwieńczony organową kodą "The Good Old Days"), Scorpions ery Uliego Rotha (przebojowy "Sweet Little Mistreated") czy Free (dynamiczny "Shadow Of Romance"). Mamy też piękną balladę "Lonely Are The Brave" oraz czerpiący ze szkockiego folkloru, odwołujący się również do Rainbow, finałowy "Men Of War". Są też pewne próby urozmaicenia hard rockowej stylistyki: w "Burlesque" udziela się sekcja dęta, zaś w "Shadow Of Romance" słyszymy saksofonowe solo. Ciekawostką jest też wykorzystanie fragmentu "Asturias" hiszpańskiego kompozytora Isaaca Albéniza w "Devil In Disguise" - wydawałoby się, że to już ograny w "Spanish Caravan" The Doors czy "To Tame A Land" Iron Maiden motyw, ale sprawdza się w tej kompozycji doskonale. Efekt: jedna z najlepszych płyt w dorobku Doogie'go White'a. (5) Wojciech Chamryk

Dragonland - Under the Gray Banner 2011 AFM

Szwedzki Dragonland wybrał sobie bardzo niefortunną nazwę. Niewtajemniczony od razu pomyśli, że delikwent gra patataj-metal z podwójną stopą, wesołkowatymi chórkami i lukrem modnym kilkanaście lat temu. Tymczasem smoczy delikwent gra świetny "power metal" nie obawiający się progresywnych wybiegów wszelkiej maści, pełen bombastycznych orkiestracji, teatralnych deklamacji, rozmachu i przestrzeni. Co ciekawe, o ile rewelacyjny "Astronomy" z 2006 roku kompletnie zrywał wszelkie skojarzenia z szeroko pojmowaną liryczno-muzyczną "smoczością", o tyle "Under the Grey Banner" tematyką fantasy może nieco przywracać takie skojarzenia. Rzeczywiście, płyta jest iście magiczna, a w swojej teatralnej warstwie może kojarzyć się z pierwszymi płytami Rhapsody. Na tym jednak smocze skojarzenia się kończą. Zespołowi Dragonland bliżej do Kamelot niż do Pegazus. Choć nowy krążek względem "Astronomy" jest krokiem wstecz na rzecz poprzednich płyt i

120

RECENZJE

spokojnie mógłby wyjść w 2000 roku, trudno oceniać te cechy w kategoriach wad. "Under the Grey Banner" to koncept-album pełen przemyślanych, urozmaiconych numerów o szeroko rozpiętej stylistyce - od dociążonych progmetalowych szarpańców, przez epickie marsze po klasyczne "power metalowe" galopady. Dragonland kładzie jednak nacisk na koncept, opowieść, dlatego numery nie trzymają się ściśle ram. Raczej dopasowują się do historii dostosowując tempo, dynamikę i ekspresję do tematyki. Filmowość podkreślają przeplatające się z wokalami Jonasa Heidgerta monologi i dialogi postaci "grających" poszczególne role na krążku. Całość spinają powtarzające się motywy i obficie stosowane orkiestracje. Dzięki tym zabiegom album jest niezwykle spójny i wręcz idealnie nadaje się do słuchania w całości, bez wyławiania poszczególnych numerów. Mało który zespół współcześnie potrafi wykreować tak magiczny nastrój, szafować klimatem i oczarować atmosferą. Brawa dla Dragonland za odwagę w podążaniu pod prąd. Dziś ani gatunek, który zespół uprawia nie jest szczególnie popularny, ani tematyka fantasy nie uchodzi za godną, zwłaszcza, że powszechnie uważa się za "przejedzoną". Cóż, krążek stworzony jest dla miłośników Kamelot, późnej Sonaty Arktiki i wszelkich passé klimatów spod znaku europejskiego metalu końca lat dziewięćdziesiątych. (4,5)

Elizabeth - Fragments of Machines 2012 Self-Released

Wojciech Chamryk

Elizabeth pochodzi ze Skarżyska-Kamiennej i właśnie zaznaczył swoją obecność na metalowej mapie Polski debiutancką epką "Fragments of Machines". Jest to kawał naprawdę ciekawie i pomysłowo zagranego thrash metalu łączącego klasykę z nowoczesnością. Perkusja, może to dziwne, ale kojarzy mi się z takimi grupami jak Fear Factory czy Strapping Young Lad. Słychać też przestrzenne solówki, klasyczne riffy i ogromny ciężar położony na gitary. Brzmienie jest ogromnym atutem tego materiału, podobnie jak wokalista, który bardziej śpiewa niż wrzeszczy. EPka zawiera cztery bardzo wyrównane, klimatyczne i udane utwory. Płytka zaostrza apetyt na więcej i już teraz z niecierpliwością oczekuję pełnowymiarowego wydawnictwa. Proponuję zwrócić większą uwagę na Elizabeth. Bardzo ciekawy thrash metal. (4,5) Maciej Osipiak

Strati

Empires Of Eden - Channeling The Infinite Eliminator - Krieg Thrash

2012 Cargo

2012 Dying Victims

Nie wiem jak lider tego australijskiego, w sumie niezbyt znanego zespołu, tego dokonał, ale fakt jest faktem: w nagraniu "Channeling The Infinite" wzięło gościnnie udział kilkunastu, w większości bardzo znanych, muzyków. Z niektórymi z nich, jak chociażby wokalistą Metal Church, Ronnym Munroe, Stu Marshall miał okazję współpracować. Jednak na "Channeling The Infinite" zaśpiewali jeszcze: Udo Dirkschneider, Sean Peck (Cage), Mike DiMeo (Riot, Masterplan), Steve Grimmett (Grim Reaper, Lionsheart), Rob Rock (Impelitteri) oraz kilku innych, mniej, znanych śpiewaków z australijskich zespołów. Nie wiem, na ile jest to zamierzona koncepcja artystyczna, a na ile konieczność spowodowana tym, że Empires Of Eden to bardziej dwuosobowy projekt niż zespół, ale efekty są interesujące. Zbyt dobrzy to bowiem wokaliści, by nie odcisnąć swego piętna na poszczególnych kompozycjach. I tak "Hammer Down" dzięki udziałowi Udo brzmi niczym rasowy numer Accept z połowy lat osiemdziesiątych. Równie klasycznie zabrzmiał "Your Eyes", dzięki śpiewowi DiMeo oraz zadziornemu riffowi. "This Time" (Grimmett) jest bardziej hard rockowy, podobnie jak zaśpiewany przez Roba Rocka dynamiczny opener "Cry Out". Są też momenty ciążące nawet ku speed metalowi ("World On Fire", zaśpiewany przez byłego wokalistę grupy, Louie'go Gorgievsky'ego) oraz łączący dynamiczny power metal z opętańczymi falsetami, kojarzący się z albumem "Magica" Dio,

Ten schemat jest niezmienny od wielu lat: młodzi ludzie zaczynają słuchać płyt Kreator, Sodom lub Destruction i pod ich wpływem sami sięgają po instrumenty. I coraz częściej bywa tak, że grają nie gorzej od swych legendarnych, wciąż istniejących poprzedników. Tak też jest w przypadku istniejącego od ośmiu lat niemieckiego Eliminator, który niedawno wydał debiutancki album. "Krieg Thrash" na pewno nie rozczaruje zwolenników surowego, germańskiego thrashu. Eliminator łączy bowiem brutalność wczesnego Sodom ("Kill With Speed"), bezkompromisowość Kreator ("Merciless Beast") i surowość pierwszych LP's Destruction ("Impact Of Evil"). Muzycy chętnie sięgają też po sprawdzone patenty bardziej klasycznego, ale surowego heavy metalu ("Gargoyle Of Prague") czy charakterystyczną melodykę Running Wild ("Tunes Of Might"). Mamy też cover, ale nie jest to przeróbka jakiegoś thrashowego klasyka, tylko energetyczna wersja "Cataha" rosyjskiej thrashowej kamandy?.?.?. Ta przeróbka świadczy o tym, że zespół naprawdę siedzi w thrashu i zna tę scenę na wylot. I myślę, że do właśnie tego pokroju maniaków jest skierowana cała płyta "Krieg Thrash" zachwycająco staroświecka i zarazem pełna energii i czadu. Wystarczy odpalić "Eliminator" czy "Warfare" by się o tym przekonać i zarazem poczuć tak, jakby znowu był rok 1984! (4,5) Wojciech Chamryk

"Cyborg" (Carlos Zema). Mamy też symfoniczne orkiestracje ("Born A King") oraz połączenie power i progresywnego metalu w utworze tytułowym. Jeśli zaś komuś jeszcze mało atrakcji, to gościnnie udziela się też trzech gitarzystów, zaś płytę kończą dwa bonusy: "Born A King" oraz "Hammer Down" w innych wersjach - ten drugi zaśpiewany przez wszystkich wokalistów biorących udział w sesji "Channeling The Infinite". (5)

Endovein - Waiting For A Disaster 2010 Punishment 18

Jeśli chodzi o thrash metal, nie brakuje młodych, obiecujących kapel, które mają szanse nieco dłużej zagrzać miejsce na tej scenie. Z pewnością jedną z takich młodych ekip, która póki co, znakomicie radzi sobie na rynku, oraz ma już nie małe grono fanów, jest włoski Endovein. Formacja jeszcze w tym roku zamierza wydać nowy album, co jest dobrą okazją, żeby przypomnieć o ich debiucie "Waiting For Disaster", który ukazał się w 2010 roku. Co do samego zespołu, można by się rozpisać na temat ich historii, o tym ile przewinęło się muzyków i o tych najważniejszych wydarzeniach, które miały miejsce od momentu założenia, tj. 2004 roku, jednak nie mam zamiaru was tym zanudzać. Jedyne co warto zaznaczyć, to to, że wokalista Stefano Balma, który w 2012 roku odszedł od Endovain, podobnie jak perkusista Stefano Cavalloto, związali się później z Walpurgis Night, który gra nie thrash, a heavy metal. Wracając do Endovein to kapela, która gra techniczny thrash metal z pewnymi elementami heavy metalu. Świetnie pasuje do tego maniera i technika wokalna Stefano, a jego melodyjności, przypomina kapele heavy metalowe lat osiemdziesiątych. Sam głos Stefana kojarzy się z Belladonną, choć Anthrax to nie jedyna inspiracja tego młodego włoskiego zespołu, bo słychać też takie kapele, jak Metallica, Megadeth, Toxik, czy Forbidden. Takich kapel, z takim stylem grania jest pełno i z każdym rokiem przybywa, a to, co pozwala wyróżnić i zapamiętać ten włoski zespół, to fakt, że muzycy grają na dość wysokim poziomie, udanie prezentując swoje techniczne umiejętności i warsztat. Odczuwamy to głównie za sprawą mocnej, dynamicznej sekcji rytmicznej, a także za sprawą ostrych, agresywnych, ale zarazem melodyjnych partii gitarowych wygrywanych przez duet Colla/Catani. Gitarzyści ci stawiają oczywiście na techniczne granie, ale w tym wszystkim jest też pomysłowość i chęć tworzenia przebojów. Właśnie ten czynnik pozwala zapamiętać ów zespół, pozwala mu się przebić przez wiele podobnie grających kapel. Materiał na "Wating For A Disaster" jest równy, choć urozmaicony i pozbawiony dłużyzn, co wpływa na jego łatwy odbiór. Na albumie znajdziemy kompozycje przesiąknięte heavy metalem ("Don't Forget"), kompozycje wpadające w ucho, pełne zwrotów i przetasowań melodyjnych ("Slaves of the Matrix"), utwory agresywne ("Sono Stufo!") czy też dynamiczne, które niszczą szybkim tempem


("Problem of Humanity" czy "Fallout Terror"). Nie ma słabych kompozycji, co sprawia, że miło się tego słucha. To solidny, energiczny, agresywny techniczny thrash metal z elementami heavy metalu, gdzie jest miejsce na melodie i brutalność. Oczekiwania względem nowej płyty są duże i ciekawe czy potwierdzą swój poziom, potencjał oraz pokładane w nich nadzieje. "Waiting For A Disaster" to pozycja obowiązkowa dla fanów technicznego thrash metalu. (4,8) Łukasz Frasek

Evangelist - Doominicanes 2013 Doomentia

Drugi album Evangelist to znacznie bardziej dojrzała i dopracowana wersja debiutanckiego "In Partibus Infidelium". Muzycznie obyło się może bez większych rewolucji: to wciąż ten sam mroczny i monumentalny doom metal. Czerpiący zarówno z klasycznych albumów Black Sabbath jak i bodaj najlepszych kontynuatorów ich niepowtarzalnego stylu, tj. Candlemass. Pojawiło się może nieco więcej epickiego klimatu, co jest słyszalne zwłaszcza w opus magnum albumu, trwającym kilkanaście minut "Militis Fidelis Deus". Sporo zmieniło się jednak w sferze produkcyjnej. Co prawda debiut nie był na pewno wymuskaną, nowocześnie brzmiącą cyfrową produkcją, ale na "Doominicanes" panowie poszli jeszcze dalej. Efektem jest płyta brzmiąca tak, jak gdyby została nagrana analogowo na tzw. "setkę" wiele lat temu. Fantastycznie współbrzmi to z miarowym riffowaniem "Blood Curse", sabbathowym klimatem "To Praise, to Bless, to Preach" czy wspomnianą już finałową perełką "Militis Fidelis Deus". Warstwa tekstowa, traktująca o inkwizycji, krucjatach i różnych aspektach wiary dopełnia stronę muzyczną tej świetnej, może nawet najlepszej w historii dość skromnie dotąd zaznaczającego swą obecność, polskiego doom metalu. A sądząc z zagranicznych recenzji krakowianie również na tle dokonań światowych tuzów gatunku również wypadają całkiem nieźle - oby tak dalej! (5,5) Wojciech Chamryk

Evil-lyn - The Night of Delusions 2012 Iron On Iron

Ostatnio nieźle mi się "przyfarciło" i trafiły mi się do zrecenzowania same znakomite lub bardzo dobre materiały. Czasem naprawdę chciałbym tak dla odmiany zjechać jakąś płytkę od góry do dołu, bo ileż można wymyślić synonimów słowa dobry (śmiech)? Jednak z drugiej strony nie jestem aż tak obłąkany, by szukać słabych płyt. Na pewno

taką nie jest debiutancka EP fińskiego Evil-lyn. Już podczas pierwszego przesłuchania doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z zespołem dużego kalibru. Wszystko jest tutaj na miejscu, muzycy i wokalistka prezentują wysoki poziom, a utwory porażają energią i chwytliwością. Melodie tworzone przez ten zespół zostają w głowie na długo i jest to ich olbrzymi atut. Wokalistka Johanna momentami brzmi podobnie do Marty z Crystal Viper. Nie jest to dokładnie ten sam głos, ale podobna barwa i styl śpiewania. Wyróżnić trzeba także gitarzystów, wymiatających riffy z dużym feelingiem i tnących uszy słuchacza znakomitymi solami. Każdy kawałek jest klasą samą w sobie więc żaden nie wybija się ponad i tak zajebiście wysoki poziom. Morda sama się cieszy człowiekowi przy takiej muzyce. Na program płyty składają się: "The Four Horsemen", "The Night od Delusions", "Last of My Kind", "Crossroads" oraz "Silver Bullets". To tylko pięć utworów, więc niedosyt pozostaje ogromny. Na szczęście Finowie (i jedna Finka) pracują obecnie nad pełnometrażowym debiutem i uważam, że może to być spora sensacja na scenie tradycyjnego heavy metalu. (5) Maciej Osipiak

Fanthrash - Duallity of Things 2011 Rising

Grupa Fanthrash powstała w Lublinie już w 1986 roku i do momentu rozpadu w 1992 wydała kilka demówek. Jednak tak naprawdę zespół zaznaczył swoją obecność w głowach fanów po reaktywacji. Najpierw była EP "Trauma Despotic" w 2010, a rok później debiut "Duallity of Things". Co prawda od wydania tej płyty minęły już 2 lata to jednak jest to materiał na tyle wartościowy, że wypada o nim napisać. Fanthrash jak sama nazwa wskazuje jest zaliczany do thrashu jednak muzyka, jaką prezentują jest na tyle wielowymiarowa, że ciężko jest ją podpiąć tylko pod jeden gatunek. Nie wiem jak panowie grali w latach '80, ale podejrzewam, że kompletnie inaczej. To co prezentują na "Duallity..." to nowocześnie brzmiący, techniczny, okraszony wieloma smaczkami metal, który trafi zarówno do thrasherów jak i do fanów progresywnego death metalu. Myślę, że Fanthrash ze względu na indywidualne podejście do muzyki i pewną eklektyczność można zaliczyć do tej samej grupy zespołów co Death, Atheist czy Pestilence. I właśnie fani tych grup powinni zainteresować się lublinianami przede wszystkim. Na mnie ten materiał zrobił duże wrażenie począwszy od poziomu technicznego muzyki, poprzez urywające dupę brzmienie na samych bardzo dobrych utworach kończąc. Pomimo tego, że w tych kompozycjach dzieje się naprawdę dużo to nie ma się wrażenia przesytu i naprawdę sporo tych dźwięków zostaje w głowie na dłużej. Fanthrash potrafią bardzo konkretnie przypieprzyć niemal deathowym riffem by za chwilę zaskoczyć melodyjną solówką. Jeśli lubicie inteligentny, lekko progresywny thrash/death metal to "Duallity of Things" na pewno was nie zawiedzie.

Bardzo udany debiut i ogromna nadzieja na przyszłość. (4,8) Maciej Osipiak

przednich albumach. O tyle jest to pozytyw, że w końcu będzie mógł zaśpiewać na koncertach ścieżki wokalne kawałków dokładnie tak jak są na płycie, bo na żywo niestety nie wyrabiał z nawet z tymi nieznacznie wyższymi rejestrami. Generalnie, płyta jest nudna i nie porywająca. Tylko dla maniaków rachitycznego i niewyszukanego prymitywnego thrash metalu oraz fanów Gama Bomb. W sumie na jedno wychodzi. Rzeczona grupa społeczna może podwoić ocenę. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Fanthrash - Apocalypse Cyanide 2013 Self-Released

Lublinianie z Fanthrash po dwóch latach od bardzo udanego debiutu "Duallity of Things" przypominają o sobie nową EPką. Muzyka zawarta na "Apocalypse Cyanide" jest w prostej linii rozwinięciem stylu znanego z poprzednika jednak jest jeszcze bardziej progresywna. W tych trzech utworach dzieje się bardzo dużo i trzeba przyznać, że jest to granie dla zdecydowanie wymagającego słuchacza, ponieważ poziom skomplikowania i kombinowania jest wysoki. Kojarzy mi się to trochę z ostatnim Atheist, a solówki przywodzą na myśl Pestilence z okresu "Spheres". W tę płytkę trzeba się wgryźć. Ja potrzebowałem dużej liczby przesłuchań i dziś mogę stwierdzić, że "Vitality" i "Outcast from Cassiopeia" to znakomite utwory, natomiast numer tytułowy w dalszym ciągu mi nie wchodzi. Jest mniej melodii, a więcej technicznego grania niż na "Duallity of Things". Kilka chwytliwych momentów też się znajdzie jak riff w "Vitality" albo refren w rewelacyjnym "Outcast...". Mimo tego nie jest to do końca moja bajka dlatego ta EP podoba mi się jednak troszkę mniej. Doceniam jednak umiejętności kompozytorskie muzyków i rozwój Fanthrash, gdyż w swojej kategorii powoli dobijają do czołówki. Dla fanów technicznego thrash/ death metalu będzie to zdecydowanie smakowity kąsek i pewnie ocena też wyższa. (4) Maciej Osipiak

Gama Bomb - The Terror Tapes 2013 AFM

Mój entuzjazm na wieść, że cwaniaczki z Gama Bomb nagrały swój kolejny album można spokojnie porównać do entuzjazmu przeciętnego polskiego zjadacza chleba na informację, że poszerzono o jeden pas ruchu drogę dojazdową między Bumba i Dungu na północy Demokratycznej Republiki Kongo. Bożyszcza małoletniej, pryszczatej hołoty wracają po kilkuletniej przerwie z kolejnym wynaturzeniem, zwanym albumem thrash metalowym. Zacznijmy może od tego co nowego można usłyszeć. Odpowiedź brzmi - niewiele. "The Terror Tapes" brzmi jak każdy poprzedni album Gama Bomb. Te same prostackie thrashowo-crossoverowe riffy i ten sam poziom humoru, a raczej tego, co Brytyjczycy uważają za humorystyczne. Ten sam monotonny, niemal melorecytujący wokal też jest obecny. Na szczęście, Phil nie wyje już tak jak na po-

Gamma Ray - Skeletons & Majesties - Live 2012 earMusic

Minęło raptem cztery lata od wydania koncertówki "Hell Yeah!!! The Awesome Foursome". Gamma przez ten czas wydała tylko studyjny album i EPkę... No i bach mamy znowu płytę z nagraniami "live". Automatycznie wyłania się myśl: odcinanie kuponów? Trudno powiedzieć, bo "Skeletons & Majesties Live" to bardzo dobra produkcja, w którą włożono całą masę wysiłku. Nie tylko chodzi o żmudną pracę nad stołem mikserskim, ale także nad montażowym (bo ten tytuł jest także w wersji do oglądania) oraz ktoś długo i skutecznie myślał nad koncepcją całości. Nie mówiąc o dogrywkach i innych studyjnych trikach. Z poszczególnych kawałków, którymi są utwory, bardziej lub mniej znane, w prawie wszystkich płyt studyjnych Gamma Ray (i nie tylko), ułożono materiał, który słucha się z uwagą od początku do końca. Mocno skoncentrowano się również na tym, co ciekawego wydarzyło się podczas grania koncertów, tak aby faktycznie słuchacz wiedział, że to żywy występ zespołu. Mamy więc sporo różnych zwrotów sytuacji, zabawy z publicznością, czy między muzykami, ale również zaplanowanych wydarzeń. Myślę w tym wypadku o akustycznym fragmencie występu, czy też o zagranych kawałkach z zaproszonym drugim wokalistą Michaelem Kiske, co dla wielu było i jest dużym wydarzeniem. Faktycznie "Skeletons & Majesties - Live" daje jakiś pogląd na to co działo się muzycznie w karierze zespołu ale jednak ważniejszym jest ujęcie tego, jaką maszyną koncertową jest Gamma Ray. Bowiem te wszystkie powyższe składowe stanowią show, które skierowany jest ku fanom i zgromadzonej publiczności. Mało tego, w tę zabawę wciągany jest słuchacz płyt. Podejrzewam, że jeszcze w większym stopniu absorbowany jest widz DVD. Od strony muzycznej słuchacz i widz też musi być zadowolony. Poszczególne kawałki odegrane są z łatwością, lekkością i dużą energią. Mimo, że muzyka jest odgrywana już po raz kolejny, to ciągle słychać w niej wigor debiutantów, czego może pozazdrościć Niemcom wielu wykonawców. Bowiem profesjonalizm zespołu polega również na tym, że cały bagaż doświadczeń, niemałych umiejętności, nie przekłada się na rutynę, a ciągle stanowią zabawę dla samych muzyków. Sumując "Skeletons & Majesties - Live" przyjąłem bardzo ciepło i pozytywne. (-) \m/\m/

RECENZJE

121


Gamma Ray - Master Of Confusion 2013 earMusic

Ostatni studyjny album Niemców, "To The Metal!", ukazał się ponad trzy lata temu. Nic dziwnego, że Kai Hansen postanowił przypomnieć o swoim zespole jakimiś nowymi utworami, nie tylko kolejnymi koncertówkami i kompilacjami. Dała tu też znać o sobie niemiecka solidność: "Master Of Confusion" to nominalnie tylko E.P., jednak trwa ponad 55 minut. Na początek dostajemy dwa nowe utwory. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem fakt, że oba kojarzą się z Helloween: "Empire Of The Undead" z okresem, kiedy za mikrofonem w tej grupie stał właśnie Hansen, zaś utwór tytułowy wydawnictwa jako żywo melodią i partią gitary przypomina "I Want Out". Nie pierwszy to taki przypadek w karierze Gamma Ray, przejdźmy więc do coverów. Pierwszym jest zagrany z odpowiednią mocą klasyk Holocaust "Death Or Glory", kolejnym kojarzący się nieco, dzięki aranżacjom partii wokalnych z Queen, przebojowy "Lost Angels" Sweet. W składającym się z sześciu utworów segmencie live mamy również przeróbkę, "Gamma Ray" Birth Control, to jest utwór chyba już nierozerwalnie kojarzony z grupą Hansena. Pozostałe utwory to wybór ze starszych i nowszych płyt Gamma Ray, pokrywający się zresztą z ubiegłorocznym albumem koncertowym. Jednak to, że w "Time To Break Free" śpiewa sam Michael Kiske na pewno sprawi, że nie tylko fani Gamma Ray, ale również Helloween sięgną z ukontentowaniem po "Master Of Confusion". (4,5) Wojciech Chamryk

Game Over - For Humanity 2012 My Graveyard

Na me witki i łabądki! Toż to typowa, stereotypowa thrash metalowa sztampa w wydaniu młodzieniaszkowej nowej fali "srasz" metalu! Już sama okładka jest dokładnym odzwierciedleniem tego, co można usłyszeć na tej płycie. Wystarczy rzucić na nią okiem i już się wie z czym ma się do czynienia. O, zgubieni ci, którzy stwierdzą, że warto jednak dokładnie przyjrzeć się zawartości. Zostaliście ostrzeżeni już na samym wierzchu pudełka. Dokonajmy jednak tego czynu męczeńskiego i zagłębmy się w radosny świat młodych katanobiboszy. Po riffach można poznać, że młodzi Włosi są zafascynowani do granic możliwości Kreatorem, a swoje kompozycje urozmaicają patentami zaczerpniętymi z utworów wczesnego Testament oraz, co za niespodzianka, Nuclear Assault. Teksty większości utworów były pisane przez kogoś, kto posiada kreatywność godną ogrodowego turkucia podjadka potraktowanego z rozmachem

122

RECENZJE

otrzonowaną motyczką do pielenia grządek. Kolejne tyrady o społecznych przeciwnościach losu młodych kataniarzy. Po prostu miód na uszy tudzież kolejne pseudo-uświadamiające memoranda o wojnie i upadku ludzkiej egzystencji. No i nie wolno zapomnieć o motywie, który zawsze, ale to zawsze pojawia się na tego typu wydawnictwach. Musem jest przynajmniej jedno hymniątko chwalące w pseudohumorystyczny sposób imprezowy styl życia, rzyganie browarem, zabawę do upadłego jesteśmy tacy fajni, zalewamy się morzem alkoholu, niekończąca się impreza, mosh, hałasujmy do białego rana. Takie thrashowe Yolo, tak samo drętwe i żałosne. Nie wiem jak to się dzieję, że taki Tankard potrafił tworzyć utwory o takiej tematyce, w dodatku z jajem i z polotem, a całe rzesze naśladowców próbują to małpować w godny politowania sposób. Ścieżki melodyczne wokali mają czasem bardzo dziwne struktury. Jakby ktoś na siłę próbował dopasować tekst do wcześniej napisanego utworu. Jest to bardzo zły zabieg, bo przez to tworzą się dziwne sztuczne głosowe wygibasy. To mogło zostać lepiej przemyślane i lepiej skomponowane. Zwłaszcza, że wokale Reno Chiccoliego nie są niczym specjalnym, a nawet trochę śmieszą przez ten jego akcent. Gra solowa jest w porządku, jednak ma tę specyficzną właściwość, że nie dostrzega się jej od razu. Ona po prostu gdzieś tam jest w środku utworów, schowana i nie wyróżniająca się. Nie ma jednak tragedii, całość nie prezentuję się nazbyt żałośnie, a poza tym jest kilka wyróżniających się, w pozytywny sposób naturalnie, elementów. "Dawn of the Dead" jest fajnym, miłym dla ucha ścigaczem, mimo strasznego akcentu wokalisty. W tym utworze ma także miejsce dość ciekawe zjawisko - tekst utworu jest krótki i bądź co bądź, strasznie wtórny, w końcu to kolejny utwór o tym jak to zombiaki wstają z ziemi i ze smakiem zajadają się mózgami swym żywych ofiar. Jednak słucha się go z przyjemnością i swoista wtórność klimatu, patentów, tekstu, riffów i tak dalej, nie razi aż tak bardzo. Nawet linia melodyczna wokalu nie gryzie się z warstwą instrumentalną. Jak się nie zwraca uwagi na społeczno-ekologiczny wymiar to "Bleeding Green" też jest fajną kompozycją. Na pewno utwór się wyróżnia, gdyż ma wokale Reno w refrenie są tutaj bardziej delikatne, co akurat plusem samym w sobie nie jest, ale jest czynnikiem kontrastującym. Ma też bardzo fajne klimatyczne intro. Kończy się jednak jakby trochę... za szybko. Spokojnie można go było chwilę pociągnąć, dodając jakąś fajną harmonię i szybki riff pod sam koniec, a tymczasem utwór się nagle urywa, krótko po drugim refrenie. Przedostatni "Evil Clutch" jest świetną kompozycją metalową. Ma energię, siłę, prędkość i to "coś". Niestety cierpi na syndrom źle dopasowanego wokalu do warstwy muzycznej. A muszę przyznać, że cholerna szkoda. Ten zespół miałby potencjał, gdyby nie tworzyła go grupa ludzi zapatrzona cielęcym wzrokiem na thrash metal. Jakby sam thrash był wartością samą w sobie. To jest bardzo dobry gatunek muzyki metalowej, bez dwóch zdań. Jednak próbując na siłę wcisnąć się w jakieś sztywne ramy, szufladki z góry narzucone przez dekady, podążając ślepo za kataniarskim trendem, nie wykuje się dobrej muzyki metalowej. (3,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ghost - Infestissumam 2013 Loma Vista

Czas na podróż do Watykanu. Jednak nie katolickiego, a okultystyczno-satanistycznego. W tym, na papieskim tronie zasiada Emeritus II (na debiucie panował jako Emeritus I), a służy mu pięciu bezimiennych ghuli. Równo trzy lata temu debiutowali bardzo dobrze przyjętym "Opus Eponymous", a niedawno, bo 9 kwietnia miał premierę ich drugi album zatytułowany "Infestissumam". Jednym się podoba, inni już wieszają na nim psy, a ja mam mieszane uczucia, ale dotyczą one głównie brzmienia. Grupa powstała w roku 2008 w Szwecji, w miejscowości Linköping i bynajmniej nie kryje się ze swoim satanizmem. Nieznane są prawdziwe personalia wokalisty, papieża Emeritusa II i jego ghuli. Chodzą jednak słuchy, że pod tym pseudonimem ukrywa się Tobias Forge, śpiewający w death metalowej grupie Repugnant oraz indie rockowym zespole Subvision. O ile jednak na debiucie można było wyczuć swoistą zabawę stylistyką wypracowaną przez Mercyful Fate czy King Diamonda, niejako żart z niemalże popowych melodii, o tyle na drugim albumie już tego się nie czuje. Brzmienie, które charakteryzowało debiut i osuwało je gdzieś na pogranicze lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zostało tutaj zastąpione nieco bardziej uładzonym i czystszym, nowocześniejszym sposobem nagrania. Również okładka, która trochę niefortunnie przedstawia bazylikę świętego Piotra w Watykanie, wywołuje bardziej kontrowersje niż zainteresowanie jak miało to miejsce w przypadku grafiki, pierwszej, także trochę ironicznej, mogłoby się wydawać, w swoim wydźwięku. Premiera zaś nowego albumu niemal zbiegła się z wyborem nowego papieża katolickiego, który zastąpił poprzedniego, który abdykowawszy, notabene, udał się na emeryturę. W porównaniu do debiutu jest też dłuższy, ale to akurat, także, najmniejszy problem. Problemem znacznie większym jest brak utworów wpadających swoją fantastyczną melodyjnością w pamięć, nie całkowity, ale jest ich znacznie mniej, niż na pierwszym. Tam, również z racji wspomnianego brzmienia, kolejne utwory jakby prześcigały się między sobą próbując wysunąć się na faworyta albumu, tu zaś znalazły się zaledwie trzy, może pięć takich numerów. Nie wiedzieć czemu zrezygnowano z otoczki absurdu i jawnej kpiny, a zaserwowano zwykły heavy metalowy album, którego słucha się przyjemnie, ale bez większej satysfakcji. Podobnie jak debiut przelatuje, jednak "Infestissumam" nie poraża, nie wywołuje skrajnych emocji. "Hostia", bo taki jest polski tytuł albumu (w oryginale to łacina) zaczyna się od utworu tytułowego zaśpiewanego po łacinie. Epickie, mszalne intro z chórem, mocnym wjazdem klawiszy, gitar i perkusji bardzo dobrze wprowadza w utwór drugi "Per Aspera Ad Inferi" ("Przez trudy do piekieł"), który w tytule ewidentnie nawiązuje do sentencji "Per Aspera Ad Astra" ("Przez trudy do gwiazd"). Niski riff skonfrontowany z bogatym klawiszem i dość wolną perkusją, do tego nas przyzwy-

czaili na albumie poprzednim. To dobry utwór, ale nie czuje się go tak intensywnie, jakby się tego oczekiwało. Na trzecim miejscu wylądował, singlowy "Secular Haze", który otwiera fantastyczny klawiszowy ton, wzmocniony następnie przez gitary i perkusję. Całość ma taki lekko doomowy, kroczący układ, czuć w nim też pewną dozę ironii charakteryzującej pierwszy album. Zresztą to bardzo dobry kawałek, który naprawdę wchodzi w głowę. Po nim następuje "Jigolo Har Meggido" również oparty na klawiszach i kroczącym nad nimi riffami gitar. Nie powstydziłby się pewnie takiego utworu Deep Purple czy Blue Oyster Cult, choć Purple to pewnie by go przedłużyło i uwypukliłoby rolę klawiszy. Po poprawnym i lekkim numerze czwartym, wychodzimy na spotkanie z najdłuższym utworem na płycie (i jego mieszkańcami), a mianowicie "Ghuleh/Zombie Queen". Ten znów otwierają klawisze, jednak wygrywają melodię, która mogłaby by prowadzić do jakiejś ckliwej popowej piosenki. I takie skojarzenia też ma jej dalszy ciąg. Jest tak słodko, że niemal ociera się to o kicz, o ironię znaną z pierwszego albumu. Ale to nie wada, wręcz przeciwnie. Nawet gdy rozkręca się do nieco szybszych obrotów ewidentnie wywołuje uśmiech, to także drugi utwór, który bardzo mi się spodobał. Przy finale wręcz nawet czuje się ten niepowtarzalny klimat lat 70, a wrażenie potęguje chóralny finał. Na szóstym miejscu znalazł się także singlowy, "Year Zero". Ten otwiera chór, a potem wchodzi kolejna porcja ostrzejszych riffów i klawiszowego tła. Całość wręcz przywodzi na myśl "Dies Irae, Dies Ilae" i jeszcze ten King Diamondowy szlif. Trzeci, który naprawdę się wkręca (tekst mimo wszystko puszczamy mimo uszu). Po nim dużo lżejszy, znów trochę popowy (i jakby nie przystający przez to do całości) "Idolatrine". Następnie na miejscu ósmym "Body and Blood", też zdecydowanie lżejszy, bardziej hard rockowy, sympatyczny, ale nie wyróżniający się. Przedostatni numer to "Depth's Of Satan Eyes", który jest także wyśmienity. Jest melodyjny, chwytliwy i na swój sposób epicki. Nawet przebojowy, a przy tym znów przebija się bogate brzmienie i stylistyka lat 70. Finałem jest "Monstrance Clock", utwór o lekkim doomowym, niespiesznym klimacie. Ten również mocno potrafi się w ryć w banię, oczywiście trzeba podejść doń z dystansem i tekstu nie brać serio. Godnie wieńczy on płytę, i również jest jednym z najlepszych na płycie. Razem pięć udanych utworów może się wydawać małą liczbę, jak na prawie czterdzieści osiem minut "zabawy w okultyzm" i czarną mszę. Brzmienie się zmieniło, odjęło to trochę uroku i niesamowitości jaka towarzyszyła ich debiutowi, ale nie mam wątpliwości, ze zrealizowali album dorównujący swojemu poprzednikowi. Na plus zdecydowanie wychodzi także zrezygnowanie z dużej ilości popowego niemalże cukru, który debiut charakteryzował (i paradoksalnie wychodził na plus pierwszemu krążkowi). Słychać na drugim albumie Ghost, że jest to granie dojrzalsze, nieco bardziej przemyślane. Nie miałem też jakiś specjalnych życzeń czy oczekiwań odnośnie tego albumu, ale o ile debiut naprawdę mnie zaskoczył, o tyle drugi album przesłuchałem z uśmiechem. To album, który przyjemnie się słucha i który nie wymaga od słuchacza większego zaangażowania w treść. Po prostu, jest to solidna dawka heavy metalu wymieszanego z klasycznym hard rockiem. Bardzo dobrze pasuje tutaj termin wymyślony przez Wojciecha Manna, a mianowicie "retro me-


tal". I odnoszę właśnie wrażenie, że to retro na nim nie tylko przeważa, ale także sprawia, że to album godny uwagi, nawet jeśli kompletnie nieodkrywczy. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Golden Resurrection - One Voice for the Kingdom 2013 Doolittle Group

Nie przepadam za chrześcijańskim metalem. Reaguję wręcz alergicznie, a bodaj jedynym wyjątkiem w tej materii jest szwedzki Golden Resurrection założony w 2008 roku przez Tommyego Johanssona, znanego z power metalowej grupy ReinXeed. Można powiedzieć, że nowy zespół to nowa odsłona nieistniejącej już Narnii, która na kilka lat wcześniej, przed rozpadem rozstała się z wokalistą Christianem Liljegrenem. "One Voice for the Kingdom" to trzeci album tej grupy łączącej wpływy melodyjnego i neoklasycznego power metalu z chrześcijańskimi tekstami. Najciekawszą sprawą jest to, że nie epatuje się w nich biblijnymi przypowieściami, bełkotem o zbawieniu i dobrym pasterzu, to wszystko zostało sprytnie zakamuflowane w batalistyczno-średniowiecznej otoczce, gdzie Jezus Chrystus równie dobrze może być królem w którymś ze zwykłych państw, a jego rycerze krzyżowcami walczącymi z pogaństwem i złem świata. Podobnie jak na dwóch poprzednich, utwory są przebojowe i melodyjne, shredowane gitary w stylistyce Malmsteena, zróżnicowane tempa i bardzo dobry szorstki wokal Liljegrena potrafią zaskoczyć świeżością, co w tym gatunku graniczy z cudem. W tych dziesięciu utworach, które znalazło się na tej płycie, podobnie jak na poprzednich, również na próżno szukać czegoś nowego, ale co także jest sporym plusem, wpadają one w ucho, co niestety coraz rzadziej można powiedzieć o parających się power metalem zespołach. Nie ma właściwie sensu rozpisywać się o każdym numerze z osobna, ale warto zapytać dla kogo jest to album. Na pewno dla wielbicieli twórczości grupy Rein Xeed, także nie brakuje filmowych zapędów, dla tych którzy czują niedosyt po rozwiązaniu Narnii i chyba przede wszystkim dla wielbicieli solidnego, melodyjnego grania. Ponadto, chrześcijańska treść, podobnie jak w wielu przypadkach satanistyczna, wcale nie musi przeszkadzać, bo to po prostu kawał porządnego grania. (4,8)

zaznaczyć, że ten młody zespół nie kryje swoich inspiracji muzycznych, nie ukrywa faktu, że gra wtórnie, oraz wykorzystuje sporo patentów z przeszłości. Jednak odnalazł własną drogę i recepturę, które się sprawdzają, co słychać na debiutanckim albumie. Owa receptura Guttergodz jest nadzwyczaj prosta i nie wymaga dodatkowych dedukcji - opiera się na dynamicznym, zwartym, rytmicznym graniu, w którym sekcja rytmiczna jest dość przybrudzona, szorstka i pełna hard rockowego feelingu, a nawet może i bluesa. Całość wzmocniona jest partiami gitarowymi Jona "Bon" Daviego, który jednocześnie śpiewa. Jest to wtórne granie, z wyraźnymi wpływami Kiss, Guns'n Roses, Thin Lizzy, Mötley Crüe, a nawet ma coś z Elvisa Presleya. Guttergodz na debiutanckim albumie niczym specjalnym się nie wyróżnia, wszystko brzmi, jak solidny hard rock, a wszystkiego nie udało się dopracować. Największym minusem jest wokal Jona, który jest lekki, nieco ciepły, przez co pozbawiony mocy i zadziorności, co niezbyt pasuje do całości. Do tego dochodzi fakt, że kompozycje są tylko dobre, brakuje w nich lekkości, finezji, czy bardziej atrakcyjnych melodii, które podziałałyby na słuchacza i pozwoliłyby zapaść w pamięci. Słuchając "Go For Broke" na pewno warto zwrócić uwagę na otwierający "Go", nieco bardziej metalowy "Mess Again", utrzymany w średnim tempie i klimatach rocka lat siedemdziesiątych, rozbudowanego "Gypsy Girl", a także, na wyraźnie przebojowy "All I Wanna to Do (Is Rock'n Roll)". Moimi faworytami są jednak energiczny "Midnight Train", który nie kryje umizgów do Mötörhead oraz radosny "Girls Too", w którym słychać, że dochodzi do skrzyżowania Kiss i AC/DC. Solidne kompozycje, nieco przybrudzone brzmienie, hard rockowy feeling, przenoszący słuchacza do lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, uczyniły debiut Guttegodz z pewnością udanym albumem. Każdy fan rockowej muzyki powinien go usłyszeć i wyrobić własne zdanie. Jedno jest pewne, nie powinno żałować się czasu spędzonego przy muzyce Guttergodz. (3,6) Łukasz Frasek

Jednocześnie Amerykanie bawią się elementami thrash, czy doom metalu. W ramach tej trzydziestej rocznicy, zespół wydał swój piąty album, zatytułowany "Terrotory". Muzycznie słychać nawiązanie do takich albumów jak "Victims Of The Night", czy też "Don't Metal With Evil". Czy warto było czekać na ten album sześć lat? Analizując oprawą techniczną, a także sam materiał, można dojść do wniosku że tak, bo album jest solidny. Jednak czy tak długi okres czekania został nagrodzony? Nie bardzo. Można wyczuć słabszą kondycję zespołu, przez co uleciał z nich gdzieś ten agresywny styl. Uważam, że w przeciągu tylu lat można było stworzyć bardziej atrakcyjny materiał. Jednym z najlepszych utworów na albumie jest bez wątpienia otwierający "Treppsing Through The Blood", gdzie przeplatają się ciekawe, jak na ten zespół partie gitarowe Donniego Allena i Dona Guerrina, którzy stawiają na agresję i mrok, co kojarzy się ze stylistyką doom i thrash metalu. Minusem na tym albumie jest bez wątpienia wokalista Brian Thomas, który śpiewa bez przekonania, bez mocy, bez jakiegoś zaangażowania, a to w połączeniu z jednostajnym brzmieniem utworów, z jednostronnym charakterem czyni ten album strasznie monotonnym. Są jednak przebłyski i jednym z nich jest rozpędzony "Images Quit Horrible", który stylistycznie złudnie przypomina ostatnie albumy Metal Church. Z kolei klimat, ponury, wręcz grobowy nastrój, a także sama konstrukcja "Her Ghost Comes Out To Play" kojarzy się mi z twórczość Kinga Diamonda. Właściwie za każdym razem, kiedy zespół stawia na nieco szybszy motyw gitarowy, na bardziej rytmiczną melodię i prostszy refren, to za każdym razem osiąga satysfakcjonujący mnie rezultat i słychać to choćby w takim "Scare You" czy też w "Darkside Inside". Ostatnim utworem, na który warto zwrócić szczególną uwagę jest epicki, rozbudowany, dziewięciominutowy "Not One", gdzie dominuje średnie tempo i mroczne motywy ocierające się o twórczość Kinga Diamonda czy też Metal Church. Reszta brzmi właściwie podobnie, wyczuwa się pewną rutynę i granie na jedno kopyto. Szkoda tylko, że zespół nie postawił na bardziej urozmaicony materiał. Toporność, mrok, brak chwytliwych melodii i zapadających w głowie refrenów to kiepski kwartet i właściwie przesądził o tym, że album nie do końca zachwyca. Poniekąd sprawia że muzyka zawarta na tym albumie nie należy do łatwych w odbiorze. Halloween zadbał o stronę techniczną albumu, jak i o niezły mroczny nastrój, zaniedbując stronę kompozytorską. Album właściwie kierowany do zagorzałych fanatyków opisywanej tutaj kapeli. (3) Łukasz Frasek

Krzysztof "Lupus" Śmiglak Guttergodz - Go For Broke 2012 Fat Hippy

Wielka Brytania od lat była domem wielu ciekawych, intrygujących kapel rockowych. Do dziś pojawiają się tam co jakiś czas nowe kapele, które starają się aby płomień brytyjskiego rocka nigdy nie zgasł. Bez wątpienia jednym z nich jest założony w 2008 roku, początkowo funkcjonujący jako cover band, zespół o nazwie Guttergodz. Formacja ta w 2012 roku wydała swój debiutancki album "Go For Broke", który jest nie lada gratką dla fanów melodyjnego i chwytliwego hard rocka. Od razu trzeba

Halloween - Terrortory 2012 Pure Steel

To już 30 lat istnienia amerykańskiego Halloween. Nie jest to żadna pomyłka, nie chodzi o sławny niemiecki power metalowy Helloween. Muzycznie to są rozbieżne kapele, bo amerykański Halloween gra heavy metal z zachowaniem klimatu grozy, co można określić jako heavy metal z wpływami Alice Coopera, zwłaszcza w sferze lirycznej.

Hammered - The Beginning 2013 Punishmet 18

Ten album to rzeczywiście początek nowego rozdziału w karierze włoskiego zespołu. Jego losy tak się bowiem potoczyły, że mimo kilkunastu lat istnienia "The Beginning" jest płytowym

debiutem Hammered. Udanym, od razu dodajmy. Co prawda trudno mówić w przypadku Włochów o oryginalności, ale jeśli przymknie się oko na ewidentne zapożyczenia, "The Beginning" naprawdę może się podobać. I mimo tego, że na Encyclopaedia Metallum zespół jest klasyfikowany jako thrashowy, to owe wycieczki w rejony thrashowej młócki ("No Time For Us", "From Paradise To Hell") nie wypadają zbyt przekonywująco. Znacznie lepiej Hammered wypada w siarczystym heavy/ speed metalu typowym dla połowy lat 80. Ostrym, ale melodyjnym, z konkretnie pracującą sekcją i popisowymi partiami gitar, w stylu starego Helloween ("Space Invaders") czy innego niemieckiego zespołu z tego okresu, Saints Anger ("The Five Hunters"). Nawet Andrea Császár śpiewa momentami niczym krzyżówka Kaia Hansena i Haralda Pillera. W dodatku kiedy zespół wchodzi na najwyższe obroty okazuje się, że nawet ten wcześniej nieco kulejący thrash połączony z dynamicznym speed metalem ("Master Of Your Nightmares") wypada całkiem, całkiem. Zaś album kończą coverem Dream Theater, "Wait For Sleep", w opracowaniu tylko na głos i klawisze, co jest idealnym zwieńczeniem dynamicznej całości. Warto posłuchać. (4) Wojciech Chamryk

Hatchet - Dawn of the End 2013 The End

Jak powszechnie wiadomo, nowa fala thrash metalu ma więcej przeciwników (a bardziej trafnym określeniem będzie, że rozczarowanych i zdegustowanych sceptyków), niż zwolenników. Taki stan rzeczy niestety nie powstał sam z siebie, nie wykwitł z prymitywnej ludzkiej zawiści czy degrengolady, a z marnego poziomu młodych thrasherskich składów. Było już całe krocie płyt, które człowieka rozczarowywały już na samym wstępie. Biedaczek potem czekał naiwnie, że może jednak będzie jakieś pieprznięcie zamiast n-tych pomyj po Slayerze, Exodusie czy starej Sepie. Nic bardziej mylnego. Były też całe szwadrony albumów, które chwytały leciutko za przeponę, obiecując niewypowiedziane przeżycia muzyczne. Gdy jednak omamiony delikwent uświadamiał sobie, że cała płyta, od początku do końca brzmi bardzo podobnie, na jedno kopyto i ogólnie zlewa się w jedną mamałygę, czoło marszczyło się w gniewie i czerwone żyłki pęczniał na szklanej gładzi gałek ocznych. Brzmi znajomo? Na szczęście druga płyta thrasherów z Bay Area jest daniem słuchalnym i smakowitym. Od razu, żeby nie popaść w przesadną egzaltację, mówię, że wokale są przeciętne. Choć nie są złe, to jednak nie zapadają w pamięć. I to jest jedyny minus tego wydawnictwa. Szkoda, bo warsztat gitarowy jest dopracowany i zagrany z klasą. Oprócz prostych, typowo thrashowych riffów, są także ciekawe wycieczki po progach jak w "Screams of the Night" czy "Vanishing Point". Interesującym momentem jest akustyczny numer "Revelations of Good and Evil". Nie jest to może wyszukana kompozycja, jest jednak zaskakująca. Człowiek by się w ogóle czegoś podob-

RECENZJE

123


nego nie spodziewał na płycie takiego zespołu. Numer można potraktować jako balladę, jednak ten utwór posiada wewnętrzną siłę i buzuje aż energią, więc termin "ballada" w ogóle nie oddaje jego brzmienia. Wałki na tej płycie potrafią solidnie przywalić i skłonić łeb do machania. Energia takich "Signals of Infection", "Silenced By Death" czy rozpoczynającego się płomiennymi dźwiękami "Vanishing Point" jest momentami niemal zwalająca z nóg. Kompozycje potrafią zaskoczyć, nie jest nudno i nie jest na jedno kopyto. Jestem skłonny nawet powiedzieć, że jest całkiem oryginalnie! "Dawn of the End" brzmi rześko, świeżo, a jednocześnie pulsuje młodzieńczym gniewem i nienawiścią. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Headless - Growing Apart 2013 Lion Music

Walter Cianciusi i Dario Parente nie dają za wygraną. Po piętnastoletniej przerwie panowie z Headless wydają kolejny album, na którym usłyszymy dwóch, znajomych artystów. Pierwszym z nich jest znany z Queensryche Scott Rockenfield (perkusja), a drugim Göran Edman (wokal), którego co niektórzy mogą kojarzyć z fantastycznego albumu Yngwiego Malmsteena "Fire and Ice". Ich drugi longplay "Growing Apart" to bardzo przyjemna podróż po przebojowych, hard rockowych klimatach z domieszką progresu i myślę, że fani tego typu brzmień bez problemu "łykną" ten krążek. Na płycie znalazła się masa rockowych hiciorów i już "God of Sorrow and Grief" uderza w nas pozytywną energią i przebojowymi refrenami. Dalej jest bardzo podobnie i wystarczy wspomnieć o bujającym się "Primetime", melodyjnym "Calf Love" (ten refren!), czy nieco połamanym "Be Myself". Bardzo ciekawym numerem okazał się "No Happy Ending", który przywodzi na myśl późniejszą twórczość Queensryche, szczególnie pod kątem wokalu i rytmiki. Całkiem przyjemnie wypada również utwór tytułowy, w którym znajdziemy nie tylko klasyczne, bluesowe riffy, ale też bardzo fajną linię wokalną, która fantastycznie napędza melodie. Nie należy oczekiwać od Headless czegoś rewolucyjnego, bowiem ich "Growing Apart" od początku miał być klasycznym, hard rockowy krążkiem. Taki też jest - spokojny, przebojowy i niezwykle pozytywny. Jedyny, spory zarzut to strona realizacyjna płyty. Gitary momentami są bardzo stłumione i nie mogą przebić się przez sekcje perkusyjne, co daje momentami bardzo mierny efekt. Wielka szkoda, bo wtedy ocena byłaby nieco wyższa. Komu polecić album? Przede wszystkim smutasom, którzy szukają czegoś melodyjnego na poprawienie nastroju. "Grownig Apart" działa trochę jak lek przeciwbólowy - dociera do miejsca bólu i łagodzi stany zapalne, choć w tym przypadku… emocjonalne. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

124

RECENZJE

ze stricte metalową strukturą poszczególnych utworów. Ano, mógł Accept, może i Heavatar, tym bardziej, że Bacha, Beethovena czy Paganiniego - nawet w metalowym wydaniu - nigdy za wiele! (4,5) Wojciech Chamryk

Heart Attack - Focus 2013 Self-Released

Trzy lata po debiutanckim "Polaris" Heart Attack atakuje po raz kolejny. I raczej nie narazi swych fanów na zawał, bo "Focus" zdecydowanie trzyma poziom. Co prawda sam zespół określa swe dokonania uniwersalnym terminem hard'n'roll, ale tych 48 minut to piorunująca mieszanka nowoczesnego metalu i metalcore'a. Niezwykle energetyczna, oparta na potężnie brzmiących bębnach, pulsującym basie i urozmaiconych riffach. Słychać też echa grunge, szczególnie w partiach wokalnych nowego frontmana zespołu, Mateusza Chmielewskiego oraz wpływy thrashu ("Focus"), nu-metalu ("Czas nowego życia") a nawet stoner rocka i klasycznego hard rocka ("Tu i teraz", "Przepowiednia półcienia"). W kilku utworach mamy też perkusyjne blasty, są momenty kojarzące się z death metalem a nawet z death/doom metalem ("Przepowiednia półcienia"). Pomimo tej w większości bardzo nowoczesnej formy zespół nie zapomina o rockowych tradycjach, bo na płycie nie brakuje różnorodnych gitarowych solówek. Za jedną z nich odpowiada gość, Grzegorz "Grysik" Bryła z Virgin Snatch. Dlatego zakup "Focus" jest obowiązkowy dla tych wszystkich, którzy cenią ostrą, momentami nawet brutalną, ale urozmaiconą muzykę. (4,5) Wojciech Chamryk

Heavatar - Opus I: All My Kingdoms 2013 Napalm

Zdziwiłem się nieco przeczytawszy o Heavatar, że zespół ten powstał w ubiegłym roku i niemal od razu zadebiutował. Jednak wszystko stało się jasne po przeczytaniu składu tej niemieckiej grupy. Tworzą ją bowiem doświadczeni muzycy, z wokalistą Van Canto, Stefanem Schmidtem oraz znanym, m.in., z: Rage, Mekong Delta, Grave Digger, Running Wild, Stratovarius, Saxon i wielu innych grup, perkusistą Jörgiem Michaelem, na czele. Nie może być więc mowy o fuszerce. "Opus I: All My Kingdoms" to, wnioskując chociażby z pierwszego członu tytułu, pierwsza część dłuższej opowieści. Bazującej w warstwie muzycznej przede wszystkim na dynamicznym power metalu, ciążącym jednak momentami ku tradycyjnemu metalowi ("All My Kingdoms"), metalowi epickiemu (najdłuższy na płycie, trwający ponad 11 minut "The Look Above", inspirowany dokonaniami Manowar "To The Metal"), a nawet brzmiący dość nowocześnie ("Abracadabra"). Ciekawostką na tej płycie są też pojawiające się często cytaty z kompozycji muzyki klasycznej, które, ku memu zaskoczeniu, brzmią dość spójnie

Hellstorm - Into The Mouth Of The Deep Reign 2012 Punishment 18

Brutalność godna Sodom, Kreator, czy Morbid Saint, do tego tematyka odnosząca się do filmów o zombie George A. Romaro to na pierwszy rzut oka to, czego można się spodziewać po włoskim Hellstorm. Choć jest to kapela nie młoda, bo działająca od 1995 roku, zespół nie może pochwalić się dużym dorobkiem artystycznym, ani też zwalającym z nóg stylem. W roku 2012, czyli po przeszło dziewięciu latach od wydania debiutu, pojawił się drugi album, w postaci "Into The Mouth of Deep Reign". Jest to krążek brutalny, agresywny, wypełniony thrash metalem z zacięciem death metalowym. Mimo tego, czegoś tutaj brakuje: głównie odnotowujemy absencje wyrazistości muzyki i przemyślanej struktury kompozycji, w której nie dominowałby chaos. Brakuje chwytliwych i zapadających w głowie melodii, brakuje mięsistego hiciora, poruszających słuchacza aranżacji, ciekawych motywów, które zapadałyby w pamięci. Brakuje w tym wszystkim również zgrania. Niestety, Hellstorm na swoim drugim albumie pokazuje przede wszystkim brak pomysłów na kompozycje, oraz muzyków grających szybko, lecz bez polotu i techniki. Wokal Hurricane Mastera może i jest brutalny, ale czasami brakuje mu nieco ogłady i wyszkolenia. Na pewno idealnie pasuje do tła, które słychać przez cały album. Na wyróżnienie zasługuje jedynie sekcja rytmiczna. Zwłaszcza perkusista Leo Phobos, który sprawdza się, w nieco wolniejszych utworach ("Golden Cage"), jak i szybszych ("Corpsehunters"). Mimo mocnego brzmienia i niezwykłej dynamiki na "Into The Mouth Of Deep Reign", utwory po prostu przelatują i nie wiele zostaje w głowie. Pewne urozmaicenie wniosły, klimatyczny i instrumentalny "Journey to North" oraz bardziej stonowany i rozbudowany "Into the Mouth of the Dead Reign", który jest najjaśniejszym punktem na płycie. Udało się Hellstorm spełnić wymóg brutalności, agresji, wpasowali się w thrashową tematykę, związaną ze śmiercią, ale wykonanie, aranżacje, wszystko to co słychać, pozostawia wiele do życzenia. Choć jest to mocne granie to jednak nie wiele z tego wynika, a przecież, przynajmniej jakieś emocje powinny nam towarzyszyć, coś powinno zostać... niestety tak nie jest. (2,7) Łukasz Frasek Helreidh - Fragmenta 2012 Pure Prog

Symfoniczny progmetal stał się bardzo popularny m.in. za pośrednictwem zespołu Epica, który kapitalnie potrafił połączyć agresję z niezwykle wyniosłymi melodiami. Na najnowszym albu-

mie Helreidh ta symfoniczna otoczka jest znacznie bardziej zarysowana i przybiera ona formę muzycznej opery. Sam staż zespołu jest już dosyć zasłużony, bowiem pierwszy krążek wydał już w 1997 roku, a kilka lat później ukazała się EPka "Fingerprints Of The Gods". Jak ma się sprawa z nowym albumem? Pierwsze numery niestety nie zachwycają i już na wejściu usłyszymy przeciętną realizację, gdzie szczególnie irytuje nieco stłumiona warstwa instrumentalna. Takie numery jak "In Hoc Signo Vinces", czy "Ex Visionibus ... Fatus" momentami rażą swoją patetycznością i średnim, zbyt wybitym, wokalem. Dalej jest znacznie lepiej i o ile miłosna ballada "Orfeo's Lament" może nie rzuca na kolana, to "Shades of My Untimely Autumn" to świetna, akustyczna kompozycja uzupełniona hipnotycznymi, klawiszowymi akordami. Największe wrażenie zrobił na mnie kawałek, który usłyszymy pod koniec, czyli "Zep Tepi" - kapitalny, gitarowy wstęp, rewelacyjne, dynamiczne melodie i symfoniczna otoczka, która przeszła tym razem na drugi plan. To świetny, rozbudowany utwór, w którym czuć ducha pierwszych albumów Areny i wielka szkoda, że na płycie nie znalazło się miejsca na więcej, podobnych kompozycji. "Fragmenta" to całkiem niezły i przyjemny album, w którym zabrakło odpowiedniego ukierunkowania, aczkolwiek bardzo fajnie, że panowie po bardzo długiej przerwie w końcu powrócili do gry. Jeżeli lubicie symfoniczno-metalowe wariacje to spokojnie możecie sięgnąć po nowy krążek Helreidh, pod warunkiem, że nie przeszkadza wam niedopracowana realizacja i nieco płytkie brzmienie. Można przesłuchać. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Highlord - The Warning After 2013 Punishment 18

Siódmy album włoskiego Highlord nie wyważa żadnych drzwi, te są szeroko otwarte. Piąty zrealizowany z wokalistą Andreą Marchisio i pierwszy z nowym basistą i klawiszowcem. Ponadto to chyba jeden z nielicznych włoskich zespołów, który nie epatuje operowym brzmieniem, rozbuchanymi do granic możliwości kompozycjami i złożonymi strukturami poszczególnych instrumentów. Zapędy bowiem mają zdecydowanie bardziej progresywne niż symfoniczne. Świetna okładka autorstwa Felipe Machado Franco (tego samego, co robił między innymi okładki do ostatnich płyt Blind Guardiana), niecałe trzy kwadranse i dziesięć numerów wystarczają by zainteresować. Granie w żadnym wypadku nie jest odkrywcze, nie należy się tego spodziewać, ale na pewno nie pozostawia złych wrażeń. Melodyjne gitary,


ciekawe klawiszowe tła i ciekawy wokal Marchisio to cechy jakie składają się na ten album. Wystarczy posłuchać bardzo dobrego "The Goggle Mirror" żeby zostać porwanym, równie dobrze wypada też krótki instrumentalny "Inside The Vacuity Circle" (aż szkoda, że nie został bardziej rozbudowany), zaraz po nim następuje jednak równie udany i jakby kontynuujący wątek "Standing in the Rain". Nie może się obyć bez ballady, tę formę reprezentuje "Of Tears And Rhymes" i nie wypada wcale tak słodko jak mogłoby się wydawać. Bardzo dobre wrażenie robi utwór tytułowy i nieco szybszy "In This Wicked World" (w którym klawisze za bardzo zostały schowane z tyłu). Dużą zaletą tej płyty jest także brzmienie, dość surowe, ale nieprzesadzone, kontynuujące ścieżkę obraną na także udanych poprzednikach, zwłaszcza czterech ostatnich albumach. Słychać postęp kompozycyjny i brzmieniowy jaki Highlord poczynił od pozostawiających wiele do życzenia początków. Nie jest to zespół szeroko znany, ale zdecydowanie wart uwagi. Na poletku power metalowego grania, gdzie łagodnie mówiąc nie dzieje się ostatnio do końca najlepiej, to jedna z tych grup, która wypada naprawdę przekonująco. Nie jest to także w żadnym wypadku płyta wybitna, bo powtarzająca znane już patenty, ale słucha się jej przyjemnie i bez zażenowania jakie towarzyszyło mi przy słuchaniu najnowszych dokonań Austriaków z Serenity czy Vision of Atlantis. Włosi to bowiem perfekcjoniści, nie tylko w wyśmienitej kuchni, ale także w porządnym graniu. (4,8)

przykuwających uwagę refrenów. Jakby podróż wehikułem czasu dekadę lat wstecz była zbyt oczywista, Holy Dragon zapętla rzeczywistość tworząc album na fali fascynacji wojną światową. Nie oczekujmy jednak żadnego utworu o potędze polskich żołnierzy. Holy Dragon stawia na historię... III wojny światowej. W rytmach klasycznego, europejskiego grania, którego momentami nie powstydziłaby się Gamma Ray czy Wizard przelatujemy więc przez "Kubański Kryzys" czy "Nuklearny Ogień" i w zasadzie opowieści o wojnie, która się nie wydarzyła słuchałoby się naprawdę świetnie, gdyby nie "specyficzny", wrzaskliwy, niedopracowany wokal niejakiego Iana Breega. Pomijając nieudana przygodę z wokalistą, "Zerstörer" jest bardzo przyzwoitą płytą. Ja mam do Holy Dragon dużo dobrych, wręcz ciepłych uczuć. Przy całej "chałupniczości" tego zespołu (zapraszam na ich stronę internetową rodem z końca lat '90), jakiejś swoistej "niedzisiejszości", "Zerstörer" jawi się jako kawał dobrej roboty. Oczywiście podobnej klasy płyt znajdziemy w Europie na pęczki. W Kazachstanie to jeden jedyny taki zespół. Może dlatego warto zapoznać się z tym krążkiem? (3,8)

na myśl stare zespoły typu Crossfire czy Killer, a także Iron Maiden, zwłaszcza kiedy wsłucha się w ową galopadę. Utwór śmiało można określić mianem przeboju. "Disturbing The Light" utrzymany jest w podobnych klimatach, z tym że jest szybciej, można odnotować więcej urozmaicenia oraz wyrazistej gry basisty L. Sabathana. O dziwo, kapela nie pozostawia słuchacza na pastwę nudy i stara się wybrać nawet w rejony true metalu, w stylu Manowar, co słychać rytmicznym "Blaze". Jednak to co przykuwa uwagę, to ponad dziesięciominutowy "A Scream of Glory", w którym dzieje się sporo, a zespół daje upust swojej pomysłowości. Jest to jakby hołd dla Iron Maiden, który słynie z takich kolosów. Taki krótki mini album a tyle radości. Zachwyca naturalność, dopracowane kompozycje, które kipią energią, zachwycają przebojowością i warsztatem. Choć kapela nie gra niczego oryginalnego, to jednak potrafią zrobić bardzo pozytywne wrażenie. Pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy/speed metalu w stylu lat osiemdziesiątych z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. (4,8) Łukasz Frasek

Strati

w dodatku robią to naprawdę dobrze. Nie jest przecież nigdzie powiedziane, że wszyscy muszą być nowatorami i odkrywcami nowych kierunków czy trendów. Inverno mają więc swoją niszę i czują się w niej doskonale, grając oldschoolowy thrash wedle najlepszych wzorców zza Atlantyku. Mamy tu więc klimat i estetykę niczym z pierwszych albumów Slayer, Metalliki czy Anthrax czyli granie dość surowe, jeszcze nie tak wirtuozowskie jak na późniejszych płytach tych zespołów. Nie brakuje naprawdę ostrych, wręcz ekstremalnych przyspieszeń ("Chemical Death"), równoważonych dość melodyjnymi kompozycjami ("Religious Explosion", żartobliwy "Beer"). Dynamikę często podkreślają pauzy ("Tsar Bomb") lub mocarne zwolnienia ("Lager"). Oprócz wyżywającego się z polotem na swym zestawie perkusisty często wykazuje się też basista - a to ciekawym dublowaniem partii gitary rytmicznej ("Pray") lub efektownym klangowaniem ("War"). Tak więc bez dwóch zdań jest to płyta warta sprawdzenia przez wszelkich łowców thrashowych ciekawostek na niezłym poziomie. (4,5) Wojciech Chamryk

Krzysztof "Lupus" Śmiglak Hürlement - Terreur et Tourment 2013 Emanes Metal

Horacle - Horacle 2011 Self-Release

Holy Dragon - Zerstörer 2012 Pitch Black

Holy Dragons to specyficzny zespół. W pierwszych latach XXI wieku, w czasach świetności wszelkich lekkich odmian heavy metalu, pocztą pantoflową wędrowały informacje o pogromcach "power metalu" ze wschodu. Rzeczywiście, kazachstański Holy Dragon skupiał pewne cechy grup od Gamma Ray, przez Wizard po Primal Fear. Pewną niespójność stylistyczną i niewypieszczoną stronę realizacji zawsze zrzucano na karb - w naszych oczach - nietypowego kraju pochodzenia zespołu. Smaczku dodaje fakt, że w Kazachstanie poza Holy Dragon nie ma zespołu grającego heavy metal. Wygląda to zupełnie tak, jakby Holy Dragon ze swoją pokaźną dyskografią wyczerpał limit na wydawanie płyt w całym kraju. Pojedyncze jednopłytowe efemerydy się trafiają, ale na tle kraju dziewięć razy większego niż Polska, wypadamy niemal jak heavymetalowy potentat. "Zerstörer"ani okładką, ani tematyką do smoczych początków grupy nie nawiązuje, ale sama warstwa muzyczna w zasadzie zatrzymała się w czasie. Podróż przez "Zerstörer" to podróż wehikułem do początku wieku, gdzie lekkie, chwytliwe granie á la Heavenly przeplata się z klasyką w stylu NWoBHM. Nasz wehikuł przemieszcza się jak na stylistkę przystało szybko, czasem wręcz galopem, nie szczędząc nam dynamicznych, wpadających w ucho linii melodycznych, i

W 2007 roku narodził się na ziemi belgijskiej zespół Horacle, który należy do tych kapel, które chcą grać heavy/ speed metal na światowym poziomie. Nie krył on swoich zamiłowań do takich kapel, jak Crossfire, czy Killer znanych dzięki wytwórni Mausoleum, ale także do Liege Lord, Blind Guardian, Helloween czy Iron Maiden. Po kilku roszadach ukształtował się skład, który pozwolił zarejestrować pierwszy mini album "Horacle", który ujrzał światło dzienne w 2011 roku. Kapela nie zrobiła nim ogromnego szumu, co przykre, zwłaszcza że muzycznie nie wypadają wcale gorzej od bardziej doświadczonych kapel. Choć zespół wydał tylko mini album, to już na jego podstawie można stwierdzić, że Horacle zna się na swojej robocie i gra na wysokim poziomie. Z czego to wynika? Horacle to zgrany zespół, a jego atuty to: pomysłowość, która przejawia się w kompozycjach i w aranżacjach oraz przebojowość. Dopracowanie, dbałość o szczegóły, czy też w końcu sami muzycy, którzy jasno starają się przekonać słuchacza, że drzemie w nich potencjał i że stać ich na więcej niż tylko wtórne, przesycony latami osiemdziesiątymi heavy/ speed metal. Horacle oparło swój styl na sprawdzonych patentach, na prostych pomysłach, dynamicznej sekcji rytmicznej i na ostrych partiach gitarowych wygrywanych przez Dyno i Davida, którzy skupiają się na melodyjności i dynamice. Wszystko świetnie współgra z wokalem Terry'ego Fire'a, który brzmi jak rasowy wokalista z lat osiemdziesiątych. Jak na debiutanckie dzieło, zespół wykreował mocne i dopracowane brzmienie, co zresztą najlepiej słychać w czterech kompozycjach. Zacznę od przebojowego "To Face The Fire", który nasuwa

Ci Francuzi nie przepracowują się za bardzo, bo wydanie dwóch płyt w ciągu dziesięciu lat istnienia zespołu, trudno uznać za wyczyn godny stachanowców. Trzeba jednak przyznać, że braki ilościowe rekompensują jakością swych wydawnictw, bo "Terreur et Tourment" to kawał solidnego, true metalowego grania. Sporo tu też rzecz jasna odniesień do metalowych klasyków. "Inguisition" to szybka riffowa jazda inspirowana najlepszymi dokonaniami Judas Priest. Najbardziej urozmaicony na płycie "The Sign Of The Beast", łączący akustyczne balladowe partie z melodyjnymi fragmentami i przyspieszeniami rodem ze speed metalowych płyt jest z kolei wywiedziony z riffu kojarzącego się z "Holy Diver" Dio. Mamy też charakterystyczną dla piratów z Running Wild gitarową melodię w "Dogue de Broceliande". Najwięcej jednak słychać tu Manowar: począwszy od charakterystycznej pracy gitar ("The Song Of Steel"), monumentalnych zwolnień i linii wokalnych w refrenie ("Brothers Of The Watch"), aż do barwy głosu Alexisa Roy-Petita (również w Star One), zbliżonej do głosu Erica Adamsa. Całość może nie porywa oryginalnością, ale to solidny, dopracowany materiał i warto poświęcić mu nieco uwagi. (4) Wojciech Chamryk Inverno - Inverno 2012 Punishmend 18

Dobrego, czerpiącego z klasycznych wzorców thrashu nigdy za wiele. Można by oczywiście rozpatrywać i rozkładać na czynniki pierwsze drugi album Włochów z punktu widzenia oryginalności, etc., etc. Wydaje mi się jednak, że nie ma to najmniejszego sensu w sytuacji, gdy granie thrashu sprawia im słyszalną frajdę, są wiarygodni, nikogo nie udają i

Ion Vein - IV V2.0 2012 Mortal Music

Drugie wydawnictwo cyfrowe nowej odsłony zespołu Ion Vein. Całość nie trwa nawet dwanaście minut, gdyż mamy tu do czynienia raptem z trzema utworami. Od razu słychać, że wszystkie trzy kompozycje były dopracowywane do ostatniej nuty. Aranżacje utworów są bardzo przemyślane, a same utwory są bardzo zróżnicowane, choć jednocześnie do siebie pasujące. Otwierający "Seemless" jest miłym dla ucha mariażem heavy i amerykańskiego power metalu, poprzetykany dyskretnie progresywnymi motywami. Uwagę zwraca gra solowa, która stoi na wysokim poziomie. Tuż zanim podąża thrashujący "Fools Parade", niestroniący od przyśpieszeń i zwariowanych przejść na garach. Riffy nie są wgniatające, jednak są poprawne i nie odstraszą przeciętnego maniaka muzyki metalowej. Wydawnictwo zamyka stonowany "This Is Me". Najwolniejszy z całej trójki, jednak bynajmniej wolny! Muszę przyznać, że spodobał mi się warsztat basowy oraz gitarowy na tym kawałku. Nie jest to coś wybitnego, jednak miło jest usłyszeć coś muzykalnego i umiejętnego. Oryginalność na polu instrumentalnym na pewno bije oryginalność w tworzeniu tekstów oraz nazw poszczególnych utworów. Mam wrażenie, że panowie z Ion Vein chyba w tej dziedzinie za bardzo spoglądają w stronę Flotsam & Jetsam. Na szczęście potrafią to zamaskować

RECENZJE

125


dobrymi kompozycjami, fajnymi utworami i świetnymi wokalami nowego wokalisty - Scotta Featherstone'a. Pozostaje czekać na płytę długogrającą, chyba że ona też będzie w formacie cyfrowym, jak ostatnie wydawnictwa Ion Vein. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Iron Curtain - Road To Hell 2012 Heavy Forces

Iron Curtain to kolejny młody, tym razem hiszpański zespół, który postanowił wskrzesić dni chwały tradycyjnego heavy metalu z lat 80. Na szczęście nie skończyło się na dobrych chęciach, mimo deklaracji z tytułu - jak wiadomo, owe chęci i piekło często chadzają bowiem w parze. Tu jednak wszystko się zgadza. Od naiwnej, lekko kiczowatej, ale idealnej do takiej muzyki okładki do równie archetypowej muzyki. Na "Road To Hell" wszystko brzmi tak, jakby powstało w 1983 roku. Gdyby nie klarowniejsze, raczej trudne do uzyskania w tamtych czasach dla większości mniej znanych grup brzmienie, można by się pewnie zastanawiać czy nie jest to czasem jakieś archiwalne wykopalisko z tamtych czasów. Iron Curtain wycina na swym debiucie siarczysty speed/ heavy metal, perfekcyjnie łącząc wszystko co najlepsze w muzyce grup brytyjskich i niemieckich wczesnych lat 80. Mamy tu więc zapatrzenie w Iron Maiden (większość utworów), motorykę Motörhead i udaną próbę naśladowania niepowtarzalnego głosu Lemmy'ego, a także patenty Tank ("Scream & Shout"), surową przebojowość belgijskiego Killer ("Ready To Strike"), dynamikę wczesnego Running Wild ("Taste The Whip") oraz riffowanie niczym z najlepszych płyt Accept (początek "Burning Wheels"). Na okrasę dostajemy cover: nie tak melodyjny jak oryginał, dość ostry "Hit & Run" Girlschool. Gdyby nie najsłabszy na płycie, znacznie odstający od pozostałych utworów "Marshall Law", można by mówić o perfekcyjnym nawiązaniu do stylistyki tamtego okresu, powalającego szczerością i młodzieńczą energią. Ale i tak każdy fan takiego grania będzie zachwycony: (5) Wojciech Chamryk

Iron Dogs - Cold Bitch 2012 Dying Victims

Ależ kapitalny materiał! Pochodzący z Kanady Iron Dogs zadebiutował właśnie płytą "Cold Bitch" i zrobił to z przytupem. Nazwa sugeruje przede wszystkim inspiracje ich słynnymi rodakami z Exciter i po części tak jest, ale nie do końca. Słychać w głównej mierze NWOBHM w stylu pierwszego Mai-

126

RECENZJE

den, do tego Motorhead i przede wszystkim Brocas Helm. Ten album jest jak wehikuł czasu zabierający nas we wczesne lata '80. Jednak nie ma się wrażenia, że Iron Dogs to zwykli imitatorzy. W ich graniu słychać ogromną spontaniczność, szczerość i naturalność. Płyta brzmi jak by była nagrywana na setkę, a surowością przypomina debiut Venom. Jest tu trochę technicznych niedociągnięć, czasem perkusista zagra nierówno, wokalista pojedzie fałszem, ale ma to swój nieodparty urok. Uwielbiam takich prawdziwków. Bardzo miła odmiana w zalewie sztucznego, technicznego i wymuskanego komputerowo grania. Kanadyjczycy nie pierdolą się w tańcu i bardzo dobrze! Poza tym te utwory mają w sobie niesamowitą nośność i duży hiciarski potencjał. Wystarczy posłuchać takiego "Crom Cruach", w którym wokalista momentami zawodzi w średnich rejestrach niczym młody King Diamond. Przesłuchałem ten kawałek już kilkadziesiąt razy i ciągle jeszcze mi się nie znudził. Polecam z pełną odpowiedzialnością wszystkim lubującym się w starym speed/heavy metalu i fanom wyżej wymienionych kapel. Ja jestem kupiony. (5,2) Maciej Osipiak

Iron Knights - New Sound of War 2012 Metalbox

Historia z rodem z filmów "Underworld", tematyka dotycząca wampirów, do tego druga wojna światowa czy też zagadnienia związane ze śmiercią, są wyznacznikiem przesłania, założonej w 2012 roku kapeli Iron Knights, która reprezentuje brytyjski heavy metal. Ekipa ta, powstała na gruzach Stuka Squadron i w tymże roku zadebiutowała albumem "New Sound of War". Ten stosunkowo młody zespół mimo ciekawej tematyki nie wyznacza żadnego nowego trendu, ani też nie dąży do bycia oryginalnym. Nie można też mówić o Iron Knights jako o formacji, która bez reszty porywa słuchacza i na długo zapada mu w pamięci. Grupa plasuje się w środkowej grupie przeciętniaków, w której muzycy grać potrafią, jednak nie drzemie w nich żaden ogromny potencjał, ani też nie wyróżniają się żadnymi wyjątkowymi umiejętnościami. Nie trzeba być wielkim znawcą, żeby usłyszeć, że wokalista James Duke Fang-Begley nie ma talentu do śpiewania, ba, nie ma predyspozycji do bycia dobrym śpiewakiem. Specyfika głosu tutaj może i jest, ale bardziej ona odstrasza i koliduje z całkiem solidną warstwą instrumentalną. Zarówno mroczniejsza sekcja rytmiczna oraz zadziorne, ciężkie, nieco posępne partie gitarowe duetu Fox/ Fixico są zagrane dobrze. Ogólnie jednak brakuje wyszkolenia technicznego i pomysłowości, co słychać w "Bloodstorm" który miał być z natury mroczny i progresywny. "The Messenger" podkreśla, że kapela czerpie garściami ze znanych zespołów, jak choćby Judas Priest czy Iron Maiden, jednak nie dorównuje im poziomem. Znacznie lepiej wypada rozbudowany "The Path", który jest najdłuższą kompozycją na płycie oraz "Desert Fox", który wykazuje więcej zadziorności i melodyjności. Mimo wszystko,

materiał znakomicie odzwierciedla umiejętności muzyków, czyli to, że nie radzą sobie z ani komponowaniem, ani z aranżacjami. W przypadku Iron Knights na ciekawej nazwie zespołu, ciekawej tematyce oraz na nieco przybrudzonym brzmieniu w stylu lat osiemdziesiątych kończą się plusy. Nie jest to płyta, którą komuś można polecić. Smętne, niedopracowanie granie, które szybko męczy i nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia. (1,8) Łukasz Frasek

Iron Kobra - Dungeon Masters 2012 Dying Victims

Wygląda na to, że Niemcy mają takie granie po prostu we krwi. Owszem, trafiają się inne zespoły grające dynamiczny i przebojowy speed metal, jednak to Germanie wiodą prym w tej dziedzinie już od wczesnych lat osiemdziesiątych. Iron Kobra dzięki swemu debiutowi "Dungeon Masters" ma spore szanse znaleźć się wśród najlepszych. Muzycy wymieniają wśród swych mistrzów takie zespoły, jak Cirith Ungol, Exciter, Manowar, Tokyo Blade, Tank, Living Death czy Warlock i echa ich dokonań niewątpliwie w utworach Iron Kobra słychać. Z dziesięciu zamieszczonych na "Dungeon Masters" kompozycji większość to typowo speed metalowe, rozpędzone numery. Nie brakuje też jednak urozmaiceń, jak kojarzący się z heavy rockiem przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych "Valhalla Rock" czy przypominający tradycyjny metal wczesnych lat osiemdziesiątych "Heavy Metal Generation". Utwór ten jest pewnie koncertowym przebojem Iron Kobra, nie tylko dzięki zapadającemu w pamięć refrenowi czy długim gitarowym popisom, ale również z powodu idealnego do wspólnego śpiewania fragmentu tylko z perkusją w roli głównej. W niczym mu jednak nie ustępują kojarzący się z Running Wild "Born Under The Tower" czy rozpędzony "Speedbiker". Zaś dla tych, którzy pokochali "Heavy Metal Generation" zespół przygotował niespodziankę - wersję z innymi partiami wokalnymi. Mocny debiut: (5) Wojciech Chamryk

Ivanhoe - Systematrix 2013 Massacre

Prog metalowi niszczyciele z Niemiec po pięcioletniej przerwie powracają z kolejnym, długogrającym wydawnictwem zatytułowanym "Systemamtrix". Powiem szczerze, że bardzo ucieszyłem się ich z powrotu , tym bardziej, że spodobał mi się ich "Walk In Mindfields", na którym zadebiutował obecny wokalista zespołu - Mischa Ma-

ng. Oczekiwania miałem dosyć spore i nie zawiodłem się na ich nowym krążku. Już na wstępie warto jest zwrócić uwagę na brzmienie - soczyste, bardzo ciężkie i o wiele bardziej nastawione na gitarowe ewolucje. Utwór tytułowy to klasyczny, prog metalowy killer utrzymany w klimacie Evergrey, w którym na pierwszy plan wysuwa się fajny, wpadający w ucho refren. W "Human Letargo" zdecydowanie bardziej dominują potężne, gitarowe riffy, ale fanów ucieszą także osobliwe, klawiszowe smaczki w refrenie. Na płycie znajduje się znacznie więcej podobnych wariacji i warto jest wymienić m.in. świetnie wyważonego "Learning Path", nośnego "War Of The Centuries", czy pędzącego "Walldancer". Spore wrażenie robi także piękny, nieco psychodeliczny "Madhouse", w którym znajdziemy masę ambientowych odniesień. Jednak najbardziej na całej płycie spodobała mi się, podzielona na trzy części, suita w postaci "The Symbiotic Predator", która jest bezapelacyjnie najciekawszą i najbardziej zróżnicowaną częścią krążka. "Systematrix" pomimo profesjonalnej realizacji i mocarnego brzmienia stracił nieco uroku pod kątem samej melodyjności, co nie dla wszystkich może okazać się minusem. Agresywne riffy (świetny Chuck Schuler) w "Human Letargo", czy "The Symbiotic Predator - Late Recognition" brzmią rewelacyjnie, a klawiszowe tło w wykonaniu Richiego Seibela doskonale uzupełnia przestrzeń na płycie. Równie imponująco wypada sekcja rytmiczna, gdzie znacznie więcej do powiedzenia ma basista - Giovanni Soulas. Podsumowując… Na początku bardzo zdystansowałem się do nowego krążka Ivanhoe, ale z każdym, kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej przekonywałem się do ciekawych, rytmicznych zagrywek oraz poukrywanych, melodyjnych smaczków. Z "Systematrix" jest jak z nowo poznaną dziewczyną - im dłużej z nią przebywasz, tym więcej się o niej dowiadujesz. Kto wie, może ta znajomość przerodzi się potem w coś bardziej osobliwego. (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Jorn - Traveler 2013 Frontiers

Po bardzo dobrym "Bring Heavy RockTo The Land" i nieco monotonnym "Symphonic", przyszedł czas na kolejne wydawnictwo spod skrzydeł Jorna. Nie mam pojęcia skąd on znajduje czas, by co pół roku wydawać kolejną płytę, ale przyznać trzeba mu jedno - wkłada w to mnóstwo serca. Jak zatem wypada "Traveller"? Na pewno nie zaskakuje, choć to nadal kawał porządnej muzyki, która z każdym, kolejnym dźwiękiem przypomina nam mocne, heavy metalowe brzmienia utarte przez Ronniego Jamesa Dio, czy Black Sabbath. Chociażby na takim "Overload" prócz ciężkich, gitarowych riffów znajdziemy także chwytające za serce, przebojowe refreny oraz równie wyszukane, gitarowe solo. To jednak nie koniec miażdżących hiciorów jakie znajdziemy na "Traveller" i o ile utwór tytułowy nieszczególnie przypadł mi do


gustu, to nieco maidenowy "Window Maker" (te gitary!), czy klasyczny "Legend Man" to już sztandarowe, jornowe przeboje. Najlepiej na tle całej płyty wypadają numery końcowe, gdzie prym wiedzie zagrany w duchu Black Sabbath - "Carry The Black" oraz dwa, hard rockowe killery w postaci kapitalnego "Rev On" (ten refren!) i równie finezyjnego "Monsoon". Album kończy fantastyczna, nieco bardziej stonowana kompozycja w postaci "The Man Who Was King". Na nowym krążku usłyszymy także nowego gitarzystę - Tronda Holtera, którego co niektórzy mogą kojarzyć z zespołu Wig Wam i powiem szczerze, że w takiej formie wypada rewelacyjnie, zarówno pod kątem riffów, jak i solowych popisów. "Traveller" jest też nieco bardziej metalowy od swojego studyjnego poprzednika i tym razem Lande skupił się na klasycznym, sabbathowym brzmieniu, co okazało się całkiem niezłym zagraniem. Tytułowego "Podróżnika" słucha się świetnie, choć Jornowi przydałaby się dłuższa przerwa, bo momentami słychać delikatne wyczerpanie materiału i powtarzanie sprawdzonych schematów. Jak na razie jest dobrze, ale jak za pół roku na półkach sklepowych pojawi się kolejny, podobnie brzmiący krążek to… najwyższy czas reaktywować Ark. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak

pachnie klasykami, ale także wczesnym Dragonforce, jednakże bez "komputerowych efektów" i piskliwego wokalu, którym charakteryzował się ZP Theart. Nie zwalniamy w siódmym numerze, zatytułowanym "Kephren". Ten także wydaje się brzmieć znajomo, kłania się Hammerfall, Sonata Arctica oraz Kamelot. Ale mimo to, słucha się go przyjemnie. Nieco wolniejszy, bardziej rozbudowany jest utwór kolejny "Screams in the Wind", jeden z najciekawszych na płycie, choć wcale nie należący do odkrywczych. Finałowy utwór, "A Dark Prison" to z kolei gratka dla wielbicieli Rhapsody Of Fire. Gościnny udział Fabio Leone zawsze działa jak magnes. I jest to trochę numer napisany pod niego, szybki, epicki i z filmową orkiestracją świetnie wpisaną w całość. Wspólny zaś duet Pallaziego i Leone to naprawdę świetna robota. Kaledon nie jest wielkim zespołem. To jeden z tych przeciętniaków, który nigdy nie będzie znany szerszej publiczności. Tym albumem także się nie wybiją. Opowieść o Altorze, jest albumem bardzo przyzwoitym, porządnie zrealizowanym i przede wszystkim melodyjnym. Jest albumem, którego słucha się z przyjemnością, ale z silnym uczuciem, że gdzieś się już to słyszało. Wielbiciele melodyjnego, epickiego power metalu o tematyce fantasy z całą pewnością go nie pominą, inni mogą sobie go darować. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Kaledon - Altor: The King's Blacksmith 2013 Scarlet

Włosi z Kaledonu nie kwapili się z wydaniem nowego albumu przez prawie trzy lata. Najnowszy, siódmy album tego zespołu, to pierwszy, który nie ma wspólnego tytułu "Legend of Forgotten Reign" i trzeci album na którym zapiewał Marco Palazzi. Jak brzmi opowieść o Altorze, Królewskim Kowalu? Przekonajmy się… Najpierw krótkie instrumentalne wejście "Innocence", a następnie mocne uderzenie szybką perkusją i melodyjną gitarą w utworze "Childhood". Nie brakuje tu solówek, zwartego tempa i epickiego klimatu i wpadającego w ucho wokalu. Całość mocno może przypominać niektóre utwory wczesnego Helloween, Stratovarius czy Blind Guardian, ale obawiam się, że są to skojarzenia nieuniknione. Trzeci utwór nie zwalnia tempa. "Between the Hammer and the Anvil" ma podniosły klimat I rozbudowane, dwu torowe wokale I w nim także nie brakuje dużej ilości solówek w różnych konfiguracjach. Po nim pojawia się kawałek zatytułowany "My Personal Hero", który brzmi dziwnie znajomo i w dodatku zbyt ckliwie, i mimo szybkiego tempa i ciekawych orkiestracji w tle, po namyśle przerzucamy jednak dalej. "Lilibeth" zaczyna łagodna melodia gitary, a potem delikatnie wchodzi perkusja. Tak, to ballada, taka zapalniczkowa w dodatku. Przyjemna dla ucha, ale nie będąca niczym szczególnym. Następujący po niej "A New Beginning" otwiera melodyjna, ale łagodna gitara… usypianie czujności! Po chwili uderza szybszy riff i wchodzi perkusja. Znów jest podniosły, szybki i epicki klimat z orkiestracjami w tle. Nie wiedzieć czemu dość mocno znów

Kamelot - Silverthorn 2012 SPV

Zrealizowany już z nowym wokalistą Tommym Karevikiem dziesiąty album amerykańskiej grupy Kamelot otwiera nowy rozdział w jego historii, podobnie jak miało to miejsce, gdy do zespołu dołączył Roy Khan w 1998 roku, a który zdecydował się odejść w trzynaście lat i siedem wspólnych płyt później. Wydany jesienią zeszłego roku, "Silverthorn" podobnie jak wydany kilka miesięcy wcześniej szósty album holenderskiej grupy Epica "Requiem for the Indifferent" do samego gatunku nie wprowadza niczego nowego, ale w stosunku do albumów wcześniejszych przynosi małą rewolucję. Symfoniczny i naturalnie z chórami wstęp "Manus Dei" mógłby znaleźć się nawet na którejś z nowszych płyt Finów z Nightwish. Ten płynnie przechodzi w "Sacrimony (Angel of Afterlife)", w którym przede wszystkim od razu zwraca się uwagę na wokal Karevika, który nie tylko bardzo przypomina Khana (zupełnie jakby to był wciąż on), ale także trochę przypominać może znanego z Rhapsody Of Fire, Fabia Lione. W utworze nie brakuje szybszych temp, zwolnień, czy mrocznych zwolnień. Jedno z nich, wieńczące utwór, z dziecięcym chórem ma w sobie coś niepokojącego. Bardzo podobną konstrukcję ma utwór kolejny, czyli "Ashes to Ashes". Kolejny po nim "Torn" nie wyróżnia się niczym szczególnym, bo kontynuuje stylistycznie dwa poprzednie utwory, choć zarówno orkiestracje jak i klawisze dodają mu dodatkowego nieco filmowego szlifu. Nie zabrakło miejsca dla ballady, która zna-

lazła się na piątej pozycji. "Song for Jolee" także nie przynosi niczego nowego, klawiszowe delikatne tony i łagodny, odpowiednio płaczliwie prowadzony wokal słyszało się wielokrotnie. Jest jednak coś, co wyróżnia ją spośród wielu podobnych. Kamelot, choć bazuje na kliszach, nie popada w cukierkowość, nie epatuje ostrymi kontaktami, a konsekwentnie buduje napięcie i gdy w finale aranż robi się bogatszy, nadal jest spokojny i łagodny. Nie ma w nim przesadyzmu. Po nim wchodzi utwór "Veritas", który jakby kontynuując końcowe fragmenty poprzedniego utworu zaczyna się od pociągnięć smyczków, ale zaraz potem wchodzą ostrzejsze gitary i szybsze, bardziej epickie. To także jeden z najciekawszych i najlepszych utworów na płycie, w którym chóralne fragmenty świetnie współgrają ze zwolnieniami i środkową częścią z fantastyczną partią wokalną Elizy Ryd, znanej przede wszystkim z Amaranthe. W podobny sposób poprowadzony został kolejny, czyli "My Confession", w którym orkiestrowe elementy brzmią trochę elektronicznie i jakby od niechcenia nawiązują do eksperymentów z poprzedniego albumu "Poetry for the Poisoned". Utwór tytułowy znalazł się dopiero na ósmej pozycji. Ponownie delikatne wejście i po chwili mocniejsze uderzenie. Jednak bez epatowania ciężarem, masą solówek i efektów, nie ma w nim dźwięków zbędnych, to utwór zwarty i zachwycający środkową partią dziecięcego chóru i następującą po nią zgrabną i krótką solówką. Jednym z najciekawszych utworów na tej płycie Kamelot jest także wybrany na drugi singiel, "Falling Like A Fahrenheit", który nieco bardziej zbliża się do formuły pierwszych płyt Amerykanów. I do tego chwytliwe frazy, żeby wymienić choćby tą z refrenu: My cyanide in paradise... I will never see another sundown in your eyes - niby nic szczególnego, a naprawdę robi przyjemne wrażenie. Po nim równie wciągający "Solitaire" z płynącym mocnym riffem, kolejną porcją fragmentów jasnych i zdecydowanie cięższych. Finał płyty najpierw przynosi najdłuższy utwór, czyli "Prodigial Son", trwa on bowiem prawie dziewięć minut. Jest on także najmocniej rozbudowany, otwierają go dzwony i delikatne smutne, funeralne tony klawiszy. Część pierwsza utworu to właśnie pogrzeb, a forma mszy żałobnej została tutaj zaaranżowana w sposób niezwykły. Następnie płynne przejście w część drugą, bogatszą, szybszą i zdecydowanie bardziej progresywną, a ta po około piątej minuty przechodzi w część trzecią, z mroczniejszymi zagrywkami i szybszymi pędzącymi tempami. Bardzo dobry to utwór, który choć może odkrywczy nie jest, to nie popada w pompatyczność, całość jest wyważona i poprowadzona gładko i sprawnie. Całość wieńczy zaś instrumentalny "Continuum", który stanowi jakby epilog i przedłużenie wstępu, dopięty na siłę, zwłaszcza, że mamy jeszcze w nim niepotrzebną ciszę, a potem kilka pociągnięć smyków. Dziesiąta płyta Kamelotu nie sprawia zawodu, a Karevik z kolei sprawdza się w roli następcy Khana, a nawet miejscami brzmi od niego łagodniej i przystępniej. Wspomniałem także o małej rewolucji, która ma miejsce na tym albumie. Kamelot nie zapędza się w powtarzalne i nudne już rejony pompatycznego power metalu, w niezwykły sposób potrafi łączyć orkiestrę i chóry z filmowymi wręcz fragmentami. Na pewno nie jest to też płyta wybitna, choć bardzo wciągająca i jedna z niewielu w tego typu graniu, która pokazuje, że można jeszcze tworzyć muzykę ciekawą, złożo-

ną i wielowarstwową. Dodatkowym atutem jest także jego dodatkowy, instrumentalny dysk, w którym jeszcze pełniej odkrywa się odświeżone oblicze Kamelotu. Z minusów wymieniłbym tylko brak Simone Simmons oraz trochę zbyt ciemną, choć kapitalnie wpasowującą się w lekko pesymistyczny charakter płyty, okładkę. To płyta rzetelna, przyjemna i nie tylko dla fanów tego wciąż świeżego i obiecującego zespołu. Ocena: (4,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Kingcrow - In Crescendo 2013 Scarlet

To, że Włosi potrafią zrobić kawał świetnej i potężnej muzyki wiemy nie od dziś, co doskonale widać na przykładzie takich kapel jak DGM, czy Vitriol. Wśród całej tej niezwykle energicznej brygady szczególnie wyróżnia się zespół Kingcrow, który na swoim piątym już wydawnictwie bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nigdy szczególnie nie porywała mnie ich twórczość, ale trzeba przyznać, że "rzymscy prog-legioniści" na "In Crescendo" rozwijają skrzydła, z których - dosłownie - wylewa się masa, kreatywnych pomysłów. Już rozpoczynający "Right Before" pokazuje nam nie tylko spory warsztat muzyków, ale też całkiem subtelną zabawę dźwiękami, w której doszukamy się nie tylko fantastycznego klawiszowego tła (brawa dla Cristiana Della Polli), ale też hard rockowego, gitarowego zacięcia. Dalej czeka na nas bardzo stonowany i przebojowy "This Ain't Love Song" oraz rewelacyjny "The Hatch", który ze spokojnego wstępu przeradza się w energicznego, progresywnego killera, uzupełnionego kapitalną sekcją rytmiczną. Następnie usłyszymy balladowy "Morning Rain", który przypomina mi nieco twórczość zasłużonego Porcupine Tree. "Drowning Line" to kolejne, potężne uderzenie przepełnione masą genialnych riffów i rytmicznych połamańców, natomiast na "The Glass Fortress" zostaniemy zahipnotyzowani nie tylko niezwykle urokliwą, akustyczną otoczką, ale też fantastycznym wokalem Diega Marchesa. Nieco tajemniczy "Summer 97" (te wokale w refrenie!) pokazuje ogromną wszechstronność muzyków, jednak to tylko przedsmak tego usłyszymy na… "In Crenscendo". Utwór tytułowy to najbardziej rozbudowana kompozycja na płycie, która zaskakuje nas nie tylko dźwiękową delikatnością, ale też dramaturgią, która jest kapitalnie budowana przez niesamowite, ciepłe akordy oraz agresywne, metalowe riffy. Wielka szkoda, że to już koniec, ale trzeba przyznać, że finał jest rewelacyjny. Najnowszy krążek Kingcrow złapał mnie w sidła, z który trudno jest mi się uwolnić. To zdecydowanie jedno z najlepszych progresywnych wydawnictw jakie usłyszałem w tym roku, które zauroczyło mnie nie tylko niepowtarzalnym klimatem, ale też bardzo dojrzałym podejściem do muzyki. Album jest świetnie wyważony - spokojne utwory przeplatają się z dynamicznymi, progresywnymi kompozycjami, przez co płyta nas nie męczy, ale też nie przytłacza oklepanymi schematami. Siłą wydawnictwa jest

RECENZJE

127


także umiejętna zabawa melodiami, które już po pierwszych minutach nas hipnotyzują. Cóż… Nie pozostaje mi nic innego jak polecić "In Crescendo" i zachęcić, nie tylko, miłośników progresywnych brzmień do pójścia do sklepu. Naprawdę warto! (5.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Lady Beast - Lady Beast 2013 Inferno

Renesansu popularności tradycyjnego heavy metalu w Stanach Zjednoczonych ciąg dalszy. Lady Beast istnieją raptem od czterech lat i zadebiutowali rok temu EPką z tytułem zaczerpniętym z nazwy zespołu. Rzecz, wydana początkowo samodzielnie doczekała się niedawno oficjalnego wznowienia nie tylko na CD, ale również na winylu. Świadczy to niewątpliwie o poziomie i jakości tego materiału, bo w czasach piractwa i drastycznie spadających nakładów płyt nikt o zdrowych zmysłach nie zainwestowałby w słaby materiał złamanego grosza. Dlatego na "Lady Beast" nie ma mowy o niewypale. To osiem tradycyjnych do bólu, wręcz archetypowych utworów, zakorzenionych w pierwszej połowie lat 80. Motorycznych niczym najlepsze dokonania Motörhead ("Lady Beast"), czerpiących też z dokonań Judas Priest ("Metal Rules") czy wczesnego Iron Maiden ("When Desire is Stronger Than Fear"). Czasem te dynamiczne dźwięki przypominają mi też dokonania zespołów pokroju Killer, Acid czy Chastain ("The Lost Boys", "Go For The Bait"). I to nie tylko muzycznie, bo za mikrofonem w Lady Beast stoi kobieta, Deborah Levine. Śpiewająca niskim, zadziornym głosem, z charakterystyczną manierą. Dlatego miałem pewne wątpliwości czy zdoła zaśpiewać bonusowy numer z CD, to jest "Ram It Down" Judas Priest. Jednak pomimo zupełnie innej barwy głosu oraz, jak przypuszczam, znacznie niższej jego skali, dała radę, stawiając na niższe rejestry, z tylko jedną wycieczką w górnej rejony skali. Ale nie tylko dlatego warto sięgnąć po "Lady Beast", bo wbrew temu, co lansuje się w mediach, USA to nie tylko nowoczesne odmiany metalu i rocka. (5)

wie współpracowali ze znanymi muzykami, ale do muzycznej konstelacji raczej nie należeli. Choć nie raz byli blisko, żeby wpaść na drogę mleczną, która powiodłaby ich do takiej kariery. Być może właśnie ten projekt będzie przepustką do wymarzonej galaktyki. Założyciel, kompozytor, pianista i wokalista John Young współpracował z Asia, The Strawbs, John Paul Jones'wm, Greenslade, Fish'em, Uli Jon Roth'em i Bonnie Tyler. Przez wiele lat działał pod szyldem własnego zespołu, John Young Band. Lista płac basisty Nicka Beggsa jest jeszcze bardziej imponująca, wystarczy wymienić jej część: Steven Wilson, Cliff Richard, Gary Numan, Tina Turner czy Steve Hackett. Perkusista Martin Frosty Beedle znany jest głównie z Cutting Crew, ale udzielał się również w Zucchero. Nie dziwmy się, że panowie stworzyli coś, co zauroczyło mnie oraz powinno zauroczyć każdego szanującego się prog maniaka. Tym bardziej, że ich talenty wręcz eksplodowały podczas tej sesji, tworząc płytę wręcz niezwykłą. Muzyka porywa swoją melodyjnością, która wylewa się z każdego dźwięku. Ciepłe wokale dzięki niesamowitym harmoniom momentalnie wpadają w ucho. Misterne partie instrumentalne, wybornie odegrane, kreują zniewalający wręcz klimat i nastrój. Wszystkie dźwięki zamknięto w pięciu monumentalnych kompozycjach o rozbudowanych konstrukcjach, które mimo swojego muzycznego ładunku, są niezwykle przystępne dla odbiorcy. Poza tym, nie ma w niej nic odkrywczego. Osłuchani fani z pewnością odnajdą wpływy swoich idoli. W moje ucho wpadły elementy, które przypominały Yes, Genesis, Focus oraz U.K. Także muzyka zachowuje progowe tradycje, brzmi klasycznie i stylowo ale również emanuje niebywałą witalnością i świeżością. Dodatkowo jej koloryt wzbogacają zaproszeni goście. I tak możemy usłyszeć grę ikon w postaci Steve Hacketta i Thijsa van Leera z Focus, a także znakomitych gitarzystów Jakko Jakszyka z King Crimson oraz Robina Boulta, który swego czasu współpracował z Fish'em. Myślę, że bez producenta Steve'a Rispina debiut Brytyjczyków nie zabrzmiałby tak wspaniale. A ten znakomity producent pewnie obok takich gwiazd jak: Asia, Uriah Heep, Shadowland, Wishbone Ash, Fisha, Johna Wettona i Landmarq z dumą wpisze oczywiście Lifesigns. Wszyscy, którzy lubią prog rockowe dźwięki powinni zapoznać się z tym albumem. Gwarantuję, że z trudem oderwą się od niego. (5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Lord - Digital Lies 2013 Dominus

Lifesigns - Lifesigns 2013 Esoteric Antenna

Ze względu na liczne zobowiązania oraz masę innych ciekawych fonograficznych nowości nie składało się abym sięgnął po coś, co nawiązywało do progresywnego rocka. A tu ostatnio nawinęła się ta oto płyta... i oniemiałem. Wielu Lifesigns porównuje do super grupy, co dla mnie mija się z prawdą. Owszem, pano-

128

RECENZJE

Mam z tą płytą niejaki problem. Trudno bowiem odmówić Australijczykom umiejętności, niezłych pomysłów no i doświadczenia, bo - wliczając koncertówkę - "Digital Lies" to już piąty album w ich dyskografii. Słuchając jednak już po raz kolejny tej płyty, cały czas mam uczucie pewnego dysonansu. Wygląda bowiem na to, że panowie najzwyczajniej w świecie przedobrzyli, czego

efektem jest stylistyczne, niezbyt jako całość przekonywujące, pomieszanie z poplątaniem. Zdecydowanie przeważa tu power metal w najnowszym, europejskim wydaniu. Chwytliwy, zadziorny ("Point Of View", "Final Seconds"), czasem ocierający się o klasyczny heavy metal ("2D Person In A 3D World") lub nawet metal progresywny ("Betrayal Blind"). Takich wycieczek w rejony progresywno - metalowe mamy na "Digital Lies" zdecydowanie więcej. Niestety, zespołowi nie zawsze wystarczyło pomysłów na wypełnienie kilku długich, trwających często nawet ponad osiem minut kompozycji. Szczególnie tracą na tym naprawdę świetnie się zaczynający "The Last Encore" oraz równie monotonny w końcówce "Battle of Venarium". Lord wypada jednak doskonale w krótszych, bardziej zwartych kompozycjach i wydaje mi się, że to one powinny przeważać na ich kolejnych płytach. Tym bardziej, że zespół tworzą naprawdę wyśmienici muzycy, co udowadniają w "Because We Can" - instrumentalnym popisie godnym największych gitarowych wymiataczy. Również wokalista, Lord Tim, nie wypadł sroce spod ogona, bo ma kawał głosu i wie, jak się nim posługiwać. Tak więc, jak dla mnie: (4), ale na pewno znajdą się tacy, u których "Digital Lies" zasłuży na zdecydowanie wyższą ocenę. Wojciech Chamryk

Lost Society - Fast Loud Death 2013 Nuclear Blast

Szczerze powiem, że nie wiem dlaczego Mille Petrozza razem ze Schmierem rozmieniają się na drobne. Może się starzeją, może są przygłusi, a może po prostu wytwórnia im kazała. Bowiem wbrew ich peanom, muzyka Lost Society na debiutanckim krążku nie jest ani świeża, ani wyjątkowa, ani oszałamiająca. Nie zgodzę się też z tezą, że scena thrash metalowa potrzebuje więcej takich zespołów. Zgodzę się za to zupełnie ze stwierdzeniem, że twórczość Lost Society przywodzi na myśl surowiznę lat osiemdziesiątych. Przywodzi, w formie spleśniałego, odgrzewanego kotleta. Nie jestem znawcą kuchennych machinacji, ale wiem, że jedzenie można odgrzać tak, że by było całkiem smaczne, a nawet dobrze imitujące świeżą potrawę. Nie wiem dlaczego ten zespół próbuje się reklamować jako objawienie. Toż to miernota kiepskich lotów. Najpierw skupmy się jednak na plusach - kwartet nieopierzonych fińskich buntowników jest bardzo gniewny i gra szybko. I w sumie tyle w tym temacie. Choć jakaś tam przebojowość i melodyjność się znajdzie, jeżeli się dobrze poszuka po kątach, jednak trudno oprzeć na niej jakąkolwiek konstruktywną obronę tego albumu. szybka gra solowa, choć ściga się z prędkością dźwięku, nie jest ani płomienna, ani porywająca. Jest po prostu mdła i losowa do bólu. Ja wiem, że gitarzyści Slayera na swym debiutanckim "Show No Mercy" grali losowo, nie w tonacji i dużo bawili się wajchami, jednak ich muzyka miała duszę i rozpierającą energię. Szarpidructwo Finów tego nie ma. Zdarzają się lekkie wyjątki. Solówka na "Bitch, Out'

My Way" ma, na ten przykład, swoje momenty. Wokalista jest tak prześmiewczym wydrzyjmordą, że nawet standardy thrashowe nie mogą tego udźwignąć. Ta scena znosi dużo, naprawdę dużo, ale to już jest przesada. Jego głos jest zwyczajnie irytujący. Śpiewać w thrashu można wysoko, i owszem, oraz gniewnie, a jak! Ale to nie są synonimy wokali piskliwych i agresywnych na poziomie zagrożenia życia ze strony chomika polnego w godzinach szczytu na ulicach zatłoczonej metropolii. Teksty pisał ktoś kto posiada charyzmę pełzacza ścierwojada i polot uschniętego listka dębu koreańskiego. No, żesz do jasnej niespodziewanej - ile można słuchać wykrzykiwanych szczylowo-gówniarskich pogróżek względem całego świata. Ja wiem, że wygrażanie otoczeniu chudą piąstką jest takie rebelianckie, gdy ma się na twarzy więcej pryszczy niż rude grzdyle piegów, no ale proszę nam tego nie wciskać jako objawienie na scenie metalowej. Poziom kreatywności godny dynamicznej paprotki doniczkowej. Wytrwali niech sobie policzą ile razy pada słowo "Fuck" na tym albumie. Inspiracje amerykańską sceną są aż nazbyt słyszalne. Momentami Finowie czerpią aż zbyt zagorzale z twórczości thrashowych tuzów zza Atlantyku. W "N.W.L." słychać Anthrax, "Bitch, Out' My Way" silnie kojarzy się z Exodus, "Fast Loud Death" ma riffy jak z "The Electric Age" Overkilla, "This Is Me" przywodzi na myśl mariaże Sacred Reich z Panterą. Wszędzie słyszy się crossoverowe motywy z D.R.I., S.O.D. bądź Suicaidal Tendencies ("Lead Through The Head"...). A gdzie swój własny styl, ja się pytam? No przecież to ma być świeże, fajowskie i w ogóle takie wizjonerskie odkrycie na młodej scenie. Może i w thrash metalu zagrano już wszystko, słyszy się ten slogan już od kilku dekad - nawet w latach osiemdziesiątych wielu sceptyków tak mówiło. Jednak co i rusz jakaś kapela pokazuje, że można jeszcze dołożyć świeżyzny do pieca i niespodziewanie narobić dymu. To są objawienia. To są wartościowe zespoły, a nie jakieś piąte wody po kisielu czy siedmiotysięczna wariacja na temat Bay Area. Ta płyta nie jest najgorsza. Są dużo gorsze, choć muszę przyznać, jest ich niewiele. Pomijam fakt, że jakoś tak w połowie albumu zaczyna wiać nudą i ewidentnym brakiem pomysłu na siebie. To wydawnictwo jest tak złe, że nawet egpiska reprezentacja w drużynowych skokach narciarskich wydaje się być przy nim apoteozą kunsztu i umiejętności. "Fast Death Loud" to jakieś wrzaski, jakieś zrzynki, jakieś hałasy. Ominąć i zaorać. Dla pewności lekko szturchnąć butem czy się nie rusza. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Magister Templi - Lucifer Leviathan Logos 2013 Cruz Del Sur

Mroczny klimat rodem z wczesnych albumów Mercyful Fate czy Kinga Diamonda. Urozmaicony styl muzyczny, który można sklasyfikować jako doom/ heavy metal. Okultystyczna tematyka utworów, wyraźne wpływy takich zespołów, jak Pentagram, Candle-


mass, Angel Witch, Witchfinder General czy King Diamond - tego należy spodziewać się od norweskiego Magister Templi, który w tym roku debiutuje krążkiem "Lucifer Leviathan Logos". Założony w 2008 roku przez wokalistę Abraxasa d'Ruckusa i gitarzystę Davida (Baphomet), intryguje już przy pierwszym kontakcie swoją tajemniczą nazwą. Debiutancki album jeszcze bardziej pogłębia tą tajemniczość i mroczną otoczkę. Choć zespół nie ma dużego doświadczania, wcale nie daje po sobie tego poznać. Na "Lucifer Leviathan Logos" nie ma wypełniaczy, nie ma kompozycji kulejących pod względem wykonania, nie ma fuszerki w brzmieniu. Wszystko jest dopracowane, a muzycy od samego początku pokazują, że drzemie w nich potencjał. Klimatyczna okładka, oddająca najlepsze cechy sceny doom metalowej oraz mroczne, ponure brzmienie to tylko jedna z wielu zalet. Mocna, pełna różnych zwrotów sekcja rytmiczna, ciężko zagrane partie gitarowe przez Patriarka i Baphometa mają w sobie nutkę mroku, drapieżności, ale nie są do końca pozbawione melodyjności i metalowego charakteru. Wszystko idealnie dopasowane do specyficznej maniery wokalnej Abraxasa, który nie kryje swoich fascynacji Kingiem Diamondem. Te cechy nadają całości świeżości i wyjątkowości, co sprawia, że płyta zapada w pamięci. Pomysłowość i potencjał muzyków przedkłada się na poziom kompozycji, które wypełniają ów album. Mamy zarówno kompozycje rozbudowane, pełne zawirowań, urozmaiceń, jak choćby "Master of The Temple" czy przyprawiający o dreszcze "The Innsmouth Look". Ciężar znakomicie wybrzmiewa z rytmicznego "Lucifer", zaś doom metal i psychodeliczny klimat jest atrakcją urozmaiconego "Leviathan", w którym nie brakuje przyspieszenia. Zaś ci co cenią sobie chwytliwe melodie polubią od razu "Tiphareth" czy rozpędzony "Logos" z wyraźnymi wpływami Iron Maiden, który jest moim ulubionym kawałkiem z całej płyty. Ciężko nazwać "Lucifer Leviathan Logos" debiutanckim albumem ze względu na dopieszczenie materiału i zadbanie o każdy detal. Na pewno łatwiej przychodzi nazwanie tego albumu jednym z najlepszych w swojej dziedzinie jeśli chodzi o rok 2013. Czyżby jesteśmy świadkiem narodzin nowej gwiazdy doom/heavy metalu? (5,4) Łukasz Frasek

Masterplan - Novum Initium 2013 AFM

Jednym z nietypowych zespołów power metalowych, który szybko wyrobił sobie markę i zdobył status kultowego, jest bez wątpienia Masterplan. Ta niemiecka formacja, która została założona w 2001 roku z inicjatywy dwóch byłych muzyków Helloween, a mianowicie Uliego Kuscha i Rolanda Grapowa, przeszła wiele zmian oraz roszad personalnych i teraz powraca z nowymi muzykami i z nowym albumem. Ich "Novum Initium" można zaliczyć do najbardziej wyczekiwanych wydawnictw tego roku. Wynika to choćby z tego

względu, że Masterplan zawsze trzymał wysoki poziom, czy to kiedy w składzie był Uli Kusch, Jan Soren Eckert czy Jorn Lande. Wraz z odejściem Jorna Landego, a także Uliego Kuscha zmienił się nieco styl zespołu. Postawiono na power metal, a mniej na progresję. Na "MKII" wokal DiMeo był równie zadziorny i emocjonujący co Jorna, a perkusja Mike'a Terrany była bardziej techniczna i mocniejsza, co sprawiło, że album okazał się solidny. Gdy w 2009 roku odszedł DiMeo, a jego miejsce ponownie zajął Jorn, nagrano "Time To Be King", który też okazał się innym albumem. Melancholia, finezja, rockowa dusza, to hasła, które nasuwają się podczas słuchania tej płyty. Niestety rok 2012 był ciosem dla Masterplan. Zespół był na fali i umacniał swoją pozycję. Właśnie w tym roku odszedł ponownie Jorn, a także Mike Terrana i Jan Soren Eckert, który wrócił do Iron Savior. Masterplan nie rozpadł się, a lider Roland Grapow skupił się na zebraniu nowych muzyków. Rolę basisty objął Jari Kainulainen, który występował choćby w Stratovarius, perkusistą został Martin Skaroupka znany z Cradle Of Flith, zaś wokalistą Rick Altzi znany z At Vance. Nowy skład, nowe nadzieje, zaostrzyły wyczekiwanie jak sprawdzi się nowe wcielenie Masterplan. Na "Novum Initium" znajdziemy mocne, soczyste, nieco mroczniejsze brzmienie i dobrą grę muzyków. Roland, jak zwykle wygrywa melodyjne i finezyjne partie gitarowe w swoim wyjątkowym stylu, ale słychać, że zabrakło pomysłów na ciekawe melodie czy motywy, które zawsze stanowiły potęgę tego zespołu. Najbardziej kontrowersyjny jest tutaj wokalista Rick, który nie jest tak barwną osobą jak Jorn Lande czy Mike DiMeo. Oczywiście nie można podważać jego talentu czy techniki, ale nie daje Masterplan wyraźnego charakteru, nie nadaje przebojowości, czy innych cech, które były domeną wcześniejszych wokalistów kapeli. Wszystko jest dobrze zgrane, zadbano o wszelkie techniczne szczegóły, ale wyraźnie słychać brak zaangażowania muzyków. Mimo mocnego brzmienia i niezłej techniki, nowy album nie ma zbyt wielu atutów, którymi mógłby się pochwalić. Uleciała magia, klimat. Uleciała pomysłowość i przebojowość. Materiał zróżnicowany, ale nie zapada w pamięci i to jest największy minus tego albumu, co klasyfikuje "Novum Initium" do miana najgorszego albumu Masterplan. Owszem są i dobre momenty, które przypominają stare dobre czasy Masterplan. Dowodem tego jest klimatyczne, mroczne intro w postaci "Per Aspera Ad Astra" czy też kawałek "The Game" z mocnym i wyraźnym riffem. Wyraźny motyw wygrany przez klawiszowca Axela Mackenrotta z nutką progresji to coś, z czego słynął Masterplan i tutaj ten element występuje w "Keep Your Dream Alive". Śmiało można go zaliczyć do tych najlepszych momentów na płycie. Próba zagrania ciężej w "Betrayel" nie wychodzi najlepiej, tak jak budowanie mrocznego klimatu w "No Escape". Lepiej wypada "Pray on My Soul" czy stonowany "Earth Is Going Down", chociaż tutaj też brakuje dopracowania i bardziej atrakcyjnych melodii. Jeszcze na uwagę zasługuje kolos w postaci "Novum Initium" oraz przebojowy "Black Night of Magic", który najbardziej oddaje poziom i styl starego, dobrego Masterplan. Szkoda, że nie ma tutaj więcej takich perełek. Niemieckiej formacji nie udało się nagrać krążka tak finezyjnego co "Time To Be King", tak powermetalowego co "MKII" czy przebojowego,

jak dwa pierwsze albumy. "Novum Initium" jest niezłym wydawnictwem, szkoda tylko że zabrakło pomysłów na kompozycje i ich ciekawe aranżacje. Czy to kwestia nowego składu, czy może wypalenia zespołu... Czas pokaże. (2,7) Łukasz Frasek

Massdistraction - Follow the Rats 2012 Rambo Music

W 2007 roku w szwedzkim mieście Malmoe, dwóch braci Jon i Per Hjalmarsson postanowili założyć thrashowy band Retribution. Ze względu na kilka innych grup działających pod tym szyldem (m.in. w Polsce) w 2009 zmienili nazwę na Massdistraction. Już pod nowym mianem zarejestrowali singiel, po nagraniu którego szeregi grupy opuścił jeden z założycieli Per. Wzmocniony nowymi nabytkami zespół nagrywa w 2010r. demo "Succubus", z którego większość utworów pojawił a się na ubiegłorocznym pełnowymiarowym albumie "Follow the Rats". I właśnie o tej płycie postanowiłem skreślić kilka zdań. Mamy tu do czynienia z raczej czystym gatunkowo thrashem umiejętnie łączącym technikę z melodią. Jest to zdecydowanie płyta gitarzystów. Duet Hjalmarsson/ Nassadjpoor prezentuje się z na prawdę dobrej strony. Dynamiczne riffy oparte na dobrej technice zrobią na pewno duże wrażenie na zwolennikach gatunku. Do tego melodyjne, klimatyczne i przestrzenne solówki wygrywane przez tego pierwszego i robi się już bardzo przyjemnie. Niestety muszę też dodać małą łyżkę dziegciu (Jak ktoś nie wie co to, to odsyłam do Wikipedii) do tej beczki miodu... Nieprzekonujący wokalista, śpiewający praktycznie cały czas w tych samych rejestrach i dysponujący bardzo przeciętną barwą oraz garowy grający mało dynamicznie i przy użyciu raczej samych prostych patentów, gdy akurat w muzyce Massdistraction nie brakuje miejsca na trochę kombinowania i urozmaicenia. Bassman nie wyróżnia się w żadną stronę, więc o nim nie napiszę nic. Ogólnie debiut dobry. Jeśli jeszcze popracują nad tymi mankamentami, które wymieniłem wyżej to w przyszłości może być znakomicie. (4) Maciej Osipiak

Mesmerize - Paintropy 2013 Punishment 18

Włoski Mesmerize nie jest zespołem, który można zaklasyfikować do grupy debiutujących amatorów. Nie można również zaliczyć do tych zespołów, które chcą zrewolucjonizować heavymetalowy rynek. Miejsce tego włoskiego zespołu jest w gronie kapel z długim stażem, grających solidny heavy metal z elementami power/thrash metalu. Po-

wodem, dla którego przywołuje ten mniej znany zespół jest fakt, wydania nowego albumu, a mianowicie "Paintropy". Mesmerize istnieje od 1988 roku, powołali go do życia trzej przyjaciele, a mianowicie Andrea Garavaglia, Piero Paravidino i Folco Orlandini. Zespół w okresie 1998 - 2005 wydał cztery albumy, a na nowy - omawiany - album przyszło poczekać przeszło osiem lat. Wynikało to z tego, że kapela starannie dopracowywała materiał, który miał pokazać inny kierunek muzyczny zespołu. Słychać, że "Paintropy" to heavy metal, ale z dużą dawką power metalu i thrash metalu. Nie tylko sekcja rytmiczna brzmi bardziej agresywnie i żywiołowo. Zmiany, a zarazem pewien postęp, słychać również w partiach wokalnych Folco. Jego śpiew jest bardziej zadziorny i agresywniejszy, a swoim stylem i manierą przypomina Jamesa Hetfielda, Tima Rippera Owensa, czy też Bruce'a Dickinsona. To samo można napisać o wyczynach gitarzystów Luca Belbruno i Piero Paravidino, lecz te ocierają się o solidne granie, bez większego urozmaicenia i intrygujących motywów, czy technicznych popisów. Jest agresja, jest i melodia, co zresztą słychać po pierwszych kompozycjach "2.0.3.6." czy "A Desperate Way Out", które ukazują ten miks thrash metalu i heavy metalu. Zespół jednak często też zwalnia i stawia na łagodniejsze dźwięki, jak w zamykającym "Promises" czy mroczniejszym "You Know I Know". Czasami zespół bardziej oddala się w kierunku agresywnego, bez kompromisowego thrash metalu co słychać w "It Happened Tomorrow" czy w "Monkey in Sunday Best". Troszkę power metalu słychać w "Paintropy", w melodyjnym "Shadows at the Edge of Perception" oraz w najlepszym na płycie "Mr Judas". Mocne, soczyste brzmienie, solidne granie utrzymane w stylizacji heavy/ thrash metalu z dużą dawką agresji, melodii, wtórne, ale godne uwagi - to jest to co zapewnia Mesmerize na swoim nowym albumie. (3,9) Łukasz Frasek

Monstrum - Czas 2013 Self-Released

Od premiery poprzedniej płyty Monstrum "Imperium zapomnienia" minęły trzy lata. W tym czasie zespół przeżył personalne trzęsienie ziemi. Jednak te roszady nie miały żadnego wpływu na jakość utworów, które trafiły na album "Czas" - nowy gitarowy duet Monstrum tworzą Wacław Dudek i Paweł Guzek, znani już z krótszej lub dłuższej gry w rzeszowskim zespole. Dlatego czas, wbrew deklaracji z tytułu, nie ima się grupy. Monstrum rok przed jubileuszem 20-lecia nagrało więc najlepszy album w swej historii. Z porywającym, pełnym melodii i gitarowych popisów tradycyjnym heavy metalem. Szybkim, ostrym i zadziornym ("Kraina wilczych praw", "Ostatni rejs"), łączącym też charakterystyczne dla Monstrum melodie z dynamicznym podkładem ("Ikar", "Kłamstwo i fałsz"). Nie brakuje też odniesień do twórczości Iron Maiden ("Czas apokalipsy"), Accept ("Cela") czy Kata w "Opuszczo-

RECENZJE

129


nym raju". Z kolei "Rock 'N' Roll" brzmi niczym podrasowany utwór Led Zeppelin, zaś promujący album "Szankiel" budzi skojarzenia z Motörhead, co nadaje płycie urozmaicający ją, lekko hard rockowy i nie tak jednoznacznie metalowy klimat. Dlatego bez wahania mogę polecić "Czas" nie tylko ortodoksyjnym fanom tradycyjnego metalu! (5) Wojciech Chamryk

Mortillery - Origin Of Extinction 2013 Napalm

Kanadyjski kwartet mieszany na swym drugim albumie wciąż wycina siarczysty, inspirowany tradycyjnym heavy metalem, thrash. Jazda zaczyna się od kojarzącego się z Running Wild, instrumentalnego intro "Battle March", po którym nie ma już zmiłuj. Dlatego ostre thrashowe riffy i czasem obłąkańcze wręcz tempa stanowią o sile "No Way Out", "Feed The Fire" czy "The Hunter's Lair". Utwory te przypominają mi swą bezkompromisowością czasy, kiedy thrash metal dopiero raczkował - dobrym punktem odniesienia będą tu wczesne nagrania Metalliki. Nie brakuje też mocarnych zwolnień ("Creature Possession") a także ciekawych połączeń thrashu z tradycyjnym heavy metalem ("Seen In Death") oraz speed metalem ("No Way Out", "F.O.A.D."). Partie rytmiczne i solowe nie są może przykładem jakiejś gitarowej wirtuozerii, ale dwuczęściowe sola w "Sunday Morning Slasher" czy "Seen In Death" są ciekawie skonstruowane, dodając tym kompozycjom swoistej dramaturgii. Mocnym punktem składu Mortillery jest też wokalistka Cara McCutchen - doskonale radząca sobie zarówno z wysokimi, ostrymi partiami ("No Way Out"), wrzaskliwymi, typowo thrashowymi wokalami ("Seen In Death"), kojarzącymi się czasem wręcz z manierą Mille'go z Kreatora ("The Hunter's Lair") oraz wycieczkami w rejony znacznie brutalniejszych, niższych dźwięków ("Maniac"). Ale nie tylko z tego powodu dać szansę "Origin Of Extinction"! (4,5) Wojciech Chamryk

M-pire Of Evil - Creatures of the Black 2011 Scarlet

M-pire of Evil to najnowszy projekt Tony'ego Dolana oraz Mantasa. Obu muzyków przedstawiać nie trzeba. Napomknę jednak, że obaj spotkali się już wcześniej w Venom, gdzie wspólnie nagrali trzy albumy, w tym klasyczny "Prime Evil" od którego nazwali swój najnowszy projekt. Na pierwsze wydawnictwo tej grupy składają się cztery covery oraz dwie autorskie kompozycje Dolana oraz Mantasa. Skupmy się naj-

130

RECENZJE

pierw na coverach. M-pire of Evil na warsztat wzięła utwory takich klasyków jak Motorhead, AC/DC, Kiss oraz Judas Priest. Dolan, jako śpiewający basista, członek takich grup jak Atomkraft oraz Venom, odnalazł się idealnie w kawałku "Motorhead". Ten utwór żyje i tętni energią, tak jak oryginał. Podobnie jest z "God of Thunder". Monumentalny i pełen mocy, w wykonaniu Mpire of Evil prezentuje się zatrważająco znakomicie. Dziwi trochę wybór "Excitera" na ten album, w dodatku umieszczenia go jako otwieracza. Dolan ma przecież zupełnie inną barwę głosu niż Rob Halford. Jednak wykonanie Dolana, choć nie jest wierną interpretacją pierwowzoru, jest naprawdę świetne. Jego głos pasuje znakomicie do tego utworu, a krótka wstawka z venomowskiego "Black Metal" tylko dodaje pikanterii całokształtowi. Te numery w wykonaniu M-pire of Evil nie utraciły wektora swej pierwotnej siły. Dalej dają mocnego kopa. Pozostałe dwa utwory "Reptile" oraz "Creatures of the Black" też trzymają poziom. Wyróżniają się spośród klasyków, którymi zostały otoczone. To mocne, thrashujące łupanki. Choć nie powalają, to jednak są to solidne, rzemieślnicze utwory metalowe. W "Reptile" są motywy przywodzące na myśl wpływy Sodom z czasów "Agent Orange". Tytułowa kompozycja z tej EPki - "Creatures of the Black" ma w sobie coś nostalgicznego z Venom z początku lat 90tych, okraszonego motywami rodem z Testament. Całość EPki ma dobre brzmienie. Brylują tu mięsisty bas i toksycznie elektryzująca gitara. Odstaje trochę przytłumione brzmienie bębnów, które mogłyby mieć w sobie więcej głębi i monumentalności. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

M-pire Of Evil - Hell To The Holy 2012 Scarlet

Debiutancki krążek byłych prominentnych członków Venom to istotna pozycja wydawnicza. Zwłaszcza, że tym albumem Antton, Mantas i Dolan rzucają głęboki cień na ostatnie dokonania Cronosa i spółki. Zawartość "Hell To The Holy" to smaczny przekładaniec metalowych hymnów i wpadających w ucho potencjalnych hiciorów. Od samego początku jest ostro i głośno. Album rozpoczyna się konkretnym butem na ryj w postaci "Hellspawn". Szybka i bezkompromisowa praca gitary trzyma w napięciu przez całą płytę. Nie będzie litości, "Hell To The Holy" będzie tobą potrząsać cały czas. Tak wiele energii jest emitowanej z głośników po wciśnięciu przycisku odtwarzania. Nawet mozolne, ociekające smołą zwolnienia nie wytracają energii całej konstrukcji płyty. Wysiłek ex-venomowego trio nie poszedł na marne. Mankamentem tej płyty jest fakt, że w kompozycjach co i rusz miałem poczucie, że już to słyszałem. Ten motyw skądś znam, ta zagrywka była w jakimś utworze innej kapeli, i tak dalej i tak dalej. Nie jest to jednak ciężki zarzut. Mimo niewielkiej innowacyjności - tej płyty po prostu dobrze się słucha. To mocny materiał w topornej, grubo ciosanej oprawie. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

My Soliloquy - The Interpreter 2013 Sensory

Myślę, że fani progmetalowych brzmień doskonale znają postać Pete'a Mortena, który od kilku lat szarpie struny w brytyjskiej formacji Threshold, jednak niewielu z nich wie, że w tym roku wraz z projektem My Soliloquy wydał swój debiutancki krążek - "The Interpreter". Ciekawą rzeczą jest to, że Pete nie tylko gra w nim wyłącznie na gitarze, ale także śpiewa i trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Przejdźmy jednak do samej muzyki… Ciężko jest mi sprecyzować brzmienie My Soliloquy, ale po pierwszym przesłuchaniu przyszły mi na myśl dwie kapele: zeszłoroczny Arch/Matheos i - nieco zapomniany - Spiral Architect. Pierwsze skrzypce w ich muzyce grają rzecz jasna sekcje gitarowe, które uzupełniane się rewelacyjnymi partiami klawiszowymi Andy'ego Berry'ego, co doskonale słychać już na pierwszym utworze "Ascenision Pending". Numer rozpoczyna się dudniącym alarmem, potem wchodzą agresywne riffy, mocarna sekcja perkusyjna i fantastyczne, klawiszowe akordy… To świetny, dynamiczny numer, który jest niestety jednym z najlepszych na płycie. Dalej zespół nie zaskakuje nas już tak bardzo i nawet industrialne motywy w "Corrosive De-Emphasis", czy nieco jazzowy "Inner Circles" tego nie zmieniają - utwory po prostu nie porywają. Całkiem pozytywnie zaskoczył mnie kończący "Star", który pomimo swojego balladowego charakteru, ma w sobie mnóstwo uroku, szczególnie dzięki świetnym space rockowym wstawkom. Moim faworytem na płycie okazał się jednak "Six Seconds Grace", który pomimo spokojnego wstępu, w późniejszych fragmentach pokazuje masę energii, szczególnie w refrenach. Ciężko jest komukolwiek polecić "The Interpreter", tym bardziej, że muzyka zawarta na płycie jest bardzo trudna w odbiorze i by ją w jakimś stopniu docenić potrzeba masy cierpliwości. Zatem, czy warto dać jej szansę? Jeśli jesteście fanami typowo technicznych brzmień i wysokich wokali (wokal Mortena to skrzyżowanie Johna Archa z Geoffem Tatem) to możecie śmiało sięgnąć po najnowszy album My Soliloquy. Mnie osobiście płyta przypadła do gustu, a do niektórych numerów, co jakiś czas, lubię wracać… a to chyba dobry znak. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Negacy - Negacy 2013 Self-Released

Jest to co prawda debiutancka płyta włoskiego zespołu, jednak wcześniej istniał on pod nazwą Red Warlock i nagrał wówczas kilka materiałów, długogrającym z albumem włącznie. Nie wiem co było przyczyną zmiany nazwy - być może chęć podążania w innym kierunku muzycznym, bo na firmowanym nową nazwą krążku zespół śmiało penetruje różne rejony ciężkiego grania. Muzykom najbliżej do tradycyjnego heavy metalu, czerpiącego z dokonań późnego Judas Priest ("War Zone"), ale znacznie lepiej czują się w dynamicznym power metalu ("The Great Plague"). Zaskakująco często jest on jed-

nak łączony z nowoczesnym metalem, co momentami nie brzmi za dobrze, rażąc sztucznością tego połączenia ("Hero"), lub każe wręcz zastanawiać się nad celowością takiego zabiegu ("Eye Of The Thunderstorm"). Tym bardziej, że w bardziej klasycznym, zarówno dynamicznym ("Epitaph"), jak i balladowym repertuarze ("Nothing Changes"), Negacy radzi sobie naprawdę dobrze. Potraktowałbym pewnie ten zespół jako nieprzekonywującą stylistycznie ciekawostkę, gdyby nie wokalista. Wypada on bowiem świetnie zarówno w tych typowo metalowych numerach, śpiewając raz nisko, agresywnie ("Mind Flyer", "Need No Guidance") albo wyżej, kojarząc się nawet z Dickinsonem ("Hero"). Z kolei w tych nowocześniejszych barwa jego głosu oraz interpretacja przypominają Roba Halforda z czasów Fight ("Flames Of The Black Flame", wspomniany już "Hero"). Tak więc Negacy nie przekonali mnie do siebie, ale komuś ceniącemu takie eksperymentalne podejście mogą się spodobać znacznie bardziej. (4) Wojciech Chamryk

Night Rider - Widzę, czuję, jestem 2013 MDM

Przez lata się zastanawiałem, czy dożyję wydania takiej płyty w Polsce, która od pierwszej do ostatniej nuty mnie zaintryguje, zaciekawi i całkowicie pochłonie. Czas mijał i nic. Wiele płyt miało dobre wejście, a potem kiszka i marazm. Po pierwszych nutach tej płyty zostałem wciągnięty w niesamowitą kakofonię dźwięków, która mnie pochłonęła od czubka głowy po końcówki palców od nóg. Już intro pierwszego utworu "Mój świat" dało mi znak, żeby wyciągnąć z lodówki jakiś chłodzony napój i w skupieniu posłuchać dźwięków lecących z głośników. Nadmieniam, że większość płyt słucham przy okazji robienia czegoś w domu. Wracając do muzyki... zaraz po klawiszowym wejściu mózg atakuje ostry gitarowy riff brzmiący mi a'la Zakk Wylde. Na szczęście tylko a'la. Bo reszta zagrywek na pewno jest autorstwa jednego z najzdolniejszych polskich gitarzystów - Radka Chwieralskiego. Cała konstrukcja utworu: zmiany tempa, konwersacja klawiszowo - gitarowa, wokal Pawła Kiljańskiego nakazuje aby szukać w tym utworze najlepszych wzorców rodem z Dream Theater. Słychać, że muzycy odrobili dobrze lekcję, a przy okazji nagrali świetny numer. "Smak wolności" zaczyna się standardowymi gitarowymi riffami. Nie jest to jest jednak przytyk, bo w prostocie też jest sztuka. Tekst napisany przez Kiljana to delikatne wyznanie sympatii dla jazdy Harleyem. Rozumiem tę fascynacje i szczerzę ją popieram. Mamy tutaj tzw. przepla-


tanie klawiszy z gitarą. Na szczęście płyta została poddana świetnemu masteringowi. Dzięki czemu nie ma w tym utworze wiodącego instrumentu, ale nie ma też chaosu. "skrzydła" to jeden z radiowych utworów. Wpadający w ucho refren, świetny riff, spójna konstrukcja. "Blisko ty" to zdecydowanie spokojniejsza część. Co tu pisać? trzeba posłuchać. Tym bardziej, że świetną robotę zrobił w tym utworze Paweł Penksa - kolejny nietuzinkowy instrumentalista w Night Riderze. Bardzo dobrze brzmi wokal Kiljana - słychać, że poprawił emisję głosu. Może brakuje mi w jego wokalu więcej vibrato. W "Casino" już same intro świadczy o tym, że to będzie bardzo melodyjny utwór. Tak faktycznie jest - bujający refren, (to taki, w którym ręce sama podnoszą się nad głowę i bujają z lewej na prawą stronę). W drugiej części utworu słychać super mini solówkę basu. I kolejne świadectwo, że cały Night Rider to zespół wybitnych instrumentalistów. Numer sześć to utwór tytułowy. Okazało się, że China - czyli gitarzysta, też jest zdolnym kompozytorem. Oj mocno kręci! Świetne solo gitarowe i klawiszowe, a ponad tymi instrumentami wokal Kiljana - można powiedzieć jest to dzieło monumentalne. Jest tutaj niesamowita współpraca instrumentów, każdy instrument ma coś ważnego do przekazanie słuchaczom to się widzi i czuje! Numer 7 "Wiatr pustyni" - moim zdaniem najważniejszy utwór w historii Night Ridera. Tekst mówi o bardzo ważnych rzeczach. Intro gitarowe bardzo mi przypomina początek Pretty Maids - "Future World", ale to jedyne skojarzenie z tym zespołem i tym utworem. Szybkie tempo plus tekst to świetne połączenie konkretnego przekazu - Wojnom mówimy Nie!!! Numer 8 - "Pamięć jak stary dom" sam traktuję bardzo osobiście. Myślę, że każdy słuchający znajdzie w tym tekście coś ważnego dla siebie. Jest nawet kwartet smyczkowy. Ogólnie jest to świetnie zaaranżowany utwór. Niewątpliwie Penksa to zdolna bestia. "Miejsce" to jeden z dłużej granych kawałków Night Ridera, ci co chodzą na ich koncerty bardzo dobrze go znają z czasów kiedy z Night Riderem grał Radek Chwieralski. Jest to kolejny przykład dobrego tekstu. Zresztą wszystkie teksty na płycie są autorstwa Kiljana, który ma ode mnie dodatkowy punkt! Numer 10 - "Cofnąć czas" to typowo hard rockowy numer. Riff mocny, świetna linia basu, tempo (chociaz w pewnym momencie jest zwolnienie) to i tak jest to co tygrysy lubią najbardziej. Są nawet delikatne chórki. Świetne wspomaganie klawiszy. Po prostu kompletna konstrukcja - nic dodać, nic ująć. Ostatni akord płyty czyli "Do końca" - ależ intro! Moc jak cholera! Zresztą jest teledysk do tego utworu, też świetnie nagrany. Kto nie widział niech nadrobi zaległości. Jest to kolejne świetne radiowe nagranie. Boże ty słyszysz i nie grzmisz. Dlaczego takiej muzyki nie można usłyszeć w stacjach radiowych!? Chciałoby się aby ta płyta nigdy się nie skończyła. Są momenty zadumy, refleksji oraz porządnego rockowego mięcha. Świetnie nagrane, zaaranżowane. Kolejność utworów na pewno też nie jest przypadkowa. Jedyny minus jaki daję to wydawcy, że tak mało "Widzę, czuję, jestem" reklamuje oraz właścicielom klubów w Polsce, że nie zapraszają Night Ridera do siebie. Dzięki świetnym koncertom jakie Night Rider daje, rzesze ich fanów na pewno by się powiększyły, a może i polskie media by się bardziej otworzyły na taką muzykę. Kupować i nie żałować. Zawartość jest o wiele bardziej cenna niż te parę złotych. Ocena oczywiście maksymalna czyli 5 i żywię nadzieję, że

to nie jest ostatnie słowo Night Ridera. Tomasz Kwiatkowski

Call Down The Thunder: (4); Blood Portraits: (5); Dethmacheen: (4,5) Wojciech Chamryk

Oliva - Raise The Curtain 2013 AFM

Nihilist - Call Down The Thunder/ Blood Portraits/ Dethmacheen 2006/2009/2011 Self-Released

Amerykański Nihilist nie ma nic wspólnego ze swym szwedzkim, parającym się death metalem, imiennikiem. Trio z Kalifornii wymiata siarczysty speed/thrash metal, z powodzeniem nawiązując do najlepszych wzorców gatunku z lat osiemdziesiątych minionego wieku. Zespół na drugim albumie "Call Down The Thunder" stawia na szybkie tempa, surowe brzmienie i ostry, wrzaskliwy wokal śpiewającego basisty Lorena Tiptona. Nie znaczy to jednak, że jest to tylko i wyłącznie epatowanie brutalnymi, agresywnymi dźwiękami. Sporo bowiem w utworach Nihilist melodii, zwolnień a nawet czegoś na kształt balladowych fragmentów w "Hessian Mercenary" i początku "Vengeance Is Mine". Brutalniejszy rdzeń tego materiału ciekawie uzupełniają kompozycje czerpiące z tradycyjnego metalu: zróżnicowany rytmicznie "American Plague" oraz utrzymany w średnim tempie "Devastator". Świadectwem tego, że te inspiracje nie wzięły się znikąd jest przeróbka "Freewheel Burning" Judas Priest w ostrej, speedowej wersji. Kolejny krążek "Blood Portraits" jest świadectwem rozwoju zespołu. Brzmienie stało się potężniejsze i bardziej klarowne, chociaż to wciąż granie hołdujące starej szkole realizacji nagrań. Muzycznie również nie ma mowy o zmianie stylu, ale muzycy spróbowali przemycić trochę smaczków. Poza tym w kilku utworach zdecydowali się porzucić standardowy dla swej twórczości 3-4 minutowy czas trwania - niektóre utwory przekraczają pięciu minut, a "House Of The Dead" trwa sześć minut z okładem. Dlatego sporo w tych utworach zmian tempa, ciekawych riffów i urozmaiconych basowych podkładów. "America's Bleeding" rozpoczyna gitarowe intro w postaci amerykańskiego hymnu, który po 40 sekundach przechodzi w gitarową jazdę. Nie brakuje też kolejnych nawiązań do gigantów pokroju Iron Maiden (gitarowe unisono w "Hesh Plow", melodia i partie gitar w utworze tytułowym) czy bardziej melodyjnego spojrzenia na twórczość Slayer ("Payment Upon Death"). Na wydanym dwa lata temu mini albumie "Dethmacheen" zespół kroczy ścieżką obraną na "Blood Portraits". Podstawą są ostre, szybkie, zwykle krótkie ("Evil Air") lub wręcz bardzo krótkie, nie przekraczające trzech minut ("Annihilator") utwory. Sporo w nich zarówno siarczystych riffów i zapadających w pamięć partii basu, jak i charakterystycznych dla metalu lat osiemdziesiątych melodii ("Bloodshed", "Endure The Pain"). Z drugiej strony mamy zaś utwór tytułowy - początkowo utrzymany w średnim tempie, z wybrzmiewającymi riffami, stopniowo rozkręcający się do ostrego, ale nie pozbawionego pewnej dozy melodii speed metalu. Dzięki takim zabiegom płyty Nihilist powinny przypaść do gustu zarówno zwolennikom ostrego speed/thrash metalu jak i bardziej tradycyjnych metalowych dźwięków.

Nuclear Strikes - Megastorm Eyes 2011 Mad Ratt

Miałem do czynienia z heavy metalem z różnych zakątków świata, ale heavy metal prosto z Malezji to dla mnie zupełna nowość. Mimo to, podchodziłem do pierwszego kontaktu z tamtejszym zespołem o nazwie Nuclear Strikes bez większych emocji. Szybko okazało się, że założony w 2005 roku zespół, który w 2011 roku zadebiutował mini albumem w postaci "Megastorm Eyes" to kapela, która gra heavy metal z elementami hard rocka w europejskim stylu, nawiązując do Judas Priest, Iron Maiden, Accept, Warlock, czy Dio. Nie w głowie zespołowi przecierać nowe szlaki w muzyce metalowej, ale to nie powinno nikogo dziwić, zwłaszcza jeśli zwróci się uwagę na fakt, że załoga zaczynała, jako band grający kawałki słynnych kapel z lat osiemdziesiątych. Zespół poszedł na skróty i obrał wtórne granie oparte na sprawdzonych elementach. Dobitnie ukazał to "Terminal Danger", gdzie riff brzmi, jak wyjęty z utworu "Last In Line" Dio. To samo brzmienie, rytmika, styl. Trzeba przyznać, że duet gitarowy spisuje się całkiem dobrze, jest zadziorność, rytmiczność, klimat lat osiemdziesiątych, ale brakuje w tym nieco lekkości, przebojowości i melodyjności. Dobrzy rzemieślnicy - tak można mówić o gitarzystach. Również nie wiele daje z siebie sekcja rytmiczna, która jest przyzwoita i nieco surowa. Podobnie jak brzmienie, ale to dzięki niemu czuć klimat płyt NWOBHM. Zwłaszcza słychać to w otwierającym "Megastorm Eyes", który jest przesiąknięty wpływami Iron Maiden. Jest to najdłuższa kompozycja i w moim odczuciu najlepsza - melodyjna, urozmaicona, pełna zawirowań i o dobrym ładunku energii. "Last Savior" jest bardziej stonowany, lżejszy, ale brakuje w nim kopa, przebojowości, co pozwala uznać tę kompozycję za najsłabszą na płycie. Mocnym ogniwem wydaję się, mimo pewnych niedociągnięć technicznych, wokalistka Ladyana, która swoją manierą momentami przypomina Doro, innym razem Sharon z Within Tempation. Mimo braku mocnego głosu, przykuwa uwagę manierą i klimatem. Dobrze te cechy wybrzmiewają w balladzie "Memoir of a Friend" czy w zadziorniejszym "Red Soldier". Kompozycje są solidne, jednak pozbawione nieco energii. Zespołowi brakuje ciekawych pomysłów na utowry, choć wszystko utrzymane na przyzwoitym poziomie. O "Megastorm Eyes" można mówić, jako o przyzwoitej płycie z przeciętną muzyką w stylu lat osiemdziesiątych. Szkoda, mogłoby wyjść z tego coś więcej niż heavy metal w stylu lat osiemdziesiątych na przeciętnym poziomie. Zobaczymy, jak zespół sobie poradzi na pełnym debiutanckim albumie, oby był znacznie ciekawszym wydawnictwem. (3,3)

Po rozpadzie Savatage i świetnych, solowych dokonaniach w postaci Pain przyszedł czas na kolejne, autorskie wydawnictwo Jona Olivy, zatytułowane "Raise The Curtain". Facet ma w głowie tyle pomysłów, ile sam waży i udowadnia to na swoim nowym krążku, w którym znajdziemy mnóstwo, niezwykle subtelnych gatunkowych wariacji. Już rozpoczynający utwór tytułowy zaskakuje nas klasycznym, neoprogresywnym brzmieniem, osadzonym w klimacie lat 70tych, gdzie prym wiodą finezyjne, klawiszowe popisy oraz fantastyczne, wielogłosowe wokale wykrzykujące "Raise The Curtain!". Dalej robi się znacznie ciekawiej. Heavy metalowy "Soul Chaser", jazzujący "Ten Years" z kapitalnym, klawiszowym solo i równie wyszukaną sekcją dętą, czy purplowy "Father Time" to utwory, które - dosłownie - wgniatają w ziemię. Po zróżnicowanym wstępie czeka na nas ballada w postaci "I Know", która przygotowuje nas na hipnotyzującą jazdę bez trzymanki. "Big Brother" i "Armageddon" to nie tylko prog rockowe, klasycznie brzmiące kompozycje, ale też psychodeliczne, klawiszowe monstra, które porywają już po pierwszych dźwiękach rewelacja! Kolejna chwila wytchnienia w postaci folkowego "Soldier", który na pewno przypadnie do gustu fanom Iana Andersona. "Stalker" wydaje się być najbardziej prog metalowym numerem na płycie, głównie za sprawą ciężkich, gitarowych riffów, które przeplatane są psychodelicznymi, klawiszowymi akordami. "The Witch" na wstępie hipnotyzuje nas wspaniałym intrem zagranym na pianinie, by potem -dosłownie wybuchnąć muzyczną energią. Gitarowe riffy ścigają się z dynamicznie zaaranżowaną sekcją rytmiczną w stylu "2112" Rush, a wszystko uzupełnione zostało klawiszową psychodelią i potężnym wokalem Jona. Na końcu czeka na nas klasycznie brzmiąca, rockowa ballada w postaci "Can't Get Away", która doskonale zamyka cały krążek. W ramach bonus tracka Oliva przygotował dla nas przyjemny, biesiadno-countrowy numer - "The Truth". Po przesłuchaniu krążka nie mogłem wydusić z siebie słowa. To nie tylko świeży i niezwykle oryginalny, gatunkowy miks, ale też hołd dla klasycznych, prog rockowych wykonawców, w którym usłyszymy echa takich kapel jak: Yes, Rush, Jethro Tull, czy Deep Purple. Oliva na naszych oczach zaciera granicę między staroszkolnym, progresywnym graniem, a potężnym, heavy metalowym brzmieniem tworząc coś jedynego w swoim rodzaju. "Raise The Curtain" to arcydzieło - bardzo osobliwe, wyszukane i niezwykle dojrzałe, po które każdy, szanujący się fan muzyki progresywnej powinien sięgnąć. Kurtyna opadła, a ja ciągle stoję i nie mogę przestać bić brawa… Wspaniały album. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Łukasz Frasek

RECENZJE

131


Oliver/Dawson Saxon - Motorbiker 2012 Air Angel

Przyznam się, że do przesłuchania tego albumu podchodziłem jak pies do jeża. Z tej przyczyny, że poprzednie płyty były po prostu nudnymi klonami tego co gra zespół Saxon. No i tym razem byłem w błędzie, że będzie to kolejny muzyczny klon płyt Saxona. Już pierwsze nagranie "Chemical Romance" zapowiada ostrą, rockandrolową i harleyową jazdę. John Ward śpiewa bardziej metalowo. Momentami nawet mi przypomina chrypkę Lemmy'ego z Motorhead, piszę, że tylko przypomina, żeby nie być posądzonym o głuchotę. Riffy też są o wiele cięższe. Drugie nagranie potwierdza, że tym albumem zespół skierował się bardziej ku ostrzejszemu graniu. Numer trzeci praktycznie niczym się nie różni od poprzednich nagrań. Szybkie tempo i ostry wokal Warda. Na szczęście "No Way Out" troszkę się różni, szczególnie intrem przypominającym "Aces High" Iron Maiden. "Just Another Suicide" to wolniejszy kawałek - konstrukcja jednak bardzo prosta i hiciorem tzw. power balladą na pewno się nie stanie. "Sinternet" to kolejna "rąbanka", nawet nie będę się rozpisywał o tym nagraniu. "Ghost" średnie tempo. Riffy hard rockowe, ale bardzo mocno zagrane. "Nevada Beach" znowu mówione intro, ale niestety jedyna rzecz odbiegająca od ustalonego natężenia dźwięków na płycie. Zaczynam się nudzić... Numer dziewiąty, czyli "Sctreaming Eagles" to instrumental. Przerywnik, ale również niczym szczególnym się nie wyróżniający. Nie będę się rozpisywał nad ostatnimi trzema utworami bo niczym się nie różnią od poprzednich. Te same tempa, te same schematy. Podsumowując: płyta typowo do słuchania w szybko się przemieszczających pojazdach mechanicznych. Jeśli ktoś chce szukać jakiegoś głębokiego przesłania niech na to nie liczy. Mocno, równo, głośno, ale nudno. Wpada jednym, wypada drugim uchem. Nie wiem co poradzić panom Oliverowi i Dawsonowi. Może niech zatrudnią kompozytora. Widać i słychać, że próbują. Nagrywają płyty, chcą się utrzymać na rynku, ale słabo im to wychodzi. (3) Tomasz Kwiatkowski

Orden Ogan - To the End 2012 AFM

Nie będę rozpisywał się o historii tego zespołu, bo nie warto. W skrócie, dla porządku dodam, że powstał w 1996 roku w Arnsberg. Podobno grał folk metal, ale nie jest dane się o tym przekonać, bo debiutancki album wydali dopiero w 2004 roku, grając już power metal, z marnym zresztą, moim zda-

132

RECENZJE

niem, skutkiem. Podobne zresztą odczucia towarzyszyły mi przy dwóch kolejnych, które odsłuchałem specjalnie, by spojrzeć na najnowszy krążek... nie, nie przychylnym uchem, a by jeszcze bardziej się przekonać, jak zły to album. Wydany w listopadzie zeszłego roku "To the End" jest po prostu wtórny i nudny do bólu. Na próżno szukać tutaj wciągających melodii, kompozycji, które zostaną z nami na dłużej, dlatego przy absolutnie żadnej nie zatrzymam się i nie poświęcę akapitu utworom. Nieciekawe są wokale, chóry wywołują wewnętrzny chichot i jednoczesny płacz, zgrzyta się zębami przy marnej jakości wstawkami orkiestry. To wszystko w czasie niespełna godziny. Wystarczy spojrzeć na okładkę, żeby wiedzieć, że coś jest nie w porządku. Steampunkowy Spider Man z księgą magiczną, laską i siedzącej na niej krukiem na tle śnieżnej scenerii - normalnie nic, tylko rwać włosy z głowy. Chociaż, z drugiej strony, szkoda włosów na ten album. Lubię swoje włosy. Nie wiem jak udało mi się przesłuchać tę płytę w całości, i to w dodatku kilka razy, ale z całym szacunkiem, dawno już nie słuchałem większego, bardziej sztucznego i napuszonego gniotu. Próbowałem znaleźć jakiekolwiek pozytywy, ale naprawdę jest ciężko, jest to bowiem jednym z tych albumów, które moim zdaniem powinno się omijać szerokim łukiem (choć nie jest jeszcze tak tragicznie, da radę go szybko przerzucić i jeszcze szybciej zapomnieć), a sam zespół, zwyczajnie można sobie podarować. Naprawdę, jest wiele lepszych i ciekawszych zespołów i płyt. (1,7) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Pastore - The End Of Our Flames 2012 Inner Wound

Na swym drugim albumie Brazylijczycy, pod wodzą charyzmatycznego wokalisty Mario Pastore, nie zwalniają tempa. Czerpiąc zarówno z hard rocka, tradycyjnego heavy metalu oraz jego nowszych odmian, jak power lat dziewięćdziesiątych i tzw. true metal, zdołali w krótkim czasie przygotować kolejny, bardzo udany materiał. Słychać, że panowie wychowywali się na klasycznych albumach brytyjskich i amerykańskich grup, bo cenią połączenie szybkości i ciężaru z interesującymi melodiami ("Night And Day", "Envy"). Do tego basista Alexis Gallucci musi chyba uwielbiać Black Sabbath, bo wiele jego partii na "The End Of Our Flames" kojarzy się jednoznacznie z popisami Geezera Butlera ("Fools", "Bring To Me Peace"), pozwala sobie też na krótkie solo w "Envy". Zdarzają się też przyspieszenia sugerujące, że melodyjny speed metal, a nawet thrash nie jest muzykom obcy ("Liar", "The End Of Our Flames"). "Brutal Storm", zgodnie z tytułem, jest najostrzejszym numerem na płycie, równoważąc zwiewną melodię pierwszej części balladowego "When The Sun Rises" oraz jakby progresywną formę "Unreal Messages". Nie brakuje na tej płycie naprawdę ekscytujących momentów, jak gitarowe popisy Raphaela Gazala w "Night And Day" czy finałowym "The World Is Falling", jed-

nak pierwszoplanową postacią na "The End Of Our Flames" jest Mario Pastore. Rzadko ostatnimi czasy zdarza się tak utalentowany i obdarzony takim głosem wokalista, łączący barwę, skalę, umiejętności takich gigantów jak chociażby Ronnie James Dio, Rob Halford, Bruce Dickinson, Geoff Tate, Midnight czy najmłodszy w tym gronie Tim "Ripper" Owens. Tak więc jeśli lubicie dynamiczny power metal nie kojarzący się z dźwiękową tandetą, "The End Of Our Flames" jest płytą dla was! (5) Wojciech Chamryk

Paul Raymond Project -Terms Conditions Apply 2013Hear No Evil

Wiele starych kapel nadal ciągnie swój biznes wydając co jakiś czas lepsze lub gorsze wydawnictwa. Tak też robi UFO, które swoje dni chwały ma już dawno za sobą. Jednak co jakiś czas, dla siebie i dla starych fanów wydaje nowe albumy. Są to średnie lub niezłe jakościowo studyjne sesje, które bardziej grają na nostalgii, niż wzbudzają prawdziwe emocje. Te nutki tęsknoty są też w twórczości Paula Raynolda. Nawet patrząc na okładkę wyłapujemy w logo projektu Paula liternictwo dobrze znane z loga UFO. Niemniej "Terms Conditions Apply" jest wyjątkowo solidna, ponieważ bazuje na wyłagodzonym ale konkretnym hard rocku. Utwory na tym albumie są urozmaicone i ciekawe. Raynold z kolegami sięga na nim również, po bluesowe, folkowe czy progresywne rozwiązania. W ten sposób udanie unikają nudy i schematyzmu. Nad wszystkimi kawałkami góruje "Deeper Shade Of Blue", który mógłby znaleźć się na, którejś z płyt UFO z najlepszego okresu. Innym kompozycjom też nic nie brakuje, wymienię tu choćby bardzo "queenowski" "We Will Be Strong", motoryczny i dynamiczny "Born & Raised On Rock'n'Roll", bazujący na bluesie "If You Gotta Make A Fool Of Somebady". Świetnie wypadł cover zespołu Four Tops, "Reach Out (I'll Be There)", gdzie gościnnie na gitarze zagrał Michael Schenker. Jeżeli jesteśmy przy gościach należy wymienić balladę "Love Is Blind" zaśpiewaną przez Reubena Archera znanego z Stampede (jeden z licznych zespołów NWOBHM). Całą płytę wieńczą trzy utwory w wersji demo, które poznaliśmy na płytach UFO "The Visitor" i "Seven Deadly". Coś wydaje mi się, że w Paulu Raynoldzie tkwi jakaś zadra. Dla fanów UFO to niewątpliwie rarytas. Jak wspomniałem brzmienie jest wyłagodzone, taki pomysł na płytę. Jednak gitara Paula ma nadal pazurki i jeszcze nie jednego może podrapać. "Terms Conditions Apply" można zaliczyć do udanych wydawnictw, które skierowane jest głównie dla nostalgicznych staruchów (ale nie koniecznie). (4) \m/\m/ Paweł Penksa - Pandemonium 2013 Self-Released

Paweł Penksa to gość, który w przyszłości może namieszać w światku muzycznym… I nie ma w tym żadnej

przesady! Pawła, mogą co niektórzy kojarzyć z występów z Night Rider (również w wersji Symphony), na którym można było usłyszeć jego niezwykły, klawiszowy talent. Jakiś czas temu, zupełnie przypadkiem, natrafiłem na jego solowe przedsięwzięcie o dumnie brzmiącym tytule - "Pandemonium" i muszę przyznać, że jego premierowa EPka jeszcze bardziej odsłania jego niesamowite umiejętności. Muzyka zawarta na "Pandemonium" to instrumentalne, główne klawiszowe granie, na którym czuć inspiracje twórczością Jordana Rudessa, co możemy usłyszeć już na utworze tytułowym. Masa wspaniałych melodii uzupełnionych świetnymi, gitarowymi riffami i bardzo profesjonalne brzmienie - pierwszy numer, po prostu, wgniata w podłogę. To także nie lada gratka dla fanów progmetalowych połamańców. Dalej czeka na nas stonowana ballada w postaci "The Valley of Forgotten Dreams", na której poczułem ducha Clive'a Nolana. Wspaniałe, klawiszowe akordy świetnie budują atmosferę i utwór dzięki takim zagrywkom - dosłownie - płynie. Rewelacyjny "Runaway" to numer, który pędzi na złamanie karku i jest to moja ulubiona kompozycja na płycie - szybka, z rewelacyjnym gitarowym tłem (brawa dla Kuby Szostaka) i do tego świetnie wyważona. Numer zaskakuje na każdym kroku i usłyszymy na nim nie tylko klawiszowe ewolucje, ale też rewelacyjne solo na gitarze… No i te umiejętnie wplecione 8-bitowce pod koniec! Dla mnie… Torpeda! Kolejnym utworem jest "Grey Haven", czyli spokojna i hipnotyczna kompozycja zagrana na pianinie - ciarki na plecach murowane! EPkę kończy, nieco nightwishowy "T.B.C.", na którym prócz kosmicznych, klawiszowych wariacji usłyszymy także symfoniczną otoczkę, która doskonale podkreśla wyniosłość utworu. Gościnnie na gitarze zagrał Robert Kazanowski z Night Mistress. Co mogę powiedzieć… "Pandemonium" to potężny debiut Pawła Penksy, z którym trzeba się zapoznać. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiego uderzenia i to co usłyszymy na jego debiutanckim krążku to kawał świetnie zrealizowanej, energicznej muzyki, która porywa nas już po pierwszych dźwiękach. Na krążku znajdziemy nie tylko rewelacyjne, techniczne popisówki, ale też masę wspaniałych melodii, które doskonale budują przestrzeń w utworach. Paweł zaprosił także do współpracy kilku muzyków, którzy pomogli mu stworzyć premierową EPkę, usłyszymy zatem: Kubę Szostaka (Night Rider), Błażeja Grygiela (Batstab) oraz Roberta Kazanowskiego (Night Mistress). Jeżeli na samą myśl o solowych projektach Jordana Rudessa zapadacie w muzyczną śpiączkę i cały świat dla was znika, to "Pandemonium" jest krążkiem idealnie dla was. Pawłowi już w tej chwili życzę szerokości na dosyć trudnej, muzycznej ścieżce i czekam na płytę długogrającą, która - mam nadzieję - jeszcze bardziej mnie zaskoczy. Parafrazując nieco nasze stare przysłowie: "Polacy nie gęsi, swojego Jordana mają"! Łukasz "Geralt" Jakubiak


Penthagon - Penthagon 2012 Punishmend 18

Penthagon to kolejny debiutant z Włoch próbujący, z pewnym powodzeniem, udowodnić, że ów kraj to nie tylko popularne neapolitańskie pieśni, operetka i nijaki power metal. Dlatego na swym debiutanckim albumie kwartet z Lombardii wymiata dość ostry heavy/ thrash metal. Inspirowany, zarówno mu-zycznie jak i wokalnie, dokonaniami amerykańskich mistrzów z Overkill, ale nie brakuje też wpływów bardziej tradycyjnie grających zespołów. Wszystko to łączy się w dość interesującą całość. Co ciekawe, mimo tego, że większość kompozycji trwa w granicach 5-6 minut, dochodząc czasem do minut 7 nie nużą. Są dopracowane i urozmaicone, co w sumie rzadko zdarza się u debiutantów. Szkoda tylko, że momentami zespół próbuje wplatać w swą muzykę jakieś nowomodne akcenty i riffy kojarzące się z jakimś nowomodnym thrashem. Tracą z tego powodu "Ash In My Hands" i "All I Guess". Na szczęście Penthagon zaciera to niekorzystne wrażenie finałowym "Innuendo". Tak, zespół porwał się na wykonanie klasyka Queen i nie poległ, przedstawiając swoją wizję tej efektownej kompozycji - zastępując chociażby partię flamenco ostrym thrashowym łojeniem. Marco Spanguolo to oczywiście nie Freddie Mercury, ale też dał radę, obniżając tonację i śpiewając po swojemu. Wygląda więc na to, że pomimo nie do końca przekonywającego pod względem jednorodności stylistycznej materiału będą z Penthagon ludzie. (4) Wojciech Chamryk

Queensryche - Frequency Unknown 2013 Deadline Music

Mówi się, że w trakcie robienia sałatki warzywnej nie powinno się stosować kombinacji ogórek-pomidor. Dlaczego? Ogórek posiada niewiele wartości odżywczych, a - co więcej - za przyczyną enzymu askorbinazy utlenia witaminę C, która występuje w pomidorach. Proces ten przyspieszony zostaje pod wpływem soli, z pośrednictwem której następuje wyciek soku komórkowego z ogórka, a co za tym idzie - spadek wartości odżywczej. Jaki to ma związek z najnowszym albumem Queensryche? Zacznijmy może od początku… Już od zeszłego roku portale bombardują nas informacjami o telenoweli jaką zafundowali nam panowie z Queensryche, a wszystko zaczęło się od wyrzucenia Geoffa Tate'a z kręgów zespołu. Kapela w oficjalnym orzeczeniu poinformowała, że przyczyną rozstania okazały się "różnice artystyczne", jednak w sieci krąży wiele faktów, które stawiają Tate'a w znacznie gorszym świetle. Obecnie toczy się pro-

ces o nazwę zespołu i z tego też powodu w tym roku otrzymamy dwa krążki pod szyldem Queensryche (wyrok o przynależności zapadnie w listopadzie). Pierwszy na horyzoncie pojawił się "Frequency Unknown" sygnowany nazwiskiem Geoffa Tate'a i po niezłej solowej płycie można było się spodziewać czegoś - co najmniej - przyzwoitego. Drugi krążek z resztą składu pojawi się już w czerwcu, a na stanowisku frontmana usłyszymy Todda La Torre z Crimson Glory. Co zatem wujek Geoff przygotował dla zbulwersowanych fanów? Na początek warto wspomnieć o muzykach, którzy zostali zaproszeni do współpracy, a jest ich całkiem sporo… Simon Wright (AC/DC), Paul Bostaph (Slayer), Ty Tabor (King's X), K.K. Downing (Judas Priest), Chris Poland (Megadeth), etc. Trzeba przyznać, że skład jest imponujący, ale czy "Frequency Unknown" broni się jako całość? Cóż… Album jest okropnie nagrany. Rażą słabo zmiksowane partie instrumentalne, w szczególności solówki, które brzmią jakby były nagrywane zupełnie gdzie indziej. Może chociaż płyta broni się fajnym kawałkami? "Cold" to sympatyczny numer, nieco w stylu ostatnich, solowych osiągnięć Geoffa. Jest energicznie, hard rockowo i melodyjnie, a refren szybko zapada w pamięć niezły start. Dalej jest już znacznie gorzej. Po usłyszeniu "Dare" miałem ochotę wyrzucić odtwarzacz przez okno. Z tak fatalnie brzmiącym utworem już dawno nie miałem styczności i po jego przesłuchaniu bałem się tego co mnie jeszcze czeka. Melorecytowany "Give It To You", męczący "Slave" (o co chodzi z tym riffem?), czy usypiający "Everything" to kompozycyjne zarazy na krążku - nudne, chaotyczne i tragicznie zaaranżowane. Na tle reszty całkiem nieźle wypada "In The Hands of God", jednak Geoff przesadził trochę z wokalem, a sam kawałek wydaje się być nieco przekombinowany. Płyta nabiera rumieńców po wejściu Paula Bostapha na perkusji i już na "Running Backwards" zaczyna robić się o wiele ciekawiej. Bardzo dobrym numerem okazał się "Life Without You", w którym góruje całkiem niezła sekcja rytmiczna w zwrotce, uzupełniona prostym, ale niezwykle energicznym riffem. Przyzwoitym utworem jest także wyniosły "Fallen", który zachwyca szczególnie w refrenie (świetne akordy). Warto także zwrócić uwagę na kapitalną, gitarową solówkę w wykonaniu Dave'a Meniketti. O tragicznych! bonus trackach nie będę wspominał, bowiem nie są to tylko zbędne "zapchajdziury", ale też zbrodnia na oryginalnych wykonaniach (po usłyszeniu "I Don't Believe In Love" prawie dostałem ataku serca). Nagrany jeszcze w kompletnym składzie "Dedicated To Chaos" pomimo tego, że zrealizowany był znacznie lepiej, to przytłaczał nas wszechobecną monotonią. Album strasznie się dłużył, numery były nudne, a słuchacze modlili się o rychły koniec. Jak jest tym razem? W moim odczuciu troszkę lepiej - kompozycje są o wiele krótsze i dzięki temu płyta nie wydaje się być - aż tak - nużąca. Co więcej, niektóre utwory naprawdę mogą się podobać. Nie zagrała przede wszystkim słaba realizacja i brak własnego charakteru, co na pewno jest wynikiem pośpiechu i zaangażowania sporej ilości muzyków, którzy na płycie zrobili niezbyt efektowny, muzyczny bałagan. W tej chwili czekam co pokaże reszta chłopaków z Queensryche, ale o tym przekonamy się dopiero w czerwcu. Geoff Tate stworzył właśnie taką sałatkę z ogórkiem - przeładowaną składnikami, a przy tym nieco zasoloną i wypraną z

wartości odżywczych… Tudzież muzycznych. To potrawa, która może nam nie zaszkodzi, ale nie sprawi też żadnej satysfakcji, będąc przy tym zwykłym, niezbyt kreatywnym wyrobem na stole obiadowym - mogło być o wiele lepiej. Zabrakło odrobiny inwencji i cierpliwości. (2,7) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Queensryche - Queensryche 2013 Century Media

O przeładowanej sałatce warzywnej w postaci "Frequency Unknown" Tateryche (inaczej nie mogłem tego nazwać) pisałem kilka miesięcy temu, a tymczasem na horyzoncie pojawił się drugi odłam zespołu, który ma szansę rozpalić płomień nadziei w sercach fanów. Wilton i spółka po odejściu/wyrzuceniu (właściwe podkreślić) Geoffa z kapeli postanowili nieco odświeżyć formułę zespołu i dlatego też w swoje kręgi przyjęli znanego z Crimson Glory - Todda La Torre. Jakiż ten gość ma wokal! Fani "Karmazynowej Chwały" bardzo ciepło przyjęli go jako następcę Midnighta (ale długo się nim nie nacieszyli), jednak to właśnie w Queensryche pokazuje niesamowite umiejętności wokalne. Fakt, brzmi nieco jak klon Geoffa Tate'a, ale - tak po prawdzie - czy chcielibyśmy słyszalnego odejścia od wokalnej formuły zespołu? Wokal wokalem, ale jak prezentuje się sam krążek? "Where Dreams Go To Die" to powrót do klimatów znanych z "Promised Land". Tajemniczy wstęp, mnóstwo przestrzeni i świetne akordy w zwrotce pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Dalej czeka na nas potężny "Spore", który zachwyca rewelacyjną sekcją gitarową (Wilton z Lundgrenem przechodzą samych siebie) oraz doskonale zaaranżowanymi partiami wokalnymi. "In This Light" to mój ulubiony numer na płycie, który wprowadził mnie w niespodziewaną nostalgię. Porwały mnie nie tylko osobliwe melodie, ale też niesamowita atmosfera, która przypomniała mi, za co tak naprawdę uwielbiam Queensryche. Singlowy "Redemption" świetnie łączy się z poprzednim numerem, a jego refren wywołuje szczery uśmiech na twarzy. Zresztą, już wcześniej bardzo przypadł mi do gustu… "Vindication" to przyjemna, hard rockowa łupanka, w której pierwsze skrzypce gra zdecydowanie Scott Rockenfield. Nie zabrakło też wyniosłej ballady w postaci "A World Whitout", która poziomem nie dorównuje takim przebojom jak "Silent Lucidity", czy "Bridge", ale mimo wszystko dobrze wkomponowała się w klimat płyty. Pod koniec czekają na nas dwa hiciory w postaci "Don't Look Back" oraz "Fallout", gdzie ten pierwszy atakuje nas szybkimi riffami, a drugi wwiercającym się w głowę refrenem (który od pewnego czasu jest moim prysznicowym przebojem). Na zakończenie panowie przygotowali dla nas kapitalną balladę w postaci "Open Road", która zachwyca wspaniałymi partiami solowymi w wykonaniu Wiltona oraz Lundgrena. Po przesłuchaniu nowego dzieł(k)a Queensryche czułem jednak pewien niedosyt… Czemu tak szybko? Trzydzieści pięć minut i koniec? Numery są

po prostu rewelacyjne! - szybkie, przebojowe, doskonale zagrane, ale… niezwykle krótkie. Na płycie spokojnie można było umieścić jeszcze dwa-trzy utwory, ale z drugiej strony panowie spieszyli się z wykonaniem, przysłowiowego, "pstryczka w nos" Tate'owi i trzeba przyznać, że dopięli swego. Album pod każdym względem przebija to co usłyszeliśmy na "Frequency Unknown" - zarówno pod kątem kompozycyjnym, jak i realizacyjnym. Numery znacznie bardziej zapadają w pamięć, czuć w nich ducha starego Queensryche, a La Torre najzwyczajniej w świecie kompromituje Tate'a, co doskonale słychać w trakcie występów na żywo. To świetny, choć nieco przykrótki krążek, który koniec końców nie jest długo wyczekiwanym comebackiem na miarę "Promised Land", czy "Operation: Mindcrime". Cieszy jednak sam fakt powrotu grupy na właściwy tor i miejmy nadzieję, że nie opuszczą go zbyt szybko. Tym razem sałatka okazała się doskonale przyrządzona. Bardzo bogaty bukiet aromatyczny świetnie uzupełnia się z subtelnie dobranymi składnikami. Tylko porcja jakaś mała… Czekamy na dokładkę! (4,8) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Quo Vadis - Novem 2013 Chaos

Dyskografia Quo Vadis powiększyła się ostatnio o pierwszy w historii MCD, wydany z okazji jubileuszu 25-lecia istnienia szczecińskiego zespołu. Nie jest to jednak materiał do końca premierowy lecz polskojęzyczne wersje pięciu utworów znanych już z wydanej trzy lata temu płyty "Infernal Chaos". Jak wiadomo nie od dziś Quo Vadis po polsku ma znacznie większą moc rażenia i na "Novem" możemy się o tym przekonać w całej okazałości. Muzycznie tych pięć numerów to, poza dodanym intro do "Caducus", co wydłużyło utwór o jakieś 50 sekund, nie różni się niczym od wersji z 2010 roku. Mamy więc urozmaicone rytmicznie numery "Ropa za krew" z partiami oraz solówką waltorni (Ewelina Hałun) oraz "Rosja" z wplecioną melodią bodajże "Katiuszy". "Wschód vs. Zachód" to bardziej melodyjne granie, a "Złoty krzyż" usatysfakcjonuje na pewno słuchaczy spragnionych bezkompromisowego thrashowego łojenia. Tak więc jubileusz został uczczony godnie. Nie pozostaje więc nic innego, jak szybko zaopatrzyć się w "Novem", ponoć dostępny na koncertach Quo Vadis, bo na Allegro nieliczne egzemplarze osiągają ceny powyżej 70 złotych i czekać na kolejny album szczecińskich thrashers (5). Wojciech Chamryk Raiquen - Ave Nocturna 2012 Self-Released

Argentyński kwartet na debiutanckim, wydanym własnym sumptem albumie z powodzeniem łączy siarczysty heavy/ speed metal z bardziej klasycznym, hard rockowym graniem. Efektem jest bardzo urozmaicony, robiący wrażenie materiał. Sporo tu maidenowych galopad ("Mercadores de la Fe") oraz basowych

RECENZJE

133


równo od strony muzycznej jak i wokalnej. Mikrofony w Raven Black Night obsługuje zresztą dwóch panów: Chris The Dark odpowiada za ostre, sheltonowskie wokale, Jim The White Knight za czyste. Gdyby nie niezbyt udana wersja "Changes" Black Sababth byłoby pewnie 6, ale niestety, coś trzeba było odjąć: (5,5)

chać, jak to samo grają... Izraelczycy, o których w muzyce metalowej nie mówi się wcale, a jeśli się to robi, to niezwykle rzadko. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Wojciech Chamryk pochodów jednoznacznie kojarzących się z Harrisem ("Depredador"). Słychać też liczne nawiązania do gitarowych patentów Ritchie'go Blackmore'a ("A sangre y metal") czy generalnie Rainbow, ale raczej tego z lat osiemdziesiątych. ("Yo te encontrare"). Generalnie zespół w interesujący sposób połączył tu tradycyjny heavy, momentami idący nawet w stronę speed metalu ("El impostor") z hard rockiem ("Sangre en la arena"). Alejandro Fuentes brzmi w tym utworze momentami niczym sam David Coverdale z najlepszych lat, jednak przyklejenie mu łatki pozbawionego talentu imitatora byłoby zdecydowanie krzywdzące. Pięknie radzi sobie bowiem w balladowym "Lejos", łącząc subtelny śpiew z zadziorną, wykorzystującą niższe tony interpretacją. Takie przechodzenie od delikatniejszego śpiewu do ostrych, zdecydowanie niższych partii przychodzi mu z dużą łatwością ("Heroes del ayer"), jest też równie przekonywujący w bardziej melodyjnych fragmentach ("Junto a mi"). A ponieważ instrumentaliści w niczym nie ustępują soliście, "Ave Nocturna" naprawdę może się podobać. (4,5) Wojciech Chamryk

Raven Black Night - Barbarian Winter 2013 Metal Blade

Australijczycy z Raven Black Night już od bodaj piętnastu lat parają się surowym epic/doom/heavy metalem. I chyba tylko dlatego, że nie jest to muzyka odnosząca jakieś oszałamiające sukcesy oraz, że grają też w innych zespołach, zawdzięczamy fakt, że jest to dopiero ich drugi album. A szkoda, bo "Barbarian Winter" śmiało można postawić obok największych dokonań gatunku. Zauważyli to szefowie legendarnej Metal Blade Records i trzeba przyznać, że ten album świetnie pasuje do katalogu firmy. Raven Black Night inspirują się bowiem nie tylko dokonaniami Manilla Road czy Candlemass, czerpiąc równie dużo z dokonań związanych niegdyś z ich obecnym wydawcą Warlord, Omen oraz Cirith Ungol. Rezultaty są niezwykle interesujące. Zespołowi udało się stworzyć porywający jako całość materiał, w którym klasyczny hard i heavy rock, metal epicki oraz tradycyjny, a także surowy i dynamiczny speed metal podane są w idealnych proporcjach. Wymienianie poszczególnych utworów mija się tu najzwyczajniej w świecie z celem - "Barbarian Winter" trzeba po prostu posłuchać. Warto tym bardziej, że panowie przemycają również echa twórczości swych innych zespołów. I tak w finałowym "Angel With A Broken Wing" robi się momentami wręcz progresywnie, a "Fallen Angel" i utwór tytułowy czerpią sporo z… black metalu, za-

134

RECENZJE

Rotengeist - Start to Exterminate 2012 Self-Released

Red Rose - On the Cusp Of Change 2013 Scarlet

Z drugą płytą jest dużo lepiej. Oczywiście, poruszamy się nadal po szlakach utartych do granic możliwości, ale jeśli ktoś pochodzi z Izraela, miejsca muzycznie średnio eksploatowanego u nas, i w dodatku umiejętnie łączącego klimaty zapomnianego już Savatage z Deep Purple czy równie nieznanego u nas tureckiego Dreamtone, tudzież jego odłamu Iris Mavraki's Neverland. Red Rose powstało w miejscowości Netanya, w 2010 roku. W rok później wydali, przyznam, że równie udany, debiutancki album "Live the Life You've Imagined". Najnowszy swoją premierę miał 26 lutego tego roku i jest odrobinę dłuższy od debiutu (trwającego nieco ponad pół godziny), a mianowicie niecałe czterdzieści pięć minut. W jednym i drugim przypadku zdecydowanie wystarczająco. Na najnowszej płycie znalazło się miejsce dla dłuższych utworów, choć przeważają te o czasie czterech, pięciu minut. Otwierający płytę, rozbudowany "When Roses Faded" mógłby znaleźć się na którejś z płyt Savatage. Podobne wrażenia ma się z numerem drugim, "Chasing Freedom", ale taki "King of the Local Crowd" jest wariacją w stylu Deep Purple, zwłaszcza z dwóch ostatnich płyt. Nawet wokalista Leve Laiter miejscami przypomina Iana Gillana, ale młodszego o kilkanaście lat, choć nie ma tu popisów czy wysokich partii. Do tego jeszcze bogato zaaranżowane klawisze w stylu Jordana Rudessa, robią naprawdę dobre wrażenie. Równie udane wrażenie, robi mroczniejszy "Original Sin" z interesującą klawiszowo-gitarową solówką. Nawet ballada, zatytułowana "Alone in the Night", nie jest ckliwa, ale solidnie zagrana, dopracowana, po prostu wpadająca w ucho, nie popadająca w sztampę. Mało tego, zaraz po nim mamy przypominający Blind Guardiana czy stary Helloween (z dodatkiem bogatych klawiszy) "This Bitter World". Złych wrażeń nie pozostawia także "Don't Belive This Tales", a największym zaskoczeniem jest wieńcząca krążek ballada "Seize the Day" zbudowana na lekkich dźwiękach pianina, gitarze akustycznej i delikatnych perkusjonaliach. Przypominająca dość mocno, choć będąca zupełnie inna, "Space-dye Vest" Dream Theater. Niby nic nie odkrywczego, ale zagrane bardzo ożywczo, znacznie ciekawiej niż w wielu power metalowych grupach z Europy, które zjadają swój ogon. Tu muzyka w pełni tętni życiem, jest melodyjna i wyraźna, nie dodaje się na siłę orkiestracji, chórów czy ostrości, popadającej w surowość. To naprawdę solidny album, po który warto sięgnąć, choćby po to by posłu-

Polska scena, na którą swego czasu dość mocno narzekałem zaczyna mnie co raz bardziej pozytywnie zaskakiwać. Ogromna większość rodzimych thrashowych materiałów z jakimi miałem ostatnio styczność była dobra lub bardzo dobra. Do tego każdy z tych zespołów prezentuje indywidualne podejście do tego gatunku i dzięki temu nie mamy setek tak samo brzmiących płyt. Nowy, drugi album lubelskiego Rotengeist idealnie wpasował się w ten obraz. Niestety nie słyszałem debiutu, ale to co zespół zaprezentował na "Start to Exterminate" zrobiło na mnie spore wrażenie. Fundamentem, na którym opierają swoją muzykę jest na pewno thrash metal, ale nie stronią też od deathowych patentów takich jak pojawiające się czasem blasty czy walcowate ciężkie jak diabli zwolnienia. Do tego trochę progresywnych zagrywek, a to wszystko razem tworzy naprawdę ciekawą mozaikę. Ogromnym atutem tej płyty jest również brzmienie, które pomimo całej swojej nowoczesności jest bardzo organiczne i naturalne. Każdy instrument jest doskonale słyszalny. Muzyka brzmi potężnie i ciężko nie tracąc nic na dynamice. Poziom instrumentalny jest bardzo wysoki, wszystko chodzi perfekcyjnie, a słuchacz jest non stop atakowany zabójczymi riffami. Rotengeist morduje i robi to z zabójczą perfekcją. Jeśli chodzi o pojedyncze utwory to ciężko wybrać jakiegoś faworyta, gdyż pomimo indywidualnego charakteru tych numerów całość jest bardzo równa. Ogólnie rzecz biorąc "Start to Exterminate" to konkretny rozpierdol, a na żywca ten materiał musi niszczyć. Chociaż zastanawiam się jak sobie radzą tylko z jedną gitarą. Tylko nie mogę wyjść z podziwu czemu do tej pory Rotengeist nie znaleźli wydawcy na ten album? Mam nadzieję, że ta sytuacja szybko ulegnie zmianie, bo ten materiał zdecydowanie zasługuje na duże zainteresowanie. (4,5) Maciej Osipiak

rym rozpętuje się istne piekło. Kawałek "Caught in the Fire" to absolutne szaleństwo, ostre riffy, wściekły wokal. Thrash metalowy hit i jeden z moich ulubionych ostatnio numerów. Reszta płyty jest utrzymana w tym klimacie. Jest też kilka urozmaiceń jak "mówiony" refren w "Bloodpath" czy bardzo melodyjny motyw gitarowy w "Executor". Płytka jest bardzo krótka, bo trwa niewiele ponad 28 minut, zaledwie 8 utworów + intro. Rusted Brain prezentuje agresywny, w przeważającej części szybki i wściekły oldschoolowy thrash metal z bardzo dobrymi solówkami. "High Voltage Thrash" posiada też ten rodzaj chwytliwości, który sprawia, że ciężko jest oderwać się od słuchania, a same utwory na długo zostają w głowie. Bardzo rozwojowa kapela, która ma naprawdę duże szanse na coś poważnego. Już teraz jest dobrze, a jeśli następnym materiałem wzniosą się na jeszcze wyższy poziom to będą rządzić. Warszawska scena thrash'owa robi się coraz silniejsza co mnie jako lokalnego patriotę bardzo cieszy. (4,9) Maciej Osipiak

Ruthless Steel - Die in the Night 2013 Iron On Iron

Wystarczy rzut oka na nazwę zespołu, tytuł i kraj pochodzenia (Grecja) i już wiadomo w jakich muzycznych klimatach obraca się Ruthless Steel. To heavy metal z lekkim epickim zacięciem brzmiący, jakby był nagrany w okolicach '85 roku. Zespół jest bardzo młody, bo powstał zaledwie w maju ubiegłego roku, by po siedmiu miesiącach uraczyć nas debiutanckim materiałem. Bardzo dobre zwrotki, świetne i chwytliwe refreny i ciekawy głos wokalistki Aliki to zdecydowane plusy tej EPki. Dziewczyna pokazuje, że dysponuje naprawdę mocnym gardłem. Najczęściej śpiewa bardzo zadziornie z lekką chrypką, ale potrafi też pokazać łagodniejsze oblicze jak na przykład w zwrotkach ciekawej ballady "Heart on Fire". Każdy utwór ma w sobie to coś, co potrafi złapać za serducho każdego fanatyka spod znaku "Keep it True". Szczerość, energia i autentyczna radość z grania aż biją po uszach. Mnie osobiście za każdym razem gdy słucham tej płytki uśmiech nie znika z facjaty. "Die in the Night" to bardzo mocny materiał, a jak na debiut wręcz znakomity, którym Grecy bardzo mocno zaznaczyli swoją obecność w podziemiu. Ich pełnoczasowy debiut będzie jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów w najbliższej przyszłości. Uważajcie na Ruthless Steel! (5) Maciej Osipiak Sacred Oath - Fallen 2013 Angel Thorne

Rusted Brain - High Voltage Thrash 2013 Slaney

Rusted Brain powstał w 2009 roku w Warszawie. Po wydaniu jednego demo "Juggler" i zagraniu sporej liczby koncertów przyszedł czas na oficjalny debiut. "High Voltage Thrash" zaczyna się od intro z "Czasu Apokalipsy", po któ-

Amerykański Sacred Oath założony w 1984 roku, który w latach osiemdziesiątych nagrał debiutancki album "A Crystal Vision", do dziś stanowiący klasykę amerykańskiego power metalu, powrócił do świata żywych na dobre. Choć w latach osiemdziesiątych kariera zespołu nie nabrała rozpędu i doszło do rozpadu, to jednak w 2007 roku powrócili


z albumem "Darkness Visible". Po pewnych roszadach ze starego składu został lider Rob Thorne i perkusista Kenny Evans i to oni sprawili, że kapela funkcjonuje do dziś, czego dowodem jest kolejny album w postaci "Fallen", który jest następcą solidnego "World on Fire". Mimo upływu od tamtej pory trzech lat nie zmieniło się zbyt wiele w muzyce tego amerykańskiego zespołu. Dalej jest to power metalowe granie, choć nie pozbawione heavy metalowego charakteru: wszystko w pełni utrzymane w amerykańskim stylu, z mocnym, soczystym, agresywnym brzmieniem, oraz z mocnymi, ostrymi riffami, którym nie brakuje ciężaru, zadziorności czy melodyjności. Wybija się także wokalista Rob Thorne, który ma ciekawą manierę i cechuje się raczej charyzmą oraz specyficznością, aniżeli techniką. Od lat wokal Roba jest wizytówką Sacred Oath. Podobnie jak to, co wygrywa na gitarze, gdzie jest miejsce na ciężar, melodie, estetykę amerykańskiego power metalu, a także na solówki ocierające się o shredowy styl. W duecie z Billem Smithem radzi sobie Rob całkiem dobrze. Sacred Oath słynie z dopracowania kompozycji, a także brzmienia. Tak też jest i tym razem, jednak można odnieść wrażenie, że utwory, które znalazły się na "Fallen" są nieco niższych lotów. Czyżby tytuł coś sugerował? Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na mroczny, przesiąknięty stylem Black Sabbath "Fallen", który jest pełen gregoriańskich chórów i smaczków, które dodają upiornego wydźwięku; na, rytmiczny, przebojowy "Death Kneel", nieco agresywniejszy, z pewnymi cechami thrash metalu "Snake Eyes", rozbudowany, klimatyczny "Dream Death", przesiąknięty Judas Priest czy Iced Earth "Get Your Wings", w końcu na otwierający "King Of Your World", który wyróżnia się pomysłowym i melodyjnym głównym motywem gitarowym. Szału nie ma, nie ma również mowy o jednym z najlepszych heavy/power metalowych albumów roku 2013, ale z pewnością Sacred Oath nagrał solidny, utrzymany w amerykańskiej tradycji krążek, który wstydu im większego nie przynosi, ale można odczuć lekki spadek formy w porównaniu do poprzednich wydawnictw. (3,6) Łukasz Frasek

Saints N' Sinners - Saints N' Sinners 2013 DMS Muzik

Jednym z tych egzotycznych rejonów, w których heavy/power metal nie należy do popularnych gatunków jest z pewnością Turcja. Właściwie najbardziej znanym mi zespołem z tamtego rejonu jest Pentagram vel Mezarkabul i jest to team, który zdobył sławę także poza

granicami Turcji. Losy tamtejszej sceny metalowej mogą niebawem zostać nieco odmienione, ponieważ na podbój Europy i innych krajów wyruszył debiutujący w tym roku Saints N' Sinners. Formacja chce udowodnić, że w takim kraju też może narodzić się kapela grająca tą odmianę metalu i to na całkiem wysokim poziomie. Ten założony w 2002 roku przez gitarzystę Deniza Tuncera zespół, odbył długą drogę, aby nagrać debiutancki album, nazwany po prostu "Saints N' Sinners". Płyta mimo kiepskiej promocji przyciąga uwagę, głównie za sprawą znakomitej, kolorowej okładki. Sygnowanie albumu, że jest to power metal i że pochodzi z Turcji, też potrafią zaintrygować. Mnie to zaciekawiło i wiecie co? Niespodziewanie otrzymałem bardzo dobry album z muzyką, która rzeczywiście jest utrzymana w stylistyce power metalowej, jednak poza tym nurtem, uświadczymy tutaj elementy tradycyjnego heavy metalu, czy hard rocka. Właśnie owa mieszanka stylistyczna jest jedną z głównych atrakcji i elementem, który chroni przed nudą. Jak przystało na płytę na bardzo dobrym poziomie, mamy dopieszczone, soczyste brzmienie z górnej półki. Mamy też ciekawie skonstruowane kompozycje, które zbudowane są na prostych, chwytliwych riffach. Płyta łatwo wpada w ucho i zapada w pamięci, co już jest małym sukcesem. Pewien poziom muzyczny tutaj zapewnili sami muzycy i ich umiejętności. Można pochwalić sekcję rytmiczną za zapewnienie dynamiki i mocy utworom. Duetowi gitarzystów Tuncer/Dogruoz za zgranie, rytmikę, lekkość lawirowania między melodiami i motywami, za zróżnicowanie i sporą dawkę energii. Wokalistę Mahmeta Kaya za profesjonalizm, manierę wokalna i barwę głosu, będącą krzyżówką Kiske/ Dickinson/ Papathanasio. Właśnie wokal jest najbardziej wiodącym i wyróżniającym się elementem. Zresztą, kompozycje są niesamowite i bronią się same. Każda z nich potrafi czymś zaskoczyć, zachwycić słuchacza. "Renegade Lawmakers" to mocny, energiczny otwieracz, z rozpędzoną sekcją rytmiczną, melodyjnością godną przebojów Iron Maiden, zaś sam kawałek utrzymany w stylistyce Blodbound czy Firewind. W "One For The Road" słychać w pływy Deep Purple czy też Rainbow i brzmi to o wiele lepiej niż to, co ostatnio prezentuje Tobias Sammet ze swoimi zespołami. W dalszej kolejności pojawia się "Lost Horizons" czyli rozbudowana, ciepła i finezyjna ballada. Dużo Edguy i twórczości Tobiasa Sammeta słychać w przebojowym, nieco hard rockowym "Doomsday Dreaming", energicznym "Snake Eyes" czy melodyjnym "Saints N' Sinners". Stary, słodki Edguy w power metalowym wydaniu wybrzmiewa z sześciominutowego "One Glorious Night", który jest bez wątpienia najszybszym kawałkiem na płycie. Największym przebojem na płycie jest chwytliwy "Seven Yers in Hell", zaś "Psycho Maniac" to bardzo udany hard rockowy kawałek z wpływami Deep Purple. Każdy utwór to prawdziwa frajda dla uszu i ducha. Bardzo udany debiut ze strony tureckiego zespołu. W końcu ktoś z tamtego rejonu z potencjałem i warty uwagi. Udana mieszanka heavy/power metalu i hard rocka, która pozwala myśleć pozytywnie o przyszłości tego bandu. Gorąco polecam! (4,8) Łukasz Frasek Satan - Life Sentence 2013 Listenable

Nie ma co owijać w bawełnę! Nowy album Satan to kwintesencja NWOB

HM! Dowód na to, że wciąż można tworzyć muzykę ,która posiada klimat i brzmienie z tamtych lat. Zawartość "Life Sentence" to wysokiej klasy kompozycje, dopracowane pod względem muzycznym, lirycznym, a także produkcyjnym. Utwory są utrzymane w podobnym stylu (nie mylić ze stylistyką!), jednak są przy tym zróżnicowane. Nie występuje więc męczenie buły, ogrywania w kółko kilku oklepanych patentów oraz jazda na jedno kopyto. Ten album to jeden z najlepszych powrotów z nurtu NWOBHM. Utwory z tej płyty po prostu zachwycają. Teksty utworów nie należą do grona wysublimowanych, jednak są napisane twórczo i kreatywnie. "Life Sentence" to czysty strumień starej, dobrej brytyjskiej energii. Ta płyta brzmi jak młodszy brat bliźniak klasycznego "Court in the Act" z lekko poprawioną produkcją. I to jest jeden z ważniejszych atutów - nie kombinowano z produkcją. "Life Sentence" mógłby spokojnie być wydany w 1985 roku. Z drugiej strony nie ma warstwy nadprogramowego brudu. Słowem brzmienie płyty jest idealne. W dodatku posiada bardzo ciekawą cechę, z której wbrew pozorom nie jest łatwo rzeźbić dobry album. Mianowicie - brzmienie jest surowe. Nie ma tu nic innego oprócz perkusji, basu, wokali i dwóch gitar. Nie ma dodatkowych przebitek riffów, dodatkowych akcentów, nadprogramowych wioseł. Jest tylko zespół. W dodatku utwory są nagrywane tak, że można odróżnić jedną gitarę od drugiej - wiadomo która gra jaką solówkę, a która gra pod nią podkład. Nie ma jednostajnej rytmicznej brei do której są doklejone solówki w studio. Nie ma tak, że jeden gitarzysta gra warstwę rytmiczną a drugi solową. Może właśnie dlatego ten album brzmi tak dobrze i tak prawdziwie. (6) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Satan Jokers - Psychiatric 2013 Brennus

Po raz ostatni miałem do czynienia z tym zespołem w roku 2009, kiedy to Francuzi wydali aż dwa albumy: "SJ 2009" oraz "Fetish X". Nie były najgorsze, chociaż jako całość na pewno nie rzucały na kolana. Jednak na najnowszym, już szóstym albumie studyjnym Satan Jokers, znać wyraźne zmęczenie materiału. Niestety czasem sytuacje, że nagrywa się płytę, nie mając weny ani pomysłów, mszczą się i tak też jest w przypadku tego kwartetu. Tym bardziej mnie to dziwi, bo tworzą go doświadczeni, świetni muzycy, którzy najwyraźniej albo pogubili się, lub też nie umieli się porozumieć co do artystycznego kształtu "Psychiatric". Dlatego mamy tu aż 12 bardzo różnych kompo-

zycji. Chyba jeszcze większy niż zwykle udział w ich powstaniu miał basista Pascal Mulot, bo większość utworów idzie w kierunku urozmaiconej, dynamicznej, bardzo zaawansowanej technicznie, ale coraz mniej mającej z klasycznym metalem muzyki. Nie dziwi to w kontekście umiejętności Mulota czy jego wcześniejszej współpracy z gitarowym wirtuozem Patrickiem Rondatem, jednak momentami ma się wrażenie, ze to jakiś funk metalowy zespół złożony z wirtuozów ("Crime Tribal", "Obsession", "Serial Killer", "Persecutor Designe"). Są też nowoczesne akcenty ("Flashback Traumatisme"), utwory lżejsze ("Fracture Morale") czy wręcz brzmiące jak pop z syntetycznie brzmiącą perkusją ("Suicide"). Dodajcie do tego nie będącego w najwyższej formie wokalistę Renaud Hantsona i sami odpowiedzcie sobie na pytanie czy warto zawracać sobie głowę tą płytą. Dla opętanych grą wirtuozów: (4). Dla pozostałych: (3) Wojciech Chamryk

Saxon - Sacrifice 2013 UDR Music

Panie i panowie, oto nowy album legendy brytyjskiego heavy metalu grupy Saxon! 5! Dziękuję. Tak powinna wyglądać każda recenzja kolejnego ich wydawnictwa od czasów "Killing Ground", albo jeszcze wcześniejszych. Saksończycy przyzwyczaili już swoich fanów do bardzo wysokiego poziomu swoich wydawnictw i jestem pewien, że obie strony są więcej niż zadowolone. Tym bardziej, że trudno mi sobie wyobrazić człowieka wymagającego od Saxon jakichś innowacji. Ci Brytyjczycy grają swoją muzykę już dobre 35 lat, przetrwali wszelakie trendy i wyszli z tych kryzysów chyba silniejsi niż kiedykolwiek. Od wielu już lat stanowią ścisłą czołówkę heavy metalu i są wzorem dla przeogromnej ilości zespołów. Ok, miałem pisać o ich nowej płycie, ale co mam nowego wymyślić? Saxon po raz n-ty napisał 10 nowych świetnych numerów opartych na znakomitych riffach. Zawsze na płytach umieszczali zarówno heavy metalowe hymny jak i rockowe killery. Tym razem mamy zdecydowaną przewagę tych pierwszych. Do tego jeszcze znakomite brzmienie nadające tym utworom niesamowitą energię. To jest chyba najcięższy i najostrzejszy Saxon od długiego czasu, a w połączeniu z fantastycznymi melodiami tworzy ich najlepsze dzieło od lat. Posłuchajcie tylko takiego "Warriors of the Road". Przecież ten numer urywa łby! Zresztą podobnie jak "Night of the Wolf", "Stand up and Fight" czy tytułowy "Sacrifice". Zresztą co ja tu będę pieprzył. Cała płyta jest naprawdę doskonała. Do tego jak zwykle sporo tekstów opartych na historii Wielkiej Brytanii, co nadaje ich muzyce specyficznego nastroju. Kolejny klasyk w dorobku jednego z najlepszych metalowych zespołów świata. (5,5) Maciej Osipiak

RECENZJE

135


Sepsis - Fear Of Freedom 2013 Legacy

Sepsis po bardzo długim urlopie powraca z debiutanckim, studyjnym krążkiem, który określany jest przez muzyków jako kontynuator "The Fragile Art of Existence" Control Denied. Wiele jest w tym prawdy, bowiem ich "Fear Of Freedom" obraca się wokół agresywnych, metalowych brzmień przeplatanych subtelnymi melodiami, co było też rozpoznawalną cechą twórczości Chucka Schuldinera. Już rozpoczynający "Suspended Progress" porywa nas świetnym, hipnotycznym wstępem, który dosyć szybko przeradza się w potężne, metalowe riffy. Dalej jest znacznie ciekawiej i pokazuje to numer tytułowy, który zaskakuje nas stonowanymi, gitarowymi akordami w środkowej części utworu. "Towards Death", czy "Eternal Wanderer" to już klasyczne, progresywno-heavy metalowe wymiatacze, w których na pierwszy plan wybijają się gitarowe popisy w wykonaniu Dominika Durlika. Świetnym numerem okazał się "Existence In Possesion", którego mogliśmy usłyszeć w wersji instrumentalnej na albumie Krzak Experience. Psychodeliczny wstęp, rytmiczne połamańce i bardzo dobry wokal Roberta Niemca to największe atuty tego kawałka. Dalej czeka na nas niezwykle finezyjny "Personality Reflection" (piękne intro!) oraz potężny "Uncoscious Being". Na zakończenie panowie z Sepsis przygotowali dla nas rewelacyjny "Idenity" (znany wcześniej z "Promo '99"), który doskonale łączy delikatne akordy z agresywnymi, gitarowymi riffami. Świetnie skomponowany i bardzo wyważony numer. "Fear Of Freedom" to bardzo dobry album, który wbrew opinii muzyków nie jest taki nietuzinkowy jak mogłoby się wydawać. Mamy rewelacyjnych muzyków, ciekawą warstwę liryczną (o której więcej w wywiadzie), ale niestety mam zastrzeżenia do samego miksu. Instrumentom brakuje bardziej soczystego brzmienia, a w niektórych momentach wokal wydaje się być zbyt głośny, co skutkuje zagłuszeniem re-szty partii. Płyta nie jest także niczym rewolucyjnym i nie wyznacza nowych, muzycznych standardów. Znacznie większe wrażenie pod kątem świeżości zrobił na mnie tegoroczny "Alpha Orionis" formacji Tenebris. Poza tymi kwestiami album robi spore wrażenie, głównie pod kątem samych kompozycji, które zaskakują nie tylko technicznymi wariacjami, ale też niezwykłą subtelnością, słyszalną w bardziej stonowanych fragmentach. "Fear Of Freedom" to dobrze przyrządzone danie, które zaspokoi spragnionych fanów grupy, ale z każdym następnym, kęsem zyska też nowych wielbicieli. (4.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak Serenity - War of Ages 2013 Napalm

Austriacki Serenity do wielkich i znanych zespołów nie należy. Genialnych płyt także nie wydaje, poruszając się bowiem po utartych ścieżkach symfonicznego power metalu, nawet nie sili się na coś oryginalnego. Daleko mu do ni-

136

RECENZJE

derlandzkiej Epiki, do amerykańskiego Kamelot, czy nawet do fińskiego Nightwish, na którym także wyraźnie się wzorują. Najnowsza, czwarta płyta Tyrolczyków, rozczarowuje, zresztą się wcale nie dziwę, bo poprzednie także do udanych bynajmniej nie należały. Najnowszy album, będący pierwszym z włoskim gitarzystą Fabio D'Amore i francuską wokalistką Clémentine Delauney, ma tylko kilka jasnych elementów, podobnie jak poprzedni "Death & Legacy" z 2011 roku. Pięćdziesiąt trzy minuty muzyki, którą nam proponują nie cechuje nic specjalnego. Jest nudno i powtarzalnie do bólu: tu jakaś klawiszowa wstawka, tu jakiś orkiestrowy dodatek, trochę epickich dźwięków, jakaś podejrzanie znana zagrywka gitary. Nie pomaga nawet nawiązanie do historycznych postaci i wielkich wydarzeń. Nie można wykluczyć, że taki "The Art Of War" jest nawet energetyczny, ale podobnie zbudowanych się już słyszało wiele lepszych, niezłe gitary mamy w "Shining Oasis", ale są one tylko niezłe. Całkiem nieźle bronią się utwory "The Marticide" i "Tannenberg", ale i tu nie usłyszymy absolutnie nic nowego, a nawet jeśli starego, to takiego co by nas autentycznie porwało. Najciekawszym kawałkiem płyty i który podobał mi się najbardziej jest tutaj "Legacy Of Tudors" - tylko w nim w pełni wykorzystano potencjał orkiestry, znanych gitarowych riffów i podniosły temat, poza tym skojarzył mi się trochę z ostatnim Nightwishem, który uważam za bardzo dobry album. Jeden świetny kawałek, dwa niezłe i ciekawy wokal Delauney to jednak za mało. Wydany w marcu "War Of Ages" to album mocno przeciętny, wtórny i nudny. Na plus można dopisać także brzmienie, które podobnie jak na "Death & Legacy" zostało znacząco poprawione w stosunku do dwóch pierwszych albumów Serenity. Ale i to za mało, by wydać pozytywny werdykt. Można tegoż posłuchać, ale tak naprawdę, jeśli mam być szczery, to szkoda czasu. (2,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Snake Eyes - Macabre Tales 2012 Wydawnictwo Muzyczne Psycho

Tym razem coś dla zwolenników brutalniejszej odmiany thrashu. Katowicki Snake Eyes jest już co poniektórym znany z wydanego w 2010 roku debiutu "Beware of the Snake". Tym razem uderza z nowym materiałem EP, "Macabre Tales" zawierającą pięć krótkich (najdłuższy na płycie kawałek trwa 3:30), zwartych i konkretnych thrash/ death metalowych ciosów na szczękę. Nie ma w tym żadnego nowatorstwa, ale nie o to przecież chodzi w tym stylu. Tutaj liczy się agresja, moc i metal -

wszystko znajdziemy na tej płytce. Brzmienie jest bardzo naturalne i surowe, co również idealnie wpasowuje się w ogólny klimat. Pierwsze dwa utwory specjalnie mnie nie powaliły, ale już trzy pozostałe konkretnie wymiatają. Najlepszym numerem, który mnie sponiewierał jest "Wounds Without Blood" z gościnną solówką Latawca z The NoMads. W ciągu tych niecałych trzech minut dzieje się naprawdę dużo i jest to uczta dla każdego fana brutalnych dźwięków. Całości dopełniają opętańcze wokale Świra znanego do niedawna z bardzo dobrego death metalowego Hetzer. Jeśli stawiasz "Darkness Descends" albo "Seven Churches" ponad "Countdown to Extinction" czy "Czarny album" wiadomo, że ta EP jest dla ciebie. Gdy-by jeszcze dwa pierwsze numery były tak miażdżące jak "Wounds Without Blood" to byłoby 5. (4) Maciej Osipiak

Soothsayer - Troops of Hate 2013 Galy

Nazwa jest jak najbardziej zgodna z zawartością. Nienawiści na tej płycie pod dostatek. Z każdą sekundą z muzyki Soothsayer wypływa morze młodzieńczej agresji. Przypomina mi się ich debiutancki krążek z 1989 roku. "Troops of Hate" bazuje na dokładnie tej samej stylistyce. Trochę crossoverowej prostoty, garść thrash metalowej furii, szczypta voivodowych połamańców. Choć muszę przyznać, że jest bardziej prościej niż na debiutanckim albumie bagatela ponad dwadzieścia lat temu. To, co nam serwuje Soothsayer nie jest moim ulubionym typem muzyki, jednak honor muszę Kanadyjczykom oddać. Słychać, że włożyli dużo trudu w swoją pracę, nie męczyli buły i stworzyli coś zjadliwego i całkiem smacznego. Stephan Whitton brzmi na bardzo wkurzonego krzykacza. Młode crossoverowe kapele powinny się od niego uczyć jak powinny brzmieć skrzekliwe wokale. Oprócz tego pokazuje, że posiada także inne techniki wokalne niż zdzieranie gardła, potrafi zaśpiewać czysto, a takze niekiedy załącza mu się grindcore'ujący pig squeal. To wszystko jest okraszone agresywnymi riffami i ciekawymi koncepcjami zmian figur instrumentalnych. Trochę szkoda, że jest tak mało gry solowej, jednak tam gdzie się pojawia jest naprawdę ponadprzeciętna. Efektem końcowym jest pyszna, nieheblowana surowizna, wystrugana w atmosferze gniewnych i buntowniczych energii. Fanów takiego grania musowo porwie. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski SoulHealer - Chasing the Dream 2013 Pure Legend

Kariera Finów nabrała ostatnio niezłego rozpędu. Nie dość, że doczekali się kilka miesięcy temu wznowienia debiutanckiego MCD i albumu na jednym dysku właśnie ukazuje się ich najnowsze dzieło "Chasing the Dream". A skoro jego wydawcą jest niemiecka Pure Legend Records to od razu wiadomo, że płyta musi: A) trzymać poziom, B) zawierać klasyczne, heavy metalowe dźwięki. I tak jest w istocie. SoulHealer pięknie

łączy wszystko to, co najlepsze w tradycyjnym heavy i współczesnym power metalu, dokładając do tego czasem szczyptę hard rockowych inspiracji. Rezultatem jest przebojowa, melodyjna, ale i zarazem mocna płyta. "Chasing the Dream" przypadnie pewnie do gustu zwolennikom obu w/w opcji. Lepsze przyswojenie jej zawartości na pewno ułatwią fragmenty brzmiące jakby znajomo, bo początek "Don't Look Back" to Iron Maiden A.D. 1984, zaś "Done For Good" melodyjnie kąsającymi gitarami przypomina dokonania Scorpions z okresu LP "Blackout". Sprawę na pewno ułatwi fakt, że wokalista Jori Kärki ma głos wysoki, ale w większości utworów śpiewa dość nisko, zadziornie, nie wchodząc w tak często irytującą u innych wokalistów zespołów tego typu manierę. Sporo tu też dynamicznych galopad, błyskotliwych solówek i efektownych riffów, które nie pozostawią obojętnymi fanów Primal Fear, HammerFall czy Edguy. Z kolei bardziej rockowe numery "Into The Fire" oraz "Never Turn My Back On You" powinny się spodobać mniej ortodoksyjnej części słuchaczy. I dobrze, bo dobrego, melodyjnego i zarazem ostrego, heavy metalu nigdy za wiele! (5) Wojciech Chamryk

Space Vacation - Heart Attack 2012 Pure Steel

Space Vacation to amerykańska kapele heavy/speed metalowa, która nie kryje swoich inspiracji NWOBHM, ani też takimi kapelami jak Motörhead, Iron Maiden, Rush, Angel Witch, czy innymi zespołami, które odniosły sukces w latach osiemdziesiątych. Moda na granie heavy metalu przesiąkniętego latami osiemdziesiątymi jest ostatnio modne, a Sapce Vacation śmiało można postawić obok Screamer czy Enforcer. Space Vacation powstał w 2009 roku i do tej pory dorobił się dwóch albumów. Ostatni, "Heart Attack" ukazał się w 2012 roku i jest to dobry przykład, że można grać wtórnie, ale ciekawie i melodyjnie. Choć okładka pozostawia wiele do życzenia, jednak kapeli udało się osiągnąć standard muzyczny, który pozwala zaliczyć "Heart Attack" do grona dobrych albumów. Choć brzmienie tego wydawnictwa jest nieco przybrudzone, bez technicznych smaczków, jednak zespół nadrabia szczerością, radością z grania heavy metalu i solidnymi kompozycjami, które są głównym motorem całości. Warto zaznaczyć, że brzmienie to nie jedyny problem, z którym boryka się zespół, bo przecież wokalista Eli też nie ma takiej barwy głosu, która by porwała tłum, ani nie powala pod względem techniki. Ot, wokalista, który nie ma w sobie mocy, co najbardziej słychać


w takim "Summer Knights". Sekcja rytmiczna jest naturalna, nasuwająca skojarzenia oczywiście z NWOBHM, co można śmiało uznać, za jedną z pozytywnych cech. Najlepiej ten wyróżnik podkreśla energiczny "Rocker". Może nie usłyszmy tutaj wyszukanych melodii, ani popisów gitarowych powalających techniką, czy wykonaniem, jednak trzeba przyznać, że gitarzysta Kiyo radzi sobie nadzwyczaj dobrze w stylizacji heavy/speed metalowej. Zgrabne przechodzenie między melodiami i lekkość to jego atuty. To właśnie on nadał utworom bardzo melodyjnego i takiego tradycyjnego wydźwięku. Klimatyczny, nieco hard rockowy "End of The Bender", rozpędzony "Boston Massacre", nieco punkowy "Logans Run" to prawdziwa uczta dla fanów NWOBHM i heavy metalu lat osiemdziesiątych. Moimi faworytami nieustannie pozostają hard rockowy "Loaded Gun" i energiczny "On The Road" z wyraźnymi wpływami Motörhead. Na koniec warto wspomnieć o ciepłej, klimatycznej balladzie w postaci "Devil's Own". Szybkie granie z elementami NWOBHM, hard rocka i heavy metalu, z czystym, niezbyt mocarnym wokalem i masą atrakcyjnych riffów i melodii, wygrywanych przez Kiyo, z radosnym podejściem i wtórnym charakterem, nawiązującym do lat osiemdziesiątych, to właśnie cały Space Vacation, który na "Heart Attack" pokazuje się z naprawdę dobrej strony. (4,2) Łukasz Frasek

szczególnie warto na niej zwrócić uwagę na niesamowite, rytmiczne umiejętności Marka Zondera. Całość kończy nieco przebojowa kompozycja - "Quinta Essentia", która porywa pięknymi akordami i melodyjnymi partiami wokalnymi. Najnowszy album Speaking To Stones można na pierwszy rzut oka nazwać kolejnym klonem Dream Theater, ale koniec końców "Elements" ma w sobie mnóstwo uroku… To nie tylko rytmiczne połamańce i dynamicznie riffy, ale też niezwykle osobliwa podróż po niesamowitych, muzycznych przestrzeniach, które znacząco różnią się klimatem. Kompozycje są jak ich tytułowe żywioły - każdy z utworów posiada swoje atuty i różne, niszczycielskie walory. Tony Vinci dopiął swego i tym razem popisał się nie tylko oryginalnością, ale też ciekawymi, aranżacyjnymi pomysłami. Przy "Elements" nie można przejść obojętnie i jest to pozycja obowiązkowa na półce każdego, progmetalowego fanatyka. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Steelpreacher - Hellraiser 2011 Self-Released

Speaking To Stones - Elements 2012 Lion Music

Mało kto pamięta pierwszy krążek Speaking To Stones i w sumie nie ma co się dziwić. Album pomimo niezłej realizacji krążył wokół undergroundowej sceny progmetalowej, więc lider zespołu - gitarzysta Tony Vinci, musiał zebrać porządny skład, żeby się wybić… i tak też się stało. Na jego "Elements" usłyszymy m.in. Andy'ego Engberga (Section A) na wokalu oraz niesamowitego Marka Zondera (ex-Fates Warning) na perkusji. Jak można było się domyśleć, tytuł "Elements" nawiązuje bezpośrednio do czterech żywiołów i pierwszym zaprezentowanym na płycie okazał się "Fire". To iście ognista kompozycja, która rozpoczyna się małym, rytmicznym płomyczkiem, by potem wybuchnąć parząc wszystkich dynamicznymi riffami i kapitalnym wokalem. Dalej czeka na nas spokojniejszy, ale także pędzący "Wind", w którym szczególnie na uwagę zasługują rewelacyjne klawiszowe partie Anthony'ego Browna. Utwór ma wiele spokojnych momentów, które - dosłownie - łaskoczą człowieka niczym delikatny powiew wiatru. "Water" ze stonowanych, melodyjnych fal zmienia się w potężne tsunami, od którego nie można uciec. To nie tylko wspaniałe akordy, ale też olbrzymia, monumentalna kompozycja z wpadającym w ucho refrenem. Następnie czeka na nas "Earth", który rozpoczyna się muzycznym trzęsieniem ziemi, by potem dać nam chwile wytchnienia na kolejne, równie potężne wstrząsy. To także najbardziej rozbudowana kompozycja na płycie i

"Stalowy Kaznodzieja" istnieje tylko po to, by bawić, cieszyć i nakręcać łeb do headbangingu. Poszukiwacze pokręconych riffów i egzystencjalnych tekstów mogą śmiało dołączyć do ekipy poszukiwaczy "zaginionej arki", bo na czwartej płycie Steelpreacher swojego Graala nie zjadą. Na trzeciej, drugiej, pierwszej zresztą też. Ten stosunkowo młody, niemiecki band regularnie wypuszcza krążki-torpedy prostackiego i dynamicznego hard'n'heavy. "Hellraiser" rozpoczyna się jak album nakręcony na fascynację Iron Maiden (riff!), żeby szybko skręcić na radosną ścieżkę spod znaku W.A.S.P., Saxon i Motörhead. Co ciekawe, mimo klasycznego i tradycyjnego do szpiku kości rysu krążka, Steelpreacher nie nagrał typowo niemieckiej płyty z klockowatymi riffami i toporną sekcją. To bardzo amerykańsko-brytyjska estetyka podlana germańskim, rubasznym humorem, którego nie powstydziłby się Tankard. Z kanonu wybija się cięższy, bardziej podniosły "Forces of Hell" oscylujący gdzieś w okolicach klimatu "Under Jolly Roger" oraz "Atlantean Dawn" jakby wykradziony z "Blazon Stone" Running Wild. Jak na domową robotę, krążek bardzo dobrze brzmi, zaskakuje zwłaszcza w leżącej w wielu współczesnych, "drobnych" produkcjach perkusji. Przy dobrych wiatrach słychać cudnie dudniący, głęboki werbel, który łechce duszę chyba każdego miłośnika tradycyjnego metalu. Płyta jest prosta jak cep, ale fajnie zrobiona, energetyczna, pełna radości grania. Myślę, że fakt, iż Steelpreacher nie podpisuje kontraktu z wytwórnią, sprawia, że panowie nie dostają bata w postaci "dedlajnu" zabijającego całą kreatywność i pasją grania. To słychać! Na deser cover Metalucifer. Ha, tego nie zleciłaby żadna wytwórnia! (4) Strati

Strefa Mocnych Wiatrów - Strefa Mocnych Wiatrów w Radiu PiK

przyspieszeniami "Cycle Of Hate pt. 1: The Descent" jego głos brzmi mocno i agresywnie, dodając muzyce niewiarygodnego kopa. Kropkę nad "i" StoneCast stawiają finałowym "Jaeger, Epic Of The Last Hunter", łącząc w tej trwającej ponad 12 minut kompozycji wszystko co najlepsze w tradycyjnym i epickim metalu z mrocznym klimatem. Sądząc po poziomie "Inherited Hell" czeka Francuzów świetlana przyszłość, tym bardziej, że niedawno za ich perkusją zasiadł sam Rhino (ex Manowar). (5,5)

2013 Fundacja Gniazdo Piratów

Kolejny w dyskografii SMW album koncertowy został zarejestrowany 27 stycznia ubiegłego roku w studiu nagraniowym Polskiego Radia Pomorza i Kujaw PiK w Bydgoszczy. Zespół promował wówczas krążek "Verba Veritatis", dlatego aż połowa z 15. tworzących setlistę numerów pochodzi właśnie z niego. Program dopełniają cztery utwory z CD "Królowie mórz" oraz trzy z debiutu. Owe trzy najstarsze kompozycje trafiły też na wydany w 2010 r. "Live" i jest to jedyna zbieżność repertuarowa pomiędzy obiema koncertówkami SMW. "Strefa Mocnych Wiatrów w Radiu PiK" to właściwie zarejestrowane na żywo the best of: 15 utworów, blisko godzina muzyki. Zbliżonej do studyjnych oryginałów, bez koncertowej atmosfery i scenicznego szaleństwa. Na "Live" publiczność jest słyszalna również w czasie utworów - zapis ze studia radia PiK jest pozbawiony reakcji widowni, którą zredukowano tylko do oklasków pomiędzy utworami. Szkoda, bo SMW to zespół świetnie sprawdzający się na scenie i myślę, że taka interakcja z publicznością miałaby niebagatelny wpływ na klimat tego nagrania. Na szczęście zespół jest w formie a program koncertu urozmaicony, więc nie jest to jakiś wielki mankament. Fani zespołu na pewno chętnie sięgną po to wydawnictwo, nie znający zaś SMW mają doskonałą okazję do zapoznania się z dorobkiem zespołu w przysłowiowej pigułce. (4,5) Wojciech Chamryk

StoneCast - Inherited Hell 2009 Underground Symphony

Francuska scena metalowa, mimo istnienia tak utytułowanych grup jak chociażby Trust, Shakin'Street, Blaspheme czy Nightmare jakoś nigdy mnie nie pasjonowała. Główną przyczyną było pewnie to, że grupy z tego kraju zbyt często grały zbyt lekko, niebezpiecznie zbliżając się nie tylko do melodyjnego, komercyjnego hard & heavy, ale i wręcz mainstreamowego popu. Jednak na "Inherited Hell" nie ma o tym mowy. Kwintet z Marsylii wymiata bowiem tak siarczysty, momentami archetypowy wręcz heavy metal, że przysłowiowa mucha nie siada. W dodatku, ciekawie go urozmaica. Szybki "Hellish Heirs" chwilami rozpędza się naprawdę ostro, co kontrastuje z chóralnymi, monumentalnymi refrenami. Jeszcze mocniej robi się w "Stone Machine", ocierającym się w warstwie rytmicznej i szczególnie wokalnej, o black metal. Zresztą Franck Ghirard jest, jak dla mnie, głównym bohaterem tej płyty. Nawet w nieco lżej brzmiącym, balladowym, z powerowymi

Wojciech Chamryk

Stratovarius - Nemesis 2013 earMusic

Nigdy nie byłem wielkim fanem fińskiego Stratovariusa, a w ostatnim czasie słabo też na poletku power metalu. Nie żeby nie było żadnej muzyki w tym gatunku, ale jakoś tak się dzieje, że większość weteranów się gdzieś zapędziła w rejony, które nie do końca do nich pasują lub wydają to samo, w sposób cokolwiek nieświeży. Miłym zaskoczeniem był trzeci album Golden Ressurection, o którym będzie "inszą razą", oraz czternasty (!) już album wspomnianego, legendarnego w wielu kręgach Stratovariusa. Tak jak brzmi najnowszy album Finów powinien brzmieć nowy Helloween, tymczasem jest inaczej. Stratovarius niespodziewanie nagrał album brzmiący jakby był wyjęty z najlepszego, złotego okresu power metalu z drugiej połowy lat 80 i pierwszej lat 90. Klasycznie, soczyście, z dodatkiem progresywnych elementów, orkiestrowymi smaczkami i w tym wypadku okraszonego mocniejszym, nowoczesnym brzmieniem. I nawet jeśli wszystko już było i w jakiś sposób jest powtórzone, to naprawdę trzeba mocno się postarać, żeby umieć oczarować takim graniem na nowo. Szkoda, że Helloween poszedł w inną stronę. Jeśli posłuchać takiego "Unbreakable" wybranego na singiel można odnieść wrażenie, że to właśnie Niemcy z okresu "Keeper Of the Seven Keys". A to Finowie. Nawet wokalista Timo Kotipelto przypomina Kaia Hansena czy Michaela Kiske. We wspomnianym utworze jest miejsce na słodkie, ale nie przesłodzone klawisze, ostre wejścia gitar, epicki klimat i przede wszystkim porządną melodię. Następujący po nim "Stand My Ground" jest szybszy, agresywniejszy i znów trochę pachnący Helloweenem. Pozytywne wrażenie robi intro "Halcoyn Days", potem utwór trochę zwalnia i przyśpiesza ponownie na bardzo melodyjny refren. I do tego jeszcze fantastyczne klawisze Jensa Johanssona (łączące nowoczesną techniczną formułę niczym z Ayreon i twórczości Arjena Lucassena, a zarazem ta najbardziej klasyczną). Dalekie echa Helloween, a i dawnego Stratovariusa z Timo Tolkkim, którego już w tym zespole nie ma, zdają się pobrzmiewać w utworze "Fantasy". Ile razy już słyszeliśmy podobne, baśniowe kawałki? Nawet w ostatnim czasie było ich co najmniej kilkanaście, a jednak ten sprawia, że się uśmiechamy, słuchamy z przyjemnością, a nie zażenowaniem i znudzeniem. Warto także zauważyć bardzo sprawną grę, nowego, dwudzie-

RECENZJE

137


stopięcioletniego perkusisty grupy, czyli Rolfa Pilve. Bardzo uzdolniony chłopak. Stratovarius nie przesadził też ze stylistyką, która mogłaby się w pewnym punkcie przejeść, dlatego na albumie jest różnorodnie. Nowoczesne brzmienia spod znaku nowych grup, takich jak Forcentury przelatują w skojarzeniach, gdy słucha się "Out of the Fog". Poza tym czy nie brzmi on trochę podobnie do "Occasion Avenue" Helloween z trzeciego "Keepera"? Nie brakuje też ballad, z tych bowiem, otrzymujemy rozbudowany "Castles In the Air" czy fantastyczną, orkiestrową, wietrzną "If the Story Is Over", naturalnie z mocniejszym uderzeniem w połowie. Po drodze występuje jeszcze kilka mocniejszych, melodyjnych utworów. Najpierw "Dragons", a zaraz po nim "One Must Fall", w którym nie sposób nie mieć wrażenia skojarzeń z Queensryche i szkołą początkującego progresywnego metalu z lat osiemdziesiątych. Utwór tytułowy pojawia się dopiero w finale płyty. Otwiera go najpierw klawiszowy wjazd, ostrzejsze zagrania gitar i całość się rozpędza z dużą ilością chóralnych pasaży, melodyjnych refrenów i ciekawych motywów. Nie jest to album odkrywczy, co do tego nie ma wątpliwości. Jednakże na pewno słucha się go bardzo przyjemnie i ze sporym zainteresowaniem. Być może wielu, podobnie jak mnie zainteresuje na tyle, by ponownie sięgnąć po starsze albumy i odświeżyć je sobie z nowym bagażem wrażeń. Ponadto jest to album dużo świeższy i ciekawszy od ostatniego, również tegorocznego albumu Helloween "Straight Out of Hell", który gdzieś zatracił ten pierwotny, klasyczny rys power metalu. Mnie Stratovarius pozytywnie zaskoczył, choć i tu pewnie wielu będzie narzekać, zwłaszcza, że praktycznie znów to samo (zagrywka, chórek, refrenik i tak dalej). Trzeba jednak przyznać, że gdyby większość zespołów z taką energią i dozą świeżości w samym choćby brzmieniu wypuszczała co jakiś czas albumy świat byłby piękniejszy. Wielu jednak w swoich gatunkach nawet zjadając ogon jak Finowie, nie potrafią wykrzesać z siebie choć najmniejszej iskry. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Syron Vanes - Evil Redux 2013 Denomination

Całkiem udany "Property Of…" sprzed sześciu lat utwierdził mnie w przekonaniu, że warto czekać na kolejny album Szwedów. Wygląda jednak na to, że były to płonne nadzieje, bo "Evil Redux" nie dość, że nie trzyma poziomu poprzedniego albumu Syron Vanes, to jeszcze nie ma startu do dwóch klasycznych dokonań grupy z lat 80. Już to, że jednym z najlepszych utworów na tej długiej, trwającej ponad godzinę płycie, jest nowa wersja "Bringer Of Evil" z 1984r., nie świadczy najlepiej o całości tego materiału. Za dużo tu bowiem wycieczek w rejony mdłego pop rocka ("Sacrifice", "Heaven And Back"), syntetycznych brzmień ("Only Hell Knows") czy refrenów i pomysłów kojarzących się raczej z amerykańskim AOR połowy lat 80., a nie heavy metalem ("Race Me To Hell", refren "Devil's Dancing").

138

RECENZJE

Gdyby nie jednoznacznie kojarzące się z latami 80. ostry "Hellion Child" i dynamiczny "Gods' Gift", mroczny, wykorzystujący ciekawe brzmienia instrumentów klawiszowych, "King Of It All" oraz finałowy, nieco epicki "Tyrant Angel", nie byłoby tu czego posłuchać. Ale to raptem, wliczając "Bringer Of Evil", pięć utworów, a na płycie mamy ich 14… Zespół próbował chyba upiec zbyt dużo pieczeni na jednym ogniu, ale efektem jest niespójna, niezbyt interesująca i jako całość niedopracowana płyta. Z tych kilku udanych utworów byłby ciekawy MCD, ale jak na tyle lat przerwy "Evil Redux" jako całość zdecydowanie rozczarowuje. (2,5) Wojciech Chamryk

Thabu - Reborn 2012 Pure Prog

Thabu na swoim drugim krążku udowodnił jedno - co za dużo, to nie zdrowo. W trakcie słuchania "Reborn" od razu można doszukać się porównań do zasłużonego Symphony X (szczególnie pod kątem wokalu), tyle, że cała ta inspiracja przybrała formę przekombinowanej i tragicznie nagranej szmiry, przez którą ciężko jest przebrnąć do końca. Zespół promuje swój album jako: "potężne progmetalowe przedsięwzięcie, wyróżniające się wielopłaszczyznowym podejściem do muzyki". No ok, aczkolwiek potężne zamieniłbym na nudne, a "wielopłaszczyznowe", na przekombinowane… Wtedy bym się zgodził. Już na "A Game of Lies" słychać, że coś tu nie gra… Gitary brzmią okropnie, a wokalista - James Robledo zamiast śpiewać, najzwyczajniej w świecie krzyczy, zagłuszając przy tym sekcje instrumentalną. Dalej nie jest lepiej. Nie ważne czy to jest tytułowy "Reborn", czy nieco bardziej energiczny "Fictionating the Present" (jest growl!), utwory jako całość brzmią jak jedna, wielka chaotyczna "siepa". Prawdziwe pranie mózgu zaczyna się jednak na instrumentalnym "Remains of Reality". To chyba najbardziej monotonna i chaotyczna kompozycja jaką w życiu słyszałem. Co więcej, naprawdę średnio mnie interesowały te techniczne ewolucje, które zamiast imponować, po prostu męczyły. Całości nie ratuje niezwykle nudna ballada w postaci "Beyond The End", która razi bardzo irytującą linią wokalną i kompletnym brakiem przestrzeni. Całkiem oryginalnym numerem okazał się "Violentango", który całkiem sprawnie połączył metalową konwencję z klasycznym rytmem tango. Ostatnie trzy minuty to jednak o wiele za mało, by zmienić zdanie o płycie. "Reborn" to strasznie słaby album, który polecam omijać szerokim łukiem. Nudne, przegięte i męczące kompozycje mogą jedynie odstraszyć słuchaczy, a co niektórych nawet zrazić do power/progresywnych brzmień. Ode mnie niestety słaba dwójeczka… Tak na zachętę. (2) Łukasz "Geralt" Jakubiak The Big Teutonic Four 2013 Nuclear Blast

Celem powyższego wydawnictwa jest swoiste uczczenie ponad trzydziestoletniej spuścizny wielkich thrash metalo-

utwory innych najlepszych kapel ze światka metalowego. Niestety nie jest to klasa "Kill The King" Liege Lorda czy "Hell Bent For Leather" Annihilatora, niemniej i tak warte uwagi. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

wych tuzów zza Odry. Ostatnio miało miejsce pierwsze w historii spotkanie wszystkich rzeczonych członków Wielkiej Czwórki Niemieckiego thrashu na jednej scenie. Precedens ten dał podstawy do wypuszczenia EPki na której Tankard, Destruction, Sodom oraz Kreator wykonują covery Iron Maiden oraz Motörhead. Nie dziwi raczej fakt, że Destruction oraz Sodom, zespoły na których czele stoją charyzmatyczni basiści z charakterystycznymi wokalami wzięły na warsztat numery załogi Lemmy'ego. Analogicznie Tankard oraz Kreator, znani z bądź co bądź melodyjnych utworów, wybrały dla siebie numery Iron Maiden. Czteroutworowy split otwiera Kreator ze swoją wersją "The Number of The Beast". Niestety pierwszy numer części witalnych nie urywa. Bardzo fajnie, że Kreator próbował dodać kilka swoich akcentów, jak lekki marszczony galop pod głównym riffem, czy podwójną stopkę to tu, to tam, w końcu to żadna zabawa grać czyjś numer od początku do końca tak jak oryginał. Brakuje jednak tego typowego maidenowskiego feelingu. Głos Petrozzy, choć mocny i świdrujący, nie plasuje się nawet w pobliżu mocy i głębi wokali Bruce'a Dickinsona, nagranych bagatela trzydzieści lat temu. Petrozza jednak zaplusował nie partoląc zbytnio najbardziej chyba znanego heavy metalowego krzyku, jaki wydobył z siebie Dickinson po pierwszej zwrotce rzeczonego klasyka. Drugim utworem jest "Ace of Spades" w wykonaniu Sodom. Od razu słychać, że to właśnie ten utwór powinien być numerem otwierającym tę płytę. Zadziorne gitary, rock'n'rollowy bas i charakterystyczny zachrypnięty głos Toma Angelrippera, po prostu sam toksyczny balsam dla uszu. "Ace of Spades" to utwór-ikona, swoista legenda i relikwia muzyki metalowej, a Sodomowe trio sprawiło się na medal w tym utworze. Uderzenie mocy i potęgi jest kontynuowane trzecim utworem - "The Hammer", wykonywanym przez Destruction. Głos Schmiera brzmi o niebo lepiej niż na ich ostatnim albumie "Spiritual Genocide". Ściana dźwięków przetacza się z głośników i nie bierze żadnych jeńców. Utworem zamykającym jest "The Prisoner", grany przez biboszy z Tankard. Cóż, muszę przyznać, że kawałek został zagrany całkiem dobrze, zwłaszcza partie solowe, które wgniatają w ziemie. Zabrakło mi jednak mocy perkusji, tak charakterystycznej w oryginalnej wersji na początku utworu. W wersji Tan-kardowskiej nie ma tego uderzenia, nie ma tej potęgi. Podobnie jest z refrenem, który brzmi nieszczególnie, wokalnie oraz instrumentalnie. Wokale Gerrego brzmią na wymuszone i wymęczone. Szkoda, bo oryginalny utwór to świetny metalowy cios. Cover niestety nie jest jego przedłużeniem, gdyż oprócz dobrych stron (solówki!) ma też podgniłe partie, które potrafią człowieka przyprawić o grymas niesmaku. "The Big Teutonic Four" jest dobrym i przede wszystkim bardzo ciekawym wydawnictwem. Biorąc pod uwagę także nakład, będzie także sporym rarytasem. Na tym wydawnictwie jedne z najlepszych zespołów muzyki metalowej wykonują klasyczne

The Crossroads - Pariah 2012 Self-Released

Grupa The Crossroads powstała w 2007 roku w Rybniku i jak dotąd ma na swoim koncie debiut "Hate You" wydany w 2010 roku. Opisywany tutaj materiał to ich drugi album "Pariah" z ubiegłego roku. I jest to naprawdę porządny kawał thrash metalu. Są tu zarówno wpływy sceny amerykańskiej jak i germańskiej, ale wszystko jest bardzo zgrabnie wymieszane. Słucha się tego naprawdę znakomicie, a taki "The Land of the Fee" z wyraźnym wpływami wczesnego Destruction czy Kreator to istny killer. Jest tu też klimatyczny, balladowy "So I Die" wprowadzający nastrój wyciszenia, ale nawet w nim momentami chłopaki potrafią przypieprzyć. Poziom instrumentalny jest bez zarzutu, wszystko gra jak trzeba. Wokalista również daje z siebie wszystko i jest mocnym punktem The Crossroads. Jedyną kwestią do której można się przyczepić jest brzmienie, ale nie przeszkadza ono w odbiorze całości. Kolejny polski zespół thrashowy, który bez wstydu można pokazywać zagraniczniakom. (4,4) Maciej Osipiak

Thor - Thunderstryke 2012 Rock Saviour

Thor był kiedyś wielki. Niestety od kilku lat Jon Mikl Thor poświęcił się wydawaniu różnych składanek, kompilacji oraz wznowień, zapominając zdaje się o tym, że zdarzało mu się popełnić takie płyty jak chociażby "Only The Strong". Najnowsza "Thunderstryke" na pewno nie przebije sukcesu tego LP z 1985 r. I to nie tylko dlatego, że czasy nie te, a Thor nie ma już takiego głosu jak blisko 30 lat temu. Wtedy też nie był jakimś wybitnym wokalistą, ale miał świetne kompozycje i zespół, że o image nie wspomnę. Pozostały po tym tylko wspomnienia i nowy album "Thunderstryke" odwołuje się właśnie do nich. Są to bowiem w większości archiwalne utwory Kanadyjczyka sprzed wielu, wielu lat. Niestety o surowym power/heavy metalu nie ma tu mowy, bliżej tu raczej do debiutu Thora z roku 1977, zatytułowanego "Keep The Dogs Away". Mamy więc melodyjny heavy rock z Hammondami ("Hey With You"), czasem robi się ostrzej za sprawą gitarowej solówki ("Metal Warriors"), przeważa jednak nijaki pop rock. Kojarzący się czasem wyraźnie z innymi przebojami ("High Ti-


mes" przypominający "My Sharona" The Knack), lub też bardziej ogólnie czerpiący na przykład z brytyjskiego rocka ("Lady") czy pop music lat sześćdziesiątych ("That Girl Is Poison"). Niektóre utwory, jak chociażby "Now Comes The Storm" zawierają partie lub riffy wykorzystane później przez Thora w innych utworach jak chociażby w "Thunder On The Tundra". Nie zmienia to jednak faktu, że najlepszym utworem na tym albumie jest żywiołowa, dość chwacko zaśpiewana wersja "Rock And Roll" Led Zeppelin - dlatego mogę go polecić tylko najbardziej zagorzałym fanom i kolekcjonerom. (3) Wojciech Chamryk

Thrashist Regime - Fearful Symmetry 2012 Fat Hippy

Zanim zaczniemy - oczywistym jest fakt, że ten młody zespół ze Szkocji ma chyba najbardziej głupkowatą nazwę z jaką się ostatnio spotkałem. Straszną krzywdę sobie chłopaczki zrobiły. Tyle dobrego, że logo jest ładnie zrobione proste, niezbyt połamane, a jednocześnie ewidentnie widać po nim, że mamy do czynienia z thrash metalową kapelą, gdyby ktoś się po nazwie nie poznał. Pomińmy jednak okropną nazwę oraz matową, choć nawet miłą dla oka, okładkę i skupmy się na właściwej zawartości płyty. Słychać, że produkcja i miksy są nieco toporne. Tu się należy jednak pochwała, gdyż mimo niezbyt profesjonalnej produkcji wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne. Co prawda nieco przykrywają wokal, jednak jest to zaleta, gdyż gość dzierżący mikrofon nie jest niczym specjalny. Dużo zresztą jest zaśpiewek chóralnych, które mocno się przebijają przez warstwę instrumentalną. Ciekawe, że słuchając pracy instrumentów oraz kształtu kompozycji i brzmienia riffów na tym albumie miałem bardzo silne skojarzenia z nowszymi płytami Overkill. Nie wiem czy jest to zamierzone, bo nie doszukałem się żadnych większych podobieństw w riffach, jednak większość kawałków brzmi jakby spokojnie mogły by być z jakiegoś zaginionego albumu Overkill pomiędzy "Immortalis" i "Ironbound". Naturalnie dopóki sie wokalista nie odezwie. Oczywiście nie mówie o całości albumu. Jest też kompozycja praktycznie crossoverowa - "Hotel Blast Terror". Ogólnie "Fearful Symmetry" brzmi jak płyta wydana przez lokalny, okazjonalnie koncertujący młody zespół. Nie jest to wybitne dzieło, nie jest oryginalne, ani przełomowe, ani nawet bardzo dobre. Jednak ma w sobie coś. To coś, gdyby zostało dopieszczone, dopracowane i w ogóle gruntownie odpicowane, mogłoby się stać naprawdę czymś przykuwającym uwagę. Ostro riffujące kompozycje w stylu "The Grave", "Vermin" oraz wyróżniającego się klimatycznego "Scavenger's Daughter" są utworami na wysokim poziomie lub raczej byłyby, gdyby nie miały pewnych szkopułów. Źle dobrane partie wokalne oraz za długie wałkowanie jednego riffu nie są dobrymi pomysłami. zespół jednak nie gra swojej muzyki na jedno kopyto. Wprowadza urozmaicenia, zwolnienia, zmiany tempa, przyspieszenia.

Dzięki temu nie jest nudno. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

śladowania tego stylu. Mamy tutaj do czynienia z brutalnym ciosem w zęby, którego jądro oparte jest na energii i agresji późniejszych, lecz nie tylko, odmian thrashu. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Thrustor - Abysmal Fear 2013 Emanes Metal

Mocne uderzenie już na samym początku towarzyszy temu wydawnictwu. Perkusja jest agresywna i żywa. Podwójna stopa wręcz hula przez cały album. Siedzący za garami Tomasz Pilasiewicz nie bez kozery ma przydomek "Sick Drummer". Intensywne łomotanie w tomy, centrale i w werbel jest w kazdym utworze - perkusista się nie oszczędza. Muzyka metalowa to nie tylko instrumenty perkusyjne. Thrustor zadbał także o pozostałe aspekty dźwiękowe. Świdrujące, elektryzujące brzmienie gitar jest uzupełniane o mięsiste ataki basu w tle. Brzmienie jest selektywne - da się wychwycić wszystkie poszczególnie instrumenty. Zdecydowanie słyszy się w utworach wpływy Testament, środkowego Overkill i nieco Slayera, jednak Thrustor kuje na tej kanwie swój własny, rozpoznawalny styl. Tak, można włączyć cokolwiek z tego albumu w późniejszym czasie i zdecydowanie powiedzieć, że jest to muzyka Thrustor. "Abysmal Fear" to przede wszystkim energiczne thrashujące riffy. Niekiedy przechodzące w melancholijne zwolnienia jak w "Shroud of Blasphemy" czy "Brutal Assault", które są generalnie szybkimi numerami, jednak mają sporo przejść między riffami, także tymi ciut wolniejszymi. Nawet w takim dudniącym charcie wyścigowym jak "Into The Blackest Hate" zdarza się chwila wolniejszej zadumy. Nie burzy to jednak struktury utworów. Wszystko jest spójne i przemyślane. W kawałku tytułowym oraz w "Burnt Offerings" zespół zwalnai już trochę bardziej, jednak dalej da się wyczuć buzującą energię w arteriach muzyków. "Abysmal Fear" nie jest jednak wydawnictwem pozbawionym zgrzytów. Momentami jest za dużo męczenia ciągle tych samych figur gitarowych. Niektóre utwory mają ekstrawaganckie udziwniacze. Na ten przykład "Tormented Contradiction" ma bardzo dziwne załamania riffów i dławienie się riffów i tempa na modłe metalcore'u lub quasi-industrialu. "Nocturnal Within" posiada bardzo dziwną konstrukcję dźwiękową riffów. To już nie jest thrash metal, tu już się zaczynają eklektyczne eksperymenty bazujące na Panterowym groove'ie z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. O ile wspomniany przed chwilą utwór można nazwać dziwacznym, o tyle przedostatni "Screws to the Skull" jest zwyczajnie dziwny. Ultratechniczny riff, molestująca werbel perkusja przechodzi co jakiś czas w osobliwe kakofonie i zwyczajne rzępolenie. Jest to bardzo, ale to bardzo osobliwe i niecodzienne. Trzeba jednak przyznać, że bracia Sardo nie podąrzają utartym szlakiem, lecz sami twardo wyrąbują sobie ścieżkę dla swojej muzyki. Dwójka braci, która towarzyszyła Johnowi Cyriisowi we wczesnym okresie jego twórczości, jeszcze zanim powstał Agent Steel, dostarcza nam teraz coś zupełnie innego niż stary dobry speed metal ze złotych lat osiemdziesiątych. Nie jest to nawet jakakolwiek próba na-

Titanium - Titanium 2013 Self-Released

Nazwa zespołu może i nieznana, płytowy debiut, ale nie mamy bynajmniej do czynienia z początkującymi muzykami. Założyciel zespołu Karol Mania, podobnie jak niektórzy inni muzycy Titanium, grał w Abigail, po którym współtworzył istniejący do dziś Pathfinder. Z kolei wokalista Maciej Wróblewski śpiewa też w reaktywowanym Wolf Spider, zaś najnowszy nabytek grupy, basista Paweł Gębka grał wcześniej, m.in. w Gemini Abyss. Zawartość "Titanium" jest więc wypadkową muzycznych fascynacji tworzących zespół muzyków. Najwięcej tu melodyjnego i przebojowego power metalu ("Sacred Dreams", "We Come To Rock"), ale grupa nie unika też wycieczek w inne rejony. Mamy więc utwory zakorzenione w surowym, tradycyjnym heavy metalu lat 80., w których wokalista śpiewa niższym, momentami drapieżnie brzmiącym głosem ("The Only One", "Here And Now") a nawet nieco progresywne w formie, bardziej rozbudowane kompozycje ("In The Night", "Titanium"). Znajdzie się też coś dla fanów gitarowej wirtuozerii, szczególnie w "Nowhere To Run" oraz "Here And Now", a także miłośników bardziej klimatyczno-symfonicznych dźwięków w "An Ever Flowing Stream". Generalnie nigdy nie przepadałem za współczesnym power metalem, jednak "Titanium" to naprawdę mocny debiut i interesujący, dopracowany pod każdym względem, materiał. (5) Wojciech Chamryk

na mniej przetworzone niż były dotychczas. Niby tylko kosmetyka brzmienia, a efekt końcowy na tym dużo zyskuje. Od razu przyjemniej się słucha. Produkcja dźwięku jest silnym aspektem tego wydawnictwa. Wszystko brzmi dokładnie tak jak powinno na heavy metalowej płycie. Nie jest jednak zbyt różowo, jest też łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Są pewne zgrzyty w kompozycjach. Nie chodzi o to, że są złe. Chodzi o to, że brzmią tak jakby były przygotowywane taśmowo. Nie są schematyczne, gdyż istnieje pewna różnorodność w kompozycjach - są kawałki szybkie, wolne, w średnim tempie - pełny zestaw. Po prostu niemal każdy kawałek ma do bólu powtarzany swój tytuł w refrenach. Słychać to zwłaszcza pod koniec utworów. Ile razy można słuchać przeklejonego po chamsku refrenu? Rozumiem, że to miały być metalowe przeboje, ale odczuwam lekki przesyt w tej materii. Interesującym, i chyba już nieodłącznym, elementem muzyki U.D.O. są charakterystyczne męskie chóry w refrenach, tak dobrze znane z Accept. To nie jedyny element, który narzuca skojarzenia z poprzednią kapelą, w której śpiewał Udo. Utwór tytułowy ma klimat mocno siedzący w klimatach Accept z czasów "Metal Heart". Gdyby nie nadmiar przeklejonych na zasadzie "kopiuj - wklej" refrenów pod koniec, to byłby to naprawdę przemocny utwór. Ogólnie mówiąc album jest fajny, słuchalny i jest wydawnictwem wartościowym. Uwagę przykuwają znakomite heavy metalowe hymny w postaci "Metal Machine" (ten tapping pod koniec utworu to czysta poezja!), "Basta Ya" czy "King of Mean". Nie są to przełomowe, wyszukane kompozycje, jednak jest to kawał dobrej, rzemieślniczej roboty. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ultra-Violence - Privilege To Overcome 2013 Punishment 18

U.D.O. - Steelhammer 2013 AFM

Od jakiegoś czasu, płyty które dostarcza nam Udo Dirkschneider wespół ze swoją załogą, niewiele się od siebie różnią. Co album mamy do czynienia z odgrzewanym kotletem. W miarę smacznym, to prawda, jednak posiadającym kilka nieciekawych żyłek, no i wciąż będącym odgrzewanym ochłapem. Na szczęście wraz ze "Steelhammer" przyszła drobna zmiana, choć bardziej z naciskiem na słowo "drobna" niż "zmiana". Znowu mamy do czynienia z niewyszukanymi, ale porządnymi kompozycjami w klimatach tradycyjnego heavy. Jednak to, co zwraca uwagę, w porównaniu z paroma ostatnimi albumami U.D.O. to produkcja dźwięku. I tu duży plus - gitary brzmią

Nie trzeba być znawcą przedmiotu, by się domyślić z jakiego klasyka została zaczerpnięta nazwa tego włoskiego zespołu. Nie trzeba być też kinomaniakiem by zauważyć z jakiego klasycznego dzieła przemysłu filmowego jest zaczerpnięty pomysł na okładkę. Nie trzeba być także ekspertem w dziedzinie sztuk plastycznych, żeby rozpoznać charakterystyczną kreskę Eda Repki. Srogie nagromadzenie klasycznych odniesień w jednym miejscu. Zawartość za to bardzo mnie zaskoczyła na starcie. Przynajmniej od razu wiadomo, że Pantera jest jedną z inspiracji młodych Włochów, bo początek pierwszego wałka "Spell of the Moon" (swoją drogą nazwa, jak z jakiegoś Battlelore albo innego Nightwisha), to niemal żywcem wzięta Pantera z końcówki "Domination". Groove'we zatrzymania rytmu i patenty charakterystyczne dla środkowej i późniejszej post-thrashowej Pantery są zresztą obecne i w późniejszym przebiegu płyty. Nie można odmówić muzyce Ultra-Vilence agresji i wewnętrznej nienawiści, jednak te zatrzymania pracy instrumentów po prostu do mnie nie przemawiają. Narzucają silne skojarzenia z muzyką w stylu Trivium, Arch

RECENZJE

139


Enemy i podobnymi. Utwory niestety są do siebie bardzo podobne, poprzetykane zbliżonymi patentami (te cholerne załamania rytmu!). Nie jest to w pełni rekompensowane ani przez agresywne riffy, ani przez mordercze wysiłki wokalisty, ani przez wyśrubowaną produkcję. W dodatku po bliższym przyjrzeniu się strukturze utworów można dostrzec to, co na początku wydawało mi się lekką zagwozdką. Otóż na początku miałem wrażenie, że z klasycznym debiutem formacji Death Angel, od którego młoda włoska kapela zaczerpnęła nazwę, muzyka na "Privilege To Overcome" ma w sumie niewiele wspólnego. Okazuje się, że struktura kompozycji momentami aż za bardzo przypomina kawałki z Death Angelowskiego albumu "Ultra-Violence". Te szybkie melodyjne riffy, które potem przechodzą w mięsne zwolnienia jak w "Voracious Souls" czy "Evil Priest" są obecne niemal w każdym kawałku na "Privilege To Overcome". W sumie to jest nawet ciekawe i może stać się przedmiotem jakiegoś głębszego studium na temat inspiracji muzycznych, bo prócz takiego "Restless Parasite" na "Privilege To Overcome" jest bardzo mało klasycznego thrashu, więcej za to inspiracji jego późniejszymi formami. (3)

zdecydowanie wokal. Daisa Munhoz to kobieta z potężnym głosem, która doskonale odnajduje się w wyniosłych melodiach i jej wysokie partie na "Solar Night", czy w "Why Should we Say Goodbye?" wgniatają w ziemię. Jednak album nie zabrzmiałby tak rewelacyjnie gdyby nie świetne, gitarowe partie zagrane przez Rodolfa Pagotto i Marco Lamberta - panowie swoimi sekcjami porządnie napędzają utwory i myślę, że fani szybkich riffów bez problemu odnajdą się w ich niezwykle pomysłowych aranżacjach. "One" to przyjemny i porządnie zrealizowany debiut, od którego nie należy oczekiwać żadnej rewolucji. Do gatunku za wiele nie wnosi, ale słucha się go naprawdę dobrze i warto jest mu poświęcić kilka chwil. Ci, którzy zadurzyli się w szybkich riffach Angry i nie mogą żyć bez "epickich" melodii w stylu Symphony X mogą dodać sobie "pół oczka" do oceny. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Venturia - Dawn of a New Era 2012 Lion Music

Vandroya - One Pierwsze utwory zespołu Vandroya mogliśmy usłyszeć już w 2005 roku, na ich premierowym demo zatytułowanym "Within Shadows", które powiem szczerze nie do końca przypadło mi do gustu. Pomyślałem jednak, że zespołowi potrzeba trochę czasu, by dokładnie się zgrać i nieco sprecyzować kierunek jakim chce podążyć. Na ich debiutancki krążek musieliśmy czekać bardzo długo i trzeba przyznać, że zmiany są bardzo słyszalne. Muzyka zawarta ta "One" to nic innego jak porządne, power/prog metalowe granie inspirowane twórczością Angry, czy Symphony X. Czy to źle? Jak to się mawia: "jak brać przykład, to z najlepszych". Już piękne intro w postaci "All Becomes One" idealnie wprowadza nas w atmosferę płyty, prezentując nam fantastyczne akordy, głównie klawiszowe, oraz klimatyczne, wyniosłe melodie. Dalej czekają na nas świetnie zagrane, energiczne killery, gdzie szczególnie warto wyróżnić: "The Last Free Land", "No Oblivion of Eternity", potężnego "Within Shadows", czy "Change the Side". Nie zabrakło też osobliwej ballady, którą można było usłyszeć jeszcze na demówce. Chodzi rzecz jasna o "Why Should we Say Goodbye?", która wyraźnie różni się od pierwotnego wykonania. Utwór nabrał niesamowitej przestrzeni, a gitarowe riffy nadały jej niesamowitego uroku. Największe wrażenie robi jednak wspaniała, finałowa kompozycja - "Solar Night", utrzymana w duchu Symphony X (początkowe akordy przypominały mi bardzo "Through the Looking Glass"), w której stonowane, klawiszowe wprowadzenie świetnie kontrastuje z technicznym zacięciem i subtelnymi partiami wokalnymi. To co najbardziej wyróżnia zespół na tle innych z tego gatunku, to

140

RECENZJE

Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Vhäldemar - Metal of the World 2011 Self-Released

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

2012 Voice Music

gólnych kompozycji. Mocne wrażenie robi otwierający płytę "Devil in Disguise" czy rozpędzony "What We're Here For", tempem nie ustępuje także "What If I" czy nieco wolniejszy "Phoenix". Tak naprawdę na tej płycie nie ma złych numerów, progresywne patenty płyną tutaj sprawnie i nie nudzą. Szkoda tylko, że nie wszystkie grupy są w stanie grać w podobnej stylistyce tak umiejętnie i ciekawie. (4,8)

Nie przepadam za metalem progresywnym z kobietami przy mikrofonie. Na szczęście istnieją tego typu zespoły, które są w stanie do siebie przyciągnąć sprawnym graniem i kobietą na wokalu, która jest uzupełnieniem, a przy tym ma naprawdę świetny głos. Do takich zespołów należy francuska Venturia, która we wrześniu zeszłego roku wydała swój trzeci album studyjny. Dla tych, którzy Venturii nie znają, spieszę z wyjaśnieniem, że grają melodyjny metal progresywny z domieszką power metalowych naleciałości i śladowymi ilościami szeroko pojętego metalu symfonicznego. Jest to mieszanka łatwo przyswajalna i bez większych eksperymentów, dźwięki są w zasadzie doskonale znane, ale co przy tego typu produkcjach jest rzadkie, są one zrealizowane solidnie i bardzo przystępnie dla ucha. Zwłaszcza dla wielbicieli przede wszystkim Dream Theater, bo nie da się ukryć, że inspiracje tą grupą były wyraźnie słyszalne na dwóch poprzednich albumach francuzów, "The New Kingdom" z 2006 i "Hybrid" z 2008 roku. Najnowszy album jest najkrótszy z dotychczasowych, ale i najintensywniejszy. Osiem numerów zmieszczono w czasie czterdziestu minut. W dodatku postanowiono wrócić do stylistyki pierwszej płyty, gdyż druga była odrobinę od niej inna. Wirtuozerskie gitarowe popisy Charly'ego Sahona dalej przypominają te, do których przyzwyczaił Petrucci, ale nie są kopią wypracowanych przez niego patentów. Również, basista Franck Hermanny nie zostaje w tle i jego partie świetnie współgrają z resztą instrumentów. Świetnie sprawdza się nowy perkusista grupy, Frédéric Marchal, który zastąpił Diega Rapacchietti. Większą rolę odgrywa też wokalistka, fantastyczna Lydie Lazulli, która choć nie poraża mnie swoim głosem jak Simone Simmons z Epiki, zdecydowanie jej dorównuje. I bardzo dobrze kontrastuje z wokalem Sahona. Jak już powiedziałem, postawiono na intensywność, tak więc gęste riffy mieszają się tu z mocnym tempem poszcze-

Od kiedy o tym hiszpańskim zespole jakieś dziesięć lat temu w Polsce zrobiło się głośno, wszystkie metalowe Waldki spojrzały inaczej na swoje imię. Jakby na to nie patrzeć, swojski Waldek nagle stał się potężnym i epickim Waldemarem, a najzabawniejsze jest to, że panowie z Vhäldemar nazwę wybierali zainspirowawszy się nomenklaturą skandynawską. Dzięki charakterystycznej nazwie grupa nie pozwoliła o sobie zapomnieć Polakom i do dziś ktoś, kto usłyszy o nowym wydawnictwie Vhäldemar, pomyśli "aaaa, to ci od tego runningwildowego "Fight to the End!". Po latach przerwy i certolenia się z wydawcami Waldek zupełnie własnym sumptem wypuścił na świat trzeci krążek "Metal of the World". Hiszpanom przybyło lat, zmarszczek na twarzy, pewnie niektórym trochę włosów, a Vhäldemar zatrzymał się w czasie. Bez zabawy we wszelkie techniki rozwojowe, nadążanie za trendami, Waldek uraczył nas tym, co najlepsze: klasycznym, dobrze, mocno i czysto brzmiącym heavy metalem, osadzonym w cudownym początku XXI wieku, który, jak pamiętamy, był bardzo łaskawy dla tego gatunku. Przez "Metal of the World" przetacza się dwanaście (plus instrumental) klasycznych, szybkich, energetycznych numerów zakropionych typowym dla Waldka jazgotliwym wokalem Carlosa Escudero. Brzmienie tradycyjnie łączy klarowną, uwypuklającą wirtuozerię solówek produkcję z wysunięciem na plan szorstkiego wokalu. Ten zabieg zawsze idealnie pozwalał Vhäldemarowi złapać balans brzmienia. Wybuchowa mieszanka stylistyki opartej na prościuchnej perkusji w stylu Scotta Columbusa, nieskomplikowanych riffów, podniosłych, epickich linii melodycznych i szaleńczej solowej gitary wygrywającej wirtuozowskie bulgoty w stylu Malmsteena, sprawiają, że "Metal of the World" wpisuje się genialnie w tradycję poprzedniczek. Serce rośnie słuchając tego albumu. Ale nie "rośnie" chyba tylko tym, którym połączenie "Louder than Hell" z "Death or Glory" pasuje jak połączenie soku z Paulanerem. (4,5) Strati Victorians Aristocrats' Symphony Revival 2012 Self-Released

Debiutancki album zespołu z Bielska Białej nie odkrywa właściwie nowych muzycznych lądów - symfoniczny metal z elementami power metalu i gotyku

oraz śpiewająca operowo wokalistka nie są żadnym novum. Jednak "Revival" to materiał na naprawdę wysokim poziomie. Począwszy od brzmienia (MP Studio Mariusza Piętki), poprzez kreowane niestety za pomocą elektroniki quasi symfoniczne aranżacje, gitarową moc aż do popisowego śpiewu Eydis nie ma się do czego przyczepić. Przeważają chwytliwe, przebojowe utwory, takie jak "In The End (Love Me Now)" czy "Voice Of Eternal Love". Nie brakuje zarówno ostrych, powerowych przyspieszeń, jak w końcówce "Descent Of Your Destiny" jak i momentów kojarzących się z muzyką dawną ("Prince Of Night"). Zapadające w pamięć refreny i symfoniczny rozmach równoważą mocne gitarowe brzmienia i partie solowe Utisa ("Who Never Loved", "Juliet's Tale"). Myślę jednak, że gdyby nie Eydis nie zwróciłbym na tę płytę aż takiej uwagi. Partie wokalne na "Revival" są bowiem bardzo urozmaicone, od typowo operowych wokaliz, kojarzących się rzecz jasna z Tarją Turunen, do wysokiego, ale pełnego mocy śpiewu aż do partii znacznie niższych, wręcz agresywnych. Minusy to wyciszenia kilku utworów, tak jakby muzykom zabrakło pomysłów na interesujące zakończenia i jakość okładki wykonanej ze zbyt miękkiego papieru, od którego tray odpadł niemal od razu. Nie zmienia to faktu, że po płytę Victorians Aristocrats' Symphony na pewno chętnie sięgną nie tylko fani Nightwish, ale również Epica, Lacuna Coil, Therion czy Within Temptation. (5) Wojciech Chamryk

Vicious Rumors - Electric Punishment 2013 Steamhammer

Radosna brygada Geoffa Thorpe'a znów w natarciu! Śmiała kampania znajdująca się pod kryptonimem "Electric Punishment" to efektowny i zaskakujący szturm buzującego pierwotną energią amerykańskiego power metalu. Genialne szwadrony riffów, równe szyki tętniących brutalnością instrumentów oraz plutony kapitalnych koncepcji aranżacyjnych. Ten album jest wypełniony po brzegi różnorodnością stylistyczną. To nie jest granie na jedno kopyto! W takiej mieszance znalazło się też miejsce na nostalgiczne podróże w przeszłość. "Dime Store Prophet" brzmi niczym odkurzone zapomniane nagranie z czasów "Digital Dictator". Fajnie, że muzycy pamiętają jeszcze o swoich starszych dokonaniach i dalej piszą utwory w tamtym stylu. Na najnowsza płycie Vicious Rumors przeważają szybsze kawałki. Numery wręcz opływają w istne nawałnice riffów. Taki "D-Block" przebija się przez powietrze niczym metalowa kula do wyburzania budynków.


Nawet utwory utrzymane w średnim tempie tętnią mocą. Biją od nich wręcz morza charyzmy. Przykładem, i to sztandarowym, jest kawałek tytułowy. Jego monumentalizm mógłby spokojnie konkurować z moskiewskim Pałacem Rad, gdyby władza sowiecka ukończyła zaplanowaną budowę tej propagandowej budowli. Vicious Rumors zwalnia z gracją na "Can't Escape", jednak jest to tylko pozornie balladkowa kompozycja. W połowie zrywa się do przodu melodyjnym przyspieszeniem i tremolowanymi riffami, lejąc rozżarzoną lawę wprost do płuc. Amerykańscy niszczyciele dostarczyli nam bardzo udany album. Zachwyca na nim różnorodność, konkretność, urozmaicony i głęboki klimat oraz umiejętności techniczne muzyków. Bardzo silnym atutem "Electric Punishment" jest to, co zawsze imponowało w Vicious Rumors - gra solowa gitar. Zarówno szybsze jak i wolniejsze partie są dopracowane i zagrane z werwą, mocą, przytupem i z talentem. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Vindictiv - Cage of Infinity 2013 Escape Music

Czasami zmiany niekoniecznie muszą przynieść pozytywne skutki i tak jest w przypadku najnowszego albumu Vindictiv, zatytułowanego "Cage of Infinity". Pierwszą słyszalną metamorfozą okazała się zmiana wokalu. Po odejściu Görana Edmana miejsce za mikrofonem przejął znany z Pathosray Marco Sandron. Facet głos ma jak dzwon, dlatego całkiem entuzjastycznie podszedłem do tej zmiany. Niestety zawiodło mnie na najnowszym krążku Indictiv… brzmienie. Pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne. Utwór rozpoczynający "The Chosen" to energiczna i potężnie brzmiąca kompozycja, która zaskakuje nie tylko szybkimi riffami, ale też świetną solówką. Następnie czeka na nas numer tytułowy, który wydaje się być łudząco podobny do poprzedniego. Ciągle słychać instrumentalną wirtuozerię, szybkie riffy i wysokie partie wokalne… Pomyślałem: "Cóż, może dalej będzie lepiej"… No i się myliłem. Niestety, ale w większości dane nam będzie usłyszeć nudne, technicznie przeładowane i - co najgorsze - oklepane numery. Znajdziemy mnóstwo odniesień do Symphony X ("Choices" w refrenie łudząco przypomina mi "Iconoclast"). Evergrey, czy DGM ("Resistance" mógłby bez problemu znaleźć się na ich "Momentum") i naprawdę nie mam nic do inspirowania się znanymi wykonawcami, ale jeśli kompozycje pozbawione są własnego uroku, a wykorzystane elementy łudząco przypominają twórczość innych zespołów, to zaczyna mnie taka płyta po prostu nudzić. Tak jest właśnie w przypadku "Cage of Infinity". Na tle większości, monotonnych numerów zawartych na płycie całkiem nieźle wypada "Orphans" ze świetnym, wielogłosowym refrenem i energiczny "Dawn In A Black Hole". Przykre jest także to, że najnowszy krążek Vindictiv wypada również słabo względem swojego poprzednika, czyli "Ground Zero". Wcześniejsza płyta miała w sobie masę fajnych, spójnych melodii, natomiast "Cage Of Infi-

nity" można nazwać wielką, techniczna popisówką, która nie wnosi nic do gatunku, a nawet w znacznym stopniu go kompromituje. Pomimo porządnej realizacji i sporych umiejętności muzyków nie dam więcej jak… (2.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Visions of Atlantis - Ethera 2013 Napalm

Także marcowy i także austriacki. Przyznam się, że nawet nie kwapiłem się do poznania poprzednich albumów tego zespołu, jeden bowiem wystarczył, żeby utwierdzić mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z ładnie nagranym nie porywającym przeciętniakiem. Piąty album grupy tak naprawdę nawet nie jest przeciętny, jest po prostu zły. Sam rzut oka na okładkę przyprawia może nie o mdłości, ale o co najmniej śmiech, jest po prostu żałosna. Poszczególne utwory są także, krótko mówiąc żałosne. Nieciekawe są poszczególne riffy, klawiszowe tła i przede wszystkim wokale. Aktualna wokalistka Maxi Nil razem z wokalistą Mario Plankiem dwoją się i troją, ale nie wychodzą przekonująco. Ani ona, ani on nie mają głosu, który by porwał, zwłaszcza na tak nijakim tle muzycznym. Czterdzieści siedem minut, które zawarli na tym krążku dłużą się koszmarnie i naprawdę nie ma w nich nic co by przykuło uwagę na dłużej. Jedyna udana rzecz na tej płycie to surowe, cięższe niż w innych tego typu kapelach brzmienie. Jednak to za mało, żeby uznać tę płytę za wartą uwagi. Jeśli się jest się wielbicielem power metalów wszelkich bez względu na to czy jest to dobre granie czy tragiczne, można po nią sięgnąć. Tym jednak, którzy cenią swój cenny czas i przede wszystkim uszy, którzy wolą obcować z czymś naprawdę wyjątkowym, odradzam. (0,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Voivod - Target Earth 2013 Century Media

Wiele zespołów nie potrafiło się podnieść lub odnaleźć po śmierci ich najbardziej charyzmatycznego, najbardziej kreatywnego lub najbardziej charakterystycznego członka. Death, Riot, Metallica, Thin Lizzy, żeby wymienić choćby kilka. Jeżeli muzycy postanawiali dalej pchać zespół do przodu ich muzyka zaczynała tracić magię i "to coś". Naturalnie są też zespoły, które potrafiły, mimo przeciwności losu, dalej funkcjonować i tworzyć. Pytanie, które nurtowało wszystkich zainteresowanych muzyką kanadyjskiej grupy Voivod, brzmiało: "jak oni sobie poradzą bez Piggy'ego?". To pytanie nadal pozostaje aktualne gdyż "Target Earth" jest pier-

wszym albumem Voivod na którym nie zostały użyte riffy i pomysły zmarłego w 2005 roku gitarzysty. Ta płyta przynosi odpowiedź na powyższy dylemat. Nowy wioślarz jest bardzo dobrym, o ile nie wręcz idealnym, następcą Piggy'ego. Na najnowszej płycie grupa Voivod pokazuje prawdziwą klasę. Produkcja stoi na wysokim poziomie. Nie ma lipy, brzmienie jest solidne i selektywne. Analogicznie jest z jakością kompozycji. Należy pamiętać, że Voivod to inteligentna muzyka dla wyrafinowanych melomanów. Cała masa pozornie pokracznych riffów tworzy spójny, choć eklektyczny, monolit nielinearnych struktur kompozycyjnych. Zawartość krążka jest na pewno najlepsza od lat. "Kluskap O'Kom", "Warchaic" czy też francuskojęzyczny "Corps étranger" są na to koronnym dowodem. Nie jest to jednak materiał, który sprawi, ze słuchacz będzie w napięciu obgryzał własny parasol lub z wrażenia pieścił dyskretnie guziki od poliestrowej koszuli. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Volbeat - Outlaw Gentleman & Shady Ladies 2013 Universal

Dania dała światu kilka znanych zespołów, które zdobyły sporą sławę, chociażby Mercyful Fate, King Diamond, Cornerstone, Pretty Maids czy Demonica. Jednak o ile taki King Diamond od 2007 roku nic nowego nie wydał, o tyle od 2001 roku z dużym sukcesem wdziera się nowo powstały band z duńskiej ziemi, a mianowicie Volbeat. Formacja przez ten okres wyrobiła swój wyjątkowy styl, swoją markę i jest dzisiaj jedną z najbardziej znanych i lubianych z tamtego rejonu. Zespół ma już na koncie cztery albumy studyjne, masę singli, DVD z obrazkami "live" i koncertowanie z wieloma gwiazdami. Mamy rok 2013 i otrzymujemy długo wyczekiwany album "Outlaw Gentleman & Shady Ladies". Czy jest to album, na który warto zwrócić uwagę? Samym zespołem nigdy nie się zachwycałem i nigdy nie byłem wielkim fanem. Jednak kiedy przypadkiem usłyszałem "Still Counting", spodobała mi się świeżość w muzyce tej kapeli oraz ich dość wyjątkowy styl muzyczny, który łączył heavy metal z hard rockiem i thrash metalem. W ich muzyce słychać też inspirację muzyczne z lat sześćdziesiątych, co można wyłapać wsłuchując się w linie melodyczne. Kapela powstała z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Michaela Poulsena, który bez wątpienia jest gwiazdą i liderem w Volbeat. Ma ciekawą, wyjątkową, bardziej rockową manierę i raczej specyficzny styl śpiewania, co czyni go wyjątkowym i charakterystycznym wokalistą. Pracę nad nowym albumem poprzedziło odejście gitarzysty Thomasa Bredahla, który był w zespole od 2006 roku. Na trasach koncertowych jego miejsce zajął Henk Shermann, czyli człowiek legenda znany z występów Mercyful Fate. Jednak na pełen etat został zatrudniony Rob Caggiano, który na początku roku odszedł z innego wielkiego zespołu, a mianowicie Anthrax. Pojawienie się tych muzyków sprawiło, że oczekiwania

względem nowego albumu Volbeat były duże - duńska formacja wiedziała jak podgrzać emocje fanów, jak pobudzić wyobraźnię i jak zachęcić słuchaczy do sięgnięcia po nowe wydawnictwo tego zespołu. Postanowiła zaprosić jako gościa do jednego utworu samego Kinga Diamonda, który właśnie cieszy się z powrotu do metalu po ciężkiej walce z chorobą. Co ciekawe, King po raz pierwszy sam wystąpił jako gość. Jak pisałem, oczekiwania względem nowego wydawnictwa były wielkie ale czy zostały spełnione? "Outlaw Gentleman & Shady Ladies" to właściwie kontynuacja tego, do czego zespół nas przyzwyczaił, bowiem pojawia się tutaj rock progresywny, heavy metal, thrash metal, czy rock'n roll. Jest też specyficzny wokal Micheala, jest urozmaicony materiał, jest i dopracowane, soczyste, mięsiste brzmienie. Oczywiście jest też zróżnicowanie, jest bawienie się akustycznymi patentami, jest dobrze wyważony materiał oraz masa chwytliwych i zapadających w głowie riffów i melodii. W tym aspekcie Rob Caggiano świetnie sobie radził już w Anthrax, zwłaszcza na ich ostatnim albumie, aczkolwiek tutaj pokazuje swoją wszechstronność i niezwykłą biegłość w przechodzeniu między różnymi tematami muzycznymi czy stylami. Dostarcza on kawał porządnej jazdy gitarowej, która cechuje się zadziornością, lekkością i melodyjnością. Kto kochał poprzednich albumów, ten z pewnością przekona się do tego wydawnictwa. Atut nowego krążka jest też taki, że może zarazić muzyką nowych słuchaczy, nie mających wcześniej styczności z Volbeat. Ma w sobie to coś, poparte ciekawymi pomysłami i oryginalnym heavy metalem z elementami hard rocka. Nie mogło zabraknąć klimatycznego intra, które przypomina klimaty westernu, tudzież muzyki country. "Pearl Heart" to utwór, który podkreśla, to że zespół nie ma zamiaru grać czegoś innego niż do tej pory: jest to całkiem udany miks heavy metalu i hard rocka. Lekkość i rytmiczność są prawdziwymi atutami, które czynią utwór rasowym przebojem. Brak ognia, brak dynamiki? Poniekąd tak, ale w tej bardziej rockowej stylistyce zespół też się spełnia, co nie raz już pokazał. Więcej drapieżności, więcej dynamiki zespół zaprezentował w "The Nameless One", gdzie można znaleźć wpływy Anthrax. Heavy i thrash metal zagościł w "Deat But Rising", w dynamicznym, ostrym "Doc Holliday", w rozpędzonym i bez wątpienia najszybszym na albumie "Black Bart". Fani chwytliwych melodii i zapadającego motywu czy refrenu też powinni być zadowoleni dzięki "Cape of Out Hero". Mocny riff, mocna perkusja są plusem heavy metalowego "The Hangmans Body Count". Zespół potrafi stworzyć ciekawe hard rockowe kawałki, z niezłym feelingiem, co świetnie obrazują "My Body", przebojowy "Lola Montez" czy "The Sinner is You", które mogłyby spokojnie być emitowane w komercyjnej stacji radiowej. Z całej płyty dwa kawałki stały się dość bliskie mojemu sercu. Pierwszym jest przebojowy "The Lonesome Rider", który przypomina "Still Counting", czyli znów rock'n'rollowy kawałek z gościnnym udziałem Sary Blackwood. Drugim utworem jest mroczny, heavy metalowy i przyprawiający o dreszcze "Room 24" z gościnnym udziałem Kinga Diamonda, który wypada naprawdę znakomicie. Diamond śpiewa tu znacznie lepiej niż na ostatnich swoich solowych albumach. Warto było czekać trzy lata na nowy album rosnącej w siłę, duńskiej formacji. Nowy album mimo zmiany gitarzysty w pełni kontynuuje styl po-

RECENZJE

141


przednich wydawnictw kładąc nacisk na przebojowość i hard rockowy feeling. Oczywiście jest i miejsce na metal i nie brakuje tutaj prawdziwych, ognistych utworów. Znakomita mieszanka heavy, thrash metalu i hard rocka, z ciekawymi aranżacjami, z pomysłowymi kompozycjami. Volbeat wciąż zachwyca świeżością, ciekawym stylem i graniem na wysokim poziomie. Czy tylko mnie, dzięki tej płycie, wzrósł apetyt na nowe wydawnictwo Kinga? Tak czy siak gorąco polecam nowy album Volbeat! (4,8) Łukasz Frasek

Warlord - The Holy Empire 2013 Sons Of A Dream Music

Ostatnio oczy wszystkich fanów heavy metalu, znawców amerykańskiej sceny metalowej lat osiemdziesiątych, zwrócone były na Stany Zjednoczone, gdzie po dłuższej przerwie przypomniał światu o sobie, niejaki Warlord - jedna z kultowych kapel powstałych na amerykańskiej ziemi, która zapisała się złotymi literami w historii amerykańskiego metalu za sprawą mini albumu "Deliver Us" i debiutanckiego albumu "And The Cannos of Destruction Have Begun". Zespół pokazał, że można połączyć epicki heavy metal w stylu Manilla Road z brytyjskim rockiem i NWoBHM spod znaku Anegl Witch czy Iron Maiden, jednocześnie budując nieco mroczną atmosferą przesiąkniętą romantycznością, specyfiką, melancholią i tworząc partie gitarowe pełne finezji, dopieszczone niczym przez samego Yngwie Malmsteena. Potem była próba powrotu z wokalistą Hammerfall i niejako zatracenie swojej tożsamości. Rok 2013 to czas, w którym Warlord powrócił ze starym wokalistą, Richardem M. Andersononem ale czy "The Holy Empire" spełniła swoją rolę? Niezwykle trudno jest odtworzyć choć w części stary styl. Wszystkie cechy wyżej wspomniane Warlord przemyca w "The Holy Empire". Jednak sama płyta jest inna od wszystkich, które słyszałem w tym roku - zachwyca przede wszystkim lekkością, przestrzenią, finezją, romantycznym i melancholijnym klimatem z domieszką mroku. W muzyce słyszalna jest scena amerykańska, ale też i brytyjska. Słychać też pomysłowość muzyków co przejawia się w płynności w przechodzeniu między różnymi motywami i właśnie ta zabawa melodiami, tematami, smaczkami jest jedną z głównych atrakcji. Jednak żeby to wszystko sprawnie funkcjonowało, zaangażowani muszą być muzycy, którzy udźwigną presję wysoko podniesionej poprzeczki, stylu muzycznego i charakteru kompozycji. Trzeba przyznać, że każdy muzyk Warlord odegrał swoją rolę bezbłędnie. Bez zagłębiania się w szczegóły, sekcja rytmiczna kojarzy się ze szkołą angielską, wokalista Anderson ma dość specyficzną manierę i niezłym feeling, gitarzysta Tsamis wyprawia niezłe cuda na swoim instrumencie, w jego grze słychać wpływy wielkich gitarzystów, a jego talent czy też technika przypomina momentami Malmsteena. Pod względem partii gitarowych jest to jeden z najlepszych tegorocznych albumów, jeśli nie najlepszy. Styl przenosi nas do lat

142

RECENZJE

osiemdziesiątych, podobnie jak brzmienie i okładka. Epicki patos, podniosłość, bojowe chórki, średnie tempo i romantyczny feeling zmieszany z mrokiem to cechy, które wyraźnie wybrzmiewają w otwierającym "70,000 Sorrows" czy w urozmaiconym, przekombinowanym, pełnym różnych smaczków i popisów gitarowych "The Holy Empire". Warto zaznaczyć, że spośród tych ośmiu kompozycji, jakie znajdziemy na albumie, tylko ponury "City Walls of Troy" w klimacie Black Sabbath i ballada "Father", są krótkimi utworami. Cała reszta to epickie, rozbudowane kompozycje. "Glory" zachwyca niezwykłą melodyjnością i delikatnością, a "Kill Zone" z koeli agresją w stylu Iced Earth, a "Night of Fury" to krzyżówka lekkości, epickości i NWOBHM w stylu Iron Maiden. Jest to piękna kompozycja. Nie znajdziecie tutaj żadnych wypełniaczy czy nudnych kompozycji, pomimo że dominuje średnio tempo i melancholijny, nieco ponury klimat. Warlord zafundował podróż do lat osiemdziesiątych, do czasów kiedy liczył się klimat, pomysłowość i ciekawe aranżacje. Niezwykła atmosfera, epickość, wyszukane i niebanalne melodie, a także techniczne i urozmaicone aranżacje czynią ten album wyjątkowy, jedynym w swoim rodzaju. Smakosze ambitniejszych melodii i finezyjnych popisów gitarowych mogą brać w ciemno. Udany powrót kolejnej amerykańskiej legendy. (4,8) Łukasz Frasek

War-Saw - Nuclear Nightmare 2013 Self-Released

Warszawski kwintet doczekał się debiutanckiego albumu, podsumowującego niejako pięciolecie grupy. Ale - żeby nie było niejasności - zespół sam wydał tę płytę, nie oglądając się na ewentualnych wydawców. Profesjonalny digipack skrywa krążek zawierający 38 minut muzyki przez duże M. "Nuclear Nightmare" to thrash na najwyższym światowym poziomie i kolejny dowód na to, że w dziedzinie metalu możemy spokojnie konkurować z gigantami zarówno europejskimi, jak i amerykańskimi. WarSaw zdecydowanie zresztą bliżej do tej drugiej sceny, stąd słyszalne wpływy takich grup jak: Exodus, Slayer czy Testament. Zespół stawia na szybkie tempa, bazujące na solidnie pracującej sekcji rytmicznej oraz urozmaiconych, potężnie brzmiących riffach. Nie brakuje momentów wręcz ekstremalnych przyspieszeń, równoważonych jednak chwytliwymi melodiami oraz dopracowanymi solówkami. Ciekawym patentem jest też wykorzystanie w niektórych utworach sampli autorstwa znanego z Atrophia Red Sun czy Thy Disease Piotra "VX" Kopcia, które kreują mroczny nastrój, pasujący idealnie do tekstów traktujących o wojnie oraz ludzkich słabościach. Poziom "Nuclear Nightmare" podkreślają też perfekcyjne brzmienie (Progresja/Hertz) oraz dopracowana szata graficzna (Michał "Xaay" Loranc). Zwykle o tak dobrych płytach, ukazujących się na początku roku, zapomina się przy okazji dorocznych podsumowań. "Nuclear Nightmare" jest jednak albumem tak udanym, że taka

sytuacja War-Saw zdecydowanie nie grozi! (5,5) Wojciech Chamryk

Whyzdom - Blind? 2012 Scarlet

White Skull - Under this Flag 2012 Dragonheart

Powiada się, że kupa jest brzydka. Ta okładka jednak jest brzydsza od kupy! Cóż za miła niespodzianka czeka jednak słuchacza! Za tym kolorowym obrazkiem, po którym można się spodziewać garażowej dziecinady, kryje się kawał niezłej płyty w stylu grania z przełomu XX i XXI wieku. Od kiedy Federica de Boni obwieściła, że kończy z muzykowaniem, bo wybiera pracę gospodyni i matki-Włoszki, na White Skull niemal każdy fan heavy metalu położył krzyżyk. "Biały Czerepek" borykał się z nieudanymi płytami, które okraszali wokaliści niegrzeszący charyzmą. Tymczasem dziecko (dzieci?) wyrosło, a Federica przyszła z odsieczą ratować upadający band. Trudno powiedzieć, jakimi mocami dysponuje ta kobieta, ale wraz z jej powrotem o muzycy złapali twórczego bakcyla i nagrali płytę, która spokojnie mogłaby wyjść zaraz po "Public Glory, Secret Agony". Jej powrót sprawił, że pieczołowicie podtrzymywany przy życiu na muzycznym respiratorze zespół, w zasadzie mógłby wykasować ze swojej dyskografii cztery płyty z pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Na "Under this Flag" i kompozytorzy i muzycy wzięli się w garść. Ten krążek to nic innego, jak cudowna podróż przed tradycyjny, europejski heavy metal. Powalające umiejętności muzyków czy igraszki gitarowe nie są oczywiście mocną stroną zespołu, ale za to same kompozycje - place lizać! Świetna współpraca dynamicznej i zmiennej sekcji z rewelacyjnymi, ciekawymi liniami melodycznymi sprawia, że nawet tak ograna stylistyka wciąga słuchacza na całego. Podczas gdy wiele młodych zespołów wpada w pułapkę klasycznego metalu sądząc, że prosty styl muzyczny wymaga prostych kompozycji, White Skull mając bagaż doświadczeń pokazuje, jak w przeciągu jednego utworu uraczyć słuchacza kilkoma tempami i zmiennymi liniami wokalnymi. Dodawszy do nich ekspresyjne wokale Federiki, porywające refreny i kapitalny, "oldskulowy" nastrój, "Under this Flag" jawi się jako świetny krążek. Najbardziej uderza fakt, że nie jest to album "stylizowany". On jest tak szczery, tak wiarygodny, że moja plastyczna wyobraźnia niemal widzi jak ognista babeczka z okładki pierwszej płyty wyciąga "Under this Flag" z czeluści lat dziewięćdziesiątych. Wygląda to zupełnie tak, jakby Federica te osiem lat przeżyła w jakiejś zakrzywionej czasoprzestrzeni i wskoczyła do bandu wprost po odejściu, wprost z roku 2002. Przy całej tej nostalgicznej euforii muszę dodać, że najlepszym kawałkiem na płycie jest "Bottled Mind" - jedyny bardziej współczesny numer o szarpanym riffie i dynamicznie deklamowanym refrenie. Ot, zagadka. Jako, że ocenę płycie wystawiam za całość, niestety pełnię szczęścia muszę nadszarpnąć, bo krążek brzmi płasko i trochę jak spod szafy. Za szafę odejmuje więc 0,5. (4) Strati

Gatunek: symfoniczny metal, baba na wokalu, w tytułach księżniczki i wilki. Kto się spodziewał rozmemłanych, jęczących popłuczyn po Nightwish i Within Temptation jest w błędzie. Ten francuski zespół gra całkiem solidnie, współcześnie i ciekawie. W muzycznej warstwie zatacza ciasne kręgi wokół grania progmetalowego, a orkiestracje (oczywiście na keyboard), bez których Whyzdom nie byłby przykładem "symfonicznego metalu" zaaranżowane są niejednokrotnie pomysłowo. Przede wszystkim Francuzi unikają jak ognia tandetnego orkiestrowania imitującego operę, modnego kilkanaście lat temu w gatunkach okołogotyckich. Klawisze nawiązujące do klasycznych instrumentów poruszają się raczej w obszarze filmowym czy musicalowym, przez co bliżej im do orkiestracji w stylu późnego Nightwish czy Dragonland. Nawet w momentach, gdzie wybrzmiewają pompatycznie, są trafnie przeciwważone przez dobrze "wymiksowane" gitary. Nie trzeba się specjalnie wsłuchiwać, żeby wychwycić, że ani klawisze ani instrumenty strunowe nie stanowią dla siebie konkurencji czy - co gorsza - tła. Do czynników niepozwalających Francuzom popaść w kicz należy też sama wokalistka Elvyne Loriet, która śpiewa z ciepła barwą, nie udając, że właśnie wyszła z próby w operze. Niestety osoba, która pisała linie melodyczne (stawiam, że sama wokalistka) chyba nie do końca nawiązała trafną współpracę z muzykami. Kiedy utwory się rozkręcają i wchodzi wokal, natychmiast utwór "siada". Nie jest to wina głosu Loriet. Prawdopodobnie winę ponosi sam proces komponowania utworów - typowy dla tego typu gatunku - stawiający na wokal, jako główną siłę nośną muzyki. To element, który niejednokrotnie sprawiał, że zespoły z gatunku nazywane były "kapelami wokalnymi" a "niegitarowymi". Efekt może potęgować fakt, że Loriet - jak na Francuzkę przystało śpiewa z ojczystym akcentem, przez co trudno skupić się na odbiorze muzyki jako całości. Podejrzewam jednak, że słuchaczom, którzy nie są maniakami gatunku i tak druga płyta Whyzdom nie podejdzie bez tak zwanej popity. (3,7) Strati

Wolf's Gang - Apocalypse 2011 Emanes Metal

Francja przeciętnemu fanowi heavy metalu kojarzy się przede wszystkim z przesławnym "Larmes de Héros". I choć legendarne Sortilége nie działa już od prawie dwudziestu lat, wciąż jest stałym punktem na skojarzeniowej, heavy-


metalowej mapie Europy. Nic dziwnego, że EPka Wolf's Gang nazwana "Larmes Fatales" wzbudziła mój uśmiech na twarzy. Żadne inne "larmes" mi się z niczym nie kojarzy, a tu trach - trafia na kolejny francuski band. Rzeczywiście Wilcza Ferajna nawiązuje do tradycji swoich poprzedników. Co prawda mnie, osobie kompletnie nie znającej języka Napoleona, każdy zespół z wokalistą śpiewającym po francusku będzie kojarzyć się z Sortilége, ale mam wymówkę. Otóż Wolf's Gang obraca się w absolutnie tradycyjnym metalu rodem z lat osiemdziesiątych. "Apocalypse" jest płytą stylistycznie tak skrajnie regresywną, że trudno oceniać ją w kategoriach nowinek wydawniczych. Zespół gra klasyczny heavy metal, oparty na tradycyjnych riffach, wpisany w przewidywalne kompozycje, a wokalista śpiewa w szalenie tradycyjny sposób. Debiut Francuzów jest płytą bardzo zwykłą, ale jednocześnie poprawną, solidnie skomponowaną i słucha się jej przyjemnie. Tak, "przyjemnie" jako epitet metalowej płyty to ambiwalentny przymiotnik. Przy nienagannie skomponowanych i gładko zaśpiewanych numerach można nie tylko bezkolizyjnie obierać ziemniaki, ale z powodzeniem czytać gazetę czy prowadzić rozmowę, jednak na wyrywające z letargu, ekscytujące wrażenia muzyczne nie ma co liczyć. Co więcej, w przypadku tak archaicznego i banalnego grania trudno szukać dla "Apocalypse" porównań. Album jest raczej syntezą europejskiego grania, ale wkomponowany między amerykańskie grupy, też zmieszałaby się z tłumem. Za najbliższego krewniaka uznajmy więc... rosyjską Arię. Naprawdę można odnaleźć wiele podobieństw, zwłaszcza w jej późniejszej twórczości. Cóż, moim zdaniem to krążek dla fanów języka francuskiego. Przy takim poprawnym heavy metalu na pewno muzycznie się nie zawiodą, a jednocześnie dostarczą sobie lingwistycznych przeżyć. (3,5) Strati

tylko pięć utworów, a właściwie trzy, bo wspomniany "To twój czas" oraz "Psycho wojna" występują tu w dwóch wersjach, polskiej i angielskiej. Ale skoro jest to tak udany materiał nie wątpię, że warto będzie poczekać na zapowiadany album! (5) Wojciech Chamryk

Woslom - Time to Rise 2010 Self-Released

Ta recenzja jest dość mocno spóźniona, bo to już 3 lata minęły od jej ukazania sie narynku jednak jest to na tyle dobry materiał, że trzeba o nim co nieco napisać. "Time to Rise" to debiut Brazylijczyków i to debiut znakomity. Już od pierwszego, tytułowego numeru dostajemy potężną dawkę thrashu. Bardzo motoryczne granie przypominające trochę At War, ale ze zdecydowanie większą ilością solówek. Kolejne numery utrzymują wysoki poziom i słucha się tego albumu wyśmienicie. To co się jeszcze rzuca w uszy to zajebiste zdolności kompozytorskie chłopaków z Woslom, którym udało się napisać po prostu dobre numery, z których każdy ma swoją tożsamość. Nie ma się wrażenia słuchania przez ponad 40 minut jedngo, co prawda dobrego, ale jednak tego samego utworu, co jest niestety przypadłością, niektórych thrashowych zespołów. Pomimo tego, że słychać inspiracje takie jak Metallica (wokal, solówki), stara Sepultura czy Slayer (riffy), to jednak ma się świadomość tego, że Woslom to całkiem odrębny zespół z własnym pomysłem na granie. Wszystko to uzupełnia jeszcze potężne i dynamiczne brzmienie. W tym roku ma się ukazać ich druga płyta i z tego co słyszałem może być mała sensacja. Jedna z tych młodych grup, które mogą zagrozić thrashowej starej gwardii i zaatakować ich pozycje. Zdecydowanie polecam! (5) Maciej Osipiak

Wolf Spider - It's Your Time 2013 Self-Released

Wilczy Pająk powrócił do aktywności dwa lata temu, niemal na dwudziestą rocznicę ostatniego koncertu przed Deep Purple w Poznaniu. Jak widać panowie Piotr Mańkowski, Maciej Matuszak, Mariusz Przybylski i Jacek Piotrowski, wspierani przez nową w składzie perkusistkę Beatę Polak, uznali, że jeszcze nie czas na emeryturę. I bardzo dobrze, bo MCD "It's Your Time" to fantastyczny materiał. Jeśli jest on zapowiedzią przygotowywanego, piątego w dyskografii Pająków albumu, to będzie to jedna z lepszych płyt w dorobku poznańskiej formacji. To wciąż bezkompromisowy, techniczny, ale zarazem piekielnie melodyjny thrash. Oparty na fantastycznej pracy sekcji, niesiony chwytliwymi riffami, piekielnie melodyjny. Do partii wokalnych Macieja Wróblewskiego, który zastąpił Piotrowskiego, też nie mam żadnych zastrzeżeń. Nowy wokalista Wolf Spider śpiewa bowiem pewnie, raz wyżej ("To twój czas") lub niżej, zadziornie i ostro ("Walka"). Trochę szkoda, że to

Woslom - Evolustruction 2013 Self-Released

Dopiero co napisałem recenzję bardzo udanego debiutu Brazylijczyków z Woslom, a już dotarł do mnie ich drugi album "Evolustruction". Po kilku pierwszych przesłuchaniach mogę stwierdzić, że jest jeszcze lepiej niż na "Time to Rise". Słychać, że 3 lata dzielące oba krążki nie zostały zmarnowane. Zespół okrzepł, gra bardzo dojrzale i pewnie. thrash metal w ich wykonaniu poszedł jeszcze bardziej w kierunku amerykańskim co słychać zwłaszcza po sporej dawce melodii. Na szczęście są to melodie na wskroś thrashowe kojarzące się z Testament czy Matallicą. Do tego to co zrobiło na mnie ogromne wrażenie już na poprzednim albumie czyli solówki.

Rafael Iak odwalił kawał dobrej roboty. Ponownie jest ich bardzo dużo i do tego są naprawdę świetne. Silvano Aguilera natomiast jest na dobrej drodze by wykształcić swój własny styl. Pomimo w dalszym ciągu pewnych podobieństw nie brzmi już jakby połknął Hetfielda. Kolejny pozytyw to brzmienie. "Evolustruction" brzmi dynamicznie i bardzo przestrzennie, szczególnie gitary. W ogóle jest to zajebiście przebojowy materiał. Wystarczy posłuchać takich numerów jak tytułowy, "River of Souls" czy "New Faith", który jest chyba najbardziej melodyjnym kawałkiem na płycie. Słucha się tego wyśmienicie i z czystym sumieniem polecam ten album każdemu thrasherowi lubiącemu bardziej melodyjną wersję tego gatunku. I tylko cały czas nie mogę uwierzyć, że taki zespół jak Woslom nie może znaleźć wydawcy. Jest to zdecydowanie jedna z lepszych płyt jakie słyszałem w tym roku i jeden z faworytów wyścigu o palmę pierwszeństwa w nowej fali thrashu. (5,5) Maciej Osipiak

Zuul - To The Frontlines 2012 High Roller

Zuul to dziwna nazwa dla zespołu, ale na tyle intrygująca, że skłoniła mnie do zapoznania się z tym amerykańskim bandem. Formacja została założona w okolicach 2008 roku i ma na swoim koncie dwa albumy, z czego "To The Frontlines" ukazał się stosunkowo niedawno. Słuchając drugiego albumu Zuul można wyłapać inspiracje Blitzkrieg czy Dawnbringer można poczuć klimat lat osiemdziesiątych, który gwarantuje brzmienie przybrudzone i niszowe. Specyficzny śpiew Bretta Batteau, który dysponuje energicznym wokalem, powoduje że kompozycje są głośne i dynamiczne. Może nie jest jakimś świetnym wokalistą, ale dodaje wigoru kapeli i ich muzyce. Lata osiemdziesiąte wybrzmiewają przede wszystkim z kompozycjach. Ich piętno zadecydowało w jakim stylu są utrzymane oraz to, jak zostały zaaranżowane. Choć jest płyta wtórna, miło posłuchać takiego nieco surowego heavy metalu z elementami NWoBHM, który brzmi jeszcze archaicznie. Muszę przyznać, że szczerość, prostota i melodyjność, które eksponują muzycy - zwłaszcza gitarzyści Bushur/ Milenger - jest atrakcyjna. Nie potrzeba niczego więcej, żeby mieć prawdziwą frajdę podczas słuchania. Zull na tej płycie to gwarantuje. Nie jest to jeden z tych albumów, który zachwyca oryginalnością, świeżością, lecz szczerością, prostotą, przebojowością i melodyjnością. Właśnie te elementy przesądziły o tym, że "To The Frontlines" słucha się naprawdę przyjemnie. Choć album utrzymany jest tylko na dobrym poziomie, nie ma na nim większego zróżnicowania. Jest za to solidność, która łączy wszystkie kompozycje w udaną, spójną całość. Materiał otwiera "Show No Mercy", który jest bardzo rytmiczny, melodyjny i przypomina najlepsze dokonania z okresu NWOBHM, np. Saxon, czy Iron Maiden. Zespół trzyma dynamiczne tempo, energiczność w "Guillotine" i w melodyjnym "In the Cellar". Nieco zwolnienia i pewnego urozmaice-

nia mamy w "Smoldering Nights", który przyozdobiony jest atrakcyjnymi, melodyjnymi solówkami. Co nieco hard rocka pojawia się w szybkim "Heavy Lover", który przypomina w niektórych momentach twórczość Krokus. Prosta i jakże atrakcyjna melodia, szybkość i galopady w stylu Iron Maiden sprawiają, że taki "SkullSlitter" to kolejny mocny punkt tego albumu i jedna z najlepszych utworów na płycie. Instrumentalny "Of the Fallen" w której słychać parę ciekawie wplecionych patentów balladowych, pokazuje jak dobrze radzą sobie instrumentaliści. Na koniec mamy dwie rozbudowane kompozycje, które przekraczają czas sześciu minut i ukazują to, że muzycy potrafią stworzyć dłuższe struktury, gdzie jest więcej motywów, melodii czy kontrastów. Mamy tutaj stonowanego i rytmicznego "Bounty Land" oraz melodyjnego, szybkiego, takiego nieco w stylu Maiden, "Wasted Of Time", który jest najlepszym utworem na płycie i w znakomity sposób zamyka całość, dając nadzieje na lepszą przyszłość. Tytuł ani okładka drugiego albumu amerykańskiej formacji nie zachęcają do zapoznania się z nią. Mam jednak nadzieje, że ta recenzja nieco was zachęci do sięgnięcia po ten album. Jeśli lubicie tradycyjny heavy metal zakorzeniony w latach osiemdziesiątych oraz NWOBHM, jeśli lubicie proste, dynamiczne granie, pozbawione kombinowania, a pochodzi prosto z serca i okupione zostało ogromną pracą muzyków, to "To The Frontlines" jest dla was. Album może nie perfekcyjny ani przebijający inne wydawnictwa z roku 2012, ale jest to dobry krążek, który jest swego rodzaju miłą rozrywką. (4,5) Łukasz Frasek

RECENZJE

143


Amon-Ra - In The Company Of The Gods 2013/1992 Pure Underground

Ten jedyny album amerykańskiego zespołu to kolejna, do niedawna zapomniana, perełka. Oryginalnie wydany 21 lat temu w niewielkim nakładzie przez sam zespół "In The Company Of The Gods" został niedawno wznowiony na winylu przez Pure Underground Records. I dobrze się stało, bo ta interesująca płyta absolutnie nie zasługuje na zapomnienie. Zespół gitarzysty Byrona Nemetha stylistycznie można zakwalifikować do melodyjnego power metalu z wpływami rocka progresywnego oraz AOR/pomp rocka. Progresywne elementy dominują w aranżacjach "Graveyard of The Dragon", opartym na inspirowanej muzyką baroku partii fortepianu "When The Glitter Fades Away" oraz łączących power metal z rockiem progresywnym lat siedemdziesiątych. "Garden Of Eden" i "Long Overdue". Pompatycznie i klimatycznie robi się zaś dzięki wielogłosowym partiom wokalnym, kojarzącym się często z dokonaniami Kansas czy Styx ("She's My Lady") oraz często wysuwającym się na plan pierwszy klawiszom ("Graveyard Of The Dragon", "Middleground"). Nie znaczy to jednak, że brakuje tu gitarowej mocy i ciężaru, które są szczególnie słyszalne w czterech ostatnich utworach bonusowych, znacznie mocniejszych od materiału podstawowego. Byron Nemeth czaruje też dźwiękiem gitary akustycznej w balladowym "Forever" czy instrumentalnym "Seanson's Of May". Szkoda tylko, że nawet jak owe czasy, a szczególnie na dzisiejsze standardy, brzmienie perkusji pozostawia wiele do życzenia. Zespół miał co prawda w składzie drummera, ale to, co słyszę chociażby w "Forever" czy "Middleground" zdaje się sugerować, że w czasie sesji wykorzystano automat perkusyjny. Jest to jednak tylko drobny mankament, nie wypływający znacząco na całościową ocenę "In The Company Of The Gods". Wojciech Chamryk

mianowicie Paula Di'Anno najbardziej znanego z dwóch pierwszych LP Maidenów. Wspólnie z kilkoma muzykami znanymi między innymi z takich grup jak Tokyo Blade, Chinatown czy Persian Risk wydał w latach 86-87 dwa albumy zatytułowane kolejno "Fighting Back" i "Children of Madness". Później zespół zmienił nazwę na Killers by w 1998 roku powrócić do starego miana przy okazji płyty "Feel my Pain", która to jednak zawierała już nieco odmienną muzykę. Na program płyty składa się sześć utworów z debiutu, jeden bonus w postaci "Rising Star", oraz cały album "Children of Madness". Muzycznie utwory z "Fighting Back" to poprawny heavy metal jednak bez fajerwerków. To co się przede wszystkim rzuca w uszy to to, że Battlezone lepiej radzi sobie w wolniejszych i bardziej klimatycznych kompozycjach takich jak ponad 7-minutowy niemal epicki "The Land God Gave to Cain". Z tej części płyty wyróżniłbym jeszcze "Too Much to Heart" też wolny i utrzymany w klimacie hard&heavy z fajnym refrenem. Nieco szwankuje produkcja, przez którą gitary brzmią mało wyraziście i płasko. Poza tym jest poprawnie z kilkoma zrywami w postaci wymienionych wyżej kawałków. Bonusowy numer ani nie odstaje ani nie wyróżnia się jakoś specjalnie, jednak wpasowuje się w ogólny obraz kompilacji. Druga część płyty czyli cały LP "Children of Madness" to już heavy metal najwyższych lotów. Battlezone skupił się na tym co wcześniej wychodziło mu najlepiej czyli na kompozycjach wolniejszych, utrzymanych w marszowym tempie, cięższych. Do tego masa znakomitych melodii i fantastyczna forma głównego bohatera czyli Di'Anno. Aż ciężko uwierzyć, że ta płyta nie osiągnęła sukcesu na jaki zasłużyła. Przynajmniej 5 utworów z "Children..." to potencjalne hiciory. Wystarczy wymienić mój ulubiony potężny "Whispered Rage", który brzmi jak typowy US Power. Jeszcze ten refren, palce lizać. Niewiele ustępują "Metal Tears", "Nuclear Breakdown" czy tytułowy "Children of Madness". Forma pozostałych muzyków nie budzi zastrzeżeń. Gitarzyści grają z dużym feelingiem bez zbędnych popisów. Są oczywiście znakomite riffy czy błyskotliwe sola, ale to wszystko jest zagrane z dużym popisem i bez żadnych niepotrzebnych ozdobników. Reasumując jest to ciekawa kompilacja zawierająca najlepszy, drugi album grupy plus kilka starszych, więc otrzymujemy przekrój twórczości tego już trochę zapomnianego zespołu. Rzecz zdecydowanie godna polecenia nie tylko dla fanów Żelaznej Dziewicy i Di'Anno, ale też takich zespołów jak Tokyo Blade, Dio czy Black Sabbath, a także ogólnie metalu lat '80. Maciej Osipiak Blackout - Evil Game 2009/1984 MetalMind

Battlezone - Fighting Back/Children Of Madness 2010 Cherry Red

Tym razem przyszło mi przybliżyć zespół Battlezone kojarzony pewnie przez niektórych z racji wokalisty, a

144

RECENZJE

Ile jeszcze diamentów skrywają bezdenne czeluście metalowego podziemia lat osiemdziesiątych? Za każdym razem gdy wydaje mi się, że słyszałem już wszystko co powinienem usłyszeć, moja pycha zostaje skarcona. Taka sytua-

cja miała miejsce w przypadku holenderskiego Blackout. Zespół ten powstał w 1983 roku w miejscowości Zwolle i wydał demo oraz opisywany tutaj debiut "Evil Game", którego reedycja ukazała się na rynku via Metal Mind. Jaką muzykę zawiera ten album? Znakomitą! Rockendrollowy heavy/speed metal, w którym słychać trochę Motörhead ("Bleeding Moon"), trochę Saxon ("Motorcycle Bitch", "Demon Eye Woman"). Ogólnie przeważają inspiracje sceną brytyjską. Materiał jest bardzo zwarty, równy i niezwykle przebojowy (oczywiście według metalowych kryteriów). Każdy numer to potencjalny hit. Speedowe "Black Out", "Victim of the Night", "Ice Age Hunter" z chwytliwym refrenem, wolny, ciężki i zdecydowanie bardziej mroczny "Evil Game" oraz nastrojowy instrumental "Roadie" przypominający mi odrobinę "51" TSA. Znakomici instrumentaliści ze wskazaniem na gitarzystów, ogromne pokłady energii oraz bardzo dobre soczyste brzmienie to wielkie atuty tego krążka. Jak znajdziecie gdzieś "Evil Game" to nie zrażajcie się mało ciekawą okładką tylko bierzcie w ciemno, bo muzyka jest zdecydowanie bardzo ciekawa. Słuchając takich zespołów jak Blackout zawsze nachodzi mnie refleksja na temat niesprawiedliwości rynku muzycznego i powracam do pytania, które zadałem na początku recenzji. Maciej Osipiak

Britny Fox - Britny Fox / Boys In Heat 2009/1988/1989 Iron Bird

Myślę, że miałem na tyle szczęścia, iż rozwój ciężkiego grania śledziłem prawie od początku. Dlatego w odróżnieniu od wielu maniaków, do glam metalu - i zbliżonych odłamów - podchodziłem bez obciążeń, choć był to podgatunek, przy którym po raz pierwszy zacząłem przeprowadzać selekcję w znacznym rozmiarze. Gdy ta scena była jeszcze świeżym powiewem, upatrzyłem sobie kilka kapel i jakoś tam byłem im wierny. Niestety masowość zjawiska, bezkrytyczne poddanie się przemysłowi - po raz pierwszy na taką skalę blichtr i coraz głupsze image, szybko mnie zniechęciło do tej sceny. Tym bardziej, że klasyczne heavy nie dawało się (mimo ewidentnej zadyszki), a tzw. "podziemie" nie tylko było coraz brutalniejsze, ale po prostu coraz ciekawsze.

Do pewnego momentu, oczywiście. Wróćmy do sedna. Glam nie kojarzył mi się z czymś zupełnie złym. Przy nadarzających się okazjach, nawet chętnie, przypominałem sobie, co niektóre albumy z tamtego nurtu. Tym bardziej, że muzycznie - akurat te zespoły, które słuchałem - były bliskie głównym korzeniom ciężkiego grania. W momencie, gdy z przesytu współczesnymi dokonaniami, na nowo penetruje dawne, nieraz zapomniane, a często zaniechane nurty, napatoczyła mi się reedycja zawierająca dwie pierwsze płyty Brinty Fox. Do Amerykanów do tej pory nigdy nie było mi po drodze. Znajdzie jakiekolwiek zdjęcie tego bandu z tamtego okresu... Yhy... Mnie do tej pory robi się słabo. Całe szczęście to nie jest DVD i nie muszę ich oglądać. A muzycznie, dwa pierwsze albumy dają nam solidną mieszankę zadziornego hard rocka, ognistego rock'n'rolla, szorstkiego bluesa, oraz krztyny heavy metalu. Jeśli chodzi o skojarzenia to głownie przychodzą mi na myśl dwa zespoły, Cinderella i AC/DC. To pierwsze skojarzenie nie powinno dziwić, bowiem gitarzysta Michael Kelly Smith (znany też jako Michael Smerick) przez jakiś czas współtworzył wspomniana grupę. Nie brakuje innych inspiracji, chociażby... W.A.S.P., Ratt, Kiss, Motley Crue itd. Myślę, że nie jeden, bardziej obeznany w temacie, mógłby wymieniać znacznie dłużej. Jednak nie oto chodzi. Panowie nie przynudzają, dziarsko grają, w głównej mierze serwując proste acz dynamiczne kawałki, gdzie każdy z nich ma ciekawe riffy, niezłe solówki, niczego sobie melodie czy też wpadające w ucho refreny. Na dwa albumy muzycy przygotowali tylko trzy wolne, powiedzmy balladowe kawałki. Na prawdę nie ma co narzekać. Niemniej najbardziej to co mnie urzekło to wokal Dean' a "Dizzy" Davidson'a. Szorstki głos, wydawany jakby po przez zaciśnięte gardło, w tym wypadku robi dużą różnicę. To jego śpiew buduje klimat i przykuwa uwagę słuchacz na dwóch pierwszych krążkach Brinty Fox. To dzięki niemu kapela wyróżnia się na tle innych. Debiutancki album zaczyna się największym przebojem tej grupy. W zasadzie "Girlschool" oddaje bezbłędnie charakter zespołu. Status, jaki osiągnął ten kawałek z pewnością pomógł zbudować nakręcony do niego teledysk. Jednak słuchając płyty większość utworów przy odpowiedniej promocji mogłaby stać się takimi przebojami. Ciężko wyróżnić, które kawałki powinny pójść śladem "Girlschool". Może... "Fun In Texas", "Rock Revolution", "Hold On", "Livin' On The Edge", "In Motion", "Livin' On A Dream", "Plenty Of Love", "Angel In My Heart". Pewnie ktoś na moim miejscu nie będzie miał takich kłopotów. Nie można zapomnieć o coverch, które zdradzają główne inspiracje muzyków, a chodzi o nieźle zagrane "Gudbuy T'Jane" (Slade) i "Hair Of The Dog" (Nazareth). Za to nie brakuje mi pewności, z czego Amerykanie powinni zrezygnować. Myślę o wspominanych balladowych songach, "Save The Weak", "Dream On" i "Long Road". Troszeczkę żałuję, że dałem zwieść się pozorom, tj. wyglądowi Amerykanów i dopiero teraz, przez przy-


padek, poznałem ten niezły glam metalowy team. W sumie zaliczyłem udany skok w bok, od moich zwyczajowych zainteresowań. Zachęcam wszystkich do podobnego czynu, być może, co niektórym uda sie przełamać swoje zahamowania. "Britny Fox" i "Boys In Heat" bronią się po latach. Hard rockowcy pewnie o tym dobrze wiedzą, a jeżeli są tacy, którzy nie maja takiej wiedzy, powinni to szybko nadrobić. \m/\m/

nający kawałek "CMA", który trudno posadzić o przebojowość. Budowa wszystkich utworów nie dość, że sztampowa to i nieciekawa. Zupełnie bez pomysłu, co mocno podkreśla muzyczną toporność Chrome Molly. Mimo to, "Steel Against The Sky" i instrumentalny "Bob Geldorf" to dwa promyki w mroku. Poza tym, brzmienie jest jeszcze gorsze niż na pierwszej płycie jakieś takie wytłumione i spłaszczone. Zupełnie nie wytrzymuje próby czasu. Nawet nie wiem, w jaki sposób miałoby konkurować z produkcjami Def Leppard. Naprawdę bardzo słaba płyta. Znacznie lepsza jest rok później wydana "Angst" (1988). Prawdopodobnie najlepszy krążek tego zespołu (zapewne, bo Angole maja jeszcze jeden dysk "Slaphead" (1990), którego nie słyszałem). No ale to zupełnie inna historia... \m/\m/

Chrome Molly - You Can't Have It All / Stick It Out 2010 /1985/1987 Lemon

Jeżeli pamięć nie płata mi figli, to pierwsze trzy albumy Chrome Molly mogłem przesłuchać w czasie, gdy wychodziły (prawie). Nie pamiętam aby zrobiły na mnie dużego wrażenia. Teraz jednak czuję pewną satysfakcję, że to przytrafiło się właśnie mnie. Podejrzewam, że niewielu ludzi może się tym pochwalić. Wtedy na pewno nie kojarzyłem tego zespołu z Def Leppard. Choć Anglicy muzycznie balansowali pomiędzy hard i heavy, to z pewnością nie mieli nic, co by sugerowało aby właśnie tak pomyśleć. Poza tym Def Leppard to mistrzowie, a Chrome Molly jedynie rzemieślnicy. Nie kojarzyłem zespołu z nurtem NWoBHM. Chyba, że chodzi o drugą falę... Wszystkie trzy albumy: "You Can't Have It All" (1985), "Stick It Out" (1987) i "Angst" (1988) ukazały się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wtedy fani ciężkiego grania mieli swoich nowych herosów, także zainteresowanie przeciętnym bandem, grającym topornego heavy rocka, było takie sobie i chyba tylko niektórzy angielscy dziennikarze wierzyli w sukces tego teamu. Debiutancki album ukazuje nam już uformowany zespół. To co się w nim działo muzycznie, znalazło kontynuację i rozwinięcie na następnych studyjnych sesjach. W zasadzie każda płyta zaczyna się najbardziej chwytliwym kawałkiem. W tym wypadku jest nim "Tanks For The Angst". Prosty bujający rytm, wystukiwany z małpią zręcznością, który wybrzmiewa w każdym kolejnym kawałku, lecz w dalszej zmutowanej wersji. Niezły riff, dynamiczne gitary... do tego wpadająca w ucho melodia. Widać, jak na dłoni, że w grupie rządzą gitarzysta John Antcliffe i wokalista Steve Hawkins. O dziwo następny utwór "Cut Loose" brzmi również nieźle. Jest jednym z nielicznych, które nabierają muzycznej płynności, mimo że zespół nie wychodzi poza sztywną formę swoich typowych kompozycji. Owa rzemieślnicza rzetelność to już domena pozostałej części debiutanckiej sesji. Trzeba przyznać, że na "You Can't Have It All", Anglikom udało się uzyskać niezły poziom owej przeciętności, ba, ponad nią wychylają się nawet dwa fragmenty, "Living A Lie" i "Take It Or Leave It". Wychodzi na to, że mimo, że chłopaki z Chrome Molly nie trafili w czas, to hard & heavy w ich wykonaniu na debiucie dało się posłuchać. Zupełnie inaczej jest z drugą płytą "Stick It Out". Moim zdaniem jest zupełnie nieudana. Świadczy o tym już rozpoczy-

Europe - Out Of This World / Prisoners In Paradise 2009/1988/1991 Iron Bird

O tych dwóch płytach słyszałem wiele diametralnie różnych opinii. Jedne chwaliły za ambitniejsze podejście do muzyki, inne potępiały za całkowite skomercjalizowanie. Jedno jest pewne. Zdecydowanie wolałem trzy pierwsze albumy, niż omawiane pozycje. Krążki "Europe" i "Wings of Tomorrow" to solidna dawka hard rocka z kilkoma fajnymi momentami. Fakt, "The Final Countdown" to nakierowanie się w stronę bardziej przebojowego przekazu ale z zachowaniem stylu z pierwszych płyt. Furora samego kawałka "The Final Countdown" wydaje się przypadkiem, z resztą, tak zawsze bywa. Niestety incydent ten mocno zaważył na tym, jak wyglądało kilka następnych lat zespołu, z zawieszeniem działalności włącznie. Mówiąc wprost, chłopaki nie udźwignęli tego ciężaru, który zwalił się im po sukcesie. Najwyraźniejsza zmiana na albumach, które ukazały się po "The Final Countdown", to przede wszystkim zdecydowanie lepsza produkcja. Dźwięki stały się czystsze, klarowniejsze, przez co muzyka stała się mniej chropowata i milsza dla ucha (niekoniecznie dla fana ciężkich dźwięków). Kolejna poprawa zauważalna jest w samych kompozycjach, nie słyszy się, tak charakterystycznego na pierwszych płytach, "kwadratowego" i szablonowego podejścia do hard rocka. Zmienił się też gitarzysta, za Johna Noruma pojawił się Kee Marcello, który wpasował się doskonale w zmiany, jakie przeprowadził zespół. Jego gra jeszcze mocniej podkreśliła wypolerowane brzmienie i wypieszczone utwory. Jednych to zachwycało, innych niekoniecznie (w tym mnie). Niemniej utwory z "Out of This World" zachowują charakterystyczne cechy Europe. Takie "Let The Good Times Rock", "Ready Or Not" czy "Just The Beginning" są tego najlepszym przykładem. Owszem, te kawałki są bardziej melodyjne niż dotychczas, aczkolwiek o hitach nie ma mowy. Przebojami można nazwać za to "More Than Meets The Eye", "Never Say Die" a przede wszystkim "Superstitious". Na

tym krążku mocno wyeksponowane są również ballady. "Coast To Coast", "Tomorrow" i znana z "Wings Of Tomorrow", "Open You Heart" na pewno uwiodą zwolenników takiej formy muzycznej. Oprócz utworów, które są nieodrodnym dziełem wczesnego Europe, są też takie, gdzie brzmią echa elementów muzycznych, jakie zostaną rozwinięte po reaktywacji zespołu. Mam nadzieje, że to nie tylko moje dźwiękowe omamy. Posłuchajcie "Sign of The Times", "Lights And Shadows" oraz "Tower's Callin'" i sami osądźcie. Zupełnie inaczej ma się sytuacja z płytą "Prisoners In Paradise". Otóż ponownie, po wielokroć odsłuchując ten album miałem jedno i to samo wrażenie. To nie jest Europe. Owszem są tu elementy, które są składową stylu tego zespołu, lecz ogólnie ma się doznanie, że kawałki wyszły z pod rąk innych muzyków, niż tych z Europe. Nie powiem, czasami lubię posłuchać sobie melodyjnego rocka ale moja sympatia i wyrozumiałość gaśnie, gdy mój "bohater" dezerteruje z ciężkiego grania do muzyki popularnej. A właśnie z tym mamy do czynienia na "Prisoners In Paradise". Gdyby Szwedzi od początku obrali taki styl i w jego ramach eksperymentowali, uważałbym, że wszystko jest w porządku. Niemniej ucieczka z melodyjnego, acz solidnego hard rocka do melodyjnego rocka ocierającego się o pop jest dla mnie przegięciem. Nie dziwcie się więc, że podchodzę do tego krążka negatywnie. Nie pomaga nawet to, że kawałki są w swoim rodzaju dobre, zróżnicowane i nawet ciekawe. Ogólnie każdy z songów spokojnie może zostać radiowym przebojem, bo najbardziej melodyjny "I'll Cry For You", czy najdynamiczniejszy "Seventh Sign" niosą w sobie podobną ilość słodyczy. Myślę, że jedynie zwolennicy melodyjnego rocka czy AOR będą usatysfakcjonowani zawartością "Prisoners In Paradise". Zaś starzy fani Europe mogą mieć, podobnie jak ja, problemy z akceptacja jego zawartości. Mam również podejrzenia, że za tą przebojowością kryje się presja wytwórni, która chciała mieć więcej takich hitów, jak "The Final Countdown". Natomiast zespół chciał koniecznie się odciąć o takiego radosnego grania i szukał dla siebie złotego środka. Udało się to Szwedom dopiero po reaktywacji, choć nie oznacza to, że mnie ten stan rzeczy odpowiadał. Dopiero ostatni studyjny album "Bag of Bones" pozwolił na zmianę zdania i powolną akceptację nowego oblicza zespołu. Wracając do wydawnictwa Iron Bird Records. Nie bardzo wiem do kogo jest ono skierowane. Fani Europe na pewno mają te albumy i to w oryginalnych wersjach. Inni zaś, nie będą starali się nawet ich dołożyć do swojej kolekcji, bo w dyskografii Szwedów można znaleźć lepsze pozycje. \m/\m/ Grand Prix - There For None To See 2006/1982 Lemon

Jakoś nigdy nie przepadałem za tym zespołem. Owszem, zawsze tworzyli go klasowi muzycy, za mikrofonem też stali mniejszej (Bernie Shaw) lub znacznie większej (Robin McAuley) klasy wokaliści. Jednak nagrany pomiędzy debiutem a cieszącym się chyba największą popularnością w dorobku grupy albumem "Samurai", "There For None To See" też nie rzucił mnie na kolana. Zespół stara się bowiem brzmieć jeszcze bardziej amerykańsko od zespołów z tego kraju, ale próby

naśladowania Fore-igner, Styx czy Journey to jedno, a efekt końcowy - drugie. Grupy z USA, nawet jeśli grały maksymalnie skomercjalizowanego pop rocka, miały bowiem obok klawiszowców wyeksponowane w aranżacjach partie gitar, co dodawało ich muzyce dynamiki i rockowego wyrazu. Na "There For None To See" dominuje niestety klawiszowiec. Owszem, świetny - jest nim sam Phil Lanzon, który krótko po nagraniu tej płyty trafił do Uriah Heep, ale gitary potraktowano tu zdecydowanie po macoszemu. Mocniejsze riffy trafiają się naprawdę rzadko, podobnie zresztą jak gitarowe solówki. Gdyby nie nieco bardziej dynamiczne 3-4 utwory, z "Runaway" i "Relay" na czele oraz ostry, zadziorny śpiew McAuley'a w większości numerów, to nie byłoby tu na czym "zawiesić ucha". Ogólną ocenę tego albumu podnosi nieco, bonusowy, znany ze strony B singla "Life On The Line", nie zmienia to jednak faktu, że jest on skierowany raczej do wiernych fanów Grand Prix oraz tych najbardziej bezkrytycznych miłośników AOR. Wojciech Chamryk

Halloween - No One Gets Out 2013/1991 Pure Steel

Jednym z ważniejszych albumów dla amerykańskiego Halloween bez wątpienia jest "No One Gets Out" (1991). Był to okres ważny dla zespołu bo w 1990 roku pojawiło się w składzie parę nowych twarzy, a mianowicie perkusista Billy Adams, gitarzysta Tim Wright oraz gitarzysta Donny Allen. Sławę albumowi przyniósł z pewnością utwór, który szybko stał się jednym z wielu hitów zespołu - myślę tutaj o "Kings". Halloween w tym roku obchodzi trzydziestolecie działalności i jest to dobra okazja, żeby ten album wznowić, ostatecznie jest to klasyka Halloween, jak również amerykańskiego heavy metalu. Różnica między obecną reedycją, a starszym wydaniem jest taka, że nowe wydanie "No One Gets Out" zostało obdarzone mocnym, bardziej soczystym brzmieniem, które nadało albumowi świeżości, jeszcze mocniejszego wyrazu. Niezmienione zostały kompozycje, a także sam styl zespołu, którym jest rasowy amerykański heavy metal z mrocznym klimatem i elementami thrash metalu. Muzycznie Halloween można postawić obok takich kapel jak W.A.S.P., Witch, czy Savatage. "No One Gets Out" ukształtował już na dobre styl grupy, który opierał się na mocnej i urozmaiconej sekcji rytmicznej, ostrych, ciętych riffach, prostych solówkach czy też niezbyt wyszukanych melodiach. Wszystko podporządkowane

RECENZJE

145


pod mroczny, zadziorny wokal Bria-na Thomasa. Halloween to kapela, która po dzień dzisiejszy znana jest z tajemniczego klimatu grozy. Na "No One Gets Out" wyraźnie to słychać, zwłaszcza w takich kompozycjach jak "Sanity Danger", czyli rozbudowanym kawałku, z mrocznym nastrojem i wpływami Black Sabbath czy na "Miss Earies Child", który jest znakomitą, klimatyczną i pełną różnych smaczków balladą. Thrash metal dość wyraźnie wybrzmiewa z takich utworach, jak "No One Gets Out" czy "The Things That Creeps", będącym jednym z hitów kapeli. Oczywiście numer jeden na albumie jest melodyjny "Kings". Warto także podkreślić, że album zawiera trzy covery. Pierwszy to "Craw To The Alter" z repertuaru Erabus, czyli zespołu w którym wcześniej grał Tim Wright. Następny to utwór "Halloween" kapeli Seduce. Zaś ostatni to "Detroit Rock City" zespołu Kiss. Na trzydziestą rocznicę można było spodziewać się nowego albumu, czy też kompilacji. W zamian dostaliśmy reedycję jednego z najważniejszych albumów tej amerykańskiej formacji. Z pewnością jednym pozwoli ona przypomnieć sobie ten stary album na nowo, innym zaś, tym którzy nie mieli styczności z "No One Gets Out", pozwoli przekonać się, że Halloween już w latach dziewięćdziesiątych grał heavy metal na wysokim poziomie. Łukasz Frasek

Juicy Lucy - Juicy Lucy / Lie Back And Enjoy It / Get A Whiff A This 2013/1969/1970/1971 Esoteric

Gdzieś w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych usłyszałem w radio kawałek "Who do You Love?" w wykonaniu Jouicy Lucy. Kompozycja pochodziła z repertuaru Bo Diddleya, a wykonie Brytyjczyków, które wtedy usłyszałem, zabrzmiało niesamowicie energetycznie, zadziornie i porywająco. Potężny elektryczny rhythm'n'blues, kolaborujący z rock'n'rollem i hard rockiem, gdzie rządziła gitara steel oraz słychać heavy rockowy sznyt. Nigdy więcej nie udało mi się posłuchać tego utworu, aż do teraz. Wrażenia nie zmieniły się wiele. Esoteric Records postanowiła przypomnieć fanom rocka trzy pierwsze albumy Jouicy Lucy. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Co przyniosło pewien pożyteczny skutek. Otóż przesłuchawszy wszystkie trzy albumy przekonałem się, że miałem zupełnie złe wyobrażenie o tym zespole. "Who do You Love?" zupełnie odstaje od reszty repertuaru grupy. Anglicy to przede wszystkim band blues-rockowy. Zdecydowana większość materiału muzycznego penetruje właśnie te rejony. Kompozycje są bardzo urozmaicone, przemycają różnorakie nastawienia do tematu. Można wyłapać podejście prekursorów białego bluesa tj. Alexisa Kornera czy też Johny Mayalla, a także wtedy młodych i gniewnych, Cream, Free a nawet Led Zeppelin. Kolaborowanie z innymi stylami rock'n'rollem, folkiem, country, hard rockiem, rockiem, rockiem psychodelicznym, jazzem itd... zdecydowanie chroni ich muzykę od nudy. Oczywiście bez nachalnego na-

146

RECENZJE

rzucania. Blues rządzi w Jouicy Lucy. Ciekawie wygląda też wykorzystywane instrumentarium. Głównie w początkowej fazie kariery. Oprócz tego najczęściej spotykanego w rocku oraz bogatego wachlarza instrumentów klawiszowych (hammondy, fortepian, pianino), kapela korzystała również z harmonijki, saksofonu i gitary steel. Te dwa ostatnie instrumenty nazwałbym nawet znakami rozpoznawczymi Jouicy Lucy. Sama gra muzyków jest niesamowita. Pełna luzu, feelingu, oparta na improwizacji i tam gdzie trzeba nie pozbawiona zadziorności. Takie utwory jak "Who do You Love?" to jednak rzadkość u Anglików. Jak kilkukrotnie napominałem, muzycznie zespół zwrócony jest bardziej na fanów bluesa. Choć muzycy grają na modę rockową, to nie przekuwają grania na rodzący się wtedy heavy metal, jak uczynił to Led Zeppelin. Zdecydowanym faworytem z omawianej trójki albumów, jest debiut anglików. Nie tylko ze względu na "Who do You Love?". Świetne są tu blues-rockowe "Shes Mine, Shes Yours" i "Train" zagrane z hard rockową dynamiką. Podobnie odegrane są "Willie the Pimp Lie Back and Enjoy It" (z albumu " Lie Back and Enjoy It" oraz "Midnight Sun" (z "Get a whiff a This"). Wracając do pierwszego albumu Jouicy Lucy. To niesamowite są także "Just One Time", sennie ciągnący się kawałek, z niesamowitym klimatem oraz "Are You Satisfield", jak dla mnie utwór z duszą Rolling Stones. Blues miał ogromny wpływ na powstanie heavy metalu, dlatego dla mnie poznanie pierwszych płyt Jouicy Lucy jest miłą odskocznią. Sami wiecie jak ostatnio lubię takie wyskoki. Nie sądzę aby rasowy maniak chciał zainteresować się dokonaniami tego zespołu. Chociaż nic by mu nie zaszkodziło. Na koniec nadmienię jeszcze, że w tej kapeli swoje szlify zdobywał Micky Moody, jeden z filarów Whitesnake. Te trzy płyty Jouicy Lucy są głownie dla fanów bluesa i maniaków hard rocka. \m/\m/

je mi się, że odgłosy publiki jakby były specjalnie wyciszone. Jakoś dotarłem do końca płyty i poczułem się szczęśliwy. "Re Landed" to płyta dla najgorzalszych fanów i maniaków brzmień Saonowych. Czy ta płyta często będzie gościła w moim odtwarzaczu? Na pewno nie. Nie lubię jak coś się robi na siłę, a czuję, że tak było w tym przypadku. Tomasz Kwiatkowski

Oliver/Dawson Saxon - It's Alive 2003 Air Angel

Kiedy muzyk odchodzi z zespołu zabiera ze sobą nie tylko instrumenty, hektolitry potu zostawione na koncertach i próbach, ale też duszę i na pewno miłość do utworów, które powstały przy jego udziale. W wielu przypadkach byli to wielcy muzycy z charyzmą, będący symbolami kapel, z których odeszli. Widać to i słychać praktycznie na każdej płycie panów Oliver'a i Dawson'a. Już sam opener "The Power and the Glory " - flagowe dzieło Saxona dużo mówi o płycie. Gdyby nie wokal Warda to byłbym całkowicie przekonany, że to kolejne dzieło Panów z wyżej wymienionego zespołu. Z reguły kopia jest słabszej jakości, jednakże w tym przypadku nie popieram tej opinii. Pomimo zaawansowanego wieku muzyków słychać w każdym nagraniu energię i miłość do grania. Nie jest to dzieło zrobione na siłę. Wszystkie utwory są świetnie dobrane. Kolejność utworów na pewno nie jest przypadkowa. Płytę należy kupić, nie ma dwóch zdań. Zagrane z werwą i dobrze wyprodukowane dzieło Olivera i Dawsona na pewno będzie często słyszalne w moich głośnikach. Tomasz Kwiatkowski

Oliver/Dawson Saxon - Re:// Landed 2008/2000 Air Angel

Bardzo trudno ocenia się płyty, które trzeba porównać do źródła, a szczególnie do takiego, którym jest zespół Saxon. Nie jestem fanem koncertówek w ogóle. Mogę policzyć zespoły na jednej, góra dwóch dłoniach, których koncertówki mi "leżą". Nawet mocne uderzenie na samym początku, w postaci jednego z najlepszych utworów Saxon "Power and the Glory" nie spowodowało mocniejszego bicia mego serducha. Niby instrumenty grają równo, brzmieniowo bardzo podobnie, ale wokal Johna Warda całkowicie mnie nie przekonuje. Może jest trochę podobny do Byforda, ale brakuje mi tego błysku, zaciętości jaką ma oryginalny wokalista Saxona. W miarę jak upływał czas słuchania zaczęło mnie to nudzić. Podejrzewam, że podczas samego koncertu publika chyba też nie czuła się porwana, bo nie było słychać typowego dla płyt "live" głośnego skandowania. Może się znam, może za mało przesłuchałem w swoim życiu koncertówek, ale wyda-

Riot - Thundersteel / The Privilege Of Power 2009/1988/1990 Iron Bird

Na przełomie lat 70/80 Riot wydał 5 bardzo dobrych albumów ze znakomitym "Fire Down Under" na czele po czym w 1984 roku słuch o nim zaginął. Jednak gitarzysta Mark Reale (RIP) nie dał za wygraną, zebrał nowy znakomity skład i przywrócił zespół do świata żywych. W 1988 roku ukazał się uważany przez zdecydowaną większość fanów za największe dzieło w historii Riot, album "Thundersteel". Niezbyt udana okładka skrywa absolutne arcydzieło i mus dla kążdego fana US metalu. Na początek dostajemy uderzenie między oczy w postaci speedowego utworu tytułowego, który dzisiaj jest traktowany niemalże jak hymn grupy. Gra muzyków rozwala na strzępy, świ-

drujące riffy Reale'a, pulsujący bas Dona Van Staverna, obłąkańcze bębny Bobb'ego Jarzombka (który zagrał w 5 numerach, natomiast w pozostałych 4 możemy usłyszeć grę Marka Edwardsa) i rewelacyjne wysokie wokale Tony'ego Moore'a. Ten kawałek zna chyba każdy metalowiec wychowany na amerykańskim metalu lat '80. Dalej mamy troszkę wolniejszy, bardziej rytmiczny ale równie znakomity "Fight or Fall" ze świetnym refrenem. Zresztą refreny to kolejny plus tej płyty. Każdy z nich zostaje w głowie na długo i jeszcze nie raz będziemy się łapać na podśpiewywaniu ich pod prysznicem w samochodzie czy gdziekolwiek kto lubi śpiewać. Trzeci w kolejce jest wolniejszy i bardziej klimatyczny, zagrany trochę w stylu Dio "Sign of the Crimson Storm" po czym znowu robi się szybciej. "Flight of the Warrior" z hiciarskim i wesołym refrenem, przy którym nie sposób nie śpiewać, tupać nogą czy co tam kto woli. Niektórzy pewnie znają ten numer w wersji Hammerfall. Dalej mamy utrzymany w tym samym klimacie "On Wings of Eagles" po czym przechodzimy do rewelacyjnego "Johny's Back". Ten kawałek dosłownie rozpieprza słuchacza na atomy. Znakomite riffy i fenomenalny śpiew Moore'a, po prostu jeden z najlepszych utworów w historii Riot, jak zresztą większość z tej płyty. Teraz mamy chwilę wytchnienia w na wpół balladowym "Bloodstreets", do którego zespół nakręcił klip. Znakomity klimat, kroczące gitary i bardzo emocjonalny śpiew Tony'ego. Potem jest typowy riotowski rocker "Run for Your Life". Jest to całkowicie inna kompozycja niż ta zamieszczona na płycie "Fire Down Under", tylko tytuły są takie same. Na koniec najdłuższy "Buried Alive (Tell Tale Heart)" zaczynający się od 3-minutowego spokojnego wstępu granego na gitarze bez przesteru robiącej podkład pod solo. Potem ten numer rozwija się w znakomity, lecz trochę odmienny od reszty kawałek grany w średnich tempach i wypełniony dziwną, niepokojącą atmosferą. Reasumując "Thundersteel" to magnum opus Riot i jeden z pomników US metalu. Najwyższych lotów speed/heavy/power metal z hard rockową duszą i płyta jakiej już chyba nie będzie. Perfekcyjna pod każdym względem zarówno instrumentalnym, kompozycyjnym jak i wokalnym. Tylko szkoda Marka, który niestety na początku ubiegłego roku odszedł z tego świata po wieloletnich zmaganiach z chorobą. Zdołał jeszcze nagrać ostatnią płytę niewiele ustępującą temu klasykowi, a zatytułowaną znamiennie "Immortal Soul". Dzięki takim płytom jego nieśmiertelna dusza będzie żyła po wsze czasy. W dwa lata po fenomenalnym "Thundersteel" nowojorczycy z Riot uderzyli z kolejnym albumem. Pod koniec lutego 1990 roku światło dzienne ujrzał ich siódmy krążek studyjny zatytułowany "The Privilage of Power". Już od pierwszego numeru "On Your Knees" czeka nas niemałe zaskoczenie. Pomimo identycznego składu jak na poprzedniczce, tym razem mamy trochę niespodzianek. Przede wszystkim gościnny udział sekcji dętej soulowego (!) zespołu Tower of Power. Nigdy nie byłem zwolennikiem takich kombinacji i eksperymentów, więc jak dobrze pamiętam mój pierwszy kontakt z tym krążkiem nie należał do udanych. Jednak gdy postanowiłem dać "The Privilage..." kolejne szanse to wreszcie zaskoczyło. Trąbki pojawiają się dość często i nadają temu albumowi pewnej indywidualności i stanowią o jego wyjątkowości nie tylko jeśli chodzi


o dyskografię Riot. Pomimo tego kwintesencją tej płyty pozostaje jednak klasyczne heavy metalowe granie. Wystarczy posłuchać marszowego hymnu "Metal Soldiers", rozpędzonego typo-wego dla Riot killera "Dance of Death", który bez problemu mógłby się znaleźć na "Thundersteel", utrzymanego w tym samym klimacie "Storming the Gates of Hell" czy kolejnego morderczego speedziora "Black Leather and Glittering Steel". Gdyby cała płyta była utrzymana na poziomie i w klimacie tych kawałków to dzisiaj mówilibyśmy o kolejnym arcydziele. Jednak jest też trochę bardziej rockowych klimatów jak w "Maryanne", "Little Miss Death", nagranym z gościnnym udziałem Joe Lynn Turnera "Killer" oraz balladę "Runaway". Na koniec dostajemy jeszcze cover jazzowego gitarzysty Ala Di Meoli "Racing with the Devil...". Całość sprawia bardzo dobre wrażenie i uważam "The Privilage of Power" za jeden z lepszych albumów Riot. Trzeba tylko przymknąć oko na pewne kwestie. O ile do trąbek z czasem się przyzwyczaiłem to drugie novum w postaci mówionych przerywników między utworami po początkowym pozytywnym odbiorze z czasem zaczęło nużyć. Element ten ma stanowić łącznik pomiędzy poszczególnymi kawałkami i nadać płycie cech albumu koncepcyjnego, traktującego o tytułowym przywileju władzy. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem te gadki stają się co raz bardziej irytujące. Tak więc pomimo tego, że jednak kilka minusów by się znalazło to plusy są na tyle duże, że zdecydowanie dominują na tym krążku. Riot na "The Privilage of Power" starali się trochę odświeżyć swoją formułę i nagrać dzieło bardziej zróżnicowane i muszę przyznać, że ta sztuka im się udała. Nie przebili co prawda genialnego "Thundersteel" jednak stworzyli świetną płytę, a takie numery jak "Dance of Death" czy "Black Leather..." to jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek nagrał ten zespół. Podsumowując, jest to znakomity album nagrany przez znakomitych muzyków i zawierający kilka niespodzianek. Maciej Osipiak

Rock Goddess - Rock Goddess 2004/1983/1984 Lemon

Dla wielu fanów NWOBHM to właśnie ta debiutancka płyta żeńskiego trio z Londynu jest jego najlepszym wydawnictwem. Łączącym wpływy idolek sióstr Turner, to jest The Runaways i Suzi Quatro, ze stricte metalową estetyką wczesnych lat 80. Efektem jest surowo i szorstko brzmiący, dzięki producentowi Vic'owi Maile, album. Pełen chwytliwych, często wręcz porywających melodii ("Heartache", "My Angel", "Satisfied Then Crucified"), które bez problemu stawiają Rock Goddess w jednym szeregu z innym dziewczęcym zespołem, znacznie bardziej popularnym Girlschool. Nie brakuje też czadowych, często szybkich numerów, z motorycznymi rifami, oszczędnie dozowanymi solówkami, bo Jody Turner chyba zdecydowanie lepiej czuła się w roli gitarzystki rytmicznej i przede

wszystkim wokalistki. To jej charakterystyczny głos i zadziorny, drapieżny śpiew stanowią o sile i niepowtarzalnym charakterze większości utworów z "Rock Goddess", co wyróżnia ten zespół na tle ówczesnej konkurencji w rodzaju chociażby "Cherry Bombz". Dlatego z perspektywy lat nie za bardzo rozumiem co sprawiło, że zespół o takim potencjale, mający kontrakt z dużą wówczas firmą światowej kariery. Dziwi mnie to tym bardziej, że kilka miesięcy po "Rock Goddess" ukazał się drugi LP, znacznie ciekawszy i bardziej dopracowany "Hell Hath No Fury". Potem było już tylko gorzej i pomimo tego, że zespół chyba wciąż istnieje, nie doczekaliśmy się od 1987r. jego nowego materiału. Tym bardziej warto sięgnąć po klasyczny debiut z 1983r., uzupełniony singlowym coverem Gary'ego Glittera "I Didn't Know I Loved You ('Till I Saw You Rock 'N' Roll)". Wojciech Chamryk

Samson - Head On 2013/1980 Lemon

"Head On" to drugi album Samson i zarazem pierwszy nagrany z udziałem wokalisty Bruce'a Dickinsona, używającego tu pseudonimu Bruce Bruce. Muzyka Brytyjczyków w porównaniu z debiutanckim "Survivors" stała się znacznie bardziej mocna i drapieżna. Owszem, mamy tu jeszcze sporo odniesień do surowo brzmiącego, czerpiącego z bluesa, hard rocka (przebojowy "Take It Like A Man", "Too Close To Rock"), ale zespół zdecydowanie zaakcentował swój akces do nurtu NWoBHM. Melodyjny, z nastrojowymi zwolnieniami "Vice Versa", dzięki dynamicznym partiom Thundersticka oraz niepowtarzalnemu głosowi Dickinsona może śmiało pretendować do grona największych przebojów tamtego okresu. Mocniejsze są riffowy, surowy "Manwatcher", rozpędzone "Hammerhead" i "Hunted" oraz utrzymany w średnim tempie, na poły balladowy finałowy "Walking Out On You". Ciekawostką na tej płycie jest instrumentalny "Thunderburst". Podpisany przez wszystkich muzyków Samson oraz Steve'a Harrisa utwór trafił bowiem rok później na album "Killers" Iron Maiden. Figuruje tam jednak już jako "The Ides Of March", a jako kompozytor występuje… tylko Harris. Pewnie nigdy nie poznamy historii powstania tego utworu, bo jego dwóch współautorów, Paul Samson i Chris Aylmer, już nie żyje. Nie zmienia to jednak faktu, że "Head On" jest jedną z najlepszych płyt w dorobku Samson, godną polecenia nie tylko maniakalnym fanom Maiden. Tym bardziej, że tegoroczne wznowienie Cherry Red Records, wzorem wcześniejszych reedycji, ukazało się z dwoma utworami bonusowymi: "Angel With A Machine Gun" czyli stroną B 7" singla "Hard Times" oraz zaimprowizowanym w studio w czasie sesji, kojarzącym się z Deep Purple, "Kingsway Jam". Najnowsza edycja wraca też do oryginalnego projektu graficznego. Wojciech Chamryk

Scanner - Hypertrance 2013/1988 Divebpmb

W heavy metalu problematyka science fiction, życia pozaziemskiego, odległych galaktyk i kosmosu nigdy nie była dominującym tematem. Jednym z zespołów podejmującym takie tematy był niemiecki Scanner. Zespół szybko wyrobił sobie markę i mimo wzlotów i upadków działa do dziś. Ostatnio powrócił z nieco zmienionym składem i pracuje intensywnie nad nowym albumem. Jednak cofnijmy się do roku 1986 kiedy to na niemieckiej scenie sukcesy odnosił Helloween i Running Wild. Między te rekiny wpłynął właśnie powołany do życia Scanner. Po tym, jak muzycy zaprezentowali się w wcześniejszym wcieleniu tj. Lions Breed, można było spodziewać się, że teraz nagrają coś świetnego. Debiutancki album "Hypertrace" z 1988 roku jest bez wątpienia pewną kontynuacją tego, co grał Lions Breed. Słychać to choćby w niezwykłej dynamice, przebojowości, pomysłowości, czy też w końcu w umiejętnościach muzyków. Gwiazdą tego albumu, jak dla mnie, jest nie kto inny, jak wokalista Michael Knoblich. Swoją manierą przypomina Kaia Hansena, czy też Ralfa Scheepersa. Dla mnie jest to duży plus, bo kocham obie postacie. Knoblich ma niesamowitą manierę, potrafi śpiewać nisko, w wysokich rejestrach śpiewa zaś porywająco, z charakterystycznym piskiem. Kolejny element, który przyczynił się do tego, że debiut Scanner odniósł taki sukces, to bez wątpienia duet gitarzystów Sopha/Julius. Nasuwa on na myśl inne pary gitarzystów, chociażby tę znaną z Helloween. Za to tandem Scannera charakteryzuje się niezwykłą dynamiką, energią, różnorodnością wygrywanych motywów oraz elektryzującymi solówkami, które stawiają na szybkość, chwytliwość i moc. Takie solówki to miód dla uszu. Para z sekcji rytmicznej Bork/Kolorz tworzy odpowiednie tło dla wcześniej wspomnianych muzyków. Stawiają oni również na szybkość i zróżnicowanie w swojej grze. Mając te wszystkie atuty, plus tajemniczą, klimatyczną, ostrą produkcję, niemieccy muzycy mogli pokusić się o nagranie czegoś ponadczasowego, czegoś wyjątkowego, czegoś, co zapisałoby się w historii niemieckiego metalu. Już debiut Lions Breed był znakomitym wydawnictwem, to co powiedzieć o debiucie Scanner? Ciarki mnie przechodzą już przy pierwszym kawałku, a mianowicie "Warp 7". Co sprawia, że za każdym razem dostaję muzycznej euforii przy tym utworze jak i przy całej płycie? Przede wszystkim, trafione pomysły, które mają w sobie pewnego rodzaju oryginalność. Sporo zasługi ma w tym niezwykły klimat i wspomniana tematyka s-f. Pomimo pewnych inspiracji Scanner zbudował swój własny styl. Składają się na niego pięknie rozegrane, urozmaicone, rozbudowane partie gitarowe, wybijający się i klimatyczny wokal, do tego niezwykła przebojowość. Kolejną perełką jest "Locked Out", w której gościnnie wystąpił Ralf Scheepers. Ten utwór ukazuje przede wszystkim charakter i styl Scanner, oraz

znakomity klimat s-f, szybkość, zróżnicowanie muzycznych tematów. Nade wszystko jednak, niszczy zapadającym w pamięci refrenem. Apogeum atmosfery s-f zostaje osiągnięte w nieco wolniejszym "Across The Universe" , gdzie kapela po raz kolejny dowodzi, że nie wiele potrzebuje, żeby stworzyć świetny i prosty w swojej budowie kawałek. Power metalowe petardy należy upatrywać w chwytliwym "R.M.U" oraz żywiołowym "Grapes of Fear". Najwolniejszym i zarazem najmroczniejszym utworem na płycie, jak dla mnie, jest stonowany i nieco bojowy "Retaliation Positive". Słychać w nim pewne odniesienia do Accept, choćby w linii melodycznej, czy też w chórkach. Natomiast zamykający "Wizard Force" przypomina dokonania Judas Priest. Nie jest to żaden zarzut, a jedynie duży plus dla tego kawałka, bo brzmi znakomicie. Omawiany krążek to jeden z najciekawszych debiutów heavy metalowych w latach osiemdziesiątych i zarazem jedno z najlepszych wydawnictw heavymetalowych tamtych czasów. Nie potrafię znaleźć kontrargumentów w ramach perfekcji Scannera, jaką zaprezentował na "Hypertrace". Jeden z ich najlepszych albumów, który od początku do końca trzyma słuchacza w napięciu, dostarcza rozrywki, a także niezapomnianych przeżyć. Dziś sięgnięcie po ten album ułatwi fakt, że w tym roku zostanie wydana jego reedycja. Jest to dobry czas, żeby znów zainteresować Scannerem i jego debiutem. Może to jedyna szansa, żeby mieć na półce własną kopię "Hypertrace", wśród innych klasyków. Łukasz Frasek

Scanner - Terminal Earth 2013/1989 Divebomb

Podróż w różne rejony kosmosu i w czasoprzestrzeń Niemcy ze Scannera kontynuują na swojej drugiej płycie. Po sukcesie jaki osiągnął debiutancki "Hypertrace" nie powinno dziwić, że zespół w dalszym ciągu chciał ciągnąć ten temat. Debiut zaskakiwał klimtem, pomysłowością w ramach kompozycji, energią i melodyjnością. Nic dziwnego, że zespół chciał nagrać album na podobnym poziomie. Po roku przerwy i po zmianie wokalisty na S.L. Coe, formacja wydała w końcu drugi krążek czyli "Terminal Earth". Jest to bez wątpienia album, który umocnił pozycję Scanner: pokazał jak znakomity jest to zespół, oraz że potrafi wydobyć to, co najlepsze w gatunku power metal. Dowodzi też, że jest w stanie obdarzyć słuchacza sporą dawką energii, melodii oraz ciekawymi po-mysłami muzycznymi i aranżacyjnymi. Pokazuje również, że zespół wpatrzony w bardziej doświadczone zespoły, takie jak choćby jak Helloween, może nagrać też coś z własną wizją. Scanner tą sztukę opanował do perfekcji, choć na "Terminal Earth" w większym stopniu słychać wpływy strażnika siedmiu kluczy. Odnajdujemy tu podobny charakter kompozycji, w miarę podobne brzmienie gitar i solówek, zbliżone motywy i przebojowość, czy też krystaliczną produ-

RECENZJE

147


kcję uwypuklającą każdy dźwięk. Oczywiście różnice są. Scanner po raz kolejny stawia na wokal będący mieszanką głosów Kaia Hansena i Ralfa Scheepersa, a poza tym, preferuje tematykę sf. Na tym albumie reprezentuje ją problematyka przyszłości i nowoczesnego stylu życia na ziemi. Można rozkoszować się wokalem, który jest jednym z tych czynników, który sprawia że muzyka Scanner jest wyjątkowa. Można rozkoszować się melodyjnymi i szalonymi partiami gitarowymi, które ukazują, jak powinny brzmieć gitary w heavy metalu - ostro, dziko, ale z zachowaniem pewnych emocji, szaleństwa, finezyjności, wyczucia i przebojowego charakteru. Te dwa aspekty przedkładają się na sukces tego albumu. Przemyślany i dobrze rozłożony materiał, który wypełniony jest przebojami sprawia, że album choć szybko przelatuje, to zostawia po sobie ślad w głowie słuchacza. Płyta zdominowana jest przez szybkie kompozycje, takie jak "The Law", gdzie słychać tę charakterystyczną szybkość, melodyjność, agresywną i rytmiczną pracę gitar. Charakterystyczny jest też podniosły i specyficzny wokal, który stanowi element przesądzający o atrakcyjności i wyjątkowości Scanner. Słychać też pewne patenty wyjęte ze speed metalu czy też NWoBHM. W takim szybkim, dynamicznym, power metalowym stylu, ocierającym się o twórczość Kaia Hansena, utrzymany jest również rozpędzony "Buy or Die", przebojowy, rytmiczny "Touch The Light", czy wręcz genialny "Terminal Earth", gdzie partie gitarowe kojarzą się nie tylko z twórczością Helloween, ale też Judas Priest. Ten utwór brzmi, jak zaginiony utwór z "Hypertrace". Na drugim albumie Scanner słychać duże zróżnicowanie, podobne do tego z debiutu. Nie brakuje tutaj przebojowości, która była również charakterystyczna dla "Hypertrace". Jednym z typowych przebojów, który łatwo wpada w ucho i zostaje na dłużej, jest bez wątpienia rytmiczny "Not Alone", wyróżniający się chwytliwym refrenem. Do tej grupy należy także, nieco ostrzejszy i cięższy "Wonder", z intrygującymi, lekkimi i zróżnicowanymi solówkami gitarowymi. Jeszcze szerszy wachlarz różnorodności stanowią kompozycje jak "L.A.D.Y" z zabawnym podłożem tekstowym i hard rockowym zacięciem. Za to nieco stonowana jest "Telemania", z pewnym feelingiem hard'n'heavy, to bodajże najsłabszy punkt albumu. Na "Terminal Earth" jest też to, czego nie można było uświadczyć na debiucie tj. długiego kolosa, jakim jest "From the Dust of Ages", który stawia na epickość, rozbudowanie, przeplatanie różnorodnych motywów, kończąc na wtłoczeniu wielu ciekawych pomysłów w jedną kompozycje. "Terminal Earth" to kolejny znaczący i wyborny album, jak dla mnie ostatni tak dobry tej niemieckiej formacji. Krążek ten dorównuje debiutowi, został utrzymany na nim wysoki poziom muzyczny. "Terminal Earth" to dojrzałe dzieło doświadczonych muzyków, którzy znają się na swojej robocie. To album z najwyższej półki, gdzie liczy się coś więcej niż tylko solidność, przebojowość, soczyste brzmienie. Tam liczy się radość z grania, lekkość przekazu, głębia materiału i forma jego podania. Zespół mimo wzorowania się na Helloween potrafił stworzyć coś własnego i równie genialnego. Teraz, dzięki reedycji jest dobra okazja, aby przypomnieć sobie i o Scanner i o "Terminal Earth". Może świat znów przypomni sobie o Scanner? Łukasz Frasek

148

RECENZJE

Spider - The Complete Anthology 2012 Lemon

Spider kojarzył mi się z hard rockiem i latami osiemdziesiątymi. Wtedy nie mogłem tego skonfrontować, bo nigdy w moje łapska nie trafiły ich wydawnictwa. Nie pamiętam nawet skąd to skojarzenie. Czyżbym kiedyś słyszał, jakiś kawałek w radio czy u kumpla na kasecie? Traf chciał, że dotarłem do informacji, że Lemon Records podjęła się wydania wszystkich płyt tego zespołu skupionych w jednym boxie. Zainteresowanie Spider - "The Complete Anthology" wzrosło, gdy okazało się, że zespół zalicza się do gromadki związanej z NWoBHM. Ich singiel z 1977 roku "Back to The Wall" to w tej chwili "biały kruk", łakomy kąsek dla kolekcjonerów związanych z tym nurtem. Tak, zgadza się, Spider rozpoczął swoją działalność w 1976 roku. Także skojarzenie z hard rockiem było uzasadnione, ale okazało się, że Brytole są zagorzałymi wielbicielami rock'n'rolla, boogie i bluesa, oraz, że od hard rocka bardziej lubią glam rocka. Na ich trzech płytach "Rock'N'Roll Gypsies" (1982), "Rough Justice" (1984) i "Raise The Banner" (1985) znalazła się muza, która mogła - dalej lub bliżej - kojarzyć się z Juicy Lucy, Dr. Feelgood, a szczególnie z Satatus Quo, lecz o ciut mocniejszym brzmieniu. Oprócz tego znalazły się wycieczki w miększe rejony, czyli do wspomnianego glam rocka, gdzie skojarzeń jest też sporo; od Bay City Rollers, po przez Gary Glitter, aż po Slade. Myślę, że maniacy w tym momencie wymiękli. Pozostali zaś, to z pewnością zagorzali fani NWoBHM, przyzwyczajeni do uniwersalności tego odłamu. Muzykę z albumów Spider łyknąłem bez problemów, a to ze względu, że swego czasu dużo słuchałem Status Quo (i nie chodzi wcale o hit "In The Army Now"). Albumy są "zróżnicowane", tak jak to bywa w wypadku wspomnianego już Quo, czy też AC/ DC. Złośliwi twierdzą, że to ten sam kawałek, ciągle nagrywany na nowo i w zasadzie, jakby losowo zmieszać wszystkie nagrania ze studyjnych sesji Spidera, albumy nie straciłyby na swoim przekazie. Jak to użyto sloganu w intro do "Rough Justice": heavy metal rock'n'roll! Ogólnie muzycy najlepiej czują się w dynamicznych kompozy-cjach, to sedno repertuaru Anglików. Niektóre z nich nawet i dzisiaj noszą znamiona hiciorów, chociażby takie "Rock'N'Roll Gypsies" czy "Gimme Gimme It All". Niestety nie miały szansy aby przebić dokonania Status Quo. Za to ballady nie wychodzą im zupełnie, czego przykładem jest "Til I'm Certain" z krążka "Rock'N'Roll Gypsies". "Ogniskowy" akustyczny początek jest wręcz żenujący, bardziej dynamiczna część ciut lepsza. Bywało jednak, że wolniejsze kawałki wypadały nadspodziewanie dobrze. Dla mnie taką kompozycją jest "The Minstrel" z "Rough Justice", jak na dokonania tego zespołu, jest rozbudowana i ciekawie zaaranżowana. Dziwi mnie jedna rzecz. Spider grał muzę w latach osiemdziesiątych z poprzedniej dekady, a miał wsparcie w nie tylko w fanach ale też w dużych wytwórni-

ach. Pierwszy album wydała RCA a dwie kolejne A&M. Większość fanów ciężkiego grania rozkoszowała się zupełnie innymi brzmieniami, dążąc do coraz większej ekstremy. I to ten szkopuł, prawdopodobnie przyczynił się do załamania kariery zespołu. Box uzupełnia czwarty krążek ze zbiorem dziesięciu kawałków z wczesnych lat - co sugeruje sam tytuł "The Erly Years" - ze wspomnianym singlem "Back To The Wall". W tym wypadku ciekawszym wydawnictwem wydaje się "The Singles Collection 1976-1986". Jeżeli się dobrze zorientowałem, na dwóch dyskach zgromadzono wszystkie single z muzycznej kariery bandu. Także to pożądana pozycja do uzupełnienia muzyki z pod szyldu Spider. Sam box wydany jest bardzo fanie. Sztywna tektura pudełka skrywa cztery dyski CD w formie replik płyt winylowych (lub kto woli płyty promo) i o dziwo mnie to przypadło do gustu. Oprócz tego, jest dwudziestostronicowa książeczka ze zdjęciami i biografią spisana przez dziennikarza Classic Rock, Dave'a Linga. Tekst jest dość ciekawy i zawiera sporo dykteryjek z historii zespołu. Chociażby to, że pierwszy koncert zagrali mając w repertuarze dwa kawałki: "Hippy Hippy Shake" Chana Romero i "Bye Bye Johnny" Chuck'a Berry'ego. Każdy z nich zagrali po cztery razy... "The Complete Anthology" to bardzo fajna sprawa, ale skierowana jedynie do zwolenników nurtu NWoBHM i miłośników starego hard rocka. Na pewno będzie ozdobą zbioru niejednego kolekcjonera. \m/\m/

Syron Vanes - Bringer Of Evil 2012/1984 SteelHeart

W Szwecji wczesnych lat 80. heavy metal rozwijał się bardzo dynamicznie, a zespoły takie jak Gotham City, Heavy Load, Mercy, Silver Mountain czy Torch były popularne również poza granicami swej ojczyzny. Należał również do nich założony w Malmö w roku 1980 Syron Vanes. Zespołowi już po wydaniu pierwszej kasety demo udało się podpisać kontrakt z cenioną wówczas brytyjską firmą Ebony Records. Pierwszym efektem tej umowy był LP "Bringer Of Evil". W sumie zainteresowanie Anglików szwedzkim zespołem nie dziwi aż tak bardzo w kontekście zawartości tego albumu. Mamy bowiem na "Bringer Of Evil" klasyczny przykład muzyki zainspirowanej dokonaniami zespołów NWOBHM. Co prawda w roku 1984 po całym nurcie pozostały już tylko wspomnienia, ale zawartość tej płyty do dziś robi wrażenie i może się podobać nie tylko zagorzałym fanom brytyjskiego metalu. Podstawą większości utworów są gitarowe dialogi duetu Hunter/Seymore, nie bez przyczyny porównywanych czasem do wymiataczy takich jak Tipton/ Downing czy Murray/Smith. Basista Ace Greensmith też nie wypadł sroce spod ogona, bo partie pięknie punktującego basu są podstawą "Run Away" i "Crying For Ages". Zespół równie dobrze sprawdza się w szybkich, ostrych numerach jak judasowy w klimacie

"Suicide" oraz potężnie brzmią-cych rockerach, z których wyróżniają się "On Your Knees" i utwór tytułowy. Nie brakuje też bardziej przebojowych fragmentów, jak w openerze "Sound Of Metal" i dynamicznym "Running Wild", zaś wokalista Rix Volin (wszyscy muzycy przybrali z angielska brzmiące imiona i nazwiska) pięknie sobie radzi w wysokich rejestrach. Szkoda tylko, że z powodu ograniczeń czasowych podczas nagrań niektóre utwory sprawiają wrażenie niedopracowanych - dotyczy to szczególnie nijakiego i sztampowego "Born To Rock". Wojciech Chamryk

Syron Vanes - Revenge 2012/1986 SteelHeart

Zespół nie przespał 18. miesięcy po wydaniu debiutanckiego albumu. Nie dość, że muzycy przygotowali znacznie ciekawszy pod względem muzycznym materiał, to mieli znacznie więcej czasu na jego nagranie, bo pracowali w rodzinnym Malmö. Nawet zmiana basisty nie wpłynęła w znaczący sposób na jakość tego materiału, zresztą Dick Qwarfort też znał się na swym fachu nie gorzej od poprzednika w zespole. Efektem jest album znacznie ciekawszy i lepiej brzmiący od "Bringer Of Evil". Perfekcyjnie łączący melodię z ostrym przyspieszeniem ("Revenge"), dynamikę zaczerpniętą z najlepszych utworów Scorpions z balladowymi partiami ("Dream Of Glory") oraz hard 'n' heavy z żywiołowym rock 'n' rollem ("Fire We Got"). Gitarzyści popisują się wielokrotnie, ze wskazaniem na rozbudowane, dwuczęściowe solo w "Love And Hate", z kolei Rix Volin chyba najlepiej wypada w "Live My Way" - częściowo akustycznym utworze, z lżej brzmiącymi zwrotkami i mocniejszymi refrenami. Tym większa szkoda, że zespół, po problemach wydawcy, zamilkł na długie 17 lat, bo z takimi płytami jak "Revenge" miał szansę na karierę nie mniejszą niż chociażby sąsiedzi z Pretty Maids… Wojciech Chamryk

The Rods - Wild Dogs 2010/1982 Lemon

The Rods to trio pochodzące z Nowego Jorku, którego założycielem w 1980 roku był David Feinstein, kuzyn samego Ronnie'go Jamesa Dio grający razem z nim w grupie Elf. Po wydaniu dwóch albumów (a właściwie jednego, bo na obu są te same utwory tylko w innej kolejności) z całkiem sympatycznym hard rockiem, grupa w 1982 roku wydała jeden ze swoich najlepszych krążków zatytułowany "Wild Dogs". I właśnie na temat tej płyty


przyszło mi napisać kilka zdań. The Rods dalej grają w hard rockowym stylu, słychać inspiracje Kiss czy Deep Purple. Jednak tym razem zdecydowanie bardziej "zmetalizowali" swoje brzmienie. Tak więc, obok takich typowo rockowych numerów jak "Too Hot To Stop", "Burned by Love" z typo-wym purplowskim riffem i przebojowym refrenem, czy też "Rockin' n'Rollin' Again", mamy już zdecydowanie bardziej heavymetalowe "Wild Dogs". Moimi ulubionymi kawałkami obok tytułowego są mocno "kissowy" "Waiting for Tomorrow" oraz niezwykle przebojowy, niemalże radiowy "End of the Line". Świetne umiejętności muzy-ków, masa ognistych hard rockowych riffów, drapieżny głos Feinsteina to zdecydowane atuty tej płyty. Zespół był swego czasu dość popularny, nawet sam wielki Manowar supportował ich kiedyś na trasie. Nie ma co się więcej rozpisywać, bo ta muzyka nie jest niczym oryginalnym. Polecam zdecydowanie sprawdzić "Wild Dogs", a później inne ich płyty, takie jak "Let Them Eat Me-tal", czy wydany już po reaktywacji "Vengeance" z 2011 roku. Znakomity hard & heavy. Maciej Osipiak

epickim zabarwieniem "Hammer To The Skull", klimatyczny "The Shrine" oraz zamykający pierwotną srebrnokrążkowy wersję tego wydawnictwa "Execution". Na wznowieniu Divebomb Records oprócz dziewięciu utworów, stanowiących oryginalną zawartość "God's Gift" pojawiają się także trzy niepublikowane wcześniej nagrania, zarejestrowane w okresie nastę-pującym po zarejestrowaniu nagrań do "God's Gift". Siedmiominutowy "Beauty & The Beast" urzeka swym klimatycznym akustycznym intro, przechodzącym w stonowaną balladę, by w końcu uderzyć toczącego się, walcowatego thrash metalowego niszczyciela w średnim tempie. Na uwagę zasługują niebagatelne solówki oraz interesujące zmiany rytmu. "Eternity's End" jest kunsztowną kompozycją z lekkim zacięciem progresywnym. Ach, te zmiany metrum" Słychać, że zespół miał ochotę trochę poeksperymentować. Ostatnim utworem jest cover zespołu Fleetwood Mac, stanowiący dość interesującą ciekawostkę. W wydawnictwach Divebomb Records oprócz zawartości płytki równie interesująca jest zawartość bookletu. Oprócz standardowej zawartości w postaci tekstów do utworów (choć muszę przyznać, że zawiódł mnie brak liryk do bonusowych nagrań) w środku znajdziemy wywiad z zespołem, archiwalne zdjęcia, wycinki z gazet, skany biletów oraz plakatów z okresu. Polecam szczególnie tym, którzy są zafascynowani dobrą szkoła thrashu spod znaku brytyjskiego Sabbath lub amerykańskiego Heathen. Mocna rzecz. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Toranaga - God's Gift 2013/1990 Divebomb

Scena thrash metalowa z Wysp Brytyjskich spłodziła pokaźną gromadkę wspaniałych zespołów. Zespołów, które jednak pozostawały w cieniu, gdy oczy metalowych maniaków były skierowane bardziej w stronę Niemiec, USA oraz egzotycznej i brutalnej Ameryki Południowej. Bardzo niewiele tworów z ziemi krykieta oraz popołudniowej herbatki wybiło się ponad metalowy underground. Relatywnie niewiele też do niego dotarło. O ile prawie każdy metalowiec, który zgłębia przelotnie odmęty muzyki lat osiemdziesiątej zna takie nazwy jak Xentrix, Sabbath czy Onslaught, o tyle obca może być mu nazwa Toranaga. Zespół, którego opus magnum "God's Gift" jest już od co najmniej dwudziestu pięciu lat nie do dostania w żadnym sklepie. Do poznania genialnych kompozycji tej kapeli mógł się przyczynić jedynie internetowy serwis aukcyjny połączony z zasobnym portfelem lub szperanie po zapyziałych odmętach pirackiego internetu. Na szczęście w tym momencie na scenę wkracza niezastąpione Divebomb Records i można czasowniki w dwóch poprzednich zdaniach spokojnie zamienić na czas przeszły dokonany. Mamy teraz na wyciągnięcie ręki wznowienie drugiej płyty brytyjskiej Toranagi. Tak jak w przypadku innych wznowień wydanych przez Divebomb Records jakość wydania stoi na najwyższym poziomie. Zawartość krążka została zremasterowana i brzmi teraz o niebo lepiej. Na szczęście nie zostały popełnione jakieś znaczne zmiany edycyjne, lecz całość teraz brzmi świeżej i przede wszystkim głośniej. Wszystkie hiciory z tej płyty hulają teraz aż miło. Wspaniały energiczny "Food OF The Gods", dudniący thrash metalowy hymn z

Tygers Of Pan Tang - Burning In The Shade 2004/1987 Lemon

Nawet nie wiecie, jak mocno kiedyś szukałem tej płyty. Bardzo długo trwało zanim trafiła ona w moje ręce. Do chęci jej przesłuchania napędzały mnie udane pierwsze płyty, a i te po reaktywacji również były motorem do dogłębnego poznania dokonań Tygers Of Pan Tang... Nawet nie wiecie, jak bardzo żałowałem, że w ogóle włożyłem tę płytę do odtwarzacza... W karierze zespołów bywa różnie, są dobre i te złe momenty. "Burning In The Shade" należy do tych bardzo złych. Muzycznie zespół sięgną zupełnego dna. Pozostała trójka muzyków szukając ratunku dla bandu i samych siebie, postanowiła podryfować w kierunku AOR. Ewidentnie nie leży im ten kierunek, bo wszystko na tej płycie brzmi tak, jakby było pastiszem tego melodyjnego nurtu. Zupełnie nic nie zostaje w głowie po przesłuchaniu całości. Żadna z jedenastu piosenek tego materiału niczym się nie wyróżnia, stając się cieniem dokonań gwiazd tego gatunku. Najgorsze, że nie ma w tych stwierdzeniach złośliwości. Kompozycje bardzo proste, melodie błahe, aranżacje ubogie, zupełnie nietrafione tematy muzyczne. Podejrzewam, że miłośnicy AORu maja przy tym krążku również zagwozdkę. Są jednak pewne plusy, choć nie mają one większego wpływu

na ogólny odbiór. Jakkolwiek muzycznie "Burning In The Shade" to zupełna klapa, to dość sprawnie poczynano sobie w samym studio - jak na produkcje melodyjnego rocka jest nieźle. Muzycy zagrali swoje pomysły z solidną poprawnością. Wyróżnia się tu gitarzysta Deve Lamb, którego niektóre solówki to istne perełki. Mimo to, ta pozycja w dyskografii Tygers Of Pan Tang to istny nocny koszmar. Jeżeli nie masz takiego parcia, jak ja, że koniecznie musisz przekonać się, co zawiera "Burning In The Shade", to omijaj tą płytę szerokim łukiem. Album nie jest wart jakiegokolwiek zachodu. \m/\m/

VooDoo - VooDoo 1987 2013 Heavy Metal Classic

Czas na kolejną długo oczekiwaną reedycję. Tym razem jest jedyny album legendy krakowskiej sceny - VooDoo. Dostajemy wspaniale brzmiący, bo odnowiony cyfrowo kawał klasycznego heavy metalu. Dziesięć znakomitych utworów znanych z oryginalnej wersji płyty plus dodatkowy numer "Chcą tylko żyć", który ani na centymetr nie odstaje od reszty. Na deser trzy bonusowe wideoklipy oraz znakomita szata graficzna z mnóstwem starych, archiwalnych zdjęć. Na pewno spora część z Was zna na pamięć ten album i albo już ma tą reedycję, albo zaopatrzy się w nią w najbliższym czasie. Jeśli jednak ktoś jak dotąd nie słyszał VooDoo, a jest fanem metalu lat osiemdziesiątych to powinien brać tą płytę w ciemno. Fantastyczny heavy metal zagrany z mocą, energią i prawdziwą pasją. Słuchając tych utworów rozpiera mnie duma, że w Polsce pomimo jakże różnych od zachodnich warunków można było nagrywać tak znakomity metal. Posłuchajcie takich kawałków jak "Da czadu VooDoo", "Metalmania", "Maszyn Wrzask", "Bezkresny Cień", czy przede wszystkim "Czas VooDoo". Tak się powinno grać tą muzykę. Szczerość, pasja i znakomite utwory to kwintesencja tej płyty. W dobie mody na retro metal, gdy niemal każda kapela próbuje zabrzmieć tak jakby dalej był 1985 rok, warto sięgnąć po VooDoo. Oryginał zawsze będzie lepszy od imitacji.

Dołączył do niego kolega z UFO, multiinstrumentalista Paul Raymond, pierwszy perkusista Def Leppard Frank Noon oraz mniej znani wokalista Fin Muir oraz gitarzysta Ronnie Kayfield. Skład ten zarejestrował od maja do lipca 1983r. debiutancki LP Waysted. "Vices" nie okazał się jakimś oszałamiającym sukcesem, ale został odnotowany na brytyjskich listach. Był w końcu rok 1983, echa sukcesów UFO były wciąż głośne, zaś hard rock i heavy metal cieszyły się popularnością u masowej publiczności, nie tylko nielicznych fanów jak obecnie. Muzycy przygotowali 8 kompozycji: większość wspólnymi siłami, Way firmował samodzielnie "Night Of The Wolf", zaś Raymond "All Belongs To You". Myśląc też chyba o podbiciu list przebojów nagrali również cover, jeden z dwóch największych przebojów amerykańskiej grupy Jefferson Airplane. Jednak "Somebody To Love" nie okazał się takim hitem jak chociażby przypomniany przez Quiet Riot w tym samym roku hit Slade, "Cum On Feel The Noize". Nie zmienia to faktu, że mamy na "Vices" sporo dobrej muzyki i album ten, w przeciwieństwie do niektórych innych wydawnictw grupy, dobrze zniósł próbę czasu. Co ciekawe producentem "Vices" był Mick Glossop, znany głównie ze współpracy z wykonawcami pop music i nowej fali. Ten posępny i mroczny klimat tamtej epoki słychać w "Women In Chains", kojarzącym się też nieco z ówczesnymi dokonaniami Ozzy'ego Osobourne'a. Równie ciekawy jest "Night Of The Wolf", rozwijający się od balladowego wstępu do ostrej końcówki, z agresywnym śpiewem Fina. Przeważają jednak dość przebojowe, łączące wpływy hard rocka z melodyjnym metalem początku lat 80., utwory, takie jak "Sleazy" czy "All Be-longs To You". Szybki "Toy With The Passion" przypomina zarówno UFO jak i starego, dobrego rock and rolla. Z kolei "Hot Love" jest interesującym urozmaiceniem tej mieszanki przebojowości z ciężarem, dzięki wprowadzającej bluesowy klimat partii pianina. Warto sięgnąć po to wznowienie, tym bardziej, że do znanego z LP programu podstawowego dodano aż 6 bonusów: inaczej brzmiących i zmiksowanych niż na winylu z 1983r. Wojciech Chamryk

Maciej Osipiak Waysted - Save Your Prayers 2013/1986 Hear No Evil

Waysted - Vices 2013/1983 Hear No Evil

Basista Pete Way po odejściu z UFO nie wytrzymał zbyt długo bez muzyki. Po kilku próbach dołączenia do różnych składów oraz przygodach sesyjnokoncertowych założył, istniejący z przerwami do dnia dzisiejszego, Waysted.

Zmorą nie pozwalającą w pełni rozwinąć skrzydeł temu zespołowi były ciągłe zmiany personalne. Już w rok po wydaniu debiutu na EP "Waysted" wokaliście i basiście towarzyszył zupełnie inny skład, ze znanymi z UFO Andy'm Parkerem i Paulem Chapmanem. Ten ostatni dłużej zagrzał miejsce w Waysted, inni muzycy zmieniali się też w czasie nagrań drugiego LP "The Good The Bad The Waysted". Apogeum zmian miało miejsce w 1985 r. Ostali się wówczas tylko Way i Chapman, doszedł nowy wokalista Danny Vaughn oraz perkusista John Diteodoro. Ów kwartet zarejestrował al-

RECENZJE

149


bum "Save Your Prayers". Mamy tu już typowo amerykańskie brzmienia słychać, że sukces zespołów pokroju Bon Jovi czy Dokken nie uszedł uwadze muzyków. Szkoda tylko, że te marzenia o szczytach amerykańskich list przebojów nie idą w parze z wyrównanym poziomem całego materiału. Dlatego utworów nawiązujących do klasy numerów z debiutanckiego "Vices" mamy tu jak na lekarstwo. Ostry "Wild Night", kojarzący się z Saxon "Out Of Control" oraz rocker "Hell Comes Home" to nieliczne rodzynki, które zainteresują fanów konkretnego grania. Reszta materiału jest bowiem za bardzo ugrzeczniona i mimo pewnej atrakcyjności zainteresuje raczej tylko maniakalnych fanów hard 'n' heavy czy Pete'a Waya. Szkoda tym większa, że ten łączący doświadczenie z młodością skład miał naprawdę potencjał i chyba niepotrzebnie zapatrzył się aż tak w Amerykę. Bo sukcesu nie było, a zespół rozpadł się na kilkanaście lat… Na tym wznowieniu też mamy utwory dodatkowe: "Fire Under The Wheeles" ze strony B singla oraz dwie skrócone o kilkadziesiąt sekund w porównaniu z albumowymi wersje "Black & Blue" oraz "Heaven Tonight". Wojciech Chamryk Zuul - Out Of Time 2012/2010 High Roller

Zuul to kapela jedna z wielu, to kapela grająca wtórny heavy metal z wyraźnymi wpływami lat osiemdziesiątych spod znaku takich formacji, jak Saxon, Iron Maiden i wielu innych. Zuul to zespół, który stara się sprawić, podobnie, jak niektóre młode bandy, że ogień heavy metalu lat osiemdziesiątych

wciąż płonie, dlatego Zuul spokojnie można postawić obok Stelwing czy Enforcer. Póki co, zespół ma na swoim koncie dwa albumy, z czego debiutancki "Out Of Time" ukazał się w roku 2010. Może Zuul nie dorównuje poziomem do innych młodych kapel grających w starym stylu, jednak brzmi całkiem dobrze. Można od razu stwierdzić, że muzycy nie są ani geniuszami, ani uzdolnieni technicznie, to jednak nie mają większego problemu z zagraniem solidnego heavy metalu przesiąkniętego latami osiemdziesiątymi czy też NWOBHM. Mocne riffy utrzymane w tradycyjnym stylu, duża dawka melodii i prostych motywów wygrywanych przez gitarzystów, naturalna i energiczna sekcja rytmiczna, specyficzny wokal Bretta Batteau - to właśnie Zuul, jaki zaprezentował się na debiutanckim albumie, a także później na "To The Frontlines". Wtórność, brak rewolucji, brak świeżości i wykorzystanie oklepanych motywów, to jeden z minusów tego wydawnictwa. Kapela stara się, jak najbardziej oddać klimat sprzed trzech dekad. Na debiutanckim albumie ta sztuka im wyszła, bo zarówno klimatyczna okładka, jak i nieco surowe, przybrudzone brzmienie, znakomicie oddają te lata. Na tym się nie kończy. Proste wykonanie utworów i niezbyt wyszukane melodie, które mają

tradycyjne brzmienie sprawiają, że całość brzmi, jak album z roku 1985. Niecałe 40 minut muzyki to również kolejna cecha, która nasuwa tamtą epokę. Muzycznie nie ma niczego zaskakującego. Mamy rytmiczne granie, jak te zaprezentowane w otwierającym "Out Of Time", czasami zespół przyspiesza, tak jak w "Warriors" czy "Darkness On The Ice". Nie brakuje wpływów NWoBHM, co słychać w "Ride, Ride", zaś "Backstret Crawler" czy "Air Raid" mają rockowy feeling. "Out Of Time" to solidny album heavy metalowy oddający całkiem dobrze metal okresu lat osiemdziesiątych, ale trzeba mieć na uwadze, że brak na nim wyróżniających się kompozycji i raczej jest to album na jeden dzień, aniżeli na kilka lat. Dobra rozrywka na daną chwilę i nic ponadto. Łukasz Frasek




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.