HMP 56

Page 1



Spis tresci

Intro 17 maja tego roku, po raz pierwszy w Polsce, w katowickim Spodku wystąpił Manowar. To wydarzenie było motorem napędzającym wszelkie przygotowania do magazynu, który właśnie czytacie. A szczególnie, pragnienia do pozyskania dużego wywiadu z muzykami zespołu oraz umieszczenia Manowar na okładce. Pierwsza wizyta Amerykanów była impulsem do wzmożonych działań na rzecz zaaranżowania wywiadów z Joey'em DeMaio lub Eric'kiem Adams'em. Pierwsze dążenia do celu były podobne do tych, gdy zespół wypuszczał swoje nowe wydawnictwa tj. bezpośredni kontakt z przedstawicielami wytwórni, Magic Circle Music. Jak zwykle nie przyniosło to pożądanych rezultatów. Przełom nastąpił, gdy do akcji weszli ludzie z firmy organizującej ten koncert, Prestige MJM (pozdrowienia dla Pani Ani i Pana Jacka). Podjęli oni wyzwanie i rozpoczęli negocjacje z managementem zespołu w sprawie wywiadów. Po dłuższym czasie dotarła do nas radosna informacja, czyli data wywiadu z Joey'em DeMaio. Nie ma co ukrywać byliśmy przeszczęśliwi. Niestety nasz fart długo nie trwał, na kilka godzin przed samym wywiadem dostaliśmy informacje, że Pan DeMaio nie wygospodaruje sobie czasu na tą rozmowę, za co bardzo przeprasza, ale proponuje abyśmy podesłali mu pytania, to on na nie odpowie pisemnie. No i odpisał... na kilka wybranych pytań, także nie wiadomo było co z tym fantem zrobić. I tak rezultaty tylu starań i zachodów możecie przeczytać wciśnięte gdzieś między rozmowy z Battleaxe a Virgin Snatch. Nie wiem jak Ostremu, mnie wtedy "kopara" mocno huknęła o podłogę. Byłem tak pewien, że będziemy mieli na okładce Manowar, że nawet obiecałem ludziom z Warner Polska, że gdy nam ten wywiad nie wypali, to damy Sabaton na okładkę. Także to, że coverstory najnowszego numeru jest Sabaton zadecydowało dane słowo. Nie to, że mam coś przeciwko Sabaton, co jest ostatnio modnym trendem. Heavy Metal Pages należy do tych ośrodków, które zawsze wspierało ten zespół. Bardzo miło patrzy się jak pozycja Szwedów rośnie w górę, jak sukcesywnie wspinają się na szczebelkach kariery, że nie jest to domena tylko polskiej sceny, wręcz teraz świat jest bardziej zakręcony na Sabaton. No i ich najnowszy studyjny album "Heroes" robi naprawdę dobre wrażenie, więc jest za co uhonorować ten band. Niemniej pewien dyskomfort pozostał, bo to i żal nieudanego wywiadu z Manowar i mięła okazja, aby mocniej zwrócić wam uwagę na Satan's Host. Ten zespół niejako skreśliłem, gdy okazało się, że po reaktywacji, poszedł w kierunku black metalu. Moje podejście do kapeli zmieniła płyta "Virgin Sails" (2013), która okazała się muzyczną rewelacją, a do tego za mikrofonem usłyszałem w olśniewającej formie Harry'ego Conklina. Liczę, że sam wywiad będzie dobrą rekomendacją dla Amerykanów i zachęci do rewizji poglądów takich samych niedowiarków jak ja. Generalnie warto! Jak zwykle swoje starania ukierunkowaliśmy na to aby wyłapać tematy, o których w danym momencie mówiono oraz na to, co według nas było ciekawe, ale pod warunkiem, że umieliśmy dotrzeć do źródeł. Co nie jest zawsze łatwe, czego przykładem jest wspomniany na wstępie wywiad z Manowar. Oczywiście główne kierunki naszej eksploracji to heavy, power

i thrash metal. Dotarliśmy do niemałego grona przedstawicieli tych gatunków, tak że w sporej części powinno to zaspokoić wasze zapotrzebowania na informacje. Wśród tych zespołów jak zwykle są te bardziej znane i te dopiero debiutujące. Żeby nie wymieniać wszystkich napomknę jedynie o kilku z tych najważniejszych: Helstar, Hirax, Flotsam And Jetsam, Meliah Rage, Hellion, Battleaxe, Realm, Grand Magus, Slough Feg, Vicious Rumors, Mekong Delta. Wśród tych najmniej znanych coraz więcej problemu jest ze sceną thrash metalową. Młodzi thrashersi pojawiają się jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Bardzo trudno wyłowić wśród nich te najciekawsze. Ostatnio bywa tak, że sugerowane przeze mnie nazwy, nie zawsze i nie do końca wzbudzają uznanie w oczach moich koleżanek i kolegów z redakcji. Także uwaga, która dotyczy nie tylko młodych z pod wezwania thrash metalu, ale ogólnie całej muzyki: słuchajcie i analizujcie muzykę sami i w ten sam sposób podejmujcie decyzje o akceptacji danego albumu czy też zespołu. Jednak my nie zaprzestaniemy prezentacji debiutujących thrashowych formacji, zawsze znajdziecie takie informacje w naszym magazynie. O dziwo w tym numerze możemy pochwalić się dość dużym gronem zespołów ze sceny melodyjnego power metalu. Oczywiście w tym wypadku różnorodność również jest tematem przewodnim. Mamy i te znane i bardziej melodyjne: Edguy, Sonata Arctica oraz te mocniejsze: Nightmare czy Brainstorm. Warto zwrócić uwagę na Niemców z Evertale, którzy to nie kryją swojej fascynacji Blind Guardian. Ich debiut "Of Dragons And Elves" wydany własnym sumptem powinien zainteresować wszystkich fanów "Nightfall In MiddleEarth". Przy okazji warto wspomnieć też o innych Niemcach nawiązujących do twórczości Ślepego Strażnika, bowiem Sinbreed wydał również interesujący album "Shadows". Jest też wyjątek w postaci Amerykanów z Skyliner, którzy na swym debiucie "Outsiders" w intrygujący sposób manifestują swoją fascynację europejskim power metalem. Kolejną niespodzianka to spora grupa przedstawicieli z półki hard'n'heavy. Rzadko zdarza się to ostatnimi czasy. Prym wiodą tu polskie kapele, kolejny raz prezentują się weterani z Hetmana, następna nadzieja tej sceny Scream Maker oraz stawiający pierwsze kroki Livin Fire. Podobnie jest z formacjami z poza granic naszej ojczyzny. Z jednej strony mamy doświadczony - choć debiutujący - Miracle Master, kontynuatorów wybijającej się swego czasu formacji Pump. Z drugiej zaś zupełnie podziemny Mammothor. To nie jest pełny wachlarz odcieni klasycznego ciężkiego grania, który znajdziecie w tym numerze. Co prawda są to pojedyncze rodzynki, niemniej w ponad sześćdziesięciu wywiadach, każdy powinien coś znaleźć dla siebie. Na co bardzo liczę. Michał Mazur

Konkurs 2. Na jakim dużym polskim festiwalu Vader dał swój pierwszy duży koncert? 3. Jaką ksywkę miał Peter na początku istnienia zespołu Vader?

Bohaterami najnowszego numeru są Szwedzi z Sabaton. Zaowocowało to nagrodami w postaci ich najnowszego albumu "Heroes". Ci co jeszcze nie posiadają tego krążka w swojej kolekcji mogą wziąć udział w przygotowanym konkursie: 1. Wymień co najmniej pięć zespołów do jakich Sabaton odwołuje się w utworze "Metal Crüe"... 2. Do jakiego wydarzenia odwołuje się utwór 40:1? 3. Jak się nazywa pierwszy singiel promujący najnowszą płytę "Heroes"? Bardzo atrakcyjną nagrodą wydaje się również najnowsza książka autorstwa Jarosława Szubrychta "Vader. Wojna totalna". Może nie do końca zgodne jest to z profilem naszego magazynu, ale książka jest tak napisana, że powinien przeczytać ją każdy, kto interesuje się muzyką: 1. Jakie dotychczas książki napisał autor "Vader. Wojna totalna", Jarosław Szubrycht?

Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@ hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!

Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 Intro 4 Sabaton 6 Helstar 8 Satan’s Host 10 Hirax 12 Flotsam And Jetsam 14 Battleaxe 15 Manowar 16 Virgin Snatch 18 E-Force 19 Suicidal Angels 20 Hatriot 21 Meliah Rage 22 Realm 24 Skull Fist 26 Grand Magus 27 Benedictum 28 Hellion 29 Slough Feg 30 Nomad Son 32 Blackfinger 33 Exorcism 34 Steel Prophet 36 Seasons Of The Wolf 38 Vicious Rumors 40 Battery 40 Riffobia 41 Hatred 42 Mekong Delta 43 Hammercult 44 Kill Ritual 45 Harlott 46 Hellchamber 46 Mosh-Pit Justice 47 Thrash Bombz 48 Woslom 50 Mason 51 Tormenter 52 Leviathan 54 Unchained Beast 55 Speedboozer 56 Toxic Holocaust 57 Nervosa 58 Metal Inquisitor 60 Amok 62 One Machine 64 Stormzone 66 Ancillotti 68 Oker 69 Lizzies 70 Hazy Hamlet 72 Night 73 Blaze 74 Sparta 76 Edguy 78 Sonata Arctica 80 Brainstorm 83 Nightmare 84 Evertale 86 Sinbreed 88 Skyliner 90 Silent Voices 92 Hetman 94 Miracle Master 96 Livin Fire 98 Scream Maker 99 Shakin Street 100 Saffire 102 Vanderbuyst 103 Mammothor 104 Decibels` Storm 132 Old, Classic, Forgotten...

3


sztą McArthur dość niepochlebnie wyrażający się o Australijczykach.… Joakim Broden: Robili nawet o niego zakłady. Że nie wróci.

Dlaczego kurwa nikt w Hollywood nie robił z tego hitu kinowego??? Wielu moich kumpli, przy całym szacunku dla postawy w tekstach, mówi na nich disco-metal. Powiem tak: Jeżeli dicho ma wyglądać właśnie tak to od dziś staję się dyskomanem. Nie szukajcie w Sabaton barbarzyństwa Ironsword ani miażdżących gitar Hail of Bullets. Nowa płyta Szwedów jest pełna dynamiki, heroizmu i patosu znakomicie odsiewającego wszelkich miłośników jęczących zespolików biadolących nad swoimi pustymi strzykawkami. Sława! Oot zapis rozmowy, którą tej wiosny popełniłem w hotelu Sheraton. HMP: Witajcie. Pierwszy problem z nową płytą dotyczył flag obecnych na okładce. Na ten temat odbyły się nawet dyskusje na forach, jedni byli zawiedzeni... Joakim Broden: Musieliśmy dość wcześnie zaprezentować okładki, a nie mieliśmy jeszcze gotowych tekstów. Mieliśmy może z 50 czy 60 pomysłów na różne historie, nie wiedzieliśmy które z nich wykorzystamy. Zrobiliśmy to w ciemno nie wiedząc, że ludzie będą przywiązywali wagę do tej wczesnej wersji okładki. Skoro o tekstach mowa to kilka znaczenia kilku z nich trudniej się domyśleć z samego odsłuchu utworu, toteż o nie właśnie chcę zapytać. "Resist and Bite"... Par Sundstrom: To o małej jednostce fortecznej w Belgii w 1940r. Pierwszy rozkaz jaki otrzymali brzmiał trzymać granicę za wszelką cenę. Potem przyszedł drugi: "jest ich zbyt dużo - wypierdalać!".

mówiącym: "Nie mówię że jesteś kurwą ale byłaś łatwiejsza niż Dania w 1940". Joakim Broden: (Śmiech) Cóż, bohaterów może znaleźć w każdym kraju. O tym jest ta płyta. "No Bullets Fly"... Par Sundstrom: To o amerykańskiej maszynie, która bombardowała Niemcy. Bardzo mocno dostała, cała załoga była ranna i piloci mieli duże kłopoty w utrzymaniu sterowności i wysokości. Niemiecki pilot dostał rozkaz dobicia bombowca. Podleciał do nich ale zauważył, że niczyją bądź są ranni i przypomniał sobie swoje szkolenie. Mówiono mu wtedy, iż nie strzela się do pilotów będących w takim stanie. Zrobił wtedy coś niesamowitego, wleciał pod bombowca nie pozwalając swojej artylerii przeciw lotniczej zestrzelić go. Tak Amerykanie dolecieli do samego morza, gdzie Niemiec zawrócił do siebie. Gdyby ich zestrzelił to miałby dwunasty samolot na koncie i dostałby medal. Teraz mógł doFoto: Nuclear Blast

Gdy pierwszy raz usłyszałem "Hearts of Iron" pomyślałem o ewakuacji Niemców z krajów bałtyckich przez nacierającymi sowietami, potem jednak ta rzeka…. Par Sundstrom: To dotyczy Łaby... Joakim Broden: Dowódca niemiecki, na kilka dni przed kapitulacją Reszy dostał szalony rozkaz, iż ze swoimi ludźmi "ma pokonać sowietów". Złamał go mówiąc swoim ludziom, iż tym razem nie chodzi o Rzeszę, ani o Berlin, ale o cywili. Ratowanie ich przed Sowietami. Dziewiąta armia uderzyła więc w kierunku Berlina tworząc korytarz, przez który wciągnięci zostali uciekinierzy. Uratował 250 000 ludzi. Jak wyglądał udział nowych gitarzystów w tworzeniu "Heroes"? Joakim Broden: Zawsze pisałem muzykę sam przy pomocy przyjaciół spoza zespołu, ale teraz przy jednym utworze pomagał mi gitarzysta Thobbe. Solówki oczywiście piszą oni sami. Teksty jak zwykle tworzone są przeze mnie i Para. Jak nabyłeś te wszystkie muzyczne umiejętności , przecież nie wszystko zaczyna i kończy się na riffie? Joakim Broden: Jako dzieciak grałem na organach w kościele, a na gitarze i basie gram od czasów jak byłem nastolatkiem. Par Sundstrom: Gitarzyści piszą z punktu widzenia… gitarzysty. Basiści i wokaliści mają szerszy pogląd, widza całą melodię. Joakim Broden: Tym razem na płycie jest więcej pojedynków gitarowych. Zmusiłem ich do tego w "Night Witches". Thobbe i Chris nie za bardzo lubią te zmiany prowadzącego, choć kochają Judas Priest, który w tym się specjalizuje. Zamiast dzielić solo wolą brać cały utwór dla siebie. "To Hell and Back" rozpoczyna się od melodii na flecie lub piszczałce. Jest tak charakterystyczna, że próbowałem szukać skąd po różnych filmach skąd wziąłeś pomysł na ten wstęp. Poległem... Joakim Broden: I słusznie. Z nikąd. Sam go wymyśliłem. Brzmi jak z jakiegoś filmy z Waynem... Joakim Broden: Super, dzięki!!! O to mi chodziło. Jak z westernów z Morricone. Zawsze chciałem to połączyć z heavy metalem. Facet, który jest bohaterem tego kawałka grał potem w westernach. Początkowy plan zakładał gwizdanie ale jestem w tym chujowy. Czy wstęp do "Resist and Bite" nie przypomina ci "Flash of the Blade" lub "Thunderstruck" wiado mo kogo? Par Sundstrom: Kilku ludzi wspominało o "Thunderstruck" ale nikt Iron Maiden. Muszę odświeżyć sobie "Powerslave".

Tego drugiego już nie usłyszeli. Ten mały fort miał tylko 40 ludzi i przez bardzo długo aż do wyczerpania amunicji powstrzymywał natarcie wielkich sił niemieckich. Niemcy ich w końcu pokonali. Zaczęli przepytywać jeńców: "Gdzie reszta?". "To wszyscy" odpowiedzieli Belgowie. Niemcy nie mogli uwierzyć, że byli powstrzymywani przez tak niewielki oddział. To bardzo dobrze, że o tym mówicie bo w oczach wielu Polaków kraje Beneluxu czy Duńczycy to banda tchórzy. Joakim Broden: Bo? Trzy godzinna obrona przed III Rzeszą, niemal modelowa okupacja, potem Srebrenica w 1995r. Dla kogoś, kto stracił sześć milionów obywateli może być śmieszne. Krążył u nas mem z Hitlerem

4

SABATON

stać karę śmierci. To mówi dużo o istocie albumu opiewającego ludzi postępujących w bohaterski sposób nie dla siebie ale dla innych. "Ballad of the Bull"... Joakim Broden: To o australijskim noszowym na Pacyfiku w Nowej Gwinei. Na jednym ze wzgórz Amerykanie wpadli w japońską zasadzkę. Snajperzy, karabiny maszynowe, moździerze. Zaczęła się rzeź. Ten noszowy zapytał wycofujących się żołnierzy czy na wzgórzu pozostali ranni - "No pewnie" - odpowiedzieli tamci. "No wiec wracamy po nich". "Nie to zbyt niebezpieczne", zaprotestowali. Tak wiec sam noszowy z jednym tylko pomocnikiem łaził dwanaście razy na to ostrzeliwane wzgórze ściągając rannych. Jankesi mieli powód do wstydu, podobnie jak zre-

"Ballad of the Bull" jest tak zaaranżowany, że mogliby go śpiewać różni wokaliści. Po zwrotce dla każdego. To było zamierzone? Joakim Broden: Tak zwłaszcza, że nie uważam siebie za dobrego wokalistę i zawsze uważam, że nasze kawałki powinien śpiewać ktoś inny. Np. z głosem jak Dio. Kurwa brzmiało by to dobrze, są nawet odpowiednie przerwy, zmiany... Przez Sabaton przewinęło się w ostatnich latach mnóstwo perkusistów. Jestem fanatykiem tego instrumentu więc proszę teraz o porównanie. Tego, który był u was najdłużej, Daniela Mulbacka do obecnego Hannesa van Dahla. Jak dla mnie ten pierwszy walił mocniej. Par Sundstrom: Tak, tylko że jedynym zespołem Daniela był Sabaton, znał tylko ten styl. Nigdy nie próbował niczego innego. Hannes grał w różnych kapelach i na rożnych instrumentach, w tym nieco na gitarze. Jest bardziej doświadczony. Ma szersze spojrzenie na grę na perkusji, mimo że jest


młodszy. Przez pewien czas grał z nami słynny Snowy Show, który jest jeszcze bardziej doświadczony i kompletnie nie dbał o to jak dany kawałek by grany przed jego przyjściem. Dla mnie jako basisty, Hannes jest bardzo łatwy we współpracy. Można bardzo na nim polegać. Joakim Broden: Daniel miał fajny styl, ale nie trzymał tempa, grał albo wolniej albo zbyt szybko. On miał takie samo podejście jak Mikkedy Dee, nie porównując oczywiście talentu. Mulback w 2011r. miał poważne kłopoty z kolanami, więc na trasę zabraliśmy chyba ze trzech facetów. Kevin Foley i Hannes byli najłatwiejsi do współpracy. Normalnie zgranie się z nowym perkusista zajmuje długie godziny prób. Tu zrozumieliśmy się od pierwszego uderzenia. Par Sundstrom: Taaa, Snowy... nawet po pięćdziesięciu koncertach nie wiedziałeś czego się spodziewać.

krajem, który nie kolaborował z III Rzeszą. Powracając do Pileckiego i USA.... Joakim Broden: Chodzi ci o monopol na cierpienie. Nie zabierajcie nam naszego? Tak. Amerykański historyk Richard Lukas napisał książkę "Zapomniany Holocaust" o ludobójst wie na Polakach. Świetna warsztatowo, nikt się mógł przyczepić. Miała dostać nagrodę ale ostatecznie środowiska żydowskie to oprotestowały. Powód, jest zbyt "pro polska". Zrobił to Abraham Foxman, facet uratowany z holocaustu przez Po-

"Wiesz synku, tata i mama byli wtedy młodzi..."... Joakim Broden: Taak znam to. Wielu Czechów myśli podobnie... Ano tak, przecież twoja mam jest Czeszką. Joakim Broden: Na szczęście nigdy tak nie myślała, że miało być fajnie i bogato. Ludzie myślą tak kierowani zazdrością i zawiścią, że w nowej rzeczywistości innym powiodło się lepiej. Powracając do twojego pytania o Rosjan. Oni to po prostu robią z utraconego poczucia niewolni-

Foto: Nuclear Blast

Par, jeśli chodzi o rytm to wiele waszych utworów opartych jest na tym co robi Manwoar. Co sądzisz o podejściu DeMaio do basu? Par Sundstrom: Nie podoba mi się to, jest mało metalowe. On gra za wysoko, a sama nazwa tego instrumentu mówi już, że powinien grać nisko. Nie używam normalnych strun do basu, tylko zamieniam je na grubsze, chce żeby brzmiały potężniej. Znacie Possessed? Joakim Broden: Oczywiście. Ich wokalista i basista Jeff Becerra powiedział istotną rzecz: bas masz czuć z nie słyszeć... Joakim Broden: Tak dokładnie!!! Masz go czuć tutaj (pokazując na brzuch - przyp. red.) W Sabaton często pojawiają się żeńskie chóry. Jak bardzo pasują one do tekstów o wojnie? Joakim Broden: To zależy od utworu. Na nowym albumie staraliśmy się rozdzielić je na męskie i żeńskie. Tak na marginesie, to matka Daniela śpiewa w jednym z nich. One dodają nowego martyrologicznego wymiaru, a w "Night Witches" wręcz korespondują z tekstem. Na "Heroes" znalazł się utwór opowiadający his torię rtm.Pileckiego. Kto wam o nim opowiedział? Par Sundstrom: Dostaliśmy maila z Polski i trzymaliśmy ten pomysł w przechowalni od 2009 r. na specjalna okazję. Joakim Broden: Nie mówię tego dlatego, że jesteśmy w Polsce, a ty jesteś Polakiem, ale to jedna z bardziej niesamowitych historii jakie słyszałem. Kto robi takie rzeczy??? Pójść do Auschwitz na ochotnika??? Dlaczego kurwa nikt w Hollywood nie robił z tego hitu kinowego? Przecież ta historią jest lepsza od setek znanych wojennych scenariuszy. Powiem wam dlaczego ale to zajmie trochę czasu i to może nie być miłe... Joakim Broden: Wal. Otóż ten film pokazywałby cierpienie i heroizm Polaków w czasie II Wojny Światowej. A to kłóciłoby się wersją przyjętą przez środowiska żydowskie w USA. Joakim Broden: Którzy mają Hollywood. Tak ale to dopiero początek. Otóż według ich wersji zdarzeń można mówić tylko po ludobójstwie Żydów. Pokazywanie, iż ktoś cierpiał na równi z nimi jest według tych środowisk haniebne. Poza tym film taki kłóciłby się z wizerunkiem Polaka-antysemity, tępego śmierdzącego katola mordującego Żydów jeszcze gorzej niż Niemcy. Widzieliście "Listę Schindklera"? Joakim Broden: Tak dawno temu. No więc jest tam scena jak polska strażniczka w mundurze beszta za coś Żydów w obozie. Kompletna bzdura. Myśmy nie stworzyli żadnych tego typu struktur. Joakim Broden: Ale pojedynczy ludzie w SS mogli być? Pewnie i byli ale jesteśmy jedynym okupowanym

laków... Joakim Broden & Par Sundstrom: (...) No i kwestia Niemców. Pewnie i u was panuje opinia, że oni nie mogli tego zrobić sami, że musiały pomagać im tłumy Polaków. Parzcież tak kulturalny naród omamiony przez garstkę nazistów musiał mieć gorliwych wykonawców nieNiemców. Joakim Broden: (Śmiech) Nie zabierajcie nam cierpienie ale chętnie podzielimy się winą (...śmiech). Ten zarzuty ma do was też Izrael? Nie, oni mają inne problemy... Joakim Broden & Par Sundstrom: (Śmiech) Powracając do Sabaton. Ludzie często rzucają wam na scenę flagi. Co się stanie jak kiedyś w Rosji dostaniecie taką z sierpem i młotem? Joakim Broden: Nigdy się to nie zdarzyło. Całe szczęście. Kiedyś w Chorwacji fani poz drawiali was nazistowskimi gestami. Ze sceny wytłumaczyłeś im aby dali se siana. Par Sundstrom: To mogło być w Serbii... Czy tak samo zareagujesz na odniesienie do komunizmu? Joakim Broden: Wiesz, że myślałem o tym. Przyjąłem następującą zasadę. Szwedzka flaga, zawsze ok. Lokalna, w kraju w którym akurat gramy, tak samo. Kraju, którego dotyczy tekst też. Na tej zasadzie nikt tnie będzie wymachiwał amerykańską podczas "40:1", chyba że gramy akurat w USA. Z drugiej strony nawet jak gramy w Niemczech to zawsze podnoszona jest polska w "40:1". A jak rzucą tamtą? Nie będziemy na pewno nią wymachiwać. To już nie jest symbol państwowy więc po co to robić?

czego bezpieczeństwa. Ale powróćmy do muzyki bo mój naczelny powie znów, że "wywiad jest zbyt agresywny". Jeszcze przed debiutem graliś cie mnóstwo gigów. Bardzo podoba mi się takie podejście i przypomina to co w latach 70-tych robili Judas Priest. Jak wam udało się takie intensy wne koncertowanie? Par Sundstrom: Mieliśmy 17 lat i byliśmy bardzo entuzjastyczni. Z drugiej strony w pewien sposób prostolinijni, otwarci, przyjacielscy wobec innych i dość rzeczowi. Wielu ludzi chciało nam pomóc. Tak dorastaliśmy. Bardzo lubili nas właściciele klubów, graliśmy wszędzie tam gdzie można, nigdy nie zniszczyliśmy hotelu albo backstageu. Joakim Broden: Byliśmy pełni dystansu. Ja na przykład nigdy nie miałem być wokalistą tylko keybordzistą. Jak patrzę na swoje dawne zdjęcia albo nagrania to się wstydzę (śmiech). Groupies? Joakim Broden: Próbowałem tego ale to nie było to jakieś skandaliczne wyczyny. Czyli z Motley Crue macie wspólnego tylko tyle, że ich słuchacie? Joakim Broden: Tak, nic z tych rzeczy. To raczej wyglądało jak facet i babka spo-tkający się po gigu dla zabawy. Par Sundstrom: Ostra imprezka nie jest dla na

Zdziwiłbyś się. Dla wielu jest wciąż wielbiony. Joakim Broden: Cały czas trudno mi jest to zrozumieć...

SABATON

5


najważniejsza. Byliśmy szczęściarzami, bo nigdy nie mieliśmy w składzie debila żądnego sławy. Powiedziałeś o początkach Judas Priest i oto właśnie chodzi. Tak trzeba postępować. Grać ile się da i gdzie się da. Jesteście gdzieś nielubiani? Palestyna? Joakim Broden: Zagrałbym tam, czemu nie? Argentyna? Joakim Broden: No tak mogłyby być problemy (śmiech). Nie robiłbym z tego problemu. Jak graliśmy w Turcji to przyjechało tam mnóstwo Arabów i Irańczyków. To był jedyny kraj, do którego mogli dostać wizy. W Istambule sotkaliśmy Irańczyka, który dał mi naszyjnik z orłem z rozpostartymi ramionami. To starożytny perski symbol... Joakim Broden: A ja wtedy nie miałem o tym pojęcia. "Czy właśnie spotkaliśmy irańskiego nazistę?". Dopiero potem poczytałem o tym herbie. On nie ma nic wspólnego z islamem. Par Sundstrom: Co do Argentyny. Problemy były tylko na początku. Potem ludzie poznając cały kontekst naszych utworów zrozumieliby, że nie jesteśmy kapelą polityczna. Utwory "Counterstrike" czy "Back In Control" nie są skierowane przeciwko nikomu. Joakim Broden: Ludzie pytali mnie czy jestem anty-islamski. A z czyjej niby perspektywy miałem napisać o wojnie sześcio dniowej? Izrael pokonał trzy kraje szykujące się do ofensywy na raz i to wydało mi się dość spektakularne z militarnego punktu widzenia. Par Sundstrom: Nawet Niemcy zrobili się normalni gdy tylko przesłaliśmy im nasze teksty z wyjaśnieniem kontekstu. Ostatnio mieliście kłopoty nu siebie w związku z państwową symboliką na okładce "Carolus Rex"? Joakim Broden: Przepytywały mnie mass media. Pytania w stylu: "Czy słyszałeś kiedyś kolędę w TV? A zatem jesteś wierzący?". Graliśmy hymn szwedzki i kilku dziennikarzy zaczęło wypytywać czy jesteśmy nazistami lub nacjonalistami. Przecież ci ludzie powinni wiedzieć, że Karol X znany z naszej okładki akurat rozpierdolił nasze imperium. (śmiech). Byli na tyle jednak fair, że pozwolili nam jednak mówić. Czy to prawda, że u was prawie nie ma lekcji his torii? Par Sundstrom: Są ale bardzo mało o naszej. Ludzie mają małą wiedzę o swoim własnym kraju. O Połtawie nie słyszeli. Jest u was kilka kapel, których teksty mocno nawiązują do dawnych dziejów. Znacie Unleashed? Par Sundstrom: Spotkaliśmy się kilka razy ale jesteśmy z kompletnie różnych środowisk. A Qurtohon, jak jeszcze żył? Joakim Broden: Nigdy go nie spotkałem ale znam dobrze jego młodszą siostrę. Ma prawie 40 lat. Poznaliśmy się na Sweden Rock, rozmawiając o tym i owym. Dopiero po pół roku znajomości dowiedziałem się z kim rozmawiam. Miała inne nazwisko, ożeniła się. Ktoś potem zawołał ja po starym i wtedy zakumkałem o kogo chodzi. Najlepsze, że wcześniej mówiła mi o zmarłym bracie ale nie nazywała go Quorthon tylko Ace. Par Sundstrom: W pierwszej mojej kapeli graliśmy sporo przeróbek Bathory, głównie z "Blood on Ice". Na koniec pora na przaśność. Te miejskie kamuflaże które zawsze nosicie na gigach to te same egzemplarze co na pierwszej trasie? Joakim Broden: (Śmiech) O nie. Łażenie w starych śmierdzących ciuchach jest fajne tak długo jak nie musisz siedzieć z pięcioma spoconymi facetami w jednym dusznym pomieszczaniu. Jak wiesz sporo biegamy po scenie. Te gacie po czterdziestu koncertach tak śmierdzą, że nadają się tylko do wyrzucenia. Jakub "Ostry" Ostromęcki

6

SABATON

HMP: Od czasu "The King of Hell" tworzycie nową sylwetkę power/speed metalu. Słychać wyraźnie, że odchodzicie od klasycznego brzmienia, z którego słyną pierwsze płyty Helstar. Czy według ciebie jest to wyłącznie dalszy krok w naturalnym rozwoju waszego brzmienia? Larry Barragan: Nie uważam, że jest to jakiekolwiek odejście od przeszłości. Myślę o tym raczej jako o rozwoju. Z biegiem lat moje podejście do tego tematu uległo zmianie. Teraz podobają mi się inne rzeczy niż kiedyś i nie jestem usatysfakcjonowany tym, jak kiedyś brzmieliśmy. Mimo to istnieją zespoły, jak choćby Battleaxe, Satan czy Minotaur, które nagrywają nowe albumy wciąż brzmiące jak żywcem wydarte z lat osiemdziesiątych - wciąż posiadające tamten klimat, mimo nowoczesnej produkcji. Nie twierdzę, że już nie będę tworzył niczego, co brzmi jak to, co pisaliśmy w latach osiemdziesiątych. Ja tylko stwierdziłem, że to, co się dzieje, przyszło do nas w sposób naturalny. Nie będziemy wymuszać na sobie grania w określonym stylu, tylko dlatego, że ludzie tego chcą. Zawsze robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę my, a nie inni. Myślę, że gdybyśmy starali się narzucić sobie sztywne ramy na to jak chcemy brzmieć, efekt końcowy byłby bardzo sztuczny. Robimy to co robimy i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego gdzie się teraz znajdujemy. Na szczęście nadal pozostajecie wierni szybkości i agresji w muzyce. To zadziwiające, że ciągle jesteście w stanie włożyć tyle furii i emocji w wasze kompozy cje. Czy zastanawiałeś się kiedyś, co takiego sprawia, że tworzysz muzykę tak bogatą w złość i nienawiść? Cóż, kiedyś byliśmy młodzi, to byliśmy też bardzo gniewni w stosunku do świata. Do dziś niewiele się w naszym nastawieniu zmieniło. Nadal nie jesteśmy zadowoleni z tego, co się dzieje na świecie, z sytuacji politycznej i środowiskowej. Zdecydowanie jednak nie zapominamy o tym, że kochamy heavy metal, a tak właśnie należy go grać. Nowy album, zatytułowany "This Wicked Nest" jest solidną metalową robotą. Można się przy nim nieźle bawić i znajdują się na nim niezłe utwory. Co na tym albumie sprawia, że czujesz się szczególnie dumny ze swojej pracy? Trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Gdy wkładasz w coś takiego bardzo dużo wysiłku, na koniec jesteś dumny ze wszystkiego. Tak mi się wydaję. Jestem bardzo zadowolony słuchając tego albumu. Byliśmy w stanie stworzyć coś nieco innego od wszystkiego, co do tej pory nagraliśmy. Taki jest zazwyczaj cel tworzenia nowego albumu. Nie na tyle by zwieńczyć naszą twórczość, lecz po prostu by się nie powtarzać. Słuchając nowego albumu zauważyłem, że daliście jeszcze więcej thrashowych riffów niż wcześniej. Czy to tak samo wyszło? Tak, to właśnie w tych rejonach aktualnie siedzimy. Nie ośmielam się twierdzić, że jesteśmy całkowicie thrash metalowym zespołem, ale na pewno elementy takiej muzyki są u nas widoczne. To jest bardzo duża składowa naszego brzmienia. Czy sesja nagraniowa należała do gatunku tych cięższych? Natrafiliście na jakieś większe przeszkody? Nie powiedziałbym żebyśmy mieli jakoś bardzo pod górkę podczas rejestrowania materiału. Większość zrobiliśmy w naszym studio domowym. Najtrudniejszą częścią była nauka tych wszystkich aspektów inżynierii dźwięku do nagrań. Był lekki zakręt z nauką obsługi programu Pro Tools. Jesteśmy zaznajomieni z tą aplikacją, ale wcześniej zawsze towarzyszył nam doświadczony dźwiękowiec, który zajmował się sesją nagraniową. Pierwszy utwór na płycie różni się w sposób zdecy dowany od pozostałych numerów. Czy dlatego właśnie "Fall of Dominion" zostało wybrane na otwieracz? Gdy słuchasz tego utworu, słychać że nie można go było wstawić w żadne inne miejsce niż numer jeden na płycie. Gdy Rob przyniósł do mnie to intro, wiedziałem, że właśnie to będzie otwieraczem. Nawet się przy tym nie wahałem. Głos Jamesa Rivery nadal jest znakomity. Co takiego robi, by zachować swoje struny głosowe w takim świetnym stanie? James tak naprawdę wiele nie robi. Głównie śpi. Odpoczynek jest kluczowy dla dobrej barwy jego głosu. Może śpiewać każdego wieczoru, a powiem, że nawet

brzmi lepiej, kiedy śpiewa codziennie. Musi jednak każdego dnia się dobrze wysypiać. Jak dokładnie wygląda proces tworzenia nowego materiału w Helstar. Czy warstwy tekstowe i muzy czne są budowane oddzielnie? W jaki sposób muzyka łączy się z tekstami na albumie? W gruncie rzeczy wszystko zaczyna się od gitarowych riffów wysyłanych mailowo między nami. Od tego wywodzi się cały proces budowania utworu. Tekst przychodzi mi do głowy zwykle po tym jak już stworzymy warstwę muzyczną. W ten sposób jest mi łatwiej pracować. Podobnie jest z Jamesem. Preferuje, gdy utwór jest już praktycznie skończony, z bębnami i basem, gdy zabiera się za pisanie tekstu. Koniec końców nie powiedziałbym, żeby to nam komplikowało pracę. "Isla De La Munecas"... dlaczego hiszpański tytuł dla tego instrumentalnego utworu? Jaka historia kryje się za tą kompozycją? Tłem dla tego tytułu jest wyspa położona niedaleko Mexico City. Na drzewach, które na niej rosną są powieszone lalki, które podobno są nawiedzone. W tej okolicy utonęła tam kiedyś mała dziewczynka i od tamtej pory ludzie zostawiają tam lalki, by ukoić jej zbłąkaną duszę. Podobała mi się ta nazwa. James nas osobliwie nękał, byśmy w końcu zrobili jakiś utwór instrumentalny. Tutaj do gry wszedł Jeff Loomis, nasz dobry przyjaciel, który od zawsze chciał dla nas coś fajnego napisać. Gdy zacząłem tworzyć muzykę do tego wałka, stwierdziłem, że będzie to znakomita okazja do wspólnej pracy z Jeffem. Zadzwoniłem do niego, przedstawiłem sytuację, a on od razu się zgodził. Efekty widać na płycie. Jestem niezmiernie dumny z tego motywu. Uważam, że "Defy the Swarm" jest najbardziej chwytliwym, a przy okazji najbardziej agresywnym utworem na nowym albumie. To czysta brutalność, zwłaszcza z tymi dzikimi wokalami Jamesa. Aż muszę spytać, dlaczego to nie ten utwór został wybrany na otwieracz? Czyż taka kompozycja nie zasługuje na to, by stać w pierwszym rzędzie? Na dobre trzeba trochę poczekać (śmiech). Ułożyliśmy utwory w ten sposób, by album miał stopniowo narastającą dynamikę. Znaczenie jakie jest schowane za tym utworem dotyczy tego, by niezależnie od okoliczności zawsze upierać się przy swoim zdaniu, być sobą i samemu o sobie decydować. Nie można dopuścić do sytuacji, gdy to ktoś inny stanowi o naszym losie. Zbyt często ludzie chcą ograniczać ciebie oraz to kim jesteś. Czasem trzeba takie negatywne jednostki wyeliminować ze swojego życia. W "Cursed" nieco zwalniacie. Czyżbyście się przestraszyli własnej prędkości i agresji czy po prostu chcieliście dodać trochę różnorodności do zawartości muzycznej płyty? Ha, to ci dopiero (śmiech). Nie, po prostu chcieliśmy zrobić coś, co miało by taki złowieszczy klimat w sobie i zawierało by jakieś doomowe elementy. Jest to dla nas zupełnie odmienny sposób pisania utworów i poniekąd tak jak powiedziałem wcześniej, jest to element naszego rozwoju i chęci zrobienia czegoś odmiennego. "Magormissabib"... Mógłbyś nam co nieco opowiedzieć o tym utworze? Ma bardzo interesujące outro. No i dość dziwny tytuł. Pierwszy raz trafiłem na to słowo oglądając CNN. Bardzo mnie zaintrygowało. Tego słowa użył Kościół Baptystyczny Westboro w kontekście Stanów Zjednoczonych. Może kojarzysz, to ci od tych tekstów, że bóg nienawidzi tego i tamtego, bóg nienawidzi pedałów, bóg nienawidzi wojska i tak dalej. Słowo pochodzi z Biblii i oznacza "strach z każdej strony". Zacząłem drążyć temat i okazało się, że związana jest z nim dość krwawa historia w Biblii, w której prorok prosi boga o zniszczenie jego wrogów i ich ziemi. Jednak, jeżeli przyjrzysz się tekstowi utworu, to zauważysz, że można go także zinterpretować od strony politycznej. Outro do tego utworu nagrałem przy pomocy efektu Electro-Harmonix Ravish Sitar. Jest tam nałożonych na siebie z piętnaście czy szesnaście gitar. Chciałem by brzmienie było bardzo mroczne i pełne zadumy. Wyszło całkiem nieźle. Gitarę basową na albumie nagrał Matej Susnik, z którym już mieliście okazję pracować wecześniej. Czy wszystkie partie basowe, które słyszymy na "This Wicked Nest" są jego autorstwa? Co się aktu alnie dzieje z Jerrym i kto będzie grał na basie pod czas waszych występów? Matej nagrał cały bas na płytę, gdyż Jerry trochę nie domaga. Jerry bardzo pragnie być częścią naszego


zespół jako Helstar bez jednego L w środku? Nazwę wymyślił nasz kumpel John Diaz. Grał nawet z nami na samym początku istnienia zespołu. Stwierdziłem, że wywalenie L ze środka sprawi, że będziemy mieli nazwę, która ma jedną literę w środku, a z nią już będzie można zrobić coś ciekawego w logo. Tylko o to chodziło.

Za uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon Ten teksański zespół to klasa sama w sobie i przy okazji wręcz żywa legenda. Nieśmiertelne klasyki w postaci "Burning Star", "A Distant Thunder" i "Nosferatu" są dobrze znane każdemu maniakowi konkretnego amerykańskiego metalu. To nie jest muzyka dla czczych pozorantów, to jest kucie prawdziwej stali, z szybkością i agresją. Charakterystyczny głos Jamesa Rivery jest odwiecznym znakiem rozpoznawczym tego zespołu. Choć Helstar adaptuje teraz trochę bardziej nowocześniejsze brzmienie i analogiczne do tego formy muzyczne, to wciąż jest wierne prędkości, sile, ostrej wściekłości i wysokim wokalom. Przeprowadziliśmy wywiad z głównym mózgiem zespołu i jego współzałożycielem - Larrym Barraganem. Dzięki temu, mogliśmy się dowiedzieć kilku ciekawych faktów o nowej płycie, między innymi co nieco o namibijskich muzykach rysujących okładki, meksykańskich odpałach, chrześcijańskich fundamentalistach spod znaku Freda Phelpsa oraz o wciąż obecnym wewnętrznym gniewie i furii, który pcha Helstar do przodu. To jest zespół, który odrzuca sztuczność i koncentruje się na tym, co gra w duszy i w umysłach. zespołu, jednak stwierdziliśmy, że dla dobra jego i jego rodziny, najlepiej będzie jeżeli z nami nie zagra. Nie chcemy go zastępować kimkolwiek innym, gdyż według mnie byłoby to podłe i niesprawiedliwe, względem jego osoby. Dlatego, póki co, będziemy grać z muzykami sesyjnymi. Na trasie po Europie za Jerry'ego zagra Matej, a po Stanach Garrick Smith. Obaj są świetnymi basistami i możemy czuć się prawdziwymi szczęściarzami, że znaleźliśmy uzupełnienie takiej klasy. Kto jest autorem okładki do "This Wicked Nest"? Czy możesz nam też powiedzieć, co ona ma sobą prezentować? Johan de Jager jest jej twórcą. Zabawne jest, że ludzie nie ogarniają tego, co jest na okładce. Zdarza im się nawet ją oceniać bez zagłębienia się w tematy poruszane na albumie. Okładka w gruncie rzeczy wyraża to, że za uśmiechami i dobrze skrojonymi garniturami tkwi demon. Ten demon jest zepsuciem i władzą. To on wypowiada wojny niewinnym. To on jest terroryzmem i nienawiścią. Taki jest świat "This Wicked Nest". Od "Sins of the Past" wasze logo uległo pewnej zmianie. Jest trochę bardziej zaostrzone. Kto stoi za tą kosmetyką? Stwierdziliśmy, że nasza logówka wymaga odświe-żenia. Taka była decyzja całego zespołu. Nie chcieliśmy jej kompletnie zmieniać, tylko lekko poprawić. Fani Helstar czekali długie cztery lata na nowy album. Co się działo w przerwie między wydaniem "Glory of Chaos" oraz "This Wicked Nest"? Po drodze wydaliśmy także koncertówkę oraz DVD. Wypadła też trzydziesta rocznica

założenia naszego zespołu, więc nie dość, że zrobiliśmy trasę promującą "Glory..." to jeszcze wyruszyliśmy w trasę z okazji jubileuszu. To nie jest tak, że w tym czasie nic nie robiliśmy, trochę się jednak działo. Po powrocie z tras zabraliśmy się za przygotowanie materiału na "This Wicked Nest". Czy myślałeś już może kiedyś o tym co jest twym najważniejszym osiągnięciem w twojej muzycznej karierze? To zabawne, gdyż chyba bym w takiej sytuacji wskazał aktualny punkt w którym się znajduję. Mój zespół jest bardziej popularny niż kiedykolwiek wcześniej. Ciągle koncertujemy poza granicami naszego kraju. Ty nadal zadajesz mi pytania. Chyba jesteśmy w najlepszym z możliwych momentów. A zaczęło się wiele lat temu z "Burning Star"... Co sądzisz o tym albumie, gdy spoglądasz na niego z perspektywy czasu? Wszystkie nasze albumy są dla mnie ważne, lecz ten jest szczególny. On jest naszym początkiem. Czy się to podoba czy nie, to jest nasz punkt startowy. Byliśmy raptem dzieciakami i przy okazji niezbyt dobrymi muzykami. Ciągle się jeszcze uczyliśmy. Był to w pewien sposób szczególny okres niewinności. Czy uważasz, że wasze ostatnie dzieło nadal jest podobne do waszych albumów z lat osiemdziesiątych? Tylko nasze nastawienie pozostało niezmienione. Muzyka jest o kilka poziomów wyżej od czegokolwiek z "Burning Star". Jednak nadal chcemy pisać najlepsze utwory jakie tylko jesteśmy w stanie z siebie wycisnąć, dokładnie tak jak kiedyś.

W 2007 roku James Rivera powiedział w wywiadzie z Pure Metal, że podpisaliście kontrakt z AFM Records na cztery albumy. Czy to oznacza, że "This Wicked Nest" jest ostatnią płytą dla AFM? Z kim zamierzacie w takim razie współpracować w przyszłości? Ta, to był ostatni album dla AFM. Jednak jestem spokojny i uważam, że nie mamy czym się martwić. Póki co, mamy album do wypromowania i myślę, że wkrótce usiądziemy z AFM i osiągniemy porozumienie, które zadowoli każdą ze stron. Czy jesteś nam w stanie powiedzieć, co się tak właściwie zdarzyło między Jamesem a Larrym Howe i Geoffem Thorpem z Vicious Rumors? Jak można było przeczytać w oświadczeniu Jamesa opublikowanym przez Blabbermouth.net, opuścił on szeregi Vicious Rumors, gdyż Geoff uderzył go butelką w głowę. Jakie było źródło tego konfliktu? Co ciekawe w 2009 roku graliście wspólnie z nimi na Headbangers Open Air, a James nawet dołączył do Vicious Rumors na scenie i zaśpiewał z nimi swoje kawałki z "Warball". Nie wiem dokładnie od czego to się wszystko zaczęło. Napięcie narosło i w końcu stało się coś strasznego. Tak czy owak James i członkowie Vicious Rumors już się pogodzili. To dobrze, ponieważ uwielbiam Geoffa. Jest moim dobrym kumplem i bardzo mnie ta cała sytuacja poirytowała. Czy śledzisz to, co się dzieje aktualnie w obozie Vicious Rumors lub ogólnie na amerykańskiej scenie power metalowej? Nie zaprzątam sobie tym głowy. Wiem, że mają jakieś zmiany w składzie, chyba na miejscu wokalisty i gitarzysty, jednak nic więcej oprócz tego. Bardzo ci dziękuję za umożliwienie powstania tego wywiadu. Z zainteresowaniem przyglądam się kole jnym poczynaniom Helstar. Na koniec, proszę cię o kilka słów dla polskich metalmaniaków... Wielkie dzięki za świetne pytania. Mam nadzie-ję, że wrócimy jeszcze do naszych fanów z Polski. Graliśmy u was raz z Vicious Rumors i był to naprawdę niesamowity koncert ze znakomitą publicznością. Do zobaczenia wkrótce! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Zastanawiam się dlaczego nazwaliście s w ó j

Foto: AFM

HELSTAR

7


utwór, a ja i Pat musimy ją stamtąd wyciągnąć. Rzadko uczestniczę w końcowej fazie komponowania, bo nie chcę oddalać się od wyrazistego brzmienia dodając coś od siebie. Jednak czasami mam swój wkład w niektóre teksty, melodie wokalu i fabułę. Anthony Lopez: Dave Otero wyprodukował siedem naszych ostatnich albumów.

Niesiemy pochodnię i zabieramy metal w przyszłość! Zupełnie nieoczekiwanie najnowszy krążek Satan's Host zatytułowany "Virgin Sails" stał się w moim prywatnym rankingu (podejrzewam, że nie tylko w moim) jednym z najlepszych albumów w 2013 roku. Znakomite połączenie death/blackowej brutalności z heavy metalem i przepotężnymi wokalami Harry'ego Conklin'a po prostu niszczy. Ci faceci są przekonani o sile swojej muzyki i niesamowicie zmotywowani do podbicia sceny. Czytając ich wypowiedzi i widząc tę determinację i pewność siebie mam wrażenie, że może im się ta sztuka udać. Zdecydowanie na to zasługują, bo Satan's Host to kwintesencja metalu. HMP: Gratuluję znakomitej płyty. Moim zdaniem "Virgin Sails" przebija poprzednika. Też uważacie tak samo? Patrick Evil: Dzięki! Zawsze staramy się rozwijać i iść do przodu na każdym wydawnictwie. W każdy album wkładamy całe nasze serce i duszę. Harry Conklin: Nie patrzymy na niego w taki sposób. Dajemy z siebie wszystko na każdym projekcie i to co nam wychodzi jest zawsze udane. Nie próbujemy pobić tego co zrobiliśmy w przeszłości. Po prostu dalej robimy najlepszą możliwą muzykę pochodzącą z naszych serc i dusz. Anthony Lopez: Dla mnie "Virgin Sails" jest po pros-

Czy udało Wam się spełnić wszystkie założenia czy też jest coś co chcielibyście poprawić? Patrick Evil: Jestem pewny, że ostatecznie mógłbym pomyśleć, że powinniśmy zrobić to, albo tamto. Jednak w tej chwili czuję, że uchwyciliśmy klimat i wizję tego albumu i przełożyliśmy je na muzykę dla naszych fanów. Za każdym razem, kiedy nagrywamy, czuję, że robimy duży krok naprzód. Stale dorastamy i uczymy się jako zespół. Posiadanie Harry'ego w zespole pomogło nam rozwinąć się w zawrotnym tempie. Każdy daje z siebie to co najlepsze, czysta magia. Harry Conklin: Zawsze się uczymy. Nie chcemy popaść w stagnację. Musimy się rozwijać.

W jaki sposób powstaje muzyka Satan's Host? Pracujecie zespołowo czy jest to raczej działka Patricka? Anthony Lopez: Patrick wpada na główne riffy i strukturę piosenek, ale później wszyscy razem dokańczamy ją muzycznie i tekstowo. Patrick Evil: Myślę, że muzyka i riffy rodzą się z wizji, jaką ma każdy z nas. Ja zawsze zajmuję się riffami. Harry ma swój styl śpiewania, więc wzajemnie się dokarmiamy. Anthony trzyma nas w gotowości, pomaga dopiąć muzykę i połączyć ją, żeby bezproblemowo płynęła. Skąd Patrick ma gitarę w kształcie trumny? Była robiona na specjalne zamówienie? Patrick Evil: Jestem wspierany przez Schecter Guitars. To była pierwsza gitara w kształcie trumny. Była drugą wyprodukowaną sztuką, ale w związku z tym, że była pierwsza, nadaliśmy jej numer seryjny 666, żeby dodać jej diabelskiego zacięcia. Gitara ma siedem strun, niesamowite czucie i brzmienie! Anthony Lopez: Chyba wyprodukował ją po raz pierwszy Schecter. Nie jestem pewny jaka stoi za tym historia. W sieci pojawiło się oficjalne video do utworu "Dichotomy". Kto jest jego autorem? Patrick Evil: Prawdziwą siłą napędową do tego był Anthony z fanem. To zaszczyt, ze zrobili to dla nas. Anthony Lopez: Michael Heinz z Obscure Prodution w Niemczech zrobił dla nas klip. Wykonał zabójczą robotę i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu i współpracy z Heinzem. Ten numer różni się trochę od reszty. Słychać spore naleciałości wczesnych lat 70-tych. Takie mieliście założenie czy może wyszło to przez przypadek? Patrick Evil: Riffy w tej kompozycji zawsze grałem w domu, bez dynamiki i aranżacji. Przedstawiłem je więc zespołowi i zagrane z nimi zabrzmiały niesamowicie. Uwielbiam ten styl grania na gitarze z wczesnych lat metalu i rocka. Tak nauczyłem się grać na gitarze. Anthony Lopez: Patrick bardzo inspiruje się wczesnymi Scorpionsami i Deep Purple. Kawałek ma w pewnym sensie klimat wczesnych lat 70-tych oraz trochę wpływów bluesowych. Specjalnie stworzył takie riffy.

Foto: Satan’s Host

tu kontynuacją "By The Hands Of The Devil". Przy każdym wydawnictwie staramy się dojrzewać muzycznie i tekstowo. Myślę, że nasz rozwój jest dobrze pokazany na "Virgin Sails". Jak długo powstawał materiał na ten krążek? Patrick Evil: Ciężko mi powiedzieć ile czasu zajmuje tworzenie, bo ja tworzę cały czas. Ogólnie zajęło nam od trzech do czterech miesięcy, żeby poskładać wszystkie piosenki i nagrać je. Harry Conklin: Od początku do końca, to będą jakieś trzy miesiące. Tworzenie jest dobrą zabawą. Możemy zrobić coś z niczego i tchnąć w to życie. Wszystko zaczyna się od gitarowego riffu i rozrasta się. Wszyscy współpracujemy przy pisaniu tekstów i czasami linii melodycznych. Kiedy jesteśmy zadowoleni z rezultatu, staje się częścią nas od nas. Anthony Lopez: Album został napisany w całości na początku roku 2012, nagraliśmy wszystko w maju i mieliśmy go wydać pod koniec roku 2012. Nasza wytwórnia wsparła nas finansowo, a album został wydany około 1,5 roku temu.

8

SATAN’S HOST

Anthony Lopez: Cóż, kiedy wytwórnia była gotowa wydać album, nasz producent nie miał czasu, żeby przyjść i dokończyć album, więc nie mogliśmy brać udziału w ostatecznym miksowaniu. Myślę, że właśnie tutaj jest kilka aspektów albumu, które mogłyby być lepsze, gdybyśmy byli częścią procesu. Na szczęście nasz producent dobrze nas zna i był w stanie dokończyć ze świetnym efektem. Brzmienie krążka jest selektywne i jednocześnie dynamiczne i bardzo mocne. Kto jest za nie odpowiedzialny? Patrick Evil: Myślę, że to my jesteśmy odpowiedzialni za brzmienie. Kiedy występujemy jako zespół, nasz producent, Dave Otero, robi wspaniałą robotę uchwytując nas w procesie nagrywania, ale wiem, że możemy być jeszcze lepsi, bo kiedy gramy razem nie mieści mi się w głowie jak dobrze to brzmi i czuję, że na każdym albumie udaje nam się coraz lepiej oddać ten klimat. Harry Conklin: Pat tworzy główną część większości materiału, a Anthony i ja pomagamy mu stać się czymś prawdziwym. Czasami Anthony ma w głowie

Można powiedzieć, że Satan's Host posiada swój własny styl, na który składa się idealnie wyważone połączenia black/death metalu z heavy metalem. Chyba nie ma drugiego zespołu, któremu udaje się to tak perfekcyjnie. Co wy o tym sądzicie? Patrick Evil: Myślę, że to co sprawia, że zespół jest świetny, to umiejętność zdefiniowania własnego brzmienia w kompozycjach, które piszesz i grasz. To oddziela dobre zespoły od tych niesamowitych. Kochamy słuchać Judas Priest, Maiden, Metalliki. Wiesz kim są jak tylko zacznie się ich utwór. Myślę, że my robimy to samo. Anthony Lopez: Patrick stworzył kluczowe brzmienie Satan's Host bardzo wcześnie. Byliśmy w stanie zagrać każdy gatunek metalu i sprawić, żeby brzmiał w naszym stylu. Nie ma tak naprawdę znaczenia co produkujemy, będzie i tak brzmiało świeżo i nadal będzie miało to typowe brzmienie. Jak dla mnie "Virgin Sails" jest jednym z lepszych albumów 2013r. i z tego co zauważyłem nie tylko dla mnie. Jakie są reakcje sceny na ten krążek? Patrick Evil: To bardzo przyjemne, że wszystkie gazety i fani są tak zadowoleni. Jesteśmy z tego dumni i zmotywowani do bycia lepszymi, żeby wnieść naszą muzykę na szczyt. Żyjemy naszą muzyką i twórczością jako fani metalu. Jestem bardzo szczęśliwi, że inni czują to samo co my. Anthony Lopez: Dostaliśmy same świetne recenzje i ogólny odbiór albumu. Pracujemy ciężko, żeby wyprodukować wysokiej jakości muzykę metalową i widać to we wszystkich dobrych opiniach jakie dostajemy za album. Pod koniec 2011 roku ukazała się kompilacja "Celebration: For the Love of Satan" zawierająca dwa nowe otwory i dziesięć wybranych z waszej dyskografii nagranych na nowo. Jaki był cel tego wydawnictwa? Według jakiego klucza dobieraliście utwory?


Patrick Evil: Cóż, chcieliśmy świętować naszą 25 rocznicę przez wymyślenie i nagranie na nowo piosenek z wszystkich naszych albumów, żeby Harry śpiewał na utworach z naszej przeszłości bez niego. Ciężko było wybrać numery, po prostu było za mało miejsca na tym albumie. Prawdopodobnie zrobimy to ponownie na naszą 30 rocznicę. Myślę, że to dobra nagroda dla nas i naszych fanów. Anthony Lopez: Chcąc uczcić 25 rocznicę wydania kultowego klasyka, "Metal from Hell" i zamiast zrobić składankę największych hitów i użyc dawnych nagrań pomyśleliśmy, że byłoby lepiej nagrać na nowo kilka klasyków z poprzednich lat, udoskonalić je śpiewem Harry'ego i sprawić, żeby to brzmiało jak nowe nagranie, bo jedynymi utworami jakie Harry śpiewał w oryginale były "Metal from Hell", "Hell Fire" i "Witches Return", wszystkie poprzednie były śpiewane przez naszego poprzedniego wokalistę. Wspaniale było widzieć jak Harry zabiera się za te piosenki. Wybrane utwory należą do naszych ulubionych lub takich, które podkreśliłby głos Harry'ego. Nie było trudno zdać sobie sprawę jakie piosenki powinniśmy nagrać. Teraz mamy kolejne, za które chcielibyśmy się zabrać, ale ze względu na brak czasu nie mogliśmy ich skończyć. Jak doszło do powrotu Harry'ego do Satan's Host po wielu latach? Patrick Evil: Myślę, że była to magia, czas był odpowiedni. Mieliśmy jechać na festiwal Keep it True, a Elixir opuścił zespół w tym samym czasie, przez te wszystkie lata utrzymywaliśmy kontakt z Harrym. Wydawało się być dobrym pomysłem rozpocząć znowu pracę z Harrym. Mieliśmy razem sporo niedokończonych spraw, a kiedy zaczęliśmy razem tworzyć, wiedzieliśmy, że dzieje się coś szczególnego. To było jak boska interwencja. Magia i energia były z nami. Było wspaniale, nawet lepiej niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy ze sobą pracować wiele lat temu. Harry Conklin: Zaproszono mnie, żebym zagrał na festiwalu w Niemczech dla wielu greckich fanów ery "Metal from Hell". Chcieliśmy dać im coś specjalnego i nowego, więc zaczęliśmy pisać i tak się zaczęło. Teraz minęło prawie pięć lat i cztery albumy i zaczynamy tworzyć prawdziwą magię. Anthony Lopez: Patrick i Harry pozostali przyjaciółmi przez te lata. Kiedy nasz ostatni wokalista opuścił zespół, bez namysłu poprosiliśmy Harry'ego o powrót. Dodatkowo mieliśmy ofertę zagrania na festiwalu KIT. Wszystko do siebie pasowało. Później stworzyliśmy "By the Hands of the Devil" i dalej jakoś poszło. Czy podczas koncertów wykonujecie utwory tylko z płyt z Harrym czy też gracie coś z czasów gdy nie było go w składzie? Patrick Evil: Gramy utwory, które kochamy, Czasami trudno jest ułożyć set listę. Kiedy coś już mamy, stwierdzamy: "Oh, zapomnieliśmy tego, czy tamtego utworu". Mamy więc tyle set list, że możemy ruszyć w trasę i mieszać różne piosenki co noc, a nawet wtedy możemy wykonać nowy, ulepszony numer, żeby zobaczyć jak się przyjmie i zorientować się w jakim kierunku powinniśmy iść w trakcie jego nagrywania. Anthony Lopez: Cóż, gramy wszystkie utwory z "Celebration", w których oryginalnie Harry się nie pojawia, plus kilka utworów z "Power-Purity-Perfection… 999", ale oprócz nich innych albumów jeszcze nie przejrzeliśmy, ale mamy taki zamiar. Obecnie, w krótkim czasie mamy dużo zgłoszeń o Harry'ego od albumów "Metal From Hell" i "Midnight Wind" oraz trzech, które nagraliśmy od jego powrotu. To będzie jakieś pięć godzin materiału, nie licząc jeszcze około godziny poświęconej dla nowego materiału, który znajduje się na "Virgin Sails". Pozostając w temacie koncertów to zauważyłem, że nieczęsto występujecie na żywo. Czemu tak się dzieje? Patrick Evil: Podróżowanie jest bardzo kosztowne, więc robimy to, co robimy. Gdyby od nas to zależało, płacilibyśmy i gralibyśmy stale. Robimy wszystko co w naszej mocy, żeby tak się stało. Przemysł nie jest taki jak kiedyś, więc dużo trudniej jest się teraz wybić. Dajemy więc z siebie wszystko i ciągle tworzymy, bo wiemy, że wkrótce przestaną nam odmawiać, a ludzie będą żądać naszych koncertów. To już się dzieje. Wielu ludzi z przemysłu postrzega nas jako undergroundowy kultowy zespół metalowy. My myślimy o sobie jako o trend setterach na czele ruchu metalowego, którzy zabierają tą muzykę w rejony, gdzie inni się nie zapuścili. Niesiemy pochodnię za Dio, Sabbath i zabieramy metal w przyszłość!

Harry Conklin: Jeżeli chodzi o koncerty metalowe, to przemysł jest teraz bardzo napięty. Zespoły muszą robić większość rzeczy samemu. Ciężko jest nam stworzyć wystarczająco dużą trasę, która sama by na siebie zarobiła. Anthony Lopez: Uwielbiamy grać na żywo i chcemy dawać jak najwięcej koncertów. Próbowaliśmy dostać się na różne trasy, festiwale i innego typu występów, ale wielu promotorów nie jest zainteresowanych, a my nie wiemy dlaczego. Próbujemy się wybić, otrzymujemy świetne recenzje naszych albumów na całym świecie, ale nikt nie chce dać nam szansy. Jesteśmy gotowi, mamy swój towar i nie zawiedziemy. Mamy fanów na całym świecie, którzy piszą do nas stale, a jedyne co możemy zrobić to powiedzieć im, żeby domagali się nas od swoich lokalnych promotorów. Satan's Host

Nasz ostatni wokalista nie miał tak czystego głosu jak Harry, ale był świetny w black/death metalu. Ostatni album jaki z nim zrobiliśmy był bardzo dobrze przyjęty i zgarnął wspaniałe recenzje na całym świecie. Jednak myślę, że był to jeden z najbardziej niedocenianych metalowych albumów i mówię to, jako fan metalu, a nie jako jeden z tych, którzy grali na albumie. Jak mają się sprawy Harry'ego w Jag Panzer i Titan Force? Co słychać w tych grupach? Jest tworzony jakiś nowy materiał czy też ograniczają się na razie tylko do grania na żywo? Patrick Evil: Cóż, Harry stwierdził, że jesteśmy jego jedynym zespołem, a daje z nimi kilka koncertów ze względu na sentyment do fanów. Te zespoły są dużą częścią historii i są świetne, więc nie wpływa to na nas,

Foto: Satan’s Host

chce grać dla was wszystkich!!! W tym roku będzie można zobaczyć was na "Up the Hammers" w Grecji. Planujecie jeszcze jakieś wys tępy w Europie? Patrick Evil: Tak, planujemy zrobić wszystko co możemy. Naszym celem jest, niezależnie od tego gdzie gramy, żeby pokazać miłość do muzyki naszym fanom, tak żeby chcieli coraz więcej. Kochamy metal tak samo jak oni. Harry Conklin: Jesteśmy gotowi wykorzystać każdą okazję, jaka się pojawi. Anthony Lopez: Mam nadzieję, że pojawi się więcej możliwości. Europejscy promotorzy powinni skorzystać z naszej podróży i trzymać nas w pobliżu, dać nam zagrać jak najwięcej koncertów. Jesteśmy na to całkowicie otwarci. Jaka publika uderza na wasze gigi? Czy są to fani gustujący w bardziej klasycznym metalu czy też może bardziej black/death metalowcy? A może i jedni i drudzy? Patrick Evil: Myślę, że mamy fanów na całym świecie. Kiedy gramy, fani są tak energetyczni, że gramy jeszcze mocniej i lepiej. Anthony Lopez: Powiedziałbym, że to dobra mieszanka wszystkich typów fanów metalu. Mamy coś dla każdego, kto kocha muzykę metalową, niezależnie od gatunku. Nie ma wielu zespołów, które mogą przekonać do swojego stylu tradycyjny heavy metal, black i death. Przyznam się szczerze, że nie słyszałem płyt Satan's Host bez Harry'ego. Jak wtedy brzmieliście? To był ten sam styl? Patrick Evil: Myślę, że zawsze graliśmy w takim samym klimacie. Chyba nawet jeżeli mieliśmy bardziej death i black metalowe wokale, to myślę, że mając Harry'ego w zespole, nasza muzyka jest bardziej uderzająca. Jak możecie usłyszeć na "Celebration", to właśnie nasz prawdziwy zespół. Anthony Lopez: Muzycznie było prawie tak samo.

bo kochamy Harry'ego i pracę z nim. Jest jednym z najlepszym wokalistów na świecie. To tylko pomaga rozpowszechnić i rosnąć naszej grupie im więcej ludzi słyszy Harry'ego i słyszy, że jest z Satan's Host. Harry wystąpił ostatnio gościnnie na nowej produkcji polskiego Crystal Viper. Słyszeliście ten album? Co sądzicie na temat tego zespołu? Patrick Evil: Nie wszyscy z nas działają tylko w Satan’s Host. Ćwiczymy i piszemy cały czas. Nawet Harry większość swojego czasu poświęca Satan’s Host. Nie ma nic złego w braniu udziału w innych projektach, bo ostatecznie będziemy ciągnąć Satan’s Host do granic. Wszystko to jest częścią tego, kim jesteśmy i całej tej świetnej muzyki, jaką zrobiliśmy. Jesteśmy jedną świetną metalową zbiorowością z większą historią niż kiedykolwiek moglibyśmy sobie wyobrazić wiele lat temu, kiedy zaczynaliśmy. Wasza strona liryczna jest mocna anty-chrześcijańs ka i satanistyczna. Kto u was odpowiada za teksty i co go inspiruje? Patrick Evil: Myślę, że po tak wielu latach, wszystkie inne religie wydają się być nam odległe, bo żyjemy własnym życiem w ten sposób. Fajnie jest inspirować innych, tym co robimy. Jeżeli zostałeś wychowany w jakiś sposób, albo żyjesz w określony sposób twoja muzyka będzie odzwierciedlała twoje wierzenia i to, kim jesteś. Żyjemy własnym życiem z dumą i robimy co możemy, żeby być dla innych inspiracją. Nie jest tak, że nienawidzimy wyznań innych ludzi. Staramy się otworzyć umysł i ujawnić rzeczy, o których inni mogli w ogóle nie wiedzieć. Anthony Lopez: Ja, Patryk i Harry piszemy razem. Niektórzy z nas biorą udział w całym procesie tworzenia. W zasadzie nasza trójka jest odpowiedzialne za stronę liryczną. W zależności od tematyki utworu i skąd pochodzi inspiracja, zawartość tekstowa jest poważniejsza od "By the End of the Devil". Czuliśmy, że mamy więcej do powiedzenia, więcej życiowych tematów i rzeczy dziejących się w tym skorumpowanym

SATAN’S HOST

9


świecie, jest wiele rzeczy, które nas inspirują. Lubię umieścić trzycztery różne punkty widzenia w moich tekstach. Lubię, kiedy słuchacz musi myśleć poza "pudełkiem" i szukać odpowiedzi. Przez całe życie byliśmy okłamywani przez rządy i religie. Myślę, że wielu ludzi nigdy tak naprawdę nie zastanawia się, dlaczego rzeczy wyglądają w taki, a nie inny sposób i po prostu ślepo podążają za obyczajami i wiarą w system, który niszczy ludzkość.

Anthony Lopez: Moribund było dla nas wspaniałe, ciężko nam wszystkim było w przemyśle, a oni nadal byli w stanie wydawać nasze albumy. "Virgin Sails" został opóźniony, ale udało się go wydać. Mamy świetną relację z Moribund.

Spotkały was kiedyś z tego tytułu jakieś nieprzyjem ności ze strony pewnych religijnych organizacji? Jakieś akcje typu odwoływanie koncertów etc.? Patrick Evil: Tak, oczywiście, ponieważ Ameryka jest głównie wyznania chrześcijańskiego, a ci ludzie mają najbardziej ograniczone myślenie z jakim się jak dotąd spotkałem. Zostałem wychowany w wierze okultystycznej, więc te wierzenia nie mają powiązania z moim. Studiowałem ich religię, ale oni nigdy nie uczyli się o mojej. Mówią kłamstwa na nasz temat. Anthony Lopez: Niektóre grupy religijne w Puerto Rico próbowały nakłonić fanów do bojkotu naszego koncertu w tamtym kraju. Powiedzieli, że przyjdą i będą protestować przed koncertem. Ostatecznie przestraszyli się i nie pokazali się, ale dla nas to była świetna reklama. Pozostając przy inspiracjach. Co Was inspirowało w początkach kariery, a co dzisiaj? Jakie zespoły wywarły na Was największy wpływ? Patrick Evil: Myślę, że największy wpływ na mnie miało na początku i nawet teraz było to, jak zniekształcony dźwięk gitary elektrycznej przechodzi przez 100-tu watowy wzmacniacz, wszyscy świetni ludzie grający ciężką muzykę oraz moc i głośność muzyki. Właśnie dzięki kocham muzykę i nadal mnie napędza! Anthony Lopez: Byłem wielkim fanem Iron Maiden, Kiss, Mercyful Fate/King Diamond od ich początków. Słucham dużo różnej muzyki, również oprócz metalu. Lubię dużo dziwnych rzeczy, ale taki po prostu jestem. Lubię uczyć się innych stylów i łączyć je z moim. Gram na perkusji od 7 roku życia, w bar bandach grałem mając 13 lat, dla mnie zawsze była to miłość i pasja. Żyję dla muzyki. Dlaczego wasz drugi album zatytułowany "Midnight Wind" nigdy nie ujrzał światła dziennego? Co się stało z tymi utworami? Patrick Evil: Nigdy nie mieliśmy wsparcia, żeby nagrać to jak chcieliśmy. Mieliśmy więcej piosenek, zagraliśmy i nagraliśmy to co mogliśmy. W tamtym czasie interesowały się nami różne wytwórnie, ale po prostu nie wyszło to tak, jak chcieliśmy. Podobna sytuacja była w 2002 roku z albumem "Legions of the Fire Age". Jak to wyglądało w tym przypadku? Patrick Evil: Tak, mieliśmy więcej niż wystarczająco materiału na ten album. Wyprodukowaliśmy go i nagraliśmy sami, ale wtedy zmieniliśmy skład zespołu i nigdy oficjalnie go nie wydaliśmy, tylko tak dla siebie. Później, niektóre z tych piosenek trafiły na "Burning the Born Again". "Virgin Sails" to już czwarty krążek wydany nakładem Moribund Records, więc chyba jesteście zad owoleni ze współpracy z nimi? Patrick Evil: Właściwie to nasze siódme wydawnictwo w Moribund. Zaczynając od "Burning the Born Again", "Satanic Grimoire", "Great American Scapegoat", "Power, Purity, Perfection", "By the Hands Of The Devil", "Celebration" do "Virgin Sails". Wierzyli w nas, kiedy nikt inny tego nie robił, przez co w pewien sposób jesteśmy lojalni względem ich.

10

SATAN’S HOST

Wersja winylowa ukazała się natomiast via High Roller Records. Możecie powiedzieć kilka słów na temat tego wydawnictwa? W jakiej ilości będzie dostępne? Patrick Evil: Uwielbiam, kiedy nasze albumy są wydawane na winylu. High Roller zawsze wykonuje kawał świetnej roboty. To zaszczyt, że możemy z nimi pracować. Przy każdym naszym wydawnictwie wykonują świetną pracę! Anthony Lopez: Album na winylu wyszedł 31 października przez High Roller. Nie wiem co mógłbym powiedzieć więcej, oprócz tego, że jest na winylu. High Roller produkuje świetne rzeczy. Za oprawę graficzną waszej płyty już po raz piąty odpowiada słynny Joe Petagno. Jak doszło do Waszej współpracy? Mówiliście mu czego mniej więcej oczekujecie czy też zostawiliście mu wolną rękę? Patrick Evil: To wspaniałe, że Joe robi dla nas okładki. Od kiedy skontaktowaliśmy się z nim za pierwszym razem, żeby pracował z nami, zawsze potrafi uchwycić ogień, jaki mamy na okładkach, które dla nas maluje. Zazwyczaj rozmawiam z Joe, wysyłam mu surowe wersje utworów i teksty, żeby znał nasze pomysły. Zazwyczaj ma wiele pomysłów i wysyłam nam szkice, albo po prostu przedstawia nam koncepcję i rozwala nas. Uwielbiam z nim pracować, bo zawsze wie co potrzebujemy, czasem nawet jeżeli mu tego nie powiemy. Anthony Lopez: Mamy świetną relację z Joe. Zwykle podsuwamy mu nasze wczesne pomysły na to, co chcemy mieć na albumie, a on je rozwija i za każdym razem rozwala nas ostateczną wersją okładki. Jest wielkim fanem muzyki i lubi z nami pracować. Jaka przyszłość jest przed Satan's Host? Jakie cele stawiacie przed sobą? Patrick Evil: Obecnie kończymy pisanie naszego nowego albumu i próbujemy grać jak najwięcej koncertów. Czuję, że jesteśmy blisko, żeby się przebić i stać się czołową nazwą w przemyśle i przejąć przewodnictwo w prawdziwym metalu na całym świecie. Anthony Lopez: Obecnie kończymy sesje tworzenia na kolejny album i przygotowujemy się do wejścia do studia latem. Jesteśmy chętni do grania i bycia wszędzie, więc staramy się mieć jak najwięcej możliwości na trasę i koncerty. To już wszystkie pytania z mojej strony. Ostatnie słowa dla polskich fanów? Patrick Evil: Dziękujemy wszystkim naszym fanom i waszemu magazynowi za wsparcie. Będziemy dalej wypuszczać metal dla was wszystkich. Kupujcie nasze albumy. Zobaczcie nas na żywo. Pomóżcie doprowadzić nas do czołówki! Anthony Lopez: Polskie Legiony rządzą!!! Dziękujemy za wsparcie! Mamy nadzieję, że wkrótce wszyscy się spotkamy!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HMP: Trudno jest zarzucić Hiraxowi jakiś słaby album. Najnowsze wydawnictwo na pewno nim nie jest i można powiedzieć z całą pewnością, że spełnił pokładane w nim oczekiwania. Jak tam nastroje na progu premiery najnowszego krążka? Katon de Pena: Bardzo dziękuję za twe miłe słowa. Wszyscy w Hirax jesteśmy bardzo podekscytowani tym, co osiągnęliśmy na "Immortal Legacy". Przewiduję prawdziwą thrash metalową eksplozję grubych rozmiarów w dniu premiery! Czy pokusiłbyś się o stwierdzenie, że jest to doty chczasowo wasz najlepszy album? Czy uważasz, że tym wydawnictwem możecie znacząco wpłynąć na to, co się będzie działo na thrash metalowej scenie w najbliższych latach? Czuję, że stworzyliśmy coś bardzo szczególnego, wręcz nieziemsko epickiego. Teraz czas na fanów, by osądzili nasze dzieło i to czy na dłużej zatrzyma się w thrash metalowych annałach. Jestem przekonani, że zagorzali fani Hirax zostaną wgnieceni w ścianę, gdy usłyszą ten materiał. "Immortal Legacy" sprawi, że łby pójdą w ruch, a z uszu będzie ściekać krew! Wasza muzyka pozostaje wierna swoim korzeniom. Czy nigdy nie przemknęła wam przez głowy myśl, że od czasu do czasu warto trochę poekspery mentować poza granicami prawilnego thrash metalu? Hirax zawsze pozostanie wierny prawdziwemu thrashowi. Żadnych kompromisów, żadnych półśrodków, żadnego lecenia na kasę, żadnej komercji.. Ludziki, które kupują nasze nagrania wiedzą, że jesteśmy wobec nich uczciwi. Zawsze będziemy lojalni wobec naszych thrash metalowych korzeni. Thrash till death… Obecnie jesteś jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Jest już tak od jakiegoś czasu. Czy to oznacza, że to głównie ty odpowiadasz za wszys tkie ważne decyzje w zespole? Myślę, że jest już sprawą oczywistą, że to ja tu jestem u władzy, jednak wszystko zawsze najpierw obgaduję z zespołem zanim poweźmiemy jakąś ważką decyzję. To jednak ja zawsze mam ostatnie słowo w każdej kwestii. Goście z zespołu ufają mi, ponieważ wiedzą, że to jest moje życie i moja religia. Ja żyje, śpię i oddycham Hiraxem, dwadzieścia cztery godziny na dobę każdego dnia. W jaki sposób pisaliście muzykę na "Immortal Legacy"? Wszystkie riffy ułożył Lance czy też w tej dziedzinie miał miejsce wysiłek grupowy? Pracujemy głównie u mnie w domu. Jakieś 90% muzyki tam powstało. Wszystkie riffy wychodzą spod ręki Lance'a Harrisona - to jest jego robota. Wybieramy najlepsze kawałki i przedstawiamy je reszcie zespołu. Większość utworów jest skomponowana i zaaranżowana zanim w ogóle wejdziemy do sali prób. Pozostałe 10% muzyki tworzymy podczas wspólnego grania na próbach. Świetnie się nam razem współpracuje i wszyscy rozumiemy to jak tworzyć ciężką muzykę. Utwory na nowym albumie są głośne i pełne mocy. Każda kompozycja wręcz tętni wewnętrzną energią i siłą. Spodziewaliście się osiągnięcia tak dobrego efektu zanim weszliście do studia? Byliśmy świadomi tego, że nasz wysiłek zaowocuje mocarnie brzmiącym materiałem. Chcieliśmy podciągnąć naszą muzykę na poziom wyżej. Mieliśmy przy tym na uwadze nasze koncerty, lecz także chcieliśmy osiągnąć mega epickie brzmienie w studio. W ten sposób połączyliśmy głośność i surowość w jedno! Dlaczego zdecydowaliście się dodać taką kom pozycje jak "Earthshaker" do albumu? Nie chodzi o to, że jest zła, wręcz przeciwnie, jednak chciałbym się dowiedzieć czyj był to pomysł by dodać taki motyw do reszty utworów? To był mój pomysł. Usłyszałem pewnego razu jak Lance grał ten motyw w naszej sali prób. Spodobało mi się to niesamowicie. Pan Harrison stworzył bardzo interesującą partię gitarową. Podobnie z "Atlantis". Co was popchnęło w zare jestrowanie krótkiego fragmentu z samą gitarą basową? Na najnowszym albumie chcieliśmy także pokazać


diving i niekończące się slam pity. Wszędzie pełno zaciśniętych pięści w powietrzu i morze wylewanego potu. To był prawdziwy thrash metal, koncert którego nigdy nie zapomnę! Na scenie było sporo polskiej wódki, więc koncert był tym bardziej udany. Jesteśmy niezmiernie dumni z polskich fanów. Są tacy jak my - żyją dla heavy metalu.

Z uszu będzie ściekać krew Kompromisów brak, tylko żelazne konkrety - tak wygląda twórczość Hirax od samego początku i tak też jest i tym razem. Thrash metal serwowany nam przez załogę przesympatycznego Katona zawsze był charakterystyczną i na swój sposób świeżą szarżą stali i destrukcji. Ta formacja, założona w 1981 roku, funkcjonująca najpierw pod nazwą L.A. Kaos, a następnie K.G.B., nadal prze do przodu z siłą oblężniczego tarana. Sterowana przez jedną z barwniejszych i oryginalniejszych postaci w metalowym biznesie - Katona de Penie - nadal stanowi ważny czynnik na scenie metalowej. Dlatego zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Rozmawialiśmy z Katonem nie tylko o nowej płycie, ale także o zamierzchłej historii zespołu, bieżących sprawach oraz o fanach Hirax z całego świata. głębie instrumentalną zespołu. Nasz basista Steve Harrison, młodszy brat Lance'a, wymyślił te niesamowitą basową kompozycję. Myślę, że "Atlantis" jest świetnym uzupełnieniem do "Earthshakera". Okładka albumu została stworzona przez legen darnego Phila Lawvere'a. Jego styl jest bardzo charakterystyczny. Każdy chyba kojarzy jego prace na albumach Kreatora, Deathrow czy Enforcera. Bardzo podoba mi się to, co stworzył dla "Immortal Legacy" i wydaję mi się, że jego kreska lepiej pasuje do Hirax niż prace Eda Repki. A jak ty uważasz? Myślę, że Philip był idealnym wyborem na twórcę malowidła olejnego na okładkę naszego wydawnictwa. To była jego pierwsza praca od dwudziestu pięciu lat. Stworzył niesamowite dzieło. Wiem jak wyglądała praca na "Empreror's Return" Celtic Frost, więc wiedziałem, że spełni nasze pokładane w nim nadzieje i to z nawiązką! Okładka "Immortal Legacy" tętni thrashem! Myślę także, że ta praca nawiązuje również do okładek z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - Uriah Heep, Nazareth, Molly Hatchet, Budgie i tak dalej.

Twoja maniera śpiewania jest bardzo oryginalna i charakterystyczna. Kim byli ci na których się wzorowałeś za młodu? Gdy zaczynałem śpiewać dużą inspiracją dla mnie był Ronnie James Dio, Ian Gillan, Klaus Meine, Marc Storace, Bon Scott, Rob Halford, Phil Lynott i tak dalej. Dzisiaj głównie słucham Luciano Pavarottiego. Co do wokali na naszym najnowszym albumie, bardzo dużo zawdzięczam naszemu produ-

Splitów Hiraxa jest jak mrówków. Dlaczego darzycie tak wielką estymą wydawnictwa tego typu? Powodem dla którego tak bardzo lubimy wydawać splity jest fakt, że zawsze robimy je z zespołami, które szanujemy, na przykład nasz najnowszy split jest robiony razem z Sodom. Te wydawnictwa są świetne dla zespołów, gdyż w ten sposób otwieramy się dla publiczności tego "drugiego zespołu". W ten sposób rozprzestrzeniamy swoją muzykę gdzie tylko się da. Co robiłeś w latach dziewięćdziesiątych? Aktywność Hirax uległa zawieszeniu w 1989 roku, a później śpiewałeś w House of Suffering, lecz co było potem? Nawet, gdy nie byłem członkiem żadnego zespołu, to nadal byłem zaangażowany w heavy metal. Pracowałem dla różnych wytwórni i sklepów muzycznych, a także organizowałem koncerty dla zespołów, które dopiero uczyły się tajników przemysłu muzycznego. Pomogło mi to w późniejszych latach, gdy zreaktywowałem Hirax w 2000 roku. Hirax jest zespołem, który jeździ na światowe trasy. Czy w takim razie widzisz jakieś wyraźne różnice między fanami z USA i Europy? Większość naszych koncertów, niezależnie od tego gdzie mają miejsca, są spektaklami kompletnego szaleństwa ze strony fanów. Rzekłbym jednak, że w Ameryce Południowej tego szaleństwa jest jednak

Foto: SPV

W sesji nagraniowej wzięło gościnny udział trzech gitarzystów. Co dokładnie jest ich autorstwa na płycie? Byli to Rocky George z Suicidal Tendencies, Jim Durkin z Dark Angel oraz Juan Garcia z Agent Steel. Każdy z nich nagrał po trzy solówki. Była to niesamowita przeprawa, gdyż każdy z nich po prostu niszczy swymi akrobacjami na gryfie Naprawdę, szczerze uważam, że ci goście to są najlepsi muzycy w muzycznym biznesie. Mike Guerrero dołączył do Hirax w 2011 roku, jednak nie widzę nigdzie żadnej wzmianki o nim na płycie. Teraz już z nami nie gra, gdyż nie nauczył się materiału, który mieliśmy zarejestrować w studiu nagraniowym. Na albumach Hirax znajduje się wiele utworów, które mają hiszpańskojęzyczne tytuły. Moje pytanie jest dość proste - skąd taki pomysł? Hirax posiada ogromną bazę fanów w krajach hiszpańskojęzycznych na całym świecie. Te utwory są specjalną dedykacją dla tych maniaków. Wierzymy w jedność poprzez muzykę i szanujemy wszystkie kultury bez względu na to do jakich krajów się udajemy. Jak to się stało, że Tom G. Warrior z Celtic Frost jest autorem waszego oryginalnego logo? Przyjaźnie się z Tomem już od ponad trzydziestu lat. Gdy byliśmy młodsi pisaliśmy do siebie bardzo często przy okazji wymieniając się kasetami. Darzę go naprawdę wielkim szacunkiem. Tom zaprojektował logo Hirax i Celtic Frost mniej więcej w tym samym czasie. Używamy go nieprzerwanie od 1984 roku, gdy podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade i z Roadrunnerem.

centowi Billemu Metoyerowi. Pracował naprawdę ciężko, by wydobyć ze mnie absolutnie to, co najlepsze. Nie powiem, jestem bardzo zadowolony z rezultatu jaki osiągnął! Jakie kroki podejmujesz by zachować swój głos? Czy stosujesz jakieś określone ćwiczenia? Cóż, zawsze jest dobrym pomysłem, by rozgrzać swoje gardło przed śpiewaniem. Dobre jedzenie i odpowiedni odpoczynek tez pomagają. Staram się zawsze nawadniać moje struny głosowe, dlatego piję bardzo dużo wody. Wypuściliście DVD zatytułowane "First Time In Poland" zarejestrowane podczas waszego występu w kwietniu 2011 na Silesian Massacre II. Jak wspominasz tamten występ i tamten wieczór? Posiadamy bardzo szczególną więź z fanami z Polski. Bardzo kochamy ten kraj i ludzi. Ten koncert był jednym z najdzikszym i szaleńczych występów jakie kiedykolwiek zagraliśmy. Nieprzerwany stage

ciut więcej. Thrash metal jest prawdziwą pasją dla naszych fanów z tamtego zakątka świata. Muszę powiedzieć, że polscy fani bardzo mi przypominają tamtych maniaków, gdyż też są oddani muzyce w stu procentach. Zwykle przed występem możemy usłyszeć publiczność śpiewającą Hiraxowe przyśpiewy piłkarskie zanim wejdziemy na scenę. To zawsze wskazuje na to, że koncert będzie piekielnie dziki i szalony! Bardzo dziękuję za czas jaki nam się zgodziłeś poświęcić. Teraz przyszła kolej na twoje ostatnie słowa dla polskich fanów Hirax. Na zdrowie! Fani Hirax w Polsce - dziękuję wam za wasze zagorzałe wsparcie. Widzimy się na trasie po premierze "Immortal Legacy" przez Steamhammer/SPV Records. Sprawdzajcie wieści na naszej oficjalnej stronie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HIRAX

11


udziału w nagrywaniu "No Place For Disgrace", za to brał udział w jego tworzeniu w 1988 roku. Nadało to sens, żeby przywrócić do pomysłu o "No Place For Disgrace". Słyszałem od wielu fanów, że od lat nie mogli już nigdzie znaleźć tego albumu. Tym razem, Michael Gilbert miał kopie oryginalnego kontraktu z Elektrą i wyczytał, że po pięciu latach możemy nagrać go ponownie. To była dla nas wspaniała informacja, mogliśmy nagrać "No Place For Disgrace" jeszcze raz i zebrać oficjalny skład na sesję. Dało nam to również możliwość zrobienia go w taki sposób, jak chcieliśmy od samego początku.

Mierzenie się z klasyką Dla jednych kapela na miarę Metaliki, dla drugich jedna z wielu kapel, która gra thrash metal. Jednak mimo zajętego stanowiska trzeba przyznać, że Flotsam and Jetsam to kultowa kapela, która odbiła swoje piętno na muzyce thrash metalowej i nie tylko. Niczego nie muszą już udowadniać, a jednak postanowili zmierzyć się z klasyką czyli "No Place For Disgrace". Nowe wersja nie ustępuje oryginałowi, co nie jest takie proste. O motywach nagrania ponownie tego kultowego albumu, a także innych ciekawych sprawach udało mi się porozmawiać z Kellym Davidem Smithem, który starał się bardzo wyczerpująco odpowiadać. HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie chciałbym zacząć od pogratulowania wam całkiem udanego "No Place For Disgrace". Co prawda nie jest to nowy materiał, ale album należy traktować jako nowy krążek. Powiedzcie więc, jak reagują fani na wasz "nowy" album? Kelly David-Smith: Dzięki za miłe słowa. Początkowo było wiele sceptycznej i negatywnej paplaniny na temat ponownego nagrania klasyka. Po tym jak wyszła, ludzie tacy jak wy, zaczęli wystawiać nam komentarze o pozytywnej naturze i wtedy sceptycy zaczęli się odwracać i sprawdzać, co nagraliśmy. Nie spodziewaliśmy się dużo po współczesnym internetowym świecie krytyków online za klawiaturą. Albo ją kochają, albo nienawidzą. Zabawne jest to, że więk-

miast zaczęli pytać o zremiksowanie i zremasterowanie "No Place For Disgrace" tak jak "Dooomsday For The Deceiver". W tamtym momencie nie grałem we Flotsam i pracowałem tylko nad projektem "Dooomsday For The Deceiver", a Craig i Mark nie mogli nadać pomysłowi historycznego ujęcia, które ja dodałem. Pracowali wtedy nad tym, nad czym w tamtym czasie pracowali z zespołem. Więc kiedy pojawiła się taka prośba, zacząłem zastanawiać się i szukać, co można by zrobić. Skontaktowanie się z odpowiednimi ludźmi zajęło trochę czasu. Mimo upadku Elektry i zaprzestaniem tłoczenia przez nich "No Place For Disgrace" po tym jak odeszliśmy z wytwórni na początku lat 90-tych, nadal mieliśmy względem nich spory dług do spłacenia. Żeby zrobić cokolwiek, mu-

Czy nie lepiej było nagrać nowy materiał? Kelly David-Smith: Ten zespół pokazał przez wiele lat, że potrzeba trochę czasu, żeby coś stworzyć i wydać, to był sposób na pozyskanie Michaela, utrzymanie na nas uwagi podczas okresu tworzenia i utrzymaniu tempa po "Ugly Noise". A także, żeby oddać to z powrotem w ręce fanów. Czy przez ponowne nagranie kompozycji z "No Place For Disgrace" mamy rozumieć, że album z 1988 był niedopracowany? Czy te zmiany i nowa wersja były koniecznie? Jaki był wasz zamiar? Kelly David-Smith: Nie, w ogóle. Patrzymy na to w następujący sposób. W latach 1987 - 1988 byliśmy bardzo młodzi, bardzo nowi, bardzo niedoświadczeni w pracy z dużymi wytwórniami i ogólnie, jak się w to gra. Nasz menadżer był zajęty przez większość czasu Megadethem (kolejny wybór, który był dla nas bardzo pouczający). W pokoju mikserskim z Michaelem Wagenerem, gitara brzmiała nie tak jak chciał Gilbert, a po małej kłótni odpuściliśmy, bo Wagener miał wielkie nazwisko, a my byliśmy malutcy i był to nasze pierwsze wydawnictwo z Elektrą. Naprawdę nie wiedzieliśmy jak bardzo mogliśmy na niego naciskać. Chcieliśmy utrzymać swój status w wytwórni, więc odpuściliśmy. Po drugie. Troy był w zespole tylko niespełna rok, dopiero co został absolwentem szkoły muzycznej w Hollywood i był jednym z trzech faworytów podczas przesłuchań do Metalliki. Jak już zostało powiedziane, nagraliśmy "No Place For Disgrace", a nie jestem pewny, czy byliśmy na to w 100% gotowi. Trochę się chyba pośpieszyliśmy i słychać to w naszej grze. Wracając do niej dzisiaj po tylu latach, chcieliśmy mieć pewność, że wyjdzie dobrze, czysto i precyzyjnie. Dokonaliśmy pewnych zmian, które dodaliśmy, a powstały w wyniku grania ich przez wiele lat na żywo, więc ja dodałem coś od siebie w tej kwestii. AK modyfikował "Hard On You" nawiązując do współczesnych problemów związanych z pobieraniem. PMRC zniknęło i większość nowych fanów by tego nie zrozumiało. Tak więc część zawartości została zaktualizowana, żeby lepiej dopasować się do współczesnego świata. Która wersja tego albumu w/g was brzmi lepiej? No i dlaczego? Kelly David-Smith: Wyżej wspomniałem, że edycja z 2014 roku jest dla mnie tym, czym powinna być na początku, zarówno pod względem dźwięku jak i dokładności. Zostało ulepszone przede wszystkim brzmienie i okładka. Muzycznie już takich wielkich zmian nie ma. Czy taki był właśnie zamiar? Kelly David-Smith: Myślę, że już odpowiedziałem na to pytanie.

Foto: Metal Blade

szości z nich nie słyszała naszego albumu. Mogę się założyć, że większość z nich nigdy nie grała na jakimś instrumencie. Ludzie są zabawni, obserwuję to nie tylko na przykładzie muzycznego świata. Byłem na wiosennym treningu baseballowym i to samo dzieje się u ludzi (kobiet i mężczyzn), którzy w swoim życiu prawdopodobnie uprawiali jakiś sport przez dwie sekundy i mają małe pojęcie ile kosztuje zostanie profesjonalnym sportowcem czy muzykiem. Wyrzucają z siebie komentarze - bo każdy ma do tego prawo - nawet jeżeli nie ma pojęcia o latach ćwiczeń, aby dotrzeć do miejsca o jakimś poziomie. Słabo. Możecie wyjaśnić skąd się wziął pomysł na to by zagrać na nowo materiał z waszego klasycznego albumu jakim bez wątpienia jest "No Place For Disgrace" z roku 1988? Kelly David-Smith: Pomysł pojawił się w 2006 roku, po wydaniu jubileuszowej wersji "Dooomsday For The Deceiver" z okazji 20-lecia albumu. Fani natych-

12

FLOTSAM AND JETSAM

sieliśmy też licencjonować naszą własną muzykę, co dodało kolejne wydatki, na jakie nie byliśmy przygotowani. Zostawiłem więc ten pomysł, bo nie będąc w zespole, to nie był czas, ani miejsce żeby przepchnąć ten pomysł. Po "Ugly Noise" i odejściu Jasona Warda byliśmy w trasie z tym wydawnictwem z wynajętymi ludźmi, żeby wszystko się dalej kręciło. W 2010 roku przed moim powrotem do Flotsam, zacząłem odnawiać swoją relację z Michaelem Spencerem, który dołączył do Flotsam po odejściu Newsteda do Metalliki w 1987 roku. Został zwolniony z obowiązków przed "No Place For Disgrace" w 1988 roku. Rozmawialiśmy i przyjechał na nasz ostatni koncert tej trasy, żeby nas zobaczyć. Po powrocie z trasy do domu, wynajęci ludzie postanowił ruszyć dalej swoja drogą, więc zadzwoniliśmy do Michaela i zapytaliśmy, czy nie chce wrócić. Mieliśmy trochę czas po "Ugly Noise" ale nic się nie zrodziło. Wtedy zaczął się formować pomysł. Michael nie brał właściwie

Wiele osób stawia was na równi z Metalliką. Uważają, że jesteście również wpływowym zespole jeśli chodzi o thrash metal. Co o tym sądzicie? Jak się do tego odniesiecie? Kelly David-Smith: Schlebia mi, że ktoś przyrównują nas do zespołu tego kalibru. Myślę, że każdy zespół sięga do takiego poziomu, ale nikt nie jest nawet blisko poziomu wpływu, jaki Metallika ma na metal. Nie rock, Kiss jest królem w kategorii rock. Na wartość części Metalliki było również zasługą Jasona, a Mettalika z kolei miała na nas wpływ. O ile będąc inspiracją uścisnęliśmy wiele dłoni innych muzyków, którzy nam to powiedzieli. To wielki zaszczyt dla każdego muzyka, usłyszeć coś takiego. To oznacza, że Flotsam zostawiło swój ślad w świecie. Czego więcej możesz chcieć będąc muzykiem. Czy w czasie sesji nowej wersji "No Place For Disgrace" myśleliście żeby zaprosić Jasona Newsteda? Kelly David-Smith: Podczas nagrywania pojawił się pomysł, żeby zaprosić wielu różnych muzyków, z


którymi pracowaliśmy w 1988 roku, żeby zagrali z nami jako pewnego rodzaju hołd dla 1988 roku i metalu. Jason był jednym z tych, których poprosiliśmy o pomoc. Jednak w tamtym czasie, Jason pracował nad swoim projektem i trasą, więc nie był dostępny. Jak oceniacie jego wpływ na kształt muzyki Flotsam and Jetsam? Kelly David-Smith: Ciekawe pytanie. Miał wpływ na nas tylko wtedy, kiedy był w zespole. Po tym jak odszedł nie miał za dużo wspólnego z nami w zakresie kształtowania nas czy wpływu. Ludzie po prostu utożsamiają nas jako: "Zespół, z którego pochodzi Newsted". Miało to wiec wpływ z dala od nas, ponieważ nie ważne jak dobra była nasza muzyka, ludzie tylko to by widzieli. Nasza muzyka mówi sama za siebie. Jason był częścią piętnastu utworów Flotsam and Jetsam. Mamy ich ponad sto. Rzeczą, która miała na nas największy wpływ, było to jak Jason utrzymywał nasz biznes i korespondował z fanzinami i magazynami w latach 1984-85. Dzięki temu znalazł się wysoko na liście, kiedy chodziło o przesłuchania do Metalliki. Był tam i dawał z siebie wszystko, żeby otworzyć nam drzwi. Dzięki naszej wspólnej muzyce osiągnęliśmy wysoki status w magazynach takich jak Kerrang w 6K. Ale to Jason otworzył nam drzwi, żeby ludzie mogli nas usłyszeć. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Nowa wersja właściwie została zarejestrowana przez tych samych muzyków. Kelly David-Smith: To akurat nie jest prawda. Troy Gregor był na wersji z 1988 roku. Michael Spencer, który pisał na "No Place For Disgrace", nie znajduje się na tej wersji. Rozważaliśmy go jako oryginalnego członka tamtego procesu tworzenia. Niektóre utwory nabrały innego wydźwięku. Weźmy np. "Dreams of Death" ma z początku ciekawe tło. Dlaczego akurat takie rozwiązanie wybraliście? Kelly David-Smith: Unowocześniliśmy je używając pomysłów, które pojawiły się już po fakcie. Wiele razy pojawia się coś po czasie, co pasuje lepiej niż coś podczas nagrywania. Nie jest to rzadkością. "Escape From Within" nie ma swojego charak terystycznego wejścia. Co przeszkadzało w tam tym otwarciu kompozycji? Kelly David-Smith: I znowu, chodziło nam o wzmocnienie brzmienia a także jego unowocześnienie. Tak jak przy koncepcji okładki, w pewnych elementach cofnęliśmy się. "Escape From Within" mówiło o eutanazji, oryginał nie do końca uchwycił emocje tego pomysłu, więc trochę go udramatyzowaliśmy, a zrobiliśmy to za pomocą skrzypiec. Nawet cover Eltona Johna brzmi nieco inaczej. Czy nie myśleliście aby zaskoczyć fanów i wybrać jakiś inny cover? Kelly David-Smith: Początkowo myśleliśmy o tym przez jakiś czas, kiedy przygotowywaliśmy się do nagrywania. Trzeba brać pod uwagę zarówno ogólny obraz jak i historię, robiąc coś takiego. Nie zawsze chodzi o to, czego chce zespół, fani są dla nas bardzo ważni. Wcześniej wspomniałem, że chcieliśmy przywrócić światu klasykę, więc zostaliśmy względem niej lojalni. Czyli chcieliście być wierni starej trackliście? Kelly David-Smith: Tak W roku 1990 ukazał się trzeci album a mianowicie "When the Storm Comes Down", który przez wielu jest tym słabszym albumem w porównaniu do dwóch pierwszych. Jak się do tego odniesiecie? Kelly David-Smith: Po wydaniu "Dooomsday For The Deceiver" i "No Place For Disgrace" ciężko było je pobić. Mieliśmy z "When the Storm Comes Down" dużo problemów, znowu zmieniliśmy wytwórnię i management z Elektry na UNI/MCA. A&R, który nas tam doprowadził zostawił nas i przeniósł się do Geffen. Nasz nowy człowiek nie miał pojęcia o prawdziwym metalu. Muzycznie, na płytę silny wpływ miał Troy. Troy/Braverman napisali większość tekstów, gdyby nie brał w tym udziału Braverman, nie wiedziałbyś o czym są niektóre kawałki. Troy interesował się bardziej awangardowym typem muzyki, bardzo dalekim od tego co robimy, oddzielał się od nas w tamtym czasie. Byliśmy wielkimi fanami Alexa Perialisa i jego wkładu w metal. Wszystkich podstaw dokonualiśmy stosując procesy

analogowe, brzmiały zabójczo. Kiedy weszliśmy do studia, człowiek z A&R domagał się, żeby Alex użył cyfrowych procesów na tej płycie. Alex nigdy wcześniej ich nie używał i był mniej lub więcej zmuszony do tego przez wytwórnię. Ostatnio, w rozmowie z technikiem masteringu odkryłem, że w tamtym czasie rok 1990 - procesy cyfrowe były nadal nowością i jeżeli ktoś nie potrafi się nimi prawidłowo posługiwać, mógł spowodować dużą stratę w dynamice i tonacji. Nie obwiniamy o to Alexa, ale straciliśmy coś ważnego w tym procesie, przez co straciliśmy ciepło. Fani albo ją kochali, albo nienawidzili. To był nasz "Saint Anger" 1990 roku. Muzycznie było zupełnie inaczej, nie obawialiśmy się o ten element, muzyka się zmieniała, a alternatywa brała górę nad metalem. Nie bolało nas, kiedy patrzyliśmy co musimy zrobić, żeby przepchnąć się przez alternatywne rozmycie. Zawsze poszukujemy sposobów, żeby rozwinąć się na nowym albumie. Niektórzy mogą powiedzieć, że źle robimy, bo nie jesteśmy przewidywalni. Fani nie lubią zmian, nic na to nie poradzę. Nie znosimy braku zmian. To nudne i niepotrzebne, Rush było główną inspiracją dla perkusisty i przez to miało wielki wpływ na rozwój i rozbudowę koncepcji. Potem nieco eksperymentowaliście ze swoim stylem o czym świadczyć może album "Cuatro". Skąd taka zmiana? Kelly David-Smith: Myślę, że odpowiedziałem na to pytanie przed sekundą. Mogę dodać, że MCA nie podobał się "sukces" "When the Storm Comes Down". Spodziewali się więcej i dali nam tylko 90% swobody. Na "Cuatro" chodziło o sprowadzenie do pracy nad strukturą i komponowaniem utworów Neila Kernona. Nie zamierzaliśmy udawać kogoś innego, a MCA wierzyli, że potrzeba nam wskazówek od profesjonalisty. Podobała nam się praca z Neilem. Pomógł nam wnieść przestrzeń do utworów i osiągnąć efekty takie jak w "Secret Square", "Hypodermic Midnight Snack"… Po "My God" mieliście dłuższą przerwę, ale się nie rozpadliście. Co wtedy się wydarzyło? Skąd taka decyzja? Eric A.K.: To była nieplanowana decyzja. Naprawdę nie da się ułożyć harmonogramu dla kreatywności, albo sztuki. Tworzymy wtedy kiedy tworzymy i kończymy prace wtedy, gdy są ukończone. Kolejne wydawnictwo to "Dreams of Death", można potraktować go jako koncept album. O czym opowiada historia? Możecie ją streścić dla tych co nie mieli do czynienia z tym albumem? Eric A.K.: "Dreams Of Death" opowiada po prostu o człowieku, który ma koszmarne sny o zabijaniu ludzi, których kocha oraz przyjaciół. Kiedy się budzi, jego rodzina i przyjaciele są martwi. Czy macie zamiar zagrać na koncertach cały album "No Place For Disgrace"? Kelly David-Smith: Jeszcze tego nie ustaliliśmy. Rozmawialiśmy o No Place For Disgrace Tour, ale nic jak na razie nie przeszło. Obecnie mamy jakieś trzy/czwarte albumu w naszej set liście. Macie pomysł na kolejny album? Kelly David-Smith: Jakieś pomysły kręcą się wokół nas, ale nic nie znalazło się jeszcze na kasecie. Jesteśmy w trakcie tworzenia, ale nie spotkaliśmy się jeszcze całym zespołem i nie przejrzeliśmy wspólnie naszych pomysłów. Jakie macie plany na przyszłość? Kelly David-Smith: Obecnie mamy zapisane w planach letnie festiwale w Europie i koncerty w Brazylii pod koniec sierpnia. Później ruszymy do Stanów, albo zaczniemy hard core'ową pracę na wydawnictwo na początek 2015 roku. Dzięki za poświecony czas. Ostatnie słowo do waszych fanów... Kelly David-Smith: Flotz til Death \m/ Łukasz Frasek Tłumaczenie : Anna Kozłowska

FLOTSAM AND JETSAM

13


Sanktuarium prawdziwego klasycznego metalu Nie wiem co powiedzieć, więc wstawiam palącego się Hindenburga. Nie jest to kolejny post z Internetu, lecz scena z klipu do tytułowego utworu z najnowszej płyty Battleaxe. Legendarna brytyjska kapela, która stoi za jednym z najlepszych i przyobleczonych w bezapelacyjnie najbrzydszą okładkę albumów z początku lat osiemdziesiątych, wraca do gry z nową płytą. Nie dość, że wraca w wielkim stylu, to jeszcze miażdży genialnym wydawnictwem. Zupełnie jak Satan w zeszłym roku. "Heavy Metal Sanctuary" nie dość, że nie ustępuje klasycznym albumom Battleaxe czyli rzeczonemu "Burn This Town" oraz "Power From The Universe", to samo w sobie stanowi perfekcyjne przedłużenie tego szlaku dobrych płyt. Nastała więc idealna pora dla fanów NWOBHM by zaznajomić się z nowym dziełem starych legend, a także dla tych, którzy nie znają jeszcze nazwy Battleaxe, by poznać ten zespół i wspaniałą muzykę jaką tworzyli i nadal tworzą. HMP: Rok 2014 dopiero się zaczął, a wasze "Heavy Metal Sanctuary" już wydaje się być jednym z najlepszych tegorocznych albumów. Czy też tak uważasz? Czy rozpiera cię duma, gdy patrzysz na owoc waszych prac w studio? Czy byłeś zadowolony z efektu końcowego, gdy po raz pierwszy przesłuchałeś finalną wersję albumu? Brian Smith: Cóż, pracę nad albumem zajęły nam naprawdę dużo czasu. Cały proces tworzenia i nagrywania był niezwykle wyczerpujący. Z początku nagrywaliśmy wszystko w warunkach domowych, jednak z biegiem czasu album stał się na tyle złożony, że nie mieliśmy warunków, by go ukończyć przy takim stanie rzeczy. Myślę, że zaczęliśmy w pełni doceniać naszą pracę dopiero kilka miesięcy po ukończeniu początkowego okresu tworzenia i nagrywania. Wtedy mogliśmy

Parę utworów rzeczywiście powstało jeszcze w latach osiemdziesiątych - "Hail To The King", "Heavy Metal Sanctuary" i "Kingdom Come". Zostały one jednak gruntownie przebudowane i mają zupełnie nowe teksty. Większość utworów jest już nowszym towarem, jednak zawsze staramy się pozostać w ryzach tradycyjnego brzmienia i stylu, gdy korzystamy z zalet nowoczesnych technik produkcji dźwięku. Staramy się znaleźć złoty środek. Nowy album został nagrany w Trinity Heights/ Pillarbox/ Sound Studios w Newcastle upon Tyne, a miksy i mastering wykonał Fred Purser. Jak przebie gała praca w studio? Preproduction i pierwsze nagrywki zrobiliśmy na laptopie Paula. Mick i Brian nagrali swoje partie we własnych domach. Wkrótce zorientowaliśmy się, że nie da

Ten album posiadał dość… charakterystyczną okładkę. Kto ja stworzył i dlaczego zgodziliście się na to, by miała taki a nie inny wygląd? Jaka była wasza pierwsza reakcja na nią? Oryginalną okładkę wykonał Arthur Ball z Sunderlandu. Na początku myśleliśmy, że jest to tylko wstępny szkic, jednak Roadrunner chciał wydać album tak szybko jak tylko się da. To samo się tyczy demo "Burn This Town", które było wtedy w całości przez nas sfinansowane. Chcieliśmy nagrać je na nowo z lepszym brzmieniem i jakością produkcji, jednak wytwórnia wydała to wszystko tak jak to od nas otrzymała. Byliśmy przez to nieco niezadowoleni, jednak patrząc wstecz, okazało się, że sporo ludzi uważa nasz debiut za majstersztyk! Nakład "Burn This Town" był wznawiany wielokrot nie w późniejszym okresie przez różne wytwórnie z różnymi okładkami. Ten album został także ostatnio wydany ponownie przez Steamhammer z inną (poprawioną?) okładką. Czy był to wasz pomysł czy też był to samodzielny ruch wytwórni? Ponieważ stara okładka zyskała już sobie kultową reputację, zdecydowaliśmy się stworzyć jej nowoczesną interpretację na to wydanie. Skontaktowaliśmy się z Louisem Limbem z Yorkshire, który zgodził się narysować dla nas nową wersję tego projektu sprzed lat. Efekt końcowy przypadł nam do gustu, więc użyliśmy go do remastera, który wydał Steamhammer. Ponadto na tym wydaniu znajduje się bonus w postaci Radio 1 Sessions z 1983 roku, który brzmi trochę bardziej tak jak chcieliśmy brzmieć na debiutanckim wydawnictwie niż w rzeczywistości brzmimy. Czy ponowne wydanie "Burn This Town" oznacza, że w najbliższym czasie także "Power From The Universe" doczeka się swojego wznowienia? Tak, "Power From The Universe" także zostanie zremasterowane i wydane jeszcze tego lata przez Steamhammer. Dodatkowo to wydanie będzie zawierało kilka bonusów, które nie znalazły się na oryginalnym wydawnictwie. Wasze powiązanie ze Steamhammerem zostało ogłoszone w lipcu 2013. W jaki sposób zawiązała się współpraca między wami? Kto się z kim pierwszy skontaktował? Byliśmy już w kontakcie z pewną małą niemiecką wytwórnią, jednak wszystko postępowało bardzo wolno i koniec końców okazało się, że nie są w stanie zapłacić opłat za studio, więc doszliśmy do wniosku, że trzeba znaleźć inną firmę. Po jakimś czasie trafiliśmy do Jaapa Wagemakera z Nuclear Blast, który choć bardzo polubił naszą muzykę, to jednak nie był w stanie zaproponować nam żadnego układu, tłumacząc, że nikogo w najbliższej przyszłości do Nuclear nie zamierzają brać. Skontaktował nas jednak z Ollym Hahnem z SPV, któremu także nasze nagranie przypadło do gustu i który zaproponował nam kontrakt. Bardzo nas to uradowało, że nasze problemy w końcu się skończą i dzięki Olly'emu uda nam się w końcu ukończyć prace nad albumem, a ponadto wydać na nowo nasze dwa poprzednie wydawnictwa.

Foto: SPV

odpowiednio się do niego zdystansować i ocenić go "na świeżo". Podejrzewam, że nikt jednak nie jest usatysfakcjonowany w stu procentach tym, co stworzyliśmy, choć w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu końcowego. Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Heavy Metal Sanctuary"? Zawsze konsekwentnie trzymaliśmy się własnego stylu muzyki metalowej. Choć pewnie ktoś może postrzegać jego część jako stereotypową albo przestarzałą, mi się wydaję, że udało nam się wykształcić własne, charakterystyczne brzmienie. Znajduje się w nim nutka, która przypomina w pewnym stopniu Priestów, Accept lub Saxon, jednak w dzisiejszych czasach niemożliwe jest, by osiągnąć dźwięk totalnie wyjątkowy. Po prostu uważamy swoją muzykę jako sanktuarium dla prawdziwego klasycznego metalu. Niewiele zespołów, oprócz tych wymienionych przed chwilą, nagrywa jeszcze takie rzeczy. Kiedy zostały napisane utwory? Czy są to w całości nowe kompozycje czy można na nowym albumie znaleźć partie napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych?

14

BATTLEAXE

rady ukończyć tego projektu w takich warunkach. Nie mieliśmy odpowiednich warunków, a przestrzeń na dysku nam się zapełniała w rekordowym tempie. Zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba z tym iść do profesjonalnego studia, bo inaczej tego nie skończymy. Po wielu problemach technicznych i napotkaniu licznych przeszkód, które nas jeszcze bardziej spowalniały, trafiliśmy w końcu do studia Freda Pursera. Tutaj mogliśmy nagrać lepiej brzmiące bębny i gitary, a także zakończyć nagrywanie wokali. Udało nam się też uzyskać potężnie brzmiącą produkcję dźwięku. Z powodu problemów technicznych i finansowych praca w studio zajęła nam prawie trzy lata. Pierwszy album został wydany w 1983 roku przez Music For Nation. Jak udało wam się wtedy zdobyć kontrakt na tę płytę? Powiedziano nam, że Cees Wessels z Roadrunnera chcę nas zobaczyć, że słyszał już demo "Burn This Town", które mu się bardzo spodobało. Przyszedł na nasz koncert, a następnie zdecydował się podpisać z nami kontrakt. "Burn This Town" zostało wydane w 1983 roku przez Roadrunnera oraz Music For Nations zależnie od kraju.

Który dokładnie rok wyznacza datę wznowienia działalności przez Battleaxe? Jak w ogóle do niej doszło? W 2007 roku Paul Atkinson skontaktował się ze mną i spytał czy nie chcielibyśmy nagrać jakiegoś teledysku do któregoś z naszych starszych utworów, bo właśnie założył małą firmę zajmującą się działalnością filmową. Nie widzieliśmy się od bardzo dawna i jakoś nie byłem z początku nastawiony do tego entuzjastycznie. W końcu jednak przekonał nas do tego pomysłu i zdecydowaliśmy się nakręcić wideoklip do "Chopper Attack" i wstawić go na Youtube. Sprawa przycichła do 2010 roku i nie pamiętalibyśmy o tej sprawie, gdyby nie zaproszenie na festiwal Headbangers Open Air w Niemczech. Prawdopodobnie organizatorzy widzieli ten teledysk i postanowili skontaktować się z nami właśnie dzięki niemu. Od tamtej pory jesteśmy już aktywnym zespołem, więc data naszego reunionu to rok 2010. Konkretnie jak Mick and Paul trafili do zespołu? Czy grali gdzieś wcześniej? Mick Percy dołączył do nas w 1984 roku, kilka miesięcy po tym jak gitarzysta Steve Hardy od nas odszedł. Niedługo potem dokoptowaliśmy Johna Stormonta, więc mieliśmy dwóch wioślarzy w zespole przez pewien okres. Jednak koncerty zaczęliśmy grać ponownie dopiero w 1985 roku. W tym składzie nagraliśmy jedno demo w 1987 roku dla Neat Records, które zostało potem wydane jako "Nightmare Zone". John odszedł od nas w 1987, a niedługo potem opuścił na-


sze szeregi także Ian McCormack. Zastąpił go Paul A.T. Kinson, który grał między innymi w Skyclad. W tym zestawieniu zagraliśmy parę dość dziwacznych koncertów jednak zespół się w końcu rozpadł, głównie z powodu tych wszystkich zmian na scenie metalowej. Niewiele więcej się wydarzyło aż do roku 2010. Ponoć nagraliście wtedy też trzeci album, zatytułowany "Mean Machine" w 1987. Czy udało się go wam ukończyć w całości? Prawdę powiedziawszy nagraliśmy go w 1990 roku w Trinity Heights Freda Pursera, jednak za szybko skończyły nam się środki pieniężne. Niedokończone dwucalowe taśmy-matki zawierają głównie bębny, bas i gitarę rytmiczną. Nadal je mamy, jednak nie są w stanie nadającym się do użycia. Czy zamierzacie coś jeszcze robić z tym materiałem? Nie mamy żadnych w pełni zarejestrowanych utworów z tego czasu. Część pomysłów została użyta na najnowszym albumie, jednak zostały one od nowa napisane i zaaranżowane. A co z "Nightmare Zones", które zostało wydane w 2005 roku? Nagraliśmy to demo dla Neat w 1987 roku z własnej kieszeni i wkrótce potem zespół został rozwiązany. Dave po prostu sam sfinansował wydanie kopii tego nagrania w 2005 roku, więc niełatwo jest trafić na to nagranie. Kilka utworów miało się znaleźć na naszym albumie w 1990 roku, ale to jak wiadomo nie doszło do skutku.

300 uderzeń na minutę Dziwny to wywiad i w dziwny sposób przeprowadzony. Rzadko bowiem zdarza się aby lider tak znanego zespołu poświęcał czas na odpowiedzi mailowe. W pierwotnej wersji przygotowałem około dwudziestu pytań a Joey De Maio odpowiedział tylko na te związane z ponownym wydaniem "Kings of Metal". Moje zdanie co do tego typu nagrań jest dalekie od entuzjazmu. Pierwotna wersja brzmiała wszak znakomicie. Z drugiej strony efekt końcowy jest na tyle dobry, że nowej (?) płycie Manowar na pewno nie zagrozi los niesławnej "First Years of Piracy" Running Wild czy "Let there be Blood" Exodus

Co dokładnie doprowadziło do rozpadu Battleaxe? Od połowy lat osiemdziesiątych zainteresowanie NWOBHM regularnie spadało z powodu natłoku thrash metalu, death metalu, hair metalu, AOR a następnie grunge'u. Kontynuowanie działalności takiego zespołu z czasem przestało być zwyczajnie wykonalne. Coraz trudniej było nam organizować koncerty. Nie dało się utrzymać zespołu. Tak więc koło roku 1988 Battleaxe nic nie robił i w końcu został rozwiązany.

HMP: Witaj Joey. Mnie jako miłośnika perkusji od razu uderzyło, że Danny Hamzik uderza tu gęściej niż Scott. Tu chodziło o pokazanie jego zdolności? Joey DeMaio: Nie zamierzymy niczego nikomu udowadniać. To nigdy nie było sposobem działania Manowar. Cały pomysł tego nagrania opierał się na chęci zrobienia czegoś nowego i innego. Nie ma żadnych fragmentów pochodzących z poprzedniej wersji "Kings of Metal". Zmieniliśmy aranżacje, pozostając wiernymi pierwotnej wersji. Donnie wykonał wspaniała robotę, i to się nie zmieniło od czasu jego powrotu. Pozostał wierny dawno napisanym utworom oraz ich metrum i rytmowi ale oczywiście nie grał tak samo jak Scott. Nie było ku temu żadnego powodu. To świeże interpretacje. W niektórych momentach te utwory są szybsze czasem wolniejsze. Dzięki całemu dzisiejszemu wyposażeniu technicznemu i oczywiście doświadczeniu w graniu tych kawałków na żywo przez 25 lat wszystko brzmi potężniej i bardziej świeżo.

Battleaxe został założony w 1979 pod nazwą Warrior. Dlaczego zdecydowaliście się na zmianę nazwy? Warrior to był po prostu Battleaxe z innym wokalistą. Był nim Jeff Spence i on chciał by zespół nazywał się Warrior, mimo tego, ze w Newcastle już była taka kapela z taką nazwą. W 1980 rozstaliśmy się z Jeffem, a do składu dołączył Dave King. Zmieniliśmy wtedy nazwę na Battleaxe. Dwa utwory znalazły się na albumie "Burn This Town", mianowicie "Battleaxe" i "Starmaker", jednak ze zmienionymi tekstami.

Przy okazji promocji "Gods of War Live" Eric mówił, że Karl Logan na koncertach będzie odtwarzał solówki Rossa co do nuty. Teraz, w studio, solówki z dwóch wydań "Kings of Metal" brzmią kompletnie inaczej. To już 20 lat jak Karl jest w kapeli. To prawie trzy razy dłużej niż pobyt Rossa. On oczywiście szanuje Rossa i jego pracę na "Kings of Metal" ale Karl to wirtuoz. Fani go uwielbiają i ma prawo do tego by po 20 latach nadać utworom swój styl.

Mieliście krótki epizod, gdy mieliście w kapeli dwóch gitarzystów. Nie zamierzacie już nigdy więcej tego powtarzać? W roku 1985 mieliśmy dwóch wioślarzy, gdy dołączył do nas John Stormont. Gdy zebraliśmy się z powrotem w 2010 roku zaproponowaliśmy mu, by do nas wrócił, jednakże odmówił. Tak czy owak, rozważamy dołączenie do składu drugiego gitarzysty, chociaż na koncerty, gdyż dzięki temu lepiej odtworzymy nasze brzmienie z albumu.

Utwór "Kingdom Come" różni się od swojej pierwot nej wersji. Przesterowane wokale, inne tempo... Sztuki nie można wyjaśniać. Albo to kochasz albo nie. Nasi fani uwielbiają ten utwór bo różni się od reszty.

Jak wyglądają wasze najbliższe plany koncertowe? Macie zaplanowany występ na Keep It True, jednak co oprócz tego? Mamy już ułożony grafik festiwalowy na najbliższy czas, jednak nie mogę zdradzić jeszcze za wielu szczegółów. Będziemy jednak w najbliższych miesiącach obecni na koncertach i festiwalach na Wyspach i w Europie.

Gitary nastrojone są niżej niż w 1988r. Czy tu chodzi o dopasowanie się do głosu Erica, który obniżył się przez te lata, zachrypł i zgęstniał? Nie prawda. Odchodzimy od standardowego strojenia już od czasów "Warriors of the World". Chcemy grać najciężej jak to możliwe. Stanie w miejscu oznacza cofanie się. To nie my. Zawsze nawzajem nakręcaliśmy się w tym duchu i dawaliśmy fanom coś nowego i za-

skakującego. Ciągle cos ulepszamy, dodajemy, zmieniamy pozostając wiernymi temu co najistotniejsze Jeestem rozczarowany tylko jednym utworem. Po cholerę ten metronom w "Sting of a Bumblebee"? Dlaczego? Próbowałeś grać solo z taką prędkością? Ten metronom w tle ma posłużyć ludziom, którzy chcą zweryfikować czy rzeczywiście gram z prędkością 300 uderzeń na minutę. Nie jestem dupolizem, który działa pod upodobania tych czy innych ludzi. Aczkolwiek czekam na nich wszystkich, jeśli zechcą sprawdzić się w grze z taką prędkością Na nowym wydaniu "Kings of Metal" brakuje mi prawdziwego daru dla feministek ala "Pleasure Slave"... "Pleasure Slave" nie był planowany na pierwszym wydaniu "Kings of Metal", nie wszedł więc i teraz. Na obecnym wydaniu mamy natomiast mnóstwo innych bonusów i pierwsze reakcje na nie są bardzo pozytywne W momencie premiery płyty będzie to już wiadome, ale mimo to zapytam: kto jest odpowiedzialny za nar rację do "Warriors Prayer"? To Brian Blessed. Znany aktor filmowy i teatralny, który współpracował między innymi z Kenneth Brannaghiem i Laurencem Olivierem. Jest najbardziej znany z roli księcia Vultana z "Flasha Gordona". Praca z nim była niezapomnianym przeżyciem. Jest prawdziwym tytanem we wszystkim co robi. Jego głos jest majestatyczny i gromki. Pomógł nam w zrobieniu z "Warriors Prayer" czegoś nowego i specjalnego. To prawdziwy brat metalu, uosabiający wszystkie cnoty tego gatunku. Ma ducha poszukiwacza przygód, i jak już coś sobie wymyśli to dąży do tego choćby na przekór innym. Trenuje teraz przed podróżą na orbitę okołoziemską i kilkakrotnie wchodził na Mt. Everest. Wcześniejszy narrator ala Orson Wells też miał w sobie metalowego ducha. Wierzył w siebie oraz w zasady i idee niezależnie od tego jak bardzo musiał o nie walczyć. Robił to i zwyciężył ! Hail and Kill! Jakub "Ostry" Ostromęcki

Foto: Magic Circle Music

Nagraliście klip do "Heavy Metal Sanctuary". Dlaczego nie zawiera on pierwszych 20 sekund utwory, czyli tego epickiego wstępu z organami i refrenem? Pomyśleliśmy, że taki wolny początek może odstraszyć wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie są zbyt cierpliwi. "Chopper Attack" się tak zaczynało i dostaliśmy wiele komentarzy, że taki powolny początek nie jest za dobrym pomysłem na start. Intro było pomyślane tylko i wyłącznie jako otwieracz do albumu. Czyim pomysłem, było dodanie tych wszystkich płomieni i chlapiącej krwi na ekran? Swoją drogą, ciekawy jestem co ma Jowisz i palące się zeppeliny, które tam też możemy zobaczyć, do samego utworu? Mieliśmy ograniczony budżet na kręcenie teledysku, więc nie mogliśmy pozwolić sobie na bardziej widowiskowe efekty. W klipie znalazły się też filmy będące elementami sfery publicznej, by zaoszczędzić na kosztach. Krew i płomienie to pomysł Paula, naszego bębniarza. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

MANOWAR

15


cka, który uparł się i wbił ślady perkusji na żywca! To wcale nie takie proste.

To Virgin Snatch z krwi i kości! Krakowscy thrashersi wrócili po kilku latach fonograficznego milczenia ze swym piątym albumem. "We Serve No One" już w tej chwili można śmiało określić mianem jednego z najlepszych albumów w ich dyskografii, płyta ta pewnie też nieźle namiesza w dorocznych podsumowaniach 2014 roku. O tym, dlaczego trzeba było czekać na nią tak długo, o zmianach składu i radości tworzenia rozmawiamy z wokalistą grupy, Łukaszem "Zielonym" Zielińskim: HMP: Po kilkunastu latach istnienia zespołu nie musicie już chyba nikomu niczego udowadniać, dlatego też wydajecie kolejne płyty w momencie, gdy przyjdzie na to pora, bez napinania się, nagrywania półproduktów, bo, mimo braku weny, obliguje do tego kontrakt? Łukasz Zieliński: Witaj. Nie nagralibyśmy "We Serve No One" gdybyśmy nie byli przekonani co do jej zawartości. Wiesz, trochę czasu od "Act Of Grace" upłynęło i pomimo, że graliśmy koncerty - więc nie składaliśmy broni - jakoś nie mogliśmy się dogadać co do samej muzyki. Kontrakt nie ma tu nic do rzeczy z prostego powodu. Z Mystic mamy przyjacielskie stosunki, więc nikt na nas nic nie wymuszał. Nie straszyli więc kontraktem ani jego rozwiązaniem. Virgin Snatch musiał w końcu złapać wenę a co za tym idzie chęć wspólnego tworzenia, bo nagrywać materiał bez szczerej wiary w swoją muzykę to oszustwo. Nie działa! Nagrywamy płyty tylko wtedy, gdy mamy coś do powiedzenia, zaoferowania i przekazania. To uczciwe

datkowym atutem na tych niekończących się przesłuchaniach i castingach? (śmiech) Paweł to zupełnie bezproblemowy koleżka, świetny muzyk i kompan, który idealnie wpasował się w zespół. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a mam wrażenie jakby w Virgin Snatch był od zawsze. (śmiech) Co ciekawe pierwszy odsłuch samym kompozycji, które współtworzył (Intro, "Under Fire", instrumentalny "Answers to Nothing", "Vive la Hypocrisie!") nie był do końca oczywisty. Pomijając solówki, które zachwyciły mnie od razu, miałem problem choćby z "Viva Le Hypocrisie" który nie chciał mi się zaaranżować wokalnie. Potrzebowałem chwili by docenić jego pomysł i poczuć klimat. Teraz kawałek uwielbiam! To świetne numery i patrząc z większej perspektywy mogę powiedzieć - jestem/ jesteśmy dumni! Macie też nową - starą sekcję rytmiczną: co zdecy dowało o tym, że Anioł i Jacko zdecydowali się wró cić do zespołu? Foto: Virgin Snatch

Wasz system pracy pewnie się nie zmienił, tj. najpierw powstały partie gitar, później wokale i następ nie cała reszta? Oczywiście najpierw gity, potem hity, czyli po staremu. (śmiech) Wiosełka, perkusja i bas. Później teksty i wokale, które aranżuję i wymyślam na końcu, jak już wszystko siedzi przynajmniej na 80 procent. Wiesz, pisanie tekstów to jedno, ale wymyślanie wokalnych aranży jeszcze co innego. Wymyślam melodie, które na etapie przedprodukcji konfrontuje z riffami. Zdarzało się tak, ze trzeba było zmienić riff by pasował do konkretnej melodii i ciągu przyczynowo-skutkowego wynikającego z moich pomysłów wokalnych… BTW system prawie idealny. (śmiech) Nowością jest za to przygotowanie przez was przedprodukcyjnego demo, czego wcześniej raczej nie praktykowaliście? Miało to wpływ na lepsze przygotowanie do nagrań i będziecie kontynuować tę praktykę w przyszłości? Nagrywanie przedprodukcji to zamierzony efekt który wcześniej świadomie pomijaliśmy. Takie nagranie nie dotyczy rzecz jasna wokali. Demo posiadało gitary, perkusję i część solówek. Takie podejście sprawdza się, więc będziemy się tego trzymać przy następnej płycie. Nagrywaliście w kilku miejscach, jednak chyba rola studia Hertz i braci Wiesławskich była tu kluczowa przy produkcji i końcowym brzmieniu "We Serve No One"? Braciszkowie Wiesławscy to zgrane kombo i jeżeli tylko wiesz czego chcesz, oni to kumają i idzie jak po maśle. Po za tym oni jak już się za coś biorą, to dłubią aż będzie przynajmniej dobrze. To idealiści, więc u nich dobrze to standard z wysokiej półki! Nie lubią na szybko i w pośpiechu i dobrze to rozumiem. Wiesz miks i mastering potrzebuje przerwy i dystansu czasowego. Rozumiesz o czym mówię? Nadajesz płycie brzmienie, ustawiasz proporcje i jest git, ale dwa dni później dostrzegasz pewne niuanse, które nie przeszkadzały ci wcześniej. Bardzo mi to odpowiada, bo też jestem psychopatycznie dokładny. To tak jak ja. (śmiech). Nie jestem audiofilem, ale ta płyta brzmi nieco inaczej niż większość produkcji z tego studia - klarowniej, bardziej selektywnie - rozu miem, że to wasza zasługa i cała rzecz polegała na tym, by wykorzystać sprzęt, umiejętności i zdolności braci Wiesławskich do stworzenia nowej jakości i brzmienia Virgin Snatch A.D. 2014? Przyjechaliśmy do Hertz'a z pomysłem na brzmienie i plan został wykonany. Z pomocą i doświadczeniem Hertz Studio rzecz jasna. (śmiech). To studio ma raczej opinię death metalowego, ale jeżeli umiesz wyartykułować o co ci chodzi, proporcje się zmieniają. To w ich przypadku nazywa się zawodowstwo pełną gębą

podejście zarówno do fanów jak i nas samych. "We Serve No One" jest tego dobitnym dowodem. To chyba bardzo dobra metoda, wpływająca niezwykle korzystnie na jakość płyt, chociaż pewnie wasi starsi fani mogą być niezadowoleni, pamię tając, że kiedyś wydawaliście je co rok-dwa, zaś po "Act Of Grace" nastąpiło kilka lat milczenia? Najwidoczniej to musiało tyle trwać ale moim zdaniem warto było tyle czekać. Zero ściemy - czysta kreacja i wielka przyjemność! (śmiech) Wpływ na taki stan rzeczy miały też pewnie zmiany personalne w zespole - taką najbardziej zaskakującą było pewnie odejście Jacka Hiro? Oczywiście strata skrzydłowego w osobie tak dobrego gitarzysty jak Jacek Hiro, skomplikowała sytuację, ale bardzo szybko pojawił się Paweł Pasek, który co tu dużo gadać w jakimś sensie oczyścił "mrok" w zespole. Wszyscy polubiliśmy się na nowo i prace ruszyły z wielkim impetem Właśnie, dość szybko znaleźliście następcę Jacka, w dodatku Paweł Pasek jest doświadczonym muzykiem, grającym nie tylko thrash, co było pewnie do-

16

VIRGIN SNATCH

Anioł i Jacek okazali się równie "virginowi", co niezastąpieni. Mamy komplet i nie ma co tego zmieniać. Jest dobrze! Nie lubicie słowa supergrupa, ale jakby na to nie patrzeć, to basistów zawsze macie niezbyt anonimowych, znanych z różnych, zwykle wielkich zespołów? (śmiech) Tak to się jakoś poskładało, ale jeżeli myślisz ze jest w tym jakiś koniunkturalizm to od razu muszę stanowczo zaprzeczyć. Poza tym basiści w ogóle to dosyć swoisty konglomerat osobowościowy więc wszystko się zgadza. Najwidoczniej "stars" dobrze czują się w Virgin Snatch. (śmiech) Dobrze zakładam, że w tym składzie niemal błyskawicznie zabraliście się do bardzo twórczej pracy, szybko nadrabiając lata wydawniczej przerwy? Dokładnie tak było. Wraz z odświeżonym składem ruszyliśmy ochoczo do pracy i okazało się że idzie! Wprawdzie "We Serve No One" to efekt wspólnych pomysłów Grysika, Pawła i moich, ale nie było by tej płyty gdy by nie wkład reszty muzyków Virgin Snatch. Również na poziomie mentalnym. Choćby Ja-

Szczególnie podoba mi się brzmienie perkusji: bard zo organiczne, dynamiczne, nie tak syntetyczne jak na większości współczesnych produkcji - nagraliście bębny na żywo, czy też nie przesadzaliście z różnymi efektami, stąd ten naturalny sound? Jacko nagrał partie perkusji na żywo, bez wcinek i wlepek i to słychać. Nawet stopa jest naturalna, choć dla lepszego efektu dobarwiona odrobinę. Ale wok ale

nagrywałeś już z Jarosławem Baranem czyli na każdym etapie produkcji tej płyty wybieral iście najbardziej optymalne rozwiązania? Tak, ponieważ Jarek Baran to mój ulubiony spec od wokali, a prywatnie przesympatyczny jegomość. Świetnie zna się na swojej robocie i jest równie dokładny. Co ważne słucha ze zrozumieniem, starając się zrobić jak najlepiej. Można też chyba podciągnąć pod to również nieba gatelny fakt, że macie komfortową sytuację wydawniczą, bo od lat jesteście związani z Mystic Production - konkretne wsparcie wydawcy to chyba ważna sprawa, szczególnie w dzisiejszych czasach? Jesteśmy związani z Mystic praktycznie od samego początku i dobrze nam z tym. Nasz wydawca wie czego może się spodziewać, więc daje nam wolną rękę. To wynika z obopólnego zaufania. Znamy realia rynku muzycznego więc sami jesteśmy realistami. Dostajemy niebagatelną sumę na studio, okładkę etc… Nie mogę narzekać i doceniam to!


Foto: Virgin Snatch

Nie poganiali was, domagając się znacznie wcześniej kolejnej płyty? Pytali kiedy, ale o jakość się nie martwili (śmiech) I faktycznie opłacało się poczekać, bo na "We Serve No One" prezentujecie się jako w pełni świadomy swego potencjału zespół, perfekcyjnie łączący agresję z chwytliwymi melodiami - te ostatnie to chyba też zasługa Pawła? Dzięki! To oczywiście również zasługa Pawła, ale akurat on przyłożył ręce do bardziej brutalnych kawałków. Choć jego sola mają dużą dawkę melodii i są świetne! Partie wokalne też są bardzo urozmaicone i dopra cowane - to kwestia talentu, lat pracy i doświadczenia czy jeszcze innych czynników? Wszystkiego po trosze. To piąta płyta zespołu, więc trudno nie mówić o ograniu czy doświadczeniu. Myślę jednak ze to szczera chęć nagrania porządnego materiału. Bez oglądania się na innych i węszenia sukcesu komercyjnego. To Virgin Snatch z krwi i kości! Chyba coraz bardziej odnajdujesz się w czystszym, łagodniejszym śpiewie - doczekamy się może hard rockowej płyty z twoim udziałem czy jakiegoś solowego projektu? Kto wie, ale teraz o tym nie myślę. Miałem kilka mniej lub bardziej intratnych propozycji, ale jestem lojalny i bardzo lubię to co robię w Virgin Snatch. To moja muza, mój ukochany gatunek, więc robię to z wielką radością Nie mogło też zabraknąć na waszej płycie ballady - to już taka świecka tradycja w przypadku Virgin Snatch? Tradycja, ale przede wszystkim chęć nagrywania takich rzeczy. Lubimy takie wolty muzyczne ale to też klasyczne podejście do tematu. Wyobrażasz sobie scenę Bay Area bez ballad? Ja nie. Tak więc nie wyobrażam sobie również Virgin Snatch bez takich numerów. Choćby dlatego, że nieźle nam to wychodzi jak sądzę. Poza tym w tego typu numerach uwalniamy zupełnie inne emocje. Nie wstydzimy się tego. Podoba nam się! Swoją drogą nie korciło was, by nakręcić teledysk właśnie do "Promised Land", a nie do mrocznego "Devil's Ride"? Nie kusiły was te miliony - odsłon na YT i na koncie, listy przebojów, Złote Płyty? (śmiech) Pieprzyć złote płyty, to metal, który nie ma powodzenia ani w stacjach radiowych ani tym bardziej w TV. Musielibyśmy zacząć pokazywać gołe dupy i kupić miejsce na Pudelku, poprzedzone jakimś skandalem. Video do ballady powstanie w czerwcu, bo to fajny numer i to jedyny powód. Zresztą "Promised Land" to jedyna taka piosenka na płycie, więc i tak decydenci odpowiedzialni za promocję medialną mają to w dupie. Zawsze będą chcieli mniej gitar, łagodny wokal i dodatkowe pięć numerów w takim stylu. Pierdolić ich, nie służymy nikomu. (śmiech)

I bardzo dobrze! Jak to będzie z podbojem list przebojów czas pokaże, póki co dostajecie świetne recenzje, także pierwsze koncerty promujące "We Serve No One" okazały się chyba bardzo udane? Recenzje są nadzwyczaj dobre i bardzo nas to cieszy, ale mamy świadomość, że to najnormalniej w świecie niezły materiał. To się czuło już na etapie nagrań i nikt mi nie powie, że to tak nie działa. Jesteśmy bardzo zadowoleni z koncertów "We Serve No One", bo jest gdzie i dla kogo grać, a poza tym nowe numery dopiero na sztukach nabierają odpowiedniego wymiaru. Czasami trudniej mi się je wykonuje, bo muszę zmieniać barwę głosu dość często, nie mogę zedrzeć się jak tara do prania, bo gramy balladę, ale to tylko jeszcze bardziej mobilizuje. Połączenie sił z Chainsaw i Frontside w ramach trasy "Non Stop Rock 'N' Roll Tour" okazało się bardzo dobrym pomysłem? Bez dwóch zdań tak! Granie w towarzystwie kumpli z Frontside i Chainsaw ma tę zaletę, że to fajnie grać z ludźmi którzy swoje przeszli, są bezproblemowi i lubią to co robią. Dokładnie tak jak my. Koncerty pełne luda, świetne przyjęcia i wielki fun! Ponoć frekwencja na koncertach jest coraz niższa możesz to potwierdzić lub zaprzeczyć na podstawie tej trasy? Akurat w przypadku Rock 'N' Roll Tour nie możemy narzekać. Z małymi wyjątkami było bardzo dobrze. Wydaje mi się, że pomimo spadku sprzedaży płyt, koncertowo nie jest najgorzej. Wykorzystaliście fakt wspólnych koncertów i doszło do wspólnego wykonania z Frontside numeru "Kilka próśb"? Nie, ale nie było takiej potrzeby. Koncertów promujących "We Serve No One" będzie pewnie teraz coraz więcej? Jasne. Wciąż wbijamy kolejne koncerty. Teraz mniejsze, bo duże miasta objechaliśmy, ale jesień będzie nasza. Jestem tego pewny! A co z kolejną płytą - prawem serii ukaże się w okolicach 2020 roku, czy może jednak za rok czy dwa - ta druga opcja byłaby zdecydowanie przyjemniejsza… (śmiech) Też tak sądzę. Zabieramy się za nowe numery myślę, że najwcześniej w raz z początkiem roku 2015, by móc trochę posiedzieć na nowymi kawałkami. Realna data nowej płyty to w tej chwili science fiction, ale dwa lata wystarczą, by nowa płyta Virgin Snatch ujrzała światło dziennie. (śmiech) Wojciech Chamryk

PRIMAL FEAR

17


łu! Utwory to już inna bajka.

Potęga cipki wpływa na rzeczywistość Eric Forrest, znany też jako E-Force, jest muzykiem, który był związany z legendarna formacją Voivod przez siedem lat. Razem z nią współtworzył "Phobosa", "Negatron" oraz niewydany album z 2001 roku. Aktualnie Eric prowadzi własny projekt, w którym zarejestrował już trzy albumy. Najnowszy z nich, zatytułowany "The Curse…" miał premierę 11 kwietnia 2014 sumptem Mausoleum Records. Eric jest solidnym artystą, więc wiadomo mniej więcej czego można spodziewać się po jego pracy. Na najnowszej płycie, oprócz okładki z gołą babą, znajdziemy całkiem sporo fajnej muzyki, która dyskretnie orbituje wokół stylu Voivod, jednak o ile czerpie z niego co jakiś czas różne elementy, nie staje się przy tym jego bezpośrednią kalką. Gruntowna analiza albumu pozwala nam zapoznać się z bardzo ciekawymi koncepcjami muzycznymi, do której serdecznie zapraszam. Ciekawe jaki głęboki i interesujący album można napisać o waginie. HMP: Przez kilka lat byłeś basistą i wokalistą Voivod. Jak to się stało, że opuściłeś ten zespół w 2001 roku? Eric Forrest: Cóż, nigdy nie odszedłem z Voivod. W marcu 2001 mieliśmy spotkanie zespołu. Piggy i Away powiedzieli mi wtedy, że chcą zatrzymać działalność Voivod, co w efekcie oznaczało koniec zespołu dla nas wszystkich, kropka! Szczerze, nie wierzyłem w to nawet przez chwilę… czułem, że Snake niedługo wróci do kapeli. Pamiętam jak wyszedłem z mieszkania Piggy'ego razem z Awayem. Spytałem się go dlaczego nie zadzwonią do Jasona, może on będzie mógł pomóc. Cóż, moja intuicja mnie nie zawiodła. Kilka miesięcy później dowiedziałem się o tym, że ludzie mówią na mieście o powrocie Snake'a i Jasona do kapeli. Cóż, to był ich zespół. To do nich należała decyzja co z nim należy zrobić, ja raptem dołączyłem później, do tego co oni stworzyli wcześniej… takie życie! Co prawda by-

cząłem tworzyć riffy do utworów, które miały znaleźć się na pierwszym albumie E-Force "Evil Forces". Następnie z powodów zawodowych i osobistych przeniosłem się na południe Francji. Tak więc, początek EForce to marzec 2001. Czy znasz los demo albumu, który został nagrany przez Voivod w 2001 roku? Nie znam. Pomimo tego, że jestem współautorem tego materiału, to dalej jest muzyka Voivod. Słyszałem pogłoskę, że ma być jeszcze kiedyś wydany, jednak nie znam szczegółów i nie mnie o nich decydować. Spytajcie Awaya. Na poprzedniej płycie E-Force umieściłeś utwór z tego demo albumu. Czy zamierzasz powtórzyć taki zabieg w przyszłości z jakimś innym utworem? Nie będzie już czegoś takiego na albumach E-Force.

A o czym są utwory? Teksty dotyczą pożądania, manipulacji, prowokacji wszystkiego czego dopuszczą się faceci (i niektóre babeczki), by dorwać się do jędrnej szyneczki. Nie dyskredytuje kobiet w jakikolwiek sposób, jednak mówię o władzy jaką posiadają… i o tym jak potęga cipki może wpływać na rzeczywistość. To nie są wszystkie tematy, które poruszasz? Niektóre utwory są oparte na prawdziwych historiach. Na przykład "Perverse Media" został zainspirowany skandalem, który wybuchł wokół Dominique'a Strauss-Kahna. "Awakened" jest o historii, która przydarzyła się Tigerowi Woodsowi. "Witch Wrk" jest o Philu Hartmanie. W tekstach jest także sporo motywów, które każdy może interpretować inaczej. Są to opowieści o miłości, pożądaniu, śmierci, manipulacjach, zastraszaniu i innych takich smacznych kąskach! Kim jest ta niewiasta z okładki? Ta osoba to Lucille, dziewczyna z Marsylii. Czy to ty jesteś jedynym twórcą muzyki w zespole czy pozostali członkowie mogą także wrzucać swoje pomysły? Jestem jedynym kompozytorem utworów na tej płycie. Cała muzyka, teksty, aranżacje i większość gitarowych solówek jest mojego autorstwa. Aczkolwiek goście, czyli Glen Drover, Vincent Agar i Kristian Niemann grali swoje własne solówki. Na poprzednich albumach mieliśmy różne osoby, które pomagały nam w pisaniu tekstów, jednak na najnowszej płycie całą pracę odwalam już ja. Potrzebowałem jednak trochę wsparcia w kwestii początkowych miksów, przy nagrywaniu i tak dalej. Najpierw komponujesz muzykę dopiero potem piszesz tekst? Tak, zwykle to muzyka najpierw ze mnie wychodzi, dopiero później piszę do niej tekst. Zawsze tak miałem. Kto był producentem dźwięku na "The Curse…" i gdzie był nagrywany album? Album nagrywaliśmy w studio domowym naszego bębniarza, więc w sumie produkcją dźwięku zajmowałem się wspólnie z Krofem. Ja miałem wizję, a on miał wiedzę. Krof mieszka na południowym wschodzie Francji. Musieliśmy płytę nagrać w takich warunkach, gdyż czasy w których mogliśmy sobie pozwolić na duże, profesjonalne studia, są już dawno za nami. Sami sfinansowaliśmy tworzenie albumu, dopiero potem skontaktowaliśmy się z Mausoleum Records w celu promocji i międzynarodowej dystrybucji. Po Sieci krążą informacje, ze grałeś w takich zespołach jak Lust, Liquid Indian, Project: Failing Flesh oraz Thunder Circus. Mógłbyś nam po krótce opowiedzieć co to za zespoły? Liquid Indian był raptem cover bandem. Lust też jest cover bandem, w którym gramy covery Deep Purple, AC/DC i tak dalej, po to by na tym trochę zarobić! Project: Failing Flesh jest aktualnie zawieszony. Nie jestem pewien, jednak mam nadzieję, że jeszcze razem coś uda nam się stworzyć pod ta nazwą. Thunder Circus także był cover bandem, jednak mieliśmy także kilka swoich autorskich kompozycji. To jednak było bardzo dawno temu.

Foto: E-Force

łoby miło, gdyby ktoś podziękował mi za mój czas i za wysiłek jaki włożyłem w ten zespół i zakomunikował, że do zespołu wraca poprzedni wokalista i były basista Metalliki. Wiadomo, że nie dam rady z nimi konkurować, ale ktoś mógłby mi oficjalnie podziękować. Patrząc wstecz widać, że była to dobra decyzja dla zespołu. Dała Piggy'emu możliwość dojścia jeszcze do czegoś z kapelą, przed jego przedwczesną śmiercią. Co mogę więcej powiedzieć? Mimo wszystko nadal jesteśmy przyjaciółmi i nie mamy sobie niczego za złe. Rock & Roll! Czy przeprowadziłeś się do Francji i założyłeś EForce tuż po tym jak rozstałeś się ze składem Voivod czy zespół powstał jeszcze jak byłeś członkiem Voivod? W gruncie rzeczy tego popołudnia, w którym ustaliliśmy, że Voivod ma zawiesić działalność. Wtedy za-

18

E-FORCE

Nagrałem na nowo "Victory" jako swoisty hołd dla Piggy'ego. To wszystko. Najnowsza płyta E-Force nosi tytuł "The Curse…". Jak to się stało, że zrezygnowano z poprzedniego tytułu, który brzmiał "The Curse of the Cunt"? Nasza wytwórnia doradziła nam zmianę tytułu z powodów marketingowych. Chodziło o to, że słowo cunt może być traktowane jako obraźliwe w niektórych krajach. W Anglii używają tego słowo tak często jak dupka, chuja, skurwysyna i tym podobnych. W Ameryce Północnej są jednak bardziej na to wyczuleni. Obawialiśmy się, że przez to zostaniemy wykluczeni z sieci sprzedaży, więc zgodziłem się na zmianę tytułu. Jakie jest znaczenie tytułu? Pierwotny tytuł jest takim żartem, należy go traktować z przymrużeniem oka. Jednak tylko w przypadku tytu-

Teraz, gdy prace nad "The Curse…" są ukończone, jak wygląda plan na następne tygodnie, miesiące, a może i nawet lata? Jedziemy w trasę! Mamy już zabookowanych i potwierdzonych 20 koncertów na tę chwilę i czekamy na potwierdzenie 10-15 następnych. Mam nadzieję, że uda nam się także odwiedzić Polskę znowu (po przeprowadzeniu wywiadu zostały potwierdzone cztery występy w Polsce zespołu E-Force - 25, 27, 28 i 29 maja w Krakowie, Stalowej Woli, Radomiu i Zielonej Górze - przyp. red.). Po więcej informacji zapraszam na naszą stronę facebookową. Dziękuję wszystkim fanom, tym nowym i tym starym! Wielkie dzięki, merci! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Zespół Suicidal Angels został założony w 2001 roku przez szesnastoletniego wtedy Nicka Melissourgosa. Kierunek w którym była zwrócona muzyka tej kapeli był od początku jasno określony. Bezkompromisowy thrash metal w starym dobrym old schoolowym stylu. Teraz, trzynaście lat później, scena doczekała się premiery piątego już studyjnego krążka greckiej załogi. Suicidal Angels zaatakowali znowu. Promując nowy album "Divide and Conquer" zawitali z Fueled By Fire, Exarsis oraz Lost Society do wrocławskiego Alibi, gdzie udało się zamienić nam kilka słów z Nickiem. Backstage na którym był przeprowadzany wywiad wręcz tętnił życiem. Nie dość, że członkowie prawie wszystkich kapel kręcili niezłą imprezę, owoc legendarnego temperamentu południowej krwi, to jeszcze sam backstage był oblegany przez żądne dzikich przygód dziewczęce trzpiotki, dla których punktem honoru było oddanie swych pośladeczków dla dzikiej chuci thrash metalowych sław Nowej Fali Thrashu. Wśród tego zgiełku i hałasu udało nam się na szczęście doprowadzić ten wywiad do końca, choć musieliśmy się trochę z tym śpieszyć, by Nick miał czas przygotować się do swojego występu, a potem oddać się szaleństwu thrash metalowej fety jaka nam została urządzona tego dnia.

Nagłe przebłyski intuicji HMP: Na początek zacznijmy może od waszego nowego albumu. Wasze nowe dzieło nazywa się "Divide and Conquer". Jakie są twoje odczucia po jego premierze? Nick Melissourgos: Po nagraniu naszego najnowszego albumu czuję się wspaniale. Jestem niezwykle podekscytowany! Uważam, że ten album jest najlepszym jaki nagrałem do tej pory. Nie zrozum mnie źle, to nie jest tak, że przestałem doceniać moje poprzednie płyty. Po prostu całe doświadczenie jakie nagromadziłem przez te wszystkie lata znalazło swe odzwierciedlenie na najnowszym albumie. To jest cudowne. Naprawdę ciężko pracowaliśmy nad utworami. I to w dodatku przez bardzo długi czas. Mimo przeciwności losu, mam tu na myśli głównie zmiany składu - udało nam się osiągnąć to, co zamierzaliśmy.

czasu poświęciłem brzmieniu gitar i basu. Nie tyle na nagranie partii, co właśnie na ustawieniu interesującego nas brzmienia. To było dla nas bardzo ważne, by połączyć old schoolowy klimat z odpowiednie nowoczesną produkcją. Czyim pomysłem było wplecenie tego symfonicznego motywu w "Control The Twisted Mind"? Mieliśmy do tego ułożoną partię na gitarze klasycznej.

ten utwór nie jest typowym utworem w stylu Suicidal Angels. Jest zupełnie inny od tego, czego możesz się zwykle spodziewać po naszym zespole. Reprezentuje naszą rozciągłość stylu i brzmienia. Poza tym to niezwykle atmosferyczny numer, w dodatku bardzo zróżnicowany! Poszczególne partie mają swoje charakterystyczne momenty, co dodaje mu szczególnego uroku. Trzeba przyznać, że klip jest naprawdę dobrze zro biony, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kopie dupsko. Kto go wyreżyserował? Maurice Swinkels, wokalista Legion of the Damned. Naprawdę? Tak, pracowaliśmy z nim już wiele razy. Nakręcił także nasze teledyski do "Bloodbath", "Apokathilosis", "Beyond the Laws of Church", a teraz także "In The Grave". Czy są na albumie utwory, których teksty są dla ciebie szczególnie ważne lub bliskie? Hmm… powiedziałbym, że utwór tytułowy, "Divide and Conquer", posiada naprawdę mocny tekst. Tak samo "White Wizard" który jest oparty na prawdziwej historii. Jaka to historia? Tekst jest o moim przyjacielu, który przezwyciężył narkotykowy nałóg. Dokonał tego absolutnie samodzielnie, bez jakiejkolwiek pomocy. Wygrał samemu z heroiną. Artwork do "Divide and Conquer" stworzył Ed Repka. To już trzecia jego praca dla Suicidal Angels. Po prostu tak bardzo podoba się wam to, co dla was tworzy czy jest to artysta wybrany przez label do waszych albumów? Uwielbiam styl Repki, zawsze bardzo podziwiałem jego prace. To, co stworzył na "Divide and Conquer" jest znakomitym dziełem. Bardzo dobrze reprezentuje

Foto: Suicidal Angels

To ciekawe, bo kiedy skończyliście prace nad "Bloodbath", waszym poprzednim albumem, wtedy też mówiłeś, że to wasze najlepsze dzieło. Oczywiście. Po każdym kolejnym wydawnictwie musisz stawiać kolejny krok naprzód. Musisz się rozwijać. Musisz pozostawać w ruchu. W przeciwnym razie lepiej w takim wypadku nawet w ogóle nie wydawać nowego materiału. Jeżeli czujesz, że się nie rozwijasz lepiej jest wtedy nie oszukiwać ludzi, bo to właśnie będziesz robić, gdy będą kupować twój nowy album lub kupować bilety na twój koncert. Każde kolejne wydawnictwo musi być dowodem na to, że nie stoisz w miejscu. Ja to widzę w ten sposób, że nowa płyta musi zawierać siedem, dziewięć, jedenaście - nieważne dokładnie ile - utworów, które w pierwszej kolejności to nas porwą do headbangingu. Żaden utwór nie może być wypełniaczem, dodanym by wydłużyć czas trwania albumu. Na wasze albumy trafiają tylko kompozycje, które dopracowaliście wcześniej w każdym szczególe? Pracujemy bardzo ciężko nad naszymi utworami. Nie wstawiamy wypełniaczy na nasze płyty, po prostu je wyrzucamy. Z którego utworu na "Divide and Conquer" jesteś najbardziej dumny? Z każdego! (Śmiech) To nagranie którego z nich było najwięk szym wyzwaniem? Myślę, że ostatni z płyty - "White Wizard". Ma czas trwania prawie dziewięć minut. On był najtrudniejszy do nagrania. Są w nim bardzo zróżnicowane partie dużo tam przyspieszeń i zwolnień. Jest to bardzo urozmaicona kompozycja. Skoro poruszyliśmy już temat nagrywania płyty, czy możesz nam powiedzieć jak poszła sesja nagraniowa? Czy trafił się taki moment, że musieliście czemuś poświęcić więcej czasu i podchodzić do czegoś wiele razy? Ponownie nagrywaliśmy w Prophecy & Music Factory Studios. Miksy i master był już robiony gdzie indziej - we Fredman Studios przez Fredrika Nordstroma. Do końca nie wiedzieliśmy czego się w sumie spodziewać jako rezultatu naszej pracy. Bardzo dużo

Chcieliśmy jednak by brzmiało to bardziej charakterystyczniej. Na początku postanowiliśmy, że dołożymy do tego dźwięk skrzypiec. Sprawy potoczyły się koniec końców trochę inaczej. Gdy dwóch skrzypków weszło do studia i zaczęło w kabinie stroić swe instrumenty oraz rozgrzewać się do sesji, ja po prostu pchnąłem suwak i nacisnąłem przycisk nagrywania. Zanim doszliśmy do momentu, gdy byli gotowi do zagrania napisanej przez nas partii, miałem już nagraną bardzo długą ścieżkę z bardzo różnorodnymi motywami smyczkowymi. Oni o tym w ogóle nie wiedzieli! Właśnie część tej ich rozgrzewki trafiła do utworu. Naturalnie ci muzycy potem nagrali naszą partię, jednak postanowiliśmy jej nie umieszczać, bo to co oni zagrali pod wpływem chwili było o wiele lepsze. Fajnie jest mieć czasem takie nagłe przebłyski intuicji!

nasz nowy album i jego atmosferę. To był nasz wybór, by Repka był autorem naszej okładki. Powiedz nam jeszcze co rok 2014 przyniesie Suicidal Angels? Poczyniliśmy już pewne plany. Mamy już zabookowane występy na pięciu letnich festiwalach w Niemczech i Republice Czeskiej. Jesteśmy w kontakcie z wieloma organizatorami i promotorami - dogadujemy szczegóły, aranżujemy występy, więc pewnie liczba naszych koncertów się niedługo powiększy. Biorąc pod uwagę częstotliwość nagrywania przez was albumów, nowa płyta za dwa lata? (śmiech) Nie mam pojęcia. Może, kto wie? Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Dlaczego wybrałeś akurat "In The Grave" do nakręcenia wideoklipu? Co ten utwór ma czego nie posiadały inne utworu z nowej płyty, że akurat na niego padł ten wybór? Teledysk został nakręcony do "In The Grave" ponieważ

SUICIDAL ANGELS

19


Po prostu weszliśmy tam i machnęliśmy album Steve Souza, znany także pod swym przydomkiem Zetro, jest jednym z bardziej znanych wokalistów thrash metalowych z Bay Area. To on śpiewał przez trzy lata w Testamencie, podczas gdy ten zespół nosił nazwę Legacy. To także on nagrał z Exodusem "Pleasures of the Flesh", "Fabulous Disaster", "Impact Is Imminent", "Force of Habit" oraz "Tempo of the Damned". Niesamowicie ostra i zadziorna maniera śpiewania stała się szybko jego rozpoznawalnym znakiem firmowym. Aktualnie Steve razem ze swoimi synami tworzy zespół Hatriot i niedawno wskoczyła im na konto druga płyta nagrana pod tą nazwą. Twórczość Hatriot nie odchodzi zbytnio od wartości muzycznych, które były obecne na scenie Bay Area w latach osiemdziesiątych. To samo w sobie powinno stanowić wystarczającą zachętę do zaznajomienia się z tym, co teraz porabia Zetro. HMP: Witaj! Na swym drugim albumie Hatriot prezentuje wysokiej jakości thrash metalową rozpierduchę. Jak samopoczucie po premierze "Dawn of the New Centurion"? Steve "Zetro" Souza: Czuję się świetnie. Wskoczyliśmy do studia trochę wcześniej niż się wszyscy spodziewali. Powodem tego, był fakt, że nie pojechaliśmy w trasę promującą ostatni album, tak jak zamierzaliśmy. By nie siedzieć z założonymi rękami, postanowiliśmy popracować nad nowym nagraniem, które przerodziło się w "Dawn of the New Centurion". Jestem niezmiernie zadowolony z odzewu ze strony fanów oraz prasy. Wydaję mi się, że jest to

dawnictwo. Ten tytuł zrodził się jeszcze zanim postawał choćby nuta na nowe wydawnictwo. Po prostu zadawało mi się, że jest to bardzo fajny i konkretny pomysł na coś takiego. W ten sposób powinny być nazywane heavy metalowe produkcje. Kiedyś było pełno takich. Gdy ktoś obok ciebie zaczął mówić o "Master of Puppets", "Among The Living" czy "Reign In Blood", od razu można było się domyśleć jaki temat muzyczny jest poruszany. W chwili, gdy usłyszałeś którąś z tych nazw od razu wiedziałeś jaki to zespół, kto wtedy w nim grał, jakie utwory były na tym albumie i wszystkie podobne szczegóły pojawiały się od razu w twojej głowie.

pisaniem muzyki, a ty pisaniem tekstów. Czy cokolwiek się w tym temacie zmieniło przy "Dawn of the New Centurion"? Ten schemat został zachowany także przy pisaniu nowego albumu. Mam szczęście, że piszę nasze utwory razem z Kostą. Potrafi złożyć każdą aranżację. Nauczył się tego oglądając dobre thrashowe zespoły ze starych czasów, więc pisze w taki sposób, który pasuje do moich wokali. Według mnie, gość będzie jednym z najlepszych kompozytorów w Nowej Fali Thrashu. Jest niesamowity. Na albumie jest sporo fajnie napisanych tekstów. Są one głównie zorientowane wokół ostatnich wydarzeń, lecz nie tylko. Co innego wpływa na twoje teksty? Piszę o mrocznych aspektach, które znajdują się w kręgu moich zainteresowań. Żaden temat nie jest poza moim zasięgiem. Po prostu zawsze przyciągała mnie mroczna strona natury ludzkiej egzystencji. Na tym albumie są utwory w których są takie motywy jak domek zabójcy w lesie, skorumpowani politycy, koniec świata i wiele innych. Twój głos nadal brzmi niesamowicie, nie wyszedłeś z formy ani na jotę. W jaki sposób utrzy mujesz swoje struny głosowe w tak dobrej kondycji? Zawsze śpiewam. Śpiewam pod prysznicem, śpiewam w domu, śpiewam, gdy prowadzę samochód zawsze śpiewam z radiem. Ponadto gram w cover bandzie AC/DC. Śpiewając tam nie tylko dobrze się bawię, ale także trenuję swój głos. Nie piję alkoholu, nie palę i staram się często biegać, by podtrzymać moją wytrzymałość fizyczną. To naprawdę stanowi dużą różnicę. Myślę, że mój głos brzmi teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Utwór otwierający album dotyczy regulacji prawnych dotyczących posiadania broni w USA. Co sprawiło, że postanowiłeś stworzyć utwór dotykający tego tematu? Przy okazji - czy sam jesteś posiadaczem jakieś spluwy? Nie posiadam broni, jednak mocno wspieram konstytucję Stanów Zjednoczonych, w której wyraźnie stoi, że mamy prawo do jej noszenia. Pisałem utwór mając to na myśli, jednak zawarłem w nim także myśl o tym, że powoli jesteśmy obdzierani z naszej wolności przez rząd. "Superkillafragsadisticactsaresoatricious" jest piekielnie długim tytułem. Widzę, że postanowiłeś zabawić się w thrashową Mary Poppins. Jest to najdłuższy tytuł jaki widziałem. Gdy wymyśliłem ten tytuł, to spodziewałem się, że jeżeli nagram taki utwór, każdy dziennikarz muzyczny będzie się mnie pytał o niego. I się nie pomyliłem! Jest to swojego rodzaju parodia Mary Poppins. Wydaję mi się, że ten rodzaj humoru był ostatnimi czasy traktowany mocno po macoszemu w muzyce metalowej. Kiedyś w Exodus pisaliśmy bardzo dużo takich utworów z przymrużeniem oka. Dzięki temu thrash metal był zabawny. Miałem więc w głowie dużo oldschoolu, gdy wymyślałem pomysł na ten utwór.

Foto: Massacre

najlepszy album, który miałem okazję tworzyć. Czy mógłbyś nam o nim co nieco opowiedzieć? Czego fani thrashu mogą się po nim spodziewać, zwłaszcza w porównaniu z waszym poprzednim dziełem? Jest zarysowany wzdłuż tych samych linii, co nasze pierwsze wydawnictwo. Znajduje się jednak na nim więcej melodyjnych partii i większa ilość zmian dynamiki. Utwory są nieco dłuższe. Od czasu do czasu pojawiają się dość ekstremalne motywy wokalne tro-chę death metalowych growli, a nawet czysty śpiew. Przede wszystkim na nowym albumie można znaleźć to czego można się spodziewać po moim stylu - thrash metalowych riffów i mój charakterystyczny warkot. Wszystko jest obecne. Jest to bardzo dobrze wykształcony thrash metalowy album na nowoczesne czasy. Dlaczego taki tytuł został wybrany dla nowego albumu? Wiedziałem, że w ten sposób nazwę następne wy-

20

HATRIOT

Chciałem, by tytuły płyt Hatriot posiadały właśnie takie mocne wyrażenia i póki co, wydaję mi się, że całkiem mi się to udaję. Jak przebiegła praca przy nagraniu najnowszego albumu? Wszystko poszło jak z płatka czy też natrafiliście na jakiś szkopuł po drodze? Nie było żadnych poważniejszych przeszkód. Nagrywaliśmy w tym samym studio i z tym samym producentem muzycznym, co ostatnim razem, dlatego wszyscy się czuli bardzo komfortowo. Po prostu weszliśmy tam i machnęliśmy album. Podczas sesji nagraniowej do pierwszej płyty natrafiliśmy na parę przeszkód, ponieważ praca w studio była czymś nowym dla chłopców, jednak tym razem wszyscy załatwiliśmy to, co do nas należy, jak prawdziwi profesjonaliści. Naturalnie długo ogrywaliśmy materiał, by go perfekcyjnie dopracować jeszcze zanim postawiliśmy stopę w studio. Sesja nagraniowa była poprzedzona naprawdę ciężką pracą. Przy poprzednim albumie, to Kosta zajmował się

A te zakrzyki "Free Pussy Riot" pod koniec? Ten utwór jest o zepsuciu światowych przywódców i o tym, że zawsze na koniec upadają ich reżimy. W trakcie rejestrowania tego albumu Pussy Riot nadal tkwiły w więzieniu za swą obrazoburczość. Pomyślałem, że fajnie będzie, jeżeli wstawimy ten motyw jako nasz krzyk wsparcia dla nich. Do czasu wydania albumu zostały już co prawda wypuszczone. Zapewne dlatego, by przywódca ich kraju lepiej wyglądał podczas igrzysk olimpijskich. Dlaczego trzymacie flagę swojego kraju do góry nogami na okładce "Heroes of Origin"? Czy mieliście z tego powodu jakieś nieprzyjemności. czy ktoś was posądzał o antypatriotyzm? Ta flaga, którą trzymamy miała być flagą naszego zespołu. Są tam pentagramy na niej, a nie tradycyjne gwiazdki jak na amerykańskiej fladze. Jednak zostaliśmy przez to trochę zmieszani z błotem. Będziemy teraz powoli starali się odstawić to zdjęcie na jakiś dalszy plan. Zrobiliśmy to na początku istnienia naszego zespołu i już trochę się bardziej rozwinęliśmy od tamtej pory. Jednak nigdy nie miał to być żaden sposób na wyrażenie braku szacunku dla naszego


kraju. Kochamy USA. To rząd jest tym, czego nie szanujemy. Jakie macie plany koncertowe zaplanowane w najbliższej przyszłości? Robimy objazd po Europie z Artillery i Onslaught co jest według mnie zabójczym połączeniem. Następnie będziemy kręcić DVD tutaj na lokalnym koncercie w Kalifornii. Będzie to we wrześniu podczas występu na którym będziemy supportować D.R.I. moich starych kumpli z dawnych czasów. Pracujemy nad dopięciem trasy po Ameryce Południowej na jesień. Po tym wszystkim zamierzamy nagrać trzeci album! Czy ktoś już przy tobie porównywał Hatriot z Exodusem? Często się z czymś takim spotykasz? Codziennie! No bez jaj, każdy thrash metalowy riff z moim wokalem będzie brzmiał trochę jak Exodus! Tak już zawsze będzie i jest to w opór spoko! Tworzyłem charakterystyczne brzmienie Exodus i przenosi się to na to, co teraz robię w Hatriot. Do tego Kosta tworzy riffy rodem prosto z lat osiemdziesiątych. Nie dziwota, że są tutaj wyraźne podobieństwa i jest to całkiem fajne. Tak z czystej ciekawości - skąd się wziął twój przy domek? Dostałem go, po pewnym tripie na kwasie. Gdy miałem piętnaście lat, po wzięciu kwacha, zacząłem mówić "Zet... Zet... Zet..." i tak w kółko i w kółko. Moi kumple stwierdzili, że jest to najśmieszniejsza rzecz pod słońcem i od tamtej pory zaczęli mnie nazywać Zet. Po jakimś czasie wyewoluowało to w Zetro i tak już pozostało. Jak wygląda twoja relacja z twymi poprzednimi kapelami? Jesteś w kontakcie z typkami z Exodus i Testament? Ludzie z Testament to moi przyjaciele. Zawsze nimi byli. Jesteśmy braćmi i jesteśmy w stałym kontakcie. Podobnie z Exodus. Cała zła krew, która między nami była, już dawno wyparowała. Przynajmniej z mojej strony. Przyznałem się do wszystkich błędów, które wtedy popełniłem i idę dalej. Jak wygląda aktualna sprawa z Tenet? Nadal grasz w tym zespole? Z Tenet już jest właściwie koniec. To nigdy w sumie nie był pełnoprawny zespół. Raczej taki poboczny projekt Jeda Simona. To jego twór. Ta płyta na której tam śpiewałem, to jedyny album na którym jestem wokalistą i jednocześnie nie piszę tekstów. Śpiewałem to, co zostało już przygotowane. Szczerze uważam, że Tenet to już przeszłość, poniewa nasze grafiki są już zbyt napięte. Miałem jednak dużo zabawy z nagrywania "Sovereign". Na pewno bym się zgodził, jakby trafiła się okazja, by nagrać następną płytę. Wszyscy członkowie tego zespołu to niesamowici ludzie. Masz naprawdę odjechane tatuaże na swych ramionach. Który z nich jest twoim ulubionym ? To byłby zapewne mój tatuaż z Barnabasem Collinsem. Uwielbiam Wampiry i wszystko, co związane z "Mrocznymi Cieniami". To poryty tatuaż!

Wierni metalowi Meliah Rage - nazwa kult w środowisku metalowców. Jedna z tych kapel, która miała wystarczające jaja, aby w latach 80-tych konkurować z Metal Church czy Armored Saint. Nie udało im się zdobyć takiego sukcesu, jak wspomniane wyżej formacje, jednak nie zniechęciło ich to, aby łupać metal przez blisko 30 lat. Grali naprawdę świetną wersję power/ thrashu, oryginalną i trudną do podrobienia. Jednak o ile, ostatni album Metal Church, jest naprawdę godną polecenia płytą, o tyle "Warrior Meliah" Rage jest po prostu słaby. Szanuję tą kapelę i muzyków jak cholera, ale odeszli od swoich korzeni. Muzyka na nim zawarta ma zbyt dużo jakiś "obcych" naleciałości. Ale to tylko moje subiektywne zdanie… zapraszam do przeczytania co na ten temat ma do powiedzenia Anthony Nichols - oryginalny gitarzysta Meliah Rage. HMP: Witam. Przeprowadzamy rozmowę z okazji wydania waszego ósmego albumu zatytułowanego po prostu "Warrior". Pierwsze co rzuciło mi się w uszy to przede wszystkim brzmienie i wokal. Macie nowego wokalistę Marca Lopesa. Wszystko brzmi bardzo… Megadethowo. Naprawdę, wasz najnowszy album bardzo przypomina mi nową twórczość Dave'a. Anthony Nichols: Cóż, nigdy tak naprawdę nie zeszliśmy z raz obranej ścieżki, rzecz w tym, że chcieliśmy brzmieć dokładnie tak jak czuliśmy. Powiem ci, że nie słuchałem niczego z ostatnich wydawnictw Megadeth, jednak oni razem z Metalliką i Metal Church należą do źródeł naszych inspiracji. Ponadto, zresztą tak jak w wypadku wielu kapel, nasze brzmienie ewoluowało na przestrzeni lat. Mamy do tego nowego wokalistę Marca Lopesa, o którym sam zresztą wspomniałeś. Tak, jednak brzmienie "Warrior" jest bardzo specyficzne. Nie zrozum mnie źle, jest bardzo metalowe, jednak idące ku nowym trendom. Odrzuciliście już oldschool? Gdzie album był nagrywany i mixowany? Nie bardzo rozumiem co masz na myśli, mówiąc o odrzuceniu starej szkoły. Sądzę, że nasze brzmienie zawsze zawierało się w odrobinie thrashu, wolnych temp i chwytliwych refrenów. Obecne uważam, iż brzmienie jest dokładnie takie jakie powinno być. Co do produkcji albumu, jest ona bardzo istotna. Majstrowali przy nim Joe Moody (Barely Human, The Deep and Dreamless Sleep), Rich Spillberg (Masquerade), Dan Dykes (Dead To The World), Ted Ostrander (Dead to the World) i Joel Hopkins. Realizatorem dźwięku był natomiast Ted Ostrander. Co się stało z poprzednim wokalistą Paulem Souzą? I przede wszystkim Mikem Munro? Paul tracił swój zapał do ciężkiego grania w ciągu ostatnich kilku lat. Kochał śpiewać w każdym rockowym stylu, ale postanowił skupić się na innych

aspektach swojego życia. Mike Munro mieszka obecnie na przedmieściach z trójką dzieciaków i po prostu nie ma czasu by poświęcić się graniu. Dużo o tym rozmawialiśmy, ale ostatecznie sam stwierdził, że nie podoła. My natomiast, wraz z nowym wokalistą zamierzamy pozostać wierni metalowi do końca. Na waszym ostatnim albumie, zaprezentowaliście zgoła inną perspektywę kapeli, niż było dane nam słuchać na waszych klasycznych albumach jak "Kill to Survive" czy "Solitary Solitude". Jest bardziej thrashowy, ostrzejszy, ten pierwiastek heavy/ power jest zdecydowanie mniejszy. Skąd taki zabieg? Jeśli mówimy o "Dead to the World", przypuszczam że właśnie poprzez ostre brzmienie i pracę gitar stał się najbardziej złożoną rzeczą jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Pamiętam jak ciężko nad nim pracowaliśmy, by wpuścić tam trochę powietrza, odrobinę miejsca i to chyba była najtrudniejsza sprawa do uzyskania. Wydaję mi się, że "Warrior" ma znacznie luźniejszą atmosferę. Nawet nasz nowy wokalista Marc ma nieco lżejsze podejście niż Paul, który bardziej koncentrował się na melodii. Meliah Rage jest jedną z tych kultowych kapel, które tworzyły w latach 80-tych nie jako zapomni any US power/thrash. Razem z Metal Church i Armored Saint byliście pionierami. Jakie były wasze relacje z pozostałymi kapelami gatunku? Nie jest żadną tajemnicą, że Metal Church i Meliah Rage mają wspólną historię. Odbyliśmy wspólną, trwającą trzy i pół miesiąca trasę po Stanach w 1989 roku, zaraz po naszym debiutanckim albumie, a do tego zagraliśmy wspólną trwającą miesiąc czasu trasę kilka lat temu, w 2007 roku. Spotkałem też kilka razy gości z Armored Saint, ale nigdy nie było okazji by zagrać razem. Wiele lat temu gadałem z Johnem Bushem o Celtics i Lakers (jedna z największych rywalizacji w NBA) przez ponad godzinę, oraz o strasznie starym, punkowym klubie The Rat w Bostonie. Ponadto, obecny gardłowy Metal Chu-

Foto: Metal On Metal

Przyszedł czas na sławne ostatnie słowa dla czytelników. Wielkie dzięki za to, że zechciałeś nam poświęcić odrobinę swojego czasu. Co chciałbyś przekazać fanom thrash metalu z Polski? Chciałbym podziękować wszystkim tym, którzy trwają wiernie przy mnie. Hatriot powraca z zemstą i nigdzie się nie zamierza już wybierać. Proszę, zakupcie "Dawn of the New Centurion" i sprawcie by tak się właśnie stało. Podejrzewam, że większość z was zobaczę wkrótce na trasie. Keep thrashing! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

MELIAH RAGE

21


HMP: Muszę powiedzieć, że jest mi niezmiernie miło przeprowadzać wywiad z kimś, kto był związany z taką kapelą jak Realm. Czy możesz nam powiedzieć w jakim stopniu gra w tym zespole wpłynęła na twoje życie? Steve Post: Realm odcisnął na mnie swój ślad na wielu różnych płaszczyznach. Byliśmy niezmiernie ciężko pracującą ekipą. Ćwiczyliśmy po cztery czy pięć razy w tygodniu, w międzyczasie pracując na pełnych etatach. Przez większość czasu trwania naszej aktywności to my sami dbaliśmy o promocję naszego zespoły. Byliśmy takim zespołem "zrób to sam". Przyjaźniliśmy się z innymi kapelami z naszego rejonu, by nawzajem się wspierać i organizować wspólne koncerty. Myślę, że taki sposób działania towarzyszył mi w każdym zespole w którym grałem. Realm był świetnym doświadczeniem życiowym dla wszystkich, którzy byli z nim związani. Definitywnie byliśmy zespołem zorientowanym na koncerty. Zdarliśmy palce na wielu występach na Środkowym Zachodzie, sami sprzedawaliśmy swój merch, kasety i sami płaciliśmy za swe koncerty.

Foto: Metal On Metal

rch, Ronny Munroe gościnnie wystąpił na naszej plycie "Masquerade", gdzie zaśpiewał w utworze "Last Rites". Jak wyglądała metalowa scena w Bostonie? Wszakże to całkiem blisko NY, gdzie była jedna z największych thrash metalowych świata. Bostońska scena metalu była tak samo dobra jak każda inna. Prawda, nie mamy bostońskiej Metalliki, choć największym bostońskim zespołem jest Aerosmith. Uwierz mi, nasze miasto wypuściło kilka znakomitych undergroundowych kapel. Na początku i w połowie lat 80-tych Steel Assasin był jednym z najciekawszych bostońskich zespołów i zresztą byli oni idolami ówczesnych metalowców, także moimi. Tak się złożyło, że nigdy się nie rozwiązali i do dziś nagrywają świetne metalowe albumy. Patrząc jeszcze wstecz na te wszystkie kapele późnych lat 80-tych i początku lat 90-tych, trzymaliśmy się z Formicide i Wargasm. Nie chodzi o to, że byliśmy naprawdę dobrymi kumplami, ale w moim odczuciu debiut Wargasmu "Why Play Around" jest jednym z najbardziej niedocenionych albumów w historii. Nowsze kapele takie jak Ravage, Revocation, Unearth czy Shadows Fall też są naprawdę warte zainteresowania. Wiesz, ciągle się porównuje Boston do Nowego Jorku w tej metalowej gierce... mimo, że nasze nazwy nie są aż tak wielkie, to tak bym postawił "Why Play Around" Wargasmu, "War of the Eights Saints" Steel Assasin czy nawet "Masquerade" mojego Meliah Rage wyżej niż cokolwiek Anthraxu, Overkilla czy Nuclear Assault! Brutalne, ale tak właśnie to czuję. Mogą mi przecież naskoczyć! (śmiech) Jak sobie radzicie z muzyką w dobie Internetu. Teraz sprzedaje się coraz mniej płyt, wszyscy wszystko ściągają, jest dużo trudniej niż kiedyś. Nie iry tuje cię to? Patrzę na to, trochę z góry, znad opuszczonych do połowy nosa okularów. Każdy medal ma dwie strony. Tę jasną i ciemną. Na pewno kupowanie płyty przy pomocy kliknięcia zamiast ruszenia dupy do sklepu, zgarnięcia go z półki zabija całą magię… brakuje mi jej. Pamiętam jednak, że kiedyś kupowałem mnóstwo płyt, na których był najwyżej jeden kawałek, który mnie interesował, podczas gdy resztę najchętniej bym wyrzucił do kosza. Teraz mogę usłyszeć to co chcę usłyszeć, i dopiero kupić. Nawet odpowiadanie na taki wywiad jest dużo łatwiejsze! Mimo to, brakuje mi tej magii towarzyszącej wyprawie do sklepu i kupowaniu nowego wydawnictwa, by w podskokach wrócić do domu i zapuścić go w odtwarzaczu... to już niestety nie wróci. Jaki był najlepszy i najgorszy koncert jaki doty chczas zagraliście? Było kilka znakomitych koncertów, a ja nie nienawidzę wybierać tego jednego. (śmiech) Mieliśmy kiedyś występ z Manowar, Nuclear Assault, Wargasm i Hades w bostońskim The Bayside Expo

22

MELIAH RAGE

Center gdzieś w 1989 roku i to była zajebista noc. Dobrze wspominam też wyprzedany do ostatniego biletu koncert w nowojorskim The Ritz, gdzie zagraliśmy z Overkill. David Bowie, James Hetfield i Kirk Hammett byli tamtej nocy wśród publiczności i skopaliśmy im tyłki co pewnie długo pamiętali. Najgorszym... chyba ten z 2005 roku, podczas którego w sporym klubie w Baltimore zagraliśmy dla jednej osoby... Należycie raczej do rzadko koncertujących kapel, dlaczego tak jest? Nie ma żadnego konkretnego powodu dla którego tak się dzieje. Starzejemy się, dopadają nas choroby, mamy rodziny i kiedy wreszcie pojawia się coś na horyzoncie nie zawsze możemy sobie pozwolić na wyruszenie w trasę. W zeszłym roku złamałem nadgarstek podczas końcówki nagrywania "Warrior'a", więc nie będę zdolny do grania przez jakiś czas, a przynajmniej tak długo jak moja ręka będzie potrzebować by wrócić do formy. W 2010 mieliście zagrać na Headbangers Open Air. Dlaczego odwołaliście ten koncert? Nie uważasz, że powinniście zrobić jakąś europejską trasę koncertową? Tak jak już wspomniałem, złamałem nadgarstek u lewej ręki, więc za nim nie wrócę do pełnego zdrowia, żaden koncert nie dojdzie do skutku. Planowany koncert na Headbangers Open Air nie doszedł do skutku, ponieważ tak się złożyło, że pewne obowiązki uniemożliwiły Paulowi Souza dołączenie do nas. Próbowaliśmy pozyskać na ten wieczór Mike'a Munro, ale i on miał już inne zobowiązania, których nie mógł przełożyć. Zagranie koncertu w pełni instrumentalnego w ogóle nie podlega żadnej dyskusji. Skąd pomysł na nazwę Meliah Rage? Wiem co to oznacza, ale czy ktoś z was miał indiańskie korzenie, że ją zastosowaliście? Wzięliśmy Meliah z zespołu Meliah Kraze, w którym Jim Koury grał za nim dołączył do nas. Dodaliśmy Rage żeby brzmiało bardziej zadziornie. Nic specjalnego się za tą nazwą nie kryje. Dzięki wielkie za wywiad, mam nadzieje że do zobaczenia pewnego dnia na koncercie. Może ostatnie słowo do fanów? Cóż, skoro wciąż nie jesteśmy jakoś szczególnie rozpoznawalną grupą, posłuchajcie nas jeśli wciąż nie wiecie kim jesteśmy. To jedna z tych dobrych zalet Internetu, zwłaszcza dla młodych fanów metalu. Macie taką możliwość by sprawdzić sobie nie tylko nowe, ale i stare kapele, o których nigdy nie śniliście, jak na przykład Meliah Rage! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Czy to złożoność materiału Realm determinowała takie częste próby? Intensywny grafik prób na pewno się opłacił. Byliśmy szerzej znani jako zespół koncertowy, a nasza muzyka była całkiem techniczna, więc wszystko musiało być naprawdę dobrze zgrane i dopracowane. Jak wyglądało u was tworzenie kompozycji? Siadaliście całym zespołem do tworzenia czy też określona osoba przynosiła pomysły na próby? Przeważającą część naszych utworów napisaliśmy wspólnie. Naturalnie każdy dorzucał swoją część pomysłów na które wpadł samodzielnie. W waszych utworach aż gęsto od świetnych pomysłów, riffów i przejść takich jak w "Slay the Oppressor", "Root of Evil" i wielu innych. Czy takie smacz ki w kompozycjach powstawały już po napisaniu kawałka, na przykład ktoś wtedy wpadał na pomysł by może jeszcze coś dodać? Podczas komponowania naszym celem nie było jedynie to, by riffy do siebie pasowały. Gdy mieliśmy już koncepcję na jakiś motyw, musiał on brzmieć gładko i muzycznie razem z innymi. "Slay…" praktycznie napisał się sam z tym swoim intro i poszczególnymi riffami. Wiele naszych utworów powstało równie spontanicznie. Grając znajdywaliśmy coraz więcej motywów, które dobrze się ze sobą zgrywały i dobrze razem brzmiały. "Endless War" było bodajże pierwszym, a na pewno jednym z pierwszych wydawnictw R/C Records. Jak wspominasz pracę z nimi? Czy według twojej opinii Roadracer był uczciwy w stosunkach z waszą kapelą? Nie pamiętam już za wielu szczegółów z naszego kontraktu z Roadracer. Pierwotnie chcieli wydać też nasze pierwsze demo "Perceptive Incentive", jednak byliśmy niechętni takiej inicjatywie. Jakość tamtego nagrania była za słaba i według nas nie reprezentowałaby dobrze muzyki naszego zespołu. Poza tym na tym nagraniu grał inny perkusista i basista. Ja z Mikem dołączyliśmy wkrótce po nagraniu tej taśmy. Nagraliśmy wspólnie z Paulem, Dougiem i Takisem "Final Solution" niecały rok później. Gdy już Doug Parker był poza zespołem, skontaktował się z nami Cees Wessells z Roadrunnera poprzez Monte Connera. Wtedy też nawiązaliśmy współpracę z naszym managerem Erikiem Griefem oraz zatrudniliśmy prawnika. Ponieważ nasz wokalista - Mark Antoni - był świeżakiem w zespole, Roadrunner domagał się więcej nagrań demo. Dlatego nagraliśmy trzecią demówkę, która nie została nigdy wydana. Wysłaliśmy ją do nich, im się spodobał nasz materiał i podpisaliśmy wspólny kontrakt na jakąś śmieszną sumę. Skończyło się na tym, że to my zapłaciliśmy za większość nagrań do "Endless War". R/C pokryło może jedną ósmą ogólnych wydatków. No, ale trochę popromowali nas tu i tam. Wieść niesie, że pierwotny rysunek, który miał wid nieć na okładce "Endless War" koniec końców wylądował na płycie Obituary "Slowly We Rot". Coś o tym wiesz? Okładka do "Endless War" została wybrana przez R/C, a my ich wybór zatwierdziliśmy. Nie pamiętam już dokładnie jak wyglądał nasz pierwszy wybór okładki, jedynie to, że przypominała nieco okładkę do "Final Solution", lecz wyglądała bardziej profesjonalnie. Chyba przypominała nieco tę Obituary, jednak nie


Królestwo Metalu Niektórzy może kojarzą osobę Monte Connera, gościa który pod skrzydła wytwórni Roadrunner Records popchnął takie zespoły jak Sepultura, Type-O Negative, Deicide, Obituary, Atrophy, Fear Factory i wiele wiele innych. Pierwszą kapelą z którą pracował Monte był właśnie Realm - zespół, który tworzył bardzo umiejętne połączenie melodii, agresji i techniki. Można nawet rzec, że nikt wtedy nie miał takiego brzmienia i drygu do świetnych technicznych kompozycji jak muzycy z tej kapeli. Fantastyczny debiut, który ukazał się w 1988 roku jest zapierającą dech w piersiach eskapadą po niesamowitych muzycznych doznaniach. "Endless War" nie dość, że obfituje w fantastyczne kompozycje, to jeszcze roztacza naprawdę niesamowity i trudny do uchwycenia klimat. Niestety następna płyta Realm, wydany w 1992 roku "Suiciety" okazała się ostatnią w dorobku tej nietuzinkowej kapeli. Korzystając z nadarzającej się okazji, dostaliśmy szansę dowiedzenia się kilku ciekawych aspektów z historii zespołu, dzięki czemu mogliśmy rzucić nieco światła na z wolna otaczającą się całunem mroku historię grupy Realm. Na nasze pytania odpowiadał basista Steve Post. jestem ci w stanie potwierdzić tego z całą pewnością. Okładkę do "Endless War" stworzył Oscar Chichoni, artysta znany ze świetnych prac, które znalazły się na okładkach książek, komiksów, a także gier komputerowych. Dlaczego nikt nie postanowił kon tynuować z nim współpracy przy następnej płycie? To, co widnieje na okładce do "Suiciety", to tak naprawdę zdjęcie rzeźby stworzonej przez jednego z naszych przyjaciół. Spodobała nam się, wytwórni zresztą też, więc jej użyliśmy… Jim Bartz jest człowiekiem, który pracował nad produkcją obu waszych studyjnych krążków. Co mógłbyś nam opowiedzieć o współpracy z nim? Czy jego udział wpłynął według ciebie pozytywnie na kondy cję brzmienia na obu tych albumach? Trzeba przyznać, że Jim Bartz jest bardzo utalentowanym muzykiem, a także wspaniałym inżynierem dźwięku i producentem muzycznym. Dobrze znał naszą muzykę, ponieważ mieszkał wtedy na strychu domu Paula, gdy urządzaliśmy tam próby. Jim sprawił się świetnie jako producent naszych płyt. Wiedział jak dobrze i odpowiednio zarejestrować muzykę, którą grasz. Perfekcjonista pod każdym względem, zawsze wszystko musiało być zrobione porządnie. Nigdy później nie pracowałem z kimkolwiek, kto byłby lepszy.

wydarzyło, że postanowiliście zawiesić działalność zespołu? Dlaczego na dłuższą metę Realm nie wypalił? Zaczęło się od odejścia Marka z zespołu. Najpierw Roadracer wywierał na nas duże ciśnienie, gdyż wytwórnia bardzo negatywnie zaczęła się wypowiadać o Marku. Chodziło o to, że śpiewał za wysoko, a oni widzieli w naszym zespole kogoś, kto by brzmiał jak gardłowy Sepultury. Nie chcieli z nami rozmawiać o czymkolwiek innym, póki Mark był w zespole. Cóż, skończyło się na tym, że musieliśmy się z nim rozstać. Nie była to bynajmniej łatwa decyzja, zwłaszcza, że wszyscy byliśmy przyjaciółmi od bardzo dawna. Prze-

już raczej zbytnio zainteresowany graniem z nami, jednak nigdy nie było to na poważnie dyskutowane. No, a Mark jednak mieszka trochę za daleko od nas. Raz prawie udało nam się zmontować jakieś granie, jednak logistycznie okazało się to niemożliwe. No, niestety… Nie daję jednak żarowi się ostudzić kompletnie, wciąż chciałbym by Realm znów funkcjonował. Chciałbym zweryfikować pewną wypowiedź Douga Parkera, według której to on jest autorem nazwy oraz logo kapeli. Czy to prawda? Z tego co wiem pierwsi członkowie zespołu postanowili wylosować nazwę dla swego zespołu. Wrzucili swoje typy do czapki i ta nazwa, która miała zostać wyciągnięta z niej miała już zostać. Z opowieści wiem, że Paul przyoszuścł i wrzucił dwie kartki z tą samą nazwą do czapki zamiast jednej. Tą nazwą był właśnie Realm i w ten sposób kapela zyskała swe imię. Można więc powiedzieć, że to raczej Paul wymyślił nazwę dla zespołu. Oryginalne logo zostało zaprojektowane przez Douga, jednak było przerobione przynajmniej parokrotnie. Aktualnie grasz w Awaken. Jak to się stało, że trafiłeś do tego zespołu? Na początku to było tak, że dowiedziałem się od kolegi, którego znajomym był ich kumpel, nota bene gość wcześniej siedział w organizowaniu koncertów w okolicach Minneapolis i St. Paul, że taki i taki zespół poszukuje basisty. Dopiero się wprowadziłem do tej okolicy z Milwaukee i też szukałem zespołu, z którym

Zawsze mnie zastanawiał trochę wasz cover The Beatles. Czyj był to pomysł by nagrać "Eleanor Rigby"? Wytwórnia na to wpadła? Realm zaczął grać "Eleanor…" jako swoisty żart tuż po tym jak kapela została założona. Myślę, że pierwotnie wymyślili to Takis i Doug (ponoć to jednak był Roger Gottfried, przynajmniej on sam tak twierdzi przyp. red.), podczas jakiś poronionych akcji na próbach. Gdy graliśmy ten utwór na żywo, Doug zawsze śpiewał "All the lonely people… Let'em Die!!!". To nie był pomysł wytwórni, to było coś co sami wymyśliliśmy. Kto pisał teksty do utworów na "Endless War" i "Suiciety"? Większość tekstów do utworów na obu tych płytach była autorstwa Takisa i Marka. Ja napisałem liryki do "Dick". Można odnieść wrażenie, że religia chrześcijańska maczała palce w inspiracjach przy takich utworach jak "Second Coming" i "Eminence"… Słowa w "Second Coming" są dość niejednoznaczne. Ten tekst może być właściwie o wszystkim tak naprawdę. "Eminence" jest o koszmarze, którego doświadczył Paul. Był w nim chyba Chrystus co prawda, jednak nie w takim sensie, jakby się mogło wydawać. Daleko nam było od lania chrześcijaństwa ludziom do gardeł… Co sądzisz o sukcesorze "Endless War"? Czy uważasz, że "Suiciety" był krokiem naprzód dla Realm? Sporo materiału, który trafił na "Suiciety", napisaliśmy podczas trasy promującej naszą pierwszą płytę. Bardzo czuły okres dla zespołu. Prawdą jest, że muzycznie był to dla nas ogromny krok naprzód - ta muzyka była ambitna i wymagająca, a ośmieliłbym się rzec, że nawet i ciut intensywniejsza niż nasz poprzedni materiał. Czy nagraliście cokolwiek, co miało się znaleźć na waszym trzecim krążku? Tak, jednak już wtedy nie pracowaliśmy z Roadracer. Nagraliśmy chyba z osiem utworów, a raczej zrębów utworów. Coś co można by w sumie nazwać naszym czwartym demo. Co było powodem rozpadu Realm? Cóż takiego się

Foto: Realm

słuchiwaliśmy bardzo wielu wokalistów, by znaleźć odpowiednie zastępstwo, jednak trudno było kogoś znaleźć na miejsce Marka. Następnie Mike Olson, nasz perkusista, zdecydował się opuścić zespół.

mógłbym pograć. Dostałem jadącą siarą demówkę z muzyką tego zespołu, którym właśnie był Awaken. Ich kawałki bardzo mi się spodobały i większość patentów nauczyłem się stosunkowo szybko ze słuchu.

Wtedy Realm się definitywnie rozpadł? Razem z Takisem i Paulem skontaktowaliśmy się z Buddo, typkiem który śpiewał w Last Crack. Następnie dokooptowaliśmy do składu perkusistę Briana Reidingera. Nasz zespół nabrał kształtu i zaczęło to wszystko znów trybić. Nie mogliśmy się jednak wciąż nazywać Realm, zwłaszcza że po dojściu Buddo i Briana nasze brzmienie rysowało się zupełnie inaczej niż wcześniej. Oblekliśmy nasz projekt muzyczny w nazwę, którą wymyślił Buddo - White Fear Chain. Posłuchajcie tego czasem na Youtube…

Jak byś porównał twórczość Awaken i Realm? Muzyka Awaken jest inna. Tworzymy raczej trio z wokalem, gdyż nie mamy drugiego gitarzysty. W ten sposób łatwiej się gra na żywo. Napisałem bardzo dużo harmonii na basie, które współgrają z gitarą Jona, by całość lepiej brzmiała. Pracujemy bardzo ciężko. W sumie ciężka praca i pasja tworzenia to jedyne podobieństwa Awaken do Realm.

Wiesz co porabia może ostatnio Mark Antoni? Masz z nim jakiś kontakt? Jestem w stałym kontakcie ze wszystkimi moimi kumplami z Realm. Co prawda z Markiem już nie tak jak z Takisem, Dougiem, Paulem i Mikem, gdyż ten mieszka prawie 1300 mil ode mnie.

Bardzo się cieszę. Widzę, że nie zamierzasz na tym poprzestać. Wielkie dzięki za wywiad! Niezmiernie jestem ci wdzięczny za pytania dotyczące Realm. Bardzo lubiłem grać w tym zespole. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie grałem w kapeli, która by przypominała ją choćby trochę. Realm był wyjątkowy i w tym zespole doświadczyłem jednych z najlepszych chwil w moim życiu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

C z y r o z w a ż a l iś c ie m o ż e p o m y s ł z r e a k t y w o w a n ia Realm? Rozmawialiśmy jakiś czas temu o tym, by znowu coś razem pograć - Paul, Takis, Mike i ja. Doug nie jest

REALM

23


Bez żadnych ograniczeń W naszym kraju, osoba Zacha Schottlera, szerzej znanego jako Jackie Slaughter, jest dość popularna wśród heavy metalowej braci. Zwłaszcza tej młodszej i bardziej dziewczęcej. Wielokrotnie zdarzały się takie sytuacje, że przybłąkawszy się do starszej ekipy, takie dziewczę nie reaguje na żadne nazwy w stylu Defiance, Xentrix, Whiplash, Necrophobic czy Manilla Road, a ożywia się dopiero przy nazwie Skull Fist. "Skull Fist? Skull Fist gra?!" - i już kisiel strugami spływa w kierunku gruntu. Choć zespół ten stanowią skrajnie nieodpowiedzialni alkoholicy z maniakalnymi napadami jak u dziesięciolatka - co widać między innymi po tym jak Skull Fist dostało niedawny permanentny zakaz gry na Headbangers Open Air z powodu ich ciągłych foszków i łamania danego słowa - to jednak oddać im trzeba to, że grają mimo wszystko dość fajnie. Sam Jackie, kiedy się nie popisuje, jest dość spoko gościem, którego bucera się nie ima i który jest gotów usiąść i napić się z każdym, kto jest przyjazny i miły. Tym razem jednak wywiad miał charakter odległościowy, a natura pytań nie miała na celu głaskania po główce i poklepywania po plecach. Swoją drogą jeszcze nie przeprowadzałem takiego wywiadu, w którym tak często pojawiałby się motyw moczu i jego oddawania… HMP: Siemano. Minęły już dwa lata odkąd mieliśmy przyjemność przeprowadzać wywiad z twoją osobą. Wtedy rozmawiała z tobą Marta Matusiak po waszym koncercie w Warszawie. W trakcie tego wywiadu załatwiałeś swoją potrzebę do plastikowego kubka. Dwa razy. Często zdarza ci się sikać przy obcej kobiecie? Jackie Slaughter: Nie tak często. Jak mam lać to leję. Chciałbym wstać i pójść się załatwić, jednak po prostu byłem tak zalany w trzy dupy, że pewnie nie mógłbym przejść kilku kroków. Stwierdziłem - walić to. Ludzie wiedzą jak wygląda fiut. Nie powinno więc to nikogo gorszyć, jeżeli ktoś sobie siknie! Jeżeli kogoś to nie kręci, to niech nie patrzy. Jakie jeszcze tego typu rzeczy zdarza ci się robić przy obcych ludziach? Wszystko. Cokolwiek. Niczym się nie ograniczam. Jestem najbardziej otwartym gościem na świecie, więc jeżeli czuję potrzebę postawienia kloca naprzeciw dwustu ludzi, to nie mam z tym najmniejszego problemu. Większość może uważać to za obraźliwe albo niesmaczne, jednak jest to zasadnicza część ludzkiej natury, więc walić to. To jest też zabawne tak odstawiać dziwaczne rzeczy i się wygłupiać bez żadnych ograniczeń! Zrobiłem masę dziwnych odpałów i pewnie nadal będę je robił w przyszłości (śmiech). Niedawno zagraliście w Krakowie z Vanderbuyst, Enforcer i Genghis Khan. Jak ci się podobał ten wieczór? Nagłośnienie było fatalne, jednak to wina klubu... To był świetny koncert ze świetnymi ludźmi. Naprawdę fajna zbieranina typiar i typiarzy. Może jakbyś stał z przodu to brzmienie nie wydawałoby się już takie złe, tam wszystko było dobrze słyszalne. Jak ci się podobała trasa z Enforcerem, Vanderbuyst i Genghis Khan? Niesamowita, bardzo mi się podobała. Ci goście to naprawdę wspaniali i sexy ludzie. Wszystkie te zespoły rządzą i grają naprawdę dobrze, więc nie mogłem się przy nich opuścić choćby trochę (śmiech). Musiałem być pewny, że zagram tak dobrze jak oni. Jedynym problemem był zapach, który nam towarzyszył w busie. Chłopie, to był naprawdę śmierdziuszkowy busik (śmiech). Światło dzienne ujrzał wasz drugi album. Co mógłbyś nam o nim opowiedzieć? Oczywiście naturalnie oprócz tego, że możemy na nim usłyszeć utwory, w których grają instrumenty. Jesteśmy z niego zadowoleni. Utwory bardziej mi się podobają od tych, które nagraliśmy na poprzedni album. Teksty są naprawdę fajne do śpiewania. Uwielbiam słowa, a te do mnie trafiają. Chris Steve odwalił kawał dobrej roboty przy garach i kżzdy z nas naprawdę wymiata na tym albumie. Poprzednia płyta zawierała utwory, które napisałem będąc jeszcze naprawdę młodą osobą. Na tym jest tylko taki jedny, więc muzycznie ta płyta jest dla mnie bardziej aktualna. Mieliśmy też mniej denerwującą sesję nagraniową, choć mieliśmy tylko tydzień na zarejestrowanie albumu. Nie pijałem wtedy kawy, jednak w studio stała fajna maszyna do espresso. Wlewałem w siebie nawet do ośmiu kaw dziennie (śmiech). Było świetnie.

musimy zrobić ten album i nagraliśmy go stosunkowo szybko. Myślę, że następnym razem poświęcimy na to jednak trochę więcej czasu, na przykład miesiąc. Byłoby świetnie mieć więcej spokoju, zamiast spędzać 12 godzin na poprawnym zagraniu swoich partii (śmiech). Wypiłem litry espresso. Fajnie było. Nagrywanie nie jest już dla nas jakąś nerwówką. Wiemy czego chcemy i przy okazji daleko nam do bycia perfekcjonistami. Dajemy z siebie wszystko. Jeżeli efekt jest poprawny, to go zostawiamy na album. Nie chcemy, by coś było zbyt przedobrzone. Po prostu ćwiczymy utworu przez około miesiąc a potem wchodzimy i dajemy czadu. Nie wydajecie się zbyt pracowitą załogą. Trzy lata minęły od premiery waszego poprzedniego albumu. Nie jest to oznaka tego, że zaczyna wam brakować pomysłów? Wiesz, różne rzeczy się przytrafiają. Kasa wyparowuje, terminy opłat gonią, karki się łamią. Nie jesteś zbyt pracowitym researcherem, bo już dawno byś to wiedział. Dlaczego postanowiłeś nagrać na nowo "Sign of the Warrior" dopiero teraz, a nie na "Head of the Pack" jak dwa inne utwory z waszej EPki? Po prostu tak wyszło. Okej. To może zmieńmy temat. Który z was ma największe wzięcie wśród lasek? Żaden z nas. Fajnie jest żartować jak to zdobywamy laski, ale tak naprawdę jesteśmy ludźmi, którzy po prostu lubią pogadać, posiedzieć razem i pośmiać się razem słuchając jakiś śmiesznych historii. Posłuchać o jakiś nowych zespołach. Liczy się muzyka. Panienki to też jest fajna sprawa i jestem szczęśliwy, jeżeli taka chce ze mną pogadać i się trochę poprzytulać (śmiech). Widać po koncertach, że na backstage zawsze garną się, jak nie tabuny, to przynajmniej dość liczne grupy groupies. A zdarzyło wam się, żeby kiedyś jakiś gość chciał z wami polecieć w ślinę albo w kakao po waszym występie? Siedzimy sobie z każdym, kto chce się z nami spotkać. Jeżeli się nam podobasz, to możemy tak spędzić całą cholerną noc. Znaczy dopóki nasz bus nie będzie się zwijał czy coś takiego. Naprawdę fajną rzeczą jest się upijać

Co było najwcześniejszymi inspiracjami w twoim życiu? Pytam nie tylko o te muzyczne. Hokej był dla mnie czymś naprawdę ważnym, co nie powinno dziwić, gdyż jestem Kanadyjczykiem (śmiech). Gdy skończyłem, o ile dobrze pamiętam, trzynaście lat, liczyła się dla mnie głównie jazda na desce. Diabli wzięli wtedy hokej. Miałem obsesję na punkcie skateboardingu. W gruncie rzeczy, to nadal ją mam. Już nie jeżdżę tak ostro jak kiedyś, ale nadal cisnę gripa, gdy tylko mam okazję. Przez 80% czasu jest bardzo boleśnie, jednak te 20% dobrze wylądowanych tricków rekompensuje wszystkie niedogodności! Graniem muzyki zainteresowałem się dopiero po szesnastce. Byłem tragicznym wokalistą i dopiero, gdy miałem 20 lat spiąłem się, by nauczyć się shredować. Zdecydowanie za późno. Dlatego więc, jeżeli ktoś uważa, że fatalnie mu idzie z gitarą lub ze śpiewem... o kurde, ja byłem najgorszy! Biorąc pod uwagę liczbę tras i koncertów, które już macie za sobą, pewnie jesteś w stanie opowiedzieć nam jedną czy dwie zabawne historie z życia prawdziwym rockmanów. Podzieliłbyś się jakąś ciekawszą anegdotką z naszymi czytelnikami? Podczas ostatniej trasy Chris spał z tyłu busa, na pryczy pod Caseyem. W Oslo sponiewieraliśmy się winem jak ostatnie świnie. Chris obudził się wtedy w środku nocy z całą mokrą twarzą od jakieś wody. Trochę się wkurzył, bo wyglądało na to, że Casey przypadkowo rozlał coś na swoim łóżku podczas snu. Chris wstał i zaczął szarpać gościa "hej stary, rozlałeś wodę w swoim łózku". Gdy w końcu udało mu się dobudzić Caseya, tamten tylko odpowiedział "duuuuuude, fuuuuck oooooff". Nadal był pijany. Chris więc zdarł koce z Caseya i wtedy się okazało, że ten nie ma tam żadnych butelek z wodą czy czymkolwiek innym. Wtedy właśnie spojrzał na jego spodnie. Okazało się, że Casey był aż tak pijany, że poszczał się w spodnie i zmoczył całe łóżko i nie tylko. Chris, więc będzie od dzisiaj znany jako Piss Chris. To jest właściwie jedyna historyjka, którą mogę opowiedzieć, bez urażania kogokolwiek (śmiech). Jaka jest pierwsza rzecz jaką zwykle robisz, gdy wró cisz do domu po długiej trasie. Właśnie wczoraj wieczorem wróciłem do domu. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było pójście do warzywniaka i rozpoczęcie własnego leczenia anty-alkoholowego. Kupiłem tonę warzyw, owoców, orzechów, pestek oraz blender. Wygląda na to, że podziałało, bo jestem całkiem na chodzie i nie muszę poświęcać czterech dni na leżenie plackiem w dreszczach z drżącym rękami tak jak Pee. Zwykle przez tydzień nigdzie się nie ruszam i mamroczę coś o nie jeżdżeniu w trasy nigdy więcej. Ciężko mi było rozstawać się z chłopakami (i dziewczyną), z którymi pojechaliśmy w trasę. Wszyscy byli naprawdę niesamowici i wszystkich kocham, naprawdę. Gdyby tylko zapytali, od razu poszedłbym się z nimi rżnąć (śmiech).

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Skull Fist

SKULL FIST

Jaki jest twój ulubiony alkohol? Jesteś piwoszem czy też wolisz walić wódę? Wódka, wódka, wódka, wódka! Doszło do tego, że nazywamy ją między sobą "Jungle Juice" albo "Warmup Juice". Nie mam nic przeciwko piciu piwa, jednak osobiście preferuję właśnie wódkę. Casey woli browary, jednak Johnny ostatnio dołączył do ciemnej strony picia, po której jestem, czyli do mocniejszych trunków. Każdy typ wódki mi pasuje. Trafiłem na kilka marek piwa, które mi bardzo smakowały, jednak potem tak się betoniłem, że nigdy nie byłem w stanie zapamiętać jakie to były piwa (śmiech). Wódka i woda. Dzięki temu mój głos brzmi tak dobrze i jednocześnie nie cierpię aż tak bardzo na kaca.

Tak jak w kultowym filmie "Conan Barbarzyńca"... Jackie, co jest najlepsze w życiu? By odpowiedzieć na twoje filmowe nawiązanie użyje innego filmowego nawiązania: Wolność!!! (śmiech)

Mimo tego, że mieliście tylko tydzień, to mimo wszystko było mniej nerwowo? Nie czuliśmy zbytniego ciśnienia. Wiedzieliśmy, że

24

z nowo poznanymi przyjaciółmi! Nigdy mi się nie zdarzyło, by jakiś gość zaproponował mi, na przykład, seks po koncercie. Musielibyśmy być zdecydowanie bardziej hot, by coś takiego miało się zdarzyć (śmiech).



Tętent złotych kopyt Nowy album szwedzkiego Grand Magus może nie podejść niektórym fanom zespołu, jednak bez wątpienia jest kawałem solidnego metalu z subtelnym dodatkiem doomu i sporej dawki klimatów rodem z najznamienitszych epic heavy metalowych nazw. To trio chyba nie potrafi zawieść oczekiwań, gdyż każda następna płyta prezentuje materiał odmienny jednak nadal zwarty, spójny, konkretny i przede wszystkim genialny. Przy tej muzyce nie sposób się dobrze nie bawić. Motywy muzyczne są niezwykle dopracowane, a tematyka utworów jest także zacna i interesująca, co widać już na pierwszy rzut oka. HMP: Znów mamy przyjemność rozmawiać na temat waszego nowego dzieła. Minęły dwa lata od czasu świetnie przyjętego przez fanów "The Hunt". Widać, że nie zasypiacie gruszek w popiele i dostarczacie nam kolejny świetny album. Ciekawą rzeczą jest fakt, że każde kolejne wydawnictwo Grand Magus jest nieco inne i "Triumph and Power" to potwierdza. JB Christoffersson: Tym razem chcieliśmy stworzyć coś naprawdę ciężkiego i majestatycznego zarazem. Poza tym mieliśmy w głowach tytuły utworów jeszcze zanim zabraliśmy się do komponowania warstwy muzycznej. Wszystko zaczyna się od analizy naszego nastroju i dopiero potem przechodzimy dalej z tworzeniem. Naszymi inspiracjami nadal jest piękno i potęga sił przyrody, a także nordycka tradycja, która jest z nią nierozerwalnie połączona. Kompozycje są bardzo zróżnicowane, jednak tym razem trzeba przyznać, że są o wiele bardziej epickie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie obawialiście się reakcji waszych najstarszych stażem fanów, że rezul tat jaki osiągnęliście na tym albumie, może im nie przypaść do gustu? Zawsze istnieje takie ryzyko, jednak moja pewność w stosunku do naszych nowych utworów jest niezachwiana. Jeżeli jesteś fanem metalu, to spodoba ci się to, co stworzyliśmy. Koniec końców, podążamy za głosem

Czy w "Steel Versus Steel" pojawia się Elryk z Melnibone, bohater powieści Jamesa Moorcocka? Dlaczego zdecydowaliście się użyć tej konkretnej postaci literackiej? Powstało już całkiem sporo utworów o nim. Zgadza się, ten utwór jest o Elryku. Czytałem powieści Moorcocka, gdy byłem nastolatkiem i wywarły one na mnie niemały wpływ. Ostatnio znowu do nich wróciłem, na krótko przed tym jak zaczęliśmy tworzyć materiał na "Triumph and Power". Zawsze chciałem stworzyć utwór oparty na historii Elryka. Riff w "Steel Versus Steel" zdawał się idealnie panować do tej tematyki. Z tego, co wiem w sumie nie jest za wiele utworów o Elryku. Znam te nagrane przez Blue Oyster Cult, Hawkwind i Cirith Ungol... (nie zapominajmy między innymi o Skelator, Wolfbane, Salem's Lot, Dawn the Plague i pewnie paru(nastu?) innych kapelach - przyp.red.). Słuchając utworu zaryzykuję stwierdzenie, że nie czytałeś jedynie pierwszej części sagi, lecz także jej późniejsze kontynuacje. "Steel Versus Steel" jest miksem różnych koncepcji, które pojawiły się w różnych częściach sagi o Elryku. Nie jest to wierny opis od początku do końca. To po prostu luźna interpretacja. Przeczytałem wszystkie książki Moorcocka o Elryku, jednak nie zagłębiałem się w inne jego dzieła, nawet jeżeli w jakiś sposób łąFoto: Nuclear Blast

Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco o dwóch niezmiernie klimatycznych instrumentalach - "Arv" oraz "Ymer"? Co się kryję za nimi, co miały reprezen tować? Oba utwory, a zwłaszcza "Arv", są zainspirowaną skandynawską muzyką ludową. Razem z Foxem dorastaliśmy w małym miasteczku w Dalarnie w Szwecji, gdzie tradycyjna muzyka ludowa była bardzo silnie zakorzeniona. Nic dziwnego, że wywarła na nas duży wpływ. Motywy folklorystyczne rozwijaliśmy już w wielu utworach w przeszłości. Za to "Ymer" jest muzycznym urzeczywistnieniem koncepcji giganta, którego ciała bogowie użyli do zbudowania świata. Kto jest tytułowym dominatorem z "Dominatora"? Może nim być każdy dyktator tak naprawdę. Rozwinęliśmy tutaj myśl, że jeżeli używasz tych samych metod jak ci, których chcesz się pozbyć, możesz się potem stać dokładnie tym samym. Produkcją albumu zajął się Nicolas Elgstrand. Czy trudno było mu znaleźć czas przy tym całym zamieszaniu w Entombed? (Śmiech) Nie, nie. Mieliśmy zaplanowaną sesję nagraniową już od bardzo dawna. Brzmienie waszego nowego albumu jest bardzo potężne, epickie i wzniosłe. Bardzo dobrze pasuje do kompozycji, które na nim nagraliście. Czy zarejestrowaliście utwory w tym samym studiu co "The Hunt"? Tak, można tak powiedzieć, mniej więcej przynajmniej. Musieliśmy zmienić miejscówę, gdy doszło do nagrywania moich wokali i solówek, jednak nie miało to wpływu na końcowe brzmienie. Poza tym daleko się nie przenieśliśmy, dalej byliśmy w tym samym budynku. Czy nagrałeś swoje partię znowu na Gibsonie Les Paulu Juniorze, a Fox na Sandbergu Jazz? Coś zmienialiście ostatnio w sprzęcie, który używacie? Fox nadal gra na swoim Sandbergu, którego używa od czasu sesji do "Hammer of the North". Ja tym razem postanowiłem nie używać w ogóle Juniora. Partie rytmiczne zagrałem na customowym Gibsonie Les Paulu podłączonym do głowy Marshalla JVM 100W oraz na Fenderze Stratocasterze podłączonym do Marshalla JMP 50 1972. Do solówek główne używałem mojego Gibsona Flying V 98', ale także od czasu do czasu którejś z tych dwóch wymienionych wcześniej gitar. Okładka została stworzona przez Tony'ego Robertsa. Co nam możesz opowiedzieć o pracy z nim oraz o samej okładce? Zanim zaczęły się pracę nad nią, miałem w głowie kilka luźnych pomysłów, które chciałem na niej zawrzeć. Całokształt to jednak pomysł Anthony'ego. Okładka naprawdę mu się udała. Uważam, że naprawdę dodaje ona klimatu i kolejnego wymiaru kompozycjom z albumu. Gość jest niezwykle utalentowany. To jest prawdziwy triumf i moc! Widzę, że macie już zaplanowaną trasę po Europie Zachodniej w marcu. Co nas czeka w następnych nadchodzących miesiącach? Wszystko jest nadal w fazie ustaleń i planów, jednak dalsza część trasy nabiera kształtów nawet teraz, gdy ze sobą korespondujemy. Powiem też, że zamierzamy grać na wielu letnich festiwalach. Gdzie chcielibyście zagrać, a nigdy nie mieliście ku temu okazji? Japonia, Stany, Ameryka Południowa, Węgry, Rosja... jest jeszcze tyle miejsc, których nie odwiedziliśmy.

naszych serc, gdy piszemy muzykę. Zawsze tak było. Nigdy nie podążaliśmy jakimś wyznaczonym trendem, nie pompowaliśmy sztucznie naszej twórczości, nie byliśmy elementem żadnego ruchu muzycznego i tak dalej. Dla nas istnieje tylko jedna droga - pozostać prawdziwymi względem nas samych. "Triumph and Power" jest właśnie tym, co chcieliśmy zrobić akurat w tym momencie. Co jest motywem przewodnim tekstu do "On Hooves of Gold"? Co jest tematyką tego utworu i kto jest jego protagonistą? W tym kawałku znajduje się kilka różnych motywów. Jednym z nich jest dystans do przyrody, który został rozwinięty przez zachodnią kulturę i społeczeństwo oraz brak szacunku i poszanowania natury, który się z tym wiąże. Protagonistą jest siła przyrody.

26

GRAND MAGUS

czyły się z Elrykiem (Moorcock bardzo często bawił się światami, które stworzył i bardzo często uniwersa z różnych jego serii przenikały się ze sobą - przyp. red.). Jak cykl Jerry'ego Corneliusa czy Eternal Champion. Nie zabrakło także odniesień do tradycji i kultury wikingów, jak widać po, na przykład, "Holmgang". Co cię skłoniło do napisania utworu o tym staromod nym pojedynku jeden na jednego? Uważałem to za świetny pomysł na utwór i przy okazji bardzo interesujący koncept z historycznego punktu widzenia. Taki pojedynek był paradoksalnie bardzo sprawiedliwym i uczciwym sposobem rozwiązania dużych konfliktów. To dobra alternatywa zamiast wojny, przez którą pośrednio i bezpośrednio ucierpiałoby wielu ludzi, no nie?

Jeżeli nie jest to jakąś wielką tajemnicą, to czy moglibyście nam zdradzić, które kawałki z najnowszego albumu będą grane na żywo? Nadal staramy się stworzyć rozpiskę koncertową na nadchodzące trasy, więc trudno mi jest teraz powiedzieć, co konkretnie będziemy grać. Mogę zapewnić, że na pewno będzie to przynajmniej "Steel Versus Steel" i "Triumph and Power"! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Cage, cóż za świetny zespół! Łączy nas wiele wspólnych historii. Graliśmy kilka lat temu razem koncert w San Diego, jednak ostatnio nie jestem z nimi w kontakcie. A powinnam!

Muzyka bez użycia foremek Pamiętam, jak dopiero co wychodził pierwszy album Benedictum. Pamiętam, jak zachwyciło mnie połączenie klasycznego heavy metalu z kosmicznymi, odrealnionymi klawiszami i potężnym głosem Veroniki Freeman. Czas pokazał, że w przeciwieństwie do wielu zespołów z tego czasu, Benedictum nie okazało się efemerydą. Zespół nagrał już czwartą płytę, ustabilizował się "na rynku" i ma wiernych fanów. O tym krótkim, a jednocześnie długim dla zespołu okresie rozmawiałam z wokalistką i "głową" zespołu. HMP: Na Waszym facebookowym profilu pojawiło się zdjęcie z ogromnym billboardem reklamującym Wasz zespół. A może to fotomontaż? Veronica Freeman: To obraz wykonany za pomocą Photoshopa przez utalentowanego grafika z Yumy w Arizonie, Anthony'ego Ackera z Stone Deity Design. Już w przeszłości zrobił on dla nas wiele różnych rzeczy, jego pomysły są naprawdę świetne. Możesz zobaczyć więcej jego prac na moim profilu (Facebooka przyp.red.), fajne i zabawne rzeczy. Jak rozumieć okładkę i tytuł Waszej nowej płyty, "Obey"? Okładka i tytuł niosą to samo przesłanie? W zasadzie pomysł okładki to również pomysł Anthony'ego Ackera, tego, który zrobił ten wielki billboard. Chciał stworzyć coś dla Benedictum, a wykazywał się zawsze dużą kreatywnością jeśli chodzi o ulotki czy plakaty. Pozwoliliśmy mu więc wdrożyć swoje szalone pomysły na nasz nadchodzący album. Ciekawe, że projektując okładkę, nie słyszał jeszcze ani nuty z nowej płyty, wiec wyszła fajna sprawa, że okładka ma swoje własne znaczenie, niezależne od tytułu. Berło na okładce symbolizuje moc, a tytuł nawiązuje do kawałka "Obey", który mówi o bardzo "odmiennym" rodzaju posłuszeństwa. Anthony rzeczywiście zbudował takie berło i spędził wiele czasu na rozwijaniu koncepcji okładki albumu. Myślę, że się udało.

tkankę muzyki nieco inaczej. Wciąż lubimy nieco klawiszy tu i ówdzie, ale nie dominują one muzyki. Od 2012 roku Wasze szeregi zasila wieloletni perku sista Jag Panzer, Rikard Stjernquist. Miał okazję współtworzyć niektóre kompozycje na "Obey"? Czy tylko wpadł nagrać partie bębnów? Rikard jest integralną częścią naszej muzyki, jednak bardziej pod kątem samych aranżacji i znajdowania właściwego klimatu kawałka. Ma wyczucie, jak powinny wyglądać poszczególne utwory. Jeśli chodzi o wspólną pracę, to naprawdę utalentowany i zabawny człowiek. Niedawno Jag Panzer ogłosił, ze powraca do grania i koncertowania. Nie obawiacie się, ze trudno będzie mu pogodzić grę w dwóch aktywnych zespołach, które działają w różnych, odległych stanach Ameryki? Przemysł muzyczny jest trudny. Wszyscy musimy zdać sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach działa naprawdę wielu muzyków, którzy grają w różnych grupach albo chociaż mają jakiś band, z którym sobie jamują. W zasadzie dziś to bardzo popularna praktyka. Mam nadzieję, że osiągnie sukces niezależnie od tego, co robi. Oczywiście, że się obawiam, zawsze się oba-

Z tego co wiem z wywiadów, muzycy Cage na co dzień zajmują się swoją pracą, a na granie maja tylko weekendy i popołudnia, stad niezbyt częste trasy koncertowe. U was wygląda to podobnie? Tak, my również musimy pracować. Ja mam domowy interes zajmujący się sprzedażą części motocyklowych, www.streetfightersinc.com. Wszyscy jakoś wiążemy koniec z końcem, ale cieszymy się, że możemy realizować nasze pasje. Veronica, pamiętam, jak kilka lat temu w wywiadzie powiedziałaś mi, że czujesz się jak nieślubna córka Tiny Turner i Dio (śmiech). Teraz jak Dio nie ma już wśród nas twoje "dziedzictwo" nabrało chyba jeszcze bardziej wyrazistego znaczenia? To naprawdę zabawne, że o tym wspominasz, bo musiałam ci błędnie zacytować, nie sama to wymyśliłam, ale ktoś mnie tak określił, a mi wydawało się to po prostu zabawne. Sama bym na to nie wpadła, ale naprawdę sądzę, że to dowcipny opis i śmiałam się z niego, kiedy po raz pierwszy go usłyszałam. Zawsze podziwiałam Ronniego Jamesa Dio. Czuję się dobrze z utworami, które coverowaliśmy i dzięki temu sprawiliśmy, że on wciąż jest z nami, wiesz co mam na myśli, prawda? Teraz znaczy dla mnie może nawet jeszcze więcej. Bardzo charakterystyczną cechą Benedictum jest twój głos. Wiem też, że jesteś autorką większości tekstów. Ciekawi mnie jednak czy także komponujesz utwory od strony muzycznej i czy grasz na jakimś instrumencie. Nie, nie gram na żadnym instrumencie, ale słyszę pełne utwory i ich instrumentacje w głowie (śmiech). To pewnie wyzwanie opisać to, co słyszę, wiec mam mały

Foto: Frontiers

A co symbolizuje postać w czarnym płaszczu i masce, która promuje płytę? Zdjęcie maski gazowej, które widzisz jako okładkową stronę Facebooka, także pochodzi od Anthony'ego Ackera. Chciałabym, żeby świat zobaczył więcej jego prac, a postać w masce to nowa kreatura nazwana Beneductite. Wypatrujcie ich więcej w przyszłości! Wasza czwarta płyta jest chyba najbardziej bezpośrednim i prostym albumem w waszej muzycznej karierze. Rzeczywiście płyta jest bardzo bezpośrednia. Myślę, że udało się uchwycić na niej mocny klimat. Jednak wydaje mi się, że to "Uncreation" był najbardziej prosty, surowy i to z tego punktu się rozwijaliśmy. Na poprzednim albumie poszliście jednak drogą łączenia klasycznego heavy metalu z nowoczesnymi brzmieniami. Na "Obey" wracacie do tradycji. Macie dość eksperymentów? Poprzedni album, "Dominion", miał zdecydowanie bardziej nowoczesny klimat. Tego wtedy właśnie szukał nasz producent i wydaje mi się, że w tamtym momencie było to dla nas dobre. Tak naprawdę jedyna rzecz, której naprawdę nie chcemy, to efektu foremki do ciasteczek, która będzie wykrawać takie same albumy. Tego rodzaju praca by mi nie odpowiadała, a jednocześnie byłby to powód do stagnacji. Jednak cienka jest granica między naturalnym procesem rozwoju muzyka czy artysty, a byciem wiernym gatunkowi muzycznemu i energią, jaką chce się wykreować. Przy nagrywaniu "Obey" naszym producentem był John Herrera. Za zadanie postawił sobie wsłuchać się w nasze dwa pierwsze albumy i spędził naprawdę wiele czasu analizując je. Dopiero potem obrał sposób w jaki osiągnie swój cel. Praca z nim była naprawdę niesamowita. Inna fajna sprawa była taka, że udało nam się pracować z Jeffem Pilsonem (znany z Dokken - przyp. red.) przez dzień czy dwa robiąc pre-produkcje kilku kawałków. Współpraca z Jeffem to zawsze dawka dobrej zabawy, lawina pomysłów, twórczej energii, kupa śmiechu oraz... najlepszy kubek kawy oraz najlepsza miska płatków owsianych z cynamonem! Charakterystyczną cecha Benedictum na pierwszych płytach były ciekawe, kosmiczne klawisze dające "odrealniony" efekt. Dlaczego na "Obey" niemal zupełnie zrezygnowaliście z nich? W zasadzie jest tutaj troszkę klawiszowej roboty, ale sądzę, że klawisze są bardziej subtelne i wplecione w

wiam, ale jak dotąd trasa Jag Panzer nie przeszkodziła nam w niczym, co chcemy zrobić.

keyboard i dzięki niemu mogę przynajmniej dać wyobrażenie, tego co próbuję przekazać muzycznie.

Dla nas, Europejczyków, Kalifornia kojarzy się z bajkowym krajem wiecznej radości i słońca (śmiech). Jak tworzy się metal w takim otoczeniu? Cóż, teraz od kilku lat wszyscy mieszkamy w Arizonie. Ale, myślę, że suchy i jałowy klimat działa na korzyść metalu! Ale rzeczywiście urodziłam się i dorastałam w San Diego, wciąż nazywam to miasto domem i kocham je.

Pamiętam, jak wychodziła wasza pierwsza płyta. Byliście dla mnie ciekawym odkryciem ale obawiałam się, że Benedictum może okazać się efemerydą. Tymczasem minęło siedem lat a Wy macie się świetnie. Jak ocenianie swój rozwój z perspektywy tego czasu? Wow, muzyczny biznes już zmieniał się kiedy zaczynałam śpiewać, ale teraz to się naprawdę wszystko zmieniło. Bardzo trudno jest zorganizować trasę bez wsparcia finansowego, a wszystko co wiąże się z graniem, jest mniej opłacalne niż kiedyś. Próbujemy jednak organizować dochody innymi sposobami. Wiele się zmieniło, ale radość z grania na żywo i wdzięczność, że możemy nadal to robić pozostaje taka sama.

W Europie metal znalazł świetne warunki do rozwo ju w krajach, w których dominuje smutna, pogoda lub noc przeważa nad dniem. Zespoły z tych krajów twierdza, ze taki nastrój pasuje do klimatu metalu. W słonecznym i gorącym Phoenix suchy klimat, pustynie, kaktusy także wróżą dobrą muzykę. Z twojego rodzinnego miasta pochodzi jeden z lepszych - moim zdaniem - obecnie działających zespołów heavymetalowych - Cage. Znacie się z nimi? Koncertujecie wspólnie?

Dziękuję za Twój czas, wszystkiego najlepszego! Katarzyna "Strati" Mikosz

BENEDICTUM

27


Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal wtłaczany jest w biznesowe relacje i niemal korporacyjne machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą płytę był wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna już wokalistka Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie zespołu także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne problemy. Teraz Ann opowiada o przeszłości zespołu.

Byłam prześladowana, dlatego Hellion nie istniał HMP: Dlaczego przybrałaś pseudonim od stra conej królowej Anglii? Ann Boleyn: Ann Hull to imię, którego używałam jako dziecko. Wyszedł wtedy taki film pod tytułem "Annie Hall", wiele osób nazywało mnie "Annie Hall". A od czasów Hellion używam jako nazwiska "Boleyn". Wydaje mi się, że lubisz wracać do przeszłości. Na współczesnych zdjęciach nosisz tę samą bransoletę, która miałaś choćby na okładce "Postcards From The Asylum". Tak, to sama bransoleta, wiążę z nią wiele sentymentalnych wspomnień. Mówi się, że to Ty wymyśliłaś termin "speed metal". Podpisujesz się pod tym? Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Los Angeles w 1976 roku, przyjaźniłam się z Tommym Bolinem, grającym w Deep Purple. Tommy nie prowadził samochodu i czasem prosił mnie, żebym podwiozła go na wywiad czy na próbę. Wzięłam go do KROQ na wywiad, a on przedstawił mnie ludziom, którzy prowa-

certy. A między 2003 rokiem a 2013 miałaś jakiś stabilny skład? Nie. Hellion w ogóle nie występował w ciągu tych lat. Przez ten czas miałam poważne problemy z dwoma prześladowcami. Zaczęło się w 2003 roku, to było już lata po tym jak muzyka Hellion była grana w radiu czy telewizji. Wielu moich starych przyjaciół nie wierzyło, że jakikolwiek natręt może się mną zainteresować i sądzili, że wyolbrzymiam niebezpieczeństwo. A te nieliczne osoby, które we mnie wierzyły, mieszkały zbyt daleko, żeby mi pomóc, albo po prostu nie mogły. Jeden z prześladowców był majętnym mężczyzną z środkowego Wschodu, który wynajął prywatnych detektywów, żeby mnie śledzić. Groził, że mnie porwie i zabierze na środkowy Wschód. Musiałam zmienić mój wizerunek, nosić peruki, jeździć różnymi samochodami i przebierać się nawet jeśli tylko wychodziłam na chwile z domu. To trwało przez kilka lat i z roku na rok było gorzej. Mój drugi natręt został oskarżony o usiłowanie zabójstwa. Włamał się do mojego domu

Foto: HNE

dzili tę radiostację. W tym samym roku dostałam pracę w KROQ, pracowałam tam od północy do szóstej nad ranem i puszczałam wiele szybkich utworów Deep Purple, Rainbow czy wczesnego Judas Priest. Didżejem, który prowadził poranną audycję był Larry Woodside. Pewnego dnia Lary przyszedł wcześniej, żeby się przygotować. Okazało się, że słuchał mojej audycji jadąc do pracy, i że muzyka, którą puszczałam była zbyt szybka, że o mały włos nie wlepiono by mu mandatu. Nazwał ją "speed metalem", a moje show określał żartobliwie "speed metal show". Zresztą później także inni ludzie to podchwycili. Wiele lat później, kiedy założyłam New Renaissance Records, nazwał jedną z moich kompilacji "Speed Metal Hell", właśnie od tej audycji. Od zeszłego roku skład Hellion jest w zasadzie zupełnie nowy. Skompletowałaś muzyków z myślą o nagrania albumu? Próbowałam skontaktować się z poprzednimi członkami Hellion. Wysłałam wiele, naprawdę wiele wiadomości, ale na żadną mi nie odpowiedziano. Wyjątkiem byli Alan Barlam, Alex Campbell i Chet Thompson. Jednak i Alan i Chet i Alex, wszyscy orzekli, że koncertowanie będzie niemożliwe. Nie miałam wyboru, musiałam zebrać nowy skład, skoro chciałam grać kon-

28

HELLION

nocą, kiedy byłam sama. Ostatecznie wylądował w więzieniu. W tym czasie występowanie publiczne było dla mnie bardzo niebezpieczne. Nie był to fajny czas. Wśród obecnych muzyków znalazł się Simon Wright, udzielający się w kilku klasycznych zespołach. Jak radzicie sobie w funkcjonowaniu zespołu mieszkając na różnych kontynentach? Obecnie Simon Wright mieszka w okolicy Los Angeles. Jeśli mamy konflikt grafików, mogą go zastąpić inni perkusiści. Vinny Appice, Brian Tichy i Shawn Duncan musieli w tym roku zastępować Simona właśnie dlatego, że pokrywały nam się harmonogramy. Na jednym wózku z Hellion już nie jedzie Ray Schenck. Możesz zdradzić dlaczego tak się stało? Nie znam odpowiedzi. Nie mam z nim kontaktu od około 2004 roku. Ostatnio wiele klasycznych, kobiecych głosów heavy metalu wraca do śpiewania - Leather, Betsy Bitch... Dlaczego panie ostatnio tak chętnie po latach przery wają milczenie? Poza mówieniem sobie "cześć" nie znam ani Leather ani Betsy. Nie rozmawiałam z nimi o nowych płytach...

Ale z tego co wiem, Hellion wydał kiedyś z Bitch split, poza tym, jesteście z tego samego miasta. Mam bardzo mały kontakt z Betsy czy z członkami Bitch. Nawet nie graliśmy razem koncertów. Chodzą słuchy, że w połowie lat osiemdziesiątych Hellion zostałby zespołem z męskim wokalistą... W 1984 roku Hellion powinien być na samym szczycie. Nasze mini-LP było w Top Ten rockowych list w Anglii. Sam Ronnie James Dio produkował naszą płytę w lipcu. Supportowaliśmy koncerty Dio, Whitesnake i innych grup. Jesienią 1984 roku Ronnie zapytał mnie co się dzieje z demo, które nagrał wcześniej w tym roku. Pytał o negocjacje z wytwórniami, bo chciał zostać producentem naszego debiutanckiego albumu. Chciał, żeby Hellion nagrywał w studio ulokowanym poza Los Angeles, ponieważ zaistniało wiele przerw i niedogodności kiedy pracowaliśmy w Sound City w Los Angeles. Ronnie był o tyle zaniepokojony, że jego harmonogram i harmonogram studia, które miał na myśli, zaczynały się zapełniać. Powiedział, że powinnam podążać za tym, co się wydarzy, bo nie miał żadnych wiadomości od managementu odnośnie Hellion. Jesienią 1984 roku biznesowy partner Wendy Dio (żony Ronniego Jamesa Dio - red.), Curt Lorraine razem z Chrisem Cochranem załatwiali 99% biznesowych spraw związanych z Hellion. Kiedy nie byli wstanie odpowiedzieć na moje pytania, dzwoniłam do Wendy. Wtedy ona powiedziała mi, że jeśli chodzi o Hellion "nie było żadnego zainteresowania ze strony wytwórni". Nie miało to dla mnie sensu, bo Martin Hooker z Music For Nations Records, będącej wydawcą Metalliki w Anglii, i który miał wkład w nasz miniLP "Hellion", powiedział, że miał ofertę dla Hellion, ale na to Wendy nie odpowiedziała. W styczniu 1985 roku, zalewie kilka dni po tym, jak Ronnie ruszył w trasę rozpocząć ostatnią część trasy "The Last in Line", otrzymałam wezwanie z biura managementu na spotkanie. Powiedziano mi, że szukają dla Hellion męskiego wokalisty i że ja jestem zwolniona. Nie byłam zaskoczona w 100%, bo pod koniec grudnia 1984 roku Hellion zaakceptował na last-minute koncert razem z Keel, co było nielogiczne, bo ja wtedy byłam bardzo chora. Na tym koncercie pojawiali się jacyś śpiewający faceci w zielonym pokoju, o których w zasadzie nie mam pojęcia. Jakiś czas później Alan Barlam i Curt Lorraine powiedzieli, że nie śpiewałam dobrze tej nocy. Szczęśliwie, okazało się, że pewien przyjaciel nagrał wideo z tego koncertu. Nawet mając na uwadze, że byłam tego dnia chora, nie dało się odczuć, że jest coś nie tak w moim występie, a to nagranie to udowadniało. Kilka dni później, w Sylwestra, kiedy Hellion występował w San Diego, supportując Rough Cutt, każdy muzyk z Hellion i Rough Cutt, poza mną, miał wyznaczony pokój w hotelu. Kiedy zapytałam dlaczego tak jest, powiedziano mi, że z braku pieniędzy. To było zupełnie bez sensu, poczułam się obrażona, bo Hellion był winny mi pieniądze, które dałam z własnej kieszeni za studio, żeby nagrać mini LP, pożyczałam Alanowi Barlanowi na wzmacniacze i na przelot naszego basisty do Anglii. Byłam ostatecznie zdolna do tego, żeby pogadać z Ronniem, który przebywał w tym czasie w hotelu w Evanston w Indianie, bo miał akurat dzień wolny podczas trasy "The Last in Line". Ronnie powiedział mi, że pomysł zastąpienia mnie był najgłupszym o jakim kiedykolwiek słyszał. Powiedział też, że nie wierzy w ogóle w to, że wytwórnia chce coś takiego uczynić. Dodał także, że nieważne co się stanie z zespołem, on wciąż planuje ze mną współpracować. Ja i Ronnie byliśmy oboje dumni z demówek jakie nagraliśmy dla Hellion. Po tym jak zostałam wyrzucona z własnego zespołu, Ronnie dał mi te dema. Założyłam własną wytwórnię i mogłam użyć ich tak, jak sobie życzyłam. Pojawiły się na antologii "To Hellion and the Back". Od Dio otrzymałaś wielkie wsparcie... Ronnie pozostał przyjacielem na wiele lat. Na każdym albumie Hellion, jaki ukazał się od 1985 roku, nawet jeśli Ronnie sam nie produkował płyty, miałam jego wkład w taki czy inny sposób. Jest to zresztą jeden z powodów, dla którego nagrywanie nowej muzyki z nowym składem było specjalnym wyzwaniem. To był pierwszy raz kiedy tworzyłam album, a Ronniego ze mną nie było wtedy, gdy pragnęłam o coś zapytać albo jak na czymś utknęłam. Ta wytwórnia o której mówisz, to mniemam New Renaissance Records. Pod jej szyldem wyszła ostat nia kompilacja. To znaczy, że jeszcze są szanse na to, żeby znów wznowić jej działalność? Tak, "To Hellion and Back" jest wydany właśnie


przez New Renaissance Records. Słyszałam, że z wydaniem EP "Hellion" przez Bongus Lodus Records wiąże się historia związana ze zniszczonymi kasetami. To prawda? Nie. Co prawda po tym jak zostałam wyrzucona z Hellion, moi poprzedni członkowie wynajęli facetawokalistę i nazwali się Burn. Ich demo produkował Dana Strum. Muzycy Burn trzymali część nagranej muzyki, którą z nimi napisałam, ale zmienili w niej słowa i melodie. To był wielki błąd, bo fani znali już te kawałki i nie chcieli słuchać starych numerów Hellion z innymi słowami czy całymi tekstami. Który rok w historii Hellion uznałabyś za najbardziej przełomowy? To trudne pytanie, ponieważ było bardzo wiele ważnych lat do roku 1990. Pierwsza pełna płyta Hellion, "Screams in the Night", wyszła w najlepszym czasie dla heavy metalu. Masz jakieś szczególne wspomnienia związane z tą płytą? Album ten został napisany po aferze z zastąpieniem mnie, a tytułowy numer "Screams in the Night" traktuje o tym, co się wydarzyło. Od początku pragnęliście pokreślić tytuł numeru krzykiem, czy pomysł wyszedł w trakcie nagrywania utworu? Pozwalam muzyce powiedzieć mi jak powinny pójść wokale. Ten krzyk ćwiczyliśmy kilka razy. Słynny jest także "Upside Down Guitar Solo". Skąd pomysł, że na tak energicznej płycie nagrać coś tak totalnie zaskakującego? Domyślam się, że chodziło o żart, ale z drugiej strony ten numer znalazł się także na ostatniej kompilacji. "Upside Down Guitar Solo" to był całkowicie pomysł Cheta Thompsona. Chet był uczniem Randy'ego Rhoadsa. Powiedział mi, że główna pomysł na intro pojawił się dzięki obserwacji jednego z członków rodziny grającego na pianinie. Riff do "Nevermore!" kojarzy mi się nieco z riffem do "Power of the Night" Savatage. Rzeczywiście inspirowaliście się ich graniem, czy jest to zupełny przypadek? Utwór Hellion "Nevermore" był napisany w 1983 czy 1984 roku, są nawet nagrania na youtube pokazujące jak Hellion wykonuje ten kawałek w 1984 roku. "Power of the Night" Savatage nie ukazało się aż do 1985 roku.

Cyfrowy opór i melina nierządu Bertranda Russella Wydawać by się mogło, że to dzisiaj metal wtłaczany jest w biznesowe relacje i niemal korporacyjne machlojki. Tymczasem Hellion jeszcze zanim wydał pierwszą płytę był wciągnięty w wydawniczą machinerię. Niestety jej ofiarą padła także Ann Boleyn, legendarna już wokalistka Hellion. Jakby tego było mało, w późniejszych latach działanie zespołu także było zagrożone i to przez zupełnie niemuzyczne problemy. Teraz Ann opowiada o przeszłości zespołu. HMP: Czy chciałeś zawrzeć jakiś konkretny przekaz pod tytułem "Digital Resistance"? Nie do końca. Tytuł dotyczy oporu przed postępującą cyfryzacją świata, to by było na tyle. Sam nie uważam się za człowieka, który naprawdę stawia opór takiemu stanowi rzeczy, gdyby było inaczej tego wywiadu by wcale nie było! Wydaję mi się, że jak większość metalowców po prostu fantazjuje na temat świata, w którym będę zdolny odrzucić dosłownie wszystko. Jednak jak wiadomo tak to nie działa w naszej rzeczywistości. Znaczy, pewnie bym mógł, ale moje życie zapewne stałoby się nagle o wiele bardziej ciężkie... a może wcale nie? Tytuły utworów są bardzo przemyślne i wysublimowane. Dlaczego wyglądają właśnie tak, a nie inaczej? Nie wiem czy są wysublimowane. Są takie, gdyż mnie to bawiło i zapewne bawi także słuchacza. Większość z nich po prostu padła podczas jakieś konwersacji, zwykle gdy gadam o bzdurach razem z kumplami. Najlepsze teksty i tytuły wpadają właśnie wtedy, gdy się nie próbuje na siłę czegoś wymyślić na jakiś konkretny temat. Czy utwory są ze sobą w pewien sposób połączone. Wygląda to tak jakby różne aspekty krytyki postępu technologicznego były obecne w większości utworów, lecz nie we wszystkich. W sumie można to tak zinterpretować, taki wniosek jest dość prosty do dedukcji, jednak walka jest już dawno przegrana i technika zwyciężyła. Większość utworów dotyczy technologii w mniejszym lub większym stopniu. Pozostała część jest o dorastaniu i osiąganiu wieku średniego, z tym całym kryzysem i innymi gównami! Czy uważasz, że postępujący rozwój technologii i

komputeryzacja naszego życia stanowi zagrożenie dla ludzkości, naszych umysłów i naszego zachowania? Tak, lecz uważam także, że nasze umysły się zaadaptują do nowych warunków, tak jak zawsze robiły to w przeszłości. Prawdę powiedziawszy, nasza świadomość jest już tak zainfekowana komputerami, że w sumie nie ma to już tak dużego znaczenia. My też jesteśmy częścią tej technologii. Heidegger miał rację! Zawartość albumu stanowi właściwie to jakie mam zdanie na ten temat i niewiele jest więcej do dodania. Na pewno nowoczesność nas ogłupia i jestem zainteresowany tym, by stary styl życia był utrwalony na jak najdłużej. Jednak nie wierzę w to, byśmy mogli zwyciężyć w tej batalii. Możliwe, że ktoś wpadnie na to jak nie dopuścić do tego, by ludzkość zatraciła się w technologicznym chaosie. Nie wydaję mi się, byśmy się kierowali w stronę scenariuszy typu Terminator, jednak nadal musimy zachować ostrożność, by nie stracić tych cennych rzeczy, które są istotne dla naszej samoświadomości. Jak choćby umiejętność czytania i pisania! Ktoś mógłby powiedzieć, że takie rzeczy jak wiadomości tekstowe czy komentarze na Facebooku sprawiają, że jesteśmy bardziej sprawnymi pisarzami, lecz wszyscy dobrze wiemy, że jest wręcz odwrotnie! Okładka płyty zdecydowanie stanowi oryginalne dzieło. W jaki sposób wiąże się ona z zawartością muzyczną? Symbolizuje upadek cywilizacji... a może także początek kolejnej? Ruch luddystów jest wspomniany przynajmniej dwukrotnie - w "The Luddite" i w "Analogue Avengers / Bertrand Russell's Sex Den". Dlaczego umieś ciłeś nawiązanie do niszczycieli maszyn przemysłowych z XIX wieku? Czyżbyś uważał, że taka his -

Foto: Metal Blade

"The Black Book" został wydany w czasie, w którym dopiero pojawiała się "moda" na koncept-albumy. Mówi się, że zainspirowaliście się "Operation Mindcrime" Queensryche. Wasza płyta jest do niej porównywana. Co o tym sądzisz? Nie jestem pewna, co dokładnie zainspirowało "The Black Book", ale to i tak zaszczyt być porównanym do tak klasycznego albumu. Heavy metal jest twoją pasją, hobby po godzinach czy absolutnym stylem życia? Jest tym wszystkim, co wymieniałaś a nawet czymś więcej. Potrafisz ocenić z dystansu jaki jest twój wkład w heavy metal? Wiem, że dołożyłaś swoją "cegiełkę". Mam nadzieję, że odrobinę pomogłam metalowym wokalistkom w tym, żeby były brane bardziej poważnie. Na koniec pytanie prywatne. Podobno biegasz w maratonach. Możesz nam zdradzić kiedy stało się to Twoją pasją? Codziennie trenujesz? Bieganie w maratonach nie jest moją pasją. Nie znoszę ćwiczeń. Staram się jednak przebiec jakieś kawałek codziennie, żeby być w kondycji. Bycie w dobrej formie jest ważne i co, więcej, jest częścią mojej pracy jako wokalistki. Katarzyna "Strati" Mikosz Podziękowania dla Anny Kozłowskiej

SLOUGH FEG

29


toria może się znowu powtórzyć? A może sam po części uważasz się za luddystę? Myślę o sobie jako o luddyście jednak bardziej w slangowym znaczeniu tego słowa. W sensie, że jestem pełen obawy i oporu względem technologii, gdyż jej nie rozumiem i nie potrafię poprawnie używać. W przebiegu albumu jest bardzo wiele odniesień do mojego oporu. Niestety, taki już jestem. Jestem bardzo oporny na zmiany. Nie jestem z tego faktu jakoś szczególnie zadowolony, jednak zawsze było to moją stałą cechą. Rzutuje to także na moje opinie i zdanie na temat postępu technologicznego. Jestem nostalgicznym człowiekiem, jak bardzo wielu innych i zawsze spoglądam z tęsknotą w przeszłość. Nie jest to może zupełnie zdrowe, jednak na pewno jest bardzo ludzkie. Czy Chicago i St. Louis zostały wspomniane w "Habeas Corpus" z jakiegoś konkretnego powodu? Nie, po prostu są to przykładowe miejsce, gdzie ktoś mógłby wykonać swoje zlecenie.

Brzmienie Slough Fega wyraźnie się zmieniło od czasu ostatniego "Animal Spirits". Gitary są bardziej ostre na brzegach i dźwięk bębnów jest nieco bardziej skompresowany. Czy analizowaliście brzmienie poprzednich albumów podczas tworzenia najnowszego wydawnictwa? Zgadza się. Chciałem by dźwięk był bardziej surowy i bardziej żywy. W gruncie rzeczy chciałem byśmy zabrzmieli jak zespoły, które nagrywały swoją muzykę jeszcze przed erą cyfrowych zapisów. Tak jak w czasach, gdy albumy były rejestrowane "na żywca" w studio. Wiesz, lata siedemdziesiąte. Chciałem by gitary brzmiały jak z albumów Alice'a Coopera z początku tego okresu.

A co z "Magic Hooligans"? Nie wiem. Po prostu jest to coś śmiesznego, co nasz basista powiedział kiedyś tam.

Czyli świadomie chcieliście ująć ten klimat 70's proto-metal w swych utworach? Dokładnie tak. To nie jest przypadek.

"The Price Is Nice" nawiązuje w tekście do różnych powieści Edgara Allana Poe? Prawdę powiedziawszy to nie do końca. Utwór koncentruje się na twórczości filmowej Vincenta Price'a. Poszczególne wersy zostały zbudowane z tytułów jego filmów, a tak się składa, że nakręcił sporo ekranizacji utworów Poego.

Jesteś wykładowcą filozofii. Czy ta dziedzina, której uczysz, a może nawet i studenci, którzy przychodzą na twoje wykłady, stanowiły dla ciebie inspirację muzyczną lub tekstową? Wpływają na mnie, jednak nie jestem pewien jak w jasny sposób wyjaśnić jak to robią. Pochodzące z tego źródła wpływy przesączają się, a może mówiąc dokładniej - wlewają się we mnie od czasu do czasu. Czasem nawet owocując całą pełną kompozycją. Jest to coś o czym myślę dość często, coś co mocno oddziałuje na moją świadomość, jednak nie jest to coś konkretnego, co potrafiłbym ubrać w słowa. Styl mych wywodów filozoficznych był zawsze nieco poetycki i przez to nie zawsze może wydawać się jasny, dzięki czemu idealnie pasuje do heavy metalu (śmiech).

Cóż, nie mogę pozbyć się wrażenia, że "Laser Enforcer" jest o... odtwarzaczu filmów DVD. Powiesz jak daleko mijam się z prawdą? (Śmiech) Ten tekst mógłby o tym być, lecz niekoniecznie. Jest to po prostu niejasno zarysowana historia o laserze jako takim. Tekst został tak skonstruowany, by brzmiał dramatycznie i w stylu science fiction. Dorzuciłem także trochę seksualnych metafor do całości. A co mógłbyś nam powiedzieć o "Analogue Avengers / Bertrand Russell's Sex Den"? Jest to heavy metalowa parafraza "Don't Stand So Close To Me". Czyżby "Warrior's Dusk" był swoistą kontynuacją "Warrior's Dawn" z "Down Among the Deadmen"? Dlaczego postanowiłeś pociągnąć dalej ten wątek? Te dwa utwory tak naprawdę nie mają ze sobą wiele wspólnego. Tytuły są podobne, ponieważ ten nowszy utwór jest o starzeniu się i dojrzewaniu do życia. Twoi koledzy, z którymi bawiłeś się na podwórku w kowbojów i indian już dawno dorośli, pożenili się, mają własne domy i rodziny, a ja nadal czuje się jak dzieciak z podwórka. Może wszyscy tak się czują? Czy ktokolwiek czuje, że dorósł? Nigdy się nie ożeniłem, nigdy nie kupiłem domu czy mieszkania. Po prostu dalej gram metal i nawet dalej chodzę do szkoły, teraz jako nauczyciel. Przypomina to trochę granie w Dungeons and Dragons. Nie kupuję tej całej "dorosłej" mentalności i "dorosłego" sposobu myślenia, przynajmniej w amerykańskim rozumieniu tych pojęć. Nigdy to u mnie nie zaskoczyło, nigdy nie przeszedłem przez taką przemianę, choć inni naokoło mnie ją przebyli, czasem nawet drastycznie. Nadal jestem dokładnie taki sam, gdy byłem nastolatkiem. Jest to trochę przerażające dla mnie, jednak z drugiej strony uważam też, że jest to coś dobrego. Jak zahaczyłeś się o Metal Blade? Och, no wiesz, po prostu się ze mną skontaktowali parę lat temu, zapytali czy jesteśmy zainteresowani i przyjechali zobaczyć nas występ w Londynie, po czym wynegocjowaliśmy kontrakt. Brzmi całkiem "dorosło", no nie? Czy bycie członkiem takiej wytwórni wpływa na wasze podejście do tworzenia nowego materiału? Nikt chyba nie miał już do mnie szacunku, gdybym powiedział, że wpływa to na proces pisania albumu, nie? Tak nie jest i muszę przyznać, że nie stanowi to dużej różnicy czy jesteśmy pod skrzydłami Metal Blade czy też nie. Dlaczego miało być? Mam nadzieję, że nikt nie odniósł wrażenia, że skoro podpisaliśmy kontrakt z dużą wytwórnią to "udało" się nam wybić czy coś takiego. Nie jest to realistyczne podejście do muzyki, takie patrzenie na duże nazwy i liczby sprzedanych egzemplarzy płyt. Wydaję mi się, że jest o wiele więcej partii gitary akustycznej na nowym albumie niż kiedykolwiek wcześniej. Jest naprawdę? Nie zwróciłem na to uwagi. Chyba nie

30

ma to dla mnie większego znaczenia. Teraz jak o tym pomyślałem, to chyba rzeczywiście jest więcej takich gitar na tej płycie niż mi się pierwotnie wydawało. Wydaję mi się, że to kwestia tego, że podchodzimy bardziej tradycyjnie do pisania utworu.

SLOUGH FEG

Slough Feg posiada niezwykła dyskografię, w której nie brakuje ponadczasowych klasyków. Który z twoich albumów określiłbyś jako szczytowe osiągnięcie twojej kreatywności? A może czujesz, że twoje najlepsze artystyczne dzieło ma dopiero nadejść? "Down Among The Deadmen" i "Twilight of the Idols" są albumami, które mogę określić mianem swoich najlepszych. Pierwszy album też, heavy metalowe zespoły mają w końcu tendencję do nagrywania trzech dobrych albumów. Niezłych płyt jest u nas pewnie jeszcze kilka, lecz te są najmocniejsze według mnie. Poza tym bardzo podoba mi się to, czego dokonaliśmy na "Atavism". Odbiór waszego siedmiocalowego singla "Laser Enforcer" odbił się bardzo pozytywnym echem wśród fanów. Ten utwór naprawdę zaostrzył apetyt na nad chodzącą płytę. Myślisz, że odbiór nowego albumu będzie tak samo entuzjastyczny? Właśnie tego się spodziewam. Graliście na takich festiwalach jak Headbangers Open Air czy Keep It True. Jak ci się podobają europejskie festiwale? Zawsze się na nich dobrze bawię. Granie na takiej imprezie jest ciężkim przedsięwzięciem ponieważ brzmienie nie jest zbyt wystrzałowe, gdy na jednej scenie jednego dnia gra kilkadziesiąt zespołów, które dźwiękowiec musi od nowa ustawiać. Zawsze jednak granie podczas takich występów sprawia mi dużo przyjemności. Choć skoncentrowaliśmy się głównie na najnowszym albumie, chciałbym jednak zapytać się o jedno z twoich poprzednich dokonań. Dlaczego zdecydowałeś nagrać album na temat historii opartej na uniwersum systemu RPG Traveller? Co skłoniło cię do uwiecznienia w heavy metalu tej gry fabularnej? Wiesz, to po prostu taka gra. Podobały mi się sesję na których w nią graliśmy, gdy byłem młodszy. Podobały mi się przygody, które wymyślaliśmy i lubiłem otoczkę fabularną, która dotyczyła światów z tej gry. To wszystko. Wydawało mi się, że fajnie będzie nagrać album o tym. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Wasz nowy album pojawia się po nieco dłuższej niż zwykle, trzyletniej przerwie. Co się przez ten czas działo z zespołem? Albert Bell: Cześć Adam! Po pierwsze, pozdrawiamy wszystkich bardzo serdecznie i dziękujemy za każdą formę zainteresowania Nomad Son. Doceniamy to. Cóż, po wydaniu drugiego krążka "The Eternal Return" postanowiliśmy wziąć trochę wolnego od pisania, by naładować baterie, ale kontynuowaliśmy umacnianie pozycji Nomad Son jako bezkompromisowej grającej na żywo doom metalowej kapeli, zarówno na Malcie, jak i za granicą. Po roku od wydania naszego poprzedniego albumu zaczęliśmy pracować nad "The Darkening", jak również innymi naszymi grupami i projektami, to jest Forsaken i moim najnowszym solowym projektem Albert Bell's Sacro Sanctus oraz nad Frenzy Mono. "The Eternal Return" w porównaniu do Waszego debiutu był znacznie agresywniejszy. W którym kierunku zamierzaliście pójść na "The Darkening"? Chcieliśmy albumu, który będzie się pokrywał z tytułem, czyli "The Darkening". Tak więc materiał nad którym pracowaliśmy od początku zamierzony był jako mroczniejszy i zdecydowanie agresywniejszy, a także powiązany tematycznie z konceptem, który postanowiłem umieścić na tym albumie. Muszę pogratulować wyboru tego tytułu, bo naprawdę świetnie oddaje jego zawartość. Z taką dawką mroku mogliśbyście swobodnie konkurować z wieloma grupami black metalowymi. Bardzo dziękuję za tak miłe słowa, Adamie. Tak, jak mówiłem staraliśmy się zintensyfikować muzykę w stosunku do poprzedniego albumu, postawiliśmy także na znacznie poteżniejsze brzmienie. Wspominałem w innym wywiadzie o tym, jak otrzymałem kopię "The Darkening" od Davida Vella i po raz pierwszy wrzuciłem ją w moim samochodzie. Musiałem się zatrzymać, bo nie dało się prowadzić pojazdu i skoncentrować na jeździe podczas jej słuchania. Doom metal może zniewalać agresywnością i intensywnoscią, tak nie działa żaden inny gatunek metalu. Cieszę się, że udało nam się osiągnąć zmaierzony cel oraz że pchnęliśmy zespół dalej niż dotychczas. Nomad Son znalazł się w zupełnie nowych rejonach, brzmieniowych przestrzeniach i w perspektywie nowych horyzontów przy jednoczesnym zachowaniu naszego znaku rozpoznawczego jakim jest napędzany organami Hammonda ciężki epicki doom metal. Mimo to, nadal tworzycie muzykę w dość tradycyjnym stylu, wydaje mi się, że najnowszy krążek brzmi potężniej i nowcześniej, zdecydowanie nie w stylistyce oldschoolu. Zgodzisz się z moją opinią? Sadzę, że sposób w jaki piszemy naszą muzykę, a i nasze podejście nadal jest bardzo oldschoolowe i także brzmieniowo wciąż tworzymy w takim duchu. Staramy się nie być powierzchowni jak wiele nowszych zespołów odkrywajacych na nowo brzmienia lat 70-tych czy 80-tych i rozcieńczających tę stylistykę swoim podejściem. W naszym wypadku, nasze przywiązanie do old schoolu jest niemal wrodzone i mówiąc wprost, jest dokładnie tym, kim jesteśmy. Staramy sie jednak jak najmocniej wykorzystać możliwości producenckie. Wszystkie albumy Nomad Son miały ogromną i drogą produkcję. Nigdy nie pójdziemy na kompromis, ci którzy zdecydują się kupić nasze albumy zasługują na jak najlepszą produkcję, a nie na półprodukt! Ponadto, uważam, że to takie podejście ma w sobie właśnie wiele z old schoolu. Czy podoba się Tobie twórczość My Dying Bride? Pytam o to, ponieważ "Age of Contempt" brzmi trochę podobnie do muzyki tej brytyjskiej grupy? Prawdę mówiąc nie widzę podobieństwa między My Dying Bride a Nomad Son. Przestałem śledzić tę grupę wieki temu, gdzieś w okolicach "As the Flowers Withers" i ich wczesnego materiału demo. Wydaję mi się, że wiąże się to z subiektywnymi gustami i faktem, że zawsze miałem inną definicje doom metalu aniżeli My Dying Bride. W moim wypadku koncentruję się bardziej na Saint Vitus, Pentagram, Trouble, Candlemass i innych, czyli twórcach gatunku, z których muzyką zapoznałem się, gdy wsiąkałem w doom metal w późnych latach 80-tych i wczesnych latach 90-tych, po kilkunastu latach zasłuchiwania się klasycznym metalem i hard rockiem, NWOBHM i wczesnym thrashem. Wszystko co późniejsze także miało jakiś wpływ i jest dla nas ważne, jak również dla pozostałych członków Nomad Son. Jakie kwestie poruszasz tym razem w swoich tek-


Dobrze się dzieje w państwie maltańskim Z żadnym innym muzykiem nie przeprowadziłem tylu wywiadów, co z Albertem Bellem, ale mimo to szczerze ucieszyłem się na kolejną okazję, by zadać mu kilka pytań. Zawsze jest otwarty, udziela odpowiedzi długich i ciekawych, a jego entuzjazm jest zaraźliwy. Do tego wszystkiego gra kapitalną muzykę. Czego chcieć więcej? Zapraszam do lektury. stach? Część konceptów tematycznych jest bardzo osobista, jak na przykład w "Only the Scars", ale w niektórych przenosimy się do różnych historycznych epok i składamy hołd bohaterom, o których sie nie śpiewa, jak ma to miejsce w "Descent to Hell" i "Caliguli". Naturalnie, znajdą się też socjopolityzne obserwacje czy odniesienia duchowe, które mają swoje odzwierciedlenie w kilku numerach, włączając w to "Orphaned Crown" czy "Age of Contempt". Są one krytyką współczesnego społeczeńtwa i opisem jego postępującego upadku. Czy "The Devil's Banquet" ma coś wspólnego z "Mistrzem i Małgorzatą" Bułhakowa? Nie, "The Devil's Banquet" w znaczej mierze inspirownay jest "Faustem" Goethego, który mnie od wielu lat fascynował i intrygował. Naturalnie, podobieństwa między dziełami Goethego a Bułhakowa są zauważalne, ale tak jak powiedziałem, to Goethe był główną inpsiracją.

Nomad Son. Jesteś zwolennikiem nośnika DVD? Masz jakieś swoje ulubione koncerty, które zostały w ten sposób wydane? Mam całkiem niezłą kolekcję DVD w swoim domu. Do moich faworytów należy Krux "Live" na którym widać całą doskonałość Leifa Edlinga i spółki oraz naturalnie "7 Gates of Hell" Venom. Mam ją w dodatku na kasecie VHS. Jestem wielkim i długoletnim wielbicielem i kolekcjonerem twórczości Venom (śmiech). Forsaken od jakiegoś czasu pozostaje w zawieszeniu. Czy masz jakieś plany na nowy album? Tak, właśnie kończymy prace nad nowym albumem zatytułowanym "Pentateuch". Zapewniam, że zostanie wydany w przyszłym roku. Zaczęliśmy też ponownie koncertować po kilkumiesięcznej ciszy z naszej

Albercie, pracuejsz też na uniwersytecie. W Polsce poziom szkolnictwa i edukacji wyższej w ostatnich latach mocno się obniżył. Jak to wygląda z Twojej perspektywy na Malcie? Podejmuje się środki mające na celu podniesienie jakości nauczania. Na pracownikach naukowych spoczywa jednak coraz więcej obowiązków biurokratycznych, co pozostawia nam niewiele czasu na samodoskonalenie. To oczywiście może mieć negatywny wpływ na jakość naszego podejścia do studentów. Ponadto gdy porównuję siebie z czasów studenckich z obecnymi studentam, myślę, że my byliśmy o wiele bardziej zmotywowani pragnieniem wiedzy - dzisiaj, niestety, wydaje się, że młodzież dąży po prostu do zdobycia dyplomu, a realizowane w tym celu badania są całkiem wtórne. Za nami pierwsza połowa 2014 roku... Jakie masz plany na drugą połowę? Moje plany muzyczne koncentrują się w tym roku na wydaniu mojego solowego albumu. Chwilę to już trwa, a ja poświęciłem mu dużo swojego czasu, ale powinien się wreszcie pojawić w listopadzie. Tymczasem zacząłem pre-produkcję drugiego wydawnictwa Albert Bell's Sacro Sanctus do którego mam napisane kilka kawałków i chcę zamknąć się w jakichś ośmiu, które tematycznie będą kontynuować to, co zostałe zawarte na pierwszym albumie. Mam też nadzieję, że wszystko się wkrótce wyjaśni w kwestii nowego albumu Forsaken i będziemy mogli rozpocząć koncertowanie. To ważne, by Forsaken nie odeszło w zapomnienie... tak więc i to będzie jedną z najważniejszych spraw na kilka najbliższych miesięcy. Naturalnie, Nomad Son także

Foto: Mike "Adonis" Sammut

Jowita Kamińska jest odpowiedzialna za okładki wielu wydawnictw z Metal on Metal i wy także po raz kolejny skorzystaliście z jej usług. Kochamy prace Jowity i jesteśmy zaszczyceni, że poświęciła swoje niekwestionowane i doskonale rozpoznawalne talenty także do okładki "The Darkening". Chcieliśmy, żeby znalazło sie na niej coś ze światłocieniem, zwłaszcza że byliśmy pod ogormnym wrażeniem mrocznych prac Caravaggia. Na szczęście, Jowita także jest zwolenniczką światłocieni i udało jej się zaadaptować naszą koncepcję idealnie i wpasować się fantastycznie w tytuł płyty. Zmieniacie się trochę za albumu na albumu. Czy macie już wizję, w którym kierunku pójdziecie na czwartym krążku? Nie zaczęliśmy jeszcze pracować nad czwartym albumem, na razie skupiamy się na naszych innych zespołach i projektach. W Nomad Son jest dla nas bardzo ważne, by trochę odpocząć i dać sobie czas na doładowanie naszej kreatywności. Jednakże mamy kilka numerów nad którymi od jakiegoś czasu już pracujemy. Jedyne co mogę powiedzieć o czwartym albumie, to tyle że będzie wart swojej ceny. "The Dartening" to nie jedyne Wasze wydawnictwo z 2013 roku. Wydaliście także koncertowe DVD. Co możesz o nim powiedzieć? Chcieliśmy wydać ponownie nasz debiutancki album "First Light", bo nakład został wyprzedany i wciąż pytano nas, czy będzie jeszcze dostępny. Jednakże nie chcieliśmy wydawać reedycji tego materiału bez dodatków. Metal on Metal była w posiadaniu dużej ilości materiału z różnych koncertów, które zagraliśmy w Europie, i wrzuciła je na DVD jako bonus do nowego wydania "First Light" oraz oddzielnie, jako "Pilgrimages of Doom". To szczególna gratka dla tych, którzy nie doświadczyli koncertów Nomad Son na własnej skórze i żądali intensywności znanej z koncertów. Właśnie płyta DVD jest odpowiedzią na te żądania. Widziałem tylko trailer, ale wygląda na to, że chcieliście podkreślić wasz kontakt z fanami, mam rację? Zdecydowanie tak! Podczas koncertów zawsze czerpiemy energię od naszych fanów. Bez nich Nomad Son nie byłby tym samym zespołem. DVD składa im hołd, ich lojalności i zamiłowaniu do naszego zespołu. Czego można się spodziewać idąc na wasz koncert? Nomad Son na żywo jest za każdym razem intensywnym, ale i magicznym doświadczeniem. Żywimy się energią i pasją fanów. Jest wiele zespołów, które świetnie radzą sobie w studiu, ale nie radzą sobie z esencją swojej twórczości na scenach koncertowych. Jeśli chodzi o nasze "Pilgrimages of Doom", to włożyliśmy w nie nasze serca i dusze, by najpełniej przekazać żywioł

strony i kilka tygodni temu zagraliśmy razem z Angel Witch. Cudownie było znów być na scenie ze starymi braćmi. Z całą pewnością możecie od Forsaken oczekiwac znacznie więcej już niedługo! Jakiś czas temu, w jednym z wywiadów dla naszego pisma, wspominałeś, że chcielibyście nagrać koncer towy album Forsaken. Wciąż szukamy odpowiednich opcji, włączając w to nawet realizację koncertowego DVD. Jednakże, żadne decyzje nie zostały jeszcze podjęte. Naszym głównym celem na chwilę obecną jest wydanie nowego albumu studyjnego i dopiero potem będzie można myśleć o kolejnych krokach.

ma dla nas ogromne znaczenie, dlatego niedługo zaczniemy pracę and kolejnym materiałem i skoncentrujemy się na występach na żywo. Ponadto, już podjąłem się organizacji kolejnego festiwalu Malta Doom Metal, który zyskał spore zainteresowanie przy poprzednich edycjach. Doom metal jest moją pasją i stylem życia. Moją "kompanię braci" i mnie czeka wiele wyzwań! Adam Nowakowski Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jaka jest Twoja opinia o najnowszym albumie Black Sabbath? Szczerze mówiąc nie dodałem go jeszcze do swojej kolekcji. Zrobię to wkrótce. Kilka numerów, które słuchałem na YouTubie brzmiały nieźle, ale naprawdę muszę posłuchać całego albumu, żeby wyrobić sobie jakiekolwiek zdanie.

NOMAD SON

31


nazwiska względnie odległe od ciężkiego grania. Czy masz jakichś ulubionych metalowych tekściarzy? Nie bardzo.

Jeszcze jeden nowy początek Eric Wagner to prawdziwa legenda doom metalu. Oto człowiek, który współtworzył gatunek i wraz z ex-kolegami z Trouble odpowiedzialny jest za kilka absolutnie kultowych albumów. Ma przy okazji opinię osoby trudnej we współpracy, czym tłumaczy się kilkukrotne opuszczanie przez niego formacji z Chicago. Nie jest z nią związany już od kilku lat, ale mimo to nie próżnuje, bo udziela się równocześnie w The Skull i Blackfinger, z którym to właśnie wydał debiutancki album. Oto co o swoich ostatnich poczynaniach miał krótko i szczerze do powiedzenia Eric. HMP: Czy pamiętasz w którym momencie postanowiłeś, że chcesz spróbować swoich sił poza Trouble i powołać do życia nową grupę? Eric Wagner: Nie bardzo. To było prawdopodobnie po nagraniu "Simple Mind Condition". Zacząłem po prostu pisać piosenki, które nie pasowały do Trouble. Zaczęło się tylko ode mnie i gitary akustycznej, ale myślę, że podjąłem ostateczną decyzję po ostatniej trasie po Europie. Potrzebowałem nowego wyzwania. Skąd wzięła się nazwa Blackfinger? Czy w grę wchodziły inne? Właściwie to nie wiem i nie pamiętam skąd się wzięła. Może kiedyś mi się przyśniła. Miałem tą nazwę zapisaną już od 20 lat i tylko czekałem na odpowiedni moment, żeby jej użyć. Blackfinger miał być pierwotnie twoim projektem solowym. Dlaczego ostatecznie zdecydowałeś się zebrać prawdziwy zespół?

w muzykę tak, że moje teksty po prostu do niej pasowały. Wszystko ładnie się poskładało. Nagrywanie debiutu zajęło wam ładnych kilka lat. Z jakiego rodzaju trudności się zetknęliście? Cóż, pisałem około roku, a później zbierałem zespół. Kilka lat zajęło mi sklejanie kompozycji w całość i nagrywanie ich. Przez ten czas musiałem przesłuchać te utwory z milion razy i musiałem się od nich na chwilę odpocząć przed miksowaniem, co zajęło mi około roku. W końcu byłem gotowy do miksowania i szukałem dobrej wytwórni, co również zajęło trochę czasu. Nie chciałem się spieszyć, żeby tylko wydać ten album. Chciałem mieć pewność, że był dobry. Jak się okazało, wszystko potoczyło się tak jak miało. Czy jesteście zadowoleni z pracy, jaką wykonuje dla was Church Within? To naprawdę mała wytwórnia, czy nie mieliście ofert z większych? Tak, otrzymałem oferty od większych wytwórni, ale

Swoją drogą kiedyś czytałem kapitalną interpretację "Manic Frustration" (autorstwa Vlada, opublikowaną zaś w Pure Metal - przyp.red.). Autor przekonywał, że jest to album opisujący krok po kroku akt seksualny (zaczyna się od "Come Touch the Sky", kończy na "Mr. White" i "Breathe"). Skomentujesz to? To interesujące. Nie potrafię tego skomentować dopóki sam nie przeczytam. Powinieneś mi ją przesłać. Często słuchacze dzielą się z tobą swoimi interpre tacjami twoich tekstów? Pamiętasz jakąś szczególnie oryginalną? Żadnej szczególnej nie pamiętam, ale w ciągu lat zdarzyło się to wiele razy pośród fanów i w wywiadach. Uwielbiam, kiedy ludzie myślą, że kawałek mówi o czymś kompletnie innym niż miałem na myśli gdy go pisałem. Niektóre utwory mają nawet dla mnie dwa różne znaczenia. Z takimi właśnie ludźmi poszedłbym na piwo i pogadał. Skoro o Trouble mowa, to podoba ci się ostatni album? Chodzi ci o "Simple Mind Condition" (oczywiście miałem na myśli "The Distortion Field", ale Eric zwinnie uniknął odpowiedzi - przyp.red.)? Tak, to świetna płyta. Uwielbiałem ją. Śledziłeś całe zamieszanie związane z szukaniem twojego następcy? Nie było im łatwo. Z tego co słyszałem i widziałem, to za bardzo się nie starali. To trudne pytanie, ale kogo ty byś widział jako swo jego następcę w Trouble? Szczerze mówiąc, nie przejmuję się tym. Jestem teraz tutaj i świetnie się bawię z Blacfinger i The Skull. The Skull będzie wydawać singla z dwoma utworami (ukazał się on w kwietniu, znalazy się na nim "Sometime Yesterday Mourning" oraz "The Last Judgement" z repertuaru Trouble - przyp.red.) i będziemy wchodzić do studia, żeby nagrać nasz debiutancki album w kwietniu. Czy planujecie promować wasz debiut koncertami? Tak. Bukujemy koncerty tutaj, w USA i chciałbym też przyjechać i zagrać dla was, oczywiście jeżeli tego chcecie. Myślałeś już, które utwory z "Blackfinger" zagracie? Chciałbym zagrać album w całości. Pracowaliśmy nad tym na próbach. Zakładam, że nie będziecie też unikać na koncertach grania utworów Trouble. Zastanawiałeś się już, wedle jakiego klucza będziecie je dobierać? Myślę, że fani byliby zawiedzeni gdybym ich unikał. Szukaliśmy numerów, które bardziej pasują do Blackfinger. Prawdopodobnie będę trzymał się z daleka od starszych rzeczy.

Foto: The Church Within

Bo lubię być w zespole, współpracować z innymi. To służy lepszej atmosferze pracy. Ludzie czują, że są jego częścią, a nie tylko graczami w projekcie Erica Wagnera. Gdzie znalazłeś pozostałych muzyków? Opowiesz nam o tych gościach? Wszyscy są moimi przyjaciółmi z domu. Przez lata wspierali Trouble w różnych zespołach, w których grali. Na początku wszyscy sugerowali, żebym zebrał grupę muzyków jako gości, ale ja tego nie chciałem. Uwielbiałem być zamkniętym w pokoju z przyjaciółmi i pracować, próbując stworzyć wspaniałe nagranie. Wszyscy odwalili kawał dobrej roboty. Jestem z nich naprawdę dumny. W Trouble spędziłeś wiele lat. Jak pracowało ci się nad nowym materiałem z zupełnie innymi ludźmi? Na początku było to trochę dziwne, szczególnie kiedy graliśmy na żywo pierwszych kilka razy. Myślę, że byli też trochę zestresowani, ale uporanie się z tym nie zajęło nam dużo czasu. Starałem się, żeby czuli się jak najbardziej komfortowo, niczym się nie martwili i po prostu świetnie się bawili. Spod czyich palców wyszły nowe kompozycje? Większość tekstów i melodii miałem napisanych jeszcze zanim złożyłem zespół. Nie jestem zbyt dobrym gitarzystą, więc Doug i Rico pomogli mi zebrać do kupy niektóre kompozycje. Obydwaj wnieśli swój wkład

32

BLACKFINGER

Church Within wychodzili z siebie, żeby pokazać mi, że naprawdę nas chcieli i byli przygotowani na wszystko, żebyśmy odnieśli sukces. Nie chciałem być w wytwórni z milionem zespołów i później gdzieś się zgubić, albo żeby mogli po prostu powiedzieć, że mają nas na swojej liście. Jesteś słusznie uważany za świetnego tekściarza. O czym pisałeś tym razem? Zawsze pisałem o tym, co widzę i co czuję w tym konkretnym momencie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu byłem całkiem sam. Muszę powiedzieć, że skończyło się to najbardziej osobistym albumem, jaki kiedykolwiek nagrałem. Myślę, że było wiele rzeczy, które musiałem wyrzucić z siebie i dzięki temu czuję się teraz o wiele lepiej. Jak to stało się, że w pewnym momencie zmieniłeś tematykę swoich tekstów z metafizycznych na psy chodeliczne? Nie wiem. Nigdy nie próbowałem pisać w określony sposób. Co mi wyjdzie to wyjdzie. Myślę, że kiedy ciągle piszesz, zaczynasz zgłębiać nowe kierunki jako osoba, żeby móc się rozwijać i iść naprzód. Nigdy nie byłem kimś, kto utknąłby robiąc tą samą rzecz w kółko. Szybko się nudzę, więc ciągle poszukuję kolejnych kierunków. Słyszałem, że twoimi ulubionymi tekściarzami są Roger Waters, Jim Morrison i John Lennon, a więc

Tak się złożyło, że Trouble opuszczałeś kilka razy wskutek wypalenia po trasie. Nie boisz się, że i tym razem skończy się to podobnie? Nie wiem, może teraz sprawy wyglądają inaczej. Zrobiłem sobie miłą, długą przerwę i czuję się odświeżony i gotowy do trasy. Wiadomo, że życie na trasie jest wyczerpujące. Co tobie najbardziej się w nim nie podoba? Problem z Trouble polegał na tym, że wszystko zaczęło być takie samo. Te same kawałki co noc, ta sama rutyna. Do tego znaliśmy się od tak dawna. Byliśmy jak stare małżeństwo sprzeczające się o jakieś głupie gówno. Były momenty, gdy nie wiedziałem nawet w jakim mieście gramy. Jak już powiedziałem, minęło trochę czasu. Gram teraz w dwóch różnych zespołach wiele utworów, których już dawno nie graliśmy, plus masę nowej muzyki. Naprawdę nie mogę się doczekać, żeby spotkać się ze starymi przyjaciółmi i fanami. Tęsknię za wszystkimi. Czy możemy się spodziewać nowych nagrań Blackfinger? Masz już jakieś pomysły? Bardzo bym chciał. W tym momencie mamy prawdopodobnie tyle materiału, że wystarczyłoby na kolejny album, ale nie wszystko na raz. Chciałbym przez chwilę nacieszyć się tym obecnym. Następnie muszę nagrać album z The Skull, a później, mam nadzieję, znowu nadejdzie kolej na Blackfinger. Mój umysł jest bardzo zajęty. Adam Nowakowski Tłumaczenie: Anna Kozłowska


Nieśmiertelny klasyczny heavy metal w nowoczesnym wydaniu Słowo nowoczesność w tytule odnosi się na całe szczęście tylko do sposobu nagrywania i nowinek technicznych jakich zespół użył podczas sesji. Sama muzyka Exorcism jest natomiast na wskroś klasyczna i przesiąknięta duchem Black Sabbath i Dio. Debiutancki album "I Am God" jest dla mnie sporą sensacją i jednym z najlepszych krążków pierwszego półrocza 2014. Wszyscy zwolennicy tradycyjnego heavy/doom metalu powinni brać Exorcism w ciemno. A teraz zapraszam do lektury rozmowy z wokalistą grupy Csabą Zvekan'em. HMP: Witam. Jakie były okoliczności i kto był pomysłodawcą założenia zespołu? Csaba Zvekan: Witajcie, dziękuję za zainteresowanie i za wywiad. Exorcism powstał z mojej inicjatywy w roku 2006. Chciałem sprawdzić jak mój głos poradzi sobie w brzmieniach heavy/doomowych riffów w stylistyce Black Sabbath. Pracowałem nad tym pomysłem coraz więcej i więcej, aż w końcu uzbierała się całkiem pokaźna pula kawałków. Zostały one odkryte przez mojego menadżer Axela Wiesenauera z wytwórni Rock'n'Growl, a następnie Golden Core Records/ ZYX Music zdecydowało się ten materiał wydać. Jak długo powstawał materiał na "I am God" i jak wyglądał proces twórczy? Pracowałem w tamtym czasie bardzo intensywnie i starałem się znaleźć nowe gitarowe tony i dźwięki by nadać całości bardziej współczesnego brzmienia. Następnie, gdy potrzebowaliśmy dopełnienia innymi utworami, ich komponowanie przebiegało już bardzo sprawnie. Praktycznie wyglądało to tak, że każdy nagrywał swoje partie osobno, wpierw Garry King partie perkusji i natychmiast szło to do pre-produkcji. Gdy bębny były gotowe, partie basu zrealizował Lucio Manca. Był tak doskonale przygotowany, że zajęło mu zaledwie trzy dni, by nagrać wszystkie ścieżki na album. Joe Stump potrzebował nieco więcej czasu, ponieważ napięty grafik nauczyciela gitary w Berkle Boston Music Institute trochę mu uniemożliwiał szybkie uporanie się z materiałem i musiał się nagimnastykować żeby znaleźć czas na swoje solówki i ponowne nagrywanie wszystkich gitar bezpośrednio po pracy. Gdy miałem gotowe teksty i linie wokalne, przygotowywałem jeden kawałek na dzień. Najwięcej czasu zabrało nam miksowanie i masterowanie brzmienia, ponieważ zależało mi na tym, aby wszystko było jak najbardziej dopracowane i perfekcyjne. Zajęło nam to chyba jakieś dwa tygodnie. Czasami zdarza się, że uszy czują znużenie i musisz dać im odpocząć, porobić coś zupełnie innego.

Jak dużo utworów napisaliście? Wszystkie znalazły się na płycie? Jeśli nie to jakie kryterium przyjęliście przy wyborze? Mamy piętnaście kawałków skończonych i nagranych z perkusją, basem, gitarami i wszystkimi solówkami. Tylko pięć z nich nie ma jeszcze wokali. Skończę je w późniejszym czasie. Możecie powiedzieć parę zdań na temat warstwy lirycznej? Jakie tematy poruszacie w swoich tekstach? Exorcism porusza wiele tematów związanych z tego typu ciemną muzyką. Mogą się jednak trochę różnić od zwykłych historii w gatunku, jak również opierać na moich własnych odczytaniach Biblii. Następnie sporo czerpię z horrorów, które mnie fascynują, tematyki fantastycznej i własnych doświadczeń. Jak dla mnie wasz album to klasa światowa i będzie wielką niesprawiedliwością jeśli przejdzie bez echa. Jesteście dumni z tej płyty?

Z tego co widziałem to jak dotąd macie zabukowany tylko jeden koncert na Metal Warfest. Działacie coś w kierunku powiększenia ilości występów? Na chwilę obecną mamy zabookowany występ na Dokken Open Air w Holandii, który odbędzie się 20 czerwca, następnie belgijski Sodom Festival, a później w tym samym tygodniu zagramy jeszcze dwa koncerty. Ponadto jedziemy na węgierski Metal Warfest Open Air i mamy też kilka jeszcze nie potwierdzonych festiwali planowanych na najbliższy okres czasu. Nie wspominając o tym, że w tym roku planujemy też europejską trasę. Kto podczas koncertów będzie obsługiwał drugą gitarę i klawisze? Mamy wszystkie efekty specjalne przygotowane, nawet ten zrewersowany element z "I Am God", wystarczy kliknąć w przycisk i wszystko poleci samo. Ponadto, wszyscy oprócz Joe'a gramy z monitorami usznymi, więc wszystko zależy od tych kliknięć. Zamierzamy jednak grać jak najbardziej w oldschoolowy sposób i nie będziemy puszczać ścieżek z offu. Dlatego będziemy też mieli bardzo utalentowanego klawiszowca, który pomoże nam utrzymać odpowiednią atmosferę podczas koncertów. Gracie też w innych zespołach, więc to pytanie wydaje się zasadne. Exorcism jest dla was zespołem priorytetowym czy po prostu jednym z kilku? Exorcism jest teraz moim oczkiem w głowie. Mam co prawda jeszcze Raven Lorda i Zvekana, ale musimy łapać jednego byka za rogi w określonym czasie. Wydaje się, że główną inspiracją stojącą za Exorcism

Foto: Rock N Growl

Mieszkacie w różnych częściach świata. W jaki sposób ogrywacie materiał? Mieliście jakieś wspólne próby? Tak, większość z nas żyje w Europie, a jedynie Joe Stump w Bostonie, w Stanach. Na próby umawiamy się na konkretne terminy, a gdy już się spotykamy przygotowujemy się porządnie z naszego materiału. Każdy instrument był nagrywany gdzie indziej. Jak wobec tego wyglądała sesja nagraniowa? Bardzo dobre pytanie. Musisz zastosować te same standardy co zwykle i zobaczyć czy do siebie pasują, czy też nie. Założenie jednak jest takie, że w razie potrzeby możesz naprawić pewne sprawy w finalnym miksie. Wszystko to, co działo się w procesie nagrywania miało znaczenie od profesjonalnego podejścia każdego z nas. Album brzmi znakomicie i posiada mroczną i wciągającą atmosferę. Jak udało się wam osiągnąć ten efekt? Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu? Jeśli ciebie one cieszą, to i mnie to cieszy. Recenzje i odzew albumu był jak najbardziej pozytywny i jestem z tego dumny. Udało nam się osiągnąć, najbardziej ciemną, gęstą atmosferę. Zależało nam na tym, aby wybierając poszczególne dźwięki, zagrać i zaśpiewać je tak, by jak najmocniej uwypuklić wszystkie emocje. W końcu to nazywane jest "kompozycją muzyczną", prawda? (śmiech) Każdy muzyk spisał się znakomicie, jednak mnie szczególnie urzekła praca basu nadająca waszej muzyce pewnego rodzaju transowości. Zamierzaliście osiągnąć taki właśnie efekt? Wszystko zostało zrealizowane i zmiksowane najlepiej jak potrafiłem. Zwyczajowo, to co się nie podoba jest w studiu po prostu nagrywane jeszcze raz, a buble wyrzuca się do kosza. Jeśli coś nam nie pasowało, mogliśmy to zlikwidować i zrobić na nowo. To właśnie piękno tego narzędzia.

Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Przeczytanie takich słów napawa mnie dumą, napędza do dalszego działania w tym kierunku. Przynajmniej mnie. Jak długo będzie publiczność lubiąca naszą twórczość, tak długo zamierzamy ją kontynuować. Jak zamierzacie promować "I am God? Jakie cele chcecie osiągnąć? Zależało mi na przywróceniu do życia nieśmiertelnego klasycznego heavy metalu w nowoczesnym wydaniu, tak by mógł być słuchany jeszcze przez wiele lat. Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to do jakiego utworu? Moim zdaniem najbardziej reprezentatywny byłby "Exorcism". Tak, mamy w planach teledysk. "Exorcism" zdecydowanie będzie doskonale nadawał i doszedłem do takiego samego wniosku. Jednakże, na chwilę obecną wybraliśmy inny utwór, który spodobał się szerszej publiczności. Zgadnijcie o jakim utworze mówię? Jak doszło do podpisania kontraktu z Golden Core Records/ZYX Music? Jesteście z nich zadowoleni? Mieliście inne propozycje? Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy z Golden Core Records/ZYX Music. Mam przeczucie, że ci goście są w stanie wypuścić doskonały album i zrobią to dla nas we właściwy sposób. Jeśli chodzi o inne oferty, to owszem mieliśmy inne propozycje.

jest Black Sabbath, zgadza się? Jakie inne rzeczy was inspiruję podczas tworzenia? Jak najbardziej: Black Sabbath, Dio, Judas Priest, Deep Purple, Rainbow, Hendrix, Malmsteen i to chyba wszystkie inspiracje. Klawisze są też dla mnie bardzo inspirującym instrumentem. Buduje nastrój i wszystkie pomysły są znacznie łatwiejsze do stworzenia gdy przygotowuje się je na tych wszystkich syntezatorach, które nazbierałem w ciągu tych wszystkich lat. Można powiedzieć, że dodają kolorów muzyce, bez nich jest ona po prostu czarno-biała. Inną sprawą jest to, że można też przeładować swoją muzykę dźwiękami syntetycznymi. Dlatego staram się uch używać w wyważony sposób, to w końcu heavy metal. Jak byście zarekomendowali swój album fanim met alu? Czemu mieliby kupić akurat wasz krążek? Dlaczego? Bo wierzymy, że przyszłość przyniesie wiele równie udanych albumów. Wypłynęliśmy na przestwór tego oceanu i będziemy żeglować po tych stojących szerokim otworem wodach. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Pragnę podziękować bardzo serdecznie za ten świetny wywiad, pozdrawiam wszystkich czytelników, fanów i przyjaciół. Wszyscy złapiemy się gdzieś na trasie. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

EXORCISM

33


zabrało. Zrealizowaliśmy nawet klipy do "666 Is Everythere (Heavy Metal Blues)" oraz "The Tree of Knowledge". Premiera była przesuwana kilkakrotnie, ale ponoć czerwiec tego roku jest już ostatecznym i nieodwołalnym terminem wydania "Omniscient"? Cóż, obecnie planujemy wydać go 8 czerwca. Żadnych przesunięć nie przewidujemy!

Metalowi sukcesorzy Queen Cierpliwość fanów Steel Prophet była w ostatnich latach wystawiona na bardzo ciężką próbę, bo zespół milczał aż dziesięć lat. Okazało się jednak, że sprawy w tzw. międzyczasie potoczyły się po myśli zwolenników grupy: wróciła w zreformowanym składzie, z uwielbianym przez fanów wokalistą Rickiem Mythiasin'em, nagrała też płytę - marzenie. O tym, dlaczego musiało to trwać tak długo oraz o swej fascynacji zespołem Queen, co zaowocowało nagraniem "Bohemian Rhapsody", opowiedział nam lider grupy, gitarzysta Steve Kachinsky: HMP: Bardzo długo pracowaliście nad najnowszym albumem "Omniscient" - co miało wpływ na taki stan rzeczy, bo wątpię, byście chcieli iść w ślady Def Leppard czy Guns N' Roses, nagrywających płyty kilka czy nawet kilkanaście lat? Steve Kachinsky: Dało nam to właśnie mnóstwo czasu. Ja spędziłem jakieś 2800 godzin pracy nad materiałem i mówię tylko o sobie, nie liczę tutaj pracy innych ludzi, czy nikogo zajmującego się miksem i żadnego z innych muzyków. Jak wielu współczesnych artystów większość roboty wykonujemy nagrywając i edytując dźwięki przy pomocy komputerów i uwierzcie, że to bardzo spowalnia proces twórczy. Nasze starsze albu-

Nadir D'Priest chyba nie był odpowiednim wokalistą dla Steel Prophet, podobnie jak Bruce Hall? Dlatego zapewne powrót do składu Ricka Mythiasina w 2007r. był dla was niejako nowym, symbolicznym początkiem? Wszyscy ci goście byli rewelacyjni, ale ludzie naprawdę muszą poczuć brzmienie Steel Prophet połączone z moim sposobem pisania oraz wokalami Ricka i zacząć je z nim identyfikować. Rick jest naprawdę świetny i daje nam poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu. Rozmawialiśmy o tym co nas podzieliło, kiedy od nas odszedł i myślę, że ta rozmowa właśnie wpłynęła na decyzję o jego powrocie, nowym początku. Vince się z Foto: Steel Prophet

Przypomina to trochę wasze pierwsze lata istnienia, kiedy to aż do 1995r. nie wydaliście płyty, nagrywając wcześniej tylko kasety demo, mimo tego, że zespół cały czas istniał i był aktywny koncertowo? Tak, również wtedy podpisanie odpowiedniego kontraktu i nagranie pierwszego krążka zabrało nam trochę czasu. To zupełnie tak, jak byś zaczynał od początku… Sytuacja zmieniła się o tyle, że w latach 70-tych, 80tych czy 90-tych zespoły koncertami promowały płyty, ze sprzedaży których miały mniejsze lub większe zyski. Teraz by przeżyć trzeba jak najwięcej grać na żywo, co czasami jest pewnie trudne do pogodzenia z innymi obowiązkami, pracą czy rodziną? Prawda, od czasu kiedy możesz z łatwością ukraść czyjąś muzykę z internetu, jedyną rzeczą, której nie da się tak łatwo ukraść to bilety na koncerty i oficjalny merch dostępny właśnie na nich. Wytwórnie płytowe także są zwykłymi lamusami, bo nie radziły sobie z opłacaniem zespołów i zarabianiem na nich już w tamtych czasach, a nowe wydawnictwa nie sprzedają się już tak dobrze jak kiedyś, nie stać ich nawet na sypnięcie groszem na koszulki, a co dopiero jakiekolwiek koncerty… Jak wygląda obecnie rynek koncertowy w USA? Jest na nim wciąż miejsce dla takich zespołów jak Steel Prophet? Europa, zwłaszcza Niemcy, są chyba dla was znacznie łaskawsze, skoro dość często tu gracie, zwłaszcza na festiwalach? Nienajlepsza jeśli chodzi o LA i klasyczne prog/power granie jak nasze. Rzadko gdziekolwiek koncertujemy, ale pracujemy obecnie nad wydarzeniem z grupą Night Demon w ramach którego odbędzie się release party naszego nowego albumu. Ostatnim razem graliśmy w LA rok temu. To w Europie, a zwłaszcza w Niemczech, mamy najbardziej zagorzałych fanów. Mamy ich całkiem sporo w Stanach, ale tam jest tyle miejsc do obstawienia, że trudno cokolwiek zorganizować. Chodzi mi oto, że masz jakieś 10 tysięcy fanów w Stanach, ale tylko 50 pochodzi z każdego ze stanów. Po podliczeniu kosztów wychodzi na to, że ani nam, ani agentom, ani komukolwiek się to po prostu nie opłaca. I wszyscy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Ponoć napisaliście aż 14 nowych utworów? Wszystkie trafią na płytę czy też kilka z nich spocznie w archiwach, bo przecież strona B singla jest już czymś totalnie zapomnianym w czasach interetowych singli - pojedynczych piosenek? Tak, na nowym albumie jest dokładnie czternaście kawałków. Dwanaście z nich to część konceptualna i właściwa dla "Omniscient", następnie "Bohemian Rhapsody" i "1984 (George Orwell Rolling his Grave)", które są dodatkami do tego albumu. Można powiedzieć, że to takie strony B, gdybyśmy tylko zrealizowali jakieś single.

my pisaliśmy w miesiąc, ogranie go zabierało kolejny miesiąc i nagrywanie kolejny, co dawało jakieś trzy miesiące. Pisząc ten album spędziliśmy nad nim znacznie więcej czasu: rok zabrało nam samo skompletowanie pomysłów, półtora roku ich nagranie, jakieś siedem czy osiem miesięcy na zadowalające nas miksy, nad którymi pracował R.D. Liapakis z Mystic Prophecy. Kiedy to wszystko już było gotowe, kilka miesięcy szukaliśmy odpowiedniej wytwórni, później robiliśmy okładkę i w końcu wszystko było gotowe. Trzy lata minęły na samym kończeniu, nagrywaniu i spinaniu tego w spójną całość. Czyli nie było opcji, że wydany 10 lat temu album "Beware" będzie waszą ostatnią płytą? Sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, aż w końcu udało wam się nagrać kolejny album? Kiedy skończyliśmy "Beware" mieliśmy sporo problemów, odszedł od nas Rick a następnie Nadir, ja miałem problem z menadżerami i tak prawdę mówiąc nie miałem nawet ochoty interesować się sprawami Steel Prophet. W końcu, Vince zaczął mnie często odwiedzać i wciąż mówił jak bardzo chce coś napisać, ciągle nawijał tylko o tym samym, aż do znudzenia. Nie chciałem go spławiać, więc zgodziłem się i zacząłem spisywać nowe pomysły. Cieszę się, że tak się stało, bo jestem bardzo zadowolony z rezultatu.

34

STEEL PROPHET

nim kontaktował w sprawie ponownego angażu i dopiero potem zapytał mnie o moją opinię. Nie leżało mi to, ale muszę przyznać, że była to najlepsza rzecz jaka mogła przytrafić się tej kapeli. Właśnie wtedy powstały pierwsze pomysły i utwory na "Omniscient"? To była wyłącznie praca Vince'a i moja, wówczas nie było jakiejś konkretnej wizji że będzie to koncept jak stało się później. Próbowaliśmy po prostu napisać kilka dobrych kawałków, a Vince zachęcał mnie, żebyśmy poszli w stronę naszych wcześniejszych dokonań. Vince miał spory wpływ w to, co napisałem. Nagraliśmy samą warstwę instrumentalną jeszcze zanim mieliśmy gotowe teksty i napisane linie wokalne. Dopiero w tedy usiadłem razem z Rickiem i zacząłem się nad tym zastanawiać. To zabrało nam trochę czasu. Kiedy wszystkie były już gotowe, stało się dla nas jasne, jaki tytuł powinien mieć nowy album i że będzie właśnie konceptem. Chyba dość szybko stworzyliście cały materiał na tę płytę, dlaczego więc nie zdecydowaliście się nagrać i wydać jej szybciej? Staraliśmy się wszystko nagrać i zmiksować jak najszybciej, ale jednocześnie nie zależało nam na zbytnim pośpiechu, chcieliśmy żeby był to album dopieszczony i potrzebowaliśmy tyle czasu ile nam to ostatecznie

Pracując tak długo nad tym albumem przygotowujecie chyba zespołowe arcydzieło, wręcz kwintesencję stylu Steel Prophet - takie wasze "Machine Head" czy "The Number Of The Beast"? Tak, takie było założenie. Zawsze mieliśmy wrażenie, że czegoś nam brakuje na wcześniejszych albumach, bo zwyczajnie kończył się nam wyznaczony w studio czas. Na nowym krążku chcieliśmy być pewni, że wszystko będzie wyglądało tak jak sobie to zamarzymy bez względu na to, ile nam to czasu zabierze. To nasza kwintesencja. Nagraliśmy na jego potrzeby bardzo wiele ścieżek gitar, klawiszy, bębnów i harmonicznych wokali. Przypomina mi to małą orkiestrę złożoną z gitar, która została zestawiona z maleńkim chórem. Ponadto chcieliśmy, żeby zarówno gitary jak i perkusja brzmiała odpowiednio masywnie. Melodyczność wokali zawsze była dla nas bardzo ważna, ale teraz była jeszcze istotniejsza. Chcieliśmy też, żeby gitarowe solówki przypominały te znane z wykonań z Schenkera, Rhoadsa, Van Halena i tak dalej. To było dla nas niezwykle ważne. 10 lat to kawał czasu, w związku z tym możemy spodziewać się jakichś zaskakujących rozwiązań, nietypowych aranżacji, etc.? Tak, możecie spodziewać się kilku bardzo ciekawych rzeczy. To album, w którym będziecie odkrywać nowe elementy za każdym razem gdy będziecie go słuchać.


W każdym numerze jest tak wiele muzycznych smaczków, że ma się wrażenie, że wręcz wołają by właśnie je wyłapać. To taki "słuchawkowy" album. Było trudno go stworzyć, ale tak musiało się wszystko pomału toczyć. Potrzebowaliśmy czegoś zupełnie innego i niezwykłego, czegoś czego nie będziemy się wstydzić oddając go ludziom do słuchania. Nagranie przez was "Bohemian Rhapsody" Queen jest dla mnie pewnego rodzaju zaskoczeniem, bo nie spodziewałem się, że sięgniecie akurat po ten ponad czasowy, rozbudowany i piekielnie trudny utwór skąd taka właśnie decyzja? Ten kawałek nagrywaliśmy tyle czasu ile potrzebowało Queen. Dokładnie trzy tygodnie na dopracowanie każdej jego części. Fantastycznie się bawiliśmy przy realizacji sekwencji operowej i musieliśmy zatrudnić do niej kilku dodatkowych wokalistów. Robili to za darmo, za radochę przy wspólnej zabawie. Naturalnie, zapewniliśmy poczęstunek, ale było to na zasadzie; wszyscy chcemy być częścią odtworzenia jednej z najwspanialszych piosenek w historii muzyki rockowej. Większość tego kawałka to robota Ricka, ale Dave James z Superbees również dodał wiele swoich partii. Zrobiliśmy ją dokładnie tak, jak brzmiał oryginał i tylko w niewielkim stopniu go zmodyfikowaliśmy. W czymś co jest perfekcyjne niewiele zmienisz. Kocham Queen, zwłaszcza ich pierwsze albumy, które mają nie tylko ciężkie rockowe gitary, ale także najgenialniejsze harmonie wokalne jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Odkąd zacząłem moją przygodę z gitarą to właśnie oni należeli do moich najbardziej ukochanych grup i zawsze tak będzie. Wciąż próbuję grać jeszcze lepiej niż Brian May na tych płytach.

pretacje tego samego, tego co dana osoba widzi czy słyszy, być inne od tego co zamierzał twórca. To też ma znaczenie w wypadku tego, co my nazywamy "muzycznymi trendami", które często obnażają brak talentu, co więcej możesz nabrać ludzi, żeby myśleli, że wpływ na tę twórczość zaiste ma prawdziwy talent. Przypomina to awangardowy jazz z lat 60-tych, w którym dzisiejsi growlujący wokaliści nie potrafią stworzyć prawdziwej muzyki za pomocą tylko i wyłącznie swoich głosów. Wokale w "666" są zbudowane na kilku odmiennych planach; naiwne postrzeganie, że ten numer to odzwierciedlenie zła, aż do zrozumienia jaką kliszą jest większość muzyki. Dla przykładu, jeśli chcesz grać country to koniecznie musisz ubrać się w

Tak, na pewno zagramy kilka utworów z nowego albumu, a do tego dorzucimy tonę naszych ulubionych staroci z pierwszych płyt aż do czasów "Unseen". Zamierzacie grać również "Bohemian Rhapsody"? Oczywiście, nawet zagraliśmy go już na Keep It True w zeszłym roku. Publice bardzo się to podobało! To bardzo szczególne uczucie grać go na żywo, tak jak szczególna jest dla mnie grupa Queen, którą pokochałem gdy byłem jeszcze dzieciakiem. Ludzie uwielbiają śpiewać razem z nami w partii operowej, zwłaszcza jak są już po kilku piwkach! (śmiech) Włączenie do setlisty również tych najstarszych utworów jest o tyle wskazane, że niedawno ukazało

Foto: Steel Prophet

Zdradzisz jak przerobiliście tę kompozycję, bo nie spodziewam się, że ograniczyliście się tylko do jej zagrania w jak najbardziej zbliżonej do oryginału wer sji? Tak jak powiedziałem wyżej bracie, niczego nie przerabialiśmy na nowo. Wcześniej takie wyzwania też nie były wam obce, nagraliście przecież swoją wersję "Don't You Forget About Me" Simple Minds - wygląda na to, że nie lubicie się ograniczać? Uwielbiam zaskakiwać się różną muzyką. Czasami ludzie nie rozumieją czemu pewne sprawy robię w określony sposób, ani nie rozumieją rezultatów takiego postępowania, ale dla mnie to jest istotne, by stawać się jeszcze lepszym artystą i skupiać się na rzeczach, które pomogą mi jeszcze lepiej zrozumieć naturę pisania muzyki i ulepszania brzmienia. Ten kawałek jest najpiękniejszym tego przykładem, który pozwolił nam pójść w zupełnie innym kierunku, a o który często pytają nasi fani. Czy twoim zdaniem "Oleander" z 2001 r. czegoś brakowało, że zdecydowaliście się odświeżyć ten właśnie utwór? O to także zabiegali fani. Wersja a capella, która znalazła się na "Book Of The Dead" jest niezła, ale tylko w sferze melodycznej. Chciałem rozszerzyć ją o ideę gitarowej orkiestry. Kocham heavy metal, ale nie znoszę się ograniczać. Poszedłem w heavy metal, bo to była muzyka gitarowa, ale odnoszę wrażenie, że ludzie coraz częściej wolą gdy odchodzi się od tych heavy metalowych korzeni. We wczesnych latach metalowe grupy pokroju Black Sabbath czy Judas Priest mogło pozwolić sobie na użycie pianina, albo na użycie orkiestry smyczkowej, eksperymentować z bluesem, flamenco, co tylko wpadło im do głów. Muzyka wymaga od artysty wyzwań, korzystania z możliwości i jak największego obnażenia, tego co czuje dusza muzyka. "Oleander" jest prosta i szczera jak dusza dziecka, w której widzę odbicie tego faktu, że nie każda piosenka musi być ciężka i brana zupełnie poważnie. Przypomina to trochę taką formę oczyszczenia, która później pozwala ci odświeżyć tę ciężkość… "Omniscient" będzie albumem urozmaiconym nie tylko muzycznie - przybliżysz nam warstwę tekstową takich tworów jak: "Funeral For Art", "Spaceships and Richard M. Nixon", "666 is Everywhere"? "Funeral For Art" pokazuje jak świat naturalny, który nas otacza jest najpiękniejszą sztuką, a którą my próbujemy naśladować za pomocą dźwięków, obrazów i innych zastosowań i przerobiwszy ją nazywać "sztuką". Ludzie zawsze mówią jak emocjonalnie na nich to wpływa, ale być może chcą poczuć tylko coś innego niż zwykle i jest to kanał do ukierunkowania tych emocji, które chcą odczuwać, przerabiając je tym samym na sztukę, jak medium do zmagania się ze samym sobą. U każdego można też zaobserwować zupełnie inne inter-

kowbojki i kapelusz z rondem. Albo żeby być dobrym raperem to musisz mieć spodnie z obniżonym krokiem bo nie zostaniesz zaakceptowany. Tego samego dystansu brakuje w środowisku metalowym, co pokazaliśmy w teledysku i który mamy nadzieję będzie wielkim sukcesem. Z kolei słowa do "Aliens, Spaceships And Richard M. Nixon" traktują o fantastycznych teoriach spiskowych, pokazuje że niektóre sprawy mogą zostać odebrane w sposób niewłaściwy, lub kompletnie błędny, a nawet zmusić do uwierzenia że komuś się coś wydaje, na zasadzie każdy cień na ścianie to na pewno potwór, a tak naprawdę ktoś bawi się kukiełkami i rzuca nimi ten cień… Nawiązując jeszcze do "Funeral For Art" - zapewne w czasach bardziej sprzyjających artystom wydalibyście "Omniscient" zdecydowanie szybciej? Kiedyś też było piractwo, ale jednak nie na taką skalę - ten problem wpływa pewnie również na wasz zespół? Najprawdopodobniej zarobię na nim znacznie mniej niż w przeszłości, ponieważ sprzedaż w całym przemyśle muzycznym drastycznie spadła na łeb, na szyję. Muszę pogodzić się, że coś co jest moją sztuką to tak naprawdę tylko hobby, coś co robię z miłości, a zapłata za nią nie jest potrzebna jeśli podoba się komukolwiek. W dzisiejszych czasach to ciężka profesja… Trzon grupy stanowicie obecnie z basistą Vince'm Dennisem, doszli zaś dwaj nowi muzycy: perkusista Jimmy Schultz oraz gitarzysta Chris Schleyer. Ten pierwszy jest doświadczonym muzykiem, znanym chociażby z New Eden, a gdzie znaleźliście gitarzys tę? Chris i Jimmy zagrali na tym albumie, ale nasz obecny skład to tylko ci kolesie, którzy grali na demówce "Inner Ascendance". Vince, Rick i ja plus Jon Paget na gitarze oraz John Tarascio na perkusji. To nasz reaktywowany klasyczny skład. Graliśmy razem na Keep It True w zeszłym roku i świetnie się czułem znów będąc z moimi starymi kumplami i członkami zespołu na jednej scenie. Chris to przyjaciel Vince'a, z którym grał w kapeli zwanej Zeromancer. Jest niesamowitym gitarzystą prowadzącym i rytmicznym. Wydaje mi się, że polubicie jego sposób grania.

się wznowienie waszego pierwszego albumu "The Goddess Principle" - zamierzacie grać kompozycje również z tej płyty? Jak najbardziej, zamierzamy zagrać "Penance Of Guilt" i być może dorzucimy jeszcze ze dwa inne numery. "Reign Of Christ" albo "To Grasp Eternity" będą chyba najwłaściwszymi wyborami, jak sądzę. Jej ponowne wydanie to początek serii wznowień starszych albumów Steel Prophet, czy też skończy się tylko na tej jednej pozycji? Został on kompletnie zremasterowany na potrzeby winyla i w moim odczuciu brzmi znacznie lepiej niż na oryginalnej płycie CD. Bas jest bardziej uwydatniony, a brzmienie gitar lżejsze i znacznie nowocześniejsze. Planujemy w podobny sposób zrealizować wznowienia "Messiah", "Book Of The Dead", "Into The Void" i "Dark Conclusion", które pojawią się na winylach jeszcze w tym roku. Zupełnie niepostrzeżenie minęło 30 lat istnienia Steel Prophet - wydanie "Omniscient" jest zapewne najlepszym zaakcentowaniem tego faktu? Dzięki, że to zauważyłeś! Tak, wydaje mi się, że można uznać ten album za coś specjalnego i ważnego w obecnej historii naszego zespołu. Mamy kolejną szansę, aby zrobić dobre wrażenie na naszych słuchaczach i chcemy dać im tę możliwość dając z siebie wszystko w każdym miejscu. Planujecie z tej okazji jakiś specjalny koncert, wydawnictwo, czy w tych trudnych czasach dacie sobie spokój z celebrowaniem tej rocznicy, grając za to jak najwięcej przy okazji promocji nowego albumu? Na chwilę obecną nie mamy szczególnych planów, ale możecie spodziewać się kilku niespodzianek w sklepach muzycznych jeszcze w tym roku… Życzymy wam więc jak najwięcej udanych koncertów i dziękujemy za rozmowę! Bardzo dziękuję za bardzo interesujące pytania! Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Postawicie pewnie na sporo nowych utworów, dopełnionych waszymi klasykami?

STEEL PROPHET

35


Amerykanie z Seasons Of The Wolf mogą mówić o wyjątkowym pechu: w latach 1996-2007 wydali cztery wyśmienite albumy z progresywnym, mrocznym heavy metalem, po czym przymierzali się do wydania kolejnej płyty. Szyki pokrzyżowała im poważna choroba wokalisty Wesa Edwarda Waddella, dlatego kilka kolejnych lat zespół najzwyczajniej w świecie stracił. Jednak ci goście za bardzo kochają muzykę by odpuścić: nowa płyta jest na ukończeniu, a póki co ukazała się podwójna "Anthology", zawierająca nagrania demo dostępne dotąd tylko na kasetach. Lider i gitarzysta grupy, Barry D. "Skully" Waddell był jak zwykle rozmowny, szczegółowo opowiadając o tym, co przez ostanie lata działo się z Seasons Of The Wolf:

Nigdy się nie poddamy! HMP: Kiedy rozmawialiśmy sześć lat temu, krótko po premierze waszego czwartego albumu "Once In A Blue Moon", przygotowywaliście już jego następcę. I to nie tylko w sensie komponowania, bo byliście już na etapie nagrań sekcji rytmicznej - co spowodowało, że ta płyta do dziś się nie ukazała? Skully: W rzeczy samej - byłoby cudownie gdyby wszystko poszło zgodnie z planem i gdyby udało się nam go zrealizować w 2010 roku. Niestety sprawy się skomplikowały i wydarzyły się nieprzewidziane rzeczy. Mój brat Wes poważnie zachorował i nie był w stanie dalej występować. Nie mogliśmy tego przewidzieć. Co więcej, taki obrót spraw przyczynił się do dłuższego przemyślenia co zamierzamy zrobić. To była jego decyzja żebyśmy kontynuowali naszą "misję". Światowa ekonomia także odcisnęła na nas swoje piętno. Robota się skończyła, a nowe, które rozpoczęliśmy przynosiły znacznie mniejsze dochody. Razem z Dennisem otworzyliśmy studio Seasons Of The Wolf, żeby mieć rękę na pulsie i pomóc także

Masz rację. W pokonywaniu przeciwności staliśmy się wyjątkowo dobrzy. Nauczyliśmy się te frustracje przemieniać w naszą radosną twórczość. Miał się on ukazać dwa lata temu, ale w tej sytuacji wydaje mi się, że bezpieczniej będzie nie pytać o przewidywaną przez was datę jego premiery? Witches Brew Records chce wypuścić nowy album Seasons Of The Wolf latem tego roku. Bardzo prawdopodobne, że do tego dojdzie. Jestem przekonany, że uda się to jeszcze w tym roku, ale także może być tak że nie uda się nam sfinalizować go przed końcem. Możliwość, którą też rozpatrujemy to styczeń 2015 i wtedy otrzymalibyśmy cały rok na nowy start. Zapewniam jednak, że płyta nadchodzi i zostanie wydana przez niemiecką wytwórnię Witches Brew Records. Kilka lat temu podawaliście już tytuły siedmiu nowych utworów, które trafią na tę płytę, między inny mi: "Take Us To The Stars", "Fools Gold", "Hun-

Foto: Seasons Of The Wolf

zespołom z naszej okolicy. Współprodukowałem kilka naprawdę ciekawych wydawnictw, ponadto zrobiliśmy też kilka sesji nagraniowych dla innych studiów. Skończyłem cztery pozostałe do zrobienia ścieżki wokalne na nowy album i dograłem partie gitar do jednego z kawałków. Przyszedł czas na miksy i mastering materiału. Wtedy spiknęliśmy się z Cheryl z Witches Brew Records i wreszcie album dostał szansę by się pojawić. Okładka także jest już gotowa. Jestem przekonany, że wszyscy którzy zobaczą okładkę i tytuł nowej płyty zrozumieją co się z nami działo i jak czuliśmy się z tym całym gównem ostatnich kilku lat. (śmiech) Naturalnie, muszę też podkreślić, że wciąż przeczesujemy świat w poszukiwaniu odpowiedniego wokalisty do naszego zespołu. Jednak zespół przetrwał te wszystkie zawirowania i cały czas pracowaliście nad tym albumem?

36

SEASONS OF THE WOLF

ting Humans" czy "Solar Fire" - wciąż mają szanse, czy zastąpił je nowszy materiał? "Take Us To The Stars", "Fools Gold" oraz "Solar Flare" wciąż się na nim znajdują. Planujemy też kilka niespodzianek. Nie mam wątpliwości, że fani pokochają takie utwory jak "Last Act Of Defiance" czy "No More Room In Hell". W oczekiwaniu na kolejny album z premierowym materiałem wydaliście "Anthology" - to wydawnict wo miało w pewnym sensie przypomnieć, że Seasons Of The Wolf wciąż istnieje i ma się dobrze? W zasadzie tak, można tak to ująć. Dla Pure Steel Records zrealizowaliśmy dwa winyle w latach 2009 i 2012, ale teraz ta antologia została wydana przez Witches Brew i Iron Shield. Na pewno pomogło to podtrzymać zespół przy życiu.

Siedem lat przerwy w muzycznym biznesie to cała wieczność, ale w przypadku takiego zespołu jak wasz wygląda to chyba zupełnie inaczej, bo i tak zawsze funkcjonowaliście według swoich zasad, będąc zespołem całkowicie niezależnym? Tak, wszystko załatwialiśmy na własną rękę. Teraz jednak mamy wyjątkową możliwość dotarcia do szerszej publiczności dzięki Wittches Brew Records przygotowującej do wydania nasz nowy album. Pierwszy raz spotkaliśmy Cheryl w późnych latach 90tych, niedługo po wydaniu naszego trzeciego studyjnego albumu. Dużo ze sobą rozmawialiśmy i nabraliśmy do siebie zaufania. Cheryl była długoletnią fanką Seasons Of The Wolf i dała nam poczucie, że możemy zrobić coś razem w taki sposób, na jaki zasługujemy. Fani pewnie zamęczali was prośbami o wznowienie pierwszych kaset demo z lat 1989-92, stąd taka właśnie zawartość "Anthology"? Zrealizowaliśmy tamte krążki w Tampa Bay na Florydzie na kasetach magnetofonowych. Rozwoziliśmy je na tylnych siedzeniach naszych samochodów i sami dystrybuowaliśmy je w lokalnych sklepach muzycznych. Tak naprawdę nie były to demówki. To były nasze pierwsze pełne studyjne albumy. Nigdy ich po prostu nie wydaliśmy na płytach CD, które byłyby dostępne na całym świecie, ponieważ uważaliśmy, ze nie były dobre brzmieniowo. I to nie tylko w mojej opinii. Upłynęło wiele lat i dopiero po trzecim albumie (1996), czwartym (1999), piątym (2002) i wreszcie szóstym (2007) zaczęliśmy dostrzegać kult jaki wokół nas urósł, zainteresowanie, które do nas docierało, przyszło z czasem gdy nasz muzyka uzyskała lepszą produkcję. Wracając jednak do roku 2006, Frank i Thomas z Iron Shield Records odwiedzali nas wówczas kilkakrotnie. Dowiedzieli się, że wydaliśmy tamte dwa albumy w latach 89 - 91. Wypiliśmy kilka zimnych piwek i posłuchaliśmy trochę tamtej muzyki. Postanowiliśmy, że wydamy je za jednym rzutem jako "Antologia 1 i 2". Miało to się stać kilka lat temu, jednak pracę przerwała śmierć Franka, który zmarł na zawał, a jego najlepszy przyjaciel Thomas nie był pewien czy jest w stanie sfinalizować wydanie sam. Było to zrozumiałe, wszyscy byliśmy tym przybici, byliśmy przecież dobrymi kumplami. Potem gdy już zaczęliśmy pracować z Cheryl z Witches Brew Records rozmawialiśmy i wyszło, że dowiedziała się także o tamtym wczesnym materiale. Wyraziła swoje zainteresowanie, żeby coś z nim zrobić. Opowiedziałem jej o tym wcześniejszym niepowodzeniu. Dlatego obie wytwórnie zwlekały z jego wydaniem. Bardzo chciałem żeby Thomas był jego częścią, to była w końcu idea Iron Shield. Cheryl i Thomas spotkali się i sprzymierzyli się. W końcu było to możliwe i udało się. Po 25 latach wszyscy fani, którzy byli z nami od początku mogą usłyszeć jak zaczynaliśmy i jak bardzo nasze brzmienie się zmieniło. Zdecydowaliśmy, że będzie to wydawnictwo podwójne. Żałuję, że Frank aka "The Grete" nie może tego zobaczyć i cieszyć się naszym szczęściem. Zapowiadaliście to już zresztą na naszych łamach sześć lat temu. Swoją drogą pewnie niewielu artystów, szczególnie w dzisiejszych czasach, zdecydowałoby się na taki krok, bo przecież wydanie składanki z materiałem znanym z regularnych albumów jest zwykle bardziej opłacalne i zdecydowanie łatwiejsze? Dla artystów działających w tak zwanym mainstreamie zawsze takie wydawnictwa są znacznie bardziej dochodowe. Dla nas jednak nie było to najważniejsze. Tworzenie i być częścią historii było dla nas i jest najważniejsze. Spotkało nas ogromne szczęście, że udało się nam sprzymierzyć z Witches Brew i Iron Shield. Gdyby nie oni, nigdy by nie doszłoby do ponownego wydania "Antologii". Ma ona właśnie pokazać tym wszystkim fanom aż po grób będącymi z nami od początku i tym innym zainteresowanym jak to się zaczęło. Pamiętam jak jakiś czas temu King Diamond wydał swoje utwory z pierwszego zespołu, w którym śpiewał Black Rose. Cały materiał miał ten garażowy szlif - zwykłe, surowe nagrania z prób. Pewnie wam też zależało na tym, by te pierwsze utwory były dostępne również na płycie i oficjalnie dopełniły dyskografię Seasons Of The Wolf? Dokładnie, udało ci się trafić w sedno. Można śmiało powiedzieć, że nasz nowy studyjny materiał będzie naszym siódmym pełnym krążkiem. Muszę jednak


zaznaczyć, że wciąż mamy masę kawałków z lat 1992-95, które nie zostały jeszcze zrealizowane. Prawdopodobnie one tez prędzej czy później trafią na jakiś album. Ponadto pierwszy utwór, który w ogóle pojawił się w radiu, na jednej z naszych lokalnych stacji, zatytułowany "Say You Don't Care" również nigdy nie doczekał się oficjalnego wydania. Mamy naprawdę sporo materiału na kolejne tego typu wydawnictwo. Materiał z lat 1992- 95 w dodatku jest w znakomitej jakości, porównywalnej z tą z trzeciego albumu. Dysponowaliście taśmami matkami, które wyko rzystaliście do prac związanych z wydaniem "Anthology", czy też musieliście korzystać z ich kopii czy wspomnianych demówek? Zadowoliliśmy się tym co mieliśmy na oryginalnych, zjechanych kasetach. Musieliśmy wpierw przywrócić całości właściwą szybkość. Pamiętam, że brałem do ręki swoją gitarę i sprawdzałem na niej właściwe strojenie, bo wszystko brzmiało za szybko. Jestem pewien, że to jeszcze nie było wszystko i nie brzmiało właściwie.

tak do momentu, gdy zdecydowaliśmy się na współpracę z Witches Brew Records i Iron Shield, która ma wyłączność na "Antologię" i na najnowszy nadchodzący album. Europa ma wiele możliwości wspierania zespołów. Zwłaszcza re-edycje są wydawane przez niemieckie, francuskie i włoskie wytwórnie. To trzy kraje, które najbardziej się tym interesują i wspierają takie inicjatywy. Ponadto jest aż 48 undergroundowych dystrybutorów, którzy płyty kupują bezpośrednio ode mnie, z ramienia Earth Mother Music. Mówiąc też o Europie, Seasons Of The Wolf grało tutaj kilka razy na różnych festiwalach. Byliśmy

tować. Naprawdę nie zmuszaj mnie do roztrząsania tego w jakim gównie tapla się obecny rynek muzyczny Ameryki. Wystarczy, że wiemy, że jest źle i będzie gorzej. Cały pop jest po prostu jednym wielkim gównem. Ale wy nie poddajecie się, wciąż kroczycie obraną w 1988r. krętą i wyboistą drogą. Ale mając raz jeszcze możliwość dokonania wyboru, tak jak przed laty, pewnie wybrałbyś po raz drugi granie tego ambit nego, progresywnego i szlachetnego metalu? Nigdy się nie poddamy! Na to pytanie znajdziecie od-

Foto: Seasons Of The Wolf

Nie przesadzaliście chyba z masteringiem, obróbką, etc. tego materiału? Miał to być wierny obraz waszego zespołu z pierwszych lat kariery i z pier wszych nagrań, bez upiększeń i ingerencji nowoczesnej techniki? Tak, znów trafiasz w sedno sprawy. Zmian tak naprawdę dokonaliśmy niewielkich. Trochę pieszczotliwego dotyku tam, trochę w innym miejscu, ale tylko ten w sposób by poprawić jakość dźwięku. Żałuję, że bardziej się do tego nie przyłożyliśmy w tamtych czasach. Sadzę, że to będzie bardzo interesujące usłyszeć różnice w jakości starego materiału i porównując go z najnowszym. Jeden utwór, "Centuries Of Pain" został nawet zrealizowany na nowo i znajdzie się na naszym nowym albumie studyjnym. Wszystko takie same jak dawniej, nic nie zmienialiśmy. Tylko i wyłącznie poprawiliśmy jakość, tak by była przyjemniejsza dla uszu. Zastanawia mnie, dlaczego nigdy nie sięgnęliście po żaden z tych wczesnych utworów pracując nad albu mami z lat 1996 - 2007? Mieliście wówczas tyle nowych pomysłów, że te starsze wydały wam się zwyczajnie mnie atrakcyjne? W zasadzie tak właśnie się stało. Lepsze lub po prostu inne pomysły wpadały nam do głowy, a stare gdzieś znikały. Jednak w każdej chwili możemy je wyciągnąć z tych czeluści zapomnienia i do nich wrócić. Tak jak wspomniałem, nowy album będzie zawierał dwie kompozycje z naszej przeszłości. Jedna z nich został nagrana zupełnie na nowo. Z kolei inny kawałek, mający swoje początki jeszcze w 1992 roku, od zawsze chcieliśmy porządne nagrać i umieścić na płycie. To chyba też kolejny powód uzasadniający wydanie "Anthology" w takiej właśnie formie? Zdecydowanie, po roku 1991 zmieniliśmy basistę i perkusistę. Zespół stał się mocniejszy. Graliśmy mnóstwo koncertów, które sami organizowaliśmy. Marka zespołu zyskiwała na znaczeniu, a my zaczęliśmy współpracę z Budem Synderem w studio Telstar. To był czas kiedy postanowiliśmy, że nadszedł czas pójść dalej, odciąć się od dwóch pierwszych albumów. Nie ukrywam jednak, że kiedyś może nadejść dzień w którym wydamy całość, żeby każdy mógł sobie ten materiał porównać ze stanem obecnym. Co ciekawe wydawcą tej płyty są dwie niemieckie firmy: Witches Brew i Iron Shield Records. Zważywszy, że wasze wcześniejsze płyty ukazywały się nakładem, również niemieckiej, Pure Steel Records, możemy chyba stwierdzić, że Europa poznała się na potencjale i klasie Seasons Of The Wolf? Właściwie jest tak, że jedyną wytwórnią mającą pełną kontrolę i licencję na wydawanie "Antologii" jest Witches Brew Records/Iron Shield Records. Pure Steel Records ma z kolei wyłączność na winylowe wznowienia studyjnych albumów "Seasons Of The Wolf" i "Lost In Hell". Ponadto "Lost In Hell" w wersji CD znajduje się w pieczy włoskiej firmy Adrenaline Records od 2001 roku - tylko na Europę. Pierwsze płyty pojawiają się też pod szyldem mojej wytwórni Earth Mother Music. Mamy jednak pełną kontrolę nad każdym albumem i jego kolejnymi edycjami. Dla takiej undergrundowej kapeli jak nasza, to najlepszy sposób na zarobienie pieniędzy. Nie było

też pytani wielokrotnie o możliwość zorganizowania naszego koncertu, ale nie udało się w pełni porozumieć co do warunków finansowych. Może teraz uda się naszą markę umocnić na tyle, że uzyskamy kontrakt z większą wytwórnią, która będzie miała jeszcze większe możliwości. W Stanach Zjednoczonych już się wam tak nie wiodło, ale na Florydzie chyba nie macie powodów do narzekania, jesteście tam popularni, często kon certujecie, etc.? Taaaak! Koncerty… Zaczynam już wariować z powodu ich braku. W ciągu ostatnich kilku lat grałem ich kilka z lokalnymi kapelami, ale nie jako Seasons Of The Wolf. Mamy pełen skład muzyków, ale cierpimy na brak odpowiedniego wokalisty. Mój brat wciąż jest zbyt chory i nie może kontynuować grania z nami. Nadal szukamy tego odpowiedniego człowieka. Cheryl i Thomas bardzo nam pomagają by stało się to jak najszybciej. Świetna okazja na małą reklamę: szukamy wokalisty, który poprowadzi nas w świetlaną przyszłość! Szukamy go też w Europie. Przylecimy do każdego stanu, każdego kraju aby go usłyszeć, jeśli tylko ma właściwy talent i naturę lidera godnie prezentującego się na scenie. Kontakt przez Bitches Brew! A wasza Earth Mother Records? Ma się dobrze i będzie firmować kolejne albumy Seasons Of The Wolf, czy też zeszła już bezpowrotnie z tego świa ta, zainfekowanego pop punkiem, hip-hopem i czym tam jeszcze? (Śmiech) Rety, zabiłeś mi teraz ćwieka. Naprawdę powiedziałeś: hip hop? Fuuuuuj! Tak, jest kilka strasznych branż w muzyce. Nie chcę nawet o tym dysku-

powiedź na naszym nowym albumie, dokładnie wtedy gdy zobaczycie jego okładkę. Dla wszystkich fanów progresywnych dźwięków znajdzie się właśnie tam i wierzcie mi, będziecie się cieszyć każdym jej aspektem. Zdradź mi jeszcze na koniec rozmowy, czy "dlroW ehT tsniagA" to odtworzony wspak "World The Against" i czy to miał być żart z tych wszystkich doszukujących się ukrytych znaczeń w takich utworach? W rzeczy samej. Wierzę, że poprawnie załapałeś sens tych łamigłówek, które znalazły się na naszych dwóch pierwszych albumach. Jest tam mnóstwo śmiesznych i ciągnących się w nieskończoność jak serek topiony żartów. Nawet jest cały utwór przerobiony tak by leciał na wspak. Chcieliśmy wkurzyć wszystkich tych, którzy za wszelką cenę doszukują się ukrytych przekazów. Jest też kilka rzeczy na początku i na końcu obu albumów stanowiących klamrę, które specjalnie są tak bezsensowne. Niestety, masa ludzi bierze i weźmie to do serca zbyt poważnie, ale na szczęście jest też spora ilość, która o to nie dba. "Istnieje niezwykle cienka linia między mądrością a głupotą" i dlatego zdecydowaliśmy się lata temu, że będziemy się poruszać na samej krawędzi tej liny. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SEASONS OF THE WOLF

37


godni przed zaplanowaną trasą Vicious Rumors.

Przyszłość jest nasza, nic nas nie powstrzyma Z tym wywiadem to niezłe jaja były. Geoff Thorpe bezustannie stanowi trudny cel i zawsze ciężko było uzgodnić coś jasnego w sprawie potencjalnych rozmów z nim. A dorwać go próbowaliśmy od dłuższego czasu. Pojawienie się nowego wokalisty w Vicious Rumors trochę ułatwiło zadanie dotarcia do zespołu, gdyż prawie zawsze w takich sytuacjach, to właśnie nowy frontman jest oddelegowywany do udzielania wywiadów, mimo że nie zawsze stanowi do tego najlepiej wykwalifikowanego przedstawiciela zespołu. Zwłaszcza, gdy kapela ma ponad trzydzieści lat historii. Na szczęście udało nam się w końcu porozmawiać i z Nickiem, nowym wokalistą Vicious Rumors i z Geoffem Thorpem, mózgiem i umysłem stojącym za twórczością oraz polityką tego zespołu. Dzięki temu mogłem zadać pytania dotyczące nie tylko najnowszego wydawnictwa, ale także ostatniego studyjnego dzieła Amerykanów oraz (w końcu) tego, co się wydarzyło kilka lat temu między Jamesem Riverą, a załogą Vicious Rumors i to jednemu z samych zainteresowanych. Choć Geoff, jak będzie można zauważyć, nie był zainteresowany rozpamiętywaniem starych konfliktów. Mimo drobnych nieporozumień wynikających ze zmęczenia materiału (np. życzyłem udanego występu na HOA 2014, na którym Vicious Rumors przecież nie gra) udało się w końcu dopiąć oba wywiady do końca. HMP: Nie wypada nie zacząć od zasłużonych gratulacji. "Live You to Death 2 - American Punishment" jest świetnym albumem koncertowym. Zapewne jesteście niezwykle zadowoleni z tego jak udało wam się zabrzmieć na tej płytce? Geoff Thorpe: Bardzo dziękuję za miłe słowa. Ten album oraz cała trasa jest świetnym i ekscytującym rozpoczęciem nowego rozdziału w historii Vicious Rumors! Spotkaliśmy się z Nickiem po raz pier-

waszym nowym wokalistą. Czy możecie nam przybliżyć jego postać? Geoff Thorpe: Mój stary dobry przyjaciel z holenderskiego zespołu Rebelstar był świadom tego, że szukam nowego wokalisty za Briana Allena, który nie był w stanie wyruszyć z nami w trasę. Toine powiedział mi, że zna gościa, który mógłby być dla nas idealny. Puścił mi płytę zespołu Powerized, w którym śpiewał Nick, jednak ja wiedziałem, że w studio Foto: SPV

Nick, czy jesteś zadowolony ze swojego występu, który został zarejestrowany na płycie? Nick Holleman: Nigdy nie jestem kompletnie usatysfakcjonowany. Gdybym był, to byłby koniec mej kariery muzycznej. (śmiech) Ciągle jestem młody i jest jeszcze wiele rzeczy, których muszę się nauczyć. Esencja Vicious Rumors to dawanie z siebie wszystkiego, każdego wieczoru. To słychać na nagraniu. Dlatego można przyjąć, że jestem zadowolony z tego jak zabrzmieliśmy. Jak się czujesz jako część legendarnego Vicious Rumors? Nick Holleman: Mogę powiedzieć, że to wspaniałe uczucie być częścią tej historii metalu, która ciągle powiększa się o kolejne rozdziały. To jest niezwykłe być na scenie wieczór za wieczorem i dawać z siebie wszystko w towarzystwie takich znakomitych muzyków. Karmimy się nawzajem swą pozytywną energią i myślę, że publiczność też to widzi i czuje. To, co do tej pory zrobiliśmy było powalającym doświadczeniem, a wiele jeszcze przed nami. Czy znałeś materiał Vicious Rumors zanim dołączyłeś do zespołu? Nick Holleman: Cóż, znałem nazwę. Muszę jednak przyznać, że niewiele więcej. (śmiech) Gdy zgodziłem się na dołączenie do zespołu na amerykańską trasę, musiałem się porządnie nauczyć trzydziestu nowych dla mnie utworów oraz zaznajomić się z tym wszystkim, co Geoff i Vicious Rumors dali heavy metalowi. Dlaczego Brian Allen nie jest już członkiem zespołu? Geoff Thorpe: Głównie chodziło o to, że Allen nie był w stanie pojechać na trasę. Vicious Rumors jest zespołem, który nagrywa płyty i jeździ w trasy. Jedno i drugie jest ze sobą nierozłączne. Nie możemy robić jednego bez drugiego. Nadal mamy dobre stosunki z Brianem i życzymy mu jak najlepiej. Nick, który utwór Vicious Rumors najbardziej lubisz wykonywać na żywo? Nick Holleman: To trudne pytanie. Jest ich całkiem sporo, ale by wybrać kilka, to będzie "Together We Unite", ale Geoff nie chce grać tego utworu na żywo. (śmiech) Woli puszczać ten utwór jako outro po występie, ale myślę, że uda nam się dojść w końcu do porozumienia w tej kwestii. (śmiech) Oprócz tego lubię wykonywać "Mastermind", "Lady Took A Chance" oraz "World Church" ponieważ są w tej skali, w której najbardziej lubię śpiewać. Utwór, który mnie najbardziej rozgrzewa na scenie to "Don't Wait For Me". Daję wtedy z siebie dosłownie wszystko i szaleję na scenie! Ponadto, ten utwór zawsze wprowadza niezłe zamieszanie w tłumie pod sceną.

wszy w San Francisco. Na szczęście dla nas Nick miał odwagę by przelecieć pół świata, aby dołączyć do paru świrów, których nigdy wcześniej nie spotkał! Na tym albumie udało nam się uwiecznić ogień i energię żywiołowego koncertu Vicious Rumors. Nigdy wcześniej nie dokonaliśmy tego na żadnym albumie koncertowym. Nick Holleman: Ten album zawiera dokładnie to, co się liczy w Vicious Rumors - przepełniony energią metal. W tej muzyce jest niezwykle wiele pasji. Chcemy, by była ona widoczna na każdym naszym koncercie. Mam nadzieję, że publiczność także za każdym razem to widzi, słyszy i odczuwa. Na tej trasie mogliśmy zobaczyć, że dzięki niej heavy metal nadal żyje. Dzięki niej także nigdy nie umrze. Jako nowy człowiek w zespole, jestem niezwykle podekscytowany tą trasą. To było niesamowite przeżycie z wieloma niezapomnianymi chwilami. Cieszę się, że zostało to uchwycone na tej koncertówce. Nowa płyta to pasjonująca siedemdziesięciominutowa jazda. To pierwsza płyta z pierwszej trasy z

38

VICIOUS RUMORS

nawet średni wokalista może dobrze zabrzmieć. Poszukałem więc ich nagrań live na Youtube. Okazało się, że Nick jest jeszcze bardziej przekonywujący na nich niż na nagraniach studyjnych! Razem z Larrym doszliśmy do wniosku, że Nick będzie pasował do Vicious Rumors. Na początku miało być to tylko zastępstwo, jednak los poprowadził Allena w innym kierunku niż tym, w którym podążał nasz zespół. Po odwołaniu dwóch dużych tras zostaliśmy zmuszeni do pewnych drastycznych posunięć. Dlatego Nick jest nowym pełnoprawnym członkiem Vicious Rumors. Czuję, że przyszłość jest nasza, nic nas nie powstrzyma! Nick Holleman: To jak trafiłem do zespołu to całkiem zabawna historia. Siedziałem w klasie, gdy dostałem telefon. Gdy usłyszałem pytanie czy nie chciałbym wyruszyć w trasę po USA jako wokalista zespołu Vicious Rumors, to z początku pomyślałem, że jacyś moi znajomi robią sobie ze mnie zwyczajne jaja. Szybko się jednak okazało, że jest to jednak prawdziwa propozycja! Byłem niezmiernie podekscytowany. (śmiech) To było dosłownie kilka ty-

Starasz się trochę naśladować poprzednich wokalistów Vicious Rumors przy ich utworach czy raczej starasz się zaznaczyć swój własny styl podczas występu? Nick Holleman: Przesłuchałem całą dyskografię Vicious Rumors, każdy nasz wokalista odwalił kawał świetnej roboty. Najbardziej podobał mi się Carl Albert. Był naprawdę doskonałym wokalistą z bardzo mocnym głosem. Odczuwam z nim pewne powiązanie. To nie jest tak, że staram się go kopiować, ale staram się w pełni odzwierciedlić jego styl z tamtego okresu Vicious Rumors. W jaki sposób uczysz się utworów Vicious Rumors? Nick Holleman: Odsłuchuję je dwa lub trzy razy. Zwykle wtedy już wiem jak leci melodia wokalu, choć bez jakiś drobnych niuansów. Potem staram się to odśpiewać razem z utworem, tak trochę jak karaoke i się przy tym nagrywam. Potem porównuję nagranie z oryginalnym utworem i patrzę, które rzeczy należy ewentualnie poprawić, a które bardzo mi się podobają. Staram się w każdym utworze dodać coś od siebie, a reszta zespołu jest bardzo chętna takiemu rozwiązaniu! Jak długo ci zajęło dopracowanie całego materiału na trasę? Nick Holleman: Cóż, dano mi tylko trzy tygodnie, więc w tej kwestii nie miałem dużego wyboru.


(śmiech) Nauczyłem się tych trzydziestu utworów, ich tekstu i melodii, w trzy tygodnie. Wydaję mi się, że dopracowałem je dopiero pod koniec trasy. (śmiech) Dlatego nie mogę się doczekać nadchodzącej European Live You To Death Tour w 2014 roku. Jak z twojej perspektywy wygląda życie w trasie z Vicious Rumors? Czy ci się ono podoba? Czy zespół odstawia szalone imprezy czy jest na ogół spokojnie? Nick Holleman: Trasa po Stanach to był świetnie spędzony czas. Koncerty były udane, a my czuliśmy między sobą prawdziwą chemię. Życie w trasie było całkiem fajne. Na początku myślałem, że będzie dość drętwo, tak siedzieć szesnaście godzin w autobusie zanim się dojedzie na kolejne miejsce koncertu. Okazało się jednak, że tematów do rozmów nam nie brakowało. Zdarzały się także szalone momenty, ale Geoff by mnie pewnie zabił, gdybym coś o nich wspomniał. (śmiech) Było wspaniale. Spotkaliśmy po drodze świetnych ludzi i mogliśmy robić to, co kochamy najbardziej! W zeszłym roku wydaliście swój najnowszy album studyjny, zatytułowany "Electric Punishment". Przy nim nie ma żadnych wątpliwości, że nadal potraficie łoić solidny heavy metal. Jak długo zajęły wam pracę nad tym albumem? Geoff Thorpe: Zajęło nam to jakieś osiem miesięcy w 2012 roku. Wróciliśmy z jednej z naszych największych tras pod koniec 2011 roku, na której zagraliśmy 92 koncerty w samej tylko Europie, z czego sześćdziesiąt headline'owaliśmy, a na większości pozostałych wspieraliśmy Hammerfall. Skąd taki pomysł na tytuł płyty? Po wsłuchaniu się w tekst utworu tytułowego wychodzi na to, że wszyscy, którzy słuchają heavy metalu są w jakiś sposób naznaczeni. Uważasz, że tak jest w istocie? Geoff Thorpe: Nie mogę mówić za wszystkich metalowców, jednak wiem, że ja na pewno jestem naznaczony (śmiech). Stajesz się mniejszością w chwili, gdy heavy metal staje się twą pasją. "Electric Punishment" dla mnie jest siłą, a zarazem piętnem heavy metalowego życia w undergroundzie. Jest to także zaszczyt i przywilej, którego nie zamieniłbym na nic na świecie. W tym utworze da się także wyczuć dużo nostalgii. Czy żałujesz czegokolwiek, co zrobiłeś w przeszłości lub jakichś swoich wyborów życiowych? Geoff Thorpe: Nigdy w życiu! Spełniają się nasze marzenia - nagrywamy płyty i gramy koncerty po całym świecie. Co może być lepsze niż to? Co jest tematem "Black X List"? Co cię zainspirowało do napisania tego utworu? Geoff Thorpe: "Black X List" jest prawdziwą historią dotyczącą kultu voodoo w USA. Nie jestem z nią w ogóle związany czy coś, po prostu bardzo mi się podobała i mnie zafascynowała. Temat voodoo jest idealny do heavy metalowego utworu. Numer "Together We Unite" jest swoistym triumfalnym hymnem? Uczczeniem faktu, że nadal jesteście istniejącym i koncertującym zespołem mimo różnorakich przeciwności losu? Geoff Thorpe: Bardzo ci dziękuję. Jest to prawdziwy hymn naszej wspólnej pracy. Potęgi przekuwania wysiłku wielu ludzi w jedność. Jest to właściwie mój najbardziej ulubiony utwór z tej płyty, a Nick chce bym grał go na każdym koncercie! Jest to ten rodzaj kompozycji, który właściwie napisał się sam. Uwielbiam to jak utwory rodzą się naturalnie same z siebie, jest to naprawdę wspaniałe. Nawet jeżeli nie jest to coś, co można określić typowym numerem Vicious Rumors. Przez 35 lat przerobiliśmy już tyle rozmaitych stylistyk, że nie czujemy się ograniczeni żadnymi ramami gatunkowymi czy brzmieniowymi. W tym utworze występuje silny topos metalowego braterstwa. Czy uważasz, że istnieje taka potrze ba by metalowcy jednoczyli się i stali ramię w ramię przeciw światu czy coś w ten deseń? Geoff Thorpe: Nie nazwałbym tego potrzebą. Po prostu tak się dzieję, że metalowcy zwykle trzymają się razem. Jeżeli czegoś się nauczyłem z mych tras dookoła świata to tego, że niezależnie od tego gdzie

jesteś, i tak czujesz swoistą więź z metalowymi braćmi i siostrami. Na nowym albumie koncertowym znalazły się tylko dwa utwory z ostatniego albumu studyjnego. Większość utworów pochodzi z waszego klasyku "Digital Dictator". Czy uważasz, że "Digital Dictator" jest o wiele lepszym albumem niż "Electric Punishment"? Geoff Thorpe: Nie to nie tak. Chcieliśmy pokazać fanom, że nasz nowy skład jest w stanie doskonale odzwierciedlić i rozwinąć klasyczne brzmienie Vicious Rumors. Myślę, że skala jaką dysponuje Nick przywróciła z powrotem naszą prawdziwą formę. Kawałki z "Digital…" idealnie pokazują tę bardziej melodyjną stronę naszego brzmienia. Nick Holleman: Pracowaliśmy wspólnie, by stworzyć najlepszy album jaki tylko byliśmy w stanie. Geoff chciał pokazać fanom, że zespół wrócił do swojej najlepszej formy, więc dobór utworów musiał to jakoś odzwierciedlać. Bardzo lubię utwory z "Digital Dictator" bo dobrze pasują do mojego wokalu. Ponoć w 2015 roku zostanie wydany nowy studyjny album Vicious Rumors. Czy moglibyście nam powiedzieć coś więcej na jego temat? Geoff Thorpe: Jeżeli bym ci powiedział, to musiałbym cię potem zabić (śmiech)! Jesteśmy silni, chętni i skoncentrowani na tym by wypaść tak dobrze jak nigdy wcześniej! Nick Holleman: Historia nadal się tworzy! A jak wygląda proces tworzenia nowego materiału? Czy Nick ma szansę dodać swoje pomysły do przyszłych utworów? Nick Holleman: Geoff jest zawsze otwarty na wkład i sugestie innych członków zespołu. Mamy wielkie plany i nie możemy się doczekać wyników. To będzie jakość w stylu Vicious Rumors, dokładnie tego czego się spodziewacie, a nawet więcej. Taki przyświeca nam cel! Walnęliście klipa do "I Am The Gun". Powiedz mi, dlaczego wasz ubiór i ogólny image zalatuje tam trochę gotykiem? To był taki zamysł, by nie epatować prawilnym power metalem w tym wideoklipie? Geoff Thorpe: Jesteśmy kim jesteśmy, teatralność i dramaturgia zawsze była dużą częścią Vicious Rumors. Im jestem starszy, tym mam bardziej poryte pomysły. A sąsiedztwo tych wszystkich młodych dusz w mym zespole bezsprzecznie dostarcza nowe pokłady energii. Nick ma trochę ponad dwadzieścia lat, nasz nowy basista Tilen Hudrap też ma trochę ponad dwadzieścia lat… Dzięki temu możemy docierać nie tylko do starszych fanów, ale także i młodszej części metalowej sceny. Stałem się mrocznym Ojcem Chrzestnym! Każdy aspekt zespołu jest istotny, także ten wizualny. Nie należy także zapominać o zwykłym czerpaniu radości z tego, co się robi. Jesteśmy entertainerami, naszym zadaniem jest byś porzucił swoje troski na progu klubu, do którego przychodzisz na nasz koncert. I żebyś dzięki temu przyszedł na kolejny! Co się tak dokładnie stało między tobą i Larrym a Jamesem Riverą w 2007 roku? W swym oficjalnym oświadczeniu, umieszczonym w serwisie blabbermouth.net 13 listopada 2007 napisał, że odszedł z Vicious Rumors, bo go zwyzywałeś, zaatakowałeś i uderzyłeś pustą butelką w głowę. Ale już w 2009 roku na Headbangers Open Air razem dzieliliście scenę, grając wspólnie kawałki z "Warball"... Geoff Thorpe: Brzmi jak prawdziwe Vicious Rumors. Nie wierz we wszystko co przeczytasz. Wszystko między mną i Jamesem jest w najlepszym porządku. Jesteśmy braćmi, a bracia czasem wdają się ze sobą w bójki. Prawdziwi bracia przechodzą po tym do porządku dziennego. I tak zrobiliśmy. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

VICIOUS RUMORS

39


Choć kondycja młodej duńskiej sceny thrash metalowej jest zbliżona do tej polskiej, to jednak okazuje się, że jednak jest na czym ucho zawiesić! Debiut metalowców z Battery prezentuje się całkiem dobrze i koniec końców złym albumem nie jest, a powiem nawet, że wprost przeciwnie. Chłopaki są pewni tego co chcą grać i jak chcą grać. Nieulękniony thrash metal pełen agresji, nienawiści i przemocy. Mieliśmy okazje przedyskutować parę aspektów związanych z debiutanckim albumem zatytułowanym "Armed with Rage" z sekcją rytmiczną Battery. Nic tylko teraz wyglądać, by chłopaki podłapali się na suport jakiegoś większego zespołu i zawitali do naszej skromnej nadwiślańskiej krainy z gracją i spokojem siedemdziesięciotonowego czołgu.

Musisz mieć na albumie zombiaki HMP: Opiszcie swoją muzykę tym wszystkim bied nym zbłąkanym duszom, które nie są jeszcze zazna jomione z twórczością Battery. Co w waszym brzmieniu czyni was wyjątkowym na tle pozostałych młodych thrash metalowych załóg? Jannick Nielsen: Naszą muzykę można opisać jako thrash metal pełen przemocy i szczyptą groove'u. Można powiedzieć, że nasz styl różni się trochę od innych kapel z powodu naszego plugawego i surowego podejścia do koncepcji ściany dźwięku, a także szybkości gry. Lubimy jak jest szybko. Andreas Joen: Myślę, że udało nam się stworzyć brzmienie, które jest zajadłe i złowieszcze momentami. Nie jest to spotykane na co dzień w młodych thrashowych zespołach, przynajmniej z tego co się orientuję. Teraz młode kapele starają się włożyć śmieszkowe patenty do thrashu lub śmieszkowe motywy do szybkiej muzyki. Wydaję mi się, że przez to metal traci na swej mocy i staje się przeciętnym szybkim napieprzaniem bez żadnych cech wyróżniających. My staramy się przelać o wiele więcej zaciekłości do naszej twórczości niż nasi rówieśnicy. Zamierzamy ulepszać i wzmacniać tę sferę naszego brzmienia przy każdej nadarzającej się okazji. Co uważacie za swe największe inspiracje? Jannick Nielsen: Przede wszystkim Razor, Nuclear Assault, Death Angel i Vio-lence, lecz także wiele zespołów pokroju Autopsy lub Death. Nie grałeś w zespole od początku, co sprawiło że jesteś teraz basistą w Battery? Jannick Nielsen: Szukałem z wielką chęcią załogi w której będę mógł pograć trochę thrashu, gdyż wtedy bardzo zafascynowałem się taką muzyką, wręcz wpadłem w obsesję. Ponieważ ja i Chris byliśmy dobrymi przyjaciółmi i podzielaliśmy tę samą pasję, zacząłem grać na basie w Battery w 2008 roku. Zespół powstał na gruzach zespołu o nazwie Abattoir. Dlaczego nazwaliście tamten zespół tak samo jak się nazywała speed metalowa legenda z lat osiemdziesiątych? Andreas Joen: Prawdę powiedziawszy nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że istnieje taki zespół jak Abattoir. Okładka waszego wydawnictwa "Armed With Rage" jest bardzo ciekawa. Stworzył ją Andrei Bouzikov. W jaki sposób nawiązaliście z nim współpracę? Jannick Nielsen: Mieliśmy w głowach pomysł na ilustrację na okładkę. zawierają się na niej motywy związane ze wszystkimi tytułami utworów z albumu. Narysowaliśmy szkic i wypunktowaliśmy wszystkie nasze pomysły. Współpracę z Andreiem załatwiliśmy po-

przez Punishment 18. Co nam możecie powiedzieć o tekstach? Jannick Nielsen: Jest w nich bardzo dużo buntowniczych wypowiedzi wobec światowych władz - i tych religijnych i tych rządowych - no i oczywiście trochę katastrof nuklearnych i zombiaków. Musisz mieć na albumie zombiaki. Andreas Joen: Staramy się pisać o tym, co nas niepokoi lub zajmuje nasz umysł w danym czasie. Każdy utwór był zwykle pisany przez jedną osobę, czasem ktoś inny z zespołu dorzucał jakieś swoje trzy grosze. Dlatego tematyka utworu była określana przez jednego konkretnego człowieka. Dzięki temu teksty utworów są zróżnicowane, aczkolwiek większość numerów na "Armed With Rage" jest na temat społecznego i politycznego przewrotu. Co według was jest najlepszą częścią muzyki na "Armed With Rage"? Jannick Nielsen: Są takie momenty, w których bębny i riffy są ze sobą tak znakomicie połączone, że nie możesz sobie wyobrazić, by można by to było zrobić jakkolwiek lepiej, a chwilę później kolejna figura i wokale pokazują, że jednak można. Andreas Joen: Zamykający album "Genocidal Gatlin Gunners" jest póki co według mnie najlepszym naszym dokonaniem! Zawsze nie mogę się doczekać momentu kiedy gramy ten numer na koncercie! Gdzie fani mogą znaleźć wszystkie niezbędne infor macje na temat Battery? Jannick Nielsen: Sprawdźcie naszą sekcję na stronie Punishment 18 oraz naszą oficjalną stronę facebookową. Andreas Joen: Możecie także pisać na 0ficjalny adres. Jak wygląda u was sytuacja z koncertami? Czy zamierzacie grać także poza granicami swojego kraju? Jannick Nielsen: Zdecydowanie liczymy raczej na sporo koncertów poza Danią. Jakie macie zdanie o thrash metalowej scenie w Danii? Jannick Nielsen: Kreatywna i eksperymentalna. Jest bardzo innowacyjna Andreas Joen: Taaa... To wszystko z mojej strony. Czy chcielibyście coś dodać od siebie? Jannick Nielsen: Wielkie dzięki za rozmowę. Jeżeli przeczytaliście ten wywiad i jeszcze nie znacie naszej twórczości, śmiało, dajcie nam szansę! Jeśli lubicie thrash, nie będziecie zawiedzeni tym, co usłyszycie! Dzięki! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Biorąc pod uwagę agresywną i pełną gniewu naturę greccy metalowcy włożyli w swój pieczołowicie dopracowany wybitne, jednak przywraca nadzieję, że tak zwana Nowa Fala proponuję zasiąść wygodnie, podnieść daszek swojej czapki rozprostować katanę i zagłębić się w wywiadzie z grecką thras piero niedawno miała możliwość zarejestrowania swojego pie HMP: Witam serdecznie! Czy mógłbyś przedstawić naszym czytelnikom zespół Riffobia oraz powiedzieć jak wyglądały jego początki? Chris Ntelis: Siemka wszystkim, z tej strony Chris, wokalista Riffobii, thrash metalowej kapeli z Trikali w Grecji. Riffobia została założona przez gitarzystę Dimitrisa oraz basistę Achilleasa w 2004 roku. Ja z naszym bębniarzem Dimitrisem Makrisem dołączyliśmy do składu raptem kilka miesięcy później. Chęć grania takiej muzyki jaką lubimy słuchać była motorem do założenia naszej kapeli. Wasz solidny debiut "Laws of Devastation" został wydany w czerwcu 2013 roku. Jak długo wam zajęło ogarnięcie i zarejestrowanie całego materiału? Okrągły rok. Tyle nam razem zajęło napisanie i nagranie wszystkich utworów. Kiedy dokładnie nagrywaliście album i jak wam poszła sesja nagraniowa? Czy natrafiliście na jakieś przeszkody po drodze? Nagrania trwały od kwietnia do czerwca 2012. To był nasz pierwszy raz, gdy rejestrowaliśmy pełnoprawny album długogrający. Mimo, że natrafiliśmy na kilka mniej poważnych problemów, takie jak długotrwałe podróże z naszego miasta do studia nagraniowego, to muszę przyznać, że ogólnie sesja poszła zadziwiająco gładko. Nagrywaliśmy w Sin City Studios w Salonikach. To 250 kilometrów od naszego miasta. Na jakich tematach się skupiacie, gdy piszecie teksty do swoich utworów? Czy są jakieś szczególne utwory, których tekst jest dla was w jakiś sposób bardzo ważny? Większość naszych tekstów jest oparta na osobistych przeżyciach. Z różnych perspektyw staramy się opisach trud życia codziennego, jednocześnie łącząc go z nutą wyobraźni literackiej. Właściwie to wszystkie nasze teksty są nam bliskie i są dla nas ważne. Zwłaszcza, że jest to nasze pierwsze ważne wydawnictwo. Chciałbym jeszcze od ciebie usłyszeć dwa słowa o okładce. Obdarty gość żłopiący browar przy beczkach z odpadami nuklearnymi może się jawić jako dość oklepana konwencja w thrash metalu, nie sądzisz? Każdy, kto uważnie przeczyta teksty do utworów, znajdzie ich odzwierciedlenie na okładce albumu. Macie zamiar nagrać wideoklip do któregoś z utworów? Myślimy nad tym. Możliwe, że wprowadzimy w przyszłości taki projekt w życie.

Foto: Punishment 18

40

BATTERY

Jak wygląda u was pisanie utworów? Siadacie solidarnie razem i poddajecie się burzy

Wzajemne sprzyja rozwojow


Foto: Riffobia

Mimo, że zespołów o nazwie Hatred trochę jest, podejrzewam, że prawie każdy z nas kojarzy przynajmniej jeden, to ten konkretny Hatred jest przykładem pierońsko dobrego thrash metalu. Ta włoska kapela, która ma za plecami dopiero jeden album długogrający, gniecie bębny i struny w srogim metalowym łojeniu. Ich nieokrzesana twórczość stanowi świetne uzupełnienie wrzącego kotła przepełnionego agresją metalu z rozgrzanej Italii.

Rozsiewając nienawiść HMP: Jak wygląda wasz aktualny skład zespołu? Czy w Hatred jest tylko dwóch gitarzystów i perkusista? Czy dokoptowaliście jakiegoś basistę na kon certy? Angel Trosomaranus: Na kilka dni przed rejestrowaniem naszego debiutu wykopaliśmy naszego basistę, który był z nami od bardzo dawna. "Burning Wrath" został nagrany przeze mnie - gitary i wokale, Necrovomiterrora - też gitary oraz Bloodoildrinkera za garami. Ścieżka basowa została nagrana w dużym stopniu przeze mnie oraz mojego brata Manuele'a Maraniego, właściciela Mara Cave Studios. Bloodoildrinker od czasu swego wypadku na motorze w 2013 gra teraz na basie. Stefano R. gra teraz na bębnach z nami na koncertach.

muzyki thrash metalowej nie sposób nie docenić wysiłku jaki y debiutancki "Laws of Devastation". Nie jest to może dzieło Thrashu ma też czasem coś fajnego do zaoferowania. Dlatego truckerki, wziąć w garść swój nuklearno-toksyczny browar, sh metalową kapelą, która choć istnieje już dziesięć lat, to dorwszego albumu studyjnego. mózgów czy też macie "gościa od riffów" w zespole? Dimitris Kontogiannis jest autorem większości riffów. Przynosi je na próby, a my następnie je ogrywamy. Co miało na was większy wpływ - amerykańska czy niemiecka szkoła thrashu? Zdecydowanie amerykański thrash metal; Slayer, Exodus, wczesna Metallica. Grecka scena thrash metalowa należy od jakiegoś czasu do jednych z najszybciej rozwijających się i najbardziej prężnych w Europie. Mógłbyś nam opisać jak wyglądają relację między poszczególnymi zespołami? Wspieracie się nawzajem czy też prowadzi cie wyrachowaną konkurencję między sobą? Klimat naszej sceny jest świetny! Graliśmy koncerty z wieloma naszymi rodzimymi kapelami thrashowymi i mogę potwierdzić, że wszyscy są dla siebie bardzo wspierający. Wzajemne wsparcie jest najlepszą rzeczą, która sprzyja rozwojowi młodej sceny. Czy zaczęliście już prace nad nowym materiałem? Jak idą postępy? Owszem, jesteśmy w trakcie prac nad nowymi utworami. Mamy już dwa numery opracowane, które wydamy na siedmiocalowym krążku w najbliższej przyszłości. Ponadto, pracujemy także nad nowym albumem studyjnym. Póki co działacie niezależnie, jednak czy zamierzacie szukać uwagi większych wytwórni muzycznych? Nie mamy jakiegoś określonego planu dostania się pod skrzydła dużych wytwórni metalowych. Skupiamy się na pisaniu muzyki. Po prostu zobaczymy jak to wyjdzie w przyszłości.

Jak wygląda podział obowiązków w kwestii pisania utworów, tekstów i nakreślania stylistyki w jakiej ma się kierować zespół? Wszystko spoczywa w moich rękach, ale całokształt dogadujemy wspólnie podczas prób. W jaki sposób zwykle tworzycie utwór i jak bardzo integralną jego częścią jest zawarty w nim tekst? Muzyka jest moim zaworem bezpieczeństwa, dzięki któremu mogę wyrzucić z siebie mój gniew i moją złość. Najpierw piszę muzykę, dopiero potem tworzę tekst. Zawsze staram się, by tekst pasował nastrojem i klimatem do muzyki. Zawsze mam na uwadze specyfikę i rytm danego utworu. Co cię przyciągnęło do thrashu zamiast do jazzu, punku czy czegokolwiek innego? Muzyka jest dla mnie ekspresją emocji, a w niej właśnie poszukuję te związane ze śmiercią i zniszczeniem. Byłem jeszcze brzdącem, gdy zacząłem słuchać muzyki metalowej. Czuję się związany z metalem, a zwłaszcza z thrashem i deathem. Jak u ciebie zaczęło się granie i pisanie własnej twórczości? Grę zacząłem, gdy byłem jeszcze bardzo młody. Wtedy też odkryłem w sobie żyłkę do komponowania. Co mógłbyś nam powiedzieć o włoskim podziemiu thrash metalowym? Czyżby skupiało się głównie na stylistyce retro old schoolowej? Na pewno jest kurewsko surowe i cholernie old schoolowe. Jestem w stałym kontakcie z kilkoma zespołami, jednak włoskie podziemie nie jest zbytnio zgrane. W jego strukturze jest bardzo dużo szczelin spowodowanych przez dawną wrogość, więc scena jest podzielona na kilka ekip. Istnieje całkiem sporo zespołów o nazwie Hatred. Dlaczego zdecydowałeś się użyć takiej nazwy, mimo że wydaje się dość powszechna? Byłem bardzo młody, gdy założyłem Hatred. Nie mia-

łem dużej wiedzy na temat metalu, znałem mało albumów, nie było wtedy Internetu, prasa muzyczna we Włoszech była żartem, więc nie byłem świadom innych zespołów o takiej nazwie. Potem było już za późno na zmianę. Nienawiść jest tym, co zamierzałem rozsiewać, dlatego nie zamierzałem przechrzcić kapeli. Słuchałem trochę utworów niektórych innych zespołów o nazwie Hatred, ale jakoś nigdy się z nikim nie kontaktowałem, ani nie zgłębiałem ich muzyki dokładniej. Kto stoi za okładką do waszego debiutanckiego albu mu "Burning Wrath"? Gość się nazywa Ivan Tao i jest malezyjskim grafikiem komputerowym. Przejrzałem sobie kilka jego prac. Bardzo mi się spodobały, więc postanowiłem do niego napisać. Bardzo przyjemnie i łatwo się z nim pracowało. Jest bardzo konkretny i bardzo pomocny. W marcu 2013 wydaliście ponownie swój debiut, tym razem z dodatkowym utworem, którym jest "Spider Attack". Dlaczego zdecydowaliście się scoverować Deathrow? Lubię oddawać hołd zespołom, które mnie kształtowały, a Deathrow było zajebiste. Ich muzyka jest surowa i prosto w ryj. Niewiele jest tak znakomitych thrashowych zespołów jak ten. Dlaczego w sumie na "Burning Wrath" jest tak mało solówek? Mało? (śmiech) Może dlatego, że w sumie preferuję ostre riffy... i nie jestem zbyt dobry w pisaniu solówek. Żartuję oczywiście. Nigdy nie przykładam zbytniej uwagi do tego czy w utworze jest za mało solówek, za dużo solówek, za duże czy za wolne tempo. Kompozycja zostało ułożona w taki sposób, została zaaranżowana w taki sposób i to nas satysfakcjonuje. Kiedy zamierasz zasiąść do pisania nowego mate riału? W sumie to już zacząłem nad nim pracę. Mam nadzieję, że będę miał wystarczająco dużo "budulca" by rozpocząć nagrywanie następnego albumu tak szybko jak tylko się da. Czy Hatred jest waszym jedynym zespołem czy też udzielacie się w jakiś projektach pobocznych? Nie, nie koncentrujemy się wyłącznie na Hatred. Necrovomiterror gra jeszcze w Baphomet's Blood, w którym gra ze mną na gitarze. Ponadto jest tam także wokalistą i głównym kompozytorem. Udziela się również na garach w Blasphemophagherze. Bloodoildrinker oprócz w Hatred gra także w Witchunter. Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o was nie raz! Wielkie dzięki! Ogromne "na zdrowie" dla wszystkich polskich maniaków! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Foto: Hatred

Czy sytuacja gospodarcza w Grecji wpływa na thrash metalowe podziemie? Czy zaobserwowaliście jakieś utrudnienia w przygotowywaniu koncertów? Ekonomia w naszym kraju zdecydowanie wpłynęła na postęp naszych prac. Mniejsza ilość pieniędzy, którą możemy przeznaczyć na sprzęt, dźwiękowca, czas w studiu i tak dalej, nie jest najlepszą rzeczą, na którą natrafia zespół muzyczny. Mimo wszystko staramy się pozytywnie patrzeć w przyszłość. Nie zamierzamy się zatrzymać, więc czujnie wyglądajcie newsów o naszych koncertach i nowym albumie. Wielkie dzięki za te kilka chwil, które nam poświęciłeś. Keep thrash alive! Wielkie dzięki za przeprowadzenie z nami wywiadu. Keep Thrashing! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

e wsparcie wi młodej sceny HATRED

41


nasiąkniętych tym, jak komponują dla swoich własnych zespołów, przykładowo posłuchaj "Finished with the Dogs"). Możesz nazwać to rywalizacją.

Kreatywność, wizjonerstwo i silna wola Jasna cholera, to są chyba dwa słowa, które przyszły mi na myśl kiedy miałem zrobić wywiad z Mekong Delta. Zawsze potwornie szanowałem ten zespół, ale nigdy go nie rozumiałem. Jak zaczynałem słuchać klimatów oscylujących wokół niemieckiego thrashu, tej właśnie formacji nie potrafiłem rozgryźć, czy zrozumieć. I tak ją sobie odpuściłem. Dawno temu przebrnąłem przez ich "The Music of Erich Zann". Było dla mnie trudne do ugryzienia, ale mimo to dałem radę. Jednak nadal nie rozumiałem tej kapeli. Aż pewnego pięknego poranka, gdy dostałem w swoje ręce "In a Mirror Darkly", szczęka mi opadła. Jest to cholernie dobry album. Bardzo, ale to bardzo progresywny, specyficzny, odmienny, unikalny. Mekong Delta nie da się podrobić, ale ma to swoją cenę. Można ich kochać lub nienawidzić. Spójrzmy co na ten temat myślą sami muzycy. Zapraszam do lektury:

HMP: Witam. Na wstępie chciałem wam pogratulować świetnego albumu. "In a Mirror Darkly" to kawał zajebistej roboty. Dobry, ostry, mocno progresywny i techniczny album. Alex Landenburg: Cieszę się, że się podoba! Ralph "Ralf" Hubert: Chyba nie oczekiwałeś czegoś zupełnie innego, powiedzmy "gówna", co nie? Album brzmi bardzo naprawdę świeżo. Czuć w nim jednak powiem Waszych starych klimatów a la Music of Erich Zahn ale co najważniejsze, brzmienie nie jest przestarzałe. Gdzie go nagry waliście i kto go mixował i masterował? Momentami przypomina mi nawet twórczość Dream Theater. Alex Landenburg: Nagrywaliśmy ją w naszych własnych studiach, a zmiksowali ją i zmasterowali Ralf i Erik. Przypuszczam, że skojarzenia z Dream Theater, które słyszysz, biorą się prawdopodobnie od moich partii perkusyjnych i interpretacji co niektórych fragmentów. Wyrastałem słuchając Dream Theater i do dziś jestem czymś w rodzaju "pudełeczka z napisem Dream Theater na wieczku", zwłaszcza jeśli chodzi o kilka ich pierwszych albumów. Ralph "Ralf" Hubert: Wydaję mi się, że nie powinieneś porównywać Mekong Delta z Dream Theater, bo oni są kopią Genesis na sterydach i z doskonalszym brzmieniem. Do tego używają prostych, harmonijnych struktur jak w zwykłych popowych piosenkach (tak by były bardziej zrozumiałe dla większości ludzi). Nie zrozum mnie źle, Dream Theater znajduje się całe lata świetlne od większości metalowych kapel. Tak jak powiedział Axel, mamy szczęście, że posiadamy własne studio, więc jesteśmy zdolni do nagrywania wszystkiego z czym czujemy się dobrze i do czego jesteśmy przygotowani, co jest absolutną oczywistością, przy tak skomplikowanych kompozycjach. Każdy z tych numerów ostatecznie i tak znalazł się u Erika, który ma jeszcze większe studio od naszego. Tam materiał został zmixowany i zmasterowany. Producentem albumu jesteś Ty Ralf Hubert. Oprócz Mekong Delta byłeś zaangażowany w

warstwie producenckiej, w wiele legendarnych projektów m.in. w Deathrow, Holy Moses, Kreator, Rage, Warlock. Na czym dokładnie pole gała Twoja praca? Ralph "Ralf" Hubert: W tamtym czasie nie było zbyt wielu ludzi, którzy patrzyliby na metal z perspektywy studia nagraniowego. Przypadkiem poznałem się z Axelem (Earthshaker), który szukał studia, mogącego nagrywać dla jego wytwórni. Moją robota było więc nagrywać materiał i pomagać muzykom uzyskać najlepszy efekt z możliwych, adekwatnie do danego albumu. Techniczne możliwości grania na instrumentach nie były wówczas takie jak umiejętności muzyków w obecnych czasach. Ralf, jesteś ostatnim oryginalnym członkiem Mekong Delta. Czemu zmiany składu były tak częste. Niemalże jak w King Crimson, gdzie jedynym oryginalnym członkiem jest Robert Fripp. Nadaje to wam ogromną różnorodność. Ralph "Ralf" Hubert: Ciężko to wyjaśnić. Zbiera się na to kilka powodów, jednym z nich jest czas, Jörg na przykład zaangażowany jest w mnóstwo innych projektów. Inny powód - jeśli rozpatrywać go przez Keila - nikt nie jest w stanie identyfikować się tylko z jednym gatunkiem muzyki przez cały czas. Ja widzę to w ten sposób, że nowy Mekong będzie swoistym obrazem obecnych muzyków. To trochę tak, jakbyś właśnie spotkał na swojej drodze tych muzyków, tych właściwych, z umiejętnościami i zdolnością zrozumienia kompozycji, tak jak powinny być zagrane. Wielu waszych muzyków było zaangażowanych w takie projekty jak Rage, Living Death, UDO, czy Helloween. Jak wyglądała w tamtych cza sach niemiecka scena. Byliście serdecznymi przy jaciółmi, czy jednak zdarzały się pewne rywalizacje? Ralph "Ralf" Hubert: Nie pomiędzy grupami, każda z nich ma zupełnie inną ideę, tego co powinna grać. Wyobraź sobie, o ile mnie pamięć nie myli, że jest sobie pewnego rodzaju konkurs pomiędzy gitarzystami zdolnymi zagrać riffy Mekong w najlepszy sposób (i co jest najciekawsze,

Na samym początku waszej kariery używaliście pseudonimów. Miejsca legenda głosi, że od samego początku nie przedstawialiście w żadnych mediach swoich wizerunków i nie dawaliście publicznych występów. Ujawniliście się dopiero w 1991 roku. Czemu zastosowaliście taki zabieg. Ralph "Ralf" Hubert: Miało to miejsce ze względu na zapisy w kontrakcie. W latach 80-tych wiele kontraktów miały paragraf, w którym napisane było, że jeśli masz podpisany inny kontrakt, to właśnie tamtej wytwórni musisz dostarczyć materiał w pierwszej kolejności. Skoro nie chcieliśmy postępować w taki sposób, zdecydowaliśmy się na pseudonimy, co swoją drogą było bardzo zabawne. Na waszej twórczości ogromne piętno odcisnął Lovecraft. "Music of Erich Zahn" na przykład jest na podstawie jego opowiadania. Planujecie jeszcze kiedyś wydać album w całości poświę cony jego twórczości? Ralph "Ralf" Hubert: Nie, nie mamy takich planów na chwilę obecną. Oprócz oczywiście przearanżowań niektórych orkiestrowych projektów, które mam w planach wydać w przyszłym roku. Wciąż pracuje nad "Into the Heart of Darkness" na motywach opowiadania Josepha Conrada, co jest znacznie trudniejsze, niż się spodziewałem, że będzie. Na waszych okładkach niezmiennie pojawiają się dwa elementy. Trójkąt i martwy skrzypek. Co dokładnie one oznaczają? Ralph "Ralf" Hubert: Trójkąt został stworzony jako symbol naszej grupy przez tego samego artystę, który stworzył logo i okładkę pierwszej płyty Mekong. Według mnie przedstawia trójcę najważniejszych cech muzyki: kreatywność, wizjonerstwo i silną wolę. Każdy powinien czuć się wolny i wyrażać swoje uczucia, nie zważając na to jakie przynosi to scenariusze. Skrzypek oryginalnie pojawił się dzięki temu samemu artyście na "Music of Erich Zahn", a później został zmodyfikowany przez Joachima Lütke na potrzeby albumu "Dances of Death". Symbolizuje chorobliwą zdolność ludzkości do destrukcji całego świata (ciało skrzypka) i do jednoczesnej kreatywności (jego skrzypce). Można to nazwać takim patologicznym dualizmem. Wybacz, ale okładka waszej nowej płyty wygląda jak z połowy lat 90-tych. Jest dosyć dzi wna i nietypowa, a przede wszystkim nieczytelna. Skąd pomysł, żeby wyglądała akurat tak? Ralph "Ralf" Hubert: Od kiedy pracuje z grafikami 3D i w przyszłości zamierzam korzystać z nich

Foto: SPV

42

MEKONG DELTA


jeszcze więcej. Pierwszym krokiem był animowany spot do "Wanderer". Obecna okładka jest animacją, która mam nadzieję, będzie gotowa do realizacji, ale póki co tak się raczej nie stanie. Wiesz, uzyskanie kompleksowej animacji zabiera mnóstwo czasu. Aktualna okładka do "Into A Mirror Darkly" zawiera osiem różnych elementów wyjętych z tej animacji. Trójkąt na okładce znalazł się raczej z powodu pośpiechu. Będziemy dystrybuowani w Stanach, i tylko ja zdawałem sobie sprawę, że amerykańska wytwórnia potrzebowała okładki do następnego dnia rano, w przeciwnym razie realizacja zostanie przełożona o trzy miesiące (co robiliśmy już dwa razy i nie chciałem, żeby miało to miejsce ponownie). Jedynym elementem, który był w pełni ukończony, był trójkąt i użyliśmy go. Patrząc w przyszłość, chciałbym połączyć muzykę Mekong z animacjami komputerowymi, sądzę, że byłaby to bardzo interesująca ścieżka rozwoju. Nie jesteście zbyt popularną kapelą. Sam osobiś cie musiałem dorosnąć do Waszej muzyki. Kiedyś jej nie rozumiałem, teraz uważam, że jesteś cie jedna z najoryginalniejszych kapel. Nigdy nie graliście tak brutalnie jak Kreator, nie mieliście tak mrocznych naleciałości jak Destruction czy Sodom, ani tak klasycznie, niemalże amerykańsko jak Exumer. Powstaliście z myślą "ej będziemy progresywną kapelą"? Alex Landenburg: Wydaję mi się, że to jedna z najważniejszych spraw związanych z Mekong Delta. Mamy bardzo unikatowe brzmienie. Żadna inna grupa nie brzmi tak Mekong Delta i przyznam, że jesteśmy z tego dumni. Ralph "Ralf" Hubert: Tak, Alex ma rację. Byliście pod skrzydłami wielu wytwórni, między innymi IRS Records, AFM, Aaarrgh. Teraz jesteście pod szyldem Steamhammer. Pod jej skrzydłami jest wiele legendarnych kapel jak Crematory, Sodom, Holy Moses, Battleaxe. Jak wam się z nimi współpracuje? Ralph "Ralf" Hubert: Jeśli masz na myśli współpracę z wymienionymi kapelami, to z żadną z nich, tworzą zupełnie inną muzykę. Jeśli zaś chodzi o SPV, to zajmują się dystrybucją i promocją i robią to doskonale. Bez ich pomocy, nie poradzilibyśmy sobie z w USA. Niestety w obecnych czasach ciężko jest wyżyć z muzyki. Czy ktoś z Mekong Delta, oprócz kapeli, pracuje w biznesie muzycznym i udaję się mu z tego utrzymać? Alex Landenburg: Właściwie, to my zarabiamy na graniu muzyki, ale mamy też inne muzyczne źródła dochodu. Są to inne zespoły, sesje czy lekcje. W przypadku Ralfa jest to produkcja. Ralph "Ralf" Hubert: Dokładnie. Nie koncertujecie za dużo. Teraz szykuje Wam się gig na Basinfirefest w Czechach. Czemu tak rzadko występujecie na żywo? Alex Landenburg: Cóż, to zawsze jest kwestia związana z czasem. Ponieważ wszyscy robimy wiele rzeczy, jak już wspomniałem, czasami jest trudno znaleźć lukę, kiedy wszyscy jesteśmy dostępni.

Jeżeli ktoś miałby wytypować zespół, który zyskuje popularność z prędkością światła, to byłby to na pewno Hammercult. PomiMłotkiem po Europie mo tak krótkiej historii chłopaki mają już za sobą duże europejskie trasy u boków wcale nie małych zespołów i wciąż mnóstwo planów na następne, o czym - choć nie tylko - opowiedział nam wokalista Yakir Shochat: metalowa impreza! HMP: Jak zespół powstał? Jak sie spotkaliście? Yakir Shochat: My wszyscy byliśmy już wieloletnimi Macie więcej nagranych koncertów? Pytam się, ponieprzyjaciółmi i już długo przed powstaniem Hammerważ widziałam na youtube, że macie też filmik dokucult rozmawialiśmy o założeniu jakiegoś zespołu ale mentujący nagrywanie "Steelcrusher". Nie myślicie o myślę, że w tedy po prostu nie był to dobry moment, nagraniu DVD z tym wszystkim? To by było fajne. dlatego nastąpiło to dopiero gdzieś przed 2010r. Nagrywamy co jakiś czas. DVD może będzie w przyMogę śmiało powiedzieć, że stajecie się coraz bardziej popularni. Jak się z tym czujecie? No wiesz, za niedługo możecie stać się znanym zespołem. Wszyscy jesteśmy przez to bardzo szczęśliwi. Każdego dnia nazwa Hammercult rozprzestrzenia się po świecie i jesteśmy z tego powodu bardzo wdzięczni i dumni. Jesteśmy tu po to aby dobrze się bawić i skopać wam tyłki! Wasze teksty są głównie o wojnach i destrukcji. Czemu skupiacie się akurat na tych tematach? Hammercult dotyczy agresywnej muzyki i, co więcej, nasze teksty dotyczą tego samego. "Steelcrusher" jako album dotyczy wszystkiego, co ma związek z metalem i to jest to co jest fajne i zabawne. Ale, tym czasem, "Satanic Lust" ma dość... oryginalny tekst. Możesz nam coś o tym powiedzieć? (Śmiech). Tak jak powiedziałem wcześniej: "Steelcrusher" dotyczy wszystkiego co jest fajne w metalu. Jednym z tych rzeczy są dziewczyny, seks i te wspaniałe doświadczenia, które wszechświat rzuca na twoja drogę. W "We Are The People" możemy usłyszeć Andreasa Kissera z Sepultury grającego solówkę. Jak przekonaliście go by to zrobił? Zapytaliśmy. Byliśmy z Sepulturą na trasie na trochę ponad trzydzieści koncertów na przełomie 2012 - 2013 roku wzdłuż całej Europy. Jednej nocy w Essen w Niemczech, Andreas przyszedł na nasz backstage, podpiął swój sprzęt i buchnął tą wspaniałą solówkę jako gość na nasza płytę. W jednej z recenzji "Steelcrusher" wyczytałam, że twój wokal brzmi jak DevildDriver śpiewający stare kawałki Exodusa. Zgodziłbyś się z tym? (Śmiech). Myślę, że to wspaniały komplement. Kiedy śpiewam nie staram się naśladować kogokolwiek, robie to po swojemu. To wspaniałe, bo ten oldschoolowy feeling w raz z dużą dozą świeżej energii jest po prostu tym, co Hammercult chce osiągnąć. Oglądałam wasz teledysk promujący waszą najnowszą płytę. Po prostu nagraliście "Steelcrusher" na żywo. Podczas jakiego koncertu go nagraliście i skąd ten pomysł? To było podczas koncertu w Tel Aviv przed naszą rodzimą publiką, która przyszła i świętowała razem z nami kręcenie tego teledysku. Powodem, dla którego zdecydowaliśmy się nagrać nasz występ to fakt, że to jest to co robimy najlepiej, występowanie na żywo! To po prostu oddaje ducha Hammercult. Koncerty! Jedna wielka

szłym roku! Byliście na trasie z D.R.I. , Sepultura i Hatebread. Pomogło wam to w rozwijaniu waszych muzycznych zdolności? Szczerze wierzę, że możesz się czegoś nauczyć od wszystkich, tylko przez przyglądanie się, więc tak, nauczyliśmy się wiele od tych chłopaków. Macie też w planach jeździć z Napalm Death po Francji. Planujecie jeszcze inną trasę? Jest planowana jeszcze jedna europejska trasa pod koniec 2014 roku. Wygraliście międzynarodowy konkurs " Metal Battle" na Wacken. Było ciężko? Było! Oprócz nas były tam jeszcze inne 29 zespołów, dając z siebie absolutnie wszystko. Dla nas - Hammercult - to było tylko kwestią zagrania najlepszego koncertu na jaki mogliśmy sobie pozwolić, a scena to jest to miejsce gdzie błyszczymy najbardziej! Graliście juz na dużych festiwalach takich jak Metaldays i Wacken itd. Jak wspominacie te koncerty? Jest jeszcze jakiś festiwal, na którym chciałbyś zagrać? Na każdym z tych festiwali dobrze sie bawiliśmy, Wacken, Summer Breeze, Metaldays było grubo. Wszystkie festiwale były wspaniałym doświadczeniem. W tym roku zagramy na RockHarz w Niemczech i na Brutal Assault w Czechach. Nie mogę wskazać na jeden specjalny festiwal, na którym chciałbym zagrać, ponieważ dla mnie najważniejsze jest to by zagrać gdziekolwiek, gdzie ludzie są podekscytowani by zobaczyć nas na żywo. To nie ma znaczenia czy byłoby tam 100 czy 100000 ludzi. Współpracujecie z Sonic Attack Record. To na pewno wzniosło was na kompletnie nowy, lepszy poziom. Współpraca z nimi była dobrym krokiem? Zmienilibyście coś? Obecnie jesteśmy szczęśliwi, że naleźliśmy dom w Sonic Attack Record i SPV. Zrobili wspaniałe rzeczy dla Hammercult i razem wzbijamy się na wyższy poziom. To jest strasznie ekscytujące. Jakieś ostatnie słowa dla fanów w Polsce? Chciałbym pozdrowić wszystkich naszych przyjaciół z Polski i wyrażamy szczerą nadzieje, że zagramy dla was wkrótce! Trzymajcie się i podtrzymujcie ogień prawdziwego metalu! Daria Dyrkacz

Foto: SPV

Planujecie jakąś większą trasę po Europie, może uda Wam się wystąpić w naszym kraju? Dotychczas tylko raz byliście w Polsce. Alex Landenburg: Na pewno przygotowujemy się do nieco późniejszej trasy jeszcze w tym roku. Jest jednak zbyt wcześnie na ujawnienie jakichkolwiek szczegółów. Mamy nadzieję, że uda nam się też odwiedzić wasz kraj! Dzięki za wywiad, ostatnie słowo dla fanów? Ralph "Ralf" Hubert: Dziękujemy każdemu z was z osobna za wieloletnie wsparcie. Odbiór naszych fanów jest jednym z tych czynników, które napędzają nas do dalszego grania. Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HAMMERCULT

43


głowy, niezależnie czy są to kobiety, samochody, wojny, polityka i tak dalej. Nie hamujemy swojej kreatywności od tej strony, dzięki czemu nasze utwory pozostają świeże i nie męczą jednej tematyki do porzygu.

Kto nie lubi gorących lasek? Steve Rice jest człowiekiem, który stoi za Imagiką, zespołem, którzy co poniektórzy maniacy metalu zapewne kojarzą. Od jakiegoś czasu Steve jest uwikłany w kolejny zespół, w którym odkrywa muzyczne dziedziny, na które wcześniej się jeszcze nie zapuszczał. Parę numerów temu mieliśmy przyjemność, w moim przekonaniu dość wątpliwą, analizować debiutanckie wydawnictwo nowej formacji Steve'a. Teraz nadszedł czas na kolejną pogawędkę z tym weteranem sceny, gdyż Kill Ritual wypuścił kolejne swe wydawnictwo. "The Eyes of Medusa", bo tak się to dokonanie nazywa, nie jest dziełem przy którym zatrzymałbym się na dłużej, jednak nie można mu odmówić pewnej dozy charakterystycznego stylu. Poza tym słychać, że Kill Ritual nie stoi w miejscu, lecz ciągle rozwija swe brzmienie. HMP: Witam po raz kolejny! W zeszłym roku rozmawialiśmy o waszym debiutanckim albumie, teraz czas nadszedł na krótką rozmowę na temat waszego najnowszego wydawnictwa "The Eyes of Medusa". Najpierw jednak chciałbym dowiedzieć się dlaczego skład waszego zespołu ostatnio się tak diametralnie zmienił? Dlaczego Mehl Anoma i współzałożyciel kapeli Wayne Devecchi już nie grają w Kill Ritual? Steve Rice: Mehl odniósł niefortunną kontuzję w zeszłym roku przed trasą. Trudno było określić jak długo wyłączy go to z gry, więc postanowił odejść z zespołu, by nas nie hamować. Wayne nie przejawiał ochoty do długich tras i poniesienia odpowiednich

drugiego wioślarza. Przemyśleliśmy to dokładnie sobie i postanowiliśmy, że jednak będziemy grać w czwórkę. Josh jest kompetentnym gitarzystą i daje radę w pojedynkę podczas koncertów, nawet jeżeli mamy podwójną gitarową partię w niektórych utworach. Czasem mu w tym pomagam jeżeli wymaga tego sytuacja. Bardzo łatwo można dostrzec, że styl "The Eyes of Medusa" różni się od tego z "The Serpentine Ritual". Po prostu nie lubimy za bardzo powtarzać tego, co już wcześniej robiliśmy. Każdy utwór na krążku jest dla nas możliwością podejścia do naszej muzyki od innej strony, dzięki temu kompozycje ewoluują w swym Foto: Golden Core

Czy nowy album zawiera kompozycje, które zostały nagrane wcześniej przy okazji tworzenia materiału na "The Serpentine Ritual"? Wszystko jest nowe. Nie odświeżaliśmy nic starego i nie użyliśmy nic z poprzedniej sesji. Większość materiału napisaliśmy w oczekiwaniu na premierę debiutanckiego krążka. W ten sam sposób napisaliśmy już prawie kompletny materiał na nasz trzeci album - gdy czekaliśmy na premierę "The Eyes of Medusa". Aktualnie jesteśmy w trakcie rejestrowania utworów. Brzmienie jest niezwykle czyste i nowoczesne. Myślisz, że taka produkcja pasuje do waszych kompozycji? Nigdy nie podchodzę do nagrywania i obróbki dźwięku z wyobrażeniem co i w jaki sposób ma pasować do określonego brzmienia, ani z tym czy przypadkiem nie będzie to brzmiało zbyt nowocześnie, zbyt old schoolowo czy jakkolwiek inaczej. Po prostu pragnę, by nasze brzmienie było najlepsze jak tylko się da. Naturalnie według określonych parametrów wokół których się obracamy. Budżet zawsze jest bardzo mały lub wręcz nie istniejący, więc większość pracy wykonuję samodzielnie. Andy LaRoque bardzo nam pomógł w krystalizacji dźwięku nagrań. Jest niemalże niezastąpiony póki co. Gitary są bardzo niskie. Nie obawiałeś się, że stworzą jedną nieczytelną bryłę z basem? Nie, nigdy. Wiem jak sprawić by tak się nie stało. Robimy dużo siedmiostrunówek, ale podchodzimy do tego tak jak zespół z lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Nie piszemy utworów tak jak to robi większość zespołów, które stroją się nisko by ich wałki były super brutalne i ekstremalne. My tak postępujemy ponieważ otwiera to zupełnie nowe ścieżki rozwoju kompozycji i daje nam niezwykłą możliwość rozwoju brzmienia dzięki nowoczesnej produkcji dźwięku gitar oraz rockowo-metalowej, a nie thrashowej, manierze śpiewania Josha. Skąd czerpiecie inspiracje na kompozycje i teksty? Z każdego dnia naszego życia zapewne. Nie słucham praktycznie żadnej nowej muzyki ponieważ nie chce by muzyka innych zespołów na mnie wpływała. Chcę, by moje pomysły pozostały świeże, tak samo pragnę by moje wyobrażenie o metalu pozostało niezmienione. Naturalnie nie da się tego uniknąć, bo muzyka dociera do naszych uszu czasem nawet wbrew naszej woli. Wiem, że Josh dużo czyta, co dostarcza mu wielu pomysłów. Poza tym buszki z zieleniny sprawiają, że staje się nadzwyczaj kreatywny! (śmiech) Jakbyś określił wasz styl, który wykuliście na najnowszym albumie? Na pewno nie jako thrash metal w swej prawdziwej formie, aczkolwiek jego elementy też się na nim znajdują razem z klasycznym metalem, hard rockiem i tak dalej. Dlatego używamy terminu Thrash and Roll w odniesieniu do naszego brzmienia. Mamy tutaj thrashowe korzenie, lecz z bardziej komercyjnym podejściem do całokształtu. Nie stoimy wcale tak daleko od takich zespołów jak Megadeth, Metallica czy Judas Priest. Włożyliśmy to wszystko do jednego wora i wykuliśmy z tego naszą własną muzykę. Niezależnie od tego czy wyszło bardziej rockowo czy thrashowo niech tak będzie.

kosztów inwestowania w zespół, więc także postanowił od nas odejść.

44

brzmieniu. Myślę, że poszerzyliśmy to, co już udało nam się osiągnąć i podkręciliśmy komercyjną atrakcyjność materiału bez zbędnego wychodzenia na idiotów.

W jaki sposób w składzie pojawił się Gee Anzalone? Gee skontaktował się z nami, po tym jak ogłosiliśmy, że poszukujemy perkusisty. Przesłuchaliśmy go i daliśmy mu szansę gry z nami, gdyż jest fantastycznym perkusistą. Ponadto jest oddany naszej muzyce i tak zarządza swym czasem, że nigdy nie brakuje mu wolnych godzin na grę z nami. Ponieważ wszystkie nagrania przeprowadzamy poprzez wysyłanie sobie nawzajem nagranych plików, nie mamy żadnych trudności z odpowiednią organizacją czasu. Pracujemy już zresztą w ten sposób nad albumem numer trzy.

Czy tytuł i tekst utworu tytułowego należy odbierać w pewien symboliczny sposób? Motyw Meduzy i jej wzroku, który obraca ludzi w kamień jest dość popu larnym wątkiem w popkulturze, nie tylko w heavy metalu. Ten utwór jest o kobiecie, którą dopiero się spotkało, a która wmurowuje człowieka w ziemię swoją urodą i pięknem. Stąd nawiązanie do Meduzy. Przyznam, niezbyt oryginalne, ale hej! kto nie lubi gorących lasek? (śmiech)

Dlaczego zdecydowaliście się grać dalej jako kwartet bez drugiego gitarzysty? Napotkaliśmy spore trudności próbując znaleźć

Co możesz nam powiedzieć o reszcie utworów? Tematycznie utwory są naprawdę zróżnicowane. Josh lubi pisać o czymkolwiek, co mu akurat wpadnie do

KILL RITUAL

Uważasz, że "The Eyes of Medusa" jest lepszy od debiutu Kill Ritual? Tak mi się zdaję. Jest bardziej zwarty i przystępny dla słuchacza. Sposób pisania utworów i melodii sprawił, że ten album jest łatwiej przyswajalny. Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Wszystkie australijskie kapele grają szybko. Jak widać dorastanie z kangurami i graczami rugby wykształca w mieszkańcach tego kontynenty instynkt dążenia do prędkości. Dlatego thrash metal z tamtych ziem zawsze był dość miły dla ucha, mimo jego przewidywalności. Wzięliśmy w krzyżowy ogień pytań młodą kapelę z Melbourne. Ich debiutancki krążek, z którego trochę po niewczasie straszy kalendarz Majów, stanowi dość ciekawy kompozyt agresji i nieco nowoczesnego, lecz wciąż mięsistego thrashu. Dzięki temu znajdą się koneserzy, którzy zainteresują się poczynaniami tych chłopaków.

Pragniemy świata HMP: Przykuliście wiele uwagi swoim debiutanckim krążkiem. Czy zanim wydaliście "Origin" mieliście na koncie jakieś inne wydawnictwa - dema, EPki, splity? Andrew Hudson: Przed "Origin" mieliśmy jeszcze dwa osobne wydawnictwa typu EP. Dzięki nim mogliśmy świadomie wyklarować własne brzmienie, a przy okazji mieliśmy coś co maniacy mogli zabrać ze sobą z naszych koncertów. Pierwsze, zatytułowane "Virus" było dość słabo nagrane i zawierało sześć utworów. Trzy z nich potem zostały ponownie nagrane i znalazły się na "Origin". Ta płyta zrobiła też nam trochę miejsca na scenie thrash metalowej w Melbourne. Utwory były szybkie, konkretne i miały tę agresję w brzmieniu. Następnie nagraliśmy czteroutworowe "None". Jakość produkcji dźwięku na tym nagraniu była naprawdę wielkim krokiem naprzód dla nas, a utwory na nim zawarte, choć nadal agresywne, posiadały więcej melodii, która w końcu przylgnęła do nas na stałe.

trudno jest to nam przeoczyć. Myślę, że to, co sprawia, że Harlott brzmi jak Harlott to chwytliwe riffy, które ubóstwiamy. Kto nie przepada za refrenami, w których może śpiewać razem z zespołem? Zawsze mamy to na uwadze, gdy piszemy utwory. Na "Origin" można znaleźć parę dobrych tego przykładów. Gdy piszecie materiał i już macie gotowy podstawowy szkielet kompozycji, jakie kroki podejmujecie w późniejszym etapie tworzenia muzyki, by ukończyć swoje dzieło? By dokończyć utwór, gdy jego struktura jest już gotowa, lubimy zagrać wszystko jeszcze raz, a nawet kilka razy lub ewentualnie nagrać to, co już mamy i potem przesłuchać jeszcze raz. Wszystko to po to by wyszukać partie, które wręcz błagają o trochę więcej naszej pracy. Może coś powinniśmy zagrać staccato, może coś wymaga skrócenia, może coś wymaga przejścia, może wokale potrzebują więcej mocy, harmonii lub dopeł-

jakiegoś czasu. Gramy, bo chcieliśmy się dobrze bawić i grać muzykę, którą kochamy. Gdy odkrywasz, że inni też ją kochają, wszystko to nad czym pracowałeś nagle nabiera nowego sensu i nowej wartości. Nie mogliśmy uwierzyć, gdy otrzymaliśmy propozycje kontraktów od różnych wytwórni muzycznych. Nie spodziewaliśmy się tego i nadal próbujemy sobie poradzić z przeświadczeniem, że naprawdę nam się poszczęściło. Pierwsza rzecz jaka przychodzi do głowy, gdy myśli się o australijskim thrashu to Hobbs' Angel of Death. Co myślicie o tym zespole i o samym Hobbise? Czy jego muzyka miała wpływ na waszą twórczość? Mieliśmy to szczęście, by zagrać z Hobbsem kilka razy w Melbourne i okolicach. Oprócz tego, że jest świetnym gościem, Peter jest także niesamowitym frontmanem. Aż warto robić notatki z tego jak się odnosi do publiczności. Jego muzyka jest mroczna, agresywna i przemyślana. To jest coś, co sami zamierzamy uczynić na albumie numer dwa. Mam nadzieję, że będzie w nim jeszcze więcej zła! Jak wyglądają wasze plany na najbliższe lata? Harlott jest cierpliwe. Pragniemy świata, jednak jeszcze go aż tak nie potrzebujemy. Mamy już ułożone trasy po Australii, na których zagramy z największymi nazwami z australijskiej sceny metalowej. W naszych umysłach powoli rodzi się idea trasy międzynarodowej, jednak musimy przed nią wykonać kupę pracy, zanim będziemy mogli sobie na nią pozwolić. Przez najbliższe kilka lat będziemy się starać zasiać nasze imię w świadomości metalowców i zamierzamy to osiągnąć po-

Foto: Harlott

Zastanawiam się w jaki sposób fani mogą w fizyczny sposób dostać waszą płytę. Rozumiem, że na razie została wydana tylko w Australii? Czy zamierzacie wydać krążek także w innych krajach? Wydaliśmy album w listopadzie w Australii. Najlepszym sposobem na dostanie go, było przyjście na nasz koncert. Ustawiliśmy w Sieci sklep, w którym można było kupić naszą płytkę także za granicą, jednak dzięki Punishment 18 "Origin" zostało fizycznie rozdystrybuowane w innych krajach od 31 marca. Myślę, że w dobrych sklepach muzycznych można znaleźć naszą płytę. Czy możesz nam powiedzieć czy Punishment 18 zaoferowało wam także kontrakt na drugą płytę? Oczywiście o ile nie jest to pilnie skrywana tajemnica. Nie wiem czy jest to jakaś tajemnica czy nie, jednak Punishment 18 zaoferował nam druk i dystrybucję "Origin". Dostaliśmy oferty od innych wytwórni muzycznych na kilka płyt studyjnych, jednak goście z Punishment 18 są tak wkręceni w thrash, że nie mogliśmy się powstrzymać przed podpisaniem z nimi umowy. Oni mają tak wyczepisty katalog zespołów pod swymi skrzydłami i w dodatku są bardzo oddani muzyce, którą wszyscy kochamy. Ale bez obaw, piszemy już album numer dwa i mamy w planach nagranie go jeszcze w tym roku. Co spowodowało, że przyjęliście taką a nie inną nazwę zespołu? Nazwa zespołu powstała ze słowa, które po prostu według mnie brzmiało fajnie. Jest krótka, jest ostra i kojarzy się z rzeczami podłymi i niegodziwymi. Dodaliśmy drugie T ponieważ ludzie mieli problem z wymawianiem naszej nazwy. Zakładali, że T w harlot jest nieme. Tak więc zostało w końcu Harlott. Jak myślisz, jak bardzo rozwinęliście się jako kom pozytorzy i pisarze na przestrzeni lat? Pisanie utworów jest dla nas czymś co jeszcze nie udało nam się do końca zrozumieć. Po latach składania ścieżek razem doszliśmy do punktu w którym utwory po prostu się nam zdarzają. Uporządkowanie poszczególnych segmentów ma sens w pewnym stopniu, zwłaszcza wtedy, gdy wszystko się najpierw spisuje. Teraz potrafimy stworzyć utwór od początku do końca, nie zmieniając potem w nim zupełnie nic. Po prostu wiemy, że kompozycja brzmi świetnie i czuje się ją w odpowiedni sposób. Ma to swoje dobre i złe strony, ponieważ nie zawsze sprzyja aura do tworzenia utworów w jednym podejściu. To może być czasem prawdziwe zmaganie, jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z tego co tworzymy, a fajni także się przy tym nieźle bawią. Jak myślisz, co sprawia, że wasza muzyka jest wyjątkowa i charakterystyczna? To trudne pytanie, ponieważ słyszymy nasze inspiracje, gdy słuchamy swojej muzyki. Czasem naprawdę

nienia gangowymi chórkami. Staramy się utrzymywać utwory w interesującym stylu, a także wstawiać w nie różnego rodzaju fajne smaczki, tak by słuchacz naprawdę był zaciekawiony tym, co akurat słucha. Jakie thrashowe i nie thrashowe inspiracje towarzyszą wam podczas tworzenia własnej muzyki? Trudno jest mi pomyśleć o jakiś nie thrashowych wpływach przy pisaniu materiału, gdyż chyba takich nie mamy. Thrash metal jest niesamowitym gatunkiem, w którym można znaleźć nieprzebraną ilość świetnych zespołów, które grają piorunującą muzykę. Także nie widzę sensu w szukaniu muzyki poza thrashem. Gdy pisaliśmy "Origin" słuchaliśmy dużo Slayera i Kreatora. W sumie to my zawsze słuchamy dużo Slayera i Kreatora. Można tez znaleźć na naszym debiutanckim albumie dużo motywów, które mogą się kojarzyć z Exodusem, Testamentem, Overkill, Guillotine, Havok lub Mortal Sin. Co mógłbyś już wskazać jako wasz najjaśniejszy punkt w waszej młodej karierze muzycznej? Najważniejszym punktem dla każdego muzyka jest moment, w którym jego praca jest doceniana przez innych. Gdy wydaliśmy "Origin" zaczęliśmy otrzymywać maile i listy od ludzi z całego świata, którym bardzo spodobała się nasza płyta. Ludzie pisali, że czekali na taki album od lat. To było trochę surrealistyczne i wcześnie nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, że od kogokolwiek usłyszymy takie słowa. Gramy już razem od

przez nagrywanie i wydawanie dobrych albumów z wysokiej jakości thrash metalem. Tak jak mówiłem, muzyka na album numer dwa jest już praktycznie przyszykowana, dopracowujemy każdy jej aspekt. Więcej prędkości, więcej agresji, więcej melodii, więcej żwiru. Wszystko to, co jest na "Origin" tylko, że podniesione do nowego poziomu. Jakie były największe wyzwania jakie napotkaliście na drodze swego zespołu? Wyzwania jakie napotykamy są wyzwaniami, które w dzisiejszych czasach napotyka każdy zespół. Istnieje tak wiele kapel, że trzeba robić coś naprawdę niezwykłego, by się wyróżnić spomiędzy wszystkich. Dobra muzyka już nie wystarczy, potrzebne są zapadające w pamięć koncerty, odpowiednia promocja i odpowiednie rozplanowanie występów. Koncerty warto grać w odpowiednich miejscach i z odpowiednimi zespołami. No i nie zapominajmy o najważniejszym - to wszystko wymaga pieniędzy, gdyż jest kosztowne i wyczerpujące. Jednak na koniec dnia, możesz odetchnąć szczęśliwy, że robisz to, co kochasz, a my naprawdę uważamy siebie za prawdziwych szczęściarzy, że mamy taką możliwość. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HARLOTT

45


Do thrash metalu zaczyna biegać się już wszędzie. Na groundowymi zespołami gotowi są odnosić sukcesy. W dobrej muzyki i zabijania ciężkimi riffami, w planach

Sprawiedliwo Jeździmy na martwym koniu Z Kanadą dzielą nas wielkie wody, które wyrzuciły nam na brzeg całkiem dorodną perełkę. Tym skarbem jest nikt inny jak Hellchamber, który mimo niedawnego powstania jest gotowy podbić nie jednego maniaka. Z wokalem a la Halford robią spore wrażenie a ich debiutancki album zyskał nawet nie najgorsze oceny wśród recenzentów z całego świata. Panie i Panowie, przed wami Blake Charlton z Hellchamber! HMP: Hellchamber powstał w 2011 roku, powiesz nam coś więcej o zespole? Jak się poznaliście? Blake Charlton: Dean, Shane i Tyler znali się z poprzednich projektów, grali zarówno razem jak i osobno. Ja odpowiedziałem na ich ogłoszenie: "poszukiwany gitarzysta rytmiczny". Powiedzieli, że muszę nauczyć się kawałków Judas Priest i Metalliki (na które byłem, z reszta, bardzo podekscytowany). Później przez wspólnego przyjaciela zwerbowaliśmy Barrego i odnoszącego sukcesy basistę Jeremiego Horę (z kanadyjskiego zespołu rockowego Default). Między nami pięcioma natychmiast "kliknęło" i zaczęliśmy pisać kawałki. Na naszym pierwszym jammie skomponowaliśmy "Bring Me Down". Waszym celem było stworzenie brzmienia, które jest oldschoolowe ale posiada ono również kilka nowoczesnych elementów, prawda? Tak, to zabawne, między nami jest pewna różnica wieku, ale wszyscy lubimy te same zespoły i ten sam gatunek muzyki. To, co słyszysz jest tym rodzajem muzyki, którego my wszyscy lubimy słuchać. To jest praca zespołowa. wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie kreatywności. Co myślicie o własnej muzyce, lubicie ją? Oczywiście, że tak!!! To by było do kitu grać muzykę, która ci się nie podoba i nie jesteś fanem. Jesteśmy bardzo dumni z naszego brzmienia. Zrobiliście cover Judas Priest "Hellion/Electric Eye" , jesteście ich wielkimi fanami, nie mylę się? Ogromnymi! Shane zasugerował scoverowanie go i nie było wiele dyskusji w tej kwestii. Kawałek ma fajne piszczałki, więc wiedzieliśmy, że nie będziemy tego ssać (śmiech). Byliśmy kupieni. Jakie są wasze - oprócz Judas Priest - najważniejsze inspiracje? Ja i Tyler jesteśmy olbrzymimi fanami Megadeth i Metalliki. W grze Tylera słyszę dużo z Martiego Friedmana. Nie wiem, wszyscy jesteśmy trochę oldchoolowi, więc wszystko z tej strony metalu jest naszą inspiracją Pantera, WASP, Ozzy, Judas Priest, Black Label Society, Iron Maiden. Jakie recenzje zbierały dotychczas "Hellchamber" i "The Right to Remain? Wydaje się, że są całkiem pozytywne. Niektórzy mogą powiedzieć, że w pewnym sensie jedziemy na martwym koniu, bo nie odkryliśmy koła na nowo. Nie próbujemy robić czegoś kompletnie nowego i zbyt skomplikowanego... ale w końcu i tak ludzie przychodząc na koncert

chcą pomachać głowami i pobawić się do fajnych kawałków. Podczas nagrywania LP, współpracowaliście z Chrisem "Hollywood" Holmes'em. Jesteście zadowolony z jego pracy? Nie mogliśmy być szczęśliwsi! Dean znał Chrisa jeszcze kiedy razem mieszkali w Prince George (miasteczko w BC. Kanada). Z tym, że Chris przepadł by nagrywać i współpracować ze znanymi muzykami w USA i w Kanadzie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jest okazja by pracować w studio pod jego okiem byliśmy strasznie podjarani! Do tego, on jest wręcz perfekcyjnym człowiekiem! Okładka " The Right to Remain" jest fascynująca. Opowiesz nam o niej? Kogo była pomysłem? Cóż, ja przejąłem nad tym władze. Pewnego dnia wpadłem na pomysł, że musimy mieć biały album! Dlaczego? Bo każdy miał czarny!!! Chciałbym powiedzieć coś bardzo błyskotliwego o tym, ale nie potrafię! Po prostu chcieliśmy, by wyglądała fajnie. (śmiech) Cóż.. to może powiesz nam coś więcej o waszych tekstach? No... to jest dział Shana. Nie chciałbym (i nie chcę) wypowiadać się tutaj za niego, ale wiem, że Shane lubi pisać o rzeczach, które znaczą coś dla każdego z nas. Rząd... społeczeństwo... ogólnie. Wszyscy jesteśmy trochę wkurzeni na to, jak świat teraz wygląda. On właśnie porusza takie tematy. Zaczęliście już może pracować nad nowym materiałem? Jakieś koncepcje, pomysły jak będzie brzmieć nowy album? Cały czas podczas jammowania wpadamy na jakieś nowe pomysły. Zaczynamy wcielać trochę nowego materiału w setlisty i mamy nadzieje wydać nową EPkę gdzieś blisko końca roku. Będziecie otwierać koncert Primal Fear, jak się z tym czujecie? No bo wiecie, oni są tak jakby niemiecką wersją Judas Prtiest... Nie mogliśmy być bardziej podekscytowani i uhonorowani będąc supportem takiego zespołu. Primal Fear działa już tak długo i jeździ po całym świecie! To będzie z pewnością niezapomniana noc. Mamy nadzieje, że damy z siebie wszystko i wywrzemy dobre wrażenie. akieś ostatnie słowa dla polskich fanów? Ja Polacy rządzą! Polki rządzą! Metal rządzi! Daria Dyrkacz

HMP: Skąd wziął się pomysł na nazwę? Jest bardzo interesująca... Mariyan Georgiev: Skąd ją wzięliśmy?... Kiedy jakiś dupek idzie w mosh tylko po to by robić krzywdę ludziom, kopać i inne cholerstwa to dosięgnie go sprawiedliwość moshu! Wasze logo wygląda bardziej na logo zespołu hiphopowego niż metalowe... dlaczego? Serio, jak hiphopowego? To zgaduje, że idealnie pasuje na baseballowe czapki (śmiech). Nie wiem po prosu tak się zrobiło. Dla nas jest metalowe. Może nakłoń jakiś fanów hiphopu do przesłuchania naszej muzyki - wyobraź sobie ich zdziwienie - (śmiech). Wcześniej wszyscy byliście razem w jednym zespole. Czemu zdecydowaliście się założyć kolejny i co stało się z poprzednim? Zaczęliśmy grać razem w późnych latach 80-tych jako Hleborka (karaluch). Byliśmy jednym z pionierów na bułgarskiej scenie thrash metalowej. Później Staffa odszedł i założył The Revenge Project (melodyjno-death metalowy zespół). Reszta stworzyła The Outer Limits (oldschoolowy thrash na wzór tej z Bay Area). Ja osobiście udałem się na studia i odstąpiłem chwilowo od grania. Przeprowadziłem się do Stanów, założyłem rodzinę itd. Ale potrzeba grania zawsze gdzieś tam była, więc zacząłem pisać materiał dla Mosh-Pit Justice, a później skontaktowałem się z Georgem i Staffą. Zaoferowałem im dołączenie do mnie. Do oldschoolowego power/thrash metalowego zespołu. Chciałeś wrzucić ducha Overkill i Sanctuary w wasza muzykę. Dlaczego akurat te zespoły? Oni inspirują was najbardziej? Tak, byłem ogromnym fanem Overkill. Od 1987 roku. Podobała mi się ich energia, melodia. Wokale były dla mnie bardzo ważne. Tak samo z Sanctuary, wspaniała muzyka, melodia i genialny wokalista. Jaka jest różnica pomiędzy kawałkami z "The Serpent" a tymi, które znalazły się na waszym debiucie? Jaka jest różnica pomiędzy EPką a debiutem? ... lepsza produkcja, miksy. A co z tekstami? Powiesz nam o nich coś więcej? Cały album podporządkowuje się tematom takim jak... Ju-dasz zdradzający Jezusa, oddaję duszy diabłu, a potem szukanie odkupienia... kawałek historii, którą każdy zna. Wszystko zaczęło się od pierwszego kawałka, którego napisałem, "Crucify". Wszystkie kawałki, oprócz "Posers Genocide" są wierne tej tematyce. "Posers Genocide" jest tym, czym jest Mosh-Pit Justice... wszystko opiera się na braterstwie... byciu prawdziwym i niszczeniu wszystkich pozerów (śmiech). Wasz album ma całkiem dobre brzmienie. Gdzie go nagrywaliście? Macie jakieś studia, producentów w Bułgarii, którzy mogą i chcą nagrać heavy metalowe płyty? Album został nagrany w Revenge Studio, które należy

Foto: Hellchamber

Foto: EBM

46

HELLCHAMBER


Sycylijscy thrashersi długo przymierzali się do nagrania debiutanckiego albumu, ale wydany pół roku temu "Mission Of Blood" udowadnia, że warto było uzbroić się w cierpliwość. Lider grupy, gitarzysta Giuseppe "UR" Peri, podkreśla, że ich celem było granie thrashu w najczystszej formie, ale zespół nie unika też akcentów typowych dla death metalu czy crossover, co czyni muzykę Thrash Bombz jeszcze bardziej bezkompromisową:

awet Bułgaria nie pozostaje w tyle i ze swoimi underWśród nich jest Mosh-Pit Justice, który oprócz grania ma również wprowadzić sprawiedliwość w moshu!

ość w moshu do Staffa Vasileva. Tak, są tu studia, gdzie możesz nagrać muzykę metalową ale sama muzyka pozostaje wciąż undergroundowa i myślę, że jest to dobre. Dzięki temu pozostaje to prawdziwe. Tutaj jest masa dobrych zespołów i nasza scena jest bardzo mocna. Na okładce waszego debiutu pojawił się Mr. Ape Shit. Można odbierać go jako maskotkę? Będzie pojawiać się przez resztę waszej kariery jak Eddie z Iron Maiden? Tak, Mr. Ape Shit będzie na okładce naszej następnej płyty. Ale tym razem powróci w czasie Rewolucji Francuskiej, szerząc sprawiedliwość i zabijając tyranów (wystarczająco dużo powiedziałem)!!! Słyszałam wasz kawałek z nadchodzącej płyty i muszę przyznać, ze jest całkiem niezły. Kiedy zamierzacie ją wydać? Mam nadzieję wydać ją w raz z końcem tego roku. Wciąż trwamy w procesie nagrywania, ale to co już mamy brzmi całkiem dobrze. Myślę, że ludzie bardziej go polubią. Ja osobiście czuję, że ten album będzie o wiele mocniejszy niż debiut. Nazwany zostanie "Justice Is Served". Znów będzie oscylować wokół takich tematów, jak łamanie więzów, obalaniu oprawców i wymierzaniu sprawiedliwości. Teksty inspirowane są tym, co obecnie dzieje się na świecie... Ukraina, Egipt, Syria itp. Wolność jest naszym wrodzonym prawem i nikt nie może nam go odebrać. Jakie są wasze plany na przyszłość? jak zamierzacie podbić świat? Mamy nadzieje zebrać większą popularność na całym świecie i na razie myślę, że idzie nam to całkiem dobrze. Zobaczymy co przyszłość nam przyniesie. Mamy nadzieje na najlepsze. Czy branża metalowa w Bułgarii jest duża? Jak to wygląda z lokalnymi zespołami? Jak już wspominałam metal w Bułgarii jest undergroundowy ale jest wiele zespołów i fanów, którzy sprawiają, że to jest wyjątkowe i realne. Osobiście mi się to podoba. Zastanawiałam się, czy macie tak jakieś Bułgarskie kluby, czy festiwale, gdzie młode zespoły mogą zagrać i się zaprezentować. No pewnie, jest tu niezliczona ilość klubów, gdzie możesz zagrać i wiele zespołów z zachodu do nas przyjeżdża... Exodus, Icead Earth, D.R.I... a to tylko parę nazw! Zawsze supportowani są przez nasze lokalne zespoły. Jest też wiele niezliczonych festiwali. Jakieś ostatnie słowa do fanów? Pozostańcie prawdziwi dla swojej sceny metalowej, wspierajcie lokalne zespoły i underground! Miejcie oczy otwarte na nasz drugi album! Jeżeli szukacie ciężkich riffów, muzycznego ataku i epickich wokali to "Justice Is Served" jest waszą odpowiedzią. Trzymajcie się przyjaciele!!! Daria Dyrkacz

Gramy sycylijski thrash! HMP: Większość z was grała bądź nadal gra w wielu innych zespołach, w tym również thrashowych. Co sprawiło, że siedem lat temu postanowiliś cie połączyć siły pod nawą Thrash Bombz? Giuseppe "UR" Peri: Zespół został założony w 2007 roku pod tą nazwą, ale jako projekt muzyczny wisiał w powietrzu już od połowy lat 90-tych! Od naszego pierwszego spotkania, celem moim i Skizzo zawsze było granie thrash metalu w jego najczystszej formie. Dokonaliśmy tego prawie 10 lat później… Jesteśmy też zaangażowani w inne zespoły: The Krushers, Kratos, Bloodevil i Vihol. Nazwa nie pozostawia cienia wątpliwości co do tego, co kręci was najbardziej w thrash metalu, dlatego zapewne wybraliście właśnie ją? Wybrałem ją, bo jest prosta i żeby upamiętnić piosenkę "Sex Bomb" Toma Jonesa… (śmiech) Zespół istniał już kilka lat, ale dopiero od dwóch lat można obserwować wzrost waszej aktywności, zwieńczonej kilkoma wydawnictwami, wcześniej pewnie graliście tylko próby, czasem koncerty, przygotowując się do wejścia do studia? Zespół nagrał kasetę demo w 2007 roku, ale została ona wydana w 2012 roku, bo po jej nagraniu zawiesiliśmy działalność do 2012 roku i w tym czasie pracowaliśmy nad nową EP-ką. Co w takim razie sprawiło, że w 2007r. nie ukończyliście demo "Sicilian Way Of Thrash"? Nie był to przecież zły materiał, skoro zdecydowaliście się wydać go po kilku latach, a niektóre z tych numerów trafiły nawet na wasz pierwszy CD "Mission Of Blood"? W 2007 roku grupa narodziła się jako projekt muzyczny, a prawdziwym zespołem stała się w 2012 roku, w momencie wydania "Sicilian Way Of Thrash". To właśnie dzięki demo, czy może EP albo splitowi dzielonego z innymi sycylijskimi kapelami, Aneurysm i Maghant, udało się wam podpisać kontrakt z niemiecką Iron Shield Records? Podpisaliśmy umowę z Iron Shield Records po wydaniu tych wydawnictw, a nasz pierwszy pełnowymiarowy album, "Mission Of Blood" został wydany w styczniu tego roku. Thrashowych kapel mamy na świecie setki, jak nie tysiące. Wiecie może, co zdecydowało, że Thomas wybrał spośród nich właśnie was, tym bardziej, że ma już kilka takich zespołów w swym katalogu? Wysłałem do Thomasa nasze demo, "Sicilian Way Of Thrash!", ale wtedy nie zrobiło na nim zbyt dużego wrażenia… Przy EP-ce, sprawy potoczyły się znacznie lepiej i wydaliśmy z Iron Shield nasz pierwszy album. Myślę, że nasza wytwórnia jest świetna, to metalowcy, którzy zajmują się tą "robotą", bo to ich pasja. Teraz pracujemy nad nowymi numerami… jesteśmy w trakcie

komponowania. Wpływ na jego decyzję miało też pewnie to, że nie brzmicie jak większość europejskich, thrashowych grup, zafascynowanych niemiecką sceną lat 80-tych, zdecydowanie bliżej wam do amerykańskich gigantów gatunku? Tak, zdecydowanie. Dzięki za komplement… Jesteśmy całkowicie uzależnieni od thrashu z Bay Area i oczywiście od brazylijskiego i niemieckiego thrashu też… i gramy sycylijski thrash!! Lubicie też chyba stary, dobry crossover, łączący szaleńcze przyspieszenia ze specyficznym poczuciem humoru? Tak, jestem fanem Ludichrist, Septic Death i masy innych zajebistych zespołów. Takie granie pewnie wspaniale sprawdza się na koncertach? Nasze koncerty to zabawne thrashowe imprezy… Wiemy już, że Sycylia ma dobrze rozwiniętą podziemną scenę metalową, bo zespołów u was nie braku je. A jak wygląda sytuacja z koncertami w innych rejonach waszego kraju, zapuszczacie się tam czasem? Mamy świetne zespoły na Sycylii. Schizo, Bunker 66 i wiele innych zespołów, ale niestety nie ma u nas żadnej sceny. Smutne, ale prawdziwe. Promocja "Mission Of Blood" będzie więc pewnie doskonałym pretekstem do odwiedzenia nie tylko Neapolu czy Rzymu, ale może też innych krajów europejskich? Planujemy trasę na następne lato, mam nadzieję. Będziemy was informować!! Chyba najlepszym rynkiem nie tylko dla thrashu, ale i generalnie heavy metalu, są Niemcy. Myślicie o jakiejś zakrojonej na szerszą skalę akcji promocyjnej w tym kraju, tym bardziej, że macie wydawcę z tego kraju? Niemcy są jednym z najlepszych rynków dla prawdziwego metalu w Europie, a Thomas nadal wykonuje kawał dobrej roboty. Ale gdybyś stanął przed wyborem: cofnąć się w czasie i zaczynać karierę w latach największej popularności thrashu w latach 80-tych, czy też granie tej muzyki tu i teraz, wybrałbyś pewnie tę drugą opcję? Oczywiście w lata 80-te!!! Masz rację, nie ma co iść na łatwiznę, chociaż w latach 80-tych też, wbrew pozorom, było trudno się przebić. Dziękuję za rozmowę! Wielkie dzięki za wasze wsparcie!!! Nasz album "Mission Of Blood" jest już w sprzedaży!!! Kupuj lub giń!!! Thrash aż do śmierci!!! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Iron Shield

THRASH BOMBZ

47


Brazylijczycy z Woslom pogrywali sobie przez kilkanaście lat thrash metal, aż w końcu skompletowali właściwy skład i ich kariera nabrała niewyobrażalnego wprost przyspieszenia. W ciągu trzech lat wydali dwa albumy wypełnione melodyjnym, ale ostrym niczym żyletka z czasów przed dominacją produktów made in China, thrashem. Coraz częściej też koncertują, nie ograniczając się do ojczyzny czy krajów ościennych - zjeździli Europę, byli także dwa razy w Polsce. Powoli przygotowują też kolejny album, koncentrując się na razie na pierwszym DVD, tak więc nie można było pominąć okazji do rozmowy z przedstawicielem zespołu:

Nic nie stanowi dla nas problemu! HMP: Metal jest w Brazylii bardzo popularny, a thrash szczególnie, zwłaszcza od czasów ogrom nych sukcesów Sepultury. Wy jednak nie poszliście w ślady słynnych rodaków, nie dołączyliście też do grona kapel grających brutalny thrash czy nawet thrash/death metal - wygląda na to, że inspiruje was bardziej amerykańska scena Bay Area, tego typu klimaty? Fernando Oster: Tak, masz stuprocentową rację. Choć kochamy twórczość naszych pobratymców z Sepultury albo Krisiun, jesteśmy bardziej zapatrzeni w San Franscisco Bay Area Thrash z lat 80tych, grupy takie jak Exodus, Testament, Metallica i wiele innych. To właśnie one nas najmocniej inspirują. Dlatego postanowiliście założyć w 1997r. zespół i Woslom stał się dla was szansą przejścia z etapu fan do etapu twórca? Tak, byliśmy wtedy dzieciakami i postanowiliśmy założyć zespół. Od tamtego czasu wiele rzeczy się zmieniło. Dziś mówimy, że Woslom powstał w 2009 albo w 2010 roku, kiedy pierwsze nasze wydawnictwo było gotowe w całości, album o znamiennym tytule "Time To Rise".

Próbowaliście więc, z powodzeniem, dostosować brzmienie płyty do tego co gracie? A ponieważ lubicie techniczny melodyjny thrash, tak to właśnie wyszło? Tak, to absolutna prawda. Zadbaliśmy o wszystko. Mieliśmy kilka pomysłów i próbowaliśmy je zawrzeć na albumie. Nie było to łatwe, bo nie jesteśmy inżynierami dźwięku, ale i tak uznaliśmy, że możemy uzyskać właściwe efekty. Metallica, Exodus, Testament czy Megadeth długo można by wymieniać nazwy kapel, które miały na was ogromny wpływ. Odbieram jednak waszą twórczość w ten sposób, że nie staracie się kopiować czy naśladować tych zespołów, ale to wychodzi bardziej podświadomie, po setkach czy tysiącach przesłuchań ich płyt, które są dla was nieustającym źródłem inspiracji?

Trwało to chyba jednak dość długo, bo początkowo nagrywaliście tylko demówki - nie byliście pewni tego, co robicie, z nagraniami albumu postanowiliście wstrzymać się do momentu, aż będzie to materiał dopracowany w 100 %? W tamtym czasie nie wiedzieliśmy co będziemy robić. Mieliśmy też sporo zmian w składzie zespołu, mieliśmy zupełnie inne spojrzenia na nasze życie. Tak więc, gdy tylko mogliśmy skompletować i ustabilizować nasze szeregi, mogliśmy na poważnie zacząć myśleć o nagraniu pierwszej płyty. Te zmiany pewnie nie ułatwiały wam życia, tym bardziej, że mieliście problemy głównie z wokalistami? Tak, to prawda. Przykładowo, zaraz po nagraniu pierwszego albumu z poprzednim wokalistą. Nagraliśmy jednak ten materiał jeszcze raz. Czyli dołączenie Silvano Aguilery pięć lat temu było dla was momentem zwrotnym i dopiero wtedy prace nad debiutanckim albumem mogły nabrać rozpędu? Dokładnie. Kiedy Silvano dołączył do zespołu i ustabilizowaliśmy skład, mogliśmy zacząć koncentrować się na dokończeniu krążka i rozpocząć prace nad jego wydaniem. To właśnie robiliśmy od tamtego czasu, ciężko pracowaliśmy. Materiał na "Time To Rise" mieliście pewnie w większości gotowy, wystarczyło więc wejść do studia, po doszlifowaniu partii wokalnych czy tekstów? Właściwie wszystko już mieliśmy nagrane, wszystkie podstawowe ślady i ścieżki. Potrzebowaliśmy dodać tylko wokale, tym razem wykonane przez Silvano. Zrobiliśmy kilka drobnych zmian, przearanżowaliśmy niektóre utwory, ale znaczna część materiału była już nagrana. Nagrywaliście w Acustica Studio i muszę przyz nać, że brzmienie waszego debiutu jest bardzo dobre - zarazem klasyczne, niczym z lat 80-tych, ale też nie archaiczne - jak udało wam się je osiągnąć? Tak, takie było założenie. Chcieliśmy żeby wszystko brzmiało old schoolowo, więc wszystko nagrywaliśmy i miksowaliśmy zupełnie tak samo jak robiło się to za dawnych lat. Jesteśmy stuprocentowo zaangażowani w ten proces, od samego początku do czasu, gdy nagrania znajdują się w procesie miksu i masteringu.

48

WOSLOM

Wiesz, tamte zespoły i wszystkie ich nagrania to było coś, co było z nami od czasu gdy sami byliśmy dzieciakami. To naturalne, że stworzyliśmy coś własnego na zasadzie lustrzanego odbicia tego co znaliśmy. Na pierwszym albumie być może zamieściliśmy coś takiego, wszak mamy kilka numerów skomponowanych we wczesnych latach istnienia kapeli. Mówiąc jednak o najnowszym albumie, "Evulostruction", możemy bardziej uzewnętrznić siebie, ponieważ istotne dla nas jest to, co czujemy obecnie i także dlatego, bo jesteśmy w wielu sprawach dojrzalsi. Inspiracje wciąż tam są, ale rządzą się zupełnie innymi prawami. Wierzę, że na następnym albumie jeszcze bardziej wyrazimy siebie, zachowując też to, co każdy z tych zespołów miał w sobie najlepszego. Co ciekawe ostatnimi czasy Metallica czy Megadeth wyraźnie spuściły z tonu, to już nie te same zespoły co kiedyś. Tymczasem wy, zwłaszcza na nowym albumie "Evolustruction", śmiało podążacie wytyczonym niegdyś przez te zespoły szlakiem, tworząc momentami wręcz nową jakość - wygląda więc na to, że warto było tyle lat poświęcić na próby i nagrywanie kolejnych de-


mówek, bo teraz macie efekty tej pracy? Tak, też tak uważam. Wciąż szukamy swojego brzmienia, swojej muzyki. Pozwalamy naszym inspiracjom być obok, ale stawiamy na interpretację naszych rzeczy. Próbujemy odnaleźć dla Woslom właściwą ścieżkę. To jest trochę skomplikowane, bo kiedy słuchasz Black Sabbath czy Slayera wiesz kim oni są, nawet jeśli nigdy wcześniej nie słyszałeś tego kawałka, czy linii gitar. Myślę, że właśnie w tym kryje się sekret, potrzebujesz własnego brzmienia i żeby być autentycznym. To największe wyzwanie z jakim się mierzymy. Wasza muzyka na "Evolustruction" stała się jeszcze bardziej melodyjna, partie gitar, zarówno riffy jak i solówki, są doskonałe - to chyba naturalna ewolucja, bez żadnej kalkulacji? Jest odzwierciedleniem tego jak nasz zespół obecnie się czuje. Wierzę, że na następnych albumach pójdziemy znacznie dalej. Lubimy melodie, szybkość i musimy tylko znaleźć sposób na każdy z tych elementów. Kilku utworów nie powstydziłby się klasyczny skład Megadeth z czasów LP "Rust In Peace" mieliście takie wrażenie odsłuchując na przykład "Breathless (Justice Fall)" czy "Purgatory"? Oba wspomniane numery to z całą pewnością nasze ulubione. I tak naprawdę, Megadeth to wcale nie jest nasze główne źródło inspiracji, powiedziałbym raczej, że są nimi bardziej Testament i Me-

Już dwa razy graliście trasy koncertowe w Europie, kilkakrotnie wystąpiliście też w Polsce. Jakie macie wspomnienia z naszego kraju? Polska jest wyjątkowa. To z całą pewnością metalowy kraj i mamy wielu wspaniałych przyjaciół od północy do południa waszego kraju. Naszym celem zawsze jest być także i u was podczas tras po Europie! Polska publiczność jest rzeczywiście jedną z najlepszych na świecie, czy też jednak wasi fani z Brazylii są bardziej szaleni? (śmiech) Cóż, wydaje mi się, że Polacy i Brazylijczycy są bardzo do siebie podobni. Jesteśmy tak samo zakręceni, ale może dlatego, że pijecie od nas więcej jesteście jeszcze bardziej zakręceni. (śmiech) Warto podkreślić, że jesteście zespołem w pełni niezależnym, tymczasem dużo koncertujecie, nie tylko w Brazylii, sprzedajecie wydane samodziel nie płyty i… udaje się wam to wszystko! Czyli można, przy odpowiedniej organizacji i determi nacji, być podziemnym zespołem i odnieść sukces, bo można o nim mówić w waszym przypadku? Tak. Lubimy być w undergroundzie. Jest raczej tak, że metal nie jest zbyt popularny, może poza Szwecją, ale z całą pewnością nie na całej planecie, ale na pewno tutaj w Brazylii i w Polsce. Tak naprawdę sukces możesz osiągnąć będąc w każdym z tych miejsc. Może nie będziesz bogaty, nie wygrasz kupy forsy, ale my nie jesteśmy żądni kasy. Kochamy być tutaj, grać naszą muzykę, robić to na czym nam zależy i podróżować po całym świecie, głosząc naszą nowinę każdemu, kto zechce po nią sięgnąć. Powoli pewnie zaczynacie już pracować nad trze cią, przełomową dla każdego zespołu płytą? Cóż, mamy trochę materiału, ale jeszcze się do niego nie przyłożyliśmy. Zabierzemy się do niego, gdy zakończymy cykl związany z "Evolustruction". Sądzę, że do końca tego roku nic nowego się już nie wykluje. W tym momencie pracujemy nad nowym DVD z wszystkimi ośmioma numerami, wideoklipem i kilkoma dodatkami. Wszystko będzie powiązane z "Evolustruction". Możesz już pokusić się o jakieś szczegóły związane z tym materiałem? Czego możemy się spodziewać - może tym razem bardziej zakręconego technicznie albumu? Mówiąc o kolejnym albumie, sądzę, że umieścimy na nim jeszcze więcej Woslomu niż dotychczas. Będziemy czuć się bardziej komfortowo. Jak dla mnie, będzie to nasze najlepsze wydawnictwo, jestem tego wręcz pewien.

Foto: Punishment 18

tallica. Te kawałki powstały naturalnie i brzmią dokładnie tak jak chcieliśmy żeby brzmiały - tak naprawdę kocham obie te kompozycje! Lubicie też chyba tradycyjny heavy metal, o czym świadczy chociażby "No Last Chance"? Ten numer ma dla nas wszystkie te cechy. Szybkość, melodia, kadencja, gitary, rozbudowane solo, świetne słowa. I zostaje w twojej głowie na długo po przesłuchaniu go w całości. Ale ostrego, thrashowego łojenia też nie brakuje na tej płycie, a "Pray To Kill" czy "Breakdown" świadczą o tym, że można połączyć w zwartą całość szybkość, energię i niezłe melodie? Tak, "Pray To Kill" powstał po to, by grać go na każdym koncercie. Ma łatwy refren do odśpiewywania razem z publicznością. Oba kawałki jednakże są szybkimi numerami zamykającymi się w czasie mniejszym niż trzy minuty, więc jak najbardziej są thrashowymi strzałami między oczy!

Pojawiły się może jakieś oferty firm zainteresowanych wydaniem waszego kolejnego albumu czy też nadal pozostaniecie niezależni i będziecie fir mować go sami? Nie będziemy polegać na osobach trzecich. Mamy kilku partnerów na całym świecie, zwłaszcza włoski Punishment 18, który rozprowadza nasz album po całej Europie. Myślę, że na nich możemy liczyć w kwestii rozprowadzania każdej naszej na całym świecie. Ale nawet wtedy, gdy będziemy musieli zrobić to sami, to nie ma problemu, będziemy to robić. Ale w przypadku tzw. oferty nie do odrzucenia, np. od Nuclear Blast, myślę, że nie będziecie się wahać? (śmiech) Podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią czy inną firmą tego typu zawsze przynosi ze sobą większe oczekiwania i poważniejsze obowiązki. Każda z takich spraw wymaga osobnego i spokojnego przeanalizowania. Oczywiście Nuclear Blast czy Century Media mogą nas wywindować na kolejny poziom. Jednakże nie martwimy się oto, jeśli się tak stanie to świetnie, jeśli nie, to nie jest to dla nas żaden problem.

Woslom - Time To Rise 2014/2010 Punishment 18

Dziwne, że czterech zafascynowanych thrashem młodzieńców nie poszło w ślady Sepultury zakładając thrashową kapelę, ale wzorce obrali sobie równie zacne. Chyba najbardziej słyszalnym w okresie nagrywania debiutu była wczesna Metallica, co zresztą nie dziwi przy zawartości demo "Woslom Remains Metallica" z przeróbkami numerów amerykańskiej legendy. Inne źródła natchnienia to zapewne Testament, Exodus czy Megadeth, stąd duży nacisk na gitary i aspekt techniczny kompozycji. I trzeba przyznać, że pomimo stricte podziemnej produkcji "Time To Rise" brzmi jak należy, zaś gitarowe partie są ozdobą tej płyty - zarówno w tych piekielnie szybkich numerach w rodzaju tytułowego, "Mortal Effect" czy "Downfall", ale i w bardziej rozbudowanych, bardzo długich kompozycjach jak "Power & Misery" oraz "Check Mate". Nie brakuje tu też utworów bardziej surowych, agresywniejszych, zwłaszcza od strony wokalnej ("Despise Your Pain", "Beyond Inferno"), ale z perspektywy czasu debiut Woslom jawi się jako swoista uwertura do nagranego trzy lata później "Evolustruction".

Woslom - Evolustruction 2014/2013 Punishment 18

Brutalny thrash metal ma w Brazylii wyjątkowo silną reprezentację, jednak Woslom zdecydowanie hołduje dokonaniom zespołów ze sceny amerykańskiej, przede wszystkim Megadeth, Testament i Me-talliki, od grania utworów której w drugiej połowie lat 90-tych. zresztą zaczynali. Na swym drugim albumie kwartet z Sao Paulo poszedł o krok do przodu w porównaniu z debiutanckim "Time To Rise" sprzed czterech lat. Kompozycje stały się jeszcze ciekawsze ("New Faith", tytułowy opener), bardziej złożone ("Purgatory") i dopracowane ("No Last Chance"). Owszem, wpływy wciąż są słyszalne, zresztą nie tylko w warstwie instrumentalnej, ale i w śpiewie Silvano Aguilery, ciążącego tym razem bardziej w stronę Mustaine'a niż Hetfielda, ale atutów na "Evolustruction" też nie brakuje. Głównym są partie gitarowe, zarówno konkretne riffy jak i zabójczo melodyjne solówki - czasem wręcz ma się wrażenie, że wybrzmiewa jakiś nieznany utwór z klasycznego i najbardziej udanego pod względem arty-stycznym okresu Megadeth, co chyba jednoznacznie świadczy o potencjale i klasie tych czterech Brazylijczyków. A ponieważ z każdą płytą uwalniają się stopniowo od tych wpływów, to zapewne na "trójce" pokażą już w 100 % na co ich stać! (4,5)

Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Wojciech Chamryk

Płyta to jedno, ale pewnie dopiero na koncertach dajecie czadu? Tak, dokładnie!

WOSLOM

49


Australia to ogromny kraj, tak więc przebicie się w nim, szczególnie w tak nieprzychylnych dla rocka czy metalu czasach, z mocną muzyką jest zadaniem niezwykle trudnym. Thrashersi z Mason nie tracą jednak nadziei na to, że kiedyś im się to uda, nie tylko zresztą w ojczyźnie. Mają ku temu powody, bo niezłą kartą przetargową jest tu ich debiutancki album "Warhead", a przy determinacji i podejściu lidera grupy, wokalisty i gitarzysty Jimmy'ego Bensona, naprawdę są spore szanse na to, że w końcu im się uda:

Czerpiemy z tego co kochamy! HMP: Zadebiutowaliście niedawno albumem "Warhead", nagranym po kilku latach istnienia zespołu punktem zwrotnym, który doprowadził do powstania i nagrania tej płyty, było zapewne okrzepnięcie obec nego składu zespołu? Jimmy Benson: Mason jest kwartetem od 2012 roku. Trzech poprzednich członków opuściło zespół, zostawiając mnie i Nondę z albumem gotowym do nagrania i brakiem muzyków zdolnych do jego realizacji. Materiał ten został wydany później jako "Warhead". EPkę "Mason" nagraliście jeszcze jako kwintet, a trafiły na nią cztery utwory powtórzone później na albu mie - tamten skład nie miał odpowiedniego potencjału, by zmierzyć się z nagraniem dłuższego materiału? Powodem ponownego nagrania czterech utworów z EPki była zwykła chęć zrealizowania ich jeszcze raz, uznaliśmy, że musza zostać potraktowane w odpowie-

współczesnej muzyce, bo w końcu ile można słuchać kolejnych klonów Slayer czy Destruction? Całkowicie się z tym zgadzamy. Sądzimy, że najważniejszą rzeczą w muzyce jest właśnie własna tożsamość, a także umiejętność korzystania inspiracji i przekuwanie ich w coś własnego, ponieważ Slayer i Destruction może być tylko jeden. W waszym przypadku było chyba jednak tak, że największy wpływ na brzmienie i styl Mason miały amerykańskie zespoły, głównie z Bay Area? Ciężko w dzisiejszych czasach być grupą thrashową i nie unikać wpływu muzyki z tamtych lat. Dlatego jesteśmy tak otwarci i przesiąknięci różnymi gatunkami, od hard rocka w rodzaju AC/DC i Van Halen poczynając, przez NWOBHM, Iron Maiden, aż na death metalu grupy Cannibal Corpse kończąc.

tach, które są dla nas bardzo ważne. A co w waszym przypadku uznajecie za sukces? Samo nagranie i wydanie płyty pewnie jest już dla was czymś znaczącym i kolejnym etapem w rozwoju zespołu? "Warhead" to tylko jeden mały kamyczek milowy, który udało się nam osiągnąć, ale wciąż jesteśmy zbyt daleko by znaleźć się czołówce. Aby zbliżyć się tam jeszcze bardziej zamierzamy pracować jeszcze ciężej, zwłaszcza gdy już zasiądziemy do pisania nowego materiału. "Warhead" wydaliście jednak samodzielnie - nie było firm zainteresowanych firmowaniem tej udanej płyty? W Australii ciężko jest wybić się kapelom heavy metalowym. Dlatego koncentrujemy się na większych krajach, z dużą populacją i z ludźmi, którzy doceniają takie granie. Mimo to, fantastycznie było supportować na małej scenie Down Under, czy czuć satysfakcję, że któraś z lokalnych stacji radiowych czy telewizyjnych puściła coś naszego. Dziwi mnie to o tyle, że australijskie firmy koncen trują się co prawda na bardziej ekstremalnych odmianach metalu, ale macie również wytwórnie wydające thrashowe kapele, jak na przykład Abysmal Sounds czy Battlegod Productions, poza tym mamy przecież liczne, specjalizujące się wręcz w thrashu, wytwórnie na świecie, głównie w Europie - nie szukaliście tam wydawcy, czy po prostu od razu założyliście, że wydacie swój debiut sami? Zdobycie kontraktu w Australii czy nawet w świecie graniczy niemal z cudem, zwłaszcza bez posiadania czegoś więcej aniżeli samej EPki. Koncentrujemy się na napisaniu solidnego albumu i zamierzamy nim przekonać jakąś wytwórnię. W każdym razie wciąż szukamy tej właściwej - kto wie, może poszczęści się nam w Polsce? Płyta trafiła do jakiejś większej dystrybucji, sklepów np. w Melbourne, czy też rozprowadzacie ją samodzielnie - wysyłkowo i w czasie koncertów? Melbourne posiada doskonale prosperującą scenę muzyczną, ale naszą EPkę można dostać tylko poprzez stronę Big Cartel, na naszych koncertach lub wejść w posiadanie cyfrowej wersji za pośrednictwem iTunes a także w kilku ważniejszych sklepach internetowych.

Foto: Mason

dni sposób. Mieliśmy też zmiany w naszym składzie i teraz znacząco różnią się od tych zawartych na EPce. To dlatego nagraliście te utwory ponownie, już tylko we czterech? Dokładnie tak. Nie szukaliście nowego wokalisty i od razu postanowiłeś zacząć śpiewać, czy też była to swego rodza ju konieczność, bo nie znalazł się nikt odpowiedni na miejsce Andrew Hudsona? Przesłuchiwaliśmy kliku potencjalnych wokalistów, ale żadnego ostatecznie nie wybraliśmy. Przestaliśmy więc szukać i wtedy ja postanowiłem stanąć na czele i zostałem nowym głosem w 2012 roku. "Warhead" to płyta ciekawa o tyle, że nie unikacie zarówno wpływów klasycznego, old schoolowego thrashu, jak i nowocześniejszego grania z wyrazistym groove, odwołującego się już do thrashu dekady lat 90-tych? Jesteśmy fanami metalu i thrashu z lat 70-tych, 80tych i z początku lat 90-tych, takich grup jak Metallica, Pantera czy Slayer. Nasze inspiracje wypływają także z Cannibal Corpse, Havok, Kreator czy Bee Gees. To naturalne, że czerpiemy tylko z tego co kochamy. Zgodzisz się pewnie ze mną, że takie połączenia dodają muzyce świeżości i wbrew głosom niereformowalnych ortodoksów są czymś nieodzownym we

50

MASON

Czyli to połączenie techniki i brutalności kręci was w thrashu najbardziej, co potwierdzają w całej okazałości numery takie jak "Imprisoned", "Product Of Hate" czy "Wretched Soul"? Tak. "Imprisoned", "Product Of Hate" oraz "Wretched Souls" są szybkie, wpadają w ucho i są bezlitosne. Każdy z tych kawałków zawiera dwie techniczne solówki gitarowe, które zostały dodane, gdy tylko udało nam się podnieść nasze umiejętności na tyle, żeby być z nich w pełni zadowolonymi. Od takiego grania już dość blisko do death metalu nie podążacie czasem w tym kierunku? Graliśmy z kilkoma lokalnymi death metalowymi grupami, ale niespecjalnie ciągnie nas w tym kierunku. Mimo to dość często czerpiemy z tego gatunku. Wydaje mi się, że fundamentem brzmienia i stylu Mason są partie perkusji - Nonda Tsatsoulis jest chyba takim kręgosłupem zespołu i jego rytmiczną opoką? Nonda jest napędem wszystkiego, jako perkusista jest niezwykle istotny. Myślę, że nie pozwolimy mu odejść z zespołu. Czyli potwierdza się tu stara prawda, że bez dobrej sekcji nawet najlepszy gitarzysta nie ma raczej szans na sukces? W naszej sytuacji mamy to szczęście, że mamy tak solidnego bębniarza jak Nonda. Jesteśmy dumni, że jesteśmy ze sobą na tyle zgrani, że widać to na koncer-

Australia to ogromny kraj, więc pewnie koncertujecie w najbliższych okolicach Melbourne, bo dalsze wyprawy wiążą się z dużymi kosztami? Cała kasa, którą zarabiamy idzie na podróżowanie. Australia to duży kraj, dlatego często się zdarza, że gramy w różnych strefach czasowych. Zarabiamy i wydajemy na podróżowanie - tak to się kręci. Pracujemy na tyle ciężko, że możemy pozwolić sobie na podróże po Australii, a w przyszłości z dużym prawdopodobieństwem wybierzemy się też do Europy. Nawet udział w nagraniu "Warhead" Jeffa Loomisa z Nevermore, którego grę słychać w balladowym "Lost It All", nie miał większego wpływu na spopularyzowanie waszej muzyki? Jeff Loomis jest chyba tematem najczęściej poruszanym od momentu gdy tylko go poprosiliśmy, żeby wziął udział w naszej sesji. Jest świetnym gościem i na gadaniu się nie skończyło, dlatego zagrał w "Lost It All". Czyli wciąż pozostajecie grupą czterech kumpli, grających w podziemnym zespole to, co lubią najbardziej, a cała reszta, jak popularność czy kontrakt z dużą firmą, byłby tu tylko ewentualnym miłym, ale nie wyczekiwanym przez was dodatkiem? Naturalnie, jesteśmy paczką przyjaciół grających zajebistą muzę. Nie robimy tego tylko dla zbicia czasu, to nasz sposób na życie i mamy nadzieję, że pewnego dnia znajdziemy wytwórnię, która umożliwi nam dotarcie z Mason do większej publiczności. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Przed wspomnianym "Phantom Time", nagraliście inny longplay - "Pulse of Terror". Jaka jest różnica pomiędzy obiema płytami? Myślę, że różnica jest całkiem widoczna. "Pulse of Terror" był bardziej strzałem w stronę olschoolowego thrash metalu. Po jego wydaniu zdecydowaliśmy się pójść w stronę bardziej cięższego i agresywniejszego brzmienia. Chcieliśmy równie pokazać nasz postęp w naszym graniu i dodać kilka nowych elementów.

Chcemy pisać kawałki, które po prostu chcielibyśmy usłyszeć Ostatnie lata rzuciły przed nami miliardy podobnych thrashowym kapel. Jedną ze świeżynek wyłaniających się z tego potoku jest amerykański Tormenter, który już swoje pierwszy kroki ma za sobą. Po dobrym przyjęciu debiutu " Pulse Of Terror", uzbrojeni w determinacje Amerykanie zaatakowali nas za pomocą "Phantom Time". HMP: Jestem pewna, że wiele naszych polskich maniaków nie do końca was zna. Opowiedzcie nam historię Tormenter! Carlos Rodelos: Opowiem wam krótko, bo nie chce zanudzić waszych czytelników (śmiech). Zespół powstał na początku 2007 roku, pierwotnie tylko po to by mieć co robić przez wakacje po ukończeniu szkoły wyższej. Chcieliśmy zagrać tylko parę koncertów przed tym jak pójdziemy z powrotem do szkół na jesień. Pograliśmy i napisaliśmy kilka kawałków, zagraliśmy kilka koncertów i tak zostało do dziś. Przez ostatnie siedem lat mimo wszystkich zmian w składzie, wciąż pracujemy nad naszym brzmieniem, by upewnić się, że wyróżniamy się w stosunku do naszych rówieśników. Przez ten czas mieliśmy przyjemność dzielić scenę z wieloma zespołami, na które się oglądaliśmy przez wiele lat, poznaliśmy wspaniałych ludzi, no i możemy robić coś co kochamy, czym jest granie muzyki.

się wybierać takie kawałki, które sprawiają nam dużo przyjemności grając je albo kiedy wiemy, że możemy się nimi pobawić. Obecnie pracujecie z EBM Records, jak podoba wam sie ta wytwórnia? EBM było na prawdę dobre przez lata. Pomogli nam wypromować naszą nazwę w miejscach, które inaczej byłyby dla nas niedostępne. Oczywiście byli wspaniali kiedy przyszło do wydania naszych dwóch ostatnich płyt. Na prawdę robili co w ich mocy, aby nasza wizja weszła w życie. Okładka "Phantom Time" jest bardzo fajna moim zdaniem i bardzo dobrze komponuje się z nazwą płyty. Czyj to był pomysł? To była praca zespołowa. Zajęło nam wiele czasu za-

W 2008 roku wydaliście na własną rękę "Assault from Beyond the Grave". Jak teraz rozpatrujecie poziom waszych umiejętności na tej płycie? Ciężko powiedzieć z takiej perspektywy czasu. Graliśmy w tedy ze sobą tylko rok, przed nagraniem tej płyty i od tego czasu bardzo wyewoluowaliśmy. Może kiedyś będzie mogli nagrać te kawałki jeszcze raz w stylu w jakim gramy teraz. Czy "Phantom Time" jest wprowadzeniem do waszego kolejnego albumu? Kiedy zamierzacie go wydać i jak będzie można go nabyć? Tak, "Phantom Time" pomógł nam dowiedzieć się co pominęliśmy w naszym brzmieniu i co możemy osiągnąć z tym co dodaliśmy do nowego materiału. Nie możemy nic ujawnić pod tym względem ale w tym momencie jesteśmy w końcowych stadium pisania muzyki. Mamy nadzieje wejść do studia podczas wakacji i wydąć płytę gdzieś w połowie jesieni. Jakie są wasze plany na przyszłość? Jakieś pomysły by podbić świat waszą muzyką? Zamierzamy wbić się na piękne pejzaże poprzez dodanie dużej ilości podświadomych wiadomości do naszych kawałków... nie no żartuje. Planujemy tylko dalej ciężko pracować i grać w nowych miejscach.

Foto: EBM

Graliście na wielu lokalnych koncertach i festiwalach. Jak wam się podobało? Było świetnie! Wspaniałe, że mogliśmy zebrać wszystkie najlepsze zespoły z południowej Kalifornii, by zagrać koncert, który zbierze wszystkich fanów. To jest genialne dla nas i dla fanów. To po prostu stwarza ogólnie dobrą atmosferę i przesłanie. Poznaliście bardzo dużo zespołów, jakie byście nam polecili? Jest tyle dobrych lokalnych zespołów, z którymi się spotkaliśmy i mieliśmy przyjemność zagrać, ale przez lata na samym wierzchu jest u mnie: Warbringer, Exmortus, Bonded By Blood, Madrost, Concrete Sledge, Bain Dead, Night Demon, Withavean, Skeptor, Velosity, Skoffin, Blade Killer, Extreminete, Extinction, Arsinal, Lethal Dossage, Sakryficer, Desecrete, Karpe D.M., Kaustik, Siron. Jestem pewien, że jest wiele innych zespołów, które zapomniałem wymienić, ale oni wszyscy są wspaniali i ciężko pracują aby zrobić dobrą muzykę. Ale w tym samym czasie dzieliliście scenę ze sporą ilością wielkich zespołów jak D.R.I. , Exhumed, Exodus i tak dalej. Jak to wspominasz? To jest zawsze super, żeby zagrać razem z zespołami, które wpłynęły na to, co gramy teraz. To jest też dobre dla nowego zespołu, ma się w tedy dobrą okazję do zaprezentowanie samych siebie. Przychodzą tam ludzie, którzy mogli nigdy w życiu nie słyszeć o twoim zespole i zbacza go po raz pierwszy. Fajne też jest, że możesz sobie pospędzać czas z tymi muzykami na backstage'u. To jest na prawdę genialne doświadczenie. Jest wciąż jakiś zespół, którego chcielibyście suppor tować ale jak dotąd nie mieliście okazji? Zdecydowanie! Za dużo, żeby zrobić listę. Ale rozmawialiśmy już o tym, jak wyglądałby nasz wymarzony festiwal, na którym chcielibyście się znaleźć. Bez żadnych ograniczeń, same gdybanie! No i składało by się to z: Iron Maiden, Dio, Megadeth, Testament (ze składem z "The Legancy"), Sleyer, Death, Sepultura (era "Arise"), Demolation Hammer, Morbid Angel, Cannibal Corpse, Suicidal Tendencies, Dark Angel i Overkill. Jest jeszcze wiele zespołów, które powinny znaleźć się na naszej liście. Miejmy nadzieję, że uda nam się wpaść na wszystkie te zespoły zanim będziemy musieli odłożyć nasze instrumenty. Podczas koncertów gracie zawsze jakiś cover. Na przykład Sepultury czy Exodusa. Jak dobieracie kawałki? Zazwyczaj bardzo przypadkowo. Przeważnie staramy

nim zdecydowaliśmy jak nasza EPka ma się nazywać. Chcieliśmy mięć tytuł, który dla każdego z nas będzie miała jakieś osobiste znaczenie. Ostatecznie padło na "Phantom Time". Pomysł na okładkę miał tak na prawdę Jahir i ja, a wcielone do życia zostało dzięki utalentowanemu Raulowi Gonzalesowi. Wasze teksty są głównie o horrorach, fikcji i wojnach. Powiesz nam coś więcej? Nie ma żadnego specyficznego stylu pisania, który używamy. Czasem chcemy żeby ocierało się to o tematykę śmierci, morderstwa. A czasem, chcemy aby wyrażał dokładnie te rzeczy, które dzieją sie w około nas. Staramy się pisać o czymś, co wychodzi z muzyki.

Bardzo mocno wierzymy w zasłużony sukces i tak długo, jak będziemy pisać muzykę, która przysparza nam radości i jak długo będziemy dawać z siebie wszystko to wiemy, że cała reszta z czasem przyjdzie. Jakieś ostatnie słowa? Chcemy tylko podziękować wszystkim, którzy nas wspierali przez te wszystkie lata. Bardzo doceniamy wasze wsparcie! Daria Dyrkacz

A co z waszymi inspiracjami? O czym myślicie, kiedy piszecie kawałki Tormentera? Oprócz naszych inspiracji chcemy pisać kawałki, które po prostu chcielibyśmy usłyszeć. To jest coś, co moglibyśmy sami słuchać. Żeby sprawiło, ze wstaniemy i wskoczymy w mosh czy zaczniemy machać głowami. Jeżeli tak sie dzieje, to w tedy wiemy, że mamy do czynienia z dobrym kawałkiem.

TORMENTER

51


Przemysł muzyczny to niezłe bagno Amerykańska grupa muzyczna Leviathan stanowiła solidny, lecz niezbyt wyeksponowany, filar progresywnej sceny metalowej w Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych. Choć ich debiutancki krążek to bez dwóch zdań bardzo dobrze uformowana progresywną masa, tak każde późniejsze dzieło zawierało już w sobie bardzo dużo niebanalnych i nieoczywistych motywów, których na próżno szukać w muzyce metalowej. Nawet tej progresywnej. Aktualnie pieczę nad zespołem sprawuje John Lutzow spod którego ręki wychodzi teraz praktycznie całość materiału grupy. Mogliśmy dzięki temu dowiedzieć się bardzo wielu rzeczy na temat działalności zespołu, jego historii oraz poznać kolejne świadectwo piętnujące bezduszność rynku fonograficznego. Poznaliśmy także dużo szczegółów dotyczących prac nad najnowszym wydawnictwem grupy, czyli "Beholden to Nothing, Braver Since Then". Aczkolwiek John trochę się plątał w zeznaniach, raz mówił, że nowa płyta jest wyrazem jego walki z religią, chwilę później twierdził, że nie zamierzał wcale atakować jakiejkolwiek z nich. Tak czy owak John nie skąpił nam wyjaśnień, dzięki czemu możemy do głębi poznać szczegóły tego, co się działo, dzieje i będzie dziać w obozie Leviathan. HMP: Album "Beholden to Nothing, Braver Since Then" jest już kilka dni po oficjalnej premierze. Założę się, że jesteś niezmiernie dumny z waszego najnowszego wydawnictwa, gdyż muzy cznie jest ono bardzo dobrze przygotowane i ukształtowane. Myślisz, że właśnie pobiłeś tą płytą wszystkie swoje poprzednie albumy? John Lutzow: Cieszę się, że mam szansę dosięgnąć potencjalnych fanów Leviathan w Polsce. Owszem, jestem dumny z nowego albumu. Włożyłem w jego stworzenie naprawdę dużo emocji i pieniędzy. Nowa płyta jest punktem kulminacyjnym i ostatnim rozdziałem mego muzycznego życia. Podchodziłem do tego przedsięwzięcia jak do ostatniej rzeczy jaką kiedykolwiek zrobię. Dlatego zobligowałem się, by sprawić żeby to nagranie było moim najlepszym dziełem jakie kiedykolwiek zrobiłem. Miałem wrażenie, że po "At Long Last, Progress Stopped to Follow" zaniedbałem trochę zespół. Naraziłem naszą reputację i naszą markę, przez wydanie podrzędnego produktu. Kompozycje były w porządku, jednak produkcja dźwięku była zrobiona po łebkach i przez to obniżyła jakość albumu. Nie mogę powiedzieć, by "Beholden To Nothing..." był najlepszą płytą jaką kiedykolwiek nagrałem, jednak jest ucieleśnieniem pracy mojego życia, pełnym pasji, oddania i szczerości. Do nagrania nowego albumu użyliście całej gamy różnych instrumentów, nie tylko gitar, perkusji i klawiszy. Skąd taka wizja? Zawsze miałem słabość do instrumentów orkiestrowych. Teraz w końcu mogłem je dodać do naszego nagrania, gdyż w końcu mam dostęp do wspaniałych muzyków. Kiedyś mogłem się posiłkować jedynie samplami i dźwiękami z syntezatora. Wszystkie partie skrzypcowe i altówkowe zostały zagrane przez Rachel Segal. Chodziłem z nią przez ja-

kiś czas. Kilku jej przyjaciół z filharmonii z Kolorado także nagrało parę partii, choć nie są wymienieni w booklecie. Rachel jest skrzypaczką światowej klasy, aktualnie gra w orkiestrze symfonicznej w Finlandii. Wszystkie inne partie na pozostałych dodatkowych instrumentach, w tym te na etnicznych bębenkach, są zagrane przeze mnie. Minęło już trochę czasu odkąd wróciliście na łono metalowej sceny z "At Long Last..." w 2011 roku. Wcześniej grałeś z Derekiem Blakiem w projekcie Braver Since Then. Jak to się stało, że Leviathan znów zaczął grać i funkcjonować? Przywrócenie Leviathan do życia było swoistym sprawdzianem tego, czy jesteśmy w stanie odnowić szacunek jakim nasz zespół się cieszył na scenie progmetalowej w latach 90-tych. W Braver Since Then byliśmy w trzech piątych Leviathanem. Brakowało nam tylko Jeffa Warda oraz pogodzenia się z poprzednim frontmanem grupy, Ronem Skeenem. Gdy już skontaktowałem się z nimi obydwoma za pomocą Internetu, nie było to trudne by na nowo poczuć chemię, która zaowocowała potem serią wspaniałych koncertów. Mógłbyś nam powiedzieć parę słów o twoim projekcie muzycznym Braver Since Then? Kiedy został on przez ciebie utworzony, czy udało wam się coś nagrać i jak wygląda muzyka, którą ten zespół grał? Braver Since Then był od zawsze moim projektem pobocznym. Był on miejscem, w którym mogłem nagrywać materiał, który przerażał muzyków z Leviathan. Do Leviathan dołączyłem w 1990 roku. Cały materiał był wtedy tworzony przez Roniego Skeena. Dopiero po "Deepest Secrets Beneath" mogłem wesprzeć zespół własnymi kompozycjami. Większość słuchaczy może łatwo stwierdzić, że część tego, co piszę nie jest normal-

nym metalem czy rockiem. Kolejnym powodem do założenia Braver Since Then była chęć pracy z bliskimi mi przyjaciółmi. Na pierwszym albumie Braver Since Then z 1994 roku śpiewa Derek Blake. W tym czasie wiedzieliśmy, że Jack Aragon nie będzie mógł pozostać na stanowisku wokalisty w Leviathan. Pierwszy album Braver Since Then więc był w gruncie rzeczy przesłuchaniem Dereka na wokalistę w Leviathan. Ron dał mu szansę, jednak Derek nie był jeszcze gotów do takiej roli. Dlatego wtedy wybraliśmy na wokalistę Jeffa Warda, był najlepszym możliwym wówczas wyborem. Musiał tylko przeprowadzić się do nas z Teksasu, by z nami grać. Inną zabawną rzeczą związaną z Braver Since Then jest fakt, że materiał z każdego albumu tego projektu był potem obecny na płytach Leviathan. Takie utwory jak "Passion Above All Else", "First Loves Forgotten", "Legacy Departing", "Born Unto" oraz "Madness Endeavour" były z początku odrzucane jako zbył słabe albo za mało metalowe dla Leviathan. Gdy je nagrałem pod szyldem Braver Since Then, Ron zmieniał zdanie. Zrozumiał ich potencjał i dostrzegł drzemiące w nich emocje i poprosił o ponowne ich nagranie na płytach Leviathan. Jak wygląda aktualnie sytuacja z Braver Since Then? Część utworu tytułowego najnowszego albumu Leviathan: "Beholden To Nothing, Braver Since Then" zwiastuje połączenie moich dwóch zespołów. Ponieważ jestem teraz jedynym twórcą utworów, nie widzę potrzeby, by rozdzielać te projekty. Jestem w pełni świadom, że moja twórczość może nie być łatwa dla każdego. Liczba sprzedanych albumów pokazuje, że Leviathan nie jest już tak chętnie kupowany jak kiedyś. Wiem, że jest to spowodowane po części tym, że moje utwory nie są łatwo przyswajalnym metalem. Czasami się zastanawiam czy robię coś nie tak lub czy tworzenie tak abstrakcyjnej sztuki nie jest przejawem arogancji z mojej strony. Jednak nie tworzę tego z zamiarem by się to potem sprzedało. Pod koniec dnia jestem szczęśliwy z tego co stworzyłem. "Beholden to Nothing..." niesie tę pogoń za indywidualnością i celem. Potrzeba niemałej odwagi, by nagrać coś o czym wiesz, że może się spodobać tylko tobie. Odpowiadając na twoje pytanie, Braver Since Then już nie istnieje. Kto był odpowiedzialny za brzmienie na waszej najnowszej płycie? Ścieżki nagrywaliśmy w moim studiu w Aurora w Kolorado. Miks został przeprowadzony w studio Colorado Sounds w Denver, a mastering zrobił u siebie w Teksasie Ty Tabor. Produkcją dźwięku zająłem się osobiście z pomocą Dereka Blake'a, Jeffa Warda oraz Martina Schrodera. Czy sesja nagraniowa przebiegła raczej gładko? Jedyną trudnością jaką napotkałem było wyczerpanie emocjonalne. Spędziłem ponad 2000 godzin nad tymi nagraniami. Przerabiałem wielokrotnie niemal każdy aspekt każdego utworu. Podszedłem do tego, jakby to miało być moje ostatnie nagranie

Foto: Leviathan

52

LEVIATHAN


jakie kiedykolwiek zrobię. Czy teksty utworów podążają za jakimś określonym motywem lub konceptem? Czy stanowią spójną historię? Jedyny motyw przewodni jaki się tu pojawia w kilku utworach, to moja walka z religią. Pozostałe są jedynie emocjonalnym wyrażeniem tego, co mi się przydarzyło w życiu w ciągu kilku ostatnich lat. Teksty bardzo mocno krytykują religie oraz wyznania. Zdaje się, że głównie skupiają się na religii chrześcijańskiej, nie poruszając zupełnie kwestii, na przykład, islamu. Czy taki był twój zamiar, by je ukształtować w ten sposób? Nie zamierzałem, by ten album był atakiem na jakąkolwiek religię. Starałem się być obiektywnym i neutralnym jak to tylko było możliwe. Teksty pisałem opierając je na swoich doświadczeniach, głównie z religią chrześcijańską. Przez wiele lat uczyłem się o wschodnich i zachodnich religiach w college'u. Był taki moment w moim młodym życiu, w którym miałem zostać księdzem katolickim. Religia była największą areną walk w moim życiu. Poświęciłem jej wiele lat i nigdy nie znalazłem w niej żadnej duchowości. Osobiście uważam religię za bardzo niepotrzebny i niszczący biznes. Wydobywa z ludzi to, co najgorsze, a jednocześnie każda religia chełpi się pomaganiem tym, którzy nie potrafią pomóc sami sobie. Jako ludzkość powinniśmy żyć dla siebie, w chwili bieżącej. Musimy być uczciwi wobec siebie i burzyć wszelkie bariery, które rodzą konflikty między nami. Traktowanie siebie nawzajem z szacunkiem i uczciwością - to powinna być nasza religia. Przepraszam za perorę.

jazzem, flamenco, folkiem, muzyką klasyczną oraz doprawione do smaku progresją. Ten album to moja nowa obsesja. Zostanie wydany pod koniec 2014 roku. Wtedy też powinno się ukazać nasze koncertowe DVD oraz interaktywny music book. Jestem podekscytowany tym, jaki potencjał ma ten zespół. W mojej najbliższej okolicy nie ma popytu na coś takiego, jednak jest wiele miejsc, w których takie trio będzie witane z otwartymi ramionami.

kompletną kontrolę. Przedsprzedaż szła znakomicie. Niestety, gdy ukończyliśmy album, Century Media postanowiło zagrać ostro. Zagroziło dystrybutorom, że ich od siebie odetnie, jeżeli ci zgodzą się kupować nasz album bezpośrednio od nas. Pogrążyło to zupełnie sprzedaż naszego albumu i doprowadziło zespół do ruiny. Wierzę, że gdyby Internet wtedy był większy i bardziej popularny, to udałoby nam się przeżyć ten okres.

"Beholden To Nothing" zostało wydane poprzez Stonefellowship Recordings. Tak samo jak poprzedni album. To są jedyne wydawnictwa tej wytwórni muzycznej. Czyżby to była twoja firma? Tak, Stonefellowship Recordings to moja własna wytwórnia. Założyłem ją by wydawać moje płyty z Braver Since Then. Jeżeli chcesz wydawać własne płyty, stworzenie wytwórni jest praktycznie czystą formalnością. Wydałem także przez nią wszystkie trzy albumy studyjne Braver Since Then, "Leviathan Resurrected" oraz wznowienia starszych płyt Leviathan.

Nagraliście "Night Comes Down" na kompilację "A Tribute to Judas Priest: Legends Of Metal Vol.II", które wydało Century Media w 1996 roku. Century Media użyło tego utworu jako karty przetargowej. Zaszantażowali nas. Można to tylko opisać jako agresywne trzymanie za gardło. Czekali tylko aż nagramy w studio ten jeden utwór Judas Priest. Obiecali, że pokryją wszystkie koszty oraz to, że nam zapłacą. Kiedy jednak skończyliśmy nagrania, powiedzieli, że nic nam nie dadzą póki nie podpiszemy z nimi długoterminowego kontraktu, który dawał im także prawa do "Riddles...". "Riddles..." zostało wydane zanim w ogóle zaczęliśmy rozmowy z Century Media, koszty jego nagrania pokryliśmy z własnej kieszeni. Do dziś nie dostaliśmy ani grosza z tamtych albumów wydanych przez Century. Przemysł muzyczny to niezłe bagno.

Zanim Jeff Ward dołączył do zespołu, w Leviathan śpiewał Tom Braden i Jack Aragon. Dlaczego żaden z tej dwójki nie zagrzał miejsca na dłużej? Nigdy nie potrafiłem się dobrze porozumieć z Tomem Bradenem. Zbyt duża różnica pokoleniowa. Jack Aragon był wokalistą mego zespołu z liceum

Skoro jesteśmy przy temacie kompilacji. Wasz

Foto: Leviathan

Dlaczego postanowiłeś wstawić głos Witalija Kliczki w jednym utworze? Jestem wielkim fanem Kliczki. Ta jego wypowiedź została umieszczona z wielu powodów. Po pierwsze, jest to fragment wywiadu, w którym Witalij mówi po niemiecku. Chciałem w ten sposób uhonorować ten kraj. Niemieccy fani zawsze bardzo nas wspierali. Po drugie, bardzo się utożsamiam z tym, co on tam mówi. Identyfikuję się z tym. Przetrwał najczarniejszy okres swojego życia i wyszedł z tego lepszy oraz silniejszy. Mam nadzieję, że znalazł też w tym swoje zbawienie. Istnieje całkiem pokaźna grupka zespołów, które używają nazwy Leviathan. Miałeś kiedyś jakieś problemy z tym związane? Ktoś kiedyś pomylił was z innym zespołem albo też straszył prawnikami? Zabawną sprawą jest fakt, że przez całe lata dziewięćdziesiąte Ron Skeen był właścicielem tej nazwy i prawnie ją zarejestrował. Co jakiś czas trafialiśmy na inne zespoły, które używały naszej nazwy. Pisaliśmy zawsze do nich, że nie mają prawa by publikować nagrania i wydawać albumów pod tą nazwą. Po naszym rozpadzie w 1998 roku Ron nie odnawiał patentu i nasze prawa wygasły. Ten death metalowiec, Jef Whitehead czy też Wrest, jak kazał na siebie mówić, zarejestrował swój zespół pod tą nazwą. Był jej właścicielem aż do 2011 roku. To był czysty łut szczęścia, że udało nam się odzyskać prawa do tej nazwy. Musiałem zapłacić sporo siana prawnikowi. Wiedziałem, że jeżeli chcę iść naprzód z Leviathanem, muszę być w posiadaniu pełnych praw do używania tej nazwy. Dlatego wszystkie domorosłe Leviathany mogą już szukać nowej nazwy. Ta jest zajęta. Poza tym, jaki inny Leviathan wydawał płyty i merch od 1991 roku? Większość ludzi wie, który Leviathan jest tym prawdziwym (śmiech). Zaprosiłeś Chrisa Lasegue oraz Jason Bodreau do udzielenia się na nowej płycie. Jaka była ich rola podczas sesji nagraniowej? Kto jeszcze gościn nie wystąpił na "Beholden To Nothing..."? Chris oraz Jason pracowali nad jednym utworem, każdy z nich nad innym. Ich udział w tym przedsięwzięciu był bezcenny. Poza różnymi perkusistami oraz muzykami symfonicznymi wymienionymi w booklecie, cała muzyka została nagrana przeze mnie Jeffa oraz Dereka. Mogę także z dumą powiedzieć, że razem z Jasonem i Chrisem pracuję nad nowym albumem. Będzie to nowoczesny shred. Akustyczne motywy fusion połączone z

- Tyrant's Reign. Ten zespół założył Jason Boudreau. Jack był świetny, jednak miał pewne problemy zdrowotne, które uniemożliwiły mu śpiewanie w zespole. I tak był głównie gitarzystą. Cieszę się, że Tom Braden dobrze sobie radzi w swoim nowym zespole razem z Ty Tammeusem.

utwór "Paying the Toll" był obecny na dwóch wydawnictwach: "Powermad 1997" Global Connections oraz na "Warzone V" z 1998 roku, wydanego przez grecki Metal Invader. Wiedziałem tylko o samplerze z Powermada. Graliśmy na tamtym festiwalu. Było fajnie.

Wydałeś niedawno zremasterowane wydawnict wo "Deepest Secrets Beneath & Leviathan EP". Czy zamierzasz także wydać ponownie "Riddles..." albo "Scoring the Chapters"? Bardzo bym chciał. Póki nie ma wystarczającego zapotrzebowania, nie jest to wykonalne finansowo.

Czy zamierzacie coś grać w Europie w najbliższych miesiącach? O ile będą jakieś propozycje koncertowe. Tutaj wkraczacie wy. Jeżeli ktoś chce zobaczyć Leviathan na żywo, proszę, molestujcie o to jakikolwiek zespół planujący trasę, promotorów, organizatorów festiwali i właścicieli klubów. Z chęcią będziemy supportować inne zespoły. Jesteśmy gotowi by wskoczyć do samolotu. Leviathan nigdy nie był tak dobry i naprawdę czekamy na to, by pokazać to reszcie świata.

Co takiego się wydarzyło w zespole, że w 1998 roku Leviathan nagle zniknął z powierzchni ziemi? Główną przyczyną, która stała za rozpadem zespołu, były pieniądze. To jest już niemal standardowa sprawa we wszystkich zespołach, które zaczynają odnosić sukces. Byliśmy najlepszymi kumplami pod słońcem po nagraniu "Scoring the Chapters". Uwolniliśmy się wtedy także od kontraktu z Century Media. Byli dla nas okropni. Myśleliśmy, że z naszą reputacją jesteśmy w stanie samodzielnie wydać płytę, mając przy tym nad nią

Wielkie dzięki za czas jaki nam zgodziłeś się poświęcić. Stay heavy! Ja też dziękuję za zainteresowanie oraz za świetne pytania. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

LEVIATHAN

53


Muzyka jako pierwsza, sława przyjdzie jako druga! Młodzi Norwegowie z Unchained Beast zadebiutowali niedawno EP-ką "Guiding The Lamb" - solidnym thrashowym, choć nie do końca, materiałem. Co prawda brzmienie tej płytki pozostawia wiele do życzenia, jednak nie brak na niej momentów świadczących zarówno o potencjale jak i ogromnym sercu muzyków do grania. Dlatego zadaliśmy kilka pytań perkusiście grupy: HMP: Zaczynaliście jako cover band Metalliki, a co sprawiło, że postanowiliście pójść o krok dalej i założyć Unchained Beast? John-Vidar Antonsen: Wiosną 2010 roku wraz z kilkoma przyjaciółmi zacząłem eksperymentować z tą kapelą grającą kawałki Metalliki. Postanowiliśmy, że nazwiemy się No Leaf Clover, tak jak utwór z płyty "S&M" i zaczęliśmy próby. Brak perspektyw i możliwości odbywania prób w sali zmusiły mnie do kupienia kilku cyfrowych urządzeń i umieszczenia ich w mojej piwnicy. Po jakimś czasie w okolicach października doszliśmy do wniosku, że granie Metalliki nam nie przystoi. Chcieliśmy czegoś więcej. Zaczęliśmy tworzyć własne kawałki i tak narodził się Unchained Beast! Od początku założyliście, że to thrash kręci was najbardziej i nadal będziecie go grać, ale już w

"Breaking The Law" czy "Run To The Hills" długo przed tym, zanim dowiedziałem się czym jest ta ciężka muzyka. Kochałem je. Wiem też, że Adrian, podobnie jak ja, ma ogromne klasycznie heavy metalowe podstawy - nie tylko kocha AC/DC, ale także gra w trybutowej kapeli poświęconej tej legendzie. Określiłbym was zresztą bardziej mianem zespoły stricte metalowego, nie thrashowego, bo preferujecie raczej średnie tempa, bez szaleńczej, thrashowej łupanki i ostrych przyspieszeń? W moim odczuciu, thrash metal to coś znacznie więcej niż szalone bębnienie czy łamiące kości riffy. To nie jest koniec świata jeśli nasza muzyka nie mieści się w kategoriach "thrash". Najważniejszą rzeczą jest czuć muzykę i łączyć ją, znajdować drogę pomiędzy jednym a drugim. Mamy etykietkę

Brzmienie "Guiding The Lamb" delikatnie mówiąc nie powala, brakuje mu mocy i thrashowego uderzenia, perkusja też brzmi bardzo syntetycznie - to kwestia studia czy braku waszego doświad czenia przy nagrywaniu? Zdecydowaliśmy się na jedno z lokalnych studiów i dostaliśmy dokładnie to, za co zapłaciliśmy. Chcieliśmy uzyskać własne brzmienie, dlatego gitary mogą brzmieć trochę surowo. Co do perkusji, to musieliśmy użyć zsamplowanych dźwięków, bo gonił nas czas. Talerze są jednak prawdziwe, sam je nagrywałem. Jeśli kiedykolwiek zbliżymy się na tyle blisko do tego, by wydać album, to nie będziemy na niego skąpić pieniędzy! Za to na koncertach pewnie wszystko brzmi już jak należy? Sądzę, że mogę mówić za cały zespół, więc kiedy mówię, że jesteśmy kapelą koncertową, to należymy do sceny na której się znajdujemy. Jest to zaskakująco smutne, że wciąż jesteśmy tak oddaleni od prawdziwej metalowej sceny. Rzadko dostajemy szansę by gdzieś zagrać, a kiedy już się to udaje, to dla niewłaściwej publiczności. Macie pewnie więcej utworów niż te cztery, nie licząc intro, zarejestrowane na "Guiding The Lamb"? Jak powiedziałem wcześniej, mamy wiele kawałków, które na EP-ce się nie znalazły. W zasadzie, mamy osiem numerów. Pozostałe są nadal w wersjach demo, ale możecie ich posłuchać na naszym soundcloudzie i youtubie. Bywa, że sięgacie jeszcze po jakieś covery, czy też koncentrujecie się już wyłącznie na autorskim materiale? Kiedy mamy szansę gdzieś zagrać, zawsze przyglądamy się czyj numer możemy przerobić, by wypełnić czas. Naszym celem jest pisanie własnych kawałków, co ostatnio nie ma miejsca z powodu zawieszenia działalności po wydaniu EP-ki. Wrócimy jednakże za niedługi czas z nową porcją demówek! Zapewne koncentrujecie się obecnie na promocji EP-ki i to jest waszym priorytetem na najbliższe miesiące? Dokładnie! Pracujemy nad tym by wypuścić ją w świat, promować siebie i naszą debiutancką EP-kę tak bardzo jak tylko będzie to możliwe w ciągu najbliższych miesięcy. Działamy powoli, ale z całą pewnością zbliżamy się do trybu pisania i będziemy kontynuować prace nad nowymi numerami w nadchodzących miesiącach!

Foto: Unchained Beast

pełni autorskim wydaniu? Tak, jakkolwiek nie lubimy być szufladkowani do jakichkolwiek kategorii, to musimy przytaknąć, że thrash metal znalazł w naszych sercach szczególne miejsce. W naszych późniejszych latach zakochaliśmy się także w progresywnym metalu czy melodyjnym death metalu, co jak sądzę znajdzie swoje odbicie w naszej nadchodzącej twórczości! Nie wydaje mi się, że odejdziemy od thrashowego brzmienia, ale któż to na chwilę obecną wie? To dlatego słyszę w waszych utworach również wpływy tradycyjnego heavy metalu z lat 80-tych, zwłaszcza w "Split Of Conscience" - to też pewnie nie przypadek? Tak, jak najbardziej. Wydaje mi się, że dla wielu fanów heavy metalu "początkowym poziomem" zamiłowania były takie grupy jak Iron Maiden czy Judas Priest. Pamiętam jak sam zasłuchiwałem się

54

UNCHAINED BEAST

"thrashowej" kapeli, bo się tak czujemy, to jest to, co nam najbardziej odpowiada. Dopiero po trzech latach istnienia zespołu zdecy dowaliście się na nagranie debiutanckiej EP-ki tyle trwało kompletowanie materiału, zdobycie funduszy na nagranie i wydanie tej płytki? Mieliśmy dość materiału by zrealizować czteroutworową EP-kę już na początku 2012 roku, a "Guiding The Lambs" była w trakcie realizacji, jeszcze zanim doczekała się tytułu. To był okres licznych zmian, planowaliśmy na niej zamieścić "Fury Consumes", nasz drugi kawałek z 2011 roku oraz "Spear Of Vac" z 2012 roku, ale zostało to zawieszone ze względów finansowych. Kiedy ostatecznie pojawiło się światełko w tunelu, pracowaliśmy nad ostatnimi szlifami i napisaliśmy "Split Of Conscience" specjalnie na potrzeby tej EP-ki, więc będzie ona zawierać przynajmniej jeden świeży i dotychczas nieznany numer.

Od powodzenia "Guiding The Lamb" uzależnia cie ewentualną karierę, czy też nie ma to dla was dużego znaczenia i bez względu na okoliczności będziecie grać dalej? Naszym mottem zawsze było: "Muzyka jako pierwsza, sława przyjdzie jako druga". Nawet jeśli naszym celem jest dostanie się wyżej i zostanie profesjonalną kapelą, która chce coś pokazać światu, do czego jesteśmy zdolni, to nasza muzyczna pasja zawsze będzie na pierwszym miejscu. Gdy tylko będziemy wiedzieć, że to, co robimy jest dobre to się tak stanie, a jak nie, to naprawdę nie dbamy o to. Patrząc na naszą kreatywność i pracę mogę powiedzieć, że nabiera to realnych kształtów i staje się czymś, z czego będziemy dumni i będzie nas napędzać wystarczająco do dalszego działania. Czyli najważniejsza jest dla was muzyka, reali zowanie swej pasji, a cała reszta jest już tylko miłym dodatkiem i następstwem tego, że kiedyś postanowiliście grać? Jasne, będziemy dalej tworzyć wspaniałą muzykę i mamy nadzieję, że wszyscy ją polubicie tak bardzo, jak my ją polubiliśmy! Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak


z tymi ze standardami... ale nie można ich za to winić.

Jest dla pijanych gości z nadwagą Jeżeli ktoś myśli, że prawdziwy bunt w metalu już przeminął, to Amerykański Speedboozer jest dowodem, że grubo się myli. Pełni nienawiści, piwa i miłości do muzyki, amerykanie dają jasno do zrozumienia czym w życiu się kierują.

HMP: Przedstawcie się polskim fanom! Jimmy: Jestem Jimmy, jest też także Devon (z którym założyłem zespół) i nasz nowy kolega na basie, Kenny. Gdzieś tam są. Pewnie pijani albo oglądają Netflix. Gracie coś pomiedzy Motorhead a Venom z pewnymi punkowymi wpływami. To jest to, co chcieliście osiągnąć? To był podstawowy wzór. Chciałem mieć zespół inspirowany surowym, brudnym oldschoolowym metalem z dużą ilością hardcoru i punka z aspołecznym nastawieniem. Venom i Motorhead razem z Warfare i zdecydowanie z Bulldozer - który był inspiracją do nasze nazwy, Speedboozer - byli jednymi z moich największych inspiracji dla brzmienia, które chcieliśmy osiągnąć we wczesnych latach. Może jesteśmy niechcianym dzieckiem Venom i Fear? Wszyscy słuchaliśmy oldschoolowego punka i hardcora, jak Sheer Terror i Poison Idea - lista jest nieskończenie długa... dosłownie - w raz z dłużą ilością metalu. Kochamy post-apokaliptyczne filmy itd.

Nie myślicie nad nagraniem teledysku do najnowszego albumu? Myśleliśmy nad tym trochę, ale nie sądzę, żeby to miało miejsce jeżeli mam być szczery. Jesteśmy ekstremalnie leniwi i chyba najbiedniejsi ze wszystkich zespołów jakie spotkałaś. Prawie nigdy nie robiliśmy niczego produktywnego, po prostu nie obchodzi nas to pod tym względem. Dlaczego sprzedajecie koszulki tylko w rozmiarach XL i M?! Ponieważ Speedboozer i nasi fani są grubymi, brzydkimi draniami! Żadnych chudych, wychudzonych ciotowatych mięczaków! wszyscy jesteśmy grubymi, stereotypowymi amerykańskimi kluchami! Dostajecie wiele "hejtów" na facebooku za wasze żarty itd. Co o tym myślicie? Myślę, że to jest śmieszne! Wszyscy mogą spierdalać. Nie jestem tu po to, by kogoś prosić, zawiązywać znajomości czy zwoływać ufoludków. Myślę, że scenę jest gównem i w większość fani to jedynie narzędzia. Mogą całować mnie w moją południową

A co z koncertami? Planujecie jakieś w najbliższej przyszłości? Jakieś trasy koncertowe? Przeprowadzam się na zachodnie wybrzeże, wiec regularne koncertowanie zacznie być trochę ciężkie. Zagraliśmy nasz "pożegnalny" koncert w marcu w Charlotte. Wciąż zamierzamy być aktywnym zespołem i nagrywać. Koncerty na żywo raczej odeszły... ale może uda się zagrać parę w między czasie. Ale jeżeli kiedykolwiek zostalibyśmy poproszeni o wzięcie udziału w festiwalu czy trasie, zdecydowanie byśmy to zrobili. Ale przypadkowy koncert? Nie tym razem. Jestem już zbyt wypalony. Ci kretyni ze sceny wypruli całą moją zabawę i radochę. Ofiary mody! Barany! To co potem? Co z waszą przyszłością? W powietrzu wisi kilka splitów z Intoxicated z Niemiec oraz z Atomic Roar z Brazylii. Zobaczymy co przyszłość przyniesie. Kiedy zobaczysz jakiś grubasów toczących się z tyłkiem wielkości zderzaka i obrażających wszystkich w barze - jak będzie wojna na butelki pomiędzy perkusistą w koszulce Hello Kitty a kimś pijanym z tłumu - to wiedz, że jesteś na koncercie Speedboozer i nawet się nie zorientowałaś. Jak zły kac... Chłopaki z Boozer po prostu nie pozwolą ci odejść. Jakieś ostatnie słowa? Speedboozer jest dla kluch, którzy nienawidzą wszystkiego; antyspołeczne dranie! Speedboozer jest dla brzydkich i dumnych. Speedboozer jest dla pijanych gości z nadwagą, którzy twardo mo-

Po za innymi coverami, gracie też "Heavy Artillery" Tank. Ten zespół również jest zakorzeniony w waszych inspiracjach? Tank był nasza inspiracją, tak. Uważaliśmy w tamtym czasie, że scoverowanie jest dobrym pomysłem na debiutancki album. Doszliśmy do wniosku, że to byłoby zbyt oczywiste, żeby nagrać jakiś cover Motorhead czy Venom, tym bardziej, że dość często gramy ich na żywo. Motorhead, Venom, Tank... Czy NWoBHM jest szczególną i ważną inspiracją dla was? Jest zdecydowanie fundamentem tego co gramy. Ale myślę, ze hardcore/punk jest o wiele ważniejsze dla nas estetycznie i ideologicznie. Na początku graliśmy tak fifty-fifty. Byliśmy i jesteśmy "metal punkiem" nie thrash, nie speed itd. Gramy metal punk. Punki grające metal... myślę, że pasuje to do nas idealnie. Zostawię to w ten sposób. Debiutancki album wyszedł dzięki EBM Records. Jak to było? Oni znaleźli was, czy wy ich? To była długa i ciężka droga do zrealizowania tego albumu. Cześć materiału miał przynajmniej z trzy lata zanim w ogóle został wydany. Nagraliśmy cały album ale wyrzuciliśmy go bo nie był wystarczająco satysfakcjonujący dla nas. Potem nagraliśmy to znów w ciągu dwóch dni i zdecydowaliśmy działać z tym bo po prostu chcieliśmy mieć już to wydane. EBM skontaktowało się ze mną, kiedy natknęli się na jednej z naszych kawałków na youtube. Jestem dumny, że to zrobili i szczęśliwy z końcowych rezultatów. Foto: Speedboozer

Czytasz recenzje "Speedboozer''? Jak tak, to jak ci się podobają? Czytałem parę. Najbardziej lubię te, w których piszą gówna na nasz temat i uważają, że jesteśmy obrzydliwi. (Śmiech), generalnie wszyscy uważają, że jesteśmy kiepskim cover bandem Morothead, który mówi wszystkim żeby się pierdolili i grali jeden riff bez przerwy... myślę, że to nie jest aż takie dalekie od prawdy. A co z tekstami? Powiedz nam coś o nich... Ja pisze wszystkie teksty. Chciałbym powiedzieć ci coś więcej, ale one same po prostu do mnie przychodzą. Czasem z filmów, czasem z doświadczenia, czasem z moich osobistych opinii. Inaczej, chciałem, żeby do was przemówiło. Ostatnimi czasami stałem się trochę bardziej gorzki niż jak pisałem te teksy.

dupę jeżeli nie rozumieją naszego poczucia humoru. Słowami Paula Bearera: "Jeżeli wkurzę przynajmniej dziesięciu ludzi, moja praca będzie dobrze wykonana. Jeżeli więcej, zasługuje na oklaski". Wygląda na to, że jesteście chłopakami, którzy totalnie czerpią radość z rock'n'rollowego trybu życia; imprezy, picie, palenie, dziewczyny... Tak, można tak powiedzieć. Jesteśmy imprezowym zespołem. Kochamy rozpierdalać, krwawić, walczyć, pluć, niszczyć sprzęt, wszczynać bójki i robić sobie wrogów (albo przyjaciół, z ludźmi, którzy to "rozumieją"). Chaos i totalna wyjebka. Nie jestem imprezowym zwierzem, żeby być z tobą szczery. Bardziej aspołecznym pustelnikiem. Nie przejmuje się ludźmi. Tak długo jak reflektory wciąż świecą... Nie mamy się za dobrze z paniami... przynajmniej

shują bez koszulki, strasząc do szpiku kości dziewczyny we "wszyscy-ją-mają-wliczając-jej-matkę" koszulkę Bathory z kozłem, z jej wychudzonym, ciotowatym chłopakiem wciśniętym w róg sali. Prosimy o hałaśliwa bójkę i zdecydowanie jesteśmy czerwonymi karkami, bękartami piekła! Dajcie nam wszystkie swoje pieniądze! Kupujcie nasz merch! Kupujcie nasze albumy! Myślicie, że robimy to z jakiegoś powodu?! Widowisko?! Nie, nie chcemy wymieniać się demkami! Zniszczymy twój klub jeżeli nam nie zapłacisz! A nawet jak zapłacisz... To i tak zniszczymy! Daria Dyrkacz

SPEEDBOOZER

55


łem punkowo/deathowym - wszyscy z Kanady. A perkusistę - tak samo - jak byłem na trasie z Toxic Holocaust. Mięliśmy w tedy innego perkusistę ale jak zobaczyłem Nicka, jego grę, to powiedziałem: "bierzemy go, on jest niesamowity". Jesteśmy już razem chyba cztery lata.

Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze W końcu. To jest to co ciśnie mi się na usta. W końcu Toxic Holocaust zawitał w naszych skromnych progach niemal po trzyletniej przerwie. Amerykanie przybyli głosić nam nowy, piąty studyjny album. Po nie najłaskawszym przyjęciu poprzedniej "Conjure and Command", najnowsza "Chemistry of Consciousness" powoli zdobywa uznanie wśród recenzentów. Pomimo półtorej godzinnego spóźnienia, w kąciku klubu, Joel Grind obdarował mnie kawałkiem swojego czasu... HMP: Jesteś teraz na trasie, jak przebiega jak dotąd? Bo wiem że nabawiłeś się infekcji ucha... Joel Grind: Jest w porządku, byłem u lekarki i dała mi jakieś lekarstwa na to, więc powinno się polepszyć za parę dni. Mam nadzieję. Nic nie słyszę na to ucho, więc granie na żywo stało się trochę trudne. Ale jest ok, to nawet nie boli jest po prostu trochę wkurzające. Zauważyłam, że lubicie sie trochę zabawić na trasie. Miałeś juz jakieś śmieszne sytuacje? Cóż, każdy dzień jest po prostu komiczny. Chłopaki z Exhumed są po prostu niemożliwi. Mamy kupę zabawy. Każdej nocy jest coś nowego, dużo imprez. Ja teraz musiałem trochę przystopować przez tą chorobę, ale kiedy tylko wyzdrowieje to wracam się bawić (śmiech). Pomówmy o nowej płycie. Czytałeś już jakieś recen zje? Staram się ich nie czytać za dużo bo mogą wywrzeć na mnie w jakiś sposób wpływ. Jeżeli ktoś źle pisze o płycie, to może zmienić to podejście muzyka na następnej płycie. Dlatego zazwyczaj staram się nie czytać recenzji, choć sporo osób wyraziło przychylne opinie o "Chemistry of Consciousness" czym jestem trochę zaskoczony. Nasza poprzednia płyta nie miała tak dobrych recenzji. Wychodzi na to, że ludziom bardziej ta przypasowała. Nie wiem, fajnie. Na płycie jest "Wargasm", który przypomina mi trochę Motorhead... (Śmiech) tak, ale to kawalek L7! Znasz ten zespół? Cóż.. nie (śmiech)... To zespół składający się z samych dziewczyn z LA gdzieś z 19-któregoś roku. Są trochę punkowe. Uwielbiam je. Ale w sumie tak ten riff rzeczywiście trochę przypomina Motorhead. Ale czemu zrobiliście go jako bonusowy kawałek zamiast zostawić go jako normalny? Szczerze... sądzę, że nie za bardzo pasuje do całej pły-

ty. Myślę, ze ten cover mógł trochę zrujnować klimat, więc stwierdziłem, że lepiej będzie wrzucić go jako bonusa. Wyszedł teledysk z "Acid Fuzz". Powidz nam coś o nim bo moim zdaniem jest bardzo fascynujący... Taaak, to jest coś w rodzaju odjazdu po kwasie czy LSD. Tak jest koleś, który jest pod wpływem dawki kwasu i pojawiają się tam całe zło, które popełnił w życiu, same koszmarne rzeczy. Na sam koniec popełnia samobójstwo - rzuca się z okna - i jego ciało rozmazuje sie na ziemi na kształt wyrazów "Acid Fuzz". Trochę chore. Czemu akurat ten kawałek? Co sprawiło, że go wybrałeś? Stwierdziłem, ze jest najbardziej wizualny. Każdy tekst opisuje coś, co widzisz i jak dla mnie akurat ten najbardziej przypasował do teledysku. Od razu wiedziałem, co chce w nim umieścić. A co z okładką? Bo też jest dośc interesująca. Te oczy w tle... To sie wzięło z teledysku do "Acid Fuzz". Takie dziwaczne. Właściwie to zabawne bo okładka jest wizualizacja wszystkich tekstów z płyty. Posłuchaj ich i patrz na okładkę. Wszystko współgra. To coś innego niż to co zrobiliśmy z poprzednią płyta. Wróćmy do przeszłości. Toxic Holocaust był twoim projektem, dlaczego zdecydowałeś się zaangażować w to innych ludzi? Czułem, że osiągnąłem to co mogłem zrobić samemu i miąłem kilka pomysłów, których nie mogłem zrealizować sam. Potrzebowałem prawdziwych muzyków (śmiech). Znalazłam ludzi o wiele lepszych od siebie, którzy wzięliby udział w pisaniu kawałków. Kiedy ich znalazłem do razu przypasowało, po prostu klikło. To było pewne, że zacznie działać. Jak ich poznałeś? Basistę poznałem jak byłem na trasie z innym zespo-

Twoje teksty dotykają przeważnie tematów o śmier ci, wojnach i morderstwach. Piszesz o tym bo to lubisz, czy pasuje po prostu do muzyki? To kwestia tego że jestem zafascynowany mrocznymi stronami. Ale muzyka również po postu do tego pasuje. Te mroczne motywy są po prostu ciekawsze. No i śpiewanie o nich jest fajne. Współpracujesz z Relapse Records. Jesteś usatys fakcjonowany? Tak, zdecydowanie jestem. Ci kolesie są fantastyczni. Kiedy nawiązaliśmy z nimi współpracę dostaliśmy dużo wolności w tym co chcemy grać i z kim współpracować - we wszystkim. Także, jestem bardzo usatysfakcjonowany. Są również inżynierami więc to jest bardzo ważne. Wznawiają oni produkcje trzech płyt Toxic Holocaust na winylach. Kogo to był pomysł, ich czy wasz? Myślę, że obu stron. Ja chciałem wydąć to ponownie ponieważ ludzie wydawali zbyt wiele pieniędzy na eBay'u by je mieć ponieważ każde z nich było ciężko znaleźć. Ludzie zawsze mnie o nie pytali, więc zdecydowałem się wypuścić kolejną partię. Masz jakiś swój ulubiony kawałek Toxic Holocaust? Jeden jedyny? Ciężko wybrać jeden kawałek... cały czas ewoluuje (śmiech). Nagraliście jedno DVD w waszej piętnastoletniej karierze. Planujecie jakieś następne? Póki co, żadnych planów, ale wiesz, nawet tamten nie był zaplanowany. To było dziwne, bo kiedy przyjechaliśmy do Brazylii ten koleś - promotor - powiedział nam po prostu, że będą nagrywać DVD. Ale tak, w przyszłości na pewno zrobimy jakieś DVD o wiele lepsze niż tamto, z budżetem i tak dalej... Zrobiliście split z Municipal Waste. To był pomysł wasz wspólny? Tak, wiesz, znamy sie z tymi kolesiami już kupę czasu. Gramy bardzo podobnie więc stwierdziliśmy czemu nie. Widziałam na twoim instagramie, że miałeś Rat Beer. Nie myślałeś o tym, żeby wydać serie takich piw? Może nie zrobionych ze szczurów ale... (Śmiech) to było zabawne - jeden gość przyszedł na jeden z naszych koncertów i je nam dał. On sam je zrobił. To był domowy wyrób. Smakowało bardzo dobrze. Byłoby fajnie mieć własne, Toxic Beer. A ja uwielbiam FotoŁ Toxic Holocaust

56

TOXIC HOLOCAUST


pić więc... Kawałek "Bitch" był użyty jako soundtrack do jed nego z epizodów Sons Of Anarchy. Oglądałeś ten serial? Właśnie to jest w tym najlepsze, że tak! To było fajne. Zapytali nas, czy mogą użyć naszego kawałka i mało nie oszalałem (śmiech). Strasznie czekałem aż wyjdzie ten epizod. Tak to było fajne, zwłaszcza, ze uwielbiam oglądać takie rzeczy. Wiem, ze jeden koleś z Breaking Bad zdeklarował się, że na planie słuchają Toxic Holocaust zaraz obok Slayera czy Metalliki. Tak, to było bardzo interesujące bo powiedział to dla Rolling Stones. Myślę, że to było przy okazji premiery jakiegoś nowego filmu a ja widziałem zapowiedź i tam jeden dzieciak właśnie miał naszą koszulkę. To było genialne. Takie rzeczy są dziwne, po prostu nie spodziewasz sie ich. Oprócz Toxic Holocaust masz jeszcze inne projekty jak Yellow Goat czy po prostu nazwane twoim nazwiskiem. Słuchałam ich i musze przyznać, że wszystko brzmi bardzo podobnie do siebie. Dlaczego nie wydałeś tego po porostu pod jednym szyldem? Tylko dlatego, że chciałem wrócić do korzeni Toxic Holocaust, w którym grałem sam. W tych projektach też tylko ja gram. Wiesz, nie chciałem, żeby to wywarło jakiś wpływ na Toxic Holocaust, na jego relacje. No i też chciałem to zrobić dla zabawy. Po prostu coś napisać i nagrać. Zdecydowanie chciałem wrócić na chwilę do demówki Toxic Holocaust. No i też nie chciałem robić na tym pieniędzy. To było po prostu tak bardziej dla siebie. Myślisz nad nagraniem nowych kawałków pod szyl dem tych projektów? Chciałbym! Mam parę kawałków, które może nagram jak wrócimy z trasy kiedy będę miął czas. W twojej muzyce bardzo łatwo usłyszeć punkowe wpływy. Wychowywałeś się na tej muzyce? Zdecydowanie! Słuchałem tego jak byłem nastolatkiem... To jaki jest twój ulubiony punkowy zespół? Discharge na przykład. Ale tak, te zespoły ukształtowały sposób w jakim teraz słucham metalu. Kiedy dorosłem już, słuchałem obu. Uwielbiałem metalowe zespoły z punkowymi motywami. Takie punki ale metalowe. Wiesz, krótsze kawałki wprost do celu, chwytliwe... dlatego lubię miksować oba style. A co myślisz o GG Alinie na przykład? GG Alin? (Śmiech) uważam, że był szalony ale uwielbiam jego muzykę. Zwłaszcza te wcześniejsze rzeczy. Lubię sposób w jaki śpiewał. Jest fajny. Grasz na wielu instrumentach, gitarze, perkusji, basie... który z nich lubisz najbardziej? Hmm... gitara. Jest mniej gówniana w moim wykonaniu (śmiech). Nie jestem dobrym muzykiem. Nie jestem ani trochę dobry na żadnym z nich. Ale najlepiej czuję sie z gitarą. Zacząłem pisać na niej kawałki, wiesz trochę ciężko pisać kawałki na perkusji...

Germański thrash w brazylijskim wydaniu Brazylijska Nervosa to jedno z tegorocznych objawień sceny thrash metalowej. Trzy dziewczyny z Sao Paulo promują właśnie debiutancką płytę "Victim Of Yourself", a jeśli ich kariera będzie nadal rozwijać się tak dynamicznie, kto wie, gdzie zawędrują za kilka lat. Basistka i wokalistka Fernanda Lira jest zdecydowaną optymistką co do dalszych losów grupy, chętnie odpowiedziała więc na wszystkie nasze pytania związane z przeszłością i obecnymi losami Nervosa: HMP: Gracie totalny, oldschoolowy thrash z wpływami death metalu. Nie było opcji, że pójdziecie w innym kierunku, zaczniecie grać coś lżejszego czy bardziej modnego? Fernanda Lira: Hm, w ogóle! (śmiech). Gramy muzykę, której lubimy słuchać, a wszystkie członkinie zespołu są zagorzałymi fanami thrash i death metalu, więc nie ma mowy, że mogłybyśmy grać cos innego. Również posiadanie całkowicie żeńskiego thrash metalowego zespołu było moim marzeniem, więc nie zamienię go na nic innego! Nawet kosztem mniejszej popularności? (śmiech). OK., żarty na bok - dlaczego właśnie thrash? Je-steś cie bardzo młodymi osobami, więc mamy do wyboru dwie możliwości: albo doszłyście do tak brutalnego grania przez lżejsze rodzaje metalu, albo też thrash był waszą pierwszą muzyczną miłością i tak już zostało? Trochę przywykłam do bycia biednym headbangerem, więc… (śmiech). Urodziłam się i zostałam wychowana w metalowym środowisku, więc od kiedy pamiętam, byłam w kontakcie z metalem! Mój tata kocha bardziej tradycyjny metal, więc to w naturalny sposób stało się moją pierwszą ścieżką: zespoły jak Iron Maiden, Black Sabbath, Kiss były moimi pierwszymi! Później, kiedy byłam nastolatką, poznałam thrash metal, chyba potrzebowałam jakiegoś agresywniejszego rodzaju metalu, żeby dopasować to typowe buntownicze podejście nastolatków! (śmiech). Od tego czasu thrash i death metal stały się moimi ulubionymi gatunkami! Co kręci was najbardziej w thrashu? Moc, energia, bezkompromisowość czy coś zupełnie innego? Po trochę z wszystkiego co powiedziałeś! Pierwsza myśl o thrashu to uczucie, że tylko my, thrashowcy, wiemy jak się czujemy! To walenie, ta energia, ta agresywność sprawiają, że jestem pełna energii, dzięki nim czuję się naprawdę dobrze i silna. Poza tym, rodzaj tekstów w thrashu doceniamy chyba najbardziej: więcej krytycznych tekstów, te rozważania o złych aspektach ludzkości, o polityce, ciągłe kwestionowanie czegoś, lubię to! Musicie chyba uwielbiać Destruction, Kreator czy Sodom, generalnie europejską scenę thrashową,

zwłaszcza z lat 80-tych? Tak, ale to nie jedyne moje preferencje, nawet jeżeli europejska ekstremalna scena metalowa wydaje się być moją ulubioną. Doceniam też bardzo amerykański thrash, który ma duży wpływ na mnie podczas komponowania, prawdopodobnie da się usłyszeć trochę tego również w naszej muzyce! Jest też dużo death metalu, co chyba będzie jeszcze bardziej słyszalne na naszym kolejnym albumie, ale jest dużo deathu, bo cała nasza trójka go uwielbia! Nie unikacie też jednak odniesień do zespołów amerykańskich, momentami mamy też na "Victim Of Yourself" death metalowe patenty, kłaniają się Obituary czy Krisiun - od thrashu do death metalu niedaleka droga, jak widać? Nienawidzę, kiedy uprzedzam odpowiedź już we wcześniejszym pytaniu! (śmiech). Masz całkowitą rację! Obituary są dla mnie właśnie ogromną inspiracją, odegrali bardzo ważną rolę w moim sposobie tworzenia utworów Nervosy, tak samo jak Chuck Schuldiner i Schmier! Kocham też sposób, w jaki Obituary potrafią zabójczo mieszać thrash i death metal! Zważywszy, że to wasz debiut, a sam zespół istnieje niecałe cztery lata, a w tym składzie niewiele ponad rok, to "Victim Of Yourself" brzmi bardzo dojrzale, pominąwszy inne atuty tego materiału - sądzisz, że dzięki temu udało wam się podpisać kontrakt z Napalm Records? Właściwie kontrakt z Napalm pojawił się wcześniej niż "Victim Of Yourself". Zgłosili do nas na początku istnienia zespołu, zanim wydałyśmy naszą pierwszą EPkę i po zrealizowaniu naszego pierwszego klipu, co pomogło rozpropagować informację o nas za granicą i tak nas znaleźli! Od początku wierzyli w nasz potencjał i to było dla nas kluczowe, żeby podpisać z nimi kontrakt! Tak, masz rację mówiąc, że nasz debiut jest dojrzałym dziełem, to chyba dlatego, że na pierwszej EPce struktura utworów była już gotowa kiedy dołączyłam do Nervosa, kiedy była jeszcze projektem! Oczywiście dałam dużo pomysłów do tych kawałków, sugerowałam i dokonywałam wielu zmian, tworzyłam teksty i linie wokalu, ale struktura już była! Jeżeli chodzi o nowy album, to kompletnie inna historia. Wszystkie

Wcześniej grałeś w Grave Mistake i w The Rapist. Jak wspominasz ten okres? Cóż, byłem strasznie młody, to były takie początki. Było tam kupa zabawy. Wiesz, nie graliśmy żadnych koncertów, po prostu spotykaliśmy sie, graliśmy muzykę którą lubiliśmy i dobrze się bawiliśmy. Moim zdaniem zawsze tak powinno być. Teraz muzyka stała się bardziej biznesem. Takim oziębłym. Cały czas widzę ludzi robiących to tylko dla kasy. Więc patrząc na to z perspektywy czasu, było bardzo fajnie. Po prostu spotykać się ze znajomymi i grać. Na zakończenie, jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość? Po tej trasie jedziemy do Australii a potem tu wracamy na, między innymi, Hellfest. Nie sądzę byśmy mieli coś w Polsce póki co... ale nie wiem, będziemy na kilku festiwalach i to wszystko. No i po tym bierzemy trochę wolnego czasu by się zregenerować po trasach. Wiesz... odwyk (śmiech). Daria Dyrkacz Foto: Napalm

NERVOSA

57


kompozycje są całkowicie stworzone przeze mnie i Prikę (Amaral, gitara - przyp. red.), jesteśmy głównymi kompozytorkami. Każdy utwór nosi znaki mnie i Priki, ma nasze pomysły i wpływy, myślę więc, że na tym albumie ludzie mogą usłyszeć prawdziwe brzmienie Nervosa! I naprawdę nie domagali się przebojowego singla czy melodyjnej ballady? (śmiech) W ogóle! Napalm jest wspaniałą wytwórnią, a jednym z elementów jakie pomagają jest ich elastyczność, wszechstronność i cierpliwość. Oczywiście bazując na swym wieloletnim doświadczeniu, którego my oczywiście nie mamy, sugerują wiele rzeczy, które mogłyby poprawić i sprofesjonalizować zespół! Od strony muzycznej, nigdy nie mówią nic z tym związanego, nigdy nic nie sugerują. Chyba dokładnie wiedzą jaki jest nasz potencjał i czego chcemy, w związku z tym, dają nam wolną rękę i możemy robić co chcemy. Mamy od nich pozytywne wsparcie, chyba mieli w tym rację. (śmiech) To dobrze, bo "Into Mosh Pit", "Deep Misery" czy "Death" mówią same za siebie - chyba się nie pomylę obstawiając, że komponujecie i dopracowujecie utwory na wspólnych próbach? To zależy co masz na myśli! (śmiech). Żartuję! Tak, wszystkie piosenki są dziełem grupowym i naturalnie pracujemy wszystkie trzy podczas tworzenia! Ja wpadam na riff, Prika rzuca pomysłami jak go ulepszyć, razem myślimy jak znaleźć pasujący fajny rytm perkusji i wszystko zaczyna działać, albo na odwrót Prika wpada na riff, ja go uzupełniam, itd. Napalm nigdy nie zakłócał procesu tworzenia, ani nie prosili o wcześniejsze posłuchanie czegoś, ani nic w tym stylu. Tworzenie to nasza działka, tylko my i muzyka! A wspomniany "Death" stał się przy okazji waszym promocyjnym, opatrzonym teledyskiem singlem zależało wam na tym, by to właśnie taki klasyczny w 110 % numer stał się wizytówką płyty? Dzięki za komplement! (śmiech). Byłyśmy bardzo ostrożne i spędziłyśmy dużo czasu nad wyborem jaki powinien być singiel do klipu, słuchałyśmy wszystkich piosenek szukając ich dobrych i złych aspektów jako singla i wszystkie zgodziłyśmy się na "Death"! Podejrzewam, że to dlatego, że byłoby miło zrobić coś wizualnego na podstawie tekstu i też dlatego, że ma w sobie wiele elementów wspólnych z naszymi innymi utworami, takich jak chwytliwe riffy i refreny, melodyjne solówki, miażdżące thrashowe przyspieszenia. Wszystkie zgodziłyśmy się więc, że będzie świetnie reprezentować cały album! Cieszymy się, że ludziom się spodobała, bo to był bardzo trudny wybór!! Słucham po raz kolejny "Victim Of Yourself" i zastanawiam się, czy ta płyta byłaby tak atrakcyjna bez udziału i wkładu Pitchu Ferraz, wydaje mi się, że nie? Nie wiem! Pichu Ferraz była brakującą częścią zespołu. Jest najbardziej utalentowaną kobietą perkusistą jaka znam i zasługuje na to, żeby korzystać z wszystkiego co stanie na naszej drodze, przez jej oddanie dla instrumentu i długa grę… Jednak na albumie Amilcar Christófaro z Torture Squad nagrał całą perkusję, bo zbliżaliśmy się do ostatecznego terminu z kontraktu, żeby zacząć nagrywać album, a w tym czasie Pitchu była w zespole, ale dopiero ją testowałyśmy kiedy zaczęliśmy nagrywać album, więc nie była w stanie tego zrobić. Amilcar znał wszystkie utwory, bo grał z nami dwa koncerty, kiedy nasz poprzedni perkusista nas opuścił. Był pierwszą opcją, żeby zdążyć z nagraniem na czas - jak nam powiedział, zrobił to, żeby thrashowa maszyna się nie zatrzymała i jesteśmy mu za to wdzięczne! Jednak teraz Pitchu może grać wszystkie kawałki w sposób w jaki on je nagrał, a niektóre z nich nawet lepiej, bo wkłada w nie swoje własne elementy i inspiracje! Ma stopę perkusisty i jest największą "atrakcją" naszych koncertów! Czy to prawda, że dość długo szukałyście kolejnej perkusistki? Tak, to prawda! Naprawdę ciężko jest znaleźć utalentowaną ekstremalnie metalową perkusistkę, która chce i dołącza do zespołu w taki sposób jak tego potrzebowałyśmy. Było to więc trudne zadanie i zajęło nam trochę czasu, zanim znalazłyśmy idealną osobę. Dlatego Amilcar nagrywał perkusję, bo nie mogłyśmy znaleźć nikogo, kiedy musieliśmy nagrywać! Jest wiele dobrych perkusistek, a ja znam prawie wszystkie grające metal i wspieram je, ale jeżeli nie są w zespole, są zaangażowane w inne projekty. Dlatego było nam naprawdę ciężko! Cieszę się jednak, że na czas pomyślałyśmy o Pitchu, bo jest dla nas jedyna! Dokładnie tym, czego potrzebowałyśmy! Nie rozważałyście w takiej sytuacji przyjęcia do ze-

58

NERVOSA

społu mężczyzny - perkusisty? Nawet przez sekundę nie przyszło mi to do głowy. Prika raz to zasugerowała, na wypadek gdybyśmy nie znalazły kobiety, ale to zawsze była ostateczna, ostateczna, ostateczna, ostateczna, ostateczna opcja, bo wiedziałam, że ją znajdziemy! I kiedy wspomniałam o Pitchu wiedziałam, że będzie idealna. Zaczęłam z nią rozmawiać i wręcz ją dręczyć! (śmiech). Kiedy zrobiłyśmy razem pierwszą próbę czuła, że to było dokładnie to, czego zawsze szukała, więc byłam bardzo zadowolona! Myślę jednak, że warto było poczekać, co potwierdza "Victim Of Yourself". Mamy też na tej płycie szczególny, bardzo brutalny, wręcz death/thrashowy numer "Uranio em nos" - jedyny zaśpiewany po portu galsku. Dlaczego wyróżniłyście w ten sposób akurat ten utwór - to wasz hołd czy ukłon w stronę fanów z Brazylii? Dokładnie! Prika stworzyła tekst, a ja zaadaptowałam go do utworu i melodii, nie wiem o czym myślała tworząc słowa, ale jak dla mnie, to hołd dla naszego domu i sceny metalowej, z której pochodzimy! Jesteśmy bardzo dumne z bycia częścią tak bogatej i mocnej sceny, a hołd dla niej byłby wspaniałą rzeczą! Jestem też wielką fanką Ratos de Porao. Są mistrzami w wykonywaniu ekstremalnych kawałków po portugalsku, więc zawsze się nimi trochę inspiruję śpiewając ten utwór. Warto było spróbować zrobić jedną piosenkę po portugalsku! Kiedy słucham "Into Mosh Pit" nie mogę oprzeć się przekonaniu, że takie sytuacje dość często zdarzają się na waszych koncertach? (Śmiech). Masz całkowitą rację! Właściwie tworząc tekst, w którym użyłam dwadzieścia tytułów albumów thrashowych i EP-ek, chciałam i zdecydowałam się oddać hołd temu, co dzieje się podczas każdego koncertu thrashowego: moshpit! Myślę, że to tradycyjny aspekt każdego koncertu thrash, więc zdecydowałam się oddać hołd tej cudownej rzeczy! (śmiech) Bo jaki thrasher nie ma do opowiedzenia jakiejś pięknej pit historii, co? Pomyślałam więc, że kiedy jakiś thrasher przeczyta tekst, od razu będzie się identyfikować z tym utworem! Pewnie staracie się grać tak często, jak to jest tylko możliwe? Tak, obecnie przedstawiamy na żywo nasz cały album, żeby go promować i pokazać utwory publiczności w najlepszy możliwy sposób: na żywo! Mogę ci powiedzieć, że ludzie zawsze dobrze reagują na te kawałki, szczególnie dlatego, że sporo ich przed nimi podburzam! Zawsze mówię: "ten song opowiada o mosh pit, więc chcę zobaczyć go zaraz przede mną, jak największy!", albo coś takiego! (śmiech). Refren jest również bardzo chwytliwy, za drugim razem, kiedy go gramy, nawet jeżeli ktoś nie znał go, kończy się na tym, że wszyscy śpiewają razem! Miałyście już okazję wystąpić poza granicami Brazylii - pokusicie się o porównanie fanów thrashu w różnych krajach? Niestety jeszcze nie! Jeździłyśmy dużo po Brazylii, ale do końca roku w końcu wyjedziemy poza nią, bo będziemy mieć trasy po Ameryce Południowej, Środkowej i Północnej, a również po Europie! Nawet bez grania w innych krajach mogę spróbować ich porównać. Bazując na tym co mówili mi przyjaciele z innych zespołów! Fani z Ameryki Południowej wydają się być największymi pasjonatami, bo koncerty metalowe tutaj, w porównaniu do tras w Europie i Ameryce Północnej, są rzadkie! Myślę, że to wszystko co mogę powiedzieć, wolałabym oprzeć się na własnych doświadczeniach za kilka miesięcy. (śmiech) Koncerty w Europie to pewnie jeszcze odległa przyszłość, ale pewnie gdyby nadarzyła się taka okazja chętnie z niej skorzystacie? Dodam, że fani metalu w Polsce cieszą się opinią jednych z najlepszych na świecie, może więc przy jakiejś okazji odwiedzicie i nasz kraj? Właściwie nie tak daleka, bo mamy umowę z europejską agencją bukującą, która już pracuje nad zaplanowaniem dla nas trasy po Europie i może się to zdarzyć do końca roku, albo na początku następnego! Oczywiście chcemy, żeby na trasie znalazła się też Polska, kocham waszą scenę metalową, szczególnie zespoły Vader i Behemoth, które są wśród moich najbardziej ulubionych. Niektórzy moi przyjaciele mówili, że koncerty u was były najbardziej szalone. Nie mogę się już doczekać i mam nadzieję, że wkrótce się to stanie! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

HMP: Witam was, chciałbym wam na wstępie pogratulować znakomitego albumu jakim bez wątpienia jest "Ultima Ratio Regis". Czy trudno było nagrać tak udany album? Blumi: Bycie kreatywnym jest zawsze trudnym procesem i wymaga wiele od zespołu. Jednak, wkładamy dużo wysiłku w tworzenie i próbujemy z całych sił, żeby nasz każdy nowy album był lepszy. Jakie opinie na temat waszego nowego dzieła napływają do was? Pojawiają się jakieś negatywne? Ogólnie recenzje są bardzo pozytywne, a niektóre mówią, że to nasz najlepszy album. Docierają do nas również głosy, które mówią, że niektóre utwory w pewnym sensie nie są udane. Myślę, że to normalne, bo im dłużej zespół istnieje, tym bardziej krytycznie na niego patrzą. Możecie zdradzić co oznacza tytuł "Ultima Ratio Regis" i skąd go wzięliście? Łacińska sentencja "Ultima Ratio Regis" była wyryta na pruskich pistoletach z XVIII i XIX wieku. Znaczy to mniej więcej: "Skrajność, ostatnia możliwość króla", "ostateczna broń króla" lub "ostateczny argument króla". Nie mniej ważna jest maskotka na okładce, "ostateczna broń": rycerze stojący w pobliżu wyglądają niesamowicie, pokornie i są pełni strachu przed nim: potężnym, najbardziej brutalnym, najwyższym, który jest tak silny, że nawet król unika uwolnienia go, ponieważ jest ostatecznością, nie można go kontrolować i zawsze istnieje możliwość, że mógłby zniszczyć nawet króla. A gdybym wam powiedział, że to wasz najlepszy album i najbardziej dojrzały, to jakbyś się do tego odniósł? Z mojego punktu widzenia, nawet przyznałbym ci rację. Jednak takie oświadczenia są zawsze trochę trudne, bo nie możesz ignorować tego, że dla każdego zespołu, pierwsze wydawnictwo zasługuje na status kultowy. Dlatego, wszystkie następne albumy zazwyczaj nie mogą doświadczyć tego samego. Dobra, płyta zawiera dziesięć kompozycji i właściwie każdy z nich to hit. Zaczyna się znakomi cie bo od melodyjnego "Confession Save Blood". Utwór zakorzeniony w NWOBHM, Judas Priest i Iron Maiden. Czy zgodzisz się z tym? Interesujące, że słyszysz te zespoły w "Confesion Saves Blood". Będziesz na pewno zaskoczony, kiedy powiem, że raczej jest to odbitka Metal Church. Tak czy inaczej, dla mnie "Confession Saves Blood" jest typową kompozycją Metal Inquisitor, która najlepiej nas odzwierciedla. Skoro jesteśmy przy wpływach innych kapel. To jakie zespoły miały na was największy wpływ i czego słuchacie obecnie w wolnej chwili? Jak można się spodziewać, największy wpływ miała i nadal ma na nas era NWOBHM. Jednak zostałem również naznaczony przez klasyczny styl Bay Area. Lubię bardzo oba style, bo zawierają w sobie pewnego rodzaju rock and roll i brzmią zdecydowanie fajniej i melodyjniej niż inne style metalu. Dzisiaj po części nadal używam tych elementów… no dobra, w większości! Łatwo przychodzi tworzenie takich hitów jak "Burn Them All"? Nigdy nie jest łatwo napisać dobry kawałek. Podstawowy riff do "Burn Them All" jest bardzo stary, a odkryłem go na nowo na starej kasecie, której używałem do nagrywania jakichś spontanicznych pomysłów. Naprawdę go lubię, jest prosto skomponowany, a główna melodia szybko wpada w ucho. Jak tym razem przebiegał proces komponowania i kto odegrał kluczową rolę jeśli chodzi o tworzenie? Proces komponowania jest taki sam jak zawsze. W domu opracowuję całą kompozycję, włącznie z meodią wokalu. Podczas prób, każdy w zespole zostaje zaangażowany i oczywiście podsuwa własne pomysły. Spontaniczne utwory, które wyłaniają się podczas prób Jednym z moich ulubionych kawałków z nowej płyty jest "Call The Banners", który jest jednym


rzeć na Skull Fist czy Enforcer. Czy ciężko było odnaleźć swój styl? Myślę, że nie brzmimy zbyt podobnie do tych zespołów. Od samego początku wolałem iść własną drogą. Jeżeli dobrze pamiętam, to pojawili się zaraz po nas. Są jednak wspaniałymi zespołami z niewiarygodna mocą na scenie.

…Będąc pod wpływem NWOBHM…

W roku 1998 powstał Metal Inquisitor, czyli kolejny bardzo udany niemiecki band, który pokazał jak solidna jest ta scena metalowa. Nagrali już cztery albumy i każdy z nich to dobry przykład, że wciąż można odkrywać nowe horyzonty w heavy metalu opartym na patentach z lat 80-tych. Fani NWOBHM, Judas Priest czy Saxon będą zadowoleni. Zarys zespołu przybliżył nam gitarzysta Blumi. z waszych najlepszych utworów. Zgodzisz się z tą opinią? Tak, w rzeczy samej! Mnie też wydaje się, że "Call The Banners" stało sie najlepszym kawałkiem na albumie. Mieliśmy z nim jednak wielki problem, bo nie chciał brzmieć naprawdę dobrze i miał raczej słabą chwytliwość. Krótko przed wejściem do studia pojawiła się genialna myśl i nagle ta kompozycja zaczęła brzmieć całkowicie inaczej… i mimo wszystko dobrze. Z kolei "Bounded Surface" brzmi jak utwór wzorowany na twórczości Judas Prtiest. Czy taki był zamiar? Znowu interesujące, jak odbierasz ten utwór. Również lubię te bardzo proste riffy bez fanaberii w "British Steel", a jeszcze bardziej w "Point Of Entry". Jednak mimo wszystko, w "Bounded Surface" częściowo dużą inspiracją był Dio. Cóż, prawdopodobnie bardzo dobrze udało nam się napisać ten kawałek, skoro tego nie słyszysz.

być tylko mały projekt, ale Tormentor powiedział, że zna dwóch gości, El Rojo i KronoSa, żeby zespół był pełny. Mieliśmy szczęście znaleźć właściwych ludzi we właściwym momencie. W 2000 roku Tormentor nie mógł zostać w zespole ze względu na jego główny zespół, Desaster. Uznaliśmy Havoca za godnego następcę, a T.P. na gitarze rytmicznej dopełnił zespół. W 2010 roku, Cliff Bubenheim dołączył do nas, żeby zając się gitarą basową. Pamiętam, że pod koniec lat 90-tych, wiele zespo-

Macie na koncie cztery albumy. Który z nich jest dla was najważniejszy? Który jest w/g was najlepszy i dlaczego? Najważniejszym albumem dla nas było na pewno "Doomsday for the Heretic". Z naszym drugim wydawnictwem, dostaliśmy się na szczyt rock'n'rolla i wtedy byliśmy w stanie zdominować inne zespoły w prasie. Być może jest to jak dotąd nasz najlepszy album. Jednak, powinni chyba o tym zdecydować fani. Jakie macie plany przyszłość? Czy jest pomysł na kolejny album? Będziecie zaskoczeni, ale prawdę mówiąc mamy już pomysł na kolejną okładkę i nawet przygotowaliśmy tytuł piątego albumu. Oczywiście nie mogę wam o nich nic powiedzieć. Jeżeli chodzi o nasz nowy album, to prawdopodobnie zostanie wydany za granicą z inną okładką. Wielkie dzięki za poświęcony czas! Macie wiado mość dla polskich fanów Metal Inquisitor?

Foto: Massacre

Nie macie też problemów z tworzeniem szyb szych utworów co dowodzi "Self-Deniel" i co jest ciekawe nie bawicie się tutaj w ballady czy nie potrzebna zwolnienia. Czy nie mieliście pomysłu na balladę, czy chcieliście zrobić czysto metalowy album? Czy "Second Peace of Thorn" nie jest pewnego rodzaju balladą? Przynajmniej jest bardzo niezwykła wśród innych z naszego ostatniego albumu, "The Path of the Rightous Man". Może w ten sposób próbujemy zwolnić. Cóż, "Self-Denial" odwołuje się to typowego stylu Bay Area, który według mnie ma w sobie dużo wpływów wczesnego NWOBHM. Nie kryjecie też swoich inspiracji Iron Maiden o czym świadczą dwa ostatnie utwory czyli "The Pale Messengers" i bardziej epicki "Second Peace of Thorn". Jak się do tego odniesiecie? I znowu, bardzo interesujące, bo "The Pale Massenger" jest po części inspirowany starym Judas Priest z lat 70-tych, albo może powinien być. Nie jesteś pierwszą osobą, która słyszy coś kompletnie innego niż ja. Jakie utwory zagracie na koncertach? Przewidujecie jakieś niespodzianki? Na naszych koncertach zawsze gramy najlepsze kawałki z każdego albumu. Z niespodziankami lepiej się wstrzymać. Pamiętam koncert, kiedy graliśmy nasz cover "Invader", Judas Priest. Niestety, nikt nie go rozpoznał i reakcja była bardzo wyciszona. Czy zamierzacie odwiedzić Polskę w celu promowania waszego nowego albumu? Były takie czasu, wiele lat temu, że byliśmy zaproszeni do Polski, ale niestety nic z tego nie wyszło. To była również jedyna prośba, która kiedykolwiek dostaliśmy z Polski. Byłbym naprawdę szczęśliwy, gdyby zainteresował się nami jakiś organizator. Dobra teraz powiedzcie jak powstał zespół? Czyj był to pomysł? Dlaczego akurat heavy metal w stylu lat 80-tych, a nie np. hard rock? Metal Inquisitor założyliśmy razem z Tormentorem z Desaster w 1997 roku. Początkowo miał to

łów true metalowych pojawiało się i wydawało się mi, że scena metalowa rozwija się w kierunku jakiego nie znoszę. W ten sposób, Metal Inquisitor był dla mnie pewnego rodzaju ruchem opozycyjnym. Chciałem pokazać scenie, jak powinien brzmieć metal.

Jeżeli jest ktoś zainteresowany zarezerwowaniem dla nas przyjazdu do Polski, nie krępujcie się i skontaktujcie się z nami. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłwska

W waszej muzyce słychać NWOBHM czy to kolejna wasza inspiracja? Jakie zespoły najbardziej cenicie jeśli chodzi o NWOBHM? Polecacie coś ciekawego? Brytyjski styl gry jest nawet najważniejszą podstawą dla muzyki Metal Inquisitor. Znacząco się różni od amerykańskiego stylu i jest grana lżej z rzadkimi, chwytliwymi melodiami. Myślę, że Saxon wpłynął na mnie najmocniej, nawet jeżeli dzisiaj już nie lubię ich słuchać. Moim najbardziej ulubionym zespołem NWOBHM jest Witchfynde. Napisali tak wiele dobrych kawałków, ale nigdy nie zaszli daleko, ani nie stali się w jakiś sposób sławni. Mogę tez polecić Hellanbach, świetne utwory, ale nagrane w bardzo zły sposób. Ciężko się tego słucha. Konkurencja w dzisiejszych czasach jest silna, jeśli chodzi o wasz styl grania, wystarczy spoj-

METAL INQUISITOR

59


Bycie zblazowanym nastolatkiem nie opłaci rachunków Szkocki Amok po pięciu latach przerwy przybywa ze swym drugim studyjnym albumem. W błędzie są ci, którzy skreślili już ten zespół, gdyż ta kapela dalej aktywnie działa. Nie jest to typowy przedstawiciel tej tak zwanej Nowej Fali Thrashu, gdyż Amok inkorporuje do swojego brzmienia także trochę inne motywy niż tylko oldschoolową rąbankę zerżniętą z Kreatora, Nuclear Assault, Exodus, Whiplash i innych starych wyjadaczy z lat osiemdziesiątych. W naszej rozmowie padły bardzo ciekawe spostrzeżenia i interesujące informacje dotyczące kwestii muzyki metalowej i związanej z nią aspektów. Dowiedzieliśmy się także, co aktualnie porabia zespół po niedawnej premierze swego ostatniego albumu. Jak zapewne zauważycie chłopaki są niezmiernie dumne ze swego nowego działa i wręcz kipią chęcią podzielenia się z nim z każdym maniakiem thrash metalu. HMP: Dla tych, którzy nie są zaznajomieni z nazwą Amok, mógłbyś powiedzieć parę słów wstępu o waszym zespole? Calum Henderson: Jesteśmy thrash metalową kapelą ze Szkocji i jesteśmy obecni na scenie metalowej już całe dziesięć lat. Wydaliśmy dwa albumy, "Downhill Without Brakes" oraz "Somewhere in the West" poprzez niemiecką wytwórnie Witches Brew. Thrash metal to nasze korzenie, jednak nie jesteśmy zespołem, który jest jakąś tam imitacją. Rozwijaliśmy się przez ostatnie dziesięć lat i wykształciliśmy własne charakterystyczne brzmienie, z którego jesteśmy szczególnie

troskimi studencikami. Bycie zblazowanym nastolatkiem, który się wkurza na wszystko dookoła, nie opłaci ci rachunków. Zajęło nam chwilę, by się dostosować do naszego nowego życia. Pozwoliło to nam także zrozumieć, że Amok stanowi bardzo istotną i bardzo ważną część nas samych. Dlatego wróciliśmy jeszcze bardziej wygłodniali z albumem numer dwa! Stevo Matulevicze: Myślę, że fakt, że mimo wszystko pozostaliśmy wciąż przyjaciółmi i utrzymywaliśmy ze sobą częsty kontakt, bardzo nam pomógł. Przez zreformowaniem składu dobiliśmy nowego garowego do kapeli - Matta Storry. Jego wpływ na kapelę, to zupełnie Foto: Amok

60

dumni. Mam nadzieję, że spodoba wam się nasza muzyka!

inna bajka, gość niszczy i dodał zupełnie nowego wymiaru do naszego brzmienia!

Minęło całkiem sporo czasu od waszego debiutanck iego krążka. Dlaczego drugi album został wydany dopiero po pięciu latach? Keith Henderson: Za tym stoi lenistwo zmieszane z naszymi osobistymi zobowiązaniami! Po wydaniu "Downhill..." musieliśmy skoncentrować się na naszych pracach i nie mieliśmy już tyle czasu, by grać! Był to okres swojego rodzaju stagnacji. Nie nauczyliśmy się wielu nowych utworów, a także nasze koncerty stały się trochę zbyt nużące. Ta przerwa jednak w końcu odbiła się na nas korzystnie. Zrozumieliśmy jak bardzo kochamy grać i jak bardzo brakuje nam zespołu i przez to postanowiliśmy wrócić, kopiąc i wrzeszcząc! I to nie tylko z nowym albumem, lecz także z nowymi koncertami! Czuję jakbyśmy złapali drugi oddech. Odczuwam tę samą euforię i podekscytowanie, co wtedy, gdy po raz pierwszy dołączyłem do zespołu 10 lat temu! Nawet ćwiczę codziennie! (śmiech) Calum Henderson: Tak jak powiedział Keith, na drodze stanęła nam szara rzeczywistość życia. Niestety, to się zdarza! Gdy zakładaliśmy ten zespół, byliśmy bez-

Jak moglibyście opisać nam to, czego dokonaliście na "Somewhere in the West" w porównaniu do waszego debiutanckiego "Downhill Without Breaks"? Calum Henderson: Jest zdecydowanie lepszy i bardziej skoncentrowany. Wydaję mi się, że struktura utworów jest także bardziej interesująca. Nudzą mnie powroty do zwrotki po solówce, więc już czegoś takiego nie gramy. Przez te pięć lat przerwy nigdy nie przestałem tworzyć nowych utworów, więc zdecydowanie rozwinąłem się jako kompozytor. W utworach jest więcej nas, a mniej innych wpływów. Wydaję mi się, że bardziej jesteśmy świadomi siebie teraz niż podczas nagrywania naszego pierwszego albumu. Ale po to właśnie są pierwsze albumy, by odnaleźć własną ścieżkę, którą się podąży. Stevo Matulevicze: Uważam, że zrobiliśmy nieporównywalnie duży krok naprzód jeżeli chodzi o technikę gry i umiejętność wkładania więcej agresji w naszą muzykę - i pod względem wokali i pod względem riffów. Wszyscy się bardzo wybili na tym gruncie, patrząc wstecz na poprzedni album. Poza tym dodanie Matta

AMOK

do zespołu zaowocowało dużą zmianą w naszym brzmieniu! Zawsze byliśmy bardziej zorientowani na definiowanie własnego stylu niż na gonienie typowego thrashowego brzmienia. Staraliśmy się tego unikać. Myślę, że zmiany wpłynęły na wyraźnie na zaznaczenie naszego już i tak nieźle wykrystalizowanego stylu. Poza tym chcieliśmy także pokazać bardziej dopracowany i bardziej dojrzały materiał i uciąć wszelkie spekulacje na temat czy jesteśmy kolejnym zespołem, który gra "party thrash" czy też nie. Jestem pewien, że po przesłuchaniu "Somewhere in the West" nawet najbardziej krytyczni thrasherzy zmienią swoje nastawienie względem naszego zespołu i pojmą, że jesteśmy grubym konkretem. Keith Henderson: Chłopaki trafili w sedno. Ulepszony i bardziej skoncentrowany dźwięk jest tym co do nas przemawia, zwłaszcza, że wszyscy się rozwijamy jako muzycy. Indywidualne osiągnięcia łączą się w nasz kolektywny sukces. Na tym albumie jest tak wiele muzycznych styli, że każdy znajdzie coś dla siebie! Doglądałem każdego jego aspektu i dostrzegam niebagatelny wzrost naszej formy pod każdym względem! Cieszy mnie to niezwykle i napawa wielką dumą! Co byście wskazali jako najważniejszy składnik waszego dźwięku i waszych utworów na "Somewhere in the West"? Które partie są waszym największym osiągnięciem muzycznym? Stevo Matulevicze: Jak dla mnie to pre-chorus przed refrenem w "Make Time To Kill Time". Gdy nagrywałem te partie, były to raczej motywy zagrane dla żartu, jednak gdy usłyszałem efekt, to nie było mowy o jakichkolwiek zmianach. Wokal uderza w tak wysokie tony, że jest wręcz nie do ogarnięcia, a jednocześnie zachowuje pewną grubość i moc. Ma to jednak pewną wadę, powtórzenie tego na żywo jest wręcz zabójcze. Złapanie oddechu, by to osiągnąć, po tym jak rozbijasz się jak szalony po scenie jest nie lada wyzwaniem. Ale daję radę. Greg Corlett: "Make Time To Kill Time" jest także moim faworytem. Przynajmniej teraz, bo ciągle mi się to zmienia! Dodaliśmy go do rozpiski koncertowej niedawno i ten numer wręcz kosi. Breakdown w "SixtyEight" też. Keith Henderson: (śmiech) Wiedziałem, że Greg wspomni o "Sixty-Eight"! To jest także jeden z moich ulubionych wałków na tym albumie! To jest jeden z tych utworów, który był zmieniany naprawdę wiele razy na przestrzeni lat. Zwłaszcza sekcja outro z solówką, która kiedyś była częścią innego utworu, zatytułowanego "Age of Apathy", który Calum napisał lata temu. Uwielbiałem te partię! Wielokrotnie go dręczyłem tekstem, że musimy to zagrać i bardzo byłem zadowolony, że udało nam się wbić ten motyw do tego utworu. Jest to mój ulubiony riff do grania podczas koncertów, a Calum i Greg napisali jeszcze kilka świetnych motywów do tej solówki! Calum Henderson: Ja jestem niezmiernie dumny z utworu tytułowego. To był jeden z tych utworów nad którym trzeba było siedzieć i siedzieć. Praktycznie rok nam zajęło dotarcie do punktu, w którym byłem zadowolony z efektu końcowego. Doprowadzałem nim chłopaków do szału! Docelowo miał trwać osiem minut, ale go ostro skróciliśmy. Świetnie się łączy z intro i bardzo mi się podoba jak niektóre melodie z tego wstępu pojawiają się potem w utworze. Lubię jak takie smaczki pojawiają się w utworach z jednego albumu. Greg Corlett: Ścieżka tytułowa podsumowuje album właściwie! Warto było poślęczeć te godziny nad nią, by osiągnąć taki efekt! Czy utwory na albumie są uszeregowane w jakimś konkretnym porządku, by tworzyć jakąś konkretną historię? Greg Corlett: Album jako taki nie jest koncepcyjny. Same utwory są jednak ze sobą w pewien sposób powiązane i można w nich dostrzec sporo podobnych motywów. Lubimy pisać o tym, co jest dla nas ważne, więc podobne pomysły mogą się powtórzyć więcej niż raz. Album rozpoczyna instrumentalny otwieracz zatytułowany "1885". Do czego odnosi się ta data? Co was skłoniło do zatytułowania tego intro właśnie w taki sposób? Greg Corlett: To taki ciut ukłon dla naszego rodzinnego miasta i naszego lokalnego browaru - Tennet's! Keith Henderson: Tak jak powiedział Greg, jest to hołd dla naszego ulubionego piwa. Pewnego wieczoru, gdy piłem sobie razem z Calumem, wpadliśmy na taki pomysł. Fajnie jest nazwać utwór od daty powstania naszego lokalnego browaru. Spędziliśmy mnóstwo czasu na żłopaniu tego piwska, więc można rzec, że jest to


godny hołd. Jest to także nieco tajemnicze, gdyż nie każdy będzie wiedział o co nam chodzi z tą datą! Calum Henderson: Wpadajcie do Glasgow i spróbujcie! Artwork został przygotowany przez Michelle Mulligan, autorkę okładki do waszej pierwszej płyty. Kto to w ogóle jest? Calum Henderson: Michelle jest świetnym grafikiem z Hesperii w Kalifornii. Jest osobą z którą naprawdę miło się pracuje, gdyż jest w stanie zrobić wszystko. Za każdym razem, gdy wysuwaliśmy jakiś pomysł, ona spokojnie przyjmowała go do wiadomości i potem wdrażała w życie. Bardzo mi się podoba, to co zrobiła z okładką do "Somewhere In The West", gdyż na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to typowa thrashowa grafika. Idealnie odzwierciedla klimat albumu! A sama Michelle niedługo zostanie moją szwagierką! Stevo Matulevicze: Jej prace są fantastyczne, nie ma nawet dwóch zdań. Dziewczyna ma talent! (śmiech) Tworzenie naszej okładki trochę zeszło, gdyż chcieliśmy, by efekt końcowy był naprawdę genialny. Współpracowałem z Michelle jako swojego rodzaju konsultant i tłumaczyłem dokładnie wszystko to, co chcieliśmy, by się znalazło na okładce. Nasze rozmowy były naprawdę ciekawym przeżyciem. Momentami nawet trochę dziwnym. Zwłaszcza, że sam byłem studentem sztuk pięknych. Gdy otrzymaliśmy skończoną pracę, wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Nasze pomysły zostały wręcz odwrócone do góry nogami i samo dzieło stanowiło coś zupełnie oryginalnego. Myślę, że otrzymaliśmy dokładnie to, co chcieliśmy - naprawdę genialny efekt końcowy. Keith Henderson: Myślę, że ona o tym jeszcze nie wie, ale będzie też tworzyć okładkę do naszego trzeciego albumu (śmiech).

Nagrywanie trwało koszmarnie długo, a w międzyczasie gramy przecież koncerty! Skończenie tych dziesięciu utworów było naszym naczelnym priorytetem. Jednak, tak jak Greg powiedział, niedługo może wydamy małe wydawnictwo z utworami, które odpadły w procesie nagrywania najnowszej płyty. Jakie zespoły stanowiły dla was wyznacznik brzmienia i muzyki? W waszych utworach słychać wyraźne inspiracje Anthrax z "Persistence of Time". Czyżbym trafił z tym, że jest to jeden z waszych głównych wpływów? Calum Henderson: Anthrax zdecydowanie ma bardzo duży wpływ na nas jako zespół. Uwielbiam "Persistence of Time" i każde porównanie naszej muzyki z tym dziełem jest świetną sprawą! Każdy z nas lubi bardzo różnorodną muzykę, co pomaga nam w stworzeniu bardziej charakterystycznego brzmienia. Trudno jest jednoznacznie wskazać, co miało na nas największy wpływ podczas tworzenia albumu, ponieważ jest to jeden wielki miks wszystkiego tego, co kochamy. Nie ma takiego zespołu, który mógłbyś wskazać i go bezpośrednio z nami porównać. W momencie gdy piszę muzykę, staram się nie słuchać wtedy żadnego metalu. Myślę, że mi to pomaga. Wtedy trudniej jest imitować czyjąś twórczość. Stevo Matulevicze: Anthrax na pewno miał bardzo duży wpływ na nas jako metalowców i jako muzyków. Wolę jednak unikać porównywania nas do tego zespo-

związał i jest bardzo oddany naszemu zespołowi, więc gdy wróci zza granicy, to on będzie u nas grał na perkusji! Greg Corlett: Matt był naszym faworytem do roli bębniarza od momentu, gdy to stanowisko się zwolniło u nas w zespole. Perspektywa rocznej pracy w Japonii jest czymś, czego nie mógł porzucić. Gdy wróci, będziemy mogli zaatakować ze zdwojoną siłą. Mimo tego, że Matt siedzi w Japonii, to pracuje nieprzerwanie z nami nad nowym albumem. Nie możemy się doczekać aż wróci! Keith Henderson: Myślę, że warto także wspomnieć, że Matt jest genialnym dźwiękowcem. Odgrywał bardzo ważną rolę w pre-produkcji naszego nowego albumu, o czym należy wspomnieć. Ta płyta nie brzmiała by tak dobrze, gdyby nie on. A co się stało z Jamiem Bremanesonem? Dlaczego już z nim nie gracie? Greg Corlett: Chodzi o czas poświęcony kapeli. Jamie był bardzo istotnym filarem tego zespołu, jednak stwierdziliśmy, że konieczne stało się odświeżenie naszego składu. Nie była to łatwa decyzja. Keith Henderson: Tak, to była bardzo trudna decyzja. W końcu to pierwsza zmiana składu od dziesięciu lat. Jamie był świetnym członkiem zespołu i jego doświadczenie było nieocenione we wczesnym okresie naszej działalności. Jednak nasze drogi rozeszły się w sumie w naturalny sposób. Wszyscy mamy dużo pracy,

W jaki sposób okładka odnosi się do muzycznej zawartości albumu? Stevo Matulevicze: Nie jest to powiązanie bezpośrednie. Na naszym albumie znajdziesz tematy dotykające ubóstwa, uzależnień i zepsucia społeczeństwa. Chcieliśmy, by okładkę można było różnie interpretować. Zapity i dość sponiewierany koleś patrzy się nieobecnym wzrokiem w pustą uliczkę. Co on tam robi? Po co tam się znalazł? Jaka jest jego historia? Z artystycznego punktu widzenie ta cała sytuacja ma z góry narzucony sens. Perspektywa, kąt ulicy, postawa tego człowieka, wszystko tak, jakby ktoś sam na to patrzył. Sama ta uliczka jest swoistym "somewhere in the west", gdyż jest to prawdziwy istniejący boczny zaułek w Glasgow, w zachodniej Szkocji! Greg Corlett: Jednym z głównych motywów, który pojawia się na tym albumie jest rozczarowanie i ucieczka od rzeczywistości. Chcieliśmy, by okładka to w pewien sposób reprezentowała. Chcieliśmy grafiki, która wpiszę się w ton muzyki. Jest też na niej obecny motyw rewolwerowego pojedynku rodem z Dzikiego Zachodu, który zdecydowanie wpisuje się w treść albumu. Co jeszcze można znaleźć w tekstach waszych utworów? Greg Corlett: To, co według nas jest bardzo ważne w czasach, których żyjemy - rozczarowanie, apatia, paranoja i grupy trzymające władze. Stevo Matulevicze: Z pewnością są to kluczowe tematy, które chcieliśmy poruszyć. Zawsze staramy się bardzo mocno, by teksty były naprawdę dobrze dopracowane. Wolimy unikać typowych thrashowych motywów i nie chcemy pisać o piciu i bezrozumnej, pustej agresji. Teksty są dla nas naprawdę ważne. Jestem przekonany, że warto jest mieć liryki, które przyciągną słuchacza do twojej muzyki. Dlatego część narracyjna w naszych utworach jest bardzo istotna, a ich tematyka dotyczy rzeczywistych problemów, z którymi mógłby się borykać każdy człowiek. Wydaliście "Somewhere In The West" na płycie, a także w formacie cyfrowym do pobrania z Internetu. Obie wersje mają taką samą cenę i taką samą zawartość (10 utworów). Nie myśleliście o dodaniu jakiś bonusów do cyfrowego wydawnictwa albumu? Greg Corlett: Zastanawialiśmy się nad dorzuceniem jakiś nagrań z próby lub z koncertu, jednak uważam, że album posiada odpowiednią długość i nie ma sensu go zbytnio przedłużać. Poza tym zastanawiamy się bardzo żywo od jakiegoś czasu nad wydaniem EP z utworami, których nie użyliśmy. Niektóre z nich są naprawdę stare i nie graliśmy ich już od lat. Myślę, że plan nagrania takiej epki nabierze realnych kształtów jeszcze w tym roku. Keith Henderson: Fajnie jest wrzucić parę bonusów, jednak nie mieliśmy czasu, by takowe przygotować!

Foto: Amok

łu. Nie jesteśmy typowym thrash metalowym zespołem. Jednak jeżeli już musimy być przy kimś stawiani, to niech mnie, niech już będzie ten Anthrax! Kto jest waszym obecnym bębniarzem? Czy Matt Storry odszedł z waszego zespołu? Stevo Matulevicze: Z jakiegoś powodu jest spore zamieszanie w tym temacie i widzę, że mamy idealną okazję, by wyjaśnić wam tę sytuację. Matt przyłączył się do nas podczas nagrywania "Somewhere In The West". Jest naszym starym dobrym kumplem i jest nieprzeciętnie utalentowany. Potrzebowaliśmy perkusisty, gdyż nasze drogi z Jamiem się rozeszły, a wtedy właśnie na horyzoncie pojawił się Matt. To właśnie Matta słyszycie na nowym albumie i to jego będziecie słyszeć na każdym następnym utworze Amok. Po nagraniu "Somewhere…" Matt wyjechał ze Szkocji do Japonii. Miał ten wyjazd zaplanowany i opłacony już dawno temu, zanim jeszcze stał się członkiem naszego zespołu. Wyjechał tam w roli nauczyciela. Ma tymczasową wizę pracowniczą. Nadal jesteśmy z nim w stałym kontakcie i na bieżąco omawiamy z nim nasze dalsze plany. Niedługo nagramy demo paru utworów. Matt, mimo tego że przebywa aktualnie w Japonii, ma ze sobą cały swój sprzęt i także ma możliwość nagrywania i przesyłania nam swoich ścieżek. Calum Henderson: Matt jest naszym aktualnym pałkerem. Jest to dość niefortunne, że przez najbliższy czas będzie jeszcze przebywał w Japonii! Na koncertach zastępuje go Gregg Allan. Matt się bardzo z nami

jednak to on najmniej angażował się w nasz zespół. Perspektywa nagrania albumu dla Witches Brew była czymś, co stymulowało nas do działania, czymś czemu poświęcaliśmy bardzo dużo czasu. By ukończyć proces rejestrowania ścieżek, musieliśmy pożegnać się z Jamiem i wziąć na pokład Matta. Calum Henderson: Bez zaangażowania bębniarza wszystko w zespole stoi. Boleśnie odczuliśmy to na własnej skórze. Czy zamierzacie w jakiś szczególny sposób cele brować dziesięciolecie zespołu? Greg Corlett: Zamierzamy grać tak samo ostro jak zawsze! Tyle koncertów ile damy radę, a jeszcze jest nagrywanie albumu w perspektywie. Keith Henderson: Nie tylko koncertami zamierzamy świętować tę rocznicę. Mamy w zanadrzu coś ciekawego, jednak szczegółów nie zdradzę. Zachęcam do samodzielnego sprawdzenia o co chodzi na naszej facebookowej stronie. Jak myślicie, jaki będzie Amok za kolejne dziesięć lat? Keith Henderson: Bardziej gruby i bardziej łysy! (śmiech) Ja, póki co, nie patrzę w przyszłość dalej niż na nagranie kolejnego albumu! Greg Corlett: Dalej będzie old schoolowo i dalej będziemy pisać heavy metal. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

AMOK

61


To to po prostu metal Kapela przypadnie do gustu tym co admirują nowocześniejszy metal. W muzyce One Machine przewija się wiele gatunków muzycznych ale głównie mamy do czynienia z mieszanką power i thrash metalu. Zespół nie kryje nawiązań do Forbidden czy Nevermore. Nic dziwnego skoro Steve Smyth założyciel One Machine grywał w tych zespołach. To właśnie z nim udało się przeprowadzić wywiad. HMP: Witam was, na samym wstępie chciałbym się was zapytać czy One Machine jest nową nadzieją nowoczesnego metalu? Steve Smyth: Mam nadzieję, że tak. One Machine obejmuje wiele elementów muzyki metalowej, zarówno tej, jaką grałem przez całą karierę jak i nowszych dodatków, które wnieśli inni członkowie zespołu. Myślę, że efekt jest czymś unikalnym i innym, ludzie mogą znaleźć jakieś podobieństwa, ale po uważniejszym przesłuchaniu rozpoznają, że robimy coś swojego, nie tylko powtarzamy poprzednie zespoły, w których każdy z nas grał. Są krytycy, którzy zrecenzowali ten album zarówno pozytywnie jak i negatywnie. Są tacy, którzy rozumieją i widzą, że próbujemy ponieść dalej tradycje łączenia różnych styli metalu, nie tak jak Strapping Young Lad czy nawet Nevermore, ale utrzymując też

więc to odrzuca niektórych ludzi. Nie czują się komfortowo słuchając kompozycji, w których zlewa się więcej niż jeden styl, W sumie w porządku, nie jesteśmy dla wszystkich. Powiem tak; będziemy tam, gdzie muzyka będzie dopiero zmierzać. Wszystko zostało już kiedyś zrobione. To co robimy nie jest nowe, ale jest przyszłością, my tylko zabieramy to tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie byli już inni. Skąd się wziął ten jakże długi tytuł albumu? Wiem, tytuł jest długi! (śmiech!) Ale to celowe, chcemy, żebyście myśleli co kryje się za tym długaśnym tytułem i co on oznacza. To oświadczenie na temat tego jak widzimy obecny stan ludzkości w 2014 roku XXI wieku. Mamy chciwość polityczną i konspirację na najwyższym szczeblu, jakiej nigdy wcześniej nie było. Mamy manipulację w instytu-

Foto: Scarlet

balans w klasycznym metalowym stylu tworzenia utworów. To nie jest coś, co przynosi dany dzień, to nie djent, to nie death metal, to po prostu metal, który moim zdaniem brzmi świeżo. Jeżeli chodzi o to, czego ludzie nie robią dzisiaj zbyt często, to powiedziałbym, że nie piszą solidnych metalowych utworów. Obecnie jesteście zajęci promowaniem swojego debiutanckiego albumu. Jak przyjęli go fani? Jakie opinie się pojawiają na temat waszego dzieła? Jak dotąd były dobre, chociaż odbiór fanów i krytyków bywa różny, jednak większość opinii jest pozytywna. Ci, którzy rozumieją, o co nam chodzi, przychylnie przyjmują nasz album. Mimo wszystko są ludzie, którzy nie rozumieją tak dobrze naszej muzyki. Wrócę do tego co powiedziałem wcześniej; jest tutaj wiele przenikających się stylów, a ludzie nie są do tego przyzwyczajeni. Wydaje mi się, że Internet wpłynął na ich gust muzyczny, dostarczając im jednorodną muzykę i tego oczekują od innych. Mnie to z kolei nudzi. Muzyka One Machine nie jest tak łatwa do skategoryzowania,

62

ONE MACHINE

cjach zajmujących się finansami, edukacją, zdrowiem, religią, do poziomu kiedy bardzo trudno jest powiedzieć, która droga jest lepsza. Dzisiejsza prawda o tym, kim jesteśmy jako rasa, gatunek, jest ukryta, zdeptana i bardzo rzadko ją widać. Cała wina wydaje się być po stronie małej grupki ludzi, którzy są tak skupieni na chciwości i władzy, że właściwie są daleko od samej ludzkości. O tym właśnie mówi tytuł albumu. Utwory niekoniecznie łączą się w koncept, ale fakt, że tytuł jest oświadczeniem w sprawie ludzkości, mamy kilka kawałków, które pasują do tej tematyki. Na pewno nie jest to kolekcja utworów po prostu tak sobie wrzuconych do wspólnego wora. Bardzo długo i ciężko myśleliśmy, co w nich przekazać. One Machine to zespół złożony z doświadczonych muzyków. Powiedzcie czy One Machine to projekt muzyczny czy może zespół z prawdziwego zdarzenia? To normalny zespół. Ja i Jaime jesteśmy z Anglii, Mikkel i Tomas są z Danii, a Michele z Sardynii.

Jesteśmy trochę rozpierzchnięci, ale nie jesteśmy tak daleko od siebie, żeby nie była możliwa wspólna praca i granie na trasach. Obecnie jesteśmy w fazie planowania letniej trasy i grania na festiwalach. Mamy nadzieję zostać w trasie ile tylko damy radę, żeby jak najdłużej promować nasz album. Mieliśmy już swój koncertowy debiut na Midwinter Meltdown w Renders w Danii w lutym, który wyszedł nam całkiem dobrze. Właśnie potwierdziliśmy Royale Metal Festiwal w Aarhus w Dani, 31 maja. Pracujemy nad wieloma kolejnymi festiwalami i koncertami na ten rok. Jak doszło do powstania samego zespołu? Czyja była to inicjatywa? No i jak doszło do zebrania tak udanego składu? W głównej części to moja zasługa, z drobną pomocą ze strony moich przyjaciół. Kiedy osiedliłem się 2007 roku w Londynie postanowiłem powrócić z jakimś projektem. Miałem już garść napisanych kompozycji, riffów i tekstów oraz pomysły na więcej. W głowie miałem nazwiska muzyków z którymi chciałem współpracować. Zależało mi aby się skontaktować właśnie z tymi ludźmi. Jamie Hunt był pierwszym, to był 2008 rok. Widziałem go kiedy Biomechanical otwierali koncert Nevermore w 2005 roku w Grecji. Mikkela miałem w głowie jako wokalistę, z którym chętnie nawiązałbym współpracę. W 2009 roku opuścił Mercenary, więc skontaktowałem się z nim. Słyszał o tym, co robimy i spodobało mu się to. Przyjechał na weekend, zrobiliśmy jedną kompozycję, zabraliśmy się za kilka kolejnych, bardzo produktywny weekend. Od tego momentu sprawy ruszyły, ponieważ kończyliśmy resztę utworów na album i nadal szukaliśmy perkusisty i basisty. Raphaela znalazłem w 2011 roku z rekomendacji jednego z członków jego zespołu - Chaoswave - z którym odbyłem kilka sesji parę lat wstecz. W 2012 roku Mikkel przypomniał mi, że Tomas Koefoed opuścił Mnemic rok wcześniej. Nawiązaliśmy kontakt, był zainteresowany, więc sprawdziliśmy go w jednym utworze, a w zamian dostaliśmy kawał niesamowitego grania. Dalej już samo poszło. Co można powiedzieć o waszym albumie to że jest ciężki, agresywny i nowoczesny. Czy właśnie to chcieliście osiągnąć? Jak przebiegał proces komponowania? Powiedziałbym, że dokładnie tego chcieliśmy; zdecydowanie ciężki, agresywny i też nowoczesny. Wszyscy jesteśmy stosunkowo nowoczesnymi muzykami i te dźwięki są częścią tego, kim jesteśmy, więc zawsze z nami będą. Jak już powiedziałem, miałem garść kompozycji, sześć ze skończonymi tekstami i wszystkim innym oraz pomysły na kolejne. Spotykałem się z Jamiem raz w tygodniu, przeglądaliśmy resztę pomysłów i je aranżowaliśmy. Później dostawał je Mikkel, dokładał swoje pomysły, a ja słuchałem jego propozycji i przerabiałem je tak, żebyśmy obaj byli zadowoleni. Kiedy utwory były już gotowe i mieliśmy resztę chłopaków gotowych do nagrywania, każdy zaczął nagrywać swoje partie w swoim domowym studiu, a później wszyscy przesyłali je z powrotem do mnie, gdzie były składane w procesie masteringu. Zachowywałem się też jak producent, więc jeżeli coś nie do końca wychodziło, albo nie było najlepsze co mógłbym od nich uzyskać, pracowałem z nimi aż do odpowiedniego efektu. Wszystkich doprowadzałem do granic możliwości - siebie też - żeby zrobić ten album jak najlepiej. Myślę, że ma to swoje pozytywne strony. Daliśmy z siebie wszystko i robimy to też na koncertach. Czy to soczyste i brutalne brzmienie jest zasługą Roy Z? Jaką rolę on odegrał na waszym krążku? Roya znałem już od wielu lat i zawsze podziwiałem jego pracę z Halfordem i Brucem Dickinsonem, Judas Priest, Yngwie i wieloma innymi. Myślę, że jego miksy są świetne, zawsze bardzo czyste, można usłyszeć każdy instrument. Jak dla mnie, jego miksy zawsze mają w sobie to klasyczne brzmienie, chociaż są również nowoczesne, bardzo dobre do słuchania. W naszym wypadku celował w obszar ciężkiego miksu; wszystko przełożył dokładnie tak


jak myślałem. Mamy wspaniałe niskie rejestry, solidne akustyczne brzmienie perkusji z odrobiną sampli, gitary są przejrzyste i głośne oraz w centrum, wokal ponad wszystkim, bardzo wyraźny i czysty. Alan Douches dodał ostateczny mastering i moim zdaniem, bardzo dobrze wyeksponował cały miks. Jestem z niego bardzo dumny. Na "The Distortion Of Lies And Ovedriven Truth" słychać oczywiście wpływy waszych macierzystych kapel, czyli jest coś z Nevermore, coś z Forbidden. Możecie zdradzić jakie kapele was inspirowały? Jakie zespoły was ukształtowały jako muzyków? Myślę, że możesz słyszeć respekt do wszystkiego co zrobiłem dotąd w poprzednich zespołach. Pisałem kawałki i riffy dla obu grup, robiłem albumy z oboma zespołami i odbyłem z nimi również wiele tras. Tego typu rzeczy mogą na ciebie wpłynąć, ale znowu, myślę że jest w nich również jakiś punkt odniesienia. Forbidden jest znany jako klasyczny zespół grający Bay Area Thrash, ale w latach 90-tych rozwinęli się również w coś bardziej eksperymentalnego, coś co bardzo mi się spodobało. Nevermore zaczynało jako bardziej tradycyjny metalowy zespół z nowoczesnym brzmieniem, później przenieśliśmy się w bardziej nowoczesnym kierunku, co mi się u nich podobało. Jest kilka mocnych wpływów w zespole, jeżeli chodzi o tworzenie utworów w stylu Bay Area Thrash, Judas Priest i kilka nowoczesnych i progresywnych zespołów, ale sa też inspiracje spoza metalowego świata, te, których będziecie musieli poszukać na albumie.

obaj mieli już wcześniej do czynienia z nim i muszę przyznać, że ja również byłem fanem jego grafik od lat. Okazało się, że jego styl pracy pasuje do moich pomysłów na okładkę albumu. Wprowadził niewielkie korekty i było gotowe. Mój pierwotny pomysł polegał na tym, żeby każdy utwór miał swój własny obrazek, ale nie było na to wystarczająco czasu i miejsca! (śmiech) Skończyliśmy więc z sześcioma dziełami sztuki dopasowanymi do sześciu utworów, które były dodatkiem do okładki (przedniej i tylnej). Możecie zdradzić skąd się wzięła nazwa One Machine? Cóż, nazwa pochodzi od tytułu utworu jaki miał Mikkel, ale zmieniłem ją. Brzmiał on "One Society Machine", a ja skróciłem do One Machine. Wtedy to zobaczyłem wywiad Kevina Kelly, redaktora magazynu Wired, mówiącego o tym, co się działo od pierwszych dni Internetu i globalizacji oraz co się stanie w przyszłości. Gdy go wysłuchałem

W tej chwili nie mamy takich planów, bo koncentrujemy się głównie na materiale One Machine, ale nigdy nie wiadomo po co możemy sięgnąć! Co zamierzacie robić po trasie koncertowej? Prace nad kolejnym albumem? Czy może coś innego? Na pewno będziemy tworzyć kolejny album i ruszymy z nim w trasę. Mam już nowe kawałki i masę riffów, które ostatnio gromadziłem, to samo robi Jamie i reszta chłopaków, będziemy więc z tym jammować po zakończeniu trasy promującej "The Distortion Of Lies And The Overdriven Truth". Czy jako muzycy czujecie się spełnieni? Co jeszcze chcecie zrobić w swoim życiu? Czuję się dobrze w tym momencie życia, na pewno z tym co byłem w stanie osiągnąć, W muzyce jest jednak jeszcze dla mnie wiele więcej do osiągnięcia. Debiut One Machine to drugi album, który sam wyprodukowałem, pierwszym był debiut The EssenEss Project w 2007 roku. W pewnym sensie

Macie swój ulubiony utwór z promowanej płyty? Wszystkie są moimi ulubionymi, na prawdę nie potrafię wybrać tej jednej. Są na całym świecie radiostaje, które wybrały kilka utworów: "The Distortion Of Lies And The Overdriven Truth", "Crossed Over", "Armchair Warriors", "Evict The Enemy". Wszystkie ona są grane zarówno w normalnym radiu, jak i internetowym. Jesteśmy tym bardzo podekscytowani! Bardzo podoba mi się nieco thrash metalowy "Crossed Over". Czy nie myśleliście aby skupić się tylko na thrash metalu? Tak! Myślę, że musisz bliżej przyjrzeć się "The Distortion Of Lies And The Overdriven Truth". Trashowe brzmienia na pewno znajdziesz również w "Freedom and Pain" i "Kill The Hope Inside". One zdecydowanie mają w sobie ten element, tak jak niektóre sekcje innych utworów, ale nie jest to podstawą dla tego kim jesteśmy, chociaż jest tego częścią. Z kolei "Armchair Warriors" to bardziej melodyjny i heavy/power metalowy utwór. Czy trudno jest zachować elastyczność i urozmaicenie? Również myślę, że w zwrotce i bridge'u tego utworu jest więcej thrashowych elementów. Myślę, że elastyczność i różnorodność są kluczowym elementem brzmienia One Machine i tak zostanie. "Defiance" brzmi nieco jak Iced Earth. Czy też odnosicie takie wrażenie? Hmm, nigdy wcześniej nie myślałem w taki sposób o tej kompozycji. Nie jestem pewny, czy zwrotki brzmią podobnie do nich, ale może refren tak dla ciebie brzmi... Na płycie nie brakuje progresywnych elementów o czym świadczy "One Machine". Czy dobrze czujecie się w dłuższych kompozycjach? Zawsze wierzyłem, że kompozycja jest skończona wtedy, kiedy jest gotowa. Nie da się wtedy kontrolować jej czasu trwania. Myślę, że najlepiej, żeby wszystko przebiegało naturalnie, po drodze wyciągając odpowiednie wnioski. Niektóre utwory dochodzą prawie do siedmiu minut ("One Machine", "Into Nothing"), ale większość trwa około czterech minut. Po prostu tak się dzieje! Okładkę stworzył Niklas Sundin. Jak doszło do nawiązania współpracy z nim? Czy jesteście zad owolenie z okładki jaka zdobi wasz album? Tomas polecił Niklasa, a Mikkel go poparł, bo

Foto: Scarlet

byłem oszołomiony, przerażony jak cholera, a jednocześnie zdumiony. Wiedziałem, że mamy właściwą nazwę zespołu, a także to, że możemy rozwijać pomysły, o których już wtedy myśleliśmy. Macie za sobą współpracę z wielkimi zespołami. Dlaczego wasze drogi się rozeszły? Jaka jest szansa że wróci do swoich dawnych kapel? Świetnie grało się w każdym z tych zespołów, a doświadczenie pomogło ukształtować mnie nie tylko jako muzyka, ale też jako człowieka. Wiele wspaniałych doświadczeń z wieloma wspaniałymi ludźmi... czasy, których nigdy nie zapomnę... niektórych rzeczy nie da się zapomnieć! (śmiech!) Zawsze przychodził czas, żeby ruszyć dalej, z takiego czy innego powodu, czy w danej sytuacji. Jeżeli chodzi o powrót do któregoś z tych zespołów, to nic o tym nie wiem… Koncentruję się teraz na One Machine, tego jestem pewien. Gdzie zamierzacie grać koncerty? Czy Polska jest również uwzględniona? Celujemy w miejsca, gdzie panuje duże zainteresowanie zespołem, a Polska na pewno jest na naszej liście… W waszym kraju bardzo dużo ściągają nasz album przez torrenty, wiec to musi oznaczać, że nas kochacie, nie?! (Śmiech!) Miałem szczęście być w Polsce z Testament i Nevermore oraz korzenie połowy mojej rodziny pochodzi stamtąd, więc to kolejny powód, dla którego chciałbym do was przyjechać. Jeżeli wystarczająca ilość fanów w Polsce pokaże, że nas lubi, wtedy przyjedziemy!

planujemy kolejny album EssenEss, chciałbym też nagrać album solowy i chciałbym również wciągnąć się w produkcję. Od 2008 roku uczę też muzyki, zarówno prywatnie jak i w szkołach muzycznych w Londynie. Udzielam też lekcji mistrzowskich, nakręciłem parę klipów instruktażowych dla Jam Play. Pisałem instruktaże i kręciłem klipy na ich potrzeby. Podoba mi się pomaganie innym ludziom. Uczyć ich jak skupić się na muzyce, oddając to, co muzyka dała mi. Tak długo jak istnieją ludzie zainteresowani tym co oferuję, będę to robił. Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich fanów heavy metalu? Do wszystkich maniaków w Polsce, dziękujemy wam za wsparcie jakie nam daliście przez te wszystkie lata w poprzednich projektach i zespołach! Mam nadzieje, że będziecie wspierać One Machine i pomożecie nam dostać się do was z naszą trasą! Możecie odwiedzić nas na naszej stronie i portalach społecznych. Bądźcie z nami na bieżąco, pozostańcie heavy i pozostańcie z nami w kontakcie! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Czy jest szansa że na żywo zagracie coś z starych kapel?

ONE MACHINE

63


poważniejszej krytyki. Są raczej odzwierciedleniem tego, że w 2014 roku klasyczny metal nie trafia już do wszystkich metalowych maniaków. Jesteśmy tego świadomi. Nie zamierzamy na nowo wymyślać starych wynalazków, nasza uwaga zawsze się skupia na pisaniu muzyki, która płynie prosto z naszych serc.

Prawdziwego ducha heavy metalu nie da się pogrzebać W sumie muszę przyznać, że lubię takie wywiady. Są muzycy, których wręcz trzeba męczyć i ciągnąć za język, by powiedzieli coś więcej o najnowszej płycie swego zespołu niż raptem to, że ją nagrali. Są też tacy muzycy, którym po prostu usta się nie zamykają. Do tych ostatnich należy John Harbinson, wokalista grupy Stormzone. O ile nazwa Stormzone może wiele nie mówić niektórym, to już Sweet Savage może zapalić niejeden błysk zrozumienia. John śpiewał także i w tym zespole, który jest w sumie najlepiej znany z tego, że pewna grupa z Californii, w której udziela się James Hetfield i Lars Ulrich nagrała cover ich "Killing Time". Sporo muzyków związanych w przeszłości ze Sweet Savage, gra lub grało przez pewien czas właśnie w Stormzone. Choć jest to relatywnie młody zespół, to jednak karb doświadczonych muzyków sprawia, że ich muzyka czerpie garściami z najlepszych melodyjnych otchłani NWOBHM. Panowie już nieźle zaszaleli - cztery płytki na koncie i oblecenie najbardziej znanych festiwali w Europie mają już właściwie odfajkowane. HMP: Czy recenzje waszych płyt w czasopismach muzycznych i fanzinach stanowią dla was wyraźną pomoc i w efekcie dzięki nim jesteście w stanie usprawnić swoje brzmienie? John "Harv" Harbinson: Czytamy każdą recenzję naszej płyty jaka trafi nam w ręce, zwłaszcza po premierze nowego albumu. Podejrzewam, że wszystkie zespoły tak robią. Mamy to szczęście, że po każdym nowym wydaniu większość recenzji jest przynajmniej umiarkowanie pozytywna. Bierzemy jednak pod uwagę także recenzje, które dały niższa ocenę naszym płytom. Jeżeli recenzent odpowiednio argumentował swoje wąt-

meritum i przez to czas trwania całości jest niezbyt rozwlekły. To jest główny aspekt, który odróżnia "Three Kings" od swych poprzedników, jednak nadal występuje w nim typowa dla nas spójność i węzły wiążące motywy. Od początku do końca pisania materiału staraliśmy się stworzyć utwory w klasycznym metalowym stylu, które uderzą w fanów starego metalu spod znaku NWOBHM, tych młodych i tych starych. Z każdym kolejnym albumem piszemy utwory, które są dla nas prawdziwe, niezależnie od tego czy mogą się wydawać aktualnie niemodne czy przestarzałe. Jesteśmy szczerzy, gdyż nie staramy się brzmieć jak zespo-

Foto: Metal Nation

pliwości i konstruktywnie wypunktował wady tego wydawnictwa, stanowi to dla nas rzeczową pomoc i wskazówkę na co powinniśmy w przyszłości zwrócić uwagę. Naturalnie nigdy nie zmienimy drastycznie swojego stylu pisania muzyki. To, co najczęściej było nam zarzucane na dwóch poprzednich albumach, był czas trwania utworów. Recenzenci uważali, że kompozycje są za długie. Podobały im się, lecz jednak trudno im było się przebić przez album, na którym jest dwanaście utworów, z czego przeważająca większość trwa ponad pięć minut. W lipcu 2013 dostarczyliście nam swój czwarty krążek, zatytułowany "Three Kings". Co możesz nam o nim opowiedzieć? Jakbyś go opisał w porównaniu do waszych poprzednich dokonań? Na "Three Kings" wzięliśmy pod uwagę zastrzeżenia, które padły pod adresem poprzednich naszych wydawnictw. Dlatego na tym albumie jest więcej krótszych utworów, które bezpośrednio przechodzą do swego

64

STORMZONE

ły, które w oczywisty sposób na nas wpłynęły. Klasyczne metalowe brzmienie Stormzone wychodzi naturalnie! Minęło już ponad pół roku od premiery ostatniego wydawnictwa. Jak wygląda jego odbiór przez fanów? Już patrząc na poziom sprzedaży jesteśmy zadowoleni. Pierwszy nakład rozsprzedał się jeszcze przed świętami, a nasza wytwórnia Metal Nation zbierała zamówienia na kolejny. Dodając do tego, że sprzedaliśmy ponad 600 sztuk podczas koncertów, sprawia, że naprawdę sporo ludzi ma "Three Kings" w swojej domowej kolekcji. Mimo, że premiera była we wrześniu ubiegłego roku, to ciągle w pismach i w Sieci pojawiają się nowe recenzje i kolejne prośby o wywiady. Zupełnie jakby album został wydany przed chwilą. W zeszłym miesiącu otrzymaliśmy fantastyczną recenzję w Burn, japońskiej biblii muzyki rockowej i metalowej! Dzięki temu nasz album nadal jest świeżym towarem i nadal jest na niego popyt. 90% recenzji była bardzo przychylnych, a nawet te "gorsze" nie stanowiły

Obawiasz się, że takie granie może się przeterminować? Nasz album w dużym stopniu został wyprodukowany przez Steve'a Moore'a. Ludzie, którzy wrzucają naszą płytkę do odtwarzacza po prostu nie mogą uwierzyć skąd takie cudo się urodziło! A wtedy my się odwracamy i mówimy, że ta muzyka nigdy się nie przeterminuje. Ona nigdy nie odejdzie. Wiele nurtów muzycznych się pojawiało i niknęło, jednak prawdziwego ducha heavy metalu nie da się pogrzebać i nie da się go postarzeć. Słuchając "Three Kings" usłyszysz nowoczesną produkcję na utworach, które można stworzyć tylko wtedy, gdy dokładnie je czujesz. Teksty raczej dotyczą rzeczy, z którymi każdy może się utożsamiać, co mnie cieszy, gdyż piszą do mnie osoby, które mają bardzo osobiste podejście do tego, co usłyszeli w naszych utworach. To dla mnie wiele znaczy. "Three Kings" zostało wydane przez Metal Nation Records. Jak nawiązaliście współpracę z legendarnym Jessem Coxem? Jess przyszedł obejrzeć nasz koncert w Newcastle w O2 Academy, na którym supportowaliśmy Teslę. Jess stał na czele Neat Records, wytwórni dzięki której Sweet Savage znów się zeszło ze swoim perkusistą Davym Batesem. Jess został po koncercie, by się z nami napić, po czym wyraził swoje zainteresowanie w pomocy zespołowi. Krótko potem nagraliśmy "Death Dealera" nasz drugi album. Zrozumieliśmy wtedy, że bardziej bezpośrednie podejście do metalu nie zadowala naszej obecnej wytwórni Escape Music, która wydała nasz debiutancki krążek, który był bardziej melodyjny. Wtedy też dostaliśmy propozycje od SPV, po tym jak jeden z ich agentów zobaczył nas występ na Sweden Rock, jednak wtedy jeszcze wiązały nas zobowiązania kontraktowe względem Escape Music. Byliśmy bardzo zdesperowani, by przejść do SPV, więc Jess wziął byka za rogi i doprowadził do ugody między Escape Music i SPV, dzięki czemu "Death Dealer" został wydany właśnie przez SPV. Nie udałoby nam się tego zrobić samodzielnie. Wtedy też zdecydowaliśmy, że jesteśmy na takim etapie na którym nasz zespół potrzebuje menedżera, który będzie umiał sobie poradzić w takich sytuacjach. Jess wydawał się oczywistym wyborem na to stanowisko. Podpisaliśmy z nim umowę, Jess negocjował z SPV wydanie naszej kolejnej płyty, a w międzyczasie zagraliśmy serię świetnych koncertów, do których zaliczał się między innymi występ na Wacken Open Air. Dlaczego więc "Three Kings" nie zostało wydane przez SPV skoro sprawy przybrały taki świetny obrót? W 2013 wygasł nasz trzyletni kontrakt z SPV, akurat w momencie, gdy kończyliśmy pracę nad "Three Kings". Liczyliśmy na jego przedłużenie, jednak SPV znowu przechodziła przez sytuację, w której musiała ogłosić niewypłacalność, więc nie było do końca pewne czy warto czekać z premierą krążka do momentu, w którym się w końcu pozbierają. Spotkaliśmy się z Jessem na Metal Assault w lutym i wtedy doszliśmy do wniosku, że nie warto czekać na rozwiązanie problemów SPV, lecz wydać płytę przez Metal Nation, która była firmą Jessa. Jego wytwórnia miała kontakty na całym świecie i znała się na prawdziwym heavy metalu. Jesteśmy już kilka miesięcy po premierze "Three Kings", a Metal Nation spełniła wszystkie swoje obietnice i zobowiązania! Który z utworów z nowego krążka należy do twoich najbardziej ulubionych kompozycji. Moim ulubieńcem jest "Out of Eden". Nie dlatego, że reszta utworów jest gorsza czy coś takiego. Chodzi o to, że przekonanie się do niej zabrało mi najwięcej czasu. Ten utwór jako ostatni został dodany do tracklisty albumu. Słuchając go, już po zmasterowaniu i po pełnej produkcji dźwięku, byłem niezmiernie zadowolony, że zdecydowaliśmy się go dać na płytę. Sam utwór jest o teorii, że jesteśmy stale obserwowani z góry od stuleci. Jesteśmy częścią eksperymentu, który ma pokazać jak wiedza i władza przekazana jakieś kulturze w celu jej zmodernizowania, przyczynia się potem do zagłady całej cywilizacji! To niezwykłe, że takie imperia jak Egipcjanie czy Majowie upadły z powodu innych potęg w postaci Rzymian i Hiszpan. Te imperia


miały okres swej dominacji, miały swój czas, jednak zniknęły nagle z powierzchni ziemi. To tak jakby ktoś grał naszymi cywilizacjami w grę, a ty się zastanawiasz kto teraz podzieli los tych, które upadły lata temu? Gdy komponowaliście "B.Y.H." mieliście w zamyśle to, by ukształtować ten utwór w taki właśnie hymn? Rozumiem, że zapewne gracie ten utwór na żywo? Zgadza się. "Bang Your Head" to prosty, acz efektywny nakaz, który znajduje się na samym wstępie do każdego heavy metalowego podręcznika. Tekst utworu opisuje nasze uczucia jako zespołu, który właśnie ma wyjść na scenę… oczekiwania, adrenalinę, nawet strach, gdyż gdy światła już rozbłysną, muzyka, którą mamy dostarczyć musi wprawić głowy i zaciśnięte pięści w ruch. Refren mówi o tym, że musimy robić to, co do nas należy i grać muzykę, którą kochamy, dla najbardziej lojalnych i oddanych fanów. Nie będziemy poddawać się modom i trendom. Choć taka filozofia może oznaczać, że nie staniemy się nigdy znani, jednak umrzemy w spokoju, wiedząc, że graliśmy muzykę, którą kochamy!

"This Is Our Victory". Sama postać Death Dealera została oparta na sławnym obrazie stworzonym przez legendarnego Franka Frazettę. Chodzi o ten wręcz już ikoniczny wizerunek wielkiego, zahartowanego w boju wojownika, dzierżącego tarczę i topór, siedzącego na czarnym rumaku. Na głowie wojownika siedzi "hełm", jego prawdziwe źródło siły. Ten "hełm" jest tak naprawdę żywym symbiontem, który przejął kontrolę nad ciałem wojownika, dzięki czemu ten może samodzielnie wygrywać bitwy czy całe wojny. To właśnie hełm jest Death Dealerem, który pasożytował na wielu wspaniałych wojownikach! W "Three Kings" hełm został odkryty między wielkimi korzeniami mistycznego drzewa. Zanim zdołał on opętać duszę wojownika, który go znalazł, został okryty magiczną peleryną, przez którą jego moce nie mogły się przebić. Następnie przetopiono go w piekielnych ogniach w górze podobnej do Góry Przeznaczenia na trzy korony. Korony te zostały ofiarowane trzem książętom, którym potem nadano trzy królestwa, by rządzili całym światem, kiedy obecnie panujący król odejdzie. Król ofiarował je

Zwróciłem uwagę na to, że bas jest bardzo widoczny w miksie albumu. Kto był odpowiedzialny za brzmienie Stormzone na "Three Kings"? Producentem i osobą odpowiedzialną za miksy był nasz gitarzysta Steve Moore i jego studio Fire Machine w Belfaście, jednak wszyscy mieliśmy wgląd w to wszystko w trakcie postępów prac. Można więc przyjąć, że za brzmienie basu jesteśmy odpowiedzialni wszyscy. To stu procentowo naturalne brzmienie Stormzone, nie chcemy by nasze brzmienie małpowało jakiś inny zespół. Niesamowite jak wielu recenzentów porównuje nas do NWOBHM. Nie przeszkadza nam to, gdyż Saxon, Iron Maiden, Judas Priest to jedne z naszych ulubionych zespołów, które w dodatku ustanowiły bardzo wyraźny styl w muzyce. Nie widzę nic złego w opisaniu Stormzone jako klasycznego metalu z nowoczesnym podejściem do kwestii produkcji. Zawsze staramy się tworzyć takie utwory, które będą tętnić mocą zarówno na nagraniach studyjnych jak i podczas koncertów, więc unikamy nakładania dodatkowych ścieżek czy innych takich trików z branży. Uwielbiam power metal czy metal symfoniczny i byłem na wielu takich koncertach, lecz czasami bywały one nie lada rozczarowaniem. Pewnie dlatego my wybraliśmy trochę inną ścieżkę. Niedawno koncertowaliśmy na trasie z Saxon. Oni są dla nas bezwzględną inspiracją. Istnieją już ponad trzydzieści lat i stale utrzymują swoje klasyczne brzmienie podczas swych występów. Promieniują pasją i energią, tak charakterystyczną dla ówczesnego NWOBHM. My też chcemy przeć do przodu przez wiele, wiele lat, niosąc wysoko sztandar naszej muzyki. Jakie jest znaczenie tytułu "Three Kings"? Na początek muszę przyznać, że to ja Foto: Metal Nation ponoszę całą odpowiedzialność za to, co znajduje się na okładce oraz za tytuł, ponieważ to ja ją namalowałem. Od kilku lat chłopcy zachęcali mnie do stworzenia artu dla Stormzone. Zawsze byłem temu niechętny, ponieważ okładka jest ważną częścią promocji płyty, a ja nie czułem się na sile by wziąć na swe barki taką odpowiedzialność. Okładki dotychczas tworzyli dla nas znakomici artyści, tacy jak Rodney Matthews, lecz w tym roku mieliśmy dużo wydatków - na trasy i na merch, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na zawodowych artystów. Wziąłem więc w końcu byka za rogi, choć trochę z konieczności, i stworzyłem okładkę do naszego nowego albumu. Chciałem na niej zawrzeć sugestię wpływów celtyckich, które są naszym dziedzictwem kulturowym, oraz odniesienia do jednego z utworów z płyty. Utwór "Three Kings" jest kontynuacją opowieści, którą zaczęliśmy w "Death Dealer" z albumu o tym samym tytule i pociągnęliśmy przez "Last Man Fighting" oraz

swym synom w wierze, że po jego śmierci korony ochronią jego królewską linię władającą całym światem i związane z nią dziedzictwo. Na zawsze rozdzieleni przez granice swoich królestw bracia, już koronowani, nie mogliby się spotkać, lecz moc hełmu nie może być wiecznie tłumiona. Zew trzech koron dąży do ich zjednoczenia, co w końcu wywołuje wojnę. Trzej nowi królowie spotkają się w końcu na polu bitwy, a trzy korony znów będą mogły scalić się w jedno, lecz ten z Trzech Króli, który wyjdzie z bitwy zwycięsko będzie dzierżyć trzy korony, które na powrót staną się hełmem, odrodzonym jako Death Dealer! Czy możesz nam powiedzieć co nieco na temat waszej trasy z Saxon w lutym tego roku? Graliśmy już z Saxon w zeszłym roku w Belfaście i w Dublinie. Praktycznie natychmiast wytworzyliśmy z nimi wielką więź. Wszyscy w zespole jesteśmy wielki-

mi fanami Saxon i był to dla nas wielki zaszczyt. Obejrzeli nasze występy i zgodnie stwierdzili, że Saxon i Stormzone bardzo do siebie pasują na koncertach. Dzięki temu zostaliśmy zaproszeni do zagrania z nimi trasy w listopadzie. Niestety te koncerty zostały odwołane z powodu choroby Lemmy'ego z Motorhead, a bez nich Saxoni nie uważali tej trasy za opłacalną. Straciliśmy przez to pieniądze, gdyż mieliśmy już zabookowane przeloty samolotowe. Taka jest wada koncertowania po Zjednoczonym Królestwie - przebywanie tego podłego pasa wody zwanego Morzem Irlandzkim. Jednak powody stojące za odwołaniem trasy były całkowicie zrozumiałe, Lemmy był naprawdę w fatalnym stanie! Na szczęście trasa została przeniesiona na luty 2014! Postanowiliśmy podróżować tym razem promami i vanem, zamiast latać samolotem, dzięki temu mogliśmy być bardziej elastyczni, zwłaszcza że zdrowie Lemmy'ego nie poprawiało się. Nadal wisiało nad trasą widmo jej odwołania. Jak się okazało, znowu czarny scenariusz się sprawdził - Motorhead znów anulował swój udzał. Wyglądało na to, że Saxon, choć niechętnie, lecz postąpi tak samo. To dlatego, że cały sprzęt oraz ekipa techniczna Saxon jest z Niemiec, tak samo jak ich management. Fani mogą tego nie zrozumieć, ale Saxon mógłby się stamtąd ruszyć dopiero dokoptowując się do trasy takiej kapeli jak Motorhead. Przeprowadziłem długą rozmowę telefoniczną z Biffem. Zasugerowałem, że skoro my już płyniemy do Anglii z własnym backlinem, dlaczego niby Saxon nie mógłby zagrać na naszym sprzęcie z naszą pomocą? Dzięki temu udało nam się wypracować satysfakcjonujący wszystkich kompromis. Wiedzieliśmy, że dla nas to będzie trochę więcej roboty niż gdybyśmy tylko mieli wyjść na scenę i supportować Saxon. Oznaczało to, że po każdym występie musieliśmy wrócić na scenę by pomóc Saxonowi się rozstawić, nastroić bębny, gitary i ustawić wzmacniacze. Znaczy, oznaczało to dla reszty zespołu, ja tutaj miałem niewiele do roboty. Dzięki temu mogłem dzielnie powspierać zespół spod baru, dbając o nasz PR. (śmiech) Muszę przyznać, że podczas naszej trasy z Saxon sprzedaliśmy o wiele więcej płyt niż kiedykolwiek wcześniej! Wytworzyła się także duża zażyłość między nami i ludźmi z Saxon. Pod koniec tego roku znów będziemy ich supportować na trasie! Kiedy zamierzacie rozpocząć prace nad kolejnym albumem studyjnym? Prawdę mówiąc nigdy nie skończyliśmy pisać materiału. To nie jest dobry pomysł, by robić sobie przerwy w tworzeniu, aby potem nagle do tego wrócić, bo jest potrzeba napisania czegoś na nowy album. Nie zamierzamy zmieniać kierunku, w którym podążamy. Technicznie rzecz ujmując w momencie, gdy skończyliśmy nagrywać "Three Kings" rozpoczęliśmy pracę nad naszym kolejnym albumem! Utwory z "Three Kings" mogą się trochę różnić od naszego poprzedniego materiału, gdyż akurat uchwyciły taki moment w naszym procesie twórczym. Nie chcieliśmy świadomie tworzyć czegoś co miało być na siłę inne. Proces kreowania materiału jest ciągle taki sam. Zaczyna się od tego, ze któryś z nas ma pomysł i przynosi go na próbę. Siadamy nad tym, tworzymy partie, które stają się intrem, zwrotką, refrenem. Następnego wieczoru idziemy do studia naszego gitarzysty Steve'a, gdzie są nagrywane wszystkie nasze albumy) i rejestrujemy partie instrumentowe. Następnie Steve przesyła mi zgrywki mailem i ja zaczynam do tego pisać tekst i nagrywać wokale w moim studio. Zwykle przesyłam to, co dograłem jeszcze tego samego dnia. Ten epizod tworzenia utworu zwykle zajmuje nam jakieś trzy dni. Następnie dajemy utworom trochę poleżeć, a potem myślimy nad potencjalnymi zmianami - może tu należy wydłużyć zwrotkę, może tu należy dodać jakieś przejście i tak dalej. Po zanotowaniu wszystkich sugestii powtarzamy proces nagrywania i

STORMZONE

65


dogrywania. I tak w kółko. Jak musimy poćwiczyć przed koncertami, wtedy zawieszamy na tydzień lub dwa tworzenie utworów, gdyż wtedy musimy się skoncentrować na naszym aktualnym materiale. Potem jednak wracamy do momentu na którym zakończyliśmy, więc udaję nam się zachować ciągłość tego procesu. Naszym celem zawsze jest utrzymanie stałego brzmienia Stormzone. Czy macie plany dotyczące zarejestrowania albumu koncertowego lub też DVD? Zdecydowanie! Mamy nadzieję, że uda nam się profesjonalnie zarejestrować nasz występ audio oraz video na dużym letnim festiwalu, na którym najprawdopodobniej będziemy grać. Mając już na koncie cztery albumy studyjne możemy stworzyć bardzo ekscytujący set, który pokaże cały przekrój naszego dorobku muzycznego. Lepiej jest nagrać taki występ niż koncert, który ma promować naszą ostatnią płytę! Razem z Davidem Batesem grałeś wcześniej w Sweet Savage. Kiedy dokładnie byłeś członkiem tego zespołu? By w pełni zrozumieć powód dlaczego Stormzone dziś istnieje, należy się cofnąć głęboko w erę NWOBHM, gdy Sweet Savage powstało w Irlandii Północnej. Na pierwszy skład Sweet Savage składał się basista Raymie Haller, który także śpiewał, gitarzysta Vivian Campbell, drugi gitarzysta Trevor Fleming oraz Davy Bates, który grał na perkusji (teraz gra w Stormzone). Ten skład nagrał dwa single - "Take No Prisoners" oraz "Killing Time". Sweet Savage jako takie powstało w 1980 roku i zaliczyło kilka udanych tras w swym wczesnym okresie - z Thin Lizzy oraz Wishbone Ash. Wyglądało na to, że sukces tej kapeli jest nieunikniony, więc zdecydowano, że kapela potrzebuję wyraźnego i charyzmatycznego frontmana. Dostałem się do tej kapeli w 1983 na miejsce wokalisty. Oprócz mnie został dokoptowany klawiszowiec Stephen Prosser w tym samym roku. Ten krok był zainspirowany pojawieniem się klawiszowca Darrena Whartona w Thin Lizzy. Trudy koncertowania w trasie dały się we znaki Trevorowi Flemingowi, który postanowił odejść z zespołu, by nie hamować naszego rozwoju. Do Sweet Savage doszedł wtedy Ian "Speedo" Wilson. Wtedy brzmienie Sweet Savage stało się bardziej melodyjne, choć wciąż zachowywało swój ciężar, porównywalny do późniejszego Whitesnake'a. Sweet Savage otwierało wtedy koncerty dla Thin Lizzy, Rory'ego Gallaghera i Wild Horses. Gdy Ronnie James Dio tworzył swój zespół, Jimmy Bain, były basista Rainbow oraz Wild Horses, zarekomendował mu Viviana jako idealnego gitarzystę. Po pierwszym przesłuchaniu dostał on w nowym zespole Dio posadę wioślarza. Spowodowało to dużą dziurę w składzie Sweet Savage. Bardzo ciężko było ją wypełnić, więc kontynuowaliśmy granie w takim składzie jakim byliśmy, z jednym gitarzystą. Postanowiliśmy wtedy też zmienić nazwę zespołu, by wyraźnie zaznaczyć nowy okres w naszej historii. Wtedy narodził się Emerald. Vivian grał nie tylko z Dio, ale także z Whitesnake i The River Dogs. Aktualnie spełnia się w Def Leppard. Był taki moment, gdy Vivian był z powrotem w naszym mieście, a my mieliśmy tego wieczoru grać koncert jako Emerald. Vivian dołączył wtedy do nas na scenie. To było cudowne oglądać znowu duet gitarowy Speedo oraz Viviana, zwłaszcza gdy pojedynkowali się na solówki po zagraniu "Emerald" Thin Lizzy. Wyglądało to wtedy na krótki reunion Sweet Savage! Stormzone zagrało na Headbangers Open Air w 2010 roku. Jak wspominasz występ na tym kultowym festiwalu? Headbangers Open Air jest wspaniałe. Jest to niezwykle autentyczne wydarzenie muzyczne, a Thomas i Jurgen (organizatorzy festiwalu - przyp.red.) wkładają w to całe swoje serce i pasję. To był prawdziwy zaszczyt, by tam zagrać, gdyż zwykle trafiają tam same legendarne zespoły, które mają dziedzictwo muzyczne sięgające jeszcze ery NWOBHM. Choć wpasowujemy się w taką stylistykę, to jesteśmy w sumie relatywnie młodym zespołem, który dopiero mozolnie buduje swoje dziedzictwo. Byliśmy bardzo wdzięczni za możliwość uczestniczenia w tym wydarzeniu. Po tym festiwalu zagraliśmy kilka koncertów podczas trasy z Cinderellą i Stryperem, po czym dostaliśmy zaproszenie zagrania na Wacken Open Air. To był prawdziwy punkt zwrotny dla Stormzone, gdyż dostaliśmy jasny sygnał, że zmierzamy w dobrym kierunku. Na tym festiwalu ludzie rozpieszcza się bogactwem wyboru, a wiele zespołów, które tam gra jest o wiele bardziej

66

STORMZONE

ekstremalne niż Stormzone. Trochę nas to martwiło, jak widzieliśmy że na występach innych kapel tłum brutalnie moshuje i robi ściany śmierci. My graliśmy o wiele lżej, no i byliśmy dość nieznany zespołem. Okazało się jednak, że na nasz występ przyszło całkiem sporo ludzi, którzy byli pozytywnie zaskoczeni tym, że ze sceny w końcu płynie klasyczny metal. Zakończyliśmy nasz występ "Legend Carries On", który porwał tłum, a schodząc ze sceny towarzyszyły nam okrzyki "Stormzone! Stormzone!". Takie wspomnienie pozostanie w naszych głowach już na zawsze! Jakbyś opisał aktualną sytuację na metalowej scenie w Irlandii Północnej? Ostatnio dobrze się na niej dzieje. Nie tylko dla samego heavy metalu. Wiem, że to nie jest dokładnie ten sam gatunek co my, ale Snow Patrol stał się całkiem znanym zespołem na świecie. Oprócz tego mamy Sweet Savage, Primordial, Trucker Diablo, stonerowców z Triggerman oraz całkiem świetny The Answer. Wszystkie te zespoły, razem ze Stormzone, robią naprawdę dużo hałasu. Dzięki temu jesteśmy w stanie umieścić Irlandię Północną na metalowej mapie. Nasz kraj przetrwał bardzo wiele trudów w przeszłości, ale dziś znajduje się w centrum uwagi z dużo ciekawszych powodów. Mam nadzieję, że młode zespoły dostrzegą lepsze perspektywy niż granie popu i dołączą do prężnej irlandzkiej sceny rockowej. Jak wyglądają najbliższe plany dla Stormzone? Gdzie macie zaplanowane najbliższe koncerty? Gdy przeglądam wasz rozkład jazdy, widzę wyłącznie koncerty, które będą miały miejsce na brytyjskiej ziemi. Co z resztą Europy? Ten rok będzie okresem, w którym będziemy się bardziej koncentrować na koncertowaniu. Chcemy rozgłosić swoje imię wszem i wobec na trasie. To oznacza, że nie jesteśmy zainteresowani wyłącznie graniem w Wielkiej Brytanii, lecz także w Europie Kontynentalnej. Koncerty z Saxon na początku roku były kompletnie wyprzedane. W Preston graliśmy dla tysiąca osób. To tysiąc osób więcej, które będą wiedziały czym jest Stormzone! Zagraliśmy także kilka lokalnych koncertów, na Blazefest, a w lany poniedziałek headline'owaliśmy coroczny Metalfest w Diamond Rock Club. W maju graliśmy w Szkocji. Następnie będziemy grali na Sonisphere Festival w Knebworth przed Metalliką, Deftones, Slayer i Iron Maiden oraz na Blodstock Open Air! To będzie prawdziwa okazja dla Stormzone! No i naturalnie mamy już zabookowane koncerty z Saxon na końcówkę roku - październik i listopad. Potencjalnie trasa z Saxon ma mieć prawie czterdzieści koncertów przez te dwa miesiące! Zamierzamy także nagrać garść utworów, które będą dostępne do pobrania. Nie będą to nowe numery, lecz jeden z każdego z trzech ostatnich albumów, które zostaną potraktowane dość niestandardowo przez nas. Oprócz tego dojdą jeszcze kolejne rzeczy, gdyż nasz manager Steve Simms pracuje bez wytchnienia. To zdecydowanie będzie bardzo zakręcony rok! Wielkie dzięki za to, że zgodziłeś się nam poświęcić swój czas! Trzymaj się! Dzięki ci, Aleksandrze. Nie jestem w stanie powiedzieć jak bardzo doceniamy to, w jaki sposób wspieracie i zachęcacie nas do działania. Dzięki wam duch heavy metalu nadal żyje. Wiem, że na pewno żyje i ma się dobrze w sercach fanów heavy metalu w Polsce. Będziemy robić co w naszej mocy, by móc odwiedzić wasz wspaniały kraj w najbliższej przyszłości. Dziękuję także za możliwość porozmawiania na temat Stormzone. Mam nadzieję, że nasza twórczość spodoba się tym, którzy dopiero będą ją odkrywać. Do zobaczenia wkrótce! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze "The Chain Goes On"? Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, czujemy się świetnie! Fani, internetowe webziny, magazyny i wszelkie gazety papierowe dawały naszemu albumowi wysokie noty. Największe rockowe stacje radiowe w Niemczech, Włoszech, Belgii, Holandii, Francji, Grecji, Wielkiej Brytanii, Argentynie, Norwegii, Japonii, Stanach Zjednoczonych i tak dalej grały nasz pierwszy singiel "Bang Your Head" i kilka innych kawałków z płyty. Dziś, po kilku miesiącach od czasu premiery, chcemy podziękować za wszystkie formy wsparcia naszym fanom, przyjaciołom, stacjom radiowym, webzinom i magazynom, gazetom i oczywiście naszym wytwórniom za kapitalną robotę - dziękujemy! Jak doszło do powstania zespołu? Skąd pomysł na taki rodzinny band? Luciano "Ciano" Toscani: Zespół powstał około 2011 roku, ale w tamtym czasie graliśmy już całkiem długo: ja i Bud ze Strana Officina, Bud i Bid z The Bud Tribe, a Brian grał jako specjalny gość na wielu koncertach i projektach, także z Budem i Bidem. Pomysłem zarzucili Bid i Bud, ale sądzę, że ostatecznie nasze ścieżki się zetknęły w jednej grupie, bo takie było przeznaczenie. Po wielu latach jesteśmy razem z zajebistą kapelą, zdolną do podboju świata i promocji naszego debiutanckiego "The Chain Goes On" z wieloma fanami i przyjaciółmi, którzy nas wspierają na każdym kroku. I tak jak mówiłem, jesteśmy za to bardzo wdzięczni! Jeśli chodzi o posadę gitarzysty to czemu wybór padł akurat na Luciano? Nie mieliście jeszcze jednego Ancillottiego, by obsadzić to stanowisko (śmiech)? Daniele "Bud" Ancillotti: (Śmiech) Nie, nie tym razem. Nasze prawnuki są jeszcze za młode! (Śmiech) Tak na poważnie, to Ciano jest znakomitym gitarzystą, wystarczy, że posłuchasz jego roboty na "The Chain Goes On". Wszyscy zrozumiecie, co mam na myśli. Na świecie jest niewielu ludzi grających tak jak on, z Cianem łączy nas braterstwo krwi i jest nie do zastąpienia. W 2012 roku wydaliście EP "Down this Road Together". Jaki był cel tego wydawnictwa? Spełniło swoją rolę? Luciano "Ciano" Toscani: "Down This Road Together" miało być wydawnictwem skierowanym tylko do promocji po wytwórniach, ale kiedy ją skończyliśmy i usłyszeliśmy finalny miks, postanowiliśmy się podzielić naszymi emocjami i muzyką z tymi, którzy długo nalegali, żebyśmy wreszcie coś wydali jako zespół. Zrealizowaliśmy tylko 300 sztuk, które sprzedały się w ciągu dwóch tygodni. EPka "Down This Road Together" wydana przez Pure Steel Records. Cztery inne wytwórnie oferowały nam kontrakt, ale to właśnie Pure Steel Records była pierwszą, która w nas uwierzyła i zaoferowała najlepsze warunki. Jak doszło do podpisania papierów z Pure Steel rec? Jesteście zadowoleni z tej współpracy? Luciano "Ciano" Toscani: Podpisaliśmy kontrakt we Włoszech, w restauracji "Trattoria" w Bolonii, jeśli zajrzycie na naszą stronę internetową albo Facebooka znajdziecie zdjęcia. Potem wszystko wysłaliśmy z powrotem do Niemiec. Jesteśmy bardzo zadowoleni z Pure Steel Records. Mieliśmy kilku różnych współpracowników z tej wytwórni, którzy zadbali o wiele istotnych aspektów w biznesie muzycznym i to, co dla nas zrobili i wciąż robią, dało nam poczucie zaistnienia. W tym roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut. Jak długo tworzyliście ten materiał? Luciano "Ciano" Toscani: Bardzo szybko. Myślę, że wszystko zamknęło się w ciągu jednego roku! Musisz wiedzieć, że w tym czasie cały czas graliśmy na żywo i pomogło nam to w przelaniu na album dzikości i surowości, którą sobie zamarzyliśmy. Wszystkie utwory, które skomponowaliście znalazły się na płycie? Czy może zostało wam coś jeszcze na przyszłe wydawnictwa? Luciano "Ciano" Toscani: Nie, wszystko co skomponowaliśmy znalazło się na tym albumie.


Walka pod tą samą banderą Rodzinne zespoły nie są częstym zjawiskiem w metalu, więc Ancillotti można uznać za swego rodzaju ciekawostkę. Na całe szczęście oprócz więzów krwi są w stanie zaoferować muzykę zdecydowanie lepszą niż Jonas Brothers czy Kelly Family (taki żarcik…). Debiutancki krążek "The Chain Goes On" ukazał się w tym roku nakładem Pure Steel Records i zawiera dawkę bardzo solidnego heavy metalu opartego na klasykach takich jak Judas Priest czy Accept zbierając całkiem niezłe recenzje w metalowym światku. Na moje pytania w większości odpowiadał jedyny nie-Ancillotti w zespole, gitarzysta Luciano Toscani oddając głos w kilku przypadkach wokaliście "Bud'owi" Ancillotti'emu. W jaki sposób powstaje muzyka Ancillotii? Pracujecie wspólnie czy każdy odpowiada za swoją działkę? Luciano "Ciano" Toscani: Prawie wszystkie numery zostały napisane i zaaranżowane przez cały zespół, tylko "Victims of the Future" została napisana przez Buda i przeze mnie, a "Devil Inside" przez Briana. Słowa do melodii stworzonych przez Buda napisał nasz dobry kumpel James Hogg, który z Budem pracuje od wielu lat. Jest świetnym tekściarzem, tak więc, było to prawdziwa praca zespołowa. Jak to jest pracować wspólnie z bratem i synem? Dochodzi do wielu kłótni, czy wręcz przeciwnie dogadujecie się świetnie? Daniele "Bud" Ancillotti: Praca z moimi synami i braćmi, włączając w to Ciano, jest wspaniała. Jako różne zespoły mieliśmy mnóstwo wątpliwości i sprzeczek, ale w końcu respekt i duma wzięły górę i zwróciliśmy się do siebie. Praca z synami i braćmi jest niesamowita i daje nam ogromną siłę do walki pod tą samą banderą.

było to zaplanowane? Luciano "Ciano" Toscani: Dla mnie "Sunrise" to bardzo emocjonalny utwór. Kiedy go słuchaliśmy i usłyszeliśmy tę orkiestrę - to wszyscy powiedzieliśmy: Wow!!! Ja się normalnie popłakałem!!! To wspaniała ballada, której nie mogliśmy nie umieścić na tym albumie. Zastanawiam się jakie znaczenie ma wstęp do płyty i jaki jest jego związek z następującym od razu po nim numerem "Bang Your Head"? Co to za dźwięki i głosy? Luciano "Ciano" Toscani: Intro łączy w sobie dźwięki plemienne z dużo nowocześniejszymi odzwierciedlającymi podbijanie kosmosu, dźwięki grzmotu… To intro jest przedłużeniem tytułu płyty, od przeszłości do przyszłości, odzwierciedla życie w mu-

Jak zamierzacie promować "The Chain Goes On"? Jakaś trasa, pojedyncze koncerty? Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście! Mieliśmy kilka komplikacji po wydaniu albumu i wyczekiwaliśmy właściwego momentu by rozpocząć trasę. Dziś nasza agencja bookingowa Red Lion Music intensywnie pracuje nad europejską częścią trasy. Mamy też kilka dat we Włoszech, ale naprawdę nie mam pomysłu na całą trasę. Bud, jesteś też wokalistą Kultowego zespołu Strana Officina. Co słychać w ich obozie? Od ostatniej płyty minęły już 4 lata. Daniele "Bud" Ancillotti: Obecnie pracujemy z grupą Strana Officina nad kilkoma numerami po włosku i prawdopodobnie zostanie ona połączona z książką o historii zespołu. Moim zdaniem włoska scena heavy metalowa prezentuje się ostatnio znakomicie. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Masz jakichś swoich faworytów? Luciano "Ciano" Toscani: Też tak myślę! Nie tylko w ostatnich latach, ale i wcześniej, we Włoszech było mnóstwo utalentowanych muzyków. Wiele zespołów gra poza Włochami i nasza scena rośnie w siłę. Wiele z nich naprawdę lubię, niektóre, nie w jakimś szczególnym uporządkowaniu, wymieniłbym choćby Spitfire, Scanner, Trick or Treat, ale jest ich więcej. Jak zachęciłbyś polskich fanów do kupna "The Chain Goes On"? Luciano "Ciano" Toscani: Prosto, w kilku słowach. Lubicie heavy metal? Lubicie hymny z wpadającymi w ucho refrenami zrobionymi po to, by je śpiewać i wykrzykiwać razem z nami? Lubicie ciężkie rytmy i

Foto: Pure Steel

Bardzo podoba mi się okładka płyty. Kto za nią odpowiada? Luciano "Ciano" Toscani: Wytwórnia umożliwiła nam pracę z niesamowitym grafikiem Dimitarem Nikolov'em, który posłuchawszy kilku naszych kawałków z albumu i zostawszy powiadomionym o naszej idei, kryjącej się za tytułem płyty, wykonał znakomitą robotę i mamy nadzieję, że w przyszłości znów będziemy z nim pracować! Wasza muzyka to bez wątpienia tradycyjny heavy metal, a takie utwory jak "Bang Yor Head", "Monkey" czy "Warrior" są tego najlepszym przykładem. Wydaje mi się, że inspirują was przede wszystkim takie grupy jak Judas Priest, Saxon czy Accept? Luciano "Ciano" Toscani: Hmmm… Lubimy wiele zespołów i oczywiście niektóre elementy czerpiemy z Judas Priest, Saxon czy Accept, one płyną w naszym DNA, podobnie jak Black Sabbath i wiele, wiele innych… Natomiast drugą część stanowią bardziej heavy rockowe kawałki "Victims of the Future" czy "Legacy of Rock", które zresztą wychodzą wam równie świetnie. Czy przed komponowaniem mówicie sobie w jakim stylu ma być dany utwór czy po prostu wychodzi wam to naturalnie? Luciano "Ciano" Toscani: Absolutnie, nie. Lubimy, gdy jednocześnie jest melodyjnie i potężnie. Zaczęliśmy od słuchania takiej muzyki lata temu i po tych wszystkich latach kiedy zaczęliśmy pisać utwory na płytę chcieliśmy zawrzeć w niej te element, wszystkie zmiany tempa i emocje. I tak to się skończyło, że na albumie wszystko wyszło jak najbardziej naturalnie. Moim chyba ulubionym utworem z "The Chain Goes On" jest "Devil Inside", którego zwrotki przywodzą mi trochę na myśl takie kapele jak...The Sisters of Mercy czy Fields of the Nephilim. Co byś powiedział na takie skojarzenie? Luciano "Ciano" Toscani: Szczerze mówiąc to nie wiem, nie znam zbyt dobrze tych zespołów. Cóż więc mogę powiedzieć… jeśli nasza muzyka łączy się jakoś z innymi znakomitymi grupami to świetnie! Na płycie jest też całkiem udana ballada "Sunrise". Czy postanowiliście sobie, że tego typu utwór musi być na krążku czy może tak po prostu wyszło i nie

zyce, tak samo starą prawdę, że rock'n'roll jeszcze nie umarł! Zrobiliście też klip do numeru "Bang Your Head". Nie jest to arcydzieło, ale domyślam się, że na coś lepszego nie mogliście sobie pozwolić. Luciano "Ciano" Toscani: Cóż, to wideo zostało wykonane z niskim budżetem, ale bardzo lubimy ten kawałek. Kiedy napisaliśmy "Bang Your Head", pierwszym krokiem było natychmiastowe wrzucenie go na setlistę koncertową. Na wielu koncertach używaliśmy go jako numer wieńczący i zawsze odbijał się szerokim, pozytywnym echem pośród publiczności i oczywiście pośród nas. Jest on nam szczególnie bliski, ma istotne dla nas słowa z jasnym przekazem, melodią i siłą. Cieszę się, że wideo zrobiliśmy właśnie do niego. Wydaje mi się, że Fabulous Studio, gdzie mieliśmy możliwość nakręcenia go, udało się uchwycić nas prawdziwie i szczerze. Myslimy nad zrobieniem nowego wideo, ale obecnie zespół skupia się na trasie i by zebrać wokół jak najwięcej fanów i podziękować im wszystkim za miesiące wspierania.

monumentalne gitarowe solówki? Lubicie grzmiący bas i uderzenie perkusji? U nas możecie tego oczekiwać i wszystko to, znajdziecie na "The Chain Goes On". To już koniec z mojej strony. Czego mógłbym życzyć tobie i reszcie zespołu? Luciano "Ciano" Toscani: My również dziękujemy wam i raz jeszcze dziękujemy wszystkim naszym fanom z tego pięknego kraju. Mamy nadzieję, że nasi promotorzy zorganizują kilka dat także w Polsce! Bardzo doceniamy wasze wsparcie, nie zapomnijcie, że jesteśmy dziedzicami rockowego ducha! I tego też życzę. Powodzenia! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

ANCILLOTTI

67


Hiszpania pomijając piękną pogodę i wspaniale widoki ma nam do zaoferowanie całkiem przyzwoicie rozwiniętą scenę heavy metalową. Jednym z jej przedstawicieli jest Oker. Pomimo, że grają w swoim ojczystym języku, to do wielu fanów z zagranicy przemawiają językiem gitar i perkusji. Z resztą w ich wykonaniu bardzo przyjemnym.

Naszym celem jest cały świat HMP: Pomijając fakt, że wydaliście już dwa albumy, wciąż jesteście postrzegani jako młody i mniej znany zespól. Jak to możliwe, że właśnie taki band podpisał kontrakt z Warner Music Spain? Lolo Vk: Kroczek po kroczku, otwieramy sobie drzwi w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej, gdzie stajemy się coraz bardziej rozpoznawalni. To właśnie moim zdaniem sprawiło, że Warner nam zaufał. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Czy tak duża wytwórnia daje wam wystarczająco dużo wsparcia? Na jak długo podpisaliście kontrakt i ile płyt nagra cie z nimi? Warner był bardzo profesjonalny jeżeli chodzi o czas wydania płyty oraz wspieranie nas w dystrybucji i promocji, także możemy znaleźć się w każdych większych hiszpańskich mediach. Kontrakt podpisaliśmy na ten album i może na dwa następne. Zależy jak to pójdzie i czy obie strony będą zadowolone. Dopytuję się tak o Warner Music Spain bowiem inny młody hiszpański zespól Lizzies wydał swój album sam, a w tym roku grają na Musklerock i Headbangers Open Air. Dlaczego więc Oker nie będzie brał udziału w metalowych imprezach, o jakich wspom niałem powyżej. Możesz to skomentować? Jak to wygląda z waszej strony? Będziemy grać 7 czerwca na Heavy Metal Sound Festival w Belgii razem z dużymi zespołami typu Reven. Mieliśmy problem z naszym poprzednim menaganen-

nia ale oczywiście chcemy nadal śpiewać w naszym ojczystym języku. Oker jest hiszpański i za tym idzie jego postawa oraz teksty. Mamy nadzieję, że fani heavy metalu nie mają nic przeciw innemu językowi i chcą tylko dobrego heavy metalu. Myśleliście żeby zacząć śpiewać po angielsku? Nie, jak już mówiłem, Oker jest hiszpańskim zespołem heavy metalowym. Ale to nie znaczy, że nie możemy zrobić odstępstw, choć naszym językiem zawsze będzie hiszpański. W porządku, wróćmy do waszych początków. Jest coś, co fani powinni o was wiedzieć? Oker jest zespołem, który rozwijał się krok po kroku. Powstał w 2007 roku na heavy metalowej scenie w Madrycie. Spotkaliśmy się w metalowych pubach, a miłość i pasja do heavy metalu nas złączyła. Jak wiele młodych zespołów nie macie stałego składu. Czemu tak często zmieniacie basistę i perkusistę. Zmieniliśmy basistę dwa razy, wokalistę raz oraz perkusistę też raz. I to wszystko stało się na przestrzeni ośmiu lat bez żadnych problemów. Czasem powodem była praca, brak czasu czy inne poglądy na muzykę, które zdecydowały o zmianie muzyków. Oni zawsze pozostaną częścią Oker. Obecny skład jest silny i stabilny. Waszym gatunkiem muzycznym jest heavy metal z dużymi wpływami lat 80-tych. Które zespoły wywa-

"Burlando a la muerte" jest naszym pierwszym pełnym albumem wydanym przez Santa Grial. Poznaliśmy ich kiedy byliśmy już bardziej znani na scenie. Może moja opinia was dotknie ale musze powiedzieć, że "Burlando a la muerte" odstaje trochę od waszej najnowszej płyty. Jeżeli mięlibyście okazje ją na nowo nagrać, to co byście zmienili? Każdy ma swoje zdanie i respektujemy to. Album nagraliśmy w takich warunkach na jakie mogliśmy sobie wtedy pozwolić i taki był tego wynik. Jeżeli będzie nam dane, zamierzamy ją w przyszłości nagrać ponownie. O wiele lepsza jest już wasza druga płyta "Culpable!". Muzyka jest dojrzalsza i sprawia, że słuchacz poświęca jej więcej uwagi. Powiedzcie o wspomnianych zmianach w waszej muzyce. Jaki jest odbiór "Culpable"? "Culpable!" zostało nagrane w tym samym studiu co "Burlando a la muerte", z tym samym producentem. To znaczy, że wreszcie dobrze się zgraliśmy i lepiej się poznaliśmy. W końcu wiedzieliśmy jak ze sobą współpracować aby przyniosło to pozytywny efekt. Generalnie nasza muzyka wciąż staje się co raz lepsza, ale to wciąż ten sam Oker. Sprzedaż "Culpable!" idzie dość dobrze, więc jesteśmy z tego szczęśliwi. Wasze teksty dotyczą rock'n'rollowego stylu życia i tematyki społecznej. Czy chcecie przekazać coś ważnego waszym fanom? Możesz powiedzieć coś więcej o tekstach? Tematy poruszane przez Oker kierują się głownie w stronę codziennego życia na naszej ulicy, ponieważ wszyscy pochodzimy z peryferii Madrytu. Pochodzimy z klasy robotniczej, dlatego nasze teksty dotykają społecznych problemów. Heavy metal jest odskocznia od tego całego syfu, który jest wokół nas. Glos Carmen Xina mocno zwraca uwagę słuchacza. Do kogo Carmen jest porównywana i z kogo bierze inspiracje? Xina ma bardzo mocny głos, co jest dużym atutem w heavy metalu. Ten jej ostry wokal i sposób śpiewania jest uwielbiany w Hiszpanii i Amryce Łacińskiej. Każdy wokalista ma swój oryginalny styl, a Xina to Xina (śmiech). Na waszych okładkach jest bardzo intrygująca postać. Czy to jest wasza maskotka? Tak, to nasza maskotka, ale nie daliśmy jej jeszcze żadnego imienia. Jest częścią naszego zespołu i zawsze nią pozostanie. Gracie też sporo koncertów. Jak one wyglądają i gdzie daliście jak dotąd najlepszy swój występ? Jesteśmy zespołem, który lubi dawać z siebie wszystko na koncertach. Heavy metal to nie tylko muzyka ale sposób w jaki rozkoszujesz się spektaklem, aby na końcu poczuć pełną satysfakcję. Było wiele dobrych koncertów w naszym wykonaniu, ale myślę, że najlepszym był ten na Leyendas Del Rock 2013. Myślicie już o trzeciej płycie? Jeżeli tak, to co możemy po nim się spodziewać? Oker zawsze jest w akcji! Jeżeli nie gramy, to komponujemy i kreujemy pomysły na następny materiał. Chcemy, aby był nawet mocniejszy i cięższy niż nasz ostatni album.

Foto: Oker

tem, przez co, przez kilka miesięcy przechodziliśmy cichy okres i pewnie to dlatego nie many w terminarzu zbyt wiele letnich festiwali w Europie. Podpisaliśmy kontrakt z Warner oraz zmieniliśmy management, więc dopiero za niedługo będziemy mieli więcej dobrych wieści!

rły na was największy wpływ? Oczywiście, że jesteśmy fanami heavy metalu, tego z lat 80-tych. Wiemy, że jest teraz nowa fala tradycyjnego heavy metalu na całym świecie. W naszym wypadku największy wpływ miały tradycyjne heavy metalowe kapele z Hiszpanii jak Obus czy Baron Rojo.

Duże hiszpańskie wytwórnie maja zasięg głównie w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej. Z Oker będzie tak samo? Naszym celem jest cały świat. Po hiszpańsku pisanie kawałków idzie nam łatwiej, ale chcemy być słuchani również w Europie i Japonii.

Nazwaliście się Oker. Jaka jest historia tej nazwy no i co ona znaczy? Oker to słowo używane przez ludzi na terenie całej Hiszpanii. Oznacza ono "zły" lub "przewrotny". Stwierdziliśmy, że będzie dobrze pasować dla zespołu heavy metalowego.

Właśnie. Wasze teksty są po hiszpańsku. W dzisiejszych czasach to nie problem, bo wiele fanów heavy metalu akceptuje inne języki, nie tylko angielski. Wspominałeś, że chcielibyście rozpromować się również gdzieś indziej? Obecnie jesteśmy znani w Hiszpanii i Ameryce Południowej. Naszym następnym celem jest Europa, Japo-

68

OKER

W 2009 nagraliście EPkę "Dale cana". Szczerze mówiąc nie znam tego wydawnictwa, może powiesz o nim coś więcej. Czy to "Dale cana" przekonało Santa Grial Records by wydąć wam "Burlando ala muerte"? "Dale cana" jest naszą pierwszą EPka, którą wydaliśmy sami. Sprzedała się całkiem nieźle w hiszpańskim podziemiu, głównie w Madrycie ale i w całej Hiszpanii.

Tak sie zastanawiam, czy znacie polski zespół Cristal Viper? Jeżeli tak, to powiedzcie co o nim myślicie i co Xina myśli o Marcie Gabriel. Oczywiście, że ich znamy! Cristal Viper jest jednym z głównych przedstawicieli heavy metalu na europejskiej scenie. Xina jest fanką głosu Marty. Chcielibyśmy kiedyś z nimi zagrać! Wasze ostatnie słowa… Chcecie coś dodać? Bardzo dziękujemy za wywiad i wsparcie z waszej strony. Mamy nadzieje, że zagramy kiedyś w waszym kraju, może za niedługo będziemy mogli się z wami podzielić dobrymi nowinami! Pozdrowienia dla polskich fanów. Heavy Metal na zawsze! Daria Dyrkacz


Czy fanów Iron Maiden coś jeszcze może zaskoczyć? Moim zdaniem tak, zdecydowanie, na przykład jego damską wersją. Hiszpańskie Lizzies, niezaprzeczalnie można tak nazwać. Czteroosobowy gang złożony z samych pań, grzeszących nie tylko pięknem ale i też poczuciem humoru, ostrzą sobie pazurki na wielką międzynarodową sławę.

Iron Maiden w spódnicach HMP: Jesteście w miarę świeżym zespołem. Przedstawcie sie nam, co chciałybyście żebyśmy o was wiedzieli? Marina: Zespół został założony latem 2010 roku przeze mnie, Marine (bas) i Patricie (gitara). Znudziłyśmy się leniuchowaniem popołudniami, więc chwyciłyśmy za instrumenty i uczyłyśmy się razem grać. Po jakimś czasie zaczęłyśmy szukać perkusisty i w 2011r. Lucia (perkusja) dołączyła do zespołu. Maszyna była gotowa w styczniu 2012 roku, kiedy w końcu znalazłyśmy Elene (wokal) i parę miesięcy później grałyśmy za żywo. Po ośmiu miesiącach nasze demo zostało nagrane na żywo w naszej sali prób i potem w 2013r. nadszedł czas na nagranie czegoś lepszego, na naszą EPkę "End Of Time". Grałyśmy sporo w Hiszpanii ale i też w Portugalii i Holandii. W tym roku nadszedł czas na Niemcy i Szwecję. Wiem, że nazwa waszego zespołu wzięła się z nazwy gangu z "The Warriors". Jesteście wielki mi fankami tego filmu? Rzeczywiście, nazwałyśmy zespół tak jak nazywał się jeden z gangów w tym filmie. Patricia i ja znałyśmy ten film od dłuższego czasu i miałyśmy trochę obsesję na jego punkcie. Gang Lizzies miał pistolety i bar z bilardem i głośną muzyką... więc to była nasza opcja od samego początku, nie musiałyśmy za długo nad tym myśleć. Pomysł, że nasz zespół będzie jakoś związany z tym filmem był strasznie ekscytujący!

potem coraz bardziej szaleją. Więc to są dobre wibracje, widzieć fanów czerpiących radość z naszych kawałków. To jest dla nas podwójne szczęście, (śmiech!). Macie już plan grania, w tym parę koncertów fes tiwalowych, między innymi na Metalhead, Headbangers Open Air w Niemczech i nawet na Musklerock w Szwecji. Cieszycie się na te występy? Są jeszcze jakieś inne daty w planach? Tak! Jesteśmy strasznie, strasznie podekscytowane graniem na tych festiwalach. Po pierwsze dlatego, że to będzie nasz pierwszy raz w tych krajach, a po drugie, dlatego że niektóre z nas były już na tych festiwalach jako fanki, na Headbangers Open Air i Musklerock. To znaczy, że już znamy sceny i ludzi... i to sprawi, że to doświadczenie będzie specjalne. Nie możemy sie doczekać! Nie mamy więcej zagranicznych koncertów w planach, ale z całą pewnością damy z siebie wszystko aby zagrać w większej ilości krajów. Chciałybyśmy grać jako supporty dla zespołów, które uwielbiamy... trzymajcie kciuki! I byłoby fantastycznie zagrać w Polsce kiedyś. Ludzie mówią, że macie dużo pasjonatów! Na Headbangers Open Air będzie grał polski zespół Turbo. Znacie ten zespół? Orientujecie

nas do grania, muzykowania i eksperymentowania. Co fani mówią o waszej EPce? Bardzo im sie podoba! Wiele ludzi na niego czekało, bo na naszym demku były tylko trzy kawałki, a nasze brzmienie zmieniło się od tego czasu. Niektórzy mówią, że EPka jest za krótka i, że są głodni na więcej. Inni nawet mówią, że im się podoba ale bardziej lubią słuchać jej na żywo, bo jest lepsze brzmienie. Pracujecie teraz nad teledyskiem do "Speed On The Road". Jak wam idzie? Kiedy zamierzacie go pokazać? Video jest już na youtube! Nie miałyśmy wystarczająco pieniędzy aby zrobić profesjonalny film, więc zdecydowałyśmy się nagrać urywki z naszych podróży, imprez i koncertów i wrzucić je razem robiąc zabawny i naturalny filmik. Ludziom zdaje się to bardzo podobać. Dobiłyśmy już do więcej niż 2.000 odtworzeń w mniej niż tydzień! "End Of Time" wydałyście same. Nie chciałyście dać to do jakieś wytwórni? Lubimy robić wszystko po swojemu, więc nie myślałyśmy o szukaniu wytwórni ale prawdopodobnie to się zmieni przy naszym następnym materiale. Chcemy wydać nasz pierwszy długogrający album przez wytwórnie. Ok, porozmawiajmy o waszej przyszłości. Jestem w stu procentach pewna, że macie już jakieś plany na opanowanie i pokazaniu światu waszej muzyki. Powiesz nam coś? Będziemy grać w Hiszpani, Szwecji i Niemczech tej wiosny i lata, po tym skupimy się na pracą nad

Foto: Lizzies

To fascynujące, napisałyście, że waszymi inspiracjami jest "wszystko z - lub bez - wąsami". Co dokładnie miałyście na myśli? Cóż, kochamy żartować i śmiać się, więc w sekcji informacyjnej na stronie napisałyśmy wszystko co lubimy: piwo, heavy metal, sweaty Diegos (spoconych mężczyzn - śmiech) i jest w porządku jeśli mają wąsa lub nie (śmiech). Głupi żart po prostu. Kiedy zobaczyłam was po razy pierwszy, moją pierwszą myślą było "ooo nowe Girlschool!" inspirujecie się nimi trochę? (Śmiech), dzięki! Na pewno nas inspirują, ale to zależy od odniesienia... to są normalne dziewczyny, które grają muzykę, które lubią to co robią i robią to co chcą. My właśnie tak się czujemy i tak właśnie robimy. Czerpiemy więcej inspiracji z zespołów takich jak Judas Priest, Motorhead czy Iron Maiden jeżeli chodzi o muzykę. Ten biznes jest zdominowany przez mężczyzn, jak sobie z tym radzicie? To nie jest dla nas problem, jak wszędzie są ludzie, którzy traktują cię tak samo, bez znaczenia czy jesteś chłopakiem czy dziewczyną i ludzie, którzy chcą promować twoja płeć bardziej niż muzykę. Najgorszą częścią tego, tak sądzę, są seksistowskie komentarze. Niektórzy mówią, ze gram tu czy tam bo jesteśmy dziewczynami, ale nigdy nie powiedzą tego "boysbendowi", że grają tu dlatego, że są facetami czy coś. Więc cóż, jest wszystkiego po trochu, ale zawsze staramy się stawić czoła problemom z humorem i skupiać się na naszych sprawach, którym jest heavy metal! Jak fani reagują widząc na scenie zespół w całości składający sie z dziewczyn? Dobre wibracje? Nawet tak, jak dotąd. Wiele z nich normalnie nam mówią, że to nienormalne i że nigdy wcześniej nie zwykli oglądać dziewczyn grających heavy metal, ale to genialne zobaczyć, że jednak takie dziewczyny są. Jeżeli nas nie znają, to zazwyczaj są spokojni do czasu, kiedy nie zagramy paru kawałków,

się także w polskim klasycznym heavy metalu? Myślę, że na Muskelrocku też będą grać! Niektóre z nas go znają ale tylko z paru kawałków... myślę, że nadszedł czas by przesłuchać trochę więcej, żebyśmy mogły bardziej cieszyć się ich występem tam na żywo! Innym polskim zespołem, który znamy to Kat, ale tak samo, musimy poświęcić trochę więcej czasu na nich. Jest tyle zespołów do przesłuchania!

naszym pierwszym, długogrającym albumie. Wciąż nie wiemy kiedy zostanie on nagrany czy będzie wydany ale chcemy poświęcić ten czas by zrobić go dobrze - tak jak to powiedział Steve Harris - "masz całe życie, aby nagrać swoja pierwszą płytę, ale nie pozostałe" (śmiech). Daria Dyrkacz

Wasza muzyka bardzo przypomina mi Iron Maiden. Jesteście trochę taką ich żeńską wersją. Zgodziłabyś się z tym? Wow, to wspaniały komplement, dzięki! Cóż, nie możemy się zgodzić bo mamy jeszcze więcej wpływów oprócz Iron Maiden i oni są na kompletnie innym poziomie (śmiech)! Ale to niezaprzeczalne, że Iron Maiden jest naszą największą inspiracją. Oni byli i są magią dla nas. Ich muzyka zachęciła

LIZZIES

69


"Vendetta" i "Jaws of Fenris". Najnowszym i w zasadzie ostatnim, który powstał był numer "Vendetta" i chciałem w nim jak najwierniej oddać nastrój komiksów Alana Moore'a. To właśnie dlatego brzmi tak dziwnie, szaleńczy i wręcz psychiczny w początkowym fragmencie, a następnie kinematograficzny w jego dalszej części.

Niech kuźnie metalu nadal rosną w siłę! Brazylijscy true heavy metalowcy powrócili z nowym krążkiem po czterech latach od wydania debiutu. Trzeba przyznać, że jest to powrót z przytupem. "Full Throttle" jest albumem lepszym od i tak bardzo dobrego "Forging Metal", a biorąc pod uwagę fakt, że Hazy Hamlet wydaje się wychodzić na prostą i zostawiać wszystkie problemy za sobą, to już niedługo może być o nich co raz głośniej. Tylko, że na to wpływ mają już przede wszystkim fani. Mam nadzieję, że dacie im szansę, bo naprawdę warto. Zapraszam na rozmowę z wokalistą zespołu Arthurem Migotto. HMP: Witam. Co słychać w obozie Hazy Hamlet? Arthur "Arttie" Migotto: Witajcie! Cudownie jest wrócić do czynnego grania po niemal trzech latach zawieszenia. Wasz poprzedni krążek "Forging Metal" ukazał się w 2009 roku. Jak potoczyły się wasze losy po wydaniu tej płyty? W tym czasie odebraliśmy mnóstwo zaproszeń od magazynów muzycznych do uczestniczenia na przykład w kompilacji "Monuments of Steel" dla polskiego magazynu HardRocker i przygotowywaliśmy też kawałek na trybut poświęcony WASP dla Remedy Records. Z końcem 2010 roku, z doskonałym odzewem, planowaliśmy kilka koncertów w ramach małej trasy, ale musiałem przeprowadzić się do innego miasta, prawie 500 kilometrów od reszty zespołu, co ostatecznie pokrzyżowało nam na jakiś czas wszystkie plany. Mieliście przerwę w działalności również związaną z twoimi problemami zdrowotnymi. Słuchając płyty wydaje się, że masz je już za sobą. Jak wygląda sytu acja? Przyczyną była właśnie ta nagła zmiana. Miasto, w którym obecnie mieszkam ma zupełnie inny klimat od

Cóż, bardzo mnie cieszy, że podoba ci się to, a różnice o których wspominasz są bardzo wyraźne. Po pierwsze, dokonaliśmy przemiany stylistycznej z power metalu do klasycznego heavy metalu, który bardziej pasuje obecnemu składowi grupy. Jeśli dobrze posłuchasz naszych demówek, zauważysz, że ta zmiana zaczęła się już krótko po "Forging Metal" i zakończyła się właśnie na "Full Throttle". Po drugie, nasze kompozycje są dojrzalsze niż kiedyś i bardziej zadbaliśmy też o ich odpowiednie brzmienie. Zdecydowanie poprawiliście brzmienie. Kto jest za nie odpowiedzialny? Czy dokładnie taki efekt chcieliście osiągnąć? Tak, nawet jeśli jakieś niedociągnięcia wciąż są dostrzegalne, to na pewno uczyniliśmy spory postęp. Kiedy nagrywaliśmy "Forging Metal" większość tego procesu wymagało wynajęcia studia, z producentem, który w naszym mieście miał wysoką pozycję. Szybko odkryliśmy jednak, że jest straszną gnidą. Koszmarne nagłośnienie, mnóstwo kłamstw i niedotrzymywanie płynności procesu zmusiła nas do zerwania umowy z nim i dokończenia całego albumu na własną rękę. Mieliśmy jednak tę przewagę, że dokładnie wiedzieliśmy jak

Foto: Hazy Hamlet

tego, w którym żyłem dotychczas, złapała mnie nagle silna dysfonia(zaburzenie głosu, często w postaci chrypki - przyp.red.). Musieliśmy anulować całą działalność, bym mógł dojść do siebie, potrzebowałem na to roku i trzech lekarzy, którzy wyjaśnili mi w czym leży problem, a mianowicie w alergii. Rozpocząłem trzy letni okres leczenia immunologicznego, ale pech chciał, że mój lekarz w połowie tego leczenia umarł. Możliwość skomponowania nowego albumu stała się opcją do ponownego połączenia i odrodzenia Hazy Hamlet. Mój glos jednak nie odzyskał pełnego zdrowia i siły. Wszystko wskazywało na to, że to się nigdy nie stanie i nauczyłem się z tym żyć. Spędziłem mnóstwo czasu, by odzyskać dawną formę. W ubiegłym roku powróciliście z nowym albumem "Full Throttle" i muszę przyznać, że jest zdecydowanie lepszy od debiutu. Jak jest wasze zdanie na ten temat? Jakie są największe różnice między tymi materiałami?

70

HAZY HAMLET

wszystko ma brzmieć, ale większość ścieżek już była ukonstytuowana. Wraz z "Full Throttle" zebraliśmy nasze doświadczenia i mając pełną kontrolę nad nagrywaniem i produkcją od samego początku było krokiem do osiągnięcia takiego brzmienia jakiego oczekiwaliśmy. Doceniam jednak rolę obu wydawnictw, jego produkcji i inżynierii dźwięku. Jak stary jest to materiał? Kiedy zaczęliście pisać te utwory z myślą o drugiej płycie? Które numery są najstarsze, a które najmłodsze? Do większości z nich miałem już gotowe dojrzałe riffy i pomysły, niekoniecznie przeznaczone dla drugiego albumu Hazy Hamlet, ale które w tej sytuacji pasowały najlepiej. Były to takie kawałki jak "Full Throttle", "Symphony of Steel", "Odin's Ride", "Thorium" czy "Red Baron", jednakże zabraliśmy się do roboty i dokończyliśmy je. Najstarszym z nich jest "Thorium", którego riffy i chóry datowane są na 2001 rok. Trzy niewymienione wcześniej, powstały specjalnie na potrzeby tego albumu, i tak napisaliśmy: "A Havoc Quest",

W jaki sposób tworzycie wasze hymny? Pracujecie zespołowo czy macie może jednego kompozytora? Komponowanie "Full Throttle" wyglądało zupełnie inaczej niż w przypadku debiutu. Poprzednim razem miksowaliśmy wcześniejsze pomysły każdego z członków zespołu z moimi pomysłami, gdy dołączyłem do chłopaków w 2002 roku. Z nowym albumem natomiast, z racji zawieszenia i innych spraw zajmujących pozostałych członków, zdecydowałem że to ja skomponuję cały album i uzyskałem to poprzez połączenie starych pomysłów z tymi najświeższymi. Sprawdziło się to doskonale. Chcę jednak podkreślić, że z mojej strony nie było to żadne autorytarne działanie. Stało się tak, bo tylko w ten sposób ten zespół mógł przetrwać. Kocham komponować i wpadać na coraz śmielsze pomysły, a każdy jest absolutnie wolny do przychodzenia ze swoimi. Ta wolność tylko wzbogaca nasze brzmienie. W tekstach poruszacie dużo tematów związanych z nordycką mitologią. Skąd takie zainteresowania u Brazylijczyków poza tym, że jest to bardzo heavy metalowa tematyka? Znamienne jest, że kultura wikingów jest niezwykle pociągająca i kapitalnie nadaje się tematycznie do muzyki metalowej, ale nasza pasja z tym związana datuje się na jakieś lata 90-te, wcześniej nawet niż Hazy Hamlet został założony, a nawet jeszcze wcześniej za nim nastąpiła fala mody i gorączka na wikingów. Nie chcemy jednak brzmieć jak banda death albo black metalowców z tekstami o wikingach, przebierać się za nich i wykrzykiwać płytkich pogańskich moralitetów. Chcemy brzmieć jak najbardziej w duchu klasycznego heavy metalu i korzystać z bogactwa interesującej mitologii jako metafory, punktu odniesienia do naszych myśli i refleksji nad tym, co nas otacza w świecie rzeczywistym, nas otaczającym. Każdy kto odpowiednio głęboko wniknie w strukturę refrenów znajdzie silny przekaz. Jednakże, nie tylko nordycka mitologia wykorzystywana przez nas jako okładka kolejnych wydawnictw jest narzędziem do którego się odnosimy. Nasze teksty odzwierciedlają też naszą fascynację literaturą i historią. Na nowej płycie nie brakuje heavy metalowych petard takich jak "Symphony of Steel" czy "Jaws of Fenris", ale są też utrzymane w bardziej bitewnym, epickim klimacie, czyli moje ulubione "Thorium" i "Red Baron". Utwory w jakim stylu lubicie grać bardziej? Bardzo ciężko jest wybrać z pośród nich ten jeden najbardziej ulubiony, zwłaszcza, że każdy jest w innym stylu, wrażliwości i każdy z nich "pracuje na siebie" w odmienny sposób. "Symphony of Steel" czy "Jaws of Fenris" to czysty przykład utworów przeznaczonych do machania grzywą, swoją energią sprawdzą się w każdym miejscu, nie zważając na to, kto będzie ich słuchał. Są absolutnie wciągającymi, frenetycznymi killerami. Z kolei "Thorium" i "Vendetta" są cięższe i bardziej rytmiczne, doskonale słucha się ich w domowym zaciszu, a podczas koncertów świetnie sprawdzają się jako sprawdzenie umiejętności tłumu, do wspólnego śpiewania z publicznością. To wymagające kawałki, ale równie zadowalające potrzeby. Tym najulubieńszym będzie chyba jednak właśnie "Red Baron". Nasza czwórka wręcz szaleje za graniem tego kawałka podczas koncertów. Wspomniany wcześniej "Red Baron" opowiada o Manfredzie von Richtoffen, najsłynniejszym niemieckim pilocie znanym z rycerskiej postawy podczas walk powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Skąd pomysł na ten utwór? To interesujące, że oto pytasz. Jestem długoletnim fanem hiszpańskiej kapeli Baron Rojo i pewnego razu zdecydowałem się poczytać o historii myśliwca od którego wzięli swoją nazwę. Czytałem przeróżne biografie, oglądałem filmy i dokumenty, tak by uzyskać pełny obraz jego życia, a nie tylko znać jego pięć minut chwały i moment śmierci. Dowiedziałem się że była to bardzo barwna postać, a przy tym bardzo naiwny i bezczelny młodzieniec, który silnie przyswoił sobie swój własny kodeks honorowy. Gdy nadszedł czas jego pierwszego zestrzelenia i poważnych obrażeń, doprowadziło to z kolei do zmiany jego charakteru i w rezultacie do zmierzenia się twarzą w twarz z licznymi wojen-


nymi stratami. Na koniec, został jednak uhonorowany i doceniony, tak przez aliantów, jak i swoich wrogów. To historia, która mocno zwróciła moją uwagę i zainspirowała do napisania utworu na jego temat, tak by zadawała najważniejsze pytania odnośnie życia. Możemy oczekiwać w przyszłości kolejnych utworów utrzymanych w historycznej tematyce? Kto u was jest najbardziej zainteresowany tym tematem? Jaki okres interesuje was najbardziej? Absolutnie. Nasza czwórka uwielbia czytać i oglądać dokumenty o historycznych wydarzeniach, nie tylko antycznych i najnowszych, choć przyznać muszę, że najbardziej lubimy antyczne społeczeństwa i kultury, a zwłaszcza starożytny Egipt i historię Środkowej Ameryki. Najdziwniejszym numerem jest "Vendetta". Pierwsza część tego utworu z połamanymi rytmami, leży mi średnio, natomiast druga, zdecydowanie bardziej klimatyczna, w której pojawiają się chórki i piękne sola jest znakomita. Skąd taki rozstrzał w tym utworze? Brzmi jakby to były dwa odrębne kawałki. W pełni się z tobą zgadzam i dodam, że zrobiliśmy to celowo. "Vendetta", jak wspomniałem, została napisana jako ilustracja muzyczna do komiksu Alana Moore'a i w pełni się ją zrozumie tylko czytając tę powieść graficzną. Pierwsza część oddaje uczucia niespokojnego umysłu, odzwierciedla znajdowanie się na granicy szaleństwa. To musiało brzmieć jak napięty do granic możliwości, pełen smutku i wyrzutów sumienia krzyk bezradności wobec ucisku systemów autorytarnych zasilanych naszych strachem, rozpaczą i konsumenckim trybem życia. Refren to kolejny krzyk reprezentujący wołanie o wolność poprzez krwawą zemstę. Wreszcie druga część tego utworu przedstawia rewolucję, która niszczy jeden system by utworzyć nowy, oparty na jedności i kolektywności. Dlatego też musiało to brzmieć łagodniej i nazwijmy to "pocieszniej". Ten kontrast był więc jak najbardziej celowy. "Full Throttle" wydała Arthorium Records. Co to za wytwórnia? Jak oceniacie to co dla was robi? Arthorium Records to moja własna wytwórnia, więc bardzo doceniam jej wkład i robotę jaką wykonuje! (śmiech) Kiedy skończyliśmy nagrywanie tego albumu, szukaliśmy znaleźć europejską wytwórnię, która by go wydała., tak abyśmy mieli otwarte drzwi na przyszłą trasę koncertową. Znaleźliśmy nawet jedną w pierwszej połowie 2013 roku i podpisaliśmy z nią kontrakt na wydanie krążka we wrześniu, pechowo jednak się stało, wytwórnia ta przestała się do nas odzywać i przez trzy miesiące od podpisania papierów. Mimo usilnych prób kontaktu, nawet z innymi zespołami spod ich skrzydeł, z ich strony była tylko przedłużająca się cisza. Nie wiedząc co się dzieje, wysłaliśmy im kolejną wiadomość, w której zerwaliśmy podpisaną umowę. Miałem już wtedy palny na własną wytwórnię, ale miałem ją założyć dopiero w połowie roku 2014, więc przyspieszyłem swoje plany i paradoksalnie wyszło nam to na dobre. Mam już nawet podpisany kontrakt z brazylijskim weteranem heavy metalowego grania na sierpień i pertraktuje z innymi zespołami. Założeniem jest zwiększenie możliwości oraz dojrzałości undergroundowych kapel poprzez jak najlepszą jakość ich wydawnictw z przyciągającą uwagę grafiką i odpowiednią produkcją dźwięku, aby dać im możliwość znalezienia większych wytwórni i uzyskania możliwości dotarcia na duże festiwale. Mam nadzieję, że jeszcze sporo usłyszycie o Arthorium Records w niedalekiej przyszłości. Okładka przedstawiająca Odyna na Sleipnirze przedstawionym tym razem w formie motocykla jest rewelacyjna. Czyj był ten pomysł i wykonanie? To był mój pomysł i bardzo się cieszę, że podoba ci się ta okładka. Chodził mi ten pomysł po głowie już w momencie, kiedy moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa. Dużo wówczas myślałem o ludzkich osiągnięciach, o każdym małym życiowym pojedynku jaki toczymy każdego dnia, jak wiele energii i czasu tracimy by uzyskać rzeczy w imię konsumpcji i idiotycznych dogmatów. Cała ta dewiza "chwytaj dzień" to jedna wielka ściema i wtedy też zdałem sobie sprawę, że właśnie taka okładka fantastycznie będzie symbolizować zerwanie zniewalających łańcuchów starych czasów i śmiały krok ku lepszemu, zmianę i wyraźnemu sięganiu każdej jednostki ku wolności. Jak wygląda promocja "Full Throttle"? Co zamierza cie jeszcze uczynić, by "Full Throttle" usłyszało jeszcze więcej osób na co ten krążek z pewnością zasługuje? Głównie chcemy skupić się na dwóch sprawach. Pierwsza z nich to międzynarodowa dystrybucja poprzez niezależne wytwórnie i sklepy muzyczne na całym

świecie, bo tylko w ten sposób można dotrzeć do wszystkich tych, którzy kochają klasyczny heavy metal. W Polsce zajmie się tym Defense Rercord. Drugą sprawą jest zabookowanie kilkunastu koncertów, które nas ujawnią, ponownie dla wszystkich tych, którzy tego chcą. Są też różnorakiego rodzaju media i będziemy je wykorzystywać, ale w przeciwieństwie do wielu promotorów nie będziemy ich nadużywać. Wielu z nich przesadza i za przeproszenie sra spamem tak bardzo, że wiadomości nie docierają we właściwy sposób. Ta strategia uderza w publiczność, jest inwazyjna ale i pozbawiona szacunku do nich. Nie chcemy aby Hazy Hamlet była widziana przez taki pryzmat. Preferujemy powolną i odpowiednio przygotowaną promocję, która zostanie uzależniona od potrzeb publiczności i prasy. Wierzę, że to najwłaściwsza ścieżka. Nagrywamy też wideoklip, który będziemy promować w drugiej połowie roku. Z tego co wyczytałem wiem, że udało wam się supportować legendarny Raven, a w planach macie jeszcze choćby występ z Picture i Grim Reaper. Jak ma się sprawa z pozostałymi koncertami? Macie w planach trasę? Może wizyta w Europie? Tak, te koncerty, oprócz prestiżu i ogromnej satysfakcji, były częścią tej strategii, o której przed chwilą ci opowiedziałem. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że musimy wynająć agencję, która zajmie się tym za nas, pozyska dla nas miejsca gdzie jeszcze nie dotarliśmy, ale tu w Brazylii jest to bardzo kosztowne. Mieszkamy dość daleko od dużych metalowych ośrodków, jak choćby Sao Paulo, i niewiele w tej kwestii jesteśmy w stanie zmienić, bo dla promotorów jesteśmy po prostu za drodzy. Godzimy się z tym ze spokojem i pro-

lony i z miejsca zakochał się w naszym brzmieniu i skończyło się to tak, że do dziś wspominamy go jako nasz najlepszy i najbardziej zwariowany koncert. Zespół istnieje od 1999 roku. Jak wyglądały wasze początki? Co was skłoniło do tego, żeby założyć heavy metalowy zespół? Nie wydaje mi się, że musi być jakikolwiek powód. Heavy metal sam w sobie jest najlepsza motywacją. Możliwość tworzenia dźwięków i hymnów na miarę naszych własnych idoli, okazja do dzielenia z nimi jednej sceny pokazując swoją własną twórczość, wszystkie zawierane wówczas przyjaźnie i układy… takie właśnie rzeczy najbardziej nas motywują do działania i grania w taki właśnie sposób. W tym roku będziecie obchodzić 15-sto lecie. Szykujecie jakąś specjalną imprezę z tej okazji? Nosimy się z takim pomysłem specjalnego wydawnictwa dla kolekcjonerów, ale wiąże się to z bardzo wysokimi kosztami. Musimy znaleźć partnerską wytwórnię, która razem z moim Arthorium Records podejmie się takiego zadania, w przeciwnym razie nie będzie to możliwe. Ostatnio wychodzi naprawdę dużo wartościowych krążków z klasycznym heavy metalem. Jakie płyty zrobiły w ostatnim czasie na was największe wrażenie? W ostatnim czasie zaobserwować można prawdziwy wysyp oldschoolowego metalu i ta fala nie ominęła także Brazylii. Jest taki zespół Fire Strike, który zrealizował spektakularną EPkę "Lion and Tiger" i zdobył już zainteresowanie na całym świecie. Ich okładkę zrobił ten sam artysta, który pracował dla nas, mianowicie

Foto: Hazy Hamlet

fesjonalizmem, zdobywając potrzebne finanse bez konieczności wpływu w strukturę naszego brzmienia. Co do trasy europejskiej, to owszem mamy takie plany, będziemy nawet częścią kilku naprawdę dużych festiwali takich jak, Keep It True, Up the Hammers czy Headbangers Open Air. Ciężko teraz pracujemy nad tym, aby to osiągnąć. Jak często dotąd występowaliście na scenie? Jest może jakiś koncert, który szczególnie utkwił wam w pamięci? Naprawdę nie mogę ci tego powiedzieć. Hazy Hamlet istnieje od 1999 roku, co daje dokładnie czternaście lat na tej drodze. Z drugiej strony, przechodziliśmy przez wiele kryzysów i problemów, które znacząco się odbiły na częstotliwością naszego grania. Naszym największym dokonaniem, i mogę ci to powiedzieć bez cienia wątpliwości, że był to koncert z 2003 roku w Cascavel, który był największym zjazdem motocyklowym na południowej półkuli. Shaman był wtedy headlinerem i dowodzony przez Andre Matosa był bardzo w czasie popularny w Brazylii. Inaczej niż teraz, zamiast w undergroundowym pubie zagraliśmy na ogromnej scenie, z potężnym sprzętem i publicznością na co najmniej 5000 headbangerów. Nie byliśmy wówczas jeszcze szczególnie znani i obawialiśmy się, że zostaniemy wygwizdani, ale tłum okazał się absolutnie sza-

Celso Mathias i jest znakomita. Bardziej zorientowana na power metal jest płytka "Keep it Hellish" od gości z Hellish War, a ci którzy preferują bardziej speed metalowe kawałki zachwyci brzmienie brazylijskiego Batallionu, którzy wydali płytę 'Empire Of Dead". Spoza Brazylii, moją uwagę przyciągnął "Heavy Weapons" od izraelskiej grupy Switchblade zainspirowanej tradycyjnym heavy metalem oraz "Unleashing the Shadows" Electro Nomiconu, który powinien spodobać się fanom Dio i Rainbow. To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was. W imieniu Hazy Hamlet chcę podziękować za każde wsparcie jakie otrzymujemy z Polski już od momentu wydania "Forging Metal" w 2009 roku, zarówno z prasy jak i od każdego headbangera. To niesamowite uczucie, widzieć jak metal jest silny u was i jestem pewien, że na pewno będziemy chcieli zagrać także tutaj, gdy tylko uda nam się sfinalizować trasę po Europie. Będziemy ciężko pracować, aby mieć tę możliwość. Bądźcie czujni i niech kuźnie metalu rosną nadal w siłę! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HAZY HAMLET

71


je nagrać. Dzięki temu tworzenie nowych kompozycji jest stosunkowo łatwe i przyjemne.

Jesteśmy rock'n'rollem! Jak to się dzieje, że ze Szwecji tak dużo kapel grających melodyjny old schoolowy metal gwałtem ciśnie się poza granice swojego kraju i kopie dupska metalowcom na całym świecie? Lepiej nie zadawać pytania co ma państwo szwedzkie czego nie ma nasze, bo to jest osobny temat na gorzką i bolesną tyradę. W każdym razie, jak widać aura i warunki sprzyjają młodym i kreatywnym w kraju spowitym w błękit i żółć. Chłopaki z Night są tego następnym dowodem. HMP: Wasza muzyka wydaje się być silnie zakorzeniona w klasycznym heavy metalu. Co sprawiło, że postanowiliście rozwijać właśnie ten nurt muzyczny? Czy umiałbyś wskazać, co to takiego było? Midnight Proppen: Przyczyną tego, że gramy "old schoolowy" heavy metal/hard rock jest fakt, że kochamy taką muzykę. To takie proste! W jaki sposób zespół otrzymał swoją nazwę? Mieliśmy problem z jej wymyśleniem. Jednak, gdy w końcu zdecydowaliśmy się na Night, poczuliśmy, że jest to najlepsza i najbardziej naturalna dla nas nazwa. To jest jedno z najczęściej używanych słów w heavy metalu. Ponadto wyróżnia się i łatwo zapada w pamięć. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyboru tej nazwy. Niedawno wydaliście swój debiutancki krążek.

się, że Judas Priest jest waszą wielką inspiracją? Zgadza się. Judasi zawsze mieli na nas duży wpływ, tak samo jak Saxon! Czy "Gunpowder Treason" jest swego rodzaju hołdem dla "V jak Vendetta"? Popieracie ten rodzaj ideologii, który był promowany w tym filmie? Prawdę powiedziawszy nie chcemy się mieszać w różne ideologie i opcje polityczne. Zostawiamy to ludziom, którzy są od nas mądrzejsi. My tylko chcemy grać rocka! "Gunpowder Treason" jest poświęcony historycznym wydarzeniom, które miały miejsce w 1605. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami historii. Film obejrzeliśmy już po napisaniu tego kawałka. Niezłe kino! Ogłosiliście odejście perkusisty Linusa z zespołu. Dlaczego opuścił on wasze szeregi i kto Foto: Effie Trikilis

Co to za sowa, która pojawia się na okładce waszych demo oraz na nowej płycie? Jest to swojego rodzaju maskotka zespołu? (Śmiech) Można tak powiedzieć. Chcieliśmy czegoś, co będzie się wyróżniać i jednocześnie pasować do naszego zespołu. Sowa załatwia jedno i drugie - The owl is Night and Nigh is the Owl! Sporo młodych zespołów wychynęło ze Szwecji w ostatnich latach. Co według ciebie sprawia, że jesteście lepsi od Enforcera, Steelwing, Bullet, Katany, Screamera, i tak dalej? Uważam, że jesteśmy trochę mniej metalowi, a trochę bardziej rock'n'rollowi niż te zespoły. Mimo, że nasz nowy album brzmi dokładnie jak mieszanka hard rocka i heavy metalu, to łatwo można wychwycić, że nie brzmimy jak żaden inny zespół. Posiadamy własne brzmienie. Czy między młodymi zespołami w Szwecji zdarzają się czasem jakieś animozje? Czy trudno się gra przez to w waszym kraju? Naturalnie, że musimy mieć do czynienia z pozeruchami, którzy cisną, by zgnoić każdy możliwy zespół, jednak generalnie mamy przyjazną atmosferę na hard rockowej scenie w Szwecji. Mamy naprawdę sporo przyjaciół i graliśmy z innymi fajnymi kapelami. Nigdy nie mieliśmy żadnych problemów z innymi zespołami. Graliście trasę z Ghost. Jak ci się podobało takie przedsięwzięcie? Czy zdarzyły się jakieś interesujące, a może nawey humorystyczne momenty podczas tej wyprawy? Trasa była naprawdę, ale to naprawdę spoko. To było naprawdę fajne doświadczenie dla nas. Nasza pierwsza duża trasa, w dodatku wyprzedana w wielu klubach. Każdy wieczór był naprawdę spektakularny. Na ostatnim koncercie w Helsinkach odwaliliśmy bardzo śmieszny dowcip. W tym samym dniu wypadało ważne skandynawskie święto nazywane "Lucia". Jest obchodzone w ten sposób, że dzieci robią swojego rodzaju paradę, podczas której przebierają się w białe szaty i niosą świeczki. My i goście z Dead Soul, innej supportującej kapeli, ubraliśmy się dokładnie w taki sposób i wyszliśmy na scenę podczas ostatniego utworu Ghost. Tłum wręcz oszalał! Pojawiliście się na rozpisce Hell Over Hammaburg 2015. Czy macie jeszcze jakieś plany koncertowe? Planujemy trasę po Europie w październiku oraz wizytę w Hiszpanii na jesieni. Nie zamierzmy się lenić! W to lato koncentrujemy się głównie na nagrywaniu albumu. Wierzę, że Hell Over Hammaburg będzie szaloną imprezą! To będzie nasz drugi koncert w Hamburgu, więc naprawdę nie możemy się już go doczekać! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Jednak co planujecie w swej długoterminowej przyszłości? Jakie są wasze cele, jakie są wasze marzenia? Naszym marzeniem jest podbój świata! (śmiech) W gruncie rzeczy chodzi o to, by jednak pociągnąć ten zespół bardzo długo, jeździć w trasy i nagrywać albumy przez resztę naszego życia. Jesteśmy rock'n'rollem! Dlaczego na okładce swego albumu umieściliście billboard reklamujący waszą nową płytę? (Śmiech) Nie chcieliśmy standardowego schematy "logo i tytuł" na naszej okładce. Ponieważ tematyka tego albumu obraca się trochę w realiach upadłego miasta grzechu, stwierdziliśmy, że taki billboard będzie naprawdę odjechanym pomysłem! Główny riff w "Fire and Steel" niezwykle silnie przypomina mi "Electric Eye" Judasów. Założę

72

NIGHT

będzie jego zastępcą? Linus odszedł z naszego zespołu, ponieważ i my i on wiedzieliśmy, że nie jest on w 100% oddany kapeli. Uważał, że to nie jest w porządku względem nas by dalej grzał miejsce w zespole. Nie mamy jeszcze zastępcy na jego miejsce, jednak nad tym aktywnie pracujemy! Ogłosiliście niedawno również to, że zaczęliście nagrywać wstępne wersje nowych utworów. Czy mógłbyś nam coś więcej powiedzieć na ten temat? Cóż, nowe utwory są, póki co, naszymi najlepszymi utworami. Nie możemy się doczekać aż je nagramy na kolejnym krążku, specjalnie dla was! Wszystko się ze sobą skleiło dość szybko. Mamy to szczęście, że niedaleko naszej sali prób mamy dostępne studio nagrań, więc gdy kończymy pisanie utworów, to możemy od razu pójść


to dalej.

Młodsi od dinozaurów Japońska scena hard 'n' heavy rozwija się bardzo prężnie od wczesnych lat 70-tych ubiegłego wieku. Po czasach szczególnej prosperity i ogromnego rozwoju w połowie następnej dekady lata późniejsze nie obfitowały już w tak spektakularne kariery japońskich zespołów. Nie znaczy to jednak, że Japończycy przestali kochać i grać heavy metal - jedną z takich, właściwie podziemnych grup, jest, istniejący od 1998r. Blaze z Osaki. Grupa podpisała niedawno kontrakt z High Roller Records, co zaowocowało nie tylko wznowieniem debiutu sprzed siedmiu lat, ale też nowym MLP "The Rock Dinosaur", zaś zespół zapowiada już kolejny longplay: HMP: Czujecie się rockowymi dinozaurami, mimo tego, że jesteście od nich znacznie młodsi? Bo chyba nie bez przyczyny w czasach dominacji ekstremalnego i alternatywnego metalu nagrywacie płyty brzmiące tak, jakby powstały na przełomie lat 70-tych i 80-tych minionego wieku? Hisashi Suzuki: Cześć, tu Hisashi Suzuki, gitarzysta Blaze, z Osaki w Japonii. Chociaż się starzeję, to jestem młodszy od dinozaurów (śmiech). Ja tylko gram moją muzykę, niezależnie od czasów i nie ma żadnego ważnego powodu. Byliście pewnie najpierw fanami takiego klasy cznego hard'n'heavy? Pod wpływem jakich zespołów sięgnęliście pod instrumenty - wydaje mi się, że sporo słuchaliście wczesnego NWOB HM czy Scorpions? Kiedy byłem nastolatkiem wpływ na mnie miał Michael Schenker. Później inspirowałem się wieloma gitarzystami, szczególnie tymi od klasycznego rocka z lat 70-tych. Chociaż lubiłem Scorpions, to słuchałem też brytyjskiego rocka lat 70tych. Często słuchałem też NWOBHM w tamtym czasie. Miałem 15 lat, kiedy Iron Maiden wypuściło swój debiut i wtedy oddałem się mojej pasji do zespołów NWOBHM jak Angel Witch, Def Leppard, Diamond Head, Praying Mantis, Saxon i innych.

Gramy w małych klubach, które mieszczą około 200 osób. Tak, w moim mieście istnieje scena metalowa, ale jest mniejsza niż w latach 80-tych. Znamy inne zespoły z rejonów Kansai, jak Cloud Forest, Ebony Eyes Excellent, Hydra, Muthas Pride i wiele innych. Znamy też zespoły z innych regionów, jak Genocide, Maverick itd. Z wytwórniami płytowymi pewnie też nie jest najlepiej, skoro debiut wydaliście samodzielnie, a niedawno ukazało się jego wznowienie nakładem niemieckiej High Roller Records? Nie, nie mamy żadnych problemów z wytwórnia-

To pewnie dla wasz wielka frajda ujrzeć płytę Blaze wytłoczoną na winylu? Był to jeden z decydujących czynników przy finalizowaniu umowy z High Roller Records? Jesteście fanami tego nośnika i kolekcjonerami czarnych płyt? W sumie wasza muzyka pasuje do niego idealnie… Dziękuję. Ja i Kuwahara, basista, bardzo lubimy nagrania na winylach, dlatego było to dla nas bardzo miłe. Reszta zespołu nie jest nimi zainteresowana. W Europie ważniejsze jest, żeby wydawać płyty na winylu i na CD. W sumie można się zastanowić, słuchając chociażby "Right In White Light", "Underground Heroes" albo "Lady Of Starlight", czy nie są to czasem jakieś właśnie odkryte, zapomniane utwory z wczesnych lat 80-tych - słowo "nowoczesność" chyba nie występuje w waszych słownikach? To fakt, nie szukam nowoczesności w muzyce rockowej i kocham brzmienie gitary z lat 80-tych. Komponuję jednak i gram te piosenki w bardzo sztuczny sposób. To dla mnie naturalne. Dzięki. Jest też ostrzej ("The Going Gets Rough") czy też mroczniej ("Shed Light On Dark") - chcieliście pokazać, że ostre granie nie jest jednowymi arowe i monotonne? W takim też kierunku pójdziecie na kolejnym albumie? Moje myśli nie sięgają aż tak daleko. Zawsze chcę

Pomimo kilkunastu lat istnienia Blaze to chyba wciąż bardziej zespół, w którym muzykujecie dla przyjemności, niż zawodowa grupa? Stąd niezbyt obszerna dyskografia, momenty, kiedy zapada o was cisza - rozumiem, że uwielbiacie grać, ale nigdy nie marzyliście o tym, by stać się gwiazdami rocka? Tak jak wielu chłopców, będąc dzieckiem marzyłem o staniu się gwiazdą rocka. Teraz ważne jest dla mnie granie muzyki, jaką lubię. Chociaż moim celem jest bycie gwiazdą rocka, to nawet teraz chciałbym być profesjonalistą. Jednak nie mam zamiaru zmieniać mojego stylu, żeby się nim stać. Japonia nie jest chyba zbyt przyjaznym miejscem dla rodzimych zespołów? Już w latach 80tych wiele japońskich grup narzekało, że znacznie większą popularnością cieszą się w Europie czy USA, podczas gdy japońscy fani fascynują się tym co obce, często znacznie słabsze - czy ta sytuacja poprawiła się w ostatnich latach na lepsze? Jestem zaskoczony tym, że odczuwacie, że Japonia nie jest przyjaźnie nastawiona do lokalnych zespołów. Też tak myślę. Wina leży jednak częściowo także po stronie samych zespołów i mediów. Według mnie, sytuacja zespołów grających heavy metal i grup hard rockowych nie poprawiła się. A jak wygląda sytuacja z koncertami? Czy macie w Osace typowo metalowe czy szerzej, rock 'n' rollowe kluby, w których możecie regularnie grać? Można mówić o istnieniu sceny metalowej w waszym mieście, złożonej z zaprzyjaźnionych i współpracujących ze sobą zespołów?

Foto: Blaze

mi w Japonii. Nie wymyśliliśmy tego, oprócz wydania naszego albumu samodzielnie w czasach naszego debiutu. Myślałem, że nasze "Blaze" nie sprzedawało się dobrze, chociaż było paru ludzi, którzy nas wspierali. Byłem więc zaskoczony, kiedy High Roller Records skontaktowali się z nami bezpośrednio, żeby wydać ten album w Europie. Ta sama wytwórnia firmuje też wasz najnowszy MLP "The Rock Dinosaur" - można traktować tę płytę jako zapowiedź waszego drugiego albumu i zarazem bardziej regularnej działalności? Mam nadzieję, że będziemy w stanie wydać drugi album w najbliższej przyszłości. Każdy z nas ma jeszcze normalną, codzienną pracę, z której żyje. Dlatego ciężko nam poświęcić więcej czasu na zespół. Nie zmieniliśmy jednak składu przez ostatnich kilka lat, więc mam nadzieję, że pociągniemy

tworzyć piosenki smutne, ale nie mroczne. Będziemy na niego czekać kilka kolejnych lat, czy też tym razem uwiniecie się szybciej ze wszystkimi pracami, w myśl zasady, że trzeba kuć żelazo, póki gorące? Oczywiście, mam nadzieję, że uda nam się wydać nowy album w bliskiej przyszłości, jak już wspomniałem. Wiem, że musimy i potrzebujemy go nagrać! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

BLAZE

73


heavy metal? Graliśmy wówczas z mnóstwem świetnych kapel z tego nurtu, jak choćby Lionheart, Praying Mantis, Diamond Head czy Limelight. Graliśmy też z Budgie oraz Kenem Hensley'em z Uriah Heep. Naprawdę było nam wtedy ciężko dobić targu wydawniczego. Wciąż jednak staraliśmy się to zrobić zgodnie z regułą, której zobowiązaliśmy się przestrzegać. Niestety, nie było nam dane jej dopełnić.

Niezwyciężeni i niepokonani Jestem dumny, że możemy podtrzymywać przy życiu tradycję NWOBHM! - mówi Tony Foster, gitarzysta Sparty. Ta brytyjska grupa była jednym z pionierskich zespołów tego nurtu, jednak jej kariera zakończyła się przedwcześnie, po wydaniu raptem dwóch singli i samplera z zaprzyjaźnionymi zespołami. Dopiero powodzenie wydanych niedawno dwóch kompilacji z archiwalnymi utworami sprawiło, że Sparta nie tylko powróciła do pełnej aktywności, ale nagrała też wyśmienity album "Welcome To Hell". O tym, jakie to uczucie zadebiutować w pełni autorską płytą po kilkudziesięciu latach grania i o okolicznościach, w jakich do tego doszło rozmawiamy z liderem Sparty: HMP: Zaczęliście przygodę z muzyką ponad 35 lat temu pod nazwą Xerox. Czy ten zespół również grał NWOBHM, czy też byliście jeszcze pod wpływem hard rockowych grup z lat 70-tych? Tony Foster: Xerox był zespołem, który założyłem przed Spartą. Mieliśmy kilka własnych numerów, takich jak "Let's Do It", "Try Tonight" i "Stick By You Woman". Inspirowaliśmy się Black Sabbath, Budgie i AC/DC a także paroma innymi kapelami z lat 70-tych, ale mieliśmy własny styl i to ja pisałem wszystkie utwory. Utworzyłem Spartę w 1979 roku i tak się złożyło, że byłymi fanami naszej grupy była trójka braci Redersów. Kiedy Xerox się rozpadł szukałem nowych ludzi. Karl grał na basie, Radge na bębnach a Snake na gitarze. Miałem już Tony'ego Warrena na basie, więc Karl został wokalistą. I tak powstała Sparta w składzie: ja, Tony Warren i trzech braci Redersów. Co sprawiło, że postanowiliście grać szybciej, ciężej i mocniej? Było jakieś szczególne wydarzenie,

łatwo do głowy. W konsekwencji staliśmy się bardzo szybką i energetyczną metalową bandą. Dlatego też pojawiła się kolejna nazwa - Sparta, bardziej pasująca do waszego nowego wcielenia? Kiedy zaczynaliśmy z nowym zespołem, rozmawialiśmy jakie mamy pomysły na nazwę. Zgodziliśmy się, że Sparta będzie najodpowiedniejsza. Jeśli mnie pamięć nie myli to chyba Karl na nią wpadł. Zaadaptowaliśmy nawet myśl "Niezwyciężeni i niepokonani" tak jak uczono spartańskich wojowników. Pod nowym szyldem zarejestrowaliście dwa przebojowe single, "Fast Lane" i "Tonight", wydane we własnej firmie Suspect. Zapewne tylko z powodu ogromnej konkurencji na ówczesnym rynku brytyjskim i małych możliwości promocyjnych tej firmy nie udało się wam wówczas przebić i podpisać kon traktu z większą firmą? Duch Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu to było coś, co nas napędzało do nagrania pełnego al-

Nie poddawaliście się jednak, bo wydaliście też samodzielnie składankę "Scene Of The Crime", dzieloną z Savage, Panza Division i Tyrant. Miała ona promować w/w zespoły, a przy okazji mieliście też album, który mogliście sprzedawać przy okazji koncertów? Ponownie Suspect Records miała pomysł by zaprosić kapele, by wpłacając 250 funtów mogła uzyskać 250 sztuk takiego albumu do sprzedaży podczas koncertów i każdemu zainteresowanemu fanowi. Album stał się klasykiem i dziś jest wart niezłą kasę. Nie mogliśmy dobić targu z żadną wytwornią i znów musieliśmy zrealizować tę płytę z własnej kieszeni. Nigdy jednak nie pokusiliście się o samodzielne nagranie i wydanie pełnej płyty - jak się domyślam z przyczyn finansowych, nie braku odpowiedniego materiału? Mieliśmy wtedy kilka numerów, oprócz "Fast Lane" i "Fighting To Be Free" był jeszcze "Angel Of Death", "Tonight" czy "Lords Of Time". Jak się okazało, po wydaniu kompilacji "Use Your Weapons Well" mieliśmy dość funduszy, by zrealizować nawet dwa albumy studyjne, lecz bez kontraktu, jak większość zespołów NWOBHM, nie mieliśmy na co liczyć. Wtedy bardzo duża ilość zespołów szukała takich kontraktów i było ciężko się przebić, by być właśnie tym szczęśliwcem. Odnieśliśmy jednak sukces kilkoma występami na żywo i singlami, ale jak pokazała historia nie było nam dane pójść jeszcze dalej. Nagrywaliście wtedy kolejne demówki, kilkakrot nie wchodziliście też do studia - ostatni raz tuż przed rozpadem grupy w 1990 r. Wychodzi na to, że bezskutecznie szukaliście wydawcy i w końcu, gdy klasyczny metal w Wielkiej Brytanii ponownie zszedł do podziemia, daliście za wygraną? Sparta kontynuowała granie aż do 1990 roku i paradoksalnie mieliśmy wówczas najwięcej szans na upragniony kontrakt, niestety i tym razem do tego nie doszło i właśnie wtedy podjęliśmy ciężką decyzję o skończeniu z tym zespołem. Mieliśmy jeszcze nagrane takie kawałki jak "Lord And Master", "Rich Bitch", "Trees And Fields" czy "Wild Touch", ale wytwórnia Ebony Records, która wzięła nas pod swoje skrzydła, splajtowała i nasz kontrakt przepadł.

Foto: High Roller

taki swoisty katalizator, które was do tego skłoniło, czy też cały ten proces odbywał się stopniowo? Trójka braci Reders była pod wielkim wrażeniem twórczości Motörhead, Judas Priest i Black Sabbath. Ja zawsze grałem w heavy metalowych kapelach, ale Sparta miała zupełnie nową tożsamość i tak się złożyło, że to ja nadal pisałem wszystkie kawałki. "Fast Lane" zostało napisane jako odpowiedź dla ich zamiłowania do Motörhead, ale była to absolutnie oryginalna kompozycja mająca na celu wyeksponowanie mojej gitary prowadzącej. Fakt, że wcześniej pogrywałem w grupie łączącej heavy metal z punkiem, dzięki temu takie utwory jak "Rock Don't Roll", "Hot Rock" czy "Rock For You" przyszły mi

74

SPARTA

bumu, tak się jednak złożyło, że Rondelet Records zrezygnowało z naszego kontraktu na album i musieliśmy odpuścić. Zdecydowaliśmy się na samodzielne wydanie i w tym celu założyłem Suspect Records razem z naszym menadżerem Johnem Frithcley'em i razem z nim współfinansowaliśmy powstanie pierwszego singla "Fast Lane/Fighting To Be Free". Nagranie poradziło sobie na tyle dobrze, że zostało wybrane na utwór tygodnia przez heavy metalowe pismo Sounds Magazine. Może stało się też tak, ponieważ wszystkie duże firmy miały już po kilka metalowych kapel w swych katalogach, np. EMI Iron Maiden, Phonogram Def Leppard czy MCA Tygers Of Pan Tang i ich szefowie uznali, że to wystarczy, jeśli chodzi o

Wzięliście wówczas całkowity rozbrat z muzyką, czy też graliście nadal, chociażby dla przyjemności? Gramy jeszcze dla zabawy. Nie jesteśmy zainteresowani robieniem na tym pieniędzy, ale doceniamy szansę jaką dała nam wytwórnia High Roller Records wydaniem "Welcome To Hell". Czujemy, że wreszcie udało się nagrać znakomity materiał, który pozwoli naszej grupie na stałe wpisać się w historię. Cieszymy się bardzo naszym albumem i jesteśmy pewni, że udało się nam zachować cząstkę prawdziwej filozofii NWOBHM. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasz produkt jest przeterminowany, ale mimo to osiągnęliśmy to, co chcieliśmy uczynić już dawno temu. Czytałem w internecie jakieś 45 pozytywnych recenzji i jestem dumny, że możemy tę tradycję podtrzymywać przy życiu. To pewnie powodzenie dwóch składanek z archi walnym materiałem, zwłaszcza bardzo obszernej, dwupłytowej "Use Your Weapons Well" sprawiło, że Sparta powróciła do grona żywych? Prawdą jest, że sukces "Use Your Weapons Well" przyczynił się do decyzji o zrealizowaniu nowego materiału. Napisałem piosenkę pod tytułem "Welcome to Hell" i postanowiliśmy ją wysłać w wersji demo do High Roller Records, kawałek się im spodobał i zgodzili się co do tego, że nadszedł najwyższy czas zrobić coś nowego. Nam też bardzo się on podoba i uważam, że to ogromny sukces dla takiego zespołu jak nasz. Ile zespołów ma tyle szczęścia, by ponad


35 latach wreszcie wydać upragniony debiutancki krążek? Uzyskać tyle pozytywnej energii w zamian? Jak to się mówi, lepiej później niż wcale… Dokładnie! Co ciekawe: większość wracających po latach zespołów ma znacznie odmłodzony skład, tymczasem u was nie było jak widać problemu, by znowu skrzyknąć starych kumpli do grania? To, co nas najbardziej cieszy w tym albumie, że udało się nam to po tylu latach, że byliśmy w stanie powstać na nowo i zrobić kolejny krok, tak jakby nie było żadnej luki w naszej karierze. Trzydzieści pięć lat to bardzo długi okres czasu, ale znaleźliśmy w sobie dość siły, by wznieść się jeszcze wyżej, zaczynając dokładnie w tym samym punkcie w którym daliśmy sobie spokój. Wszyscy jesteśmy całkiem niezłymi muzykami i włożyliśmy sporo pracy w pracę gitar i wokale. Mimo to, smutne jest podkreślanie przez wielu recenzentów, zdanie, że gdybyśmy zrealizowali go w latach 80-tych byłby to klasyk gatunku. Ja z kolei podkreślę, to co powiedziałem wyżej: lepiej później niż wcale… Pomysł nagrania albumu, w dodatku debiutanckiego, pojawił się od razu, czy też ta decyzja dojrze wała stopniowo? Pomysł na nowy album narodził się po sukcesie "Use Your Weapons Well". Zdaliśmy sobie sprawę, że nadal mamy dusze prawdziwych rockowców i mamy coś do udowodnienia choćby samym sobie. Udało się nam to. Miałem pomysły na siedem nowych kawałków, z kolei Snake napisał "Arrow", który pamięta jeszcze czasy lat 80-te, później Snake razem z Karlem napisał "Time". Klasyczny "Angel Of Death" dopełnił album dając dziesięć kawałków na wydanie CD, tak jak stało się z "Death To Disco" pastiszem starego funku, który z kolei nie znalazł się na wersji winylowej. To był taki heavy metalowy sik na ten gatunek i przy okazji znakomita zabawa przy jego nagrywaniu.

na oryginału. Jest teraz znacznie cięższy i po prostu lepszy. Było też tak, że pomysły z tamtych lat dopracowaliście dopiero teraz, czego efektem jest na przykład "Arrow"? "Arrow" także jest utworem napisanym w latach 80tych, który nigdy nie został nagrany i pomyśleliśmy, że jest na tyle wartościowy by mógł trafić na ten album. Sadzę, że to był świetny dodatek i on także został nagrany z wykorzystaniem technologii niedostępnych w tamtych czasach. Podstawą nowej płyty są jednak zupełnie nowe, świeżutkie i premierowe utwory, jak mocarny numer tytułowy, skoczny "Rock 'N' Roll Rebel" czy pięknie się rozpędzający "Dreaming Of Evil". To chyba duża satysfakcja dla twórcy widzieć, że jego nowe utwory cieszą się nie mniejszą popularnością niż te starsze, klasyczne numery z wczesnych lat 80-tych? Ja bardzo lubię kawałek tytułowy i uważam, że to najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek napisałem. Cieszę się też, że podobają ci się "Rock "N" Roll Rebel" i "Dreaming Of Evil". My również wolimy prostsze piosenki z prostymi riffami, ku uciesze naszej publiczności. Kolejnym numerem, który bardzo lubię

merów na płycie. Trudno też sobie wyobrazić, że po wydaniu tak dobrej płyty nie będziecie koncertować. Planujecie większą ilość występów, promujących "Welcome To Hell"? Zawsze staraliśmy się szukać dobrych okazji do promowania naszej muzyki na żywo. Będziemy też grać nadal i zamierzamy zrealizować następcę "Welcome To Hell". Jesteśmy szczęśliwi, że możemy grać wszędzie tam, gdzie docenia się naszą twórczość. Zagraliście już na festiwalu Brofest 2014, z wielo ma innymi legendami NWOBHM - to było pewnie dla was coś wspaniałego? To było świetne! Cieszę się, że po tym wszystkim, mogliśmy zagrać na tak prestiżowym festiwalu. Przecież my też tworzyliśmy NWOBHM! Bardzo miło było widzieć, że po tak długim czasie, tak wielu fanów nadal cieszy się muzyką Sparty. A fani byli z całego świata, przez co to całe doświadczenie było jeszcze bardziej emocjonujące. Rewelacja! Graliście pewnie sporo starszych numerów, a jak publiczność przyjęła wasze nowe utwory? Zagraliśmy wszystkie stare numery, co było niezwykle ważne dla naszych fanów. Zagraliśmy więc,

Foto: High Roller

Praca w studio kiedyś i obecnie to pewnie dwa całkowicie odmienne doświadczenia? Teraz pewnie zdecydowanie łatwiej jest być muzykiem, zwłaszcza jeśli potrafi się naprawdę grać? Wszyscy jesteśmy spełnionymi muzykami, ale wciąż wracamy do ducha lat 80-tych. Wciąż kochamy Black Sabbath, Judas Priest i Motörhead, ale mamy własny styl, który łatwo jest rozpoznać. Byliśmy zdeterminowani aby nagrać płytę utrzymaną jak najbardziej w stylu i duchu lat 80-tych, dlatego wszystko zyskało odpowiedni retro szlif, który było nam łatwo uzyskać. Recenzenci często podkreślają, że udało się nam zachować nie tylko ducha dawnej Sparty, ale także ducha ówczesnego NWOBHM. A na jakim etapie powstawania "Welcome To Hell" zdecydowaliście, że premierowe utwory wzbogacicie wybranymi, starszymi utworami z waszego dorobku? Według jakiego klucza je dobier aliście? Zdecydowaliśmy się na ponowne nagranie "Angel Of Death" by w pełni wykorzystać współczesne możliwości techniki jakie są teraz dostępne, ale muszę podkreślić, że cały album został nagrany w lokalnym studiu i wyprodukowany przez nasz zespół i Andy'ego z Superfly Studios. Świetnie się bawiliśmy nagrywając ten materiał i wciąż mamy oryginalne miksy i produkcje, która została zmiksowana raz jeszcze przez Thomasa Engela z Temple of Disharmony w Niemczech. Zostały trochę unowocześnione. "Arrow" był w pełni kawałkiem z lat 80-tych, uzyskał więc bogatsze brzmienie, podobnie jak "Soldier Of Fortune", oparty na oryginalnym numerze z tamtych lat i mający w nowej wersji niewiele wspólnego z oryginałem. Dlatego obok znanego z singla "Angel Of Death" mamy tu ten nigdy dotąd nie nagrany "Soldier Of Fortune" sprzed 30 lat? "Angel of Death" zawsze należał do naszych ulubionych kawałków i bardzo chcieliśmy go zrealizować ponownie przy wykorzystaniu najnowszych możliwości technicznych. Możliwości jak mieliśmy w 1981 roku to zupełnie inna bajka w porównaniu z dzisiejszymi i przypuszczam, że wykonaliśmy kawał znakomitej roboty uwspółcześniając ten numer. "Soldier Of Fortune" zawiera oryginalne słowa z wersji z roku 1981, ale ostateczna wersja nie przypomi-

jest "Wild Night", który został bardzo doceniony podczas koncertów. Nie mamy wiele grup heavy metalowych, które piszą utwory z tak dużą rolą gitary, ale według nas to się sprawdza. Lubujecie się w mocnym i szybkim graniu, ale nie zapominacie też o klasycznej balladzie. "Kingdom Of The Sky" wieńczy płytę i lepszego zakończenia "Welcome To Hell" nie mogliście wymyślić - bez takiego utworu metalowa płyta nie byłaby kom pletna? Napisałem "Kingdom Of The Sky" jako kontynuację "Angel Of Death" i jako łącznik pomiędzy starym a nowym. W tekście do "Angel Of Death" jest powiedziane: Idź i umrzyj w Królestwie Niebieskim, nadszedł czas byś umarł w Królestwie Niebieskim". Właśnie ten utwór jest łącznikiem między 1981 a 2013 rokiem. Nowy album kontynuuje myśl oryginalnego "Angel Of Death". Mam też własną teorię odnośnie piekła i wyróżniam jego trzy rodzaje. Pierwszy rodzaj to piekło ziemskie, odzwierciedlone w "Welcome To Hell", opowiadającym o piekielnej bitwie na Ziemi. Mówi się w nim o zmartwychwstaniu spartańskich wojowników do ponownego boju oraz, że powrócą z piekieł by znów walczyć. Wreszcie to piekło w Królestwie Niebieskim, w którym Bogowie rozgrywają swoje śmiercionośne igrzyska. Jeśli spojrzysz dokładnie na okładkę, zauważysz właśnie Spartan wracających do życia, bitwę o Ziemię i grafikę prezentującą Królestwo Niebieskie. Kapitalny zresztą projekt Aleksandra von Weidinga. To także jeden z moich najbardziej ulubionych nu-

"Tonight", "Welcome To Hell", "Wild Night", "Angel of Death" i "Fast Lane". To było niezwykle istotne, żeby właśnie zagrać te stare numery z nowymi. Wiele osób pośród publiczności miało już nasz "Welcome to Hell" i mogła śpiewać razem z nami nie tylko nowe utwory, ale także te starsze. W takich chwilach ma się pewnie ostateczne potwierdzenie, że warto było zaryzykować i wrócić do grania po tylu latach przerwy? Sparta zdecydowanie wróciła do gry. Uzyskaliśmy szansę na nagranie nowego albumu, co zaowocowało "Welcome To Hell". Nie sądziliśmy jednak, że odniesie on tak ogromny sukces, skoro pozostawaliśmy niezauważeni przez całe lat 80-te aż do dziś. NWOBHM obecnie jest niszą, ale my byliśmy tam kiedy wszystko się zaczęło, dlatego zamierzamy nieść ten kaganek tak długo, jak długo ludzie będą chcieli nas słuchać. Na chwilę obecną mogę zdradzić, że noszę się z konceptem trylogii i chciałbym ją skompletować. Tymczasem zachęcam do śledzenia naszych poczynań na naszym facebooku, który znajdziecie jako Sparta UK. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SPARTA

75


wszystkiego w ten sam sposób. Mieliśmy chyba dobry pomysł na coś cięższego. Po prostu miał brzmieć w taki sposób.

Happy heavy metal i kosmiczna policja Wielu ludzi mówi im, że są zbyt weseli, za dużo żartują i zanadto kolorowo się ubierają. Nie zmienia to jednak faktu, że już od 1992 roku raczą swoich fanów na całym świecie swoją muzyką. W tym roku Edguy wypuścił swój dziesiąty album studyjny, "Space Police - Defenders Of The Crown", na którym po raz kolejny pokazuje, że heavy metal wcale nie musi być agresywny. O nowym wydawnictwie i happy metalu rozmawialiśmy z radosnym basistą, Tobbiasem Exxelem. HMP: Dzięki, że znaleźliście czas aby odpowiedzieć na kilka pytań. Jak idzie promowanie nowego albumu Edguy? Czy fani są zadowoleni z tego co dokonaliście? Tobbias Exxel: Cześć! Uwielbiam rozmawiać o naszym nowym albumie i tego typu rzeczach. Promocja idzie bardzo dobrze. Udzielamy naprawdę wielu wywiadów. Oczywiście wszyscy w zespole cieszą się z tego jak ludzie odbierają album. Szczerz mówiąc, jesteśmy bardzo szczęśliwi, bo większości fanów bardzo się on podoba. My również jesteśmy z niego dumni, bo jest trochę cięższy, surowszy. Zawsze mówiłem, że "Hellfire Club" jest moim ulubionym albumem Edguy, ale teraz mogę powiedzieć, że "Space Police" zajął jego

bawne, bo nabijamy się z ludzi, którzy cały czas na wszystko narzekają. Edguy to Edguy i tacy jesteśmy. Można powiedzieć, ze jesteśmy zespołem happymetalowym, a nie tylko heavymetalowym i jesteśmy z tego dumni. Mamy szczęście posiadać wielu fanów na całym świecie. Szczerze mówiąc, to nie zwracamy uwagi na tych narzekających na wszystko ludzi. Myślę, że potrzebują trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. Jakbyście mieli porównać ten album do innego albumu Edguy, to do którego byście porównali i dlaczego? Jak już powiedziałem, jest trochę podobny do "Hellfire Club", który od dłuższego czasu był moim ulubionym albumem. Te piosenki są trochę cięższe i bardziej bezFoto: Alex Kuehr

miejsce, są trochę podobne. Jesteśmy więc z niego bardzo zadowoleni. Skąd się wziął ten dziwny tytuł. Dlaczego akurat "Space Police - Defenders of The Crown"? (Śmiech!) Po pierwsze, chcieliśmy mieć jeden album, ale dwa tytuły. W ten sposób moglibyśmy zarobić więcej pieniędzy, bo wtedy płaci się za dwa tytuły, nawet jeżeli kupujesz tylko jeden album. Nie no, żartuję (śmiech) A tak naprawdę chodzi o to, że wielu ludzi, szczególnie w Niemczech, zawsze narzeka, że Edguy nie jest prawdziwym zespołem heavy metalowym. Niektórzy twierdzą, że czasami jesteśmy zbyt zabawni, że nie ubieramy się cały czas w czarne koszulki, ale nosimy czasami żółte, czy nawet różowe albo zielone. Nie nosimy typowych czarnych ciuchów i skórzanych kurtek i tego typu rzeczy. Na naszych albumach dużo żartujemy. Niektórzy twierdzą, że heavy metal nie może być wesoły, ale raczej wściekły, agresywny. A my tacy nie jesteśmy. Wielu ludzi mówi, że musisz się zachowywać w taki, a nie inny sposób, żeby być prawdziwym zespołem heavymetalowym. Pomyśleliśmy, że na następnym albumie będziemy musieli ruszyć w kosmos, nagrać go w kosmosie, bo tam nie ma żadnych granic. Nikt nie może ci powiedzieć co wolno ci robić, a co nie. W kosmosie nie ma nic oprócz grawitacji i możesz być kim tylko chcesz. Możesz tam jednak zostać zatrzymany przez kosmiczną policję, która powie ci: Ej! Nie wolno ci tego robić! Nawet w kosmosie musicie być heavymetalowym zespołem! (śmiech) To za-

76

EDGUY

pośrednie, co naprawdę mi się podoba. Mamy więc trochę podobne piosenki, jak "Lovatory Love Machine" i "Love Tyger" z nowego krążka. Jest zabawna, rockowa, ma w sobie coś w stylu Van Halen. Nagraliśmy do niej klip w stylu kreskówki, co też było bardzo śmieszne. Myślę, że wszystkim, którym podobał się "Hellfire Club" albo też "Mandrake", na pewno pokochają też "Space Police". Nowy album przez wielu został okrzyknięty jako jeden z najcięższy waszych albumów. Jednak mam wrażenie, że to jest nieco przesadzona opinia, bowiem nowy album w żaden sposób nie przebija "Hellfire Club". Ale na pewno jest to jeden z waszych naj cięższych albumów. Z czego to wynikło? Czyżby Edguy zatęskniłem za bardziej heavy metalowym graniem? Co was zmotywowało do nagrania właśnie takiego albumu? Przez wiele lat lubiłem mieć na płycie dużo heavy metalu, bo jestem jego wielkim fanem, ale też rocka. Edguy zawsze było mieszanką dobrego rocka i heavy metalu. Nawet na naszych wczesnych albumach jak "Vain Glory Opera", "Theatre Of Salvation", czy "Mandrake" słychać wpływy tych dwóch gatunków. Powiedziałem kolegom z zespołu, że chciałbym, żeby następna płyta była cięższa w porównaniu to "Age Of The Joker". Nie chodzi skopiowanie "Hellfire Club", ale czasami fajnie jest nagrać coś bardziej heavymetalowego albo rockowego. Dobrze jest kierować się czymś innym na każdym albumie. Nie ma sensu tworzyć

Słuchając "Space Police" można odnieść wrażenie, że sporo motywów przewijało się gdzieś wcześniej, głównie są to skojarzenia z Avantasia. Czy taki był zamiar? Czy Tobias Sammet nie ma rozdwojenia jaźni pracując nad materiałem dla Edguy i Avantasia, które właściwie trzymają się podobnych stylów muzycznych? Hmm, myślę, że Tobias lepiej odpowiedziałby na to pytanie, bo to on pisze większość utworów (śmiech). To chyba naturalne, że materiał Edguy jest teraz porównywany z Avantasia, bo Avantasia wydała niedawno album i ruszyła w trasę. Nowy album Edguy i ostatni Avantasii zostały wydane w dość krótkim odstępie czasu. Różni je chyba tylko rok, więc to chyba normalne, że ludzie je porównują. Nie wiem, są podobne, a ludzie lubią oba. Ja jestem zadowolony. Tobias tworzył kompozycje na jeden i drugi album w krótkim czasie, więc niektóre kawałki mogą brzmieć podobnie. Nie wiem co z tym robić. Z jednej strony ludzie narzekają, że "Space Police" jest gorszy od poprzedniego albumu. Inni narzekają, że jest podobny do Avantasii, albo coś. Nam podoba się od początku do końca i to jest najważniejsze. Trudno mi myśleć o tych wszystkich szczegółach dlaczego coś jest podobne, dlaczego się różni. Większość kompozycji nie pochodzi z naszych głów, ale z wnętrza, po prostu czujesz co chcesz zrobić i czy coś ci się podoba. Mam nadzieję, że na żywo przy wielu piosenkach ludzie będą mogli razem z nami śpiewać, skakać, robić headabang i tego typu rzeczy. Wtedy uznam, że wypełniliśmy nasze zadanie. Dlaczego postanowiliście wybrać taką zabawną, ale też kiczowatą okładkę? Czyżby chęć zwrócenia uwagi? Czy może potwierdzenie, że Edguy zaliczany jest do tych kapel, który stawiają na humor w swojej twórczości? Tak, to prawda. Wybraliśmy taką okładkę, bo nam się podobała i była inna. Jeżeli coś jest unikatowe, to czy ci się to podoba czy nie, będziesz ją pamiętać. Jeżeli popatrzysz na nią przez kilka sekund, to na pewno zapamiętasz kosmicznych policjantów i jakieś potwornych kosmitów, Z łatwością przypomnisz ją sobie. Z drugiej strony, patrząc na wiele metalowych okładek dochodzę do wniosku, że większość wygląda prawie tak samo. Ciemne kolory, może jakieś czaszki, martwe rzeczy, itp. Moim zdaniem nasza kosmiczna policja wyróżnia się na tym tle. Jasne, okładka jest trochę kiczowata, zabawna, ale w idealnie pasuje do zespołu, bo Edguy, jak już powiedziałem, nigdy nie czuł, że musimy zachowywać się dokładnie tak, jak powinien to robić zespół rockowy, czy heavymetalowy. Robimy wszystko po swojemu. Ludzie dyskutują na temat okładki, albo przesłaniem jakie ze sobą niesie, albo wymyślają swoją własną historię. Ktoś może spojrzeć na nią i się uśmiechnąć, a ktoś inny nie. Widzisz policjanta w kosmosie, który patrzy w stronę aparatu i może robi sobie akurat małą sesję zdjęciową, nie zdaje sobie nawet sprawy, że stoi za nim potwór. Nawet nie wyobraża sobie, że zostało mu tylko kilka sekund zanim zostanie pożarty, albo coś. Nie wiem. Dobra pomówmy o kompozycjach. "Sabre & Torch" to otwieracz na miarę "Mysteria" i jest to jeden z waszych najostrzejszych kawałków. Zgodzicie się z tym? Jak się też odniesiecie do tego, że dla wielu fanów ten utwór jest bardzo podobny do "Invoke The Machine"? Słyszałem o tym. Chyba nie mogę zaprzeczyć, że są podobne, bo wielu ludzi ma takie odczucia. Nie mogę powiedzieć nic przeciwko temu. To chyba temat na jaki powinniście rozmawiać z Tobbym. Mogę powiedzieć, że to naprawdę świetna kompozycja. Oczywiście można powiedzieć, że jest trochę jak "Mysteria", która powstała dziesięć lat temu, a riff, który idzie mniej więcej tak: (nuci melodię), przynajmniej nutowo, ją przypomina. Uwielbiam ją i nie mogę zaprzeczyć pewnym podobieństwom, nowym elementom, itp. Ale oczywiście Tobby ma o tym swoje zdanie i pewnie myśli, że "Invoke The Machine" mogłoby równie dobrze być numerem Edguy (śmiech). Przynajmniej dobrze się bawiłem nagrywając ten utwór i to jest dla mnie ważne. Teraz nie mogę się doczekać, żeby zagrać ją na żywo. Podejrzewam, że podczas pierwszej piosenki się połamię, nie wiem (śmiech). "Space Police" brzmi z kolei jak utwór wyjęty z "Rocket Ride" choć ma też coś z płyt Avantasia, zwłaszcza z "The Wicked Symphony". Czy taki był za-


miar? Chyba nie zgodzę się z tym, że brzmi jak numer z "Rocket Ride", ale to tylko moje zdanie. Może trochę keyboard. Myślę, że został napisany i zaaranżowany w typowy dla Edguy sposób. To nowa piosenka, ale oczywiście można rozpoznać, że to coś naszego. I o to chodzi, bo nie ma sensu grać kompletnie inaczej. Niektórzy fani mogliby się skarżyć, że to już nie Edguy, jednak ten kawałek jest dla nas typowy. Niektórym ludziom przypomina "Rocket Ride", tak jak tobie. Szczerze mówiąc, to nie pierwszy raz, kiedy ktoś porównuje "Rocket Ride" ze "Space Police". Masz do tego prawo i nie przeszkadza mi to. Nie jestem na ciebie zły, więc jest dobrze (śmiech) Tak jak już mówiłem, Tobby zrealizował w niej nasz kosmiczny plan, do czego pasują słowa. Naprawdę ją uwielbiam. Pewnie większość fanów tęskniło za power metalem w waszej muzyce i prawdziwą perełką z nowej płyty jest "Defenders of The Crown". Normalnie przy pominają się stare płyty Edguy. Czy jest nadzieja, że kiedyś cały album będzie w takim klimacie? Czy tutaj riff był wzorowany na "Devil in The Belfry"? No i skąd się wziął pomysł na koncertowy aspekt, który pojawia się pod koniec utworu? Taka zabawa często jest spotykana na koncertach, ale tutaj pokusiliście się aby wykorzystać to w utworze. Efekt ostateczny jest znakomity. Więc jak to było z "Defenders of the Crown"? (Śmiech) ...Czy jest nadzieja, że kiedyś cały album będzie w takim klimacie "Defenders of The Crown?... nie brzmi to dobrze, szczerz mówiąc (śmiech) To duży problem, bo zawsze próbujemy czegoś nowego, a jeżeli ktoś się pyta, czy jest jakaś nadzieja, że cały album będzie brzmiał jak jeden utwór, który brzmi jak stary Edguy, to trochę trudne dla mnie. Dla mnie wszystkie piosenki są dobre i jestem z tego zadowolony. Nie chcemy kopiować żadnego utworu z naszych nowszych płyt, jak "Rocket Ride" czy "Age Of The Joker", ani też ze starych. Oczywiście jesteśmy z nich dumni, ale zawsze trzeba próbować czegoś nowego. Masz jednak rację w tym, że "Defenders Of The Crown" jest świetne i jestem pewny, że zagramy ją na żywo. Uwielbiam te chórki: (śpiewa), mam nadzieję, że ludzie będą je śpiewać razem z nami i wyjdzie wspaniale. Płytę promował "Love Tyger", który jest czymś na miarę "Lovatory Love Machine". Czy właśnie tak powinien brzmieć Edguy naszych czasów? Czy łatwiej przychodzi granie bardziej hard rockowych kawałków aniżeli power metalowych jak za dawnych lat? Nie brakuje wam takiego grania jak za czasów "Mandrake"? Czy jest szansa, że kiedyś nagracie album w takiej konwencji? Po pierwsze, nie wydaje mi się, że album był promowany tylko przez "Love Tyger". Był też klip do "Sabre & Torch", która jest chyba najcięższą pozycją na płycie. Może nie promował jej, ale fajnie jest mieć w Internecie jakiś teledysk. Nie znaczy to jednak, że "Love Tyger" i "Sabre & Torch" są najważniejsze dla tego krążka. Myślę, że mamy na nim wiele świetnych kompozycji jak: "The Eternal Wayfarer", która jest epicka. Wielu ludzi twierdzi, że mogłaby się ona znaleźć na albumie Avantasii. Zabawne jest to, że mamy też takie utwory jak "Theathre Of Salvation" albo "The Piper Never Dies", które są bardziej w ich stylu moim zdaniem. Widzisz więc, że robiliśmy takie rzeczy już dużo wcześniej. Nie powinniśmy dyskutować na temat czy łatwiej nam grać rock czy heavy metal, bo naprawdę kocham oba te gatunki, dlatego z nich czerpiemy. Nie chcemy mówić, że jesteśmy typowym zespołem heavymetalowym, ale nie jesteśmy też typowym zespołem rockowym. Kochamy mieszać te dwa style i nikt tego nie zmieni. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni z "Mandrake", jak już powiedziałem, należy do starszych rzeczy, a my zmieniamy się co album, co niekoniecznie oznacza, że nie lubimy naszej dawnej twórczości. Uwielbiam numery jak "Mandrake", czy "Painting On The Wall", są naprawdę dobre. Oczywiście czasami chciałbym zagrać je ponownie na scenie na żywo, ale mamy tylko dwie godziny i musimy dobrze wybrać. Jestem pewny, ze "Mandrake" zawsze będzie częścią koncertów, ze względu na jego świetne utwory. Fajnie jest posłuchać sobie "Mandrake", później "Space Police" i później znowu "Mandrake". Bardzo dobrze do siebie pasują, ale jest w nich też różnorodność. Co mi się podoba, to cover Falco. "Rock Me Amadeus" brzmi nawet jak wasz autorski utwór, który przypomina nieco "King of Fools". Trzeba przyznać, że macie jaja skoro odważyliście się zmierzyć z muzyką Falco. W końcu miał swój styl śpiewania, ale prze-

róbka wyszła wam znakomicie. Dlaczego akurat cover Falco? Tak dla zabawy. Już jakiś czas temu rozmawialiśmy o nagraniu covera Falco "The Commissar", ale nie wychodziło nam za dobrze. Ktoś z zespołu powiedział, żebyśmy spróbowali z "Rock Me Amadeus", jest rockowa, ale warto spróbować zrobić wydobyć z niej prawdziwy rock. Zaczęliśmy więc nad nią pracować na próbach. Granie jej było świetną zabawą. Było też zabawnie, bo Tobby był w stanie wydobyć z siebie takie same dźwięki. Żart zawarty w tekście rozumie większość ludzi z Niemiec i Austrii, trochę trudniej jest go przekazać w Polsce. Z drugiej strony, to po prostu dobra piosenka. Ma dobry rytm, można przy niej poskakać i wszyscy mogą śpiewać: "Amadeus, Amadeus, Amadeus" (śmiech) To jest świetne i naprawdę wywołuje uśmiech na mojej twarzy, kiedy jej słucham. Jakie utwory z nowej płyty zamierzacie zagrać na żywo? Jest jeszcze za wcześnie. Na ten moment zdecydowaliśmy, że chcemy przećwiczyć je wszystkie na żywo i dopiero wtedy podejmiemy decyzję. Jestem pewny, że zagramy takie kawałki jak "Defenders Of The Crown", może "Love Tyger". Z drugiej strony jest tyle starych numerów, które bardzo chcielibyśmy pokazać. Musimy więc się zastanowić nad programem, który będzie miał około dwóch godzin i będzie wspaniałą mieszanką naszych starszych materiałów, jak "Mandrake" i "Theatre Of Salvation" i oczywiście "Rocket Ride" i "Age of The Joker", no i oczywiście "Space Police". Zawsze kochałem koncerty, bo są mieszanką wszystkich albumów, które nasz zespół nagrał. Nie sądzę więc, żebyśmy skupiali się tylko na "Space Police" i dodali tylko dwa lub trzy starsze utwory. To nie miałoby sensu. Czy planujecie odwiedzić nasz kraj? W końcu macie tutaj sporą rzeszę fanów, którzy czekają na wasz występ. Jasne, byłoby miło. Jak na razie, niestety nie potwierdzono żadnego terminu, ale nasi ludzie nad tym pracują, więc naprawdę mam nadzieję, że zagramy w Polsce. Mam świetne wspomnienia z ostatniego koncertu, który odbył się już pięć lat temu na jednym z festiwali i to był jedyny raz, kiedy u was graliśmy. Nie dobrze, trzeba to zmienić, musimy dać więcej koncertów w Polsce (śmiech) Naprawdę mamy nadzieję, że tym razem nam się uda. Edguy to jeden z nie wielu zespołów, których skład nie ulegał zmian od lat. Jak wam się udaje ta sztuka? Tak idealnie się rozumiecie? Nigdy nie ma zgrzytów w waszej kapeli? Oh, jesteśmy naprawdę dumni z tego, ze jesteśmy razem już szesnaście lat. Brak zmian w składzie przez tak długi czas nie zdarza się często. Szczerze mówiąc, nie jest tak, że idealnie do siebie pasujemy. To naturalne, że czasami musimy coś przedyskutować, albo sprzeczamy się w ważnych kwestiach, które mają wpływ na zespół, takich jak komponowanie, koncerty. Czasami zdarzają się wielkie kłótnie. Dzięki Bogu nigdy nie musieliśmy się bić (śmiech) Chociaż czasami było dość wybuchowo, ale to jest naturalne. Zrobiła się z tego trochę relacja jak między kobietą i mężczyzną. Mamy nadzieję, że przetrwa jeszcze bardzo, bardzo długo. W jakiś sposób nauczyliśmy się w Edguy szanować opinie wszystkich członków i stawiać na kompromisy. W sumie nie można się tego nauczyć, ale tak się dzieje. Każdy wie, że Edguy zajmuje szczególne miejsce w naszym życiu i nikt nigdy nie odejdzie z zespołu tylko dlatego, ze ma inną opinię na jakiś temat. Wszyscy nad tym pracujemy i mam nadzieję, że przetrwamy kolejne szesnaście, albo nawet dwadzieścia, trzydzieści lat i będziemy mogli grać to, co kochamy. Waszymi debiutem był album "Savage Poetry", który nagraliście raz jeszcze jako "The Savage Poetry" to jeden z waszych najlepszych albumów, choć jego pierwowzór nie był tak udany. Dlaczego postanow iliście poprawić ten album? Co wam tutaj nie pasowało? Pierwsza wersja "Savage Poetry" była bardziej demem. Mieliśmy wtedy po szesnaście lat, nie mieliśmy doświadczenia jak nagrywać album itp. Później, kiedy nagraliśmy "Theater Of Salvation" i ktoś wpadł na pomysł, że może moglibyśmy popracować nad numerami z "Savage Poetry", bo wszystkie płyty po "Kingdom Of Madness" miały lepsze brzmienie, brzmiały po prostu jak prawdziwy album. Pierwsze "Savage Poetry" traktujemy raczej jak jakieś muzyczne oświadczenie. Rejestrowaliśmy je za pomocą chyba dwóch mikrofonów.

Myślę, że to był dobry powód, żeby dać mu szansę. "Dobra, nagrajmy jeszcze raz "Savage Poetry", żeby mogła trafić do szerszej publiczności". Zrobiliśmy z niej prawdziwy album i włożyliśmy w niego dużo pracy, żeby pokazać ludziom, że dawno temu wydaliśmy coś takiego jak "Savage Poetry". Wypuściliśmy specjalną edycję na 2CD, na której można porównać stare i nowe wersje. Zobaczysz wtedy, że różnią się o lata świetlne różnymi rzeczami. Mają inne brzmienie, są trochę szybsze, Tobias śpiewa o wiele lepiej. Moim zdaniem, ponowne nagranie "Savage Poetry" było świetnym pomysłem. Z kolei "Mandrake" to album, który jest dla fanów power metalu wręcz kultowy. Można dostrzec w nim podobieństwo do "The Metal Opera". Zgodzisz się z tym? Tak, "Mandrake" jest świetny, uwielbiam go. To zaszczyt, że ludzie kochają album, który ma już, mmmm, trzynaście lat, To dla nas wielki komplement. Jak już wcześniej powiedziałem, starsze piosenki zawsze wychodzą wspaniale na żywo. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że nigdy w życiu nie powiemy: "Aaa, "Mandrake" jest stary, nie chcemy już tego grać na koncertach" (śmiech) Oczywiście nasz sposób tworzenia może być teraz trochę inny. Wiemy, że sprawiamy ludziom radość tym, że gramy na żywo takie kawałki. "Jerusalem" też jest świetna, bardzo ją lubię. Najcięższym waszym wydawnictwem i moim ulu bionym jest "Hellfire Club". Skąd się wziął pomysł na ten album, dlaczego postanowiliście zagrać agresywniej, ciężej? Nawet wokal Sammeta momentami jest tutaj zupełnie inny. Jak oceniasz ten album po tylu latach? Co przesądziło o jego sukcesie? Szczerze mówiąc, to było tak dawno, że już nie pamiętam (śmiech) Nie no, żartuję (śmiech) Takie rzeczy przychodzą naturalnie. Po "Mandrake" stwierdziliśmy, ze fajnie byłoby nagrać coś cięższego. Na przykład w "Mysteria" jest całkiem szybka partia basowa, Tobias daje z siebie wszystko i jest naprawdę świetny, kiedy uderza w wysokie nuty. Są też bardziej rockowe kawałki, jak świetny "Navigator", który wcale nie jest agresywny. "Lovatory Love Machine" jest kolejną heavymetalową kompozycją. Widać więc, że są na nim również bardziej rockowe wpływy, co zawsze jest dobrą zabawą. Każdy utwór sam się broni. Po ośmiu miesiącach, czy po roku tworzenia zaczęliśmy zbierać je w jeden album, tyle. Jak doszło do powstania "The Metal Opera". Czy sądziliście, że stworzycie płyty na miarę kultowych albumów Helloween? Obie części "The Metal Opera" bardzo przypominają "Keeper of The Seven Keys". Czy dążyliście do zrobienia czegoś tak wielkiego i wpływowego? Jak doszło do zebrania takiego gwiaz dorskiego składu? Na basie był Markus z Helloween, a na gitarze Henjo Richter z Gamma Ray. Wśród gości Kiske, Hansen czy Matos. Czy jest to hołd dla tego co zrobili w tamtych latach Kiske i Hansen? Myślę, że powinnaś o to zapytać Tobby'ego a nie mnie, bo to on zajmował się "Operą", a nie ja (śmiech) Trudno mi odpowiedzieć. Mogę ci tylko powiedzieć, że graliśmy też kawałki z "The Metal Opera" i są świetne. Myślę, ze Henjo jest doskonałym gitarzystą. Jest naszym dobrym przyjacielem od wielu lat. Nie znam dokładnego zamysłu, jaki się za tym krył, czy chcieli złożyć hołd Helloween, czy coś takiego. Myślę, że powinniście porozmawiać z Tobiasem o sprawach Avantasii (śmiech) To tyle z mojej strony. Dzięki za wyczerpujące odpowiedzi i poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla polskich fanów? Tak, jasne! Fajnie się rozmawiało (śmiech) Mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Polski. Myślę, że będzie to możliwe albo pod koniec tego roku, albo na początku następnego. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić przy "Space Police". Nie możemy już się doczekać koncertów i mieszania nowych utworów ze starymi i oczywiście "Mandrake". Mogę zapewnić, że nie będziecie zawiedzeni (śmiech) Anna Kozłowska Podziękowania za pomoc przy wywiadzie dla Łukasza Fraska

EDGUY

77


O wyczerpaniu power metalowej formuły Prawdziwi fan melodyjnego power metalu musi znać Sonata Arctica, która narodziła się w okresie wielkiego boomu tego gatunku. Szybko odnieśli sukces, a ich debiut "Ecliptica" to prawdziwa perełka, która odbiła swoje piętno w całym nurcie. Ich styl może i jest podobny do Stratovarius, ale to dwie różne kapele. Sonata Arctica odeszła od typowego power metalowego grania i nie kryje swoich zamiłowań do hard rocka, czy innych mniej agresywnych odmian ciężkiej muzyki. Zespół wydał swój kolejny album zatytułowany "Pariahs Child" i to on był głównym tematem niniejszego wywiadu przeprowadzonego z liderem zespołu Tony Kakko. HMP: Witam, Sonata Arctica to jeden z tych zespół, które odbił swoje piętno na gatunku power metal. Mimo upływu czasu wciąż tworzycie muzykę, wciąż nagrywacie nowe albumu, czego przykładem jest "Pariahs Child". Co was motywuje? Skąd bierzecie siłę? Tony Kakko: Miłość do muzyki to silna motywacja. Jeśli masz tę potrzebę tworzenia nowych rzeczy zakotwiczoną w twojej duszy, nie masz innego wyjścia, tylko zaspokajać tę potrzebę. My odbieramy zew rock

kimś stopniu pójść swoją drogą. Zawsze jednak chcę uzyskać inne możliwości po czasie. Przypomina to klątwę. Jakie opinie fanów do was docierają? Czy fanom się podoba nowy album? Z tego co słyszałem i czytałem fani już naprawdę polubili najnowszy album. Chyba nawet bardziej niż "Stone Grow Her Name", który był skokiem w bok, bardziej rockowym krążkiem. Nie jest może hitem pośród najbardziej zagorzałych fanów. Znalazł jednak swoich Foto: Vesa Ranta

mniejszym lub większym stopniu, w jednym i tym samym studiu. W każdym razie, to był naprawdę pierwszy raz kiedy żyliśmy w studiu z dnia na dzień . Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z wyłączeniem weekendów. Na pewno dało nam to poczucie, że jesteśmy zespołem. Zatraciliśmy tę otoczkę, że "mamy komputery i możemy nagrywać i tworzyć siedząc samemu w domu", co byłoby łatwe, ale zmierzając do sedna sprawy, dużo w ten sposób się traci. Mick Fleetwood kiedyś powiedział coś takiego: "Tak, możesz wszystko robić na własną rękę, ale będziesz zdecydowanie szczęśliwszą istotą ludzką, jeśli zrobisz to z innymi istotami ludzkimi. Gwarantuję ci to". W pełni się z tym zgadzam. A gdyby wam powiedział, że "Pariahs Child" jest nieco komercyjnym albumem? To jakbyście zareagowali? Cóż… do diaska. Myślę, że dobrze się stało. Nigdy nie próbowaliśmy być kimś innym. Może był to błąd, ale z perspektywy tych wszystkich przygód, wciąż byliśmy sobą. Nadal jesteśmy, patrząc tą szerszą perspektywą, bardzo marginalną grupą w marginalnym gatunku, więc jeśli gdzieś udało uzyskać się komercyjny sukces, to można to postrzegać tylko jako dobrą rzecz. Oczywiście, gdyby nikt go nie kupił, byłby to zapewne ostatni album Sonaty Arctiki. Nie pochodzimy z bogatych rodzin, nikt z nas nie stał się także milionerem, więc musimy zadbać o to, by zespół opłacał nasze rachunki i wyżywienie naszych rodzin. Realizacja albumów i koncertowanie myśląc w ten sposób staje się bardzo drogim hobby. Na płycie jest kilka udanych kompozycji. Jedną z nich jest "Wolves Die Young". Nie ma cie wrażenie, że sam utwór jest nieco słodki i za mało w nim power metalowej jazdy? Czyżby pozostałości po ostatnich wydawnictwach? To nowy kawałek, jeden z ostatnich jaki napisałem na potrzeby tego krążka. Pojawił się znikąd. Nie mogłem go nie zrobić. Jest dokładnie taki jaki miał być! (śmiech) Urodziłem się i wychowałem słuchając popu i rocka lat 70-tych, więc uważam, że wiele czynników z tamtych lat zachowało się i u mnie w roli songwritera.

and rolla. Staramy się też na tym zarabiać i tak jak powiedział Lemmy, jest tylko jedna sprawa do której w pełni się nadaję. Gdy patrzy się na okładkę "Pariahs Child" to ma się wrażenie, że wysyłacie sygnał, że wracacie do korzeni. Czy taki był zamiar? Czy jesteście zadowolenie z ostatecznego efektu? Czy coś byście zmienili gdy byście mieli okazje? Tak, taka była intencja. Korzenie w sensie, że wracamy do "intersekcji" gdzie byliśmy już w 2007 roku, gdy zdecydowaliśmy się na zrobienie czegoś innego, co zyskało nazwę "Unia" i tego, co ją kontynuowało. Teraz wracamy do tego miejsca i jesteśmy gotowi do sprawdzenia, co jeszcze ma nam do zaoferowania ta ścieżka. Naturalnie nie zamierzamy wracać do naszej epoki kamienia łupanego, nie jest to druga "Ecliptica". To trochę tak jakby "Pariahs Child" był następcą "Reckoning Night". Jestem zadowolony z tego rezultatu, to mógłby równie dobrze być nasz najlepszy album jak dotychczas, ale wydaję mi się, że jestem zbyt blisko procesu jego powstawania, żeby wygłaszać takie zdecydowane opinie. Oczywiście lubię "Pariahs Child" i to bardzo. Czy ścigam się z różnymi opcjami? Zawsze. Pierwszy moment kiedy grasz nową kompozycję na żywo, masz wiele okazji by spróbować lub nie spróbować zaśpiewać jakąś partię inaczej. Czasami lepiej jednak poprzestać na tym co znalazło się już na albumie. Tak naprawdę to jednak zbędne marudzenie. Nigdy nie skończysz tych albumów jeżeli nie pozwolisz im w ja-

78

SONATA ARCTICA

oddanych zwolenników z różnych środowisk. Kiedy zmieniasz swój styl muzyczny podczas kariery i realizujesz wiele różnych gatunków na jednym albumie, musisz opiekować się wszystkimi typami fanów, ale każda zmiana ma też swoje istotne podłoże. Generalnie wypowiadając się o "Pariahs Child", sądzę że zawiera on wszystko to, co dotychczas znalazło się na naszych płytach, z naciskiem na cięższą, bardziej metalową stronę. Jak powstał "Pariahs Child"? Jak przebiegał proces komponowania? Czy nagrywaliście w ten sam sposób co zawsze czy coś uległo zmianie? Zeszłego lata miałem dość muzyki na kilka albumów. Problemem było wybieranie tych, które znajdą się i pociągną album. W zamierzeniu miał być to cięższy album, w znaczeniu wolniejszy i ciemniejszy, ale kiedy napisałem "The Wolves Die Young" w pierwszych dniach prób, zmienił on cały kierunek w jaki zmierzał album. Pokochaliśmy ten utwór od samego początku. Zdecydowaliśmy się, że chcemy, by znalazło się na nim więcej takich pozytywnych wibracji. Oznaczało to, że musieliśmy porzucić kilka wolniejszych numerów, tak by pasowało bardziej do tego podwyższonego tempa. Przearanżowałem nawet kilka numerów tak by nadać im właściwy charakter. Wszystko co miało miejsce podczas pisania było łatwe i zabawne. Nie jestem pewien jak się czułem wtedy gdy… (śmiech) Proces nagrywania był czymś zupełnie nowym. Albo czymś bardzo starym. Nie pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz zdarzyło się abyśmy nagrywali i miksowali cały album, w

Najbardziej podoba mi się "Running Lights". Czy ciężkim zadaniem byłoby nagrać cały taki album? Czy nie macie potrzeby tworzyć więcej takich kom pozycji? "Running Lights" miał być bonusem dla Japonii. Jest taki jaki japońscy fani oczekiwali, że od nas usłyszą. Myślę, że mimo tego, że go napisałem by był częścią takiej muzyki, to moje serce leży zupełnie gdzie indziej. Mógłbym z łatwością napisać cały album wypełniony takimi numerami, ale wtedy zrobiłbym coś, czego bardzo bym nie chciał robić. Więc nie zrobiłem tego. Może pisanie takich numerów dla innego zespołu byłoby właściwym rozwiązaniem, ale nie wydaję mi się, że chciałbym zrobić coś takiego. Chcę podkreślić, że stoję pomiędzy tym co robię i dla mnie "Running Lights", oprócz oczywistej zabawy i całej otoczki, jest najsłabszą częścią tego albumu. Taka jest moja opinia. Poczuliśmy, że da on poczucie większej prędkości i ożywi początek albumu, jak mój ulubiony kawałek "No Pain", który powstał, by zrobić jego przeciwieństwo. Jednym z utworów promujących album jest "Cloud Factory" i jest to prawdziwy przebój. Zgodzicie się z tym? Nie wiem, ale wydaję mi się, że ma w sobie syndrom "ciepłego ucha". To najstarszy numer na płycie, który ma pewnie z pięć lat i naprawdę byłem nim już znudzony. Ale tak, został wybrany na drugi singiel, więc tak, jak najbardziej… (śmiech) Uwagę też zwraca 10 minutowy "Larger Than Life". Czy trudno stworzyć taki rozbudowany utwór? Nie, nie bardzo. Lubię komponować utwory, w których mogę zawierać wszystko to, z czym do nich zasiadam. Przypomina to trochę sklep z cukierkami. Najtrudniejszą częścią jest się zdecydować kiedy zakończyć pisanie. Musisz powtórzyć niektóre partie, by kawałek bardziej trafiał do ludzi, jeśli chcesz to zrobić raz, nadajesz mu właściwy refren. Szybko dostrzegasz, że musisz porzucić coś z czym się mierzysz przez pół godziny i czego zwyczajnie nie możesz zamieścić na albumie. I w tym wypadku, tak to się właśnie kręci… Wasz poprzedni album "Stone Grow Her Name" był bardziej romantyczny, bardziej emocjonujący i choć było w nim sporo melodyjnego metalu i rocka, to album zachowywał wciąż charakter Sonata Arctica. Czy ciężko było uzyskać taki status?


Nie, naprawdę taki nie był. Napisałem tamte kawałki i miały się tak unosić, załóżmy że zawsze jesteś w stanie rozpoznać twórcę i zespół danego utworu, nie ważne jak go napiszą. I wtedy zmiany nie są aż tak diametralne. Wciąż poruszamy się po tym samym polu rocka i metalu. Środek ciężkości tym razem znalazł się po stronie rocka. To wszystko. Jestem fanem waszych pierwszych płyt, ale to "Stone Grow Her Name" najbardziej urzekł mnie swoim pięknem i przebojowym charakterem. Jednym z hitów z tego albumu jest "I Have Right". Ukazuje nieco inne oblicze Sonata Arctica, ale uważam że odświeżyliście swoją formułę i zaskoczyliście co niektórych, że potraficie nie tylko grać szybko, ale z wyczuciem i pomysłem. Czy nie chcieliście iść dalej w takim kierunku? "I Have A Right" to ten rodzaj numeru, który z łatwością mógłbym przekazać innemu artyście. Jest słodki. Taka mała rzecz, która powstała na potrzeby bonusa dla Japonii. (śmiech) Zawsze miałem coś w sobie z takich rejonów. Ludzie zawsze przykuwają zbyt dużą wagę do prędkości i wszystkiego dookoła, że pewnych spraw nie zauważają. Ponadto, jeśli naprawdę musisz iść w stronę szybkości i nic ponad nią cię nie interesuje, to naprawdę gówno wiesz o emocjach i głębszym znaczeniu wielu spraw. Przechodziłem przez to w latach 1997 - 1999 ze Stratovariusem. Krótki okres czasu muzycznej ewolucji, który wywarł na mnie ogromny wpływ. Nie byłoby mnie tutaj i nie robiłbym tego, co robię obecnie, bez tamtego rozdziału. Prawdopodobnie robiłbym coś zupełnie innego. Idąc dalej w tym kierunku, zdałem sobie sprawę, że mam rację. Sądzę, że byłby to koniec Sonaty Arctiki. Skręcilibyśmy w popowo-rockową sieczkę, która byłaby zabawą dla nas, ale używając nazwy Sonata Arctica byłoby to po prostu niewłaściwe. Zaszliśmy w tę stronę wystarczająco daleko. Na tej płycie nie zabrakło też mocnego uderzenia i znakomicie o tym świadczą "Losing My Insanity" czy "Somewhere Close To You". Czy ciężko przyszło wam tworzenie tych kompozycji? (Śmiech) Tak samo jak z każdą inna. "Losing My Insanity" to cover kawałka, który napisałem pewnego razu dla Ari Koivunena kilka lat temu. Zabrało mi to kilka godzin. Brzmi szybko i przyjemnie, ale czasami wymaga taki utwór tej jednej iskry. Czasami szuka się pomysłu i czeka na nie wystarczająco długo. Czysta kartka papieru bywa przerażająca. Z czego wynika tak emocjonalne i romantyczne przesłanie "Stone Grow Her Name"? Czy wiąże się z tym jakaś historia? Napisałem kilka kawałków w rockowej stylistyce i odbiór przez resztę kapeli był bardzo pozytywny. Tak naprawdę nie byłem całkowicie pewien, że powinniśmy pójść w tę stronę, ale wtedy pomyślałem sobie: pieprzyć to. Było to coś nowego i innego. Nie ma żadnej głębszej historii z tym powiązanej. Po prostu kolejny album. Nasz rockowy album. Już raz próbowaliście wrócić do korzeni i mam tutaj na myśli album "The Days Of Grays". Bardziej metalowy aniżeli "Unia". Znalazły się tam kilka ciekawych utworów. Jednym z nich jest "Flag In The Ground". A wy, jakie utwory z tego albumu najbardziej lubicie? "Flag In The Ground" jest w swoim oryginalnym kształcie pierwszym utworem nagranym we wczesnym okresie Sonaty Arctiki. Ponownie, chcieliśmy zrobić coś jako bonus dla Japońców, coś co nie będzie do końca pasować do reszty albumu. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że wytwórnia bardzo będzie chciała go użyć, jako przysłowiową włócznię między oczy. Prawdopodobnie był to znakomity wybór. Moimi faworytami są jednakże "Dead Skin", "Juliet", "Everything Fades to Gray", "Deathaura", "Breathing" oraz "As If The World Wasn't Ending". Powiedzcie dlaczego "Unia" została tak skrytykowana? Jak wy oceniacie ten album? Jesteście z niego dumni? Dlaczego wtedy tak drastycznie odeszliście od starego stylu? Myślę, że "Unia" to najbogatszy album jaki dotychczas nagraliśmy. Dla mnie jako twórcy, to był proces który musiał nastąpić. Byliśmy gotowi zakończyć Sonatę, byliśmy zmęczeni tym co robiliśmy stylistycznie. Czułem się jakbym był torturowany. Zabrałem się więc za pisanie tego, co wtedy chciałem napisać. Rezultatem była "Unia", która stała się naszym najlepszym albumem. Opinie oczywiście są różne, ale ja kocham ten

abum. Dał tej grupie nowe życie i kilka świetnych kawałków, które są po prostu świetne! Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że mówię o tym tak osobiście. Jestem dumny z "Unii". Nawet bardzo. Co inni ludzie o tym myślą, naprawdę mało mnie obchodzi. To moje dziecko i będę stał za nim murem, kochał i bronił aż do śmierci. Jak wspomniałem wcześniej, jestem fanem waszych pierwszych albumów. "Ecliptica" to album który ciężko nazwać debiutem. Wszystko jest tutaj dopracowane i nie ma się do czego przyczepić. Sam album to klasyka jeśli chodzi o power metal. Czy dla was jest to też szczególny i jedyny w swoim rodzaju album? (Śmiech) Ja nazywam "Ecliptikę" rozszerzoną demówką. Zabawne. Naturalnie, to był całkiem udany debiut. Byliśmy wówczas tacy zieloni i niedoświadczeni. Żałuję tylko, że nie wiedzieliśmy wtedy, by zwrócić bardziej uwagę na sprawy oczywiste, by naturalnie wypływały z siebie, bardziej tolerancyjnie dla nas. Po prostu nie mogę ścierpieć swojego wokalu na tamtym albumie. Kocham ten album, utwory są niezłe, ale myślę, że ta miłość ma miejsce tylko dlatego, że był to ten pierwszy. Obecnie nagrywamy go pono- Foto: Vesa Ranta I zagrał też kilka wyczesanych solówek… wnie, w całości i w obecnym składzie. Będzie jak najbardziej zbliżony do oryginału, a nie "artystycznym góZnakomity sukces odniósł "Victorias Secret" , który wnem". brzmi jak hołd złożony Stratovarius. Czy macie podobne wrażenie? Czy taki był cel? Ten album to kopalnia hitów i prawdziwych killerów. Byliśmy wówczas, jakieś dziesięć lat temu, wciąż pod Z tej płyty pochodzi wasz największy hit "Kingdom mocnym wpływem Stratovariusa. Chcieliśmy być tafor A Heart". Jaka historia się wiąże z tym utworem? ką naszą wersją ich samych. Wydaję mi się, że czasami Również dla was jest to numer jeden z waszego jest tak, że jak chcesz grać power metal i być power repertuaru? metalową kapelą, to tak właśnie musisz brzmieć. NaRany, to było bardzo dawno temu. Wydaję mi się, że sza, własna osobowość jako zespołu wyrosła powoli na wtedy zasłuchiwałem się w Royal Hunt. Jest to chyba przestrzeni tych lat i dziś jesteśmy po prostu… Sonatą nawet słyszalne. Pewnie bym tego nie pamiętał, gdyby Arctiką. było inaczej. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem z moja mamą! (śmiech). Gramy go ponownie na żywo po tylu Kim się inspirowaliście? Helloween? Gamma Ray? latach i sprawia nam to wiele przyjemności. Jest wrzoStratovarius? Jak wykreowaliście swój styl? dem na dupie, szczerze, ja nie jestem kastratem! (śmiJedyną power metalową kapelą, w której naprawdę sieech) Jest jedna rzecz, którą bym chciał znać bardziej. działem, kiedy power metal był dla mnie wszystkim, Skalę. Jak śpiewać wyżej. Czasami myślę, że niektóre był Stratovarius. Oni naprawdę, pod wieloma wzglękawałki powinny być grane kilka tonów niżej. Ale nie dami, wyróżnili się na tle naszej kariery. Oni byli inspima tak dobrze! (śmiech) racją. Przedtem moimi ulubionymi grupami byli Queen, Midnight Oil, Aeorsmith i parę innych. Od "Silence" odniósł ogromny sukces jako album i świad tamtego czasu moje horyzonty znacznie się poszeczyć może o tym status złotej płyty. Jak myślicie co rzyły. Muzyka klasyczna, wczesny jazz, zróżnicowane przesądziło o tym, że ta płyta tak się spodobała ekstremalne odmiany metalu… wręcz wszystko. Ostafanom? tnią dużą rzeczą, w którą naprawdę wsiąkłem jest DeTak. Wszystkie nasze albumy w Finlandii pokryły się vin Townsend Project. Rany! Jest świetny! złotem, oprócz ostatniego. Ale tak, myślę że uderzyliśmy tym albumem we właściwym momencie. Power Nowym członkiem w zespole jest basista Pasi. Dlametal był wciąż ważny, metal stał się w Finlandii mainczego musiało dojść do zmian personalnych na tym streamowy, więc dla nas to był ważny moment. stanowisku? "Silence" to bardzo złożony album, z wieloma numeraMarko tracił motywację do grania na przestrzeni lat, w mi. Ma szybkość, jeszcze więcej szybkości i dwie duże ostatni roku znacznie się to pogłębiło, więc podjęliśmy ballady, "Tallulah" i "Last Drop Falls". I miał kolorową decyzję, że najlepszym rozwiązaniem dla Marko bęokładkę. (śmiech) Sądzę jednak, że to tylko bardzo dodzie poszukać szczęścia gdzieś indziej, a dla nas poszubry album Sonaty. kanie nowej iskry pod postacią Pasiego. Nic dramatycznego. Z tej płyty pochodzi kolejny wasz hit, a mianowicie "Wolf & Raven". Czy nie tęsknicie za takim graNowy album jest, więc pytanie kiedy trasa koncer niem? Nie brakuje wam tego szybkiego, chwytliwego towa rusza i kiedy zawitacie do Polski? grania? Koncertowaliśmy od późnego stycznia, zanim jeszcze Nie, naprawdę nie. Może niezupełnie. W sumie to nie nowy album wyszedł, celebrując piętnastolecie Sonaty. wiem. Nie czuję po prostu tego czegoś w szybkości. Zagraliśmy 42 koncerty w Finlandii, Ameryce PołuDziadzieję! (śmiech) Szybki power metal był czymś w dniowej i Europie. Niefortunnie, z jakiś powodów Polczym siedziałem bardzo głęboko jako słuchacz przez ska nie była częścią europejskiej trasy. Naprawdę nie krótki okres czasu w późnych latach 90-tych, ale wciąż wiem czemu się tak nie stało. Koncert, który daliśmy w jest dla mnie czymś fajnym, jeśli chodzi o tworzenie taWarszawie był fantastyczny! Mam nadzieję naprawić kiej muzyki. Powoli zdawałem sobie jednak sprawę, ze to, przy okazji kolejnej trasy. Obecnie zmierzamy na chcę pisać i grać inną muzykę, naturalnie nadal obraletnie festiwale, później do Ameryki Północnej, Rosji i cającą się wokół rocka i metalu. Szczerze mówiąc , nie Japonii. Nieco ponad 100 koncertów. Nawet nie chce brakuje mi czasów sportowego metalu. Mimo to, obecmi się liczyć, ile będzie to dni w trasie… nie gramy "Wolf & Raven" na żywo świętując piętnastolecie Sonaty Arctiki i daje nam to sporo radochy, Tyle z mojej strony. Możecie teraz pozdrowić swoich tak dla odmiany. Nie wiadomo co przyniesie przyfanów w naszym kraju. szłość. Może zrodzi się iskierka na odrodzenie techniDziękuję Ci, Polsko że jesteście! Tęsknimy. Mam cznego power metalu, a wtedy… nadzieję zobaczyć was już niedługo. Na trzecim albumie pojawił się Jens Johansson. Jak udało się go przekonać do współpracy? Ta… Grał z nami na naszym trzecim krążku, "Winterheart's Guild" gdzieś w latach 2002 - 2003. (uśmiech)

Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SONATA ARCTICA

79


Jesteśmy płonącymi duszami Jeden z najważniejszych niemieckich zespołów w dziedzinie power metalu. Pokazał, że można na teren europejski przenieść amerykańską odmianę tego metalu. Dziesięć albumów na ich koncie, ponad dwadzieścia lat działania, a oni wciąż tworzą i trzymają poziom, a "Firesoul" to potwierdza. Dawno nie nagrali tak mocnego albumu, co niezmierni cieszy, zwłaszcza, że ostatnie ich albumy były niezbyt przekonujące. O tym jak powstał "Firesoul" opowiedział nam jeden z gitarzystów Brainstorm. HMP: Witam was, to zaszczyt móc przeprowadzić wywiad z Brainstorm, w końcu to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów grających power metal. Od kilku lat tworzycie muzykę i wciąż macie się dobrze, gdy co niektóre kapele tracą wigor, zapał i moc. Skąd u was taka siła? Thorsten Ihlenfeld: Ponieważ kochamy muzykę. Jesteśmy jej maniakami, kochamy jej słuchać, grać i tworzyć heavy metal i mieć iście kumplowskie, prawdziwe relacje z wszystkimi członkami naszej kapeli. Nagraliście w sumie dziesięć albumów. Ostatnim jest "Firesoul", jak udaje się wam tak regularnie wydawać płyty? Czy nie znudziła się wam wasza formuła? Myślicie czasem o jakimś totalnym oderwaniu się od power metalu? Cóż, Milan i ja zawsze piszemy riffy, w domu, podczas prób, kiedy jesteśmy w trasie, nawet po zakrapianej nocnej imprezie, zwłaszcza tych z gatunku trzech W - wino, wódka i whisky. Siadamy i piszemy nowe kawałki. Nagrywamy wszystko, czasami przecież nie

szami" (Thorsten odnosi się do utworu "Firesouls" przyp. red.) w mniejszym lub większym stopniu? Każdy ma taki ogień, który płonie w środku, nadaje siłę do życia, podnoszenia się, mierzenia się z porażkami i każdy ma duszę, jaśniejszą lub ciemniejszą, która sprawia, że jesteśmy emocjonalnie działającymi ludzkimi istotami. W tym wypadku, ta "płonąca dusza" powinna nadać ci siłę do pozostania sobą i do robienia tych wszystkich rzeczy wbrew własnym przekonaniom. Dawno nie graliście tak agresywnie, tak dynamicznie i już otwieracz "Erased by The Dark" robi spore nadzieje, które w pełni zostają spełnione. Jest ciężar, agresja i przebojowość. Nawet Andy brzmi agresywniej niż na ostatnich albumach. Skąd taka zmiana na lepsze? To zależy od tego, który z nich wolisz bardziej. Jednakże jak najbardziej, czuliśmy się tak podczas pisania, bardziej żwawo niż jakieś dziesięć lat temu. Nie wiemy dokładnie czemu miało to miejsce, ale nie zadajemy sobie takich pytań, bierzemy to, co do nas przychodzi Foto: AFM

tego odniesiecie? Iced Earth jest znakomitym zespołem z Johenm jako świetnym twórcą i super kolesiem, ponownie dziękuję za komplement. Koncertowaliśmy z Iced Earth w 1998 roku i to był niezwykły okres dla nas, szansa na oglądanie Iced Earth każdego wieczoru. Kochamy ten zespół! Uważam jednak, że "Firesoul" jest zakorzeniony w amerykańskiej szkole power metalu i zazwyczaj jesteśmy odbierani właśnie w odniesieniu do tej odmiany power metalu aniżeli w tej europejskiej. Dla nas, wszystko jest metalem. Mnie osobiście podobają się takie petardy jak "Shadowseeker" czy "What Grows Inside", które nieco przypominają twórczość Judas Priest czy Nightmare. Czy jest szansa, że w przyszłości nagracie więcej tego typu utworów? Kto wie. Nie planujemy naszych kawałków i nie mówimy sobie, że następny kawałek będzie brzmiał tak albo inaczej. Każdy numer ma swoje serce, duszę i ogromne jaja i powinien być stworzony na czarnej tablicy, kartce papieru czy na czymkolwiek innym. "Firesoul" to najlepszy wasz album od czasów "Downburst" albo i nawet "Soul Temptation". Czy taki był plan? Zawsze jest tak, że nowy album ma być tym najlepszym. Jesteśmy jednak ludźmi, czasami nawet nam się nie udaje. To oszukiwanie samego siebie, nawet w oczach przedwiecznego, niektórzy fani nawet mówią, że to "Memorial Roots" jest naszą najlepszą płytą. I kocham ten album nadal, nawet jeśli jest inny. "Firesoul" jest jednakże naprawdę zdecydowanie mocnym albumem i lubię do niego wracać. Podczas koncertów jakie utwory z nowej płyty zagracie? Czego fani mogą się spodziewać? Wszystkie utwory zostały już zagrane na żywo na naszych specjalnych premierowych koncertach, ale na nadchodzących koncertach i festiwalach, na pewno będziemy grać "Erased by the Black", "Firesoul", "Recall The Real", "Shadowseeker" i "…and I Wonder". Kto wie, zależnie od czasu, może zagramy nawet jeden czy dwa więcej, bo ludzie naprawdę lubią ten album i my także. Porozmawiajmy teraz nieco o waszej przeszłości. Kapela powstała pod koniec lat 80-tych. Jak doszło do powstania, czego oczekiwaliście i czy osiągnęliście swój założony cel? Milan Dieter i ja znamy się z innych kapel, nawet graliśmy razem w zespole o nazwie Twilight. Rok 1989 to był czas kiedy Brainstorm powstał i kiedy stał się naszą własną kapelą. Oczywiście, chcieliśmy stać się gwiazdami rocka i grać muzykę na największych scenach, nagrywać albumy i jak widać wiele naszych marzeń się spełniło, wciąż tu jesteśmy i wciąż żyjemy naszymi marzeniami. Nagraliście też cover Helloween w postaci "Savage". Czy jest to jeden z tych zespołów który was uksz tałtował? Czy dlatego postanowiliście grać power metal? Helloween to świetna kapela i zawsze bardzo ceniliśmy kawałek "Savage" ponieważ jest ostry i szybki. Gdyby ktoś zaprosił nas do nagrania coveru na trybutowy album poświęcony Helloween ten utwór byłby naszym oczywistym i pierwszym wyborem.

pamiętamy co graliśmy podczas takich nocy. Czemu miałbym postrzegać to za nudę? Kochamy to co robimy i czujemy się z tego powodu bardzo szczęśliwi i dumni, że mamy możliwość aby to robić. Pisać i jeszcze raz pisać… Okładka "Firesoul" przypomina "Soul Temptation". Czy album można traktować jako swoisty powrót do korzeni? Nie, to nie jest powrót do naszych korzeni, czuliśmy podczas pisania i prób, że nowe kawałki mają ten sam powiew i wibracje jak te z naszych wcześniejszych lat, jak na przykład "Soul Temptation". Oczywiście to i fakt, że zdecydowaliśmy się znów pracować z producentem Achimem Köhlerem, który zajął się choćby "Soul Temptation" czy "Metus Mortis", daje pełnię obrazu dla wielu ludzi, w tym także dla nas, gdyż takie numery z "Firesoul" brzmią bardziej jak te z "Soul Temptation" niż te choćby z "Memorial Roots", który jest bardziej progresywnym krążkiem, z progresywną i orkiestrową zawartością. Czy tytuł w przypadku "Firesoul" ma jakieś ukryte znaczenie? Chcieliście przekazać coś swoim fanom? Czyż nie jest tak, że wszyscy jesteśmy "płonącymi du-

80

BRAINSTORM

i staramy się jak najlepiej to wykorzystać. Na nowym albumie można usłyszeć wpływy Primal Fear czy Gamma Ray. Zgodzicie się z tym? Zdecydowanie nie! Obie kapele są świetne i mają rewelacyjnych ludzi, muzyków oraz twórców, ale brzmią zupełnie inaczej, grają power metal w swój własny sposób. Nadal jest to power metal czy szeroko pojęty metal. Tradycyjny, oparty na melodiach, mocnych riffach i oczywiście na melodiach. Naturalnie, dziękuję za komplement, jak powiedziałem obie są świetne, mają bogatą historię i to naprawdę miłe jest być z nimi porównanym. Kto odegrał znaczącą rolę podczas tworzenia kompozycji? Czy tym razem proces komponowania przebiegał tak samo w przypadku poprzedniego wydawnictwa? Tak, dokładnie na tych samych podstawach. Dla odpowiedniego brzmienia, Andy i ja spotkaliśmy się na próbach specjalnie, by nadać im to coś ekstra, co możesz teraz usłyszeć w "Firesoul". Tytułowy utwór "Firesoul" znakomicie potwierdza, że radzicie sobie w cięższych brzmieniach. Sam utwór przypomina twórczość Iced Earth. Jak się do

Nad albumem "Unholy" czuwał Charlie Bauerfriend i Dirk Schalchter. Czy odegrali znaczącą rolę przy ostatecznym brzmieniu płyty? Jak doszło do waszej współpracy? Och, to było bardzo dawno temu. Materiał był już gotowy niemal w stu procentach, ale Dirk i Charlie wykonali niezwykłą robotę podczas nagrywania i dali nam mnóstwo dodatkowego doświadczenia i opinii. Nauczyliśmy się od nich bardzo dużo i napawa nas dumą, że mogliśmy pracować z tak doświadczonymi ludźmi po raz drugi jako zespół. To było o tyle istotne, że "Unholy" odniósł całkiem spory sukces, nawet w Japonii i otworzył nam sporo dotychczas zamkniętych drzwi. Macie bogatą dyskografię. Które albumy są dla was znaczące, które byście poprawili, który album jest w/g was słaby i dlaczego? Każda płyta jest dla nas jak dziecko i każdy odzwierciedla nas jako zespół, jak czujemy się w danym momencie, kiedy go tworzyliśmy. Każdy album dla nas opowiada swoją specjalną, bardzo osobistą historię, ponieważ tylko my wiemy jaka historia się z nim wiąże, co się z nami wtedy działo. "Hungry", nasz pierwszy album oczywiście jest dla nas bardzo ważny. "Unholy"


Foto: AFM

jak powiedziałem wyżej, dał nam wiele doświadczenia. "Ambiguity" był pierwszą płytą z Andym na wokalu i pierwszym z pięciu dla Metal Blade Records. "Metus Mortis" uzyskał bardzo dobry odbiór ze strony światowej prasy i myślę, że to właśnie on przyniósł zainteresowanie i docenienie Brainstormem, nadał nam taki nasz własny muzyczny radar. "Soul Temptation" był pierwszym który zanotowany został w zestawieniach niemieckich płyt długogrających i pociągnął za sobą dużą trasę z Edguy, "Liquid Monster" także na nią trafił i doprowadził do naszej pierwszej własne trasy, w dodatku ulubiony przez fanów kawałek "All Those Words" trafił do węgierskiego Top Ten. "Downburst", ostatni dla Metal Blade miał singla "Fire Walk With Me", który znalazł się na pierwszym miejscu węgierskich list. "Memorial Roots" był naszym pierwszym dla AFM Records i pierwszym z Antonio na gitarze basowej. Wciąż jeden z moich najbardziej ulubionych, ale zupełni inny i ciężko porównywalny z poprzednimi. Zagraliśmy w USA i Meksyku i oczywiście w Europie. "On The Spur Of The Moment" przyczynił się do naszej drugiej dużej wspólnej trasy, tym razem z naszymi przyjaciółmi z Primal Fear. "Firesoul" jest naszym dziesiątym studyjnym krążkiem i jesteśmy z niego bardzo dumni i mamy sporo szczęścia, że fani i prasa także go pokochała. Czemu "Memorial Roots" i "On The Spur Of The Moment" był nieco inne, bardziej progresywne i przekombinowane? Czyżby to była próba zaskoczenia fanów, spróbowania czegoś innego? "Memorial Roots" zdecydowanie się różnił. Nie tylko dlatego, że nie był w pełni albumem Brainstorm. Napisaliśmy kawałki i poszliśmy w nieco bardziej progresywne rejony niż na wcześniejszych albumach, zawierał też fragmenty orkiestrowe. Na pewno "Memorial Roots" zawiera kilka najlepszych numerów w historii Brainstorm, jak choćby "The Conjuction Of 7 Planets" czy "Nailed Down Dreams". Także na "On The Spur Of The Moment" znalazły się znakomite kawałki, jak na przykład "On These Walls" czy "Blink of the Eye", które może brzmiały trochę inaczej niż to, do czego ludzie byli przyzwyczajeni wcześniejszymi płytami Brainstorm. "Downburst" to jeden z tych waszych ostatnich wydawnictw, które miały w sobie ikrę i pazur. Spora w tym zasługa dobrych melodii i godnych zapamiętania motywów. Jak wy oceniacie ten album? Czy jesteście z niego zadowoleni? Tak, "Downburst" wciąż jest niesamowity. Siedzieliśmy wtedy bardzo dużo w studiu i nagrywaliśmy wszystko na żywca do pre-produkcji i przearanżowaliśmy wiele partii do finałowych wersji. Bardzo kocham ten album. Jest niemal idealny. Ostatnio w modzie jest zakładanie pobocznych projektów muzycznych. Czy też macie w planach takie projekty muzyczne? Chcielibyście nagrać materiał inny niż ten prezentowany w Brainstorm? Może stworzyć super grupę muzyczną złożoną z wielkich gwiazd heavy/power metalu? Solowe projekty - czemu mam na nie tracić czas, skoro mam dobrze działającą, długo istniejącą kapelę i je-

stem z nią szczęśliwy? Może pewnego dnia będę chciał spróbować czegoś zupełnie innego. Jest wiele zespołów, które można wybrać, naprawdę nie potrzebujemy "entego" projektu, tylko po to by go mieć. Power metalowe supergrupy? Cóż, zajrzyjmy do Valhalli i zobaczmy jak Carl Albert, Criss Oliva, Mark Reale, Cliff Burton i Cozy Powell sobie radzą. Czy możemy sobie wyobrazić coś lepszego? Nie jestem tego taki pewien. Niemiecka scena jest bardzo silna jeśli chodzi o heavy i power metal. Kogo lubicie słuchać? Który młody zespół w/g was zasługuje na uwagę i dlaczego? Lubię słuchać dużo muzyki, nie tylko niemieckiej w rodzaju Blind Guardiana, Accept, Helloween czy Edguy'a… żeby wymienić tylko kilka. Lubię też słuchać klasycznych wykonawców, w rodzaju Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, Dio, Van Halen, Metallica, Rainbow, Deep Purple, Whitesnake i tak dalej. Młode grupy pojawiają się i znikają, ale oczywiście pośród nich znaleźć można bardzo ciekawe zespoły, które przede wszystkim muszą przejść test czasu zanim staną się rozpoznawalne. Działacie ponad 20 lat i powiedzcie jak wspominacie ten okres? Jakie jest największe osiągnięcie Brainstorm? Co miło wspominacie? Ostatnie dwadzieścia pięć lat było niesamowitą przygodą, jazdą bez trzymanki kolejką górską ze świetnymi muzykami i prawdziwymi kumplami, bardzo interesującą podróżą i wieloma marzeniami, które stały się rzeczywistością. Wciąż tu jesteśmy i zamierzamy zostać, wciąż działamy i wciąż robimy to dobrze, wciąż mamy z tego sporą frajdę, kochamy grać razem na scenie. Pierwsze kroki i pierwsze kroki na trasę, pierwszy gig w USA w 2004, pierwsze notowanie w 2003, Wacken z 2004, Masters Of Rock z 2011, pierwsza w pełni własna trasa z 2006 i wreszcie dwudziestopięciolecie Brainstorm i wydanie "Firesoul" w tym roku, możliwość oglądania śpiewających fanów - to wszystko napawa nas ogromnym poczuciem spełnienia. Tyle lat, a wy dalej tworzycie muzykę i zastanawiam się jaka jest wasz recepta na ten sukces? Pracowitość? Pomysłowość? Skąd czerpiecie siły? Wszystkiego po trochu. Oczywiście, ciężka praca na sukces była istotna, nic nie jest przecież zagwarantowane, pomysłowość także i oczywiście miłość do grania, przyjaźń która nas połączyła na prawie dwadzieścia pięć lat są jak sądzę najważniejszymi czynnikami tej siły. Tyle z mojej strony. Jakieś przesłanie do polskich fanów Brainstorm? Dziękuję za ten wywiad i dziękuję wszystkim fanom. Cieszę się, że i wam podoba się "Firesoul" i sadzę, że to dobry moment by odwiedzić także Wasz kraj. Planujemy teraz trasę na jesień i mamy nadzieję, że zagramy także w Polsce. Bardzo podobało nam się na Metalfest w 2012 roku i gorące przywitanie jakie otrzymaliśmy. Do zobaczyska, pozdrowienia i krzewcie dalej płomień rocka!!! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

BRAINSTORM

81



30 lat francuskiego heavy metalu W tym roku mija 30 lat od wydania pierwszej płyty tego francuskiego zespołu. Co ciekawe, w przeciwieństwie do większości europejskich zespołów z takim stażem, Nightmare z płyty na płytę wydaje się być zespołem grającym mocniej i surowiej. O najnowszej płycie, "The Aftermath" opowiada obecny perkusista grupy, David Amore.

HMP: Wasze albumy szczęśliwie wychodzą regu larnie co dwa, trzy lata. Ta regularność to wynik dobrego kontraktu z AFM? David Amore: Oczywiście kontrakt z AFM nam pomógł, kiedy go podpisywaliśmy, wszystko było zaplanowane i to także był nasz wybór, żeby mieć zajęcie przez cały ten czas. Macie poczucie pracy pod drobną presją czy wręcz przeciwnie, taki krótki cykl wydawniczy mobilizu je wasze siły i dlatego płyty Nightmare wychodzą tak dobre? Naprawdę nie potrafimy pracować bez nacisku, dlatego dla nas to najlepsza z możliwych dróg. Jak można rozumieć tytuł waszej najnowszej płyty "Aftermath" - "pokłosie"? "Aftermath" to pokłosie najnowszej historii świata. Opowiada o wojnach, religiach i nawet jak spojrzysz na okładkę dostrzeżesz najważniejsze wydarzenia odbite w zwierciadle i ich rezultaty, które natura nam odbierze i zakończy okres panowania ludzkości. Można powiedzieć więc, że jest to płyta poruszająca temat postapokaliptyczny? Niezupełnie, raczej bym powiedział, że podejmuje polemikę ze współczesnym widzeniem świata. Jest odbiciem w przejrzystej wodzie, pokazuje realną przyszłość, która czai się tuż za rogiem.

ach pojawiają się dźwięki ilustrujące temat kawałka. W "Forbidden Tribe" około minuty 3:36 słychać odgłosy jakiejś maszyny? Jeśli tak, jakie jest ich znaczenie? Chcieliśmy uzyskać efekt napierającej masy ludzkiej. Potrafisz sobie wyobrazić taki tłum toczący się w twoją stronę? Czujesz przerażenie? Chcieliśmy uzyskać właśnie takie wrażenie i ten właśnie dźwięk odzwierciedla nasz zamierzenie. W związku z wydaniem "The Aftermath", czytałam informację o "release party w Dubaju". Możecie wyjaśnić co to za impreza? W Dubaju mieliśmy dużą dwudniową imprezę, podczas której zagraliśmy z francuskim Loudblast, myślę, że jej nie zapomnimy! Wiem, że zrezygnowaliście z ozdobników czy chórów znanych choćby z płyty "Cosmovision" żeby uniknąć problemów na koncertach. Nie kusi was jednak, żeby kiedyś do tematu chórów wrócić na płycie? Używamy samplerów podczas koncertów i możemy z nimi robić co chcemy. Jednak wolimy unikać du-

Na swojej stronie chwalicie się ogromną trasą jaką odbyliście promując poprzednią płytę. Przy pięćdziesiątym koncercie nie mieliście już dość (śmiech)? Zmienialiście odrobinę setlistę żeby wciąż czuć ekscytację z grania koncertów? Spokojnie, emocje towarzyszyły nam każdej nocy, ale zmienialiśmy set od czasu do czasu dla tych fanów, którzy jeździli na wiele naszych koncertów tej trasy. Dzieje się też tak dlatego, że mimo że lubimy nasze utwory to nie możemy grać pięciogodzinnych koncertów, chociaż gdyby to ode mnie zależało to grałbym nawet po pięć godzin każdego wieczoru, no ale cóż… Zostając jeszcze w temacie "Cosmovision" - nigdy wcześniej nie miałam okazji zadawać wam pytań, więc nadrobię zaległości teraz. Koncept płyty oparliście na zupełnie fantastycznej opowieści, ale opartej na pewnych nurtujących ludzkość zagadkach. Jesteście zwolennikami teorii o kosmicznym pochodzeniu obrazów w Nazca? Interesujecie się tą tematyką, czy raczej podjęliście się jej tylko ze względu na płytę? Tak, jest kilka rzeczy na tym świecie, które sprawiają, że uważamy, że wcale nie jesteśmy sami, więc niby dlaczego mielibyśmy się tym nie interesować? Są przecież na to dowody; moglibyśmy o tym gadać całymi godzinami i nigdy nie doszlibyśmy do prawdy. Bardzo pociąga nas ten temat! Jesteście zespołem wyjątkowym, bo jednym z niewielu francuskich zespołów grających od lat osiemdziesiątych niemal bez przerwy do dziś i osiągających europejską sławę. Fani heavy metalu z Francji dają wam to odczuć? Tak, niektórzy z nas są z tego bardzo dumni. Niewiele francuskich zespołów zdobywa popularność poza Francją, my mamy to szczęście, że jesteśmy jedną z kilku tych kapel, w gronie takich grup jak choćby Gojira, Dagoba czy Loudblast. Night-

Foto: AFM

Numer "Digital D.N.A." to echo tematyki z "Genetic Disorder"? Tak, naprawdę chcieliśmy przywołać te elementy na naszym albumie. Zawsze staramy się znaleźć jakąś wspólną nić łączącą z poprzednimi krążkami. W kilku miejscach poruszacie znów tematykę z pogranicza mistyki. Takie numery jak "Mission for God" czy "Necromancer" mają podobne znaczenie? Nie, powiedziałbym raczej, że to wynik różnych historii, które przeplatają się ze sobą na samym końcu, trochę tak jakby różne ścieżki miały się skrzyżować ostatecznie, w tym samym miejscu. Od pewnego czasu styl grania Nightmare stał się bardzo ascetyczny, a brzmienie jeszcze bardziej surowe. To ciekawe, bo z reguły zespoły z wiekiem stają się bardziej "miękkie" (śmiech). Nie jest to celowe, to wszystko zależy od tego, czym żyliśmy przed stworzeniem danego albumu. Ponadto, tym razem chcieliśmy aby gitary były bardziej wyeksponowane na wierzchu niż dotychczas i pewnie dlatego może się wydawać, że brzmienie jest agresywniejsze. Na albumie "Burden of God" gitary były bardziej zepchnięte do tyłu, dominowały klawisze i pewnie dlatego wydawał się łagodniejszy. To tak naprawdę kwestia miksu, który sprawił, że całość jest mocniejsza, co więcej, jak przyjrzysz się tekstom na "The Aftermath" nie są one wcale bardziej agresywne czy bardziej bolesne od wcześniejszych. Możecie zdradzić kto growluje w utworze "Ghost in the Mirror"? Oczywiście! To nasz przyjaciel David Boutarin, nasz bardzo dobry kumpel, który z nami podróżował podczas trasy "Burden of God". Poza tym, śpiewa i gra na gitarze w utworze "Seventh Gates". To nie jedyna niespodzianka, w niektórych numer -

żej ilości sampli, po to, żeby mniej więcej oddać to, co znalazło się na płytach. Potrafiliście zrezygnować z twórczych pomysłów, czegoś dla was charakterystycznego, żeby uczynić waszą muzykę na żywo jak najbardziej prawdziwą. Można powiedzieć, że decydując się na rezygnację z chórów pokazaliście, że koncerty są dla was kwintesencją heavy metalu? Dla gatunku w którym się obracamy i dla prawdziwego heavy metalu, najważniejszą rzeczą na koncertach jest brzmienie gitar. Ponadto liczy się uderzenie perkusji, wokale są częścią składową identyfikującą dany utwór. W Nightmare nawet pozbawiając ich sampli, nadal będą jak wyjęte z jakiegoś "Koszmaru"!

mare jest właśnie gdzieś między nimi. W tym roku zagracie jubileuszowy koncert na Wacken. Jubileuszowy bo to 25 Wacken i 30-lecie waszego debiutu. Szykujecie coś specjalnego na ten występ? Bardzo byśmy chcieli, ale nasze występy nie będą na tyle długie, by sobie na to pozwolić. Zagramy największe przeboje na scenie, a potem urządzimy sobie dziką imprezę. Będzie bombowo! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

NIGHTMARE

83


Nadzieja power metalu W roku 2013 to właśnie album Evertale przykuł uwagę fanów power metalu z lat 90-tych, reprezentowany przez takie tuzy jak Gamma Ray, Blind Guardian czy Rhapsody. Dawno żadna kapela tak znakomicie nie odtworzyła tamtych czasów i konwencji. W końcu po wielu latach zmagań Evertale wydał swój upragniony debiutancki album "Of Dragons And Elves", który jest ucztą nie tylko dla fanów Blind Guardian. Zaszczytem było móc dopytać o wszystko samego Matthiasa Grafa, który zdradził nam sporo ważnych kwestii, o których przeczytacie poniżej. HMP: Witam, na wstępie chciałbym ci podziękować, że znalazłeś czas by odpowiedzieć na kilka pytań. Powiedz jak idzie promowanie debiutanckiego albumu "Of Dragons And Elves"? Nie masz wrażenia, że można było jeszcze coś zrobić, żeby było głośniej o tym wydawnictwie? Matthias Graf: Cześć Łukasz, jak na razie promocja przebiega bardzo sprawnie i osiągnęliśmy to, co sobie zaplanowaliśmy - album krąży nawet po internecie. Mieliśmy ponad 20 tysięcy kliknięć na youtubie przy kawałku "In The Sign Of The Valiant Warrior" (niefortunnie kanał, na którym się znajdował został zamknięty z powodu roszczeń prawnych). Oczywiście duża wytwórnia mogła dla nas zrobić więcej w kwestii promocji, ale mając dostępne narzędzia, jesteśmy zadowoleni z osiągniętych rezultatów. Debiutancki album "Of Dragons And Elves" ukazał się pod koniec roku 2013. Troszkę czasu minęło od pre miery i wiele osób już słyszało wasz krążek. Powiedz jak został przyjęty? Jakie są opinie fanów? Czy tego właśnie się spodziewaliście? Został bardzo dobrze odebrany na całym świecie. Fani z Niemiec byli nieco bardziej niechętni, jeśli mogę tak

komponowaniu następnych utworów będzie ciążyć na was jakaś presja? To ogromny zaszczyt czytać takie słowa i naprawdę ogromna satysfakcja, zwłaszcza kiedy widzisz ten ogrom włożonej pracy i gdy w końcu zostajesz dostrzeżony. Co do ciśnienia, to przyznam, że tak, będzie on istotny przy tworzeniu kolejnego albumu. Teraz kiedy wyszedł "Of Dragons And Elves", wydaje się nam wręcz niemożliwe napisać nowy album, który powinien być jeszcze lepszy. Póki co napisaliśmy najlepsze kawałki na jakie było nas stać, a to co nadejdzie, jest jeszcze przed nami. Zastanawia mnie dlaczego akurat power metal wybraliście? Co na was wywarło taki wpływ? Na mnie największy wpływ odcisnął "Imaginations From The Other Side" Blind Guardiana. Przez wiele miesięcy zasłuchiwałem się tylko w tej płycie i byłem totalnie zmieciony i zaskoczony tym, jaką niesamowitą kombinacją agresji, melodii i epickości jest ten krążek. Fantastycznymi tekstami, które przenoszą cię do innego świata, łączą moją miłość do fantasy z ukochaną muzyką. Marco jest pełnokrwistym power metalowym maniakiem od młodości, który zaczynał od klasyków w Foto: Evertale

powiedzieć, ale w Stanach i Kanadzie, byli wręcz zachwyceni. Został nawet określony mianem "długo oczekiwanego trzęsienia ziemi oraz nadzieją dla power metalu", co czytało się naprawdę cudownie. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewaliśmy się, że tak może być, dopóki tego nie przeczytaliśmy. Wiemy, że mamy kilka niezłych kawałków i są one wiarygodne, ale póki tamten kawałek był w sieci, rzeczy dosłownie oszalały. Byliśmy i nadal jesteśmy całkowicie zaskoczeni pozytywnymi reakcjami i chcemy powiedzieć: "dziękujemy" po raz kolejny każdemu z was z osobna!!! (mowa o kanale UnknownPowerMetal, który co jakiś czas zostaje zamknięty z powodów prawnych, po czym otwiera się ponownie - przyp. red.). Dla wielu osób Evertale to prawdziwy zespół power metalowy, który przywraca - że tak powiem - dobre imię tego gatunku. Jak się z tym czujecie? Czy przy

84

EVERTALE

rodzaju Stratovarius, Hammerfall, Helloween czy Gamma Ray. Woody'ego inspiruje thrash metal i teath metal, ale pisze naprawdę znakomite melodyjne riffy, linie melodyczne i potrafi zawrzeć w nich progresywny szlif. Tak więc jeśli chodzi o kreowanie naszej własnej muzyki w ich duchu, będzie tak dalej. My naprawdę nie wybraliśmy power metalu, raczej bym powiedział, że to power metal wybrał nas… Skoro jesteśmy przy waszych inspiracjach. Słuchając waszej muzyki mam wrażenie, że na jesteście fanami Blind Guardian, Rhapsody, nawet Gamma Ray czy Helloween. Możecie bardziej rozwinąć ten temat? Co miało wpływ na waszą muzykę i styl który obecnie prezentujecie? Jestem wielkim fanem Blind Guardian, jak powiedziałem już wyżej. Gamma Ray i Helloween również należą do moich ulubionych, ale sądzę, że ich wpływ nie

miał na naszą muzykę wielkiej inspiracji. Co do Rhapsody, to muszę powiedzieć, że nikt z nas nie siedzi w ich muzyce. Marco i ja lubimy ich starsze płyty, na przykład "Dawn of Victory", "Rain Of Thousand Flames" czy "Symphony of Enchanted Lands", były naprawdę dobre. Tak poza tym lubię tylko ich pojedyncze numery, jak choćby "Emerald Song". Największy wpływ miały na mnie albumy Blind Guardiana: "Somewhere Fare Beyound", "Imaginations From The Other Side" i "Nightfall In Middle-Eearth". Naszym prawdziwym wejściem w muzykę był jednak Manowar (do "Triumph of Steel") oraz wczesny Hammerfall. Także Running Wild odegrał istotną rolę dla mnie jako muzyka, ale wygląda na to, że ich styl nie odegrał istotnej roli w naszej muzyce. Nasze cięższe zagrywki pochodzą od thrashowych korzeni Woody' ego i naszego zamiłowania do raczej cięższego power metalu. Mimo tych wszystkich inspiracji, wydaje mi się, że tworzymy muzykę, która wypływa z naszych serc i nie jest jakąś tam imitacją naszych bohaterów. Evertale to zespół, który stara się uchwycić epickość, klimat fantasy, szybkość i melodyjność, a także prawdziwą moc power metalu. Skąd taka mieszanka? Kto odgrywa znaczącą rolę przy tworzeniu kompozycji? Nasz muzyczny styl nie jest czymś, co zostało wymuszone na nas. To rodzaj te muzyki, którą sam bym chciał usłyszeć. Od kiedy jestem wielkim fanem wymienionych wcześniej zespołów i od kiedy nasiąknąłem nimi w młodości, to naturalną koleją rzeczy nasze utwory stały się miksturą ich elementów i stylów. Mogę z tym zrobić co tylko chcę - możemy brzmieć jak chcemy. Czemu niby mam tworzyć muzykę, która brzmi gównianie tylko po to, by być oryginalnym? To jest coś czego nigdy nie będę w stanie pojąć. Zawsze będzie to brzmieć nieszczerze i wymuszenie, nie przetrwa próby czasu. Co do pisania - większość muzyki i wszystkie liryki to moje dzieło. Woody także napisał kilka partii i riffów, których użyliśmy w naszych kawałkach. Ma nieco inne podejście i dodaje do naszej muzyki więcej technicznych i progresywnych elementów. Czasami ciężko to zagrać, ale dużo zmienia w ostatecznym spojrzeniu. W Polsce macie nie małe grono fanów, niektórzy tak jak mój znajomy Tomasz Trulka nawet przyczyniają się do waszego rozgłosu. Czy utrzymujesz bliskie relacje z fanami? Czy przez takie działanie, Polska jest ci bliższa? Właściwie, nigdy nie miałem kontaktu z ludźmi w Polsce i nigdy też nie odwiedziłem tego kraju. Kojarzę Tomasza z forum Savage Circus/Thomen Stauch i pogadaliśmy trochę o tym jak Blind Guardian odchodzi od swojego stylu, który sprawił, że stali się sławni, na bardziej progresywny i tak dalej. Sporo rozmawialiśmy też na facebooku i bardzo pomógł w promocji nas w Polsce - dziękujemy za to. Mogę powiedzieć, że Polska w jakimś stopniu stała się dla mnie bliska. Dodam też, że moja prababcia urodziła się w Szczecinie, tak więc moja rodzina ma korzenie polskie. Mam nadzieję, że jako zespół będziemy mogli odwiedzić Polskę w przyszłym roku, nawet na kilka dat, ponieważ bardzo chcielibyśmy spotkać się z naszymi fanami z tego kraju. "Of Dragons And Elves" jest oparty na książce fan tasy "Dragonlance". Czy możesz przybliżyć nam zarys fabuły jaki obejmuje album? Czy osoba, która nie miała styczności z tą książka odnajdzie się w tym świecie? Spróbuję opowiedzieć o tym w skrócie, a nie jest to łatwe zważywszy na fakt, że Uniwersum Dragonlance jest dość skomplikowane. Najprościej ujmując są siły zła, reprezentowane przez Mroczną Królową i jej smoki oraz siły dobra, reprezentowane przez Odważnego Wojownika lub Paladyna i dobre smoki. Mroczna Królowa została pewnego razu zmuszona do opuszczenia świata Krynn, z którego została wygnana, znalazła jednak sposób by powrócić i zniewolić ich mieszkańców, a świat obrócić w chaos. Złe Smoki, które wróciły wraz z nią i przyniosły wojnę na kraj wolnych ludzi. Paladyn także decyduje się na powrót i usiłuje wraz z małą grupą towarzyszy przywrócić wiarę w stare bóstwa, przywrócić pokój i nadzieję. Mamy więc do czynienia z klasyczną opowieścią o walce dobra ze złem, z wieloma aktami poświęcenia dokonywanych przez tych dobrych , którzy na końcu pokonują to zło i przywracają naturalną równowagę. Jedną kwestię szczególnie chciałem podkreślić, gdy pisałem teksty, mianowicie, sprawić żeby wszyscy dla siebie pracowali. Tak więc nawet jeśli nie masz żadnego pojęcia o świecie Dragonlance możesz nadal cieszyć się tek-


stami, nawet jeśli ich głębsze znaczenie będzie dla ciebie ukryte. Jeśli zaś jest nerdem Dragonlance będziesz śledził kronikę historii, z której wykorzystaliśmy masę głównych bohaterów i wydarzeń, i z całą pewnością wiele wskazówek i ukrytych znaczeń znajdziesz w tekstach. Możesz zdradzić od kiedy fascynujesz się książkami fantasy, zwłaszcza "Dragonlance" i jak wpadłeś na pomysł by ten świat przenieść do świata muzyki? Czy to będzie w przyszłości znak rozpoznawczy Evertale? A mianowicie świat fantasy w power met alowej oprawie? Fantasy miało na mnie od dzieciństwa ogromny wpływ. Pierwszy raz zetknąłem się z tym światem, kiedy trafiłem na serię komiksową Conana wydawaną przez Marvela. Wydaje mi się, że nie były one odpowiednie do mojego wieku, ale kochałem je i były w zasadzie moim startem w świat fantasy. Miałem też kasetę magnetofonową z Sagą Nibelungów, którą słuchałem po wielokroć. Później przeczytałem "Władcę Pierścieni" i od tamtego czasu fantasy stało się ważną częścią mojego życia. Kocham czytać i kocham nurkować w te historie, zostawiając daleko za sobą na te kilka chwil świat rzeczywisty. Po przeczytaniu "Władcy…", próbowałem znaleźć inne historie, które zafascynują mnie tak samo. Przeczytałem książki z cyklu "Forgotten Realms" o Drizztcie Do 'Urdenie i pozostałe, aż w końcu trafiłem na "Kroniki Dragonlance". Sądzę, że obok "Władcy…", to właśnie "Kroniki…" zasługują na miano najlepszej powieści fantasy. Kiedy zaczynałem pisać pierwsze utwory na "Of Dragons And Elves" miałem już kilka pomysłów na pojedyncze kawałki osadzone w tym świecie. "Everman" i "Dragon's Liar" na przykład, później dopiero zrodził się pomysł żeby zrobić album konceptualny. Jeśli chodzi o przyszłość, to z całą pewnością nie będzie utworów opartych na "Dragonlance". To świetna historia, ale jest wiele innych wspaniałych, o których można śpiewać. Nie chcemy też ograniczać siebie samych i zostać "kolesiami od smoków". Na następnym albumie będą utwory oparte na "Warhammer 40k" i "Horus Heresy", "Elder Scrolls Skyrim" i być może teoriach spiskowych "Nowego Ładu Światowego". Ponadto obecnie czytam "Forgotten Realms", więc być może i o tym znajdzie się kilka utworów. Blind Guardian w swojej twórczości też nagrał jeden koncept album "Nightfall in Middle-Earth" i powiedz czy ta płyta odegrała jakąś znaczącą rolę w waszym życiu? Czy ten album sprawił, że w waszych głowach zrodził się pomysł na stworzenie takiego stylu i nagranie właśnie takiego albumu? Foto: Evertale Naturalnie, "Nightfall…" odegrał sporą role w moim życiu - dzieli miejsce z moim najukochańszym albumem wszech czasów "Imaginations From The Other Side". Jak powiedziałem wyżej nie uzależniamy naszego stylu, by brzmiał tak czy inaczej. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której ktoś siada i mówi: "dobra, napiszę kolejne "Nightfall in Middle-Earth" i za cztery tygodnie ma napisany i skończony album. Te znaki szczególne kojarzone z Blind Guardian pojawiają się u nas dlatego, bo zasłuchiwałem się w nich naprawdę dużo (ale nie jest też tak, że nie słuchałem niczego innego w czasie gdy te albumy miały swoją premierę). Byłem nerdem, uzależnionym i pochłaniającym ich muzykę jak odkurzacz. Miało to miejsce jak miałem jakieś 14-19 lat i zdefiniowało mnie to jako muzyka, zdefiniowało to, jaki gatunek ukochałem najbardziej. Dobra zostawmy na chwilę temat albumu i skupmy się na samym zespole Evertale. Zespół powstał w 2006 roku i to na gruzach innego zespołu. Możecie powiedzieć coś więcej o Blackened i genezie Evertale? Blackened powstał w 2000 roku jako cover band Metalliki. Zaczynałem pisać własne kawałki i zrealizowałem dwa dema i singiel do krótkometrażowego filmu z tą kapelą. Zawsze jednak chciałem nowej nazwy, bo nigdy nie udało się nam wypłynąć na reputacji cover bandu, przez jakiś czas jednak musiało tak zostać. W 2003 roku zostaliśmy zaproszeni by zagrać na Blind

Guardian Open Air, była to największa scena w historii Blackened. Wtedy sądziliśmy, że teraz wszystko się powinno potoczyć, ale nic takiego się nie stało i zespół się rozpadł. Johannes Schumacher i David Baumann zdążyli nawet zastąpić wcześniejszych członków. Zostawiając za sobą poprzedni okres, musieliśmy znaleźć nową nazwę, taką która odzwierciedli nasz styl, który wówczas obraliśmy. Evertale nagle pojawił się w mojej głowie i sądziłem, że nikomu nie przypadnie do gustu. Miałem trzy albo cztery inne nazwy, których teraz już nawet nie pamiętam, jedna z nich była moim faworytem, ale dwóm z członków się nie podobała - woleli Evertale i tak się stało, nazwaliśmy się właśnie Evertale. Właśnie, dlaczego akurat wybraliście nazwę Evertale na nazwę zespołu? Czy wiąże się z tym jakaś historia?

nie mogłem przystać z oczywistych powodów. Nasze drogi się rozeszły. Od tamtego czasu wielokrotnie jednak pytałem go, czy nie chciałby dołączyć do Evertale, ale z różnych powodów nie doszło do tego. Thomen jest zawsze bardzo zapracowany, dystans też ma tu dużo znaczenie, dlatego nigdy się to nie udało. Ostatnim razem pytałem go o to, gdy jego nowy zespół Stranded Guns przestał istnieć, ale i wtedy odmówił. Tak więc myślę, że dobrze się stało, że Thomen nigdy nie został perkusistą Evertale. Dlaczego były problemy ze stabilizacją składu? Czemu zespół nie potrafił ruszyć wcześniej z wydaniem albumu? Co stało na przeszkodzie? Czy to prawda, że Evertale był nawet o krok od rozpadu? Wiesz, każdy ma normalne życie, poza zespołem. Rachunki muszą być zapłacone, musisz mieć coś do jedzenia i płacić za swoje życie. Evertale, aż dotychczas, był raczej hobby niż biznesem i wiele ludzi prędzej czy później, przyjdzie zrozumieć czemu nie mieliśmy dość czasu czy funduszy, żeby pchnąć to na wyższy poziom. Z Marco i Woody'm znalazłem dwóch gości, którym naprawdę zależało i robili dużo żeby pchnąć Evertale dalej, trójka jest w tej kapeli już całkiem spory kawałek czasu. Opowiedziałem na to wyczerpująco powyżej. Evertale było wręcz bliskie rozpadu. Był okres kiedy Thomen prosił mnie o dołączenie do jego nowego projektu. Przez ponad rok nie pracowaliśmy razem nad Evertale, a każdy miał inne projekty. Wszystkie ostatecznie nie wypaliły i ostatecznie znów jesteśmy razem (czy też raczej wspomniana trójka) i kontynuowaliśmy pracę, co zaowocowało debiutem. Kiedy nastąpił punkt zwrotny? Czy nagranie coveru Running Wild na potrzeby składanki "Reunation - Tribute To Running Wild" odegrało tutaj jakąś rolę? Niezupełnie, trybut był nagrany jeszcze z Johannesem w zespole, wiec nie miało to żadnego istotnego wpływu na naszą przyszłość.

Niezupełnie, po prostu przyszła mi do głowy kiedy zaczynaliśmy myśleć o nazwach, które będą pasowały do naszego stylu najlepiej. Żadna wielka historia się za tym nie kryje. Można zauważyć, że często zmienialiście perkusistów. Czy mieliście pomysł żeby np. zgarnąć do Evertale Thomena Staucha z Blind Guardian? To mogłoby by nadać jeszcze innego wymiaru Evertale, bowiem w waszej muzyce słychać właśnie sporo patentów wzorowanych na starym Blind Guardian. Nie wiem czemu uzyskaliśmy taka reputację. Zaczynaliśmy z Johannesem Schumacherem na perkusji, który opuścił zespół pięć lat temu. Kiedy zapytaliśmy Martina Schumachera, który był członkiem Seed, byłego zespołu Woody'ego, czy by nam nie pomógł z nagraniem perkusji do "Of Dragons And Elves". Teraz jest zajęty prowadzeniem swojej szkoły muzycznej i nie ma czasu żeby grać z nami. Tak więc przez te wszystkie lata mieliśmy dwóch perkusistów - nie powiedziałbym, że to dużo czy że aż tak często ich zmienialiśmy. Jak to było z Running Wild… Jeśli chodzi o Thomena, to miałem z nim bliski kontakt przez jakiś czas, pytał mnie nawet czy nie zostanę wokalistą w jego nowym projekcie, który nigdy nie został powołany do życia. Po prostu nigdy nic z tego nie wyszło, mieliśmy różne opinie co do tego jak ten zespół powinien brzmieć. On i Mi Schüren chcieli odejść jak najdalej od stylistyki Blind Guardian i Savage Circus, ja na to

Jak to się stało, że na płycie jest aż tyle kompozycji? Że mamy do czynienia z najdłuższym albumem w historii power metalu? Czy to wynikło z tego że przez tyle lat nagromadziliście tyle pomysłów? Dokładnie tak było. Jestem perfekcjonistą i kiedy raz jestem "zerwany z łańcucha" nic mnie nie powstrzyma, jeśli chodzi o harmonie, melodie i nowe partie. Cały czas dodaję nowe element do naszych utworów i w pełni się w tym zatracam. Właściwie wiele musieliśmy przyciąć, żeby zmieścić to na płycie CD. Im dłużej pracowałem nad jakimś kawałkiem tym więcej miałem pomysłów w głowie i chciałem udowodnić to wszystkim machającym ręką (w oryginale "nay-sayers", czyli dosłownie "mówiącym nie" - przyp. red.) i wszystkim niedowiarkom. Można powiedzieć, że zapalała się taka lampka z napisem "ego" i chciałem napisać najlepszy, najbardziej złożony i chwytliwy materiał na jaki było mnie stać. Na płycie nie słychać jakiś wypełniaczy i właściwie każdy utwór to prawdziwy killer. Już "In the Sign of the Valiant Warrior" pokazuje waszą klasę. Ciekawe wymieszanie Blind Guardian, Gamma Ray czy Rhapsody. Jesteście świetną mieszanką starego stylu i bryzy niosącej powiew świeżości. Czy zamierzacie utrzymać klimat Mocnego, klasycznego power met alu czy już jest plan pisania bardziej skomplikowanych, progresywnych kawałków? Naprawdę nie planowałem stać się bardziej progresywnym, tylko po to by być progresywnym. Jeśli się tak stało i nie brzmi sztucznie, to czuję się z tym dobrze. Ja skupiałem się na melodiach, epickich refrenach i uwypuklaniu klimatu numerów i wszystko to stało się znakiem rozpoznawczym definiującym nasze brzmienie - nie będę tego zmieniał. Obecnie myślę, że należałoby trochę zredukować i przebudować niektóre gitarowe melodie, uszczuplić je trochę. Jednakże, jak powiedziałem wcześniej, naprawdę nie planowałem w jakiś szczególny sposób tych rzeczy - ja po prostu pisałem muzykę i sprawdzałem co się stanie, pozwalałem na to, by to ta podróż poprowadziła mnie za rękę. Tytułowy utwór "Of Dragons And Elves" znakomicie pokazuje wasze inspiracje Blind Guardian. Co

EVERTALE

85


HMP: Witam was gorąco, na samym wstępie chciałbym wam pogratulować jakże udanego albumu. "Shadows", który znakomicie definiuje styl muzyczny określany jako "power metal". Zgodzicie się z tym faktem? Flo Laurin: Witajcie, bardzo dziękuję, cieszę się, że "Shadows" podoba wam sie tak mocno. Zgadzam się, a nawet wierzę, że udało nam się stworzyć wartościowego następcę "When World Collides". Wierzę też, że udało nam się skupić na tych elementach power metalu, które są uwielbiane przez fanów na całym świecie: mocne, szybkie i agresywne kawałki bez ciągnącego się sera ociekającego po wierzchu (śmiech). Który według was album jest ciekawszy "Shadows" czy "When Worlds Collide" no i dlaczego? (Śmiech) Nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie. Wiesz, nagrywanie albumu to masa roboty przy nim i każdy wkłada w nią całe swoje serce. Ja jestem bardzo zadowolony z obu.

Foto: Evertale

ciekawe w tym utworze jest więcej starego Blind Guardian niż na ostatniej płycie Hansiego i spółki. Jak się do tego odniesiecie? Hansi i André postawili sobie za cel by się nie powtarzać i nie nagrywać dwa razy tego samego, tylko pozwolili na naturalne zmiany i ewolucję brzmienia, nie chcą wracać tam gdzie znajdowali się już wcześniej. Sądzę, że to wręcz niemożliwe by napisać "The Bard's Song II", a nawet jeśli, to byłby to błąd, nawet próbować zrobić coś takiego. Jeśli ludzie lubią nasze kawałki, ponieważ przypominają im stary styl Blind Guardian, to jest to dla mnie w porządku, ale przenigdy nie podejmę się próby napisania "The Bard's Song II", tylko byśmy odnieśli porażkę próbując mierzyć się z takim mistrzostwem jakim jest ten numer. Dodam też, że jeśli uważacie, że brzmimy bardziej jak Blind Guardian niż samo Blind Guardian, to dla mnie jest to ogromny i bardzo miły komplement! Słuchając "The Crownguard's Quest" odnoszę wrażenie jakbyście już grali w latach 90-tych i ciężko też nazwać was debiutantami, bowiem ta płyta tak wcale nie brzmi. Z czego to wynika? Myślę, że powodem ku temu, jest fakt, że erą która ukształtowała nas muzycznie były lata 90-te. Wychowałem się na "Imaginations From The Other Side"/ "Nightfall in Middle-Earth" i na "Somewhere Fare Beyound" oraz na Running Wild wydającym wówczas swoje najlepsze płyty, na Helloween z "Master of the Rings", którego także sporo słuchałem. W tamtym czasie powstały też najlepsze rzeczy Hammerfall. Jest więc sporo muzyki z tamtych lat, które zdefiniowały mój gust i konsekwentnie znalazły upust w moich utworach. Co do bycia debiutantami… Woody był członkiem Necrophagist i Seed, ja miałem swoje doświadczenia związane z Blackened, nawet Marco zaangażowany był w kilka zespołów i żaden z nas nie odszedł do jakiegoś punktu kulminacyjnego, sporo się wtedy nauczyliśmy jako muzycy. Zdecydowaliśmy się, że nie wydamy kolejnego albumu demo, który uszczuplałby brzmienie i aranżacje. Chcieliśmy, żeby był to album tak doskonały jak to tylko możliwe. Potężne utwory, nie półprodukty, z ogromną produkcją. Mogliśmy zrobić to szybciej i wydać go dużo wcześniej, ale wtedy nie byłby tak doskonały jak ma to miejsce w ostatecznym kształcie. Zmieniliśmy nawet ekipę produkcyjną w trakcie, gdy prawie już skończyliśmy, bo nie byliśmy zadowoleni z efektów i brzmienia. Minęło kolejne pół roku, ale był warto i wydaje mi się, że to sprawia, że nasz debiut jest zupełnie inny od wielu innych debiutów. Najdłuższym utworem na płycie jest epicki "Tale Of Everman". Ciekawy, podniosły i urozmaicony kawałek, który ukazuje jeszcze inne oblicze zespołu. Czy ciężko przychodzą wam takie utwory? Właściwie tak, nie pamiętam jak często zmieniam partie, piszę alternatywne melodie czy zmieniam słowa zanim wszystko będzie ze sobą spójne. To była całkowicie szalona podróż i wydaje mi się, że nie będę w stanie napisać drugiej, podobnej kompozycji. Przekopywałem się ostatnio przez stare demówki na moim komputerze i pierwsze fragmenty intra i riffy pochodzą z dnia 15 sierpnia 2005 roku. To było ładny szmat czasu

86

EVERTALE

temu i kawałek nie był skończony aż do wczesnego 2013 roku. Wszystko skupia się na tobie Matthias. Jesteś jakby mózgiem operacji. Czy nie przeszkadza ci rola gitarzysty i wokalisty? To nie może być łatwe zadanie, zwłaszcza, że w obu przypadkach wypadasz znakomicie. Głównie twój wokal mnie urzekł. Powiem ci, jesteś dla mnie odkryciem wokalnym roku 2013. Jakbym słyszał mieszankę Jensa z Persuader, Kaia z Gamma Ray, Jorna z Masterplan i Hansiego z Blind Guardian. Jak się odniesiesz do tego? Cóż, wszystko to, zależy od tego, jakie lekcje odebrałem. Gdy Jörg T. opuścił Blackened wraz z nim przepadły wszystkie adresy mailowe, które pousuwał. Gdy Hannes opuścił zespół, miał logina do Myspace'a, który w tamtych czasach był bardzo ważny, a konto zespołu było zarejestrowane na niego. Nic złego się nie działo, ale wciąż pozostał mi niesmak. Zmotywowało mnie to, do wzięcia czegoś w rodzaju większej kontroli nad wszystkim - nigdy nie chciałem żeby miało tak być z Evertale - ale tak się złożyło, że musiało się tak stać. W przypadku następnego albumu będę starał się bardziej wysunąć na przód pozostałych członków. Co do mojego śpiewania i grania na gitarze, to delikatna sprawa, zwłaszcza jeśli chodzi o partie napisane przez Woody'ego. Czasem mamy czas na praktykę. Jeśli przychodzi czas na moje partie, kombinacja przychodzi łatwiej, bo mam wokale lub melodię w mojej głowie, kiedy piszę tę właściwą część. Dziękuję za komplement, co do śpiewania. Wokaliści, których wymieniłeś to świetni artyści i lubię ich styl. Dodałbym do tej listy Rusella Allena z Symphony X, zwłaszcza jako źródło moich inspiracji. Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy na kolejny album też przyjdzie nam tyle lat czekać? Czy zamierzacie odwiedzić nasz kraj i zagrać tutaj koncert? Obecnie szukamy wsparcia dla trasy, naszego największego przedsięwzięcie, który będzie promował zespół i "Of Dragons And Elves". Co do kolejnego albumu, już zaczęliśmy pisać riffy i niektóre partie, a planujemy ją wydać na początku 2015 roku. Mam nadzieję, że wszystko się uda i pójdzie zgodnie z planem. Oczywiście, bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski i zagrać kilka koncertów w waszym kraju, tak jak wspomniałem wcześniej. Na chwilę obecną mamy trzech kandydatów na miejsce perkusisty, z którymi wkrótce zrobimy próby i gdy tylko znajdziemy właściwego człowieka, będziemy się starać zagrać tyle koncertów, ile będzie możliwe. Tyle z mojej strony, dzięki za poświęcony czas, na koniec możesz powiedzieć coś do polskich fanów Evertale. Chcemy podziękować wam wszystkim, za czytanie tego wywiadu, za wasze wsparcie, bardzo to doceniamy. Przyjedziemy do Polski i zobaczymy się z wami wszystkimi! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jak przebiegał tym razem proces komponowania? Kto odegrał kluczową rolę? Czy Marcus Siepen miał wpływ na tworzenie nowego materiału? Do pierwszego albumu, napisałem wszystkie dziesięć numerów. W przypadku jego następcy, z racji Marcusa w zespole, wyglądało to zupełnie inaczej. Zaprosiłem wszystkich czterech pozostałych członków by również uczestniczyli w procesie jego pisania. Szczęśliwie się złożyło, że wszyscy mieli kapitalne pomysły i każdy mógł wnieść coś od siebie do więcej niż jednego kawałka. Byłbym idiotą, gdybym ograniczał tak utalentowanych gości, poważnie ujmując sprawę, naprawdę chciałem usunąć się trochę w cień. Cieszę się, że "Shadows" nadal brzmią jak Sinbreed i jednocześnie jak idealna następczyni "When Worlds Collide". Widać to też w sposobie nagrywania. Wszyscy byliśmy do niego znacznie lepiej przygotowani i poszło nam bardziej gładko niż poprzednim razem. Powiedzcie jakie opinie są na temat "Shadows"? Czy album robi taką furorę jak debiut? Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu nowego wydawnictwa? Absolutnie. Recenzje na całym świecie są bardzo pozytywne i sprawia nam to dużą przyjemnosć, zwłaszcza od czasu równie udanych zwiazanych z "When Worlds Collide". Jestem dumny, że fanom i szeroko pojętej prasie przypadła ona do gustu. Dwóch członków Blind Guardian jest w Sinbreed. Czy trudno było pozostać sobą i nie stając się drugim Blind Guardian? Nie wydaje mi się. Sinebreed bardzo różni się od Blind Guardian. Naturalnie, obie grupy grają szybki metal, ale jest też znacznie więcej różnic. Zarówno Marcus, jak i Frederik piszą w zupełnie inny sposób, niż kiedykolwiek napisaliby na potrzeby Blind Guardian. Potrafisz wyobrazić sobie Marcusa piszącego "Leaving the Road" na potrzeby Blind Guardian? Zapewne nie, i dlatego uważam, że wspaniale jest ich mieć obu, wyrażających siebie w taki właśnie sposób w Sinebreed. No dobrze, może nie kopiujecie Blind Guardian, ale w niektórych kawałkach słychać coś z Blind Guardian. Najbardziej w 7 minutowym "Broken Wings". Te spokojne, klimatyczne wtrącenia, zwłaszcza z początku utworu. Jak się do tego odniesiecie? Zgodzę się. "Broken Wings" w całości zostały napisane przez Frederika. Oczywiście, jest naznaczony stylem Blind Guardian, ale ponownie trzeba podkreślić, że dla mnie jest to bardziej styl właściwy Sinebreed. Każdy muzyk jest czymś zainspirowany, pod wpływem czegoś, i czasami możesz to usłyszeć w jego twórczości. Płytę promował "Bleed". Znakomite popisy gitarowe między tobą i Marcusem są tutaj godne uwagi. Słychać, że Marcus nadał tym partią więcej dynamiki, drapieżności. Zgodzisz się z tym? Czy właśnie dlatego wybrano ten utwór jako promocyjny? Z tym także się zgodzę. Marcus i ja zagraliśmy kilka wspólnych koncertów na długo przed wspólnym nagrywaniem "Shadows", więc zdołaliśmy się już całkiem nieźle poznać. Na tym albumie możesz też usłyszeć odzwierciedlenie tego "żywego doświadczenia". "Bleed" zostało wybrane przez wytwórnię i sądzę, że dokonała właściwego wyboru. Jest reprezentatywny dla "Shadows" i z charakterystycznymi cechami Sinebreed takimi jak wspomnianymi już przez ciebie gitarowymi pojedynkami, z wysokimi wokalami Herbiego, pędzącą perkusją i wyrazistym basem. Ludzie mogą się dzięki niemu zapoznać, czego oczekiwać (śmiech). Skoro jesteśmy przy Marcusie. Zdradźcie jak doszło do jego zwerbowania? Dlaczego akurat on? Nie baliście się że to przybliży was do stylu Blind Guardian? Nie, zupełnie nie. Pierwszy kontakt został zainicjowany, siłą rzeczy, przez Frederika. Po kilku naszych pierwszych koncertach związanych z "When Wolrd Colli-


Zespół mający w składzie dwóch muzyków Blind Guardian Supergrupa power metalowa składająca się z gwiazd. Nagrali znakomity debiut, który pokazał, że wciąż można nagrywać dobre albumy power metalowe. Teraz przyszedł czas na następcę i powitanie w Sinbreed, Marcusa Siepena z Blind Guardian. Na pytanie czy Sinbreed będzie drugim Blind Guardian starał się odpowiedzieć lider grupy czyli Flo Laurin. des" zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy drugiego gitarzysty, bo nasze utwory na to zasługiwały. Frederik zapytał Marcusa, który znał już tamten krążek i podobał mu się, czy nie dołączyłby do nas na czas koncertów i poszło to bardzo dobrze. Zapytaliśmy go czy nie chciał-by do nas dołączyć na stale i zgodził się. "Shadows" wydaje się być znacznie mocniejszy i agresywniejszy względem debiutu. Znakomicie o tym nas przekonuje "Shadows". Czy zgodzicie się że ten utwór ma coś z thrash metalu? Ponownie się zgodzę. Usunęliśmy klawisze, które mieliśmy na "When World Collide". Chcieliśmy uzyskać znacznie prostsze brzmienie. Z dwoma gitarzystami i bez jakichkolwiek klawiszy uzyskaliśmy dokładnie to, co chcieliśmy uzyskać. Co do produkcji, sprawdziliśmy całą masę miśków, dopóki nie wybraliśmy najczystszego i najcięższego z nich. Naszym celem było uzyskać jak najcięższy efekt z możliwych (śmiech). Odkąd jestem wielkim fanem thrash metalu chciałem uzyskać coś właśnie takiego i zapewne usłyszysz ten wpływ w naszej muzyce.

tamtej płyty jest niszczący. Jednym z moich ulubionych jest "Dust to Dust". Skąd się wziął pomysł na sam motyw i refren? Bardzo dziękuję. Nie mogę jednak dokładnie powiedzieć jak do tego doszło. Czasami mam rytm gitary jako pierwszy, a czasami tylko riff. Dopiero potem linię wokalną, albo melodię. Mam wiele pomysłów i nagrywam wszystkie z nich na mojej komórce, a następnie wybieram ten najbardziej odpowiadający danemu utworowi. Tak to się zwykle zaczyna. Na debiucie udało wam się zaprosić kilku ciekawych gości. Jednym z nich jest Thomas Rettke. Jak udało wam się go przekonać do współpracy? Herbie już go znał i odkąd stałem się wielkim fanem Heavens Gate, bardzo chciałem, żeby u nas wystąpił.

jak ta wizja powinna brzmieć. Po kilku napisanych numerach zacząłem szukać ludzi odpowiednich do ich wykonywania. Herbie był moim pierwszym wyborem i znałem go już z Avenue. Zaczęliśmy skupiać pozostałych członków wokół mnie i właśnie jego. Nie ma żadnej wielkiej historii, chciałem tylko uformować grupę gości, którzy będą zdolni do odtworzenia mojej wizji. Album wydany czyli czas ruszyć w trasę koncertową. Jakie utwory zamierzacie zagrać? Jakaś niespodzianka jest przewidziana? Prawda. Zagraliśmy w tym toku nasz pierwszy koncert jako headliner i jesteśmy tym podekscytiwani, bo wreszcie mamy dość materiału by zagrać długi koncert. Nie ukończyliśmy jeszcze setlisty, ale jestem pewien że zagramy kawałki z obu płyt, prawdopodobnie w proporcji pół na pół. Niektórzy pytali nas o to, czy zamierzamy grać jakieś covery i inne tego typu rzeczy, ale na litość boską - istniejemy już cztery lata! Chcemy wreszcie zagrać coś całkowicie własnego! Dlaczego fani musieli czekać aż cztery lata na nowy album? Co was powstrzymało przez tak długi czas? Czy na kolejny album też fani będą musieli tyle czasu czekać? Bez obaw, na pewno zrealizujemy go znacznie szybciej. Obiecuję to! Bezpośrednio po "When Worlds Collide" graliśmy w USA, powitaliśmy nowego członka zespołu, a niektórzy z nas musieli jeszcze pokończyć uniwersy-

Herbie to znakomity wokalista który odniósł sukces z Seventh Avenue. Możesz nam zdradzić co z tym zespołem się dzieje? Czy to już koniec tej kapeli? Niestety, ale tak. Herbie zakończył istnienie tej grupy. Inną ciekawą rzeczą jest, że w "Call To Arms" słychać coś z Accept. Nawet Herbie tutaj brzmi jak Mark Tornillo. Jak się do tego odniesiecie? Czy był to zamierzony cel? A może mamy tutaj niespodziankę w postaci gościnnego występu Marka? Wiesz, słyszę podobne opinie bardzo często w ostatnim czasie. Myślę, że musze w końcu sprawdzić najnowsze dokonania Accept, bo nadal tego nie zrobiłem. Zapewniam cię jednak, że nie zostało to zrobione celowo i że nie śpiewa w nim Mark Tornillo. (śmiech) "Leaving The Road" brzmi jak utwór Blind Guardian. Czy jest to jedna z waszych inspiracji? Kto jeszcze miał na wasz styl wpływ? Nie mogę się z tym zgodzić. Został niemal w całości napisany przez Marcusa, więc pewne elementy z Blind Guardiana gdzieś przemknąć mogą. Dla mnie "Leaving the Road" jest świetnym, klasycznie napisanym metalowym kawałkiem. To taki utwór, którego ja bym nigdy nie napisał, więc uważam, że to świetnie mieć gości w zespole, którzy są w stanie napisać takowe dla Sinbreed. Jestem wielkim fanem Judas Priest, Vicoius Rumors i Riot. Bez cienia wątpliwości, to właśnie te kapele najmocniej odcisnęły na mnie swoje piętno w sposobie w jaki pisze utwory. Jednym z moich ulubionych utworów z nowej płyty jest "Fat Too Long", który znakomicie oddaje to co najlepsze w power metalu i może służyć jako podręcznikowy przykład power metalu. Zgodzicie się z tym? To świetnie, że "Far Too Long" podoba ci się tak bardzo, bo to także jeden z moich faworytów. Zgodzę się, że jest szybki, posiada epickie chóry i kapitalną środkową część z przepięknym rockowym ciężarem, który naj-lepiej odebrać można na koncertach. W "Black Death" brzmi znacznie ciężej i mroczniej. Dość ciekawie Sinbreed wypada w takim obliczu. Czy trudno przychodzi urozmaicenie materiału? Czy ciężko jest nagrać inny kawałek nie odbiegające od własnego stylu? Niezupełnie. Mamy w planach wydać wiele płyt, naturalnie nasz styl będzie dojrzewać. Nie chcemy za wiele w tej stylistyce zmieniać, ale na pewno słychać w nim będzie inne inspiracje. "Black Death" dla przykładu jest jedyny kawałkiem Sinebreed, w którym gitary są nastrojone niżej niż normalnie. To była fajna zmiana w brzmieniu i pasuje ona znakomicie do reszty albumu. "Shadows" z kolei to przykład utworu z silnie zaznaczoną rolą riffu, których z kolei za bardzo nie mogłeś doświadczyć na "When Worlds Collide". Poczekaj tylko na to, co usłyszysz na naszym trzecim wydawnictwie. "When Worlds Collide" to jeden z najlepszych albumów roku 2010. Prawdziwa perełka i każdy utwór z

Foto: AFM

Na szczęście zgodził się bez chwili zawahania. Kocham ich wspólny duet w "Room 101", dwa znakomite głosy w jednym znakomitym kawałku! "When Worlds Collide" to bardzo energiczny i przebojowy album, który od samego początku wbija w fotel. "Newborn Tommorow" czy "Book of Life" to rasowe hity, które w pełni oddają styl Sinbreed. Czy zgodzicie się z tym? Tak, to dobry wybór. Zwłaszcza właśnie te dwa utwory są bardzo dobrze odbierane podczas koncertów. "Book of Life" jest szczerze mówiąc moim ulubionym. Z kolei "Newborn Tomorrow" wyraźnie od samego początku definiuje nasz styl. Dodałbym do tego grona "Dust to Dust" oraz "Through the Dark", które są pierwszymi numerami napisanymi przeze mnie. Dlaczego akurat wybraliście styl określany mianem power metalem? Nie chcieliście wybrać się w inne rejony muzyczne? Bardzo lubię thrash metal, jak już zresztą wspomniałem wyżej, ale to power metal był moją pierwszą prawdziwą miłością. W power metalu masz większą swobodę w pracy nad melodią i linią wokalu, co dla mnie jest bardzo istotne. Z Herbiem mieliśmy wiele opcji, które były dla nas kapitalne przy pisaniu, kiedy możesz sprawdzić każdą z nich. Sądzę, że nie udałoby się to z thrash metalowym śpiewakiem. Postawiłem na power metal, ale z całą pewnością usłyszysz coś bardziej thrashowego na naszym trzecim krążku. Mogę ci to obiecać już teraz.

tety, więc dopiero teraz możemy tak naprawdę rozwinąć skrzydła. Trzeci album pojawi się znacznie szybciej. Zdradzicie jakie macie plany na najbliższą przyszłość? Na pewno chcę zrealizować więcej płyt Sinbreed i mam nadzieję, że uda się nam w niedalekiej przyszłości jakąś większą trasę. To wszystko czego chcę i wreszcie mam szansę to zrobić. Czy istnienie Sinbreed nie koliduje Marcusowi i Frederickowi funkcjonowanie w Blind Guardian? Nie, to jest kwestia do rozwiązania w czasie. Jestem jednak pewien, że gdy koncertować będzie Blind Guardian będzie znacznie mniej czasu dla Sinbreed, ale jestem dobrej myśli, że znajdziemy rozwiązanie i dla tego problemu. Dobra tyle z mojej strony, dziekuje za poświęcony czas. Teraz możecie pozdrowić swoich fanów w Polsce. Dziękuję bardzo za interesujące pytania. Chcę bardzo serdecznie pozdrowić każdego czytelnika Heavy Metal Pages i zaprosić każdego z was do sprawdzenia sobie nowego albumu Sinbreed "Shadows" - jeśli uwielbiacie power metal z prędkością i melodiami, na pewno się nie zawiedziecie. Bardzo dziękuję za każde wasze wsparcie! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Możecie zdradzić jak powstał zespół i z czyjej inicjatywy? Czy wiąże się z tym jakaś ciekawa historia? Zacząłem tworzyć muzykę około 1993 roku i zawsze chciałem grać power metal połączony z moją "wizją" i

SINBREED

87


Nie planowaliśmy tego w ten sposób, ale sądzę, że przyszło to naturalnie. Motywowała mną logika, ale także jestem bardzo emocjonalny i mam sporo zainteresowań i wiedzy o tym co nieznane, niedostrzegalne, spirytualistyczne… Jest fikcja naukowa, w której jest sporo takich motywów, więc dostrzegam uczucia, które mogą znaleźć odzwierciedlenie w naszej muzyce. To tylko filozofia i zainteresowanie. Lirycznie, nie pisze niczego co miałoby fikcyjne aspekty.

Jeden z najważniejszych debiutów roku 2014 Ciekawa kapela, która gra mieszankę progresywnego i melodyjnego power metalu, gdzie znaczącą rolę odgrywa klimat s-f. Nie dali się zapędzić do sztywnych ram gatunku, ani do tego by być typową kapelą amerykańską trzymającą się tradycji. Nagrali bardzo europejski debiut w postaci "Outsider". To właśnie to wydawnictwo było motywem przewodnim niniejszego wywiadu z Jakem Beckerem. HMP: Witam was, na wstępie chciałbym wam pogratulować znakomitego debiutu w postaci "Outsiders". Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu? Jake Becker: Cześć, bardzo dziękujemy! Muszę powiedzieć, że finałowy produkt, zarówno brzmieniowo jak i pod względem prezentowania się, wygląda dokładnie w 98 % tak jak sobie to założyliśmy i Limb był fantastyczny we wspieraniu naszej wizji. Kiedy weźmiesz nasze nagranie do ręki, otrzymasz coś co nie jest uzależnione od trendów czy komercyjnego zainteresowania sztuką… otrzymasz coś co posiada duszę i jest warte każdego grosza zainwestowanego w tę płytę. Jest to czyste i nigdy nie zboczymy z tej ścieżki. Jakie opinie do was docierają jeśli chodzi o "Outsiders"? Czy spotkaliście się z jakąś negatywną opinią? Niektóre są pozytywne, niektóre negatywne, jak bywa to w przypadku każdej muzyki. Były takie opinie, po których widać było, że słuchacze oczekiwali czegoś

naszego materiału. Wszystkiego musieliśmy się nauczyć, więc nie jesteśmy żadnymi weteranami, którzy nie mogli pozwolić sobie na wydanie albumy przez taki dług okres czasu (śmiech). Przechodziliśmy przez te same ścieżki i próby co każdy muzyk, ale Ben i ja mieliśmy możliwość przejść przez to w tym samym zespole od samego początku - a nie każdy może powiedzieć to samo o sobie. Tak więc postęp przebiegał właściwie bardzo sprawnie. Teraz kiedy nasza metoda sprawdza się na tyle, by przebiegało to właściwie i mamy obok siebie właściwych ludzi, na pewno nie minie zbyt dużo czasu w kwestii drugiego albumu. Dlaczego akurat "Outsiders"? Jaką historię poruszacie? Po pierwsze to manifest. W sensie takim, jak wspomniałem we wcześniejszej odpowiedzi, nie musimy być jak ktoś przed nami. Indywidualność to jedna z pierwszorzędnych kwestii w życiu i to ona jest najczęściej oceniana. Jestem metalowym fanatykiem i chrześcijaninem, prawdopodobnie nawet jestem postrzegany jaFoto: Limb Music

bardziej zbliżonego do podstaw tego typu muzyki, nie przywiązywali zbyt dużej uwagi do różnych elementów naszego stylu, tak jakby nie chcieli rozumieć lub łączyć z tą muzyką, tego czego nie lubią. Byli też tacy, którzy całkowicie zrozumieli to, co chcieliśmy przekazać. Widziałem tylko kilka z nich - zakochują się lub nie za bardzo chwytają o co chodzi. W każdym razie, ja ją lubię, bo pokazuje że odnieśliśmy sukces w stworzeniu na tyle silnego przekazu, który dla nas jest szczery. Mój wokal brzmi dokładnie tak jak brzmi, tam gdzie chcieliśmy zamieścić perkusyjne partie lub klawiszowe tam je zamieściliśmy. Nie jesteśmy zainteresowani w brzmieniu jak coś, co już wcześniej brzmiało doskonale. Czemu dopiero teraz został wydany debiutancki album? Czemu tak długo musieliśmy czekać na wasz pełny album? Z czego to wynikało? Cóż, musisz pamiętać, że jesteśmy młodzi. Mamy po dwadzieścia lat. Technicznie sprawę ujmując, zaczynaliśmy grać w 2000 roku. Ale! - byliśmy całkowicie początkującymi muzykami, początkującymi w tworzeniu

88

SKYLINER

ko anarchista… pomiędzy tym wszystkim co sprawia, że jestem kim jestem… i tu w Stanach, patrzysz na siebie i to kim jesteś nie pasuje do wąskiego pudełeczka, w które za wszelką cenę chce się ciebie wstawić. Ja też do niego nie pasuję. To pudełeczko wymyka się logice, zostało stworzone przez ignorantów, którzy chcą mieć wszystkich pod kontrolą. W każdym swoim wyborze i przekonaniu odnajduję siebie jako kogoś, kto jest poza nim. Indywidualność jest właśnie tym, co czyni cię indywidualnym wobec innych. Dla mnie tak samo jest z muzyką. To taki dumny komentarz do tego kim jesteśmy, kim są nasi fani, każdy z nas jest w jakiś sposób rebeliantem i każdy z nas nie należy do nikogo innego, jak tylko do samego siebie. Mieliśmy też na pierwszej demówce kawałek pod takim tytułem, to był jeden z naszych najstarszych numerów. Nie był to na tyle dobry kawałek, żeby go zatrzymać, ale miał znaczące słowa w części drugiej "Worlds of Conflict". Słuchając waszego wydawnictwa można wyczuć kli mat s-f. Czy to zamierzony cel? Czy chcieliście się obracać w takiej tematyce?

Waszą muzykę określić jako progresywny heavy/ power metal. Czy zgodzisz się z tym? Tak mi się wydaje. W literackim sensie, jak najbardziej. Problem z dzisiejszymi fanami jest taki, że mają bardzo ściśle określone ramy gatunkowe w swoich głowach i nie możesz od nich odstąpić. Coś jest progresywne, więc musi brzmieć jak Dream Theater, coś jest power metalem, to na pewno brzmi jak Helloween, grasz heavy metal w takim razie musisz brzmieć jak Iron Maiden. Tymczasem nas nie da się tak sztywno porównać do żadnych z tych zespołów. To tez poważny problem z etykietami. Nie zgadzam się z czymś takim, walczymy przeciwko popularnym głosom. Zdaję sobie sprawę, że było że było kilku ludzi, którzy recenzując płytę pisali, że to jedna z tych, które już słyszeli po wielokroć oraz, że są zagubieni, bo czegoś im brakowało, bo czują się tak jakby dostali dokładnie to samo co wcześniej od innych. To grząski temat. Ludzie muszą przestać oczekiwać pewnych rzeczy, ciągle tych samych i do znudzenia powtarzalnych i otworzyć się na to, gdzie muzyka może ich zabrać. Kto miał na was największy wpływ? Słuchając waszego albumu można wyłapać coś z Symphony X, Dream Theater, Iron Maiden czy Helloween, ale nie tylko. Czy pominąłem jakieś zespoły? Nie jestem tego pewien. Im dalej patrzę we "wpływy", tym bardziej istotniejsze dla mnie jest to, jak album ma się do siebie jako do całości, jaką ma produkcję, jaką wizję zawarł na nim zespół. Inspiruje mnie wiele rzeczy, które robię, nie tylko zespołowo, ale także jako samotny muzyk. Łączę się z uczuciami i obecnie kieruję się zwłaszcza w kierunku niemieckiego i włoskiego metalu, łączę się też bardzo z filozofią zawartą w jazzie. Łączę się z tymi wszystkimi rzeczami, bo te uczucia są już we mnie - w muzyce, którą słyszę, ona przemawia do mnie. Znam ludzi, którzy twierdzą, ze słyszą u nas coś z Running Wild, coś z Rage czy z Fates Warning, co jest cudowne, może nawet bardziej niż przy wymienianiu wspomnianych przez ciebie zespołów, bo one także zasługują na większą rozpoznawalność. Jest takie jedno określenie, które dosłownie zwaliło mnie z nóg, określono nas jako miksturę Running Wild z King Crimson. To jeden z tych największych komplementów jaki kiedykolwiek usłyszałem. Dla mnie to coś naprawdę wielkiego. Klimat s-f można też zauważyć na frontowej okładce. Kto ją narysował i czyj był to pomysł z głównym motywem okładki? Motyw był moim pomysłem, musiałem przekopać się przez wielu artystów, by znaleźć dokładnie tego, którego styl będzie mógł pchnąć ją do życia. Znalazłem George'a Lovesy na jego stronie deviantart i pasował do mojej wizji przepięknie. Sporo ludzi pewnie się ze mną zgodzi, że prawdziwa sztuka jak ta z żywymi kolorami jest czymś dziś niespotykanym. Sztuka jest ważna dla tej muzyki. Jesteśmy z niej bardzo, bardzo zadowoleni i prawdopodobnie zrobi też grafiki do kolejnych albumów. Jest na niej sporo rzeczy, sporo opowiada samą sobą. To nie jest zwykła grafika fantasy. Niektóre jej elementy wiążą się bezpośrednio z lirykami na płycie, co stało się przypadkiem, kompletnym przypadkiem. Jest na niej jednolita idea, która może być odbierana w różnoraki sposób, tak by wiele spraw łączyły się ze sobą w płynnie i naturalnie. To, co widzisz to wieża wynurzająca się z morza, na jej czubku znajduje się postać, która nie jest kompletną fizyczna osobą, jest fizyczna i duchowa zarazem. Nazwaliśmy ją "Alchemikiem". Alchemik jest tam na wieży, zbierającym w jednym miejscu most do wszystkich światów, stającym twarzą w twarz z siłami wszechświata. Kosmos styka się z Ziemią i wszystkie portale się otwierają, wody ożywają. Znajdująca się na niej ogromna planeta odgrywa ważną rolę w tym co ma się wydarzyć, ponadto jest tam zawarta ukryta wiadomość, ale nie zdradzę jej. Chcę aby ta grafika poruszyła coś w innych ludziach. Nie dajecie po sobie poznać, że to wasz pierwszy album. Jak udało wam się dojrzeć do takiego stanu? Skyliner skupił się na jakości i ta jakość skupiła się na


tym albumie. Jestem perfekcjonistą i nie lubię wypuszczać rzeczy, które nie są dokładnie takie, jakie powinny być. Wciąż dojrzewamy, stare demówki które wypuściliśmy… nagrywane w różnych miejscach, na naszych występach, czasem za jakąś kasę… Kiedy przyszło do nagrania debiutanckiego albumu, byliśmy w stanie zidentyfikować jakie błędy popełniliśmy w przeszłości i zmienić je. Kiedy osiągnęliśmy właściwy stan i wizja była jasna i klarowna, było nam znacznie łatwiej tworzyć, bez wielu spraw po drodze. Musisz po prostu znaleźć swoją ścieżkę. "Outsiders" to jeden z najlepszych debiutów roku 2014. Co wyróżnia album to jest dojrzały wydźwięk, pomysłowe melodie, dobrze wyważone aranżacje i przebojowy charakter. No i co najważniejsze nie ma zbędnych wypełniaczy. Kto odegrał znaczącą rolę przy komponowaniu? Dziękuję. Jestem bardzo, bardzo zadowolony, że podoba ci się nasz krążek. Sposób w jaki zwykle pracuje, ma swój początek w pełni gotowych słowach, wtedy piszę znaczną część muzyki do niej i prezentuję ją zespołowi, a chłopaki dodają do nich swoje. Pewnie jesteśmy niespotykanym wyjątkiem, że teksty są gotowe jako pierwsze.

chodzącej z nas muzyki, drzemał ogromny potencjał. Wielu muzyków skupia się na pojedynczym utworze, my chcieliśmy ujrzeć wszystkie jednocześnie. Inspiracje Yngwie Malmsteenem czy Ritchem Blackmorem słychać w finezyjnym "Forever Young". Czy nie możesz podobnych skojarzeń? Bardzo miło mi to słyszeć. Nie słyszę tego w ten sposób, ale jest zżyty z tą muzyką, napisałem ją, spędziłem nad nią miesiące, nawet lata. Zamierzam mieć inną perspektywę niż potencjalny słuchacz. Mogę powiedzieć, że nie było to intencjonalne. Nie jestem wielbicielem Yngwiego, a Blackmore w zespołowym kontekście rusza mnie bardziej niż Blackmore sam w so-

częliśmy tę wspólną podróż. Wydaje mi się, że ja wówczas grałem może od roku, może od dwóch lat. Skyliner to zespół, który wydaje albumy i gra koncer ty czy projekt muzyczny, który od czasu do czasu wyda jakiś album? Do której grupy się zaliczacie? Cóż, mogę ci zaręczyć, że Skyliner to jest zespół sprawdzający się na żywo. W przeszłości nie graliśmy koncertu każdego roku, ponieważ koncentrowaliśmy się bardziej na nagrywaniu i ponieważ gramy naszą muzykę… w Stanach, trudno jest ułożyć właściwy rozkład koncertów, gdy dopiero próbujemy coś osiągnąć. Będziemy jednak starać się zintensyfikować koncerty, z miłą chęcią zagramy wszędzie tam, gdzie publiczność

Foto: Limb Music

Jake jesteś jedną z wielu atrakcji na płycie. Zna-komity wokal nasuwający na myśl takie nazwiska jak Michael Kiske, czy Russel Allen . Dzięki temu płyta jest bardziej emocjonalna i bardziej klimatyczna. Zgodzisz się z tym? Dziękuję bardzo, to zaszczyt dla mnie. Mogę się zgodzić, że dałem z siebie wszystko, żeby wokale były tak dobre jak tylko mogły być. Jestem dumny, że mogę powiedzieć, że nie były retuszowane, ani w warstwie głównej, ani pobocznej, to co słyszysz, jest w pełni organiczne. Preferuję używanie nowych technologii, ale z wykorzystaniem starej szkoły. Z kolei partie gitarowe są pełne wyrafinowania, urozmaicenia i finezyjności. Słychać inspiracje Rainbow, Yngwie Malmsteenem czy Dream Theater, ale nie tylko. I znów Jake zasługujesz na wyróżnienie. Jak zaczęła się twoja przygoda z graniem na gitarze? Czy trudno jest pogodzić te dwie funkcje? Dziękuję. Podróż z gitarą tak często, że niektórym ludziom wydaje się to wręcz dziwne. Jestem samoukiem, żadnych formalnych lekcji, żadnej teorii muzyki. Mam swoją własną teorię muzyki i swój sposób strojenia, szybko się uczę i kiedy zdałem sobie sprawę, że wszyscy robią inaczej, było już za późno na zmiany. Kiedy komponuję skupiam się na tym, aby jak najwięcej wypływało z jak najczystszej energii, bez imitowania innego gitarzysty czy innego utworu. Przyznam, że granie jak ktoś inny, jest dla mnie dość skomplikowane. Wszystko zaczyna się od progresywnego otwieracza "Signals", który buduje znakomity klimat s-f czy fan tasy. Kluczową rolę odegrały tutaj partie klawiszowe. Czym się inspirowaliście tworząc ten utwór? Jakieś filmy was inspirowały? Tak, numer otwierający jest bardzo ważny dla płyty. Tym utworem będziemy rozpoczynać nasze koncerty, ale chciałem pójść znacznie dalej i dodać do nich słowa, zadać kilka pytań i zakotwiczyć je w umysłach słuchaczy, w kontekście tytułu albumu. Nie mówię, że jest inspirowany filmami, ale preferuję bardziej elektroniczne, eterycznie klawiszowe dźwięki od tych smyczkowych, z barokowymi teksturami, z tego rodzaju, które bardzo często słyszy się w power metalu. To brzmienie, które użyliśmy pasuje do nas znacznie lepiej. "Symphony In Black" to prawdziwy hit, który pokazuje że można grać ciekawy i nie obstukany power metal. Jednak co ciekawe ten kawałek jak i cała płyta ukazuje was bardziej jako europejski band aniżeli amerykański. Co sądzisz o tym? Zawsze chciałem nas widzieć jako grupę jednocześnie grającą europejski i amerykański power metal. To tylko obrana ścieżka, w jaką zmienia się muzyka. Cieszę się, ze ludzie się z tym zgadzają! Początek "Undying Wings" jest bardziej progresy wny i nieco bardziej hard rockowy. To jest znakomity dowód, że nie gracie monotonnego metalu. Ale czy łatwo jest być elastycznym zespołem? Dziękuję. Tak, próbowaliśmy się upewnić, że każdy numer, który zamieszczamy, będzie osobną przygodą w swojej całości. Nie chciałem tworzyć wielu kawałków, które będą brzmieć tak samo, przy okazji zachowując w tym samym czasie naszą tożsamość. Robienie tych rzeczy zawsze jest wyzwaniem. Jednakże w wy-

bie. Ponownie musze jednak zaznaczyć, że takie porównania tylko mi schlebiają. Potraficie się odnaleźć w lekkim, bardziej komer cyjnym graniu co potwierdza spokojny "Aria Of The Waters". O czym jest ten utwór? Ten numer jest czymś w rodzaju ostatniego rytuału, coś co napisałem w bardzo osobisty sposób, i oczywiście uzyskał trochę mistyczny szlif. My nie robimy "ballad", my robimy… coś innego. Sporo tego, co pisze ma związek z wodą, tak właśnie wypływa moje pisanie, oto kim jestem. To dla mnie bardzo silny element, ma w sobie potężny obraz, ma bardzo bliską relację ze sprawami wszechświata. Zostało to przecież odnotowane od początku istnienia firmamentu w księdze Genesis, a nawet znacznie wcześniej niż miało miejsce to w Biblii. Najlepsze jest na końcu bo 20 minutowy "Worlds Of Conflict" czy trudno było stworzyć takiego kolosa? Nie baliście się że będzie nudny, zbyt męczący? Jak długo nie jestem znudzony podczas słuchania utworów Skylinera, jest to dobre. Jest łatwo coś takiego stworzyć, ale ten utwór ma swoją osobną historię. Mieliśmy jego podstawy już jakiś czas temu, chyba z dziesięć lat temu i nagraliśmy nawet poprzednią wersję, ale pozostawała ona niekompletna. Sadzę, że muzyka czekała na odpowiednie słowa by dopełnić całość, w taki sposób w jaki powinna wyglądać. Zdecydowaliśmy się powołać ją do życia, właśnie po to by dopełnił tę płytę. Dzieli się na pięć odsłon i traktuje o wewnętrznym konflikcie miłości i nienawiści, życia i śmierci, egzystencji na tym świecie lub w jego alternatywnej wersji, o ogromie cierpienia i bólu. Obserwuję fizyczny świat wokół mnie, jak obnaża z magii ludzi, mnie samego, wówczas zamykamy się w sobie i automatycznie decydujemy na tymczasową ucieczkę w astralną rzeczywistość, do wyśnionych światów. Każda z tych odsłon muzycznie i lirycznie łączą się ze sobą.

będzie chciał nas zobaczyć, gdzie doceniają nasza twórczość, gdzie będziemy mieli szansę na dobre spędzenie czasu i kilka udanych występów. Album wyszedł dopiero miesiąc temu, więc zobaczymy co się teraz wydarzy! Co teraz zamierzacie robić w najbliższym czasie? Koncerty? Odpoczynek? Prace nad kolejnym albumem? Tak jak mówiłem pracujemy już nad drugim albumem. Mam kilka nagranych riffów na moim iPhonie, których będę potrzebował, mamy też kilka numerów już w pełni wykończonych. Nie chcemy się jednak z niczym spieszyć, w każdym razie to się dzieje. Próby przebiegają w zdrowej atmosferze. Każdy z nas nadaje na tych samych falach i szczerze mówiąc znajdujemy się obecnie w najlepszym okresie jaki panował w tym zespole. Tak więc, naczelnym punktem jest szlifowanie nowego albumu i oczywiście, jeśli pojawią się jakiekolwiek możliwości zagrania na żywo, weźmiemy je. Dziękuję za poświęcony czas, a teraz możecie zostawić wiadomość czytelnikom HMP… Bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na te wszystkie nudziarstwa, które musiałem powiedzieć, sprawdźcie naszą stronę internetową i zaopatrzcie się w "Outsiders" jeśli chcecie nas posłuchać, nie zawiedziecie się. Pomóżcie nam przyjechać do Polski! Jeszcze raz wielkie dzięki! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Dobra opowiedzcie pokrótce o tym jak powstał zespół. Kiedy to było i czyj był to pomysł? Skyliner stał się wehikułem wówczas, gdy przedsięwziąłem wszystko co mam w chwili obecnej, budowałem to od samego początku razem z Benem. Był rok 2000, a my byliśmy nastolatkami. Inaczej niż niektórzy, my naprawdę zaczynaliśmy ze sobą grać, gdy za-

SKYLINER

89


Ten drugi… Niektórzy mówią o Silent Voices jako o projekcie muzyków z Sonata Arctica. Mija się to z prawdą bowiem Silent Voices powstało za nim powołano do życia Sonatę. Ich debiut "Chapters of Thragedy" przemknął przez redakcje HMP prawie nie zauważony. Podobnie stałoby się z ich najnowszym albumem "Reveal the Change". Bowiem zadziałała swoista wada Finów, specyficzny kamuflaż, chroniący ich muzykę przed większą popularnością i zainteresowaniem. Gdyby nie splot zdarzeń nigdy nie odkryłbym wartości muzyki tego zespołu, a tak serdecznie namawiam fanów progresywnego metalu do zapoznania się z dokonaniami tego Silent Voices. Słowem - warto! HMP: Mam wam za złe, że nic nie robicie aby wasza muzyka od razu zrobiła wrażenie na słuchaczu, tak jakby wam nie zależało, aby dotrzeć do jak największej liczy fanów, a wystarcza wam satysfakcja, że komponujecie i gracie niezłą muzę i ewentualnie, gdy ktoś przez przypadek was odkryje. Zamierzacie coś z tym zrobić? Pasi Kauppinen: To prawda, mieliśmy niemal siedem lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami, ale teraz kiedy wydaliśmy "Reveal the Change" jesteśmy znowu aktywni. Przez ten czas kontaktowaliśmy się z naszymi fanami przez facebooka i twittera. Cudownie jest wiedzieć, że wielu z nich wciąż z nami jest, mimo tak długiej przerwy. Obecnie mamy znacznie lepszych współpracowników i wraz z nową wytwórnią płytową i naszym menadżmentem zamierzamy sprawić, że o Silent Voices będzie głośno. Silent Voices stoi w cieniu wielu wybitnych zespołów grających progresywny metal, ale "Reveal the

spiracji była też zespół Yes, długie struktury kompozycyjne zaczerpnęliśmy właśnie z tych zespołów. To dla nas bardzo naturalne komponować dłuższe kawałki, ale czasami piszemy je łatwo i szybko, a czasami zajmuje nam sporo czasu by je właściwie zakończyć. Za przykład niech posłużą nam dwa najdłuższe utwory z "Reveal the Change": otwierający "The Fear of the Emptiness" i wieńczący ją "Through the Prison Walls". Pierwszy z nich zajął nam dokładnie cztery lata, musieliśmy znaleźć sposób jak wszystko ułożyć we właściwym porządku, a ostatni powstał podczas jednej sesji nagraniowej, kiedy po prostu usiedliśmy z Timo napisaliśmy i zarejestrowaliśmy riffy i chóry do niego. Największym dla mnie atutem jest to, że w waszej muzyce przeplatacie króciutkie pomysły, które nawiązują do dokonań lat siedemdziesiątych. Kto zna tą epokę z pewnością wyłapie dźwięki, które skojarzą im się np. z Rush, UK, czy Deep Purple i Uriah Heep, itd. Czy ten pomysł został wprowadzony z Foto: Inner Wound

"Faith In Me" to najprostsza kompozycja na tym albumie. Jest oparta na basowym riffie i chórowych powtórzeniach na początku i w każdym wersie. Basowy początek trwa półtorej minuty za nim następuje jego rozwinięcie. Nazywaliśmy ją roboczo "U2 song". Tony dodał do niego wspaniały wokal i nadał mu niesamowitego charakteru, a przecież to taki prosty utwór. Spotkałem się z twierdzeniem, że Silent Voices to poboczny projekt muzyków Sonata Arctica. Nie zgadzam się z tą tezą. Mimo, że założyciele Henrik Klingenberg i Pasi Kauppinen obecnie są w Sonacie, to dołączyli do tego zespołu w trakcie jego kariery, a wraz z Timo Kauppinen, zakładali Silent Voices na kilka lat wcześniej niż powstała Sonata Arctica. Jak sami traktujecie swój zespół, jaki nadaliście mu sta tus? To nie jest projekt solowy. Jak wspomniałem zaczynaliśmy w 1995 roku, wtedy nikt nie miał w planach powołania Sonaty Arctiki. Kiedy Henrik i ja byliśmy zajęci Sonatą Arcticą mogliśmy tylko planować to, co było związane z Sonatą Arcticą. Obecnie jest raczej tak, że my i nasz menadżment określa Silent Voices jako "ten drugi" ponieważ nie jesteśmy pod ta nazwą tak kojarzeni jak ma to miejsce z Sonatą Arcticą. Koneksje z Sonatą wykorzystaliście, w wspominanym "Faith In Me". Śpiewa w nim Tony Kakko, a sam kawałek zawiera elementy, które przypominają dokonania Sonata Arctica. Tak oczywiste nawiązanie do tego zespołu ma swoje jakieś drugie dno? Kiedy zdecydowaliśmy się na zaproszenie kilku gości do zaśpiewania na tym albumie, chcieliśmy żeby były to osobowości, które będą brzmieć odpowiednio i pasować do danego utworu, jak gdyby był napisany dla nich. To dlatego możesz usłyszeć Sonatowy styl Kakko na płycie Silent Voices. Powiedzieliśmy mu: "to jest nowy kawałek, zaśpiewaj go tak jak powinien być zaśpiewany" i to, co z nim zrobił było doskonałe, W progresywnym metalu dużą rolę odgrywają teksty. Muzycy nie tylko wykazują talent do układania skomplikowanych dźwięków ale także do wymyślania ciekawych historii, które opowiadają na swoich albumach. Jak wy podchodzicie do tej sprawy? To też jeden z powodów, który sprawił, że na nowy album trzeba było czekać tak długo. Timo i Henrik pisali nowe kompozycje, ale kiedy Michael doszedł do zespołu napisał je ponownie i te, które zaśpiewał brzmiały znakomicie. Jest świetnym tekściarzem i bardzo lubił śpiewać to, co sam napisał. Kiedy odszedł nikt z nas nie był aktywnie piszącym tekściarzem. Mieliśmy gotowy album bez oprawy lirycznej i zabrało nam to mnóstwo czasu na wykończenie ich we właściwy sposób. Poprosiliśmy nawet dwóch naszych przyjaciół, aby nam pomogli z lirykami do dwóch numerów.

Change" uświadamia, że macie taki potencjał jak chociażby Vanden Plas czy Threshold. Co wam wzbrania aby dołączyć do elity progresywnego metalu? Przypuszczam, że nazwa naszego zespołu musi stać bardziej znana w środowisku progresywnego metalu oraz musimy trochę dłużej pojeździć z koncertami po świecie, by pozyskać więcej wielbicieli takiego grania. Progressive Nation ma na tym polu spore doświadczenie. Może uda nam się zagrać kilka występów właśnie podczas najbliższych edycji. Wasza muza zawiera wszystko, to co powinien mieć progresywny zespół. Słychać, że źródłem wszelkich pomysłów są dokonania Dream Theater, ale robicie to w swój oryginalny sposób. Wasze kompozycje są długie, ciekawie skonstruowane, z wieloma tematami muzycznymi, z burzliwymi zmianami nastrojów (choć przeważają te ponure), perfekcyjnie zagrane oraz wykwintnie zaaranżowane. Długo pracujecie nad utworami, czy przychodzi to wam z łatwością? Kiedy zaczynaliśmy w 1995 roku założyliśmy grupę grającą melodyjny progresywny metal w duchu Rush i Dream Theater. Jedną z naszych największych in-

90

SILENT VOICES

premedytacją, czy też wyniknął przez przypadek? Jak wspomniałem wcześniej, Rush miało ogromy wpływ na Silent Voices, ale także bez znaczenia nie pozostaje wpływ innego rocka z lat 70-tych. Jammowaliśmy wielokrotnie numery Deep Purple w naszym początkowym okresie, graliśmy nawet kilka ich numerów podczas koncertów, jak choćby "Sometimes I Feel Like Screaming", "Anya" czy "Perfect Strangers". W poprzednich pytaniach padło kilka różnych nazw zespołów. Czas na to abyście wyjawili swoje inspiracje. Moje inspiracje i doświadczenia wiążą się z oprócz wspomnianymi wyżej Dream Theater, Deep Purple, Rush i Yes z cięższymi, melodyjnymi i bardziej zorientowanymi na bas kapele pokroju Slayera, Metalliki, Yngwiego Malmsteena, Mr. Big czy Steve'a Vaia. Kompozycja "Faith In Me" wyróżnia się na tle innych, jest najbardziej przebojowa. Czy jest to sygnał, że macie zamiar zmienić swoje podejście do muzyki, czy raczej traktujecie tą kompozycję jako chwila oddechu dla słuchacza. Przyznam się, że "Faith In Me" wpadło mi w ucho, ale wolałbym abyście grali muzykę z pozostałej części albumu.

Wróćmy do początków waszej kariery. Co myśleliś cie gdy zakładaliście zespół o czym marzyliście i co z tych marzeń spełniło się? Byliśmy wielbicielami melodyjnego metalu i młodymi muzykami. Yngwie, Satriani, Slayer, Testament czy Deep Purple były wielkie na długo przed Silent Voices. Dla mnie i dla Timo ogromne wrażenie zrobiło też Dream Theater ze swoim przełomowym koncertem w Marquee, poznaliśmy tam Henrika, który był wielkim fanem Rush i zaraził nas swoją miłością. Oczywiście chcieliśmy razem zacząć tworzyć płyty i stać się kimś równie ważnym. Mieliśmy szczęście, dla połowy z nas tak się przecież stało. Mogliśmy tworzyć muzykę, którą chcieliśmy i nagrywać ją, udało się nam nawet znaleźć wytwórnię, która nam to umożliwiła i przedstawiła przyszłym fanom. Zanim wydaliście swój debiutancki album graliście ze sobą siedem długich lat. Jak zmieniała się przez te lata wasza muzyka oraz jak zmieniało się wasze podejście do muzyki? Znaleźliśmy swój własny styl, nagraliśmy jakieś trzy demówki, zagraliśmy mnóstwo koncertów, które uczyniły z nas lepszych muzyków i przy okazji lepszych kompozytorów. Związaliście się z Low Frequency Records, jak pod sumujecie współpracę z tą firmą? Pytam się bo wasz pierwszy album "Chapters of Thragedy" do naszej redakcji dotarł, natomiast dwa kolejne nie dotarły, przez co trudno było cokolwiek o was pisać i co gorsza, ciężko było poznać waszą muzykę. Nie wiedziałem, że nie otrzymaliście naszych dwóch kolejnych. Dla nas wszystko było w porządku. Kiedy rozwiązaliśmy się po wydaniu "Building Up The Apathy" Low Frequency Records częściowo cały czas na-


Foto: Inner Wound

mawiało nas do ponownego wejścia do studia. Wspierali nas i pozwalali na tworzenie takiej muzyki jaką chcieliśmy tworzyć, czy było to popularne czy nie. Kiedy jednak skończyliśmy w 2013 roku "Reveal the Change" Low Frequency Records już nie istniało. Musieliśmy znaleźć nową wytwórnię. Zabrało nam to trochę czasu i skończyło się na tym, że podpisaliśmy kontrakt z Inner Wound i wszystko jest ponownie na swoim miejscu. "Chapters of Thragedy" przemknęła przez redakcję bez większego echa. Prawdopodobnie zadziałała wasza wada, swoisty kamuflaż, chroniący waszą muzykę przed większą popularnością i zainteresowaniem. Nie o tym jednak chciałem rozmawiać. Po prostu, chciałbym abyście powiedzieli coś o każdym z waszych pierwszych trzech albumów i czym się różnią między sobą oraz między "Reveal the Change". Nasz drugi album nazywał się "Infernal", był bardzo mroczny i szybki, zawierał bardzo szybkie i ciężkie kawałki. Był bardziej metalowy niż progresywny, ale jak zdajesz sobie sprawy przechodziliśmy wtedy przez liczne zmiany i odbiło się to też na muzyce. Trzeci, "Building Up the Apathy" z kolei stał się czymś pomiędzy tymi dwoma, był dłuższy i bardziej progresywny, ale utrzymywał ciężar "Infernal" i także miał kilka szybszych numerów. Bezpośrednim powodem zwieszenia działalności Silent Voices było odejście Michaela Hennekena. Z jakich powodów odszedł Michael? Czy utrzymujecie z nim kontakt? Michael promował "Building Up the Apathy" we Francji, mieliśmy tam nawet zabookowane koncerty z Adagio. Nagle dowiedzieliśmy się, że bez wyjaśnienia tego z nami koncerty zostały odwołane (Adagio się nimi wówczas nie zajmowało) i sądzę, że zdenerwowało go, że nic nie możemy z tym zrobić. Nagrywał wtedy też płytę ze swoim drugim zespołem. Wciąż jesteśmy w dobrym kontakcie i nie ma między nami jakiś niesnasek. To był po prostu jego wybór, z którym się pogodziliśmy. Czemu wtedy nie znaleźliście jego zastępcy? Kiedy Michael opuścił zespół w 2006 roku nie zaczęliśmy przesłuchań i nie szukaliśmy nowego frontmana. Silent Voices istniało wówczas od jedenastu lat i właśnie wydaliśmy nasz trzeci album. Mieliśmy w planach kilka koncertów i spotkań z prasą w Europie. Jednakże kiedy Michael odszedł wszyscy poczuliśmy się sobą zmęczeni i postanowiliśmy zrobić sobie przerwę. Po dwóch latach nasza wytwórnia spytała nas czy jesteśmy gotowi na powrót do czynnej gry, tak się złożyło że byliśmy. Zaczęliśmy się ponownie ogrywać, pisać nowy materiał i tak powstały podstawy, które stały się "Reveal the Change". Były one już gotowe w 2008 roku. Podświadomie wiedzieliśmy, że potrzebujemy innego głosu niż dotychczas, takiego który ubarwi napisany materiał. Chcieliśmy, aby nowy materiał był czymś w rodzaju powrotu do dawnych czasów, gdy byliśmy kwartetem. Później oczywiście komponowaliśmy już wspólnie. Jedynie chcieliśmy tylko właściwego człowieka do naszych kompozycji.

Nowym wokalistą został Teemu Koskela, czemu dopiero teraz? Swoją drogą jest niesamowity. Znakomicie sprawdza się w waszej muzyce. Masz rację, Teemu jest niesamowitym wokalistą. Jest moim kumplem z innego zespołu, o nazwie Winter-born i kiedy zaczynaliśmy pisać i produkować "Reveal the Change" zapytaliśmy go czy nie pomoże nam z wersjami demo, uczynił to, a nawet zaśpiewał w finalnej wersji "The Fear Of Emptiness". Kiedy wróciliśmy do koncertowania ostatniego alta, poprosiliśmy go aby nam towarzyszył podczas tych koncertów i po kilku dniach brytyjskiej części trasy zdecydowaliśmy, że dołączy do nas na stałe. Jak rozstrzygnęliście sprawę, że dwóch waszych muzyków, współpracuje z inną dużo bardziej znaną kapelą? Jak Sonata Arctica będzie wpływała na losy Silent Voices? Silent Voices nieco różnie się stylistyką od Sonaty Arctiki i sądzę, że to najistotniejsza różnica. Największym problemem są jednak duże trasy, kiedy z trudem znajdujemy czas by coś nagrać lub zorganizować koncerty i małe trasy pomiędzy trasami Sonaty. Oczywiście, jeśli pośród słuchających Sonatę są fani progresywnego grania znajdą ją także w twórczości Sonaty. Gracie niewiele koncertów. Wydaje się, że granie na żywo jest dla was dużym wydarzeniem. Przygotowujecie coś specjalnego na koncerty, czy po prostu wychodzicie i gracie jak najlepiej waszą muzykę? Tak naprawdę zagraliśmy raptem trzy koncerty w ciągu ośmiu lat, więc nie całkiem tak to wygląda, chociaż oczywiście zagraliśmy sporo koncertów i najlepszą rzeczą w tym wszystkim jest to, że możesz zagrać dla publiczności. Nasz agent zajmuje się organizowaniem występów, więc z całą pewnością niedługo wrócimy na sceny. Naturalnie damy z siebie wszystko i na pewno będzie coś, co sprawi, że publiczność nas zapamięta na dłużej. Staramy się dawać takie koncerty, które będą najbardziej satysfakcjonujące dla publiki. Mam nadzieję, że na następny wasz album nie będziemy długo czekać. Zaczęliście może prace nad następnym materiałem? Wiecie w jakim kierunku tym razem sie udacie? Mamy kilka pomysłów i napisane riffy do któregoś z tych pomysłów. Na szczęście możemy pozwolić sobie na rozpoczęcie prac nad kolejnym wydawnictwem, cokolwiek miało by to być… Ostatnie sowa należą do was... Obczajcie nasze albumy i jeśli się wam spodobają, to rozsiewajcie pośród znajomych dobra nowinę o Silent Voices. Im więcej ludzi zaznajomi się z naszą muzyką, tym większa szansa na to, że zagramy być może w którymś z waszych miast. Mam nadzieję, że zobaczymy się na którymś z nich już wkrótce! Michał Mazur Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

SILENT VOICES

91


Hetman Wszędzie mamy zagorzałych fanów Hetman powrócił niedawno z kolejnym, doskonałym albumem "You". Płytę wypełnia porywająca mikstura klasycznego heavy i hard rocka, z licznymi przebojowymi utworami i balladami, w komponowaniu których lider i gitarzysta grupy, Jarosław Hertmanowski, nie ma sobie równych. Jarek opowiedział nam ze szczegółami o ostatnich latach działalności zespołu, pracy nad "You" oraz nowym, zaskakującym składzie Hetmana. Przybliżył też plany grupy na kolejną płytę oraz na przyszły rok, kiedy to Hetman uczci 25-lecie istnienia w wyjątkowy sposób: HMP: Wygląda na to, że permanentne problemy personalne i ciągłe zmiany składu są już nierozerwalnie związane z Hetmanem, dlatego najnowszy album "You" również firmuje zmieniony line-up? Jarosław Hertmanowski: Zmiany stały się już nieodłączną częścią życia zespołu, dlatego jak zauważyłeś nie piszemy już składu na okładkach płyt, tylko wykonawców biorących udział w nagraniach... I chyba tak będzie najrozsądniej w takiej sytuacji. (śmiech) Pewnie łatwiej byłoby utrzymać stabilny skład, gdyby zespół mógł działać w pełni profesjonalnie, bez zaprzątania sobie głowy spędzającymi sen z powiek różnymi problemami? Bo przecież,

Jednak mimo tych wszystkich przeciwności udało się wam nagrać i wydać kolejną, udaną płytę. Długo pracowaliście nad "You", zważywszy na okoliczności jej powstawania oraz fakt, że jesteś kompozytorem praktycznie wszystkich utworów z tego albumu? Same pomysły nie powstawały długo, oczywiście jak zwykle był problem z finansami i opłaceniem studia. A jak już to ruszyło doszedł problem wydawnictwa i też trza było za to płacić, tym razem po raz pierwszy... no i dlatego całość trwała dwa lata. Od razu da się zauważyć wasz powrót do większej ilości polskojęzycznych tekstów, gdy na "Déj? Vu" mieliśmy tylko angielskie liryki - to Foto: Hetman

jak by na to nie patrzeć, mimo blisko 25 lat istnienia i znaczącego dorobku, wciąż jesteście grupą kumpli grających dla przyjemności, bez wsparcia wydawców, promotorów, liczących się mediów? Przyznam bez bicia, że jestem trochę winien temu stanowi rzeczy, ponieważ po ostatnim poważnym rozłamie podjąłem decyzję o tego rodzaju działalności by ratować muzykę Hetmana i zespół... Dlatego też nie gramy koncertów biletowanych, tylko na specjalne zaproszenia, a muzycy których dobieram są najlepsi jakich znam i pasują do danej płyty czy koncertów w danym czasie... Oczywiście próbowałem ostatnio związać się znowu z dużą firmą, ale niestety warunki które stawiają przewyższają nasze możliwości czasowo fizyczne... Zresztą widzisz po mediach, że starsze zespoły z podobnego nurtu muzycznego mają podobną promocję jak my - czyli prawie żadną. (śmiech)

92

HETMAN

przypadek, wpływ tego, że tym razem popełniło je więcej autorów niż na poprzedniej płycie czy też niezaprzeczalny fakt, że polskie słowa znacznie lepiej sprawdzają się na koncertach? Był to głównie przypadek ludzki ponieważ zdarzało się już wcześniej, że Paweł Bielecki miał pokrywające się koncerty z Hetmanem i poprosiłem o pomoc Roberta Tyca, z którym wykonywaliśmy trochę inny repertuar, głównie z płyty "Wszyscy zaczynamy od zera"… no i z czasem wyszedł pomysł na zrobienie utworów po polsku z Robertem i dołączeniu ich do płyty "You"... a i eksperyment z dwoma wokalami w utworze "Divine" podobno okazał się udany, tak, że chyba warto było. (śmiech) Jasne, bez dwóch zdań (śmiech). Mimo siedmiu muzyków w składzie sam nagrałeś większość partii gitar na tej płycie, łącznie z basem, gitarami klasycznymi, akustycznymi, co przypomina mi sytuację w Vader, gdzie do niedawna Peter

też sam kładł wszystkie ślady gitar - postępu jesz tak, zresztą nie od dziś, bo zapewne chcesz mieć pełną kontrolę nad tym, co i jak zostanie nagrane? Zacząłem tak postępować od płyty "Skazaniec", co okazało się najlepszym wyjściem, gdy trzeba zagrać bardzo równo obie gitary i zrobić to sprawnie i szybko, by zaoszczędzić koszta studia... No i tym bardziej, że w większości kompozycji jestem ich autorem a kontroluję też wszystkich wykonawców przy nagraniach i końcowy mix... Tak, że praktycznie jestem non stop w studio, a muzycy się tylko wymieniają, przez co jest spokojnie i bezstresowo. Bogusław Balcerak zagrał jednak na "You" kilka solówek, mamy też gościnne występy innych gitarzystów, jak Marcin Gałkowski, czy byli muzycy Hetmana, Piotr Szwed i Piotr Bajus, tak więc chyba jednak nie jesteś tyranem i muzycznym dyktatorem, dajesz też pograć innym na płytach Hetmana? (śmiech) Myślę, że gitarzyści solowi mają teraz większy luksus, bo dostają próbki utworów już z wokalami do domu i spokojnie mogą sobie podłożyć swoje ślady by pasowały do całośc… A zaproponowałem tylu gitarzystom zagranie na tej płycie dlatego, bo każdy z nich gra innym stylem i w zależności od rodzaju utworu chyba im to przypasowało i wyszło nieźle? (śmiech) Wyszło i to nie tylko im - to nie jedyni goście na płycie, bo partia pianisty Rafała Koniecznego pięknie wieńczy "Na krawędzi". Można w tej solówce doszukiwać się wręcz wpływów jazzu, co świadczy o tym, że mimo stylistyki hard 'n' heavy nie unikacie też wycieczek w mniej oczywiste muzyczne rejony? Rafał jest kolegą Marcina Gałkowskiego - obaj z Lublina i miało być tam solo na gitarze ale chłopaki zaproponowali fortepianową wstaweczkę... Początkowo wgięło mnie w fotel, ale po namyśle zdecydowałem się na ten eksperyment… Lubię jak wiesz eksperymentować (saksofon, trąbka, chóry dziecięce, efekty)... Dla mnie ten moment jest bardziej jak odlot w stronę miasteczka Twin Peaks, ale cóż (śmiech)... Takim utworem jest też "Be An Eagle", w którym efektownie połączyłeś rozmach symfonicznego power metalu, niemieckiego heavy w stylu Helloween, progresywne akcenty, przebojowość w dobrym tego słowa znaczeniu i partie akustyczne. Mamy też solo niczym z najlepszych lat Malmsteena - krótko mówiąc: jak komponuje się takie perełki? Zaczynasz od jednego fragmentu i dokładasz do niego kolejne, czy też od razu masz wizję całości? Wiesz... Najważniejszy jest główny motyw wokalu pasujący do podkładu, a resztę się łączy i skleja z patentami czy fragmentami, które mam w głowie, a takich to mi nigdy nie brakowało... Dlatego lubię nagrywać płyty by się pozbyć przynajmniej części z nich. (śmiech) Jednak większość fanów rocka w Polsce zna cię jako niezrównanego autora ballad i potwierdzasz to również na "You", zwłaszcza we wspomni anym już na "Na krawędzi" i "Dziewczynie z zapałkami". Chyba od zawsze miałeś "smykałkę" do takich utworów? (Śmiech) Też to zauważyłem i po tylu nagranych płytach stwierdziłem, że ogólnie lepiej czuję się w tonacjach molowych… Durowe przychodzą mi z dużym trudem i są dla mnie wyzwaniem niestety. Może bierze się to stąd, że kiedyś, gdy zaczynało się w jakiejś kapeli, naprawdę trzeba było umieć grać, poza tym stałe nasiąkanie wpływami różnych wielkich zespołów, czerpiących też z folku czy bluesa, jak np. Led Zeppelin, też miało tu wpływ na taki, a nie inny, rozwój twego warsztatu kompozytorskiego? Oczywiście, że oprócz tego zespołu co wymie-


niłeś, była też masa innych wielkich kapel których za młodego byłem wielkim fanem i zbieraczem ich płyt, ale by zacząć grać, a tym bardziej z czasem komponować, musiałem się wiele nauczyć i kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń i przykrości... No ale chyba nie byłem w tym osamotniony. (śmiech) A propos różnych klimatów, to "We mgle" też nie jest takim oczywistym utworem, mnie kojarzy się zarówno z muzyką dawną jak i staroangielską balladą? A to fajnie, że tak to kojarzysz... Bo ja bardziej myślałem o pewnego rodzaju polskości i uproszczonym chopinowskim klimatem pojechałem, ale pewnie znowu nie wyszło. (śmiech) Julia chyba na dobre zadomowiła się już w zespole - wyobrażasz sobie kolejne płyty Hetmana bez jej głosu? Oczywiście, że sobie wyobrażam… Julka gości na płytach Hetmana tylko wtedy, gdy brakuje mi takiego głosu do pewnych rzeczy... Tu nie ma nic na siłę i jako, że to moja córka zawsze mogłem na nią liczyć... A zaczęło się to, jak pamiętasz, od 1993r. przy nagraniu płyty "Co jest grane", potem na CD "Czarny chleb i czarna kawa"… miała wtedy cztery lata. (śmiech) A jak do zespołu wrócił Robert Tyc? No z Robertem to już mówiłem, że przez zastępstwo za Pawła Bieleckiego zaczął z nami grać koncerty i zacieśniliśmy znajomość tak, że teraz ciężko nam się rozstać. (śmiech)

na estradach promowano muzykę dla każdego. Był więc Happy End, Janusz Laskowski, mnóstwo przeciętnych szansonistek, ale też Niemen, Breakout, Budka Suflera, SBB, zespoły jazzowe - dla każdego podług zainteresowań, była informacja, reklama, mimo istnienia tylko czterech programów radiowych i dwóch telewizyjnych. Dlaczego nie jest to możliwe obecnie, mimo takich możliwości, tylu programów, portali, etc.? Hm, na początku lat 90-tych jeszcze czasami było słychać o Hetmanie... Gościliśmy często w mediach, ale to był czas przejścia z komuny do kapitalizmu i Polska była średnio na to przygotowana... Z czasem firmy wydawnicze jak nie upadały, to zmieniały swój profil czyli stały się filiami zachodnich koncernów przez co do tej pory istnieją… Ale tam nie ma miejsca dla wykonawców czy zespołów polskich… Oni raczej znajdują kogoś z dobrym głosem lub młode zespoły, które można ulepić na obraz fachowców od marketingu, a zazwyczaj te gwiazdki są potem w bezlitosny sposób porzucane jak się nie sprawdzą lub tego nie wytrzymają... Trochę okrutne ale tak jest... Dlatego z polską prawdziwą kulturą jest u nas słabiutko... To pytanko bardziej do ministra kultury można skierować. (śmiech) Niestety, nie był zainteresowany rozmową. (śmiech) Pomimo tej trudnej sytuacji nie składasz jednak broni, bo, jak rozumiem, po prostu kochasz grać, a muzyka jest jedną z najważniejszych spraw w twoim życiu?

zwanie spore, ale myślę że jak zwykle podołamy, tym bardziej że są na to finanse. Oba wcześniejsze jubileusze doczekały się dokumentacji fonograficznej - planujesz też coś ekstra na przyszły rok, czy też jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić? Jeżeli wszystko dobrze się uda z płytą powyższą, to mamy obiecane również dofinansowanie do wznowienia wszystkich płyt Hetmana w formie boxu właśnie na 25-lecie, tak, że trzymajmy kciuki… Bo nakład tych płyt był skromny, a niektórych już nawet ja nie mam w posiadaniu. Czyli dla zagorzałych fanów będzie to swoista gratka w 2015 roku. (śmiech) Dokładnie. (śmiech) Na razie skupiacie się pewnie na promocji "You"? Były już pierwsze koncerty, płytę wydała mała firma, więc pewnie wszystko musicie organizować sami? Tak jak mówiłem, wielkich tras promocyjnych raczej nie robimy, a sprzedaż odbywa się głównie na koncertach lub internetowo i jakoś się trwa, jak to mówią. Jednak kontakt z fanami na koncertach sprawia, że zapomina się o tej prozie życia wychodząc na scenę, jest to pewnie swoista, wspaniała rekompensata tych wszystkich trudów i wyrzeczeń? Oj tak... Wielokrotnie przekonaliśmy się grając w różnych rejonach kraju, że wszędzie mamy zagorzałych fanów i czasami komuś uratowaliśmy związek partnerski piosenką lub nawet wyciągaliśmy ludzi z doła psychicznego… I to jest chyba

Czyli macie teraz dwóch, w dodatku obdarzonych odmiennymi głosami, wokalistów? Może pokusicie się więc o granie takiego "Burn" Purpli na koncertach? Byłaby jazda! (śmiech) Oni mają bardzo różne wokale stylowo i siłowo, może dlatego dobrze się dopełniają w studio czy na koncertach, ale co do takiego utworu jak mówisz to chyba inna półka, (śmiech)... Paweł dobrze siedzi w utworach, które śpiewał na płytach, a Roberta można czasami namówić na wykonanie któregoś z utworów AC/DC... Wiesz, Hetman ma już tyle utworów nagranych, że trzeba się nieźle nagłówkować, by zagrać na krótkim 1,5 godzinnym koncercie jego największe hity by zadowolić większość fanów. (śmiech) Robert śpiewa samodzielnie w dwóch utworach, z kolei we wspomnianym już "Divine" mamy duet obu wokalistów - było to zaplanowane, czy pomysł powstał spontanicznie, w czasie nagrań? Ten pomysł przyszedł spontanicznie, gdy Robert w czasie próby wszedł nagle Pawłowi w zwrotkę i zaryczał inną melodyką… Wszyscy stwierdziliśmy że to jest fajne i zostało. Nie mogło też zabraknąć na "You" charak terystycznych dla Hetmana przebojowych, dynamicznych utworów, jak tytułowy, "Fight For It", "Can't Take It" czy "Midnight" sądzisz, że wrócą jeszcze czasy, gdy takie numery będą znowu promowane w mediach? Jeżeli mówisz o tytułowym to chodziło pewnie o utwór "You", ale te co wymieniłeś faktycznie są w ten sposób komponowane. Głównym zamysłem tej płyty było zrobienie samych hitów i też dlatego po rodzaju tekstów angielskich, które potem powstały płytę zadedykowaliśmy kobietom… Jeżeli chodzi o promocję takich numerów w mediach to jeżeli nie podpiszę normalnego kontraktu z dużą i porządną firmą, to takie numery nie będą promowane w mediach... Nooooo, chyba że wygram w Lotto. (śmiech) Lata PRL można i należy oceniać różnie, bo pomimo tego, że byliśmy "najweselszym barakiem w byłych demoludach", bywało rozmaicie, zważywszy wydarzenia w 1968, 1970 czy wypadki radomskie w 1976. Jednak tamte czasy były o tyle dobre, że bez żadnego problemu w mediach i

Foto: Hetman

Szczerze, to dzięki muzyce jeszcze trwam i trzymam się jakoś psychicznie... A co tu robić w kraju, gdzie jest duże bezrobocie i poziom życia w porównaniu z innymi krajami Unii bardzo niski... Eeee, lepiej o polityce nie gadać bo to trefny temat. (śmiech) Ano, trefny… Przy okazji 20-lecia wspominałeś, że chciałbyś dociągnąć z zespołem do tego jubileuszu, marzyłeś o dziesiątej płycie. Udało się, pojawiła się dziesiąta, "XX Years", teraz jedenasta, "You", macie nowy, silny skład, a kolejna rocznica, 25-lecie, już za rok - zakładam, że dotrwacie? (śmiech) Noooo, jak już tyle się udało, to chyba reszta się też uda i dotrwamy do 25-lecia, tym bardziej, że ostatnio dostaliśmy nowe propozycje. Jeszcze w tym roku wydamy płytkę na 40-tą rocznicę powstania utworu "Czarny chleb i czarna kawa", który napisał w więzieniu w 1974r. Jurek Filas i poprosił nas o taką płytę z jego numerami. Wy-

największym podziękowaniem za to co robimy... Więc dalej trwamy! (śmiech) Życzę ci więc, by ten stan rzeczy trwał jak najdłużej, a te negatywne aspekty waszej kariery jak najszybciej zmieniły się na lepsze! Dzięki bardzo Wojtek! Pozdrawiam wszystkich fanów Hetmana i czytelników HMP od siebie i zespołu! Wojciech Chamryk

HETMAN

93


muzyce wiele się zmieniło. Byliśmy już po dyskusji odnośnie nazwy, czy ją zachować czy zmienić. Kiedy usłyszeliśmy jego ścieżki, po prostu wiedzieliśmy, że to nie jest Pump. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać nad nazwą, i jakoś wtedy przyszedł mail od Olivera z kolejną ścieżką. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, "Miracle Master" uderzył we mnie całą siłą i zdałem sobie sprawę, że to nasza nowa nazwa. Słuchając nowego utworu pod tym tytułem i świadomość posiadania jej również w nazwie zespołu, doskonale pasowała każdemu z nas.

Stworzony by grać na żywo W kategorii hard rocka na pewno warto zwrócić uwagę na Miracle Master, który właśnie nagrał debiut. Jednak nie jest to kapela złożona z niedoświadczonych muzyków. To formacja powstała na gruzach bandu o nazwie Pump. O tym jak doszło do narodzin Miracle Master i ich nowym albumie, udało mi się porozmawiać z Andym Minich’em, który pełni rolę perkusisty. HMP: Witam was, gratuluje całkiem udanego debiutu w postaci "Tattooed Woman". Czy sądziliście że tak ciepło zostanie przyjęty przez fanów? Andy Minich: Witaj, dzięki też za miłe słowa, doceniamy to. Zbieramy dobre opinie i pozytywne recenzje z całego świata. Większość z nich to oceny nie znajdujące się poniżej 8,5/10. Nie sądziliśmy, że uzyskamy tak znakomity odbiór, zwłaszcza patrząc na okoliczności w jakich powstał. Zaczęliśmy nagrywać czwarty album Pump i finalnie stał się on zupełnie nowym zespołem, z nowym brzmieniem i praktycznie zupełnie nowym muzycznym życiem przed nami. To nie była żadna nagła decyzja, że Pump przestało istnieć, a

powstania? Czy zespół Pump dał podstawy pod Miracle Master? Miracle Master powstał na początku stycznia 2013 roku, krótko po tym jak Pump stracił swojego wokalistę. Przygotowywany album miał być czwartym Pump, ale krótko po zakończeniu nagrywania Marcus zdecydował się odejść. W Oliverze Weersie odnaleźliśmy kogoś z unikalnym głosem, taką samą pasją do muzyki, którą kochamy, świetnego gościa i dobrego kumpla. Gdy zaczynaliśmy nagrywanie z nim zrozumieliśmy, że nasz styl obrał dramatycznie inny kierunek i zrozumieliśmy, że czas pójść dalej, zrobić coś zupełnie nowego. Słuchanie tego, co zrobił Oliver był dla

Foto: Rock N Growl

my musieliśmy szukać nowego wokalisty. Mieliśmy wszystkie instrumentalne wersje już gotowe, tak samo Oliver został zmuszony dopisać teksty i melodie do gotowego materiału, a tego nie robił nigdy wcześniej. Podczas całego procesu przerobiliśmy całkowicie wszystkie utwory. Wpływ Oliviera na ten album był ogromny i jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatu. Podczas jego realizacji przeżywaliśmy ciężkie chwile. Nagrywaliśmy instrumenty na trzech oddzielnych sesjach do trzech, czterech kawałów na jednej sesji dopełniając je gitarą prowadzącą w późniejszym czasie. Oliver nagrywał wszystkie wokale będąc w Kopenhadze i dopiero wtedy mogliśmy władować do miksu gotowe pliki. Rezultat był jednak dla nas naprawdę ekscytujący. Kocham ten album, podobnie zresztą jak reszta. To takie uczucie porównywalne do powstania feniksa z popiołów. Dobry oddźwięk wiele dla nas znaczy i bardzo pomógł naszemu zespołowi. Opowiedzcie nieco o samym zespole. Jak doszło do

94

MIRACLE MASTER

nas wspaniałym momentem, który wskazał nowy, kompletnie inny kierunek, odcinający się od przeszłości. Muzyka brzmiała inaczej, nastroje w zespole wręcz kwitnące. Dla Miracle Master początkiem było właśnie dołączenie Olivera do zespołu. Dlaczego zespół Pump zakończył swój żywot? Możecie wyjaśnić nam całą tą sytuację? Naprawdę nie wiem co się stało. Mieliśmy różnego rodzaju tarcia między sobą, ale nigdy nic szczególnie poważnego. Album był całkowicie gotowy, potrzebował tylko porządnego masteringu i właśnie wtedy Marcus po prostu odszedł. Dyskutowaliśmy o brzmieniu, Marcusowi podobało się, reszcie zespołu niekoniecznie. Za nim w ogóle na poważnie o tym porozmawialiśmy, Marcus spakował swoje zabawki i poszedł sobie. Skąd się wziął pomysł na nazwę Miracle Master? Czy wiąże się z tym jakaś historia? Jak mówiłem, gdy Marcus nagrał pierwszą ścieżkę wokalu w Kopenhadze zdaliśmy sobie sprawę, że w naszej

Zespół Pump odniósł mały sukces i miał swoje grono fanów. Jaki było największe osiągniecie Pump? Współpraca z Tommy Newtonem? A może trasa koncertowa z Axel Rudi Pellem? Wiesz, Pump nigdy nie miało jakiegoś wielkiego odzewu, a przynajmniej nie takiego na jaki zasługiwała. Pump nigdy nie miał prawdziwej przerwy, ale wcale nie uważam że tamten zespół nie odniósł jakiegoś sukcesu. Mieliśmy możliwości by zagrać wiele koncertów, a Pump na pewno należał do zespołów, które na żywo kopią tyłki. Brak sukcesu leży bardziej po stronie biznesowej. Sprawy obecnie mają się na tyle dobrze, że wraz z Miracle Master i nowym menadżerem z Rock'n Growl powinniśmy go odnieść. Start z tego miejsca był właściwą decyzją. Największym osiągnięciem Pump nie wątpliwie była możliwość zagrania z wieloma zespołami, które kochamy. Wymienić można tu Alice Cooper, Dokken, Harem Scream, Pretty Maids, UFO, House of Lords, Queensryche, Foreigner, Vengance, H.E.A.T i wiele, wiele innych. Czy Miracle Master ma więcej cech wspólnych z Pump? Czy miał to być zupełnie nowy początek, czy może kontynuowanie tego co wcześniej robiłeś tylko pod inną nazwą? Jak to było w waszym przypadku? W Miracle Master mamy znacznie poważniejsze teksty. Lirycznie Oliver Weers skupia się na tym co się dzieje na świecie i w społeczeństwie, sięga nawet głębiej. "Why Religion" na przykład pyta o to dlaczego wierzymy w kościoły, które przynoszą ludzkości tyle bólu. "Miracle Master" z kolei opowiada z kolei o globalnym kryzysie ekonomicznym jaki nastąpił po krachu na Wallstreet w 2008 roku. Oprócz poważniejszych tekstów sądzę, że udało nam się tę treść ubrać w naprawdę atrakcyjną formę. Co więcej mamy muzyków żyjących w duńskiej Kopenhadze, a innych w niemieckim Stuttgarcie. Proces tworzenia więc różnił się od tradycyjnego i to znacznie. Dzięki internetowi dystans nie stanowił jednak dla nas żadnego problemu. Mogliśmy nagrywać muzykę w Niemczech i posyłać pliki do Olivera, a on dodawał swoje partie w Kopenhadze. Przez Skype'a i WhatsApp dyskutowaliśmy i podejmowaliśmy decyzje. Próby wykonywaliśmy w Stuttgarcie także na odległość, Oliver robił je w Danii ze ścieżkami instrumentalnymi. Przed koncertami czy zdjęciami do sesji, albo klipów Oliver wsiada do samolotu i przylatuje do Stuttgartu. Kiedy jesteśmy razem, intensywnie wykorzystujemy ten czas. Gracie mocny hard rock z domieszką heavy metalu. Powiedźcie na kim się wzorowaliście? Jakie zespoły miały na was wpływ? Wszyscy zbliżamy się do czterdziestki, oprócz Selly' ego, który jest troszkę młodszy. Wszyscy wychowaliśmy się na zespołach z lat 80-tych i wczesnych lat 90tych, które mocno wpłynęły na naszą twórczość. Zwłaszcza takie grupy jak Whitesnake, Dio, Skid Row, Kiss, Ozzy, Motley Crue, ale i wiele innych. Słuchamy każdego gatunku, Micha na przykład bardzo lubi Lamb of God, ja Johnny'ego Casha. Sądzę, że to bardzo nam pomogło odnaleźć własny styl i brzmienie właściwe dla Miracle Master. Jak udało wam się z rekrutować Olivera do zespołu? Co wam się spodobało w jego głosie? Czym was urzekł? Czy był ktoś inny do tej roli? Fani i recenzenci z Danii znają Olivera od wielu lat. Kiedy go usłyszeliśmy podczas przesłuchań pomyśleliśmy, że będzie strzałem w dziesiątkę. Oliver w tamtym czasie bardzo ciężko pracował nad swoimi solowymi projektami, swoimi zobowiązaniami zupełnie samotnie. Nawiązaliśmy kontakt i zaiskrzyło między nami już przy pierwszej telefonicznej rozmowie. Kilka tygodni później Oliver spotkał się z nami w naszej sali prób i od razu doskonale się bawiliśmy. Przed nim mieliśmy jakieś trzy inne przesłuchania. Gdy tylko zobaczyliśmy Olivera na jego profilu YouTube wiedzieliśmy, że to właściwy facet. Mieliśmy wiele szczęścia, to był właściwy czas i właściwe miejsce. Naprawdę uważamy, że to był właściwy wybór. Nigdy wcześniej nie


doświadczyłem zespołu z taką chemią, podobnie jak pozostali członkowie tego zespołu. Nad produkcją "Tattooed Woman" czuwał Axel Heckert znany ze współpracy choćby z Brainstorm. Czy to jego zasługa że płyta jest taka drapieżna i soczysta? Wszyscy chcieliśmy, żeby ten album wyglądał inaczej i Axel był idealnym gościem, do umożliwienia nam tego. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni, podobnie zresztą jak Axelowi Wiesenauerowi z Rock N Growl. Zostali z nami nawet wtedy, gdy musieliśmy uporać się z odejściem naszego poprzedniego wokalisty. Próbowaliśmy różnych ścieżek pisania nowych kawałków. Chcieliśmy unowocześnić, wzmocnić i postawić mocniej na melodyczność i Axel doskonale nas prowadził tą ścieżką. Jako koproducent i inżynier dźwięku miał na to ogromny i niezwykle dla nas ważny wpływ. Co mi się podoba w "Tattooed Woman"to okładka. Można się nieźle nabrać, że to jakiś soundtrack do filmu Tarantino. Skąd się wziął ten pomysł? Pomysł okładki jest jeszcze pozostałością z ery Pump. Chcieliśmy żeby wyglądała jak plakat do filmu Tarantina, ponieważ bardzo cenimy jego twórczość. Wykonał go artysta Matthias Bauerle i wydaję mi się, że odwalił kawał wyśmienitej roboty. Nieco wcześniej, zanim podjęliśmy decyzje o założeniu nowego zespołu, chcieliśmy zupełnie odciąć się od tego co było wcześniej. Kiedy zastanawialiśmy się nad odpowiednią grafiką nic nam nie pasowało i nie satysfakcjonowało. Ostatecznie, przypomnieliśmy sobie o naszym pomyśle na okładkę w stylistyce Tarantina. Połączony z nowym logiem obraz nie tylko pasował idealnie, ale zupełnie tak jakby od początku był jednym ciałem. Wszystko, począwszy od stylistykę muzyki, poprzez wokal Olivera, tytuł, wspomnianą grafikę stało się "Tattoed Woman". Stało się kapitalnie zbalansowanym produktem w fantastycznym stylu idealnie i perfekcyjnie pasującym do muzyki. Porozmawiajmy trochę o waszym albumie. Dlaczego płytę otwiera "Come Alive"? Mieliście inne opcje jak otworzyć płytę? Czym się sugerowaliście? Mieliśmy wiele opcji na wybór otwieracza. Oczywiście, "Miracle Master" był jednym z nich. Ale przecież to debiut tego zespołu! Dla każdego z osobna niezwykle ważne jest to pierwsze wrażenie, nakreślenie czego ma się spodziewać po zupełnie nowej grupie. Musiał to być utwór, który nie tylko otworzy album, ale też taki, który "poruszy ją do życia", który będzie reprezentatywny dla każdego kawałka z osobna. To właśnie "Come Alive" będzie tym pierwszym utworem, który usłyszycie po wrzuceniu płytki do swoich wież. Przekaz jest oczywisty, chcemy powiedzieć w nim każdemu z was: "witajcie, jesteście świadkami czegoś niesamowitego"! Tak właśnie czujemy się wręczając ten album w wasze ręce: My żyjemy! To naprawdę mocny numer i przepięknie pokazuje czym jest Miracle Master. Najlepszy wybór jakiego mogliśmy dokonać. "Fly Away" pokazuje, że radzicie sobie z wolniejszym graniem. Czy lepiej czujecie w wolniejszych kom pozycjach czy szybszych? Tak naprawdę nie ma to znaczenia, czy jest to szybki czy wolny. Chodzi oto, żeby każdy kawałek brzmiał najlepiej tak jak tylko może, tak jak sobie to wyobraziliśmy. Lubię grać oba. Paradoksalnie, wolniejsze znacznie trudniej gra się na żywo, aniżeli te które są szybkie. Adrenalina, którą odczuwasz stojąc na scenie w wolniejszych utworach musi byś wyciszona, musisz się bardziej skupić i wczuć w klimat, zupełnie inaczej niż w rozpędzonych szybkich kawałkach. Nie brakuje na płycie melodyjnych utworów i tutaj należy wskazać choćby na "Forgive Yourself". Lekkie, przyjemnie rockowe granie. Jaka jest recepta na to by tworzyć takie solidne utwory? Sądzę, że najważniejszą sprawą w naszych inspiracjach jest to, że wszystko to na czym wyrośliśmy połączyliśmy w jedną osobowość. Wszyscy kochamy takie grupy jak Dokken, Pretty Maids czy Skid Row i to nie tylko za to, że mają tyle niesamowitych, melodyjnych kawałków. Jeśli się dobrze wsłuchacie, na pewno wychwycicie nawiązania i wpływ tych kapel w naszej muzyce. Moim faworytem jest energiczny "Miracle Masters". Macie więcej takich utworów w zanadrzu? Na "Tattoed Woman" to jedyny taki numer, ale na kolejnym z całą pewnością będzie więcej takich rozpędzonych kawałków. Cieszę się, że lubisz utwór, który dobrze odzwierciedla nasz zespół, ponadto będzie

on otwierał nasze najbliższe koncerty. Radzicie sobie z mocnym, ponurym heavy metalem i to słychać w "Why Religion". Czym się kierowaliście tworząc ten kawałek? Jak wspomniałem Selly jest kilka lat młodszy od nas. To oczywiste, że także i on ma swoje inspiracje, odmienne od naszych. "Why Religion" jest mroczniejszy, bo napisał go właśnie Selly i polubiliśmy to co nam zaprezentował, a Oliver dopisał do niego genialny tekst. Świetnie pokazuje on, że potrafimy grać potężniej, a nie tylko plumkać melodyjne hard rockowe pioseneczki. Mamy dwóch gitarzystów z różnym zapleczem i doświadczeniem muzycznym i daje nam to bardzo wiele możliwości w procesie tworzenia. No i chciałbym was zapytać o "We All Touch Evil". Skąd się wziął pomysł na tą chwytliwą melodie? To chyba pytanie do naszego gitarzysty Akiego. Ja raczej nie param się układaniem melodii, nie potrafię więc powiedzieć co zainspirowało Akiego do stwo-

mamy Axela Wiesenbauera w roli naszego menadżera. Każdy z nas ma wiele doświadczeń, ale tak naprawdę dopiero teraz zaczynamy żyć! Oliver występuje ze swoim solowym projektem w Danii, gdzie gra kilka rock operowych performance'ów, a Aki gra jeszcze w pewnym cover bandzie, ale zamierzamy skupić się na Miracle Master i rozpędzić tę lokomotywę po wszystkich możliwych torach. Dlaczego zdecydowaliście się grać hard rocka? Czujecie się dobrze w takim stylu? Moglibyście grać coś innego? Wszyscy się na nim wychowaliśmy. Towarzyszył nam przez całe nasze życie, więc naturalną koleją rzeczy było grać właśnie w takim stylu. Nigdy nie dyskutowaliśmy o planach co będziemy grać i w jakim stylu. Może właśnie dlatego Miracle Master jest tak wyjątkowy i unikalny. Muzyka którą gramy jest w stu procentach szczera, reprezentuje to, kim naprawdę jesteśmy! Nie chcemy być kimś innym kim nie jesteśmy, ani grać jak ktoś inny. Dla mnie to jedna z najwa-

Foto: Rock N Growl

rzenia tej chwytliwej melodii. Niezmiernie jednak się cieszę, że ją napisał. (śmiech)

żniejszych cech tego zespołu i jestem bardzo dumny, że mogę być tego częścią.

Przewidujecie trasę koncertową? Czy pojawią się utwory Pump podczas koncertów? Zamierzamy trochę pograć tego lata w Hiszpanii, a później w reszcie Europy. Jako, że to nasz debiutancki album i miał swoją premierę 7 marca i 23 kwietnia w Japonii, to tak naprawdę dopiero teraz zaczęliśmy je bookować. Będzie ich znacznie więcej i jesteśmy podekscytowani, wręcz palimy się do tego, by Miracle Master zaprezentować w sposób godny na żywo na scenach całego świata. Na szczęście będziemy mieli też możliwość uczynienia tego także w Japonii. Większość dużych festiwali już była zapełniona, toteż z racji późnej premiery naszego albumu, nie udało się zbytnio w tej materii zakręcić. Jest jednak jeszcze nadzieja, że na jakimś zagramy, bo zawsze może się zdarzyć, że inny zespół z jakiś powodów odwoła swój występ. Już jako Miracle Master graliśmy "Low Life In The Fast Line" Pump, ale sądzę, że nie będziemy sięgać po tamten repertuar. Mamy dość nowego materiału, żeby nie musieć tego robić. Być może jednak zagramy kilka kawałków z solowych albumów Olivera, jak na przykład "All My Life" czy wspaniały "Rainbow Star".

Jakie są wasze plany na przyszłość? Co teraz zamierzacie robić? To zespół stworzony do tego, by grać na żywo. Chcemy grać tak dużo jak tylko się da, promować album i spędzić trochę czasu z publicznością. Nie zaczęliśmy jeszcze żadnych prac nad materiałem na drugi album. Z Oliverem w pełni zaangażowanym w proces jego pisania z cała pewnością będzie wyglądać inaczej niż dotychczas. Wiele oczekuję od przyszłości, dla Miracle Master to dopiero początek.

Czy Miracle Master będzie tym właściwym zespołem i nie spotka go taki los jak Pump? Czy wam wystarczy jeden band? Możecie jakiś osobny projekt muzyczny w przyszłości? Wydaje mi się, że nowy zespół ma wszystkie cechy potrzebne do tego by stać się "długodystansowcem" i z dużym prawdopodobieństwem tak właśnie będzie. Jesteśmy znacznie lepiej przygotowani do działania aniżeli kiedykolwiek byliśmy jako Pump. Zwłaszcza, że

Dzięki za poświęcony czas. Jakaś wiadomość dla pol skich fanów? Chcę podziękować wam za ten wywiad. Wiem, że w Polsce muzyka hard rockowa jest wciąż popularna, więc zapraszam każdego by zainteresował się Miracle Master, zapewniam że odczujecie zawodu. Będziecie cały czas nucić sobie nasze kawałki i nie dadzą wam spokoju. Mam też nadzieję, że wielu z was zobaczymy na koncertach Miracle Master, gdziekolwiek się on odbędzie. Po prostu wpadajcie, a po koncertach wychylcie z nami kufel zimnego piwa! Łukasz Frasek & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

MIRACLE MASTER

95


Krakowski Livin Fire idzie jak burza, w porywającym stylu kontynuując to, co we wczesnych latach 80-tych z ogromnym powodzeniem grały takie sławy jak: Hellion, Y&T, Riot, Lizzy Borden, Bitch, Blacklace czy Chastain. Młodzi muzycy nie ograniczają się jednak tylko do kopiowania starych mistrzów, o czym może przekonać się każdy, kto sięgnie po ich debiutancki MCD "Under The Spell". O tej płycie oraz o wielu innych sprawach dotyczących zespołu opowiedzieli nam wokalistka i gitarzystka Alda Rei, gitarzysta J.K. Shredd oraz basista Alvaro:

Klasyka wiecznie żywa! HMP: Co sprawiło, że w 2010r. postanowiliście założyć Livin Fire? Wiem, że J.K. Shredd udzielał się wcześniej w Fortress, a jak wygląda sytuacja reszty składu - graliście już gdzieś wcześniej, czy Livin Fire jest waszym pierwszym zespołem? Alda Rei: W moim przypadku Livin Fire to mój pierwszy poważny zespół. Wcześniejszym projektom w których uczestniczyłam brakowało zwykle wizji, zgrania a najczęściej zaangażowania u członków, co w efekcie prowadziło do szybkiego rozpadu takiego zespołu. Dlatego zdecydowałam się na założenie własnego ze-

trych brzmień i są zdecydowani na to, aby faktycznie angażować się w zespół. Okazało się to nie takie łatwe i zajęło trochę czasu, ale dzięki temu udało nam się skompletować zgrany skład. Alvaro: Zanim dołączyłem do Livin Fire miałem za sobą przygodę z kilkoma zespołami, niestety żaden z nich nie wyszedł ze swoją muzyką poza salę prób. Wygląda na to, że postanowiliście wskrzesić lata największej chwały tradycyjnego heavy metalu z wczesnych lat 80-tych. Zakładam, że to efekt waszych fascynacji muzycznych i zaczęliście grać to, co

niejednej współczesnej kapeli rock/metalowej. Lubię bardzo określenie hard'n'heavy dla muzyki, która stoi na granicy hard rocka i heavy metalu, sami często się opisujemy poprzez tą właśnie nazwę gatunku. Strasznie mnie wciągnął niepowtarzalny klimat muzyki z tego okresu i naturalną koleją rzeczy zapragnęłam sama spróbować tworzyć w tej stylistyce. Myślę, że u innych wyglądało to podobnie. Od początku sprecyzowany kierunek, w jakim miał podążać zespół, pozwolił nam na zgromadzenie w zespole osób, które wszystkie są pasjonatami muzyki z lat 80-tych, a co za tym idzie to, co tworzymy rodzi się ze współdzielonej pasji i nie ma miejsca na działanie na siłę lub sprzeczki na temat kierunku, w którym zespół powinien się zwrócić. Alvaro: Generalnie słucham dosyć zróżnicowanej muzyki, ale jednym z moich ulubionych gatunków jest klasyczny metal i rock z lat 80-tych, zresztą cały klimat z tamtej dekady, nie tylko muzyczny darzę dużą sympatią (seriale, kino akcji). Odkąd zainteresowałem się grą zawsze miałem ciągotki do grania klasycznego heavy metalu, więc grając ten gatunek muzyki czuję się jak ryba w wodzie. A uważam, że to jest w graniu muzyki najważniejsze żeby robić w 100% to, co się kocha w przeciwnym wypadku człowiek się męczy i nic dobrego z tego nie wyniknie. Nazwa Livin Fire zapewne też ma symbolizować ponadczasowość i nieprzemijające walory klasycznego metalu? J.K. Shredd: Nie myśleliśmy o nazwie zespołu w takim kontekście, ale skojarzenie nie jest złe więc możemy przy nim pozostać. (śmiech) Co kręci was najbardziej w tych, wydawałoby się, dziś archaicznych dźwiękach? J.K. Shredd: Pomijając samą muzykę, czyli rzecz najważniejszą to przede wszystkim techniki nagraniowe i trendy w samym brzmieniu. Analogowe nagrania sprawiały, że zespoły musiały być świetnie zgrane, a wokaliści musieli umieć śpiewać. Stara dynamika nagrań jest też świetna. Dzięki temu można było z powodzeniem budować klimat i napięcie podczas trwania utworu. Przez kilka ostatnich lat prawie wszystko nagrywało się głośno i na jednym poziomie. Moim zdaniem słychać to na niektórych płytach reaktywowanych po latach klasycznych zespołów. Mimo że muzycznie i kompozycyjnie są ok, to ciężko się ich słucha z uwagi właśnie na męczące i nużące niekiedy brzmienie. Alda Rei: Zawsze uwielbiałam to, że w "starych" zespołach muzycy faktycznie zachwycali swoimi umiejętnościami i niepowtarzalnym charakterem. Porywające solówki, ogniste wokale.. Dzisiaj nowi muzycy często wypadają blado w porównaniu do muzyków z zespołów należących obecnie do klasyki rocka czy metalu. Czasem mam wrażenie, że przestają być ważne umiejętności, talent, powstała nawet trochę jakby moda na brak wyżej wymienionych, a wokaliści nagle tracą pazur i charakter w głosie. Zdecydowanie wolę ambitniejsze kompozycje! Właśnie dlatego jak sądzę tak ciągnie mnie do "archaizmów". (śmiech) Alvaro: Mnie kręci potęga gitarowego riffu, melodii i jakże ważnych i charakterystycznych dla muzyki z tamtych czasu solówek gitarowych. Obecnie powstaje masa nowocześnie grających zespołów, które myślą, że jak obniżą strój gitar czy powsadzają tu i ówdzie jakieś tam tandetne elektroniczne wstawki, to od razu ich muzyka będzie ciężka i czaderska. Klasyczne zespoły z lat 80-tych pokazały, że grając często w standardowej tonacji ale komponując niezwykle nośny i zapamiętywalny riff czy też inny motyw, też można dać słuchaczowi przysłowiowego solidnego kopniaka w dupę. Przede wszystkim kręci mnie sam Klimat! tej muzyki Nie przeczę, że powstaje obecnie też masa brzmiących podobnie i jałowo zespołów inspirujących się klasycznym metalem czy rockiem, niestety nie potrafią one również zrekonstruować tego klimatu w 100%. Naszym celem jest przełamanie tego stereotypu i pokazanie, że można dorzucić od siebie coś oryginalnego. A takim oryginalnym czynnikiem najbardziej przykuwającym uwagę jest moim zdaniem z pewnością żeński wokal.

Foto: Livin Fire

społu od podstaw i znalezienie odpowiednich ludzi na własną rękę. Trochę to trwało, ale w końcu powstał z tego Livin Fire, jeszcze na gruzach mojego poprzedniego zespołu, który kompletowałam. Na granicy rozpadu tamtej kapeli dołączył do mnie J.K. Shredd na gitarze i tutaj rozpoczyna się historia Livin Fire. W efekcie poprzednich doświadczeń kompletując załogę do Livin Fire poszukiwaliśmy ludzi, którzy tak samo jak ja i J.K. Shredd są pasjonatami klasycznych os-

96

LIVIN FIRE

uwielbiacie? Alda Rei: Tak, od samego początku tworząc nasz zespół byliśmy zdecydowani, że naszą główną inspiracją jest konkretnie muzyka z lat 80-tych, w jej różnorodnych odmianach. Zaliczyć należy tutaj nie tylko tradycyjny heavy metal, ale również hard rock czy nawet AOR z jego przestrzennymi brzmieniami i mocnymi wokalami, znacznie bardziej charakternymi niż w

Jest to też ciekawe o tyle, że po okresie zachwytów nad nowoczesnymi technikami nagrywania i obróbki dźwięku, mamy obecnie renesans popularności nagrywania na tzw. "setkę", wracają do łask analogowe taśmy, etc., bo wiele płyt nagranych 10,15 czy 20 lat temu zestarzało się, zarówno muzycznie jak i brzmieniowo. Tymczasem większość tradycyjnych metalowych produkcji to pod każdym względem wciąż klasyka - również dążycie do tego, by nagrywać utwory, które zniosą próbę czasu i będą atrakcyjne dla słuchaczy nawet po wielu latach? Alda Rei: Oczywiście, chyba każdy o tym marzy, aby


jego kompozycje pozostały w pamięci kolejnych pokoleń. Nie zamierzamy pędzić za najnowszymi trendami w muzyce, tworzymy to co lubimy i mamy nadzieję, że uda nam się zarazić swoją pasją jak najwięcej osób. Alvaro: Celem chyba każdego zespołu jest nagrywanie kawałków, które trwale zapiszą się na kartach muzyki i do których ludzie będą mieli ochotę wracać po wielu latach. Mamy także nadzieję dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy oraz zaprezentować się na żywo coraz większej liczbie maniaków muzyki z lat 80-tych.

Foto: Livin Fire

Takie podejście dało się zauważyć już na debiutanckim demo, ale wydaje mi się, że rozwinęliście się w pełni dopiero na "Under The Spell" - miało to pewnie związek z lepszym zgraniem zespołu, lepszym zrozumieniem, etc.? J.K. Shredd: Jest to naturalna kolej rzeczy. Materiał na "Under The Spell" jest bardziej dopracowany, zgraliśmy się lepiej jako zespół, jak i również mieliśmy więcej czasu na doszlifowanie utworów. Alda Rei: Dzięki zdobytym wcześniej doświadczeniom byliśmy w stanie lepiej zaplanować co chcemy osiągnąć z "Under the Spell". Alvaro: Każdy kolejny rok to kolejny bagaż doświadczeń, wraz z kolejnymi próbami oraz koncertami zespół staje się coraz bardziej zgrany i pewniejszy w poczynaniach. Utwory firmujecie nazwą grupy, mamy więc do wyboru dwie możliwości: albo tworzycie wspólnie na próbach ogrywając poszczególne numery aż przybiorą ostateczną formę, bądź też ktoś z was przynosi pomysł na utwór i wspólnie go dopracowujecie? Alda Rei: Zwykle ja i J.K. Shredd tworzymy i doszlifowujemy zarysy nowych utworów, które następnie ogrywamy całym zespołem na próbach i razem wprowadzamy ewentualne poprawki, dzieląc się wzajemnie spostrzeżeniami. Jak nagrywaliście ten materiał, bo całość brzmi bard zo klasycznie, wręcz oldschoolowo - momentami, gdybym nie wiedział, że to współczesna produkcja, zacząłbym się pewnie zastanawiać, czy nie są to jakieś nagrania z dawnych lat? (śmiech) J.K Shredd: Bardzo nas to cieszy bo chcieliśmy aby produkcja naszej EPki była oldschoolowa. Cały czas pracujemy nad brzmieniem Livin Fire i mamy nadzieję, że z każdym kolejnym nagranym materiałem będzie ono coraz bliższe naszym ideałom. Sam interesuję się nagrywaniem, a nasz perkusista nawet skończył realizację dźwięku, więc przeniesienie pewnych podstawowych koncepcji charakterystycznych dla lat 80-tych nie było specjalnie trudne. Czyli krakowskie Studio Centrum możecie polecić bez wahania kapelom dążącym do takiego rasowego, szlachetnego brzmienia - klasycznego, ale nie staroświeckiego? J.K Shredd: Studio Centrum możemy polecić jak najbardziej, bo są to sympatyczni i profesjonalni ludzie, a nagrywanie przebiega w miłej atmosferze. Jeśli chodzi o samo brzmienie to myślę, że nie ma tam problemów z uzyskaniem zadowalającego efektu. Muzycznie też jest klasycznie, bo tych sześć utworów to porywający tradycyjny heavy metal z lat 80., inspirowany przede wszystkim amerykańskim klasy cznym metalem i US power metalem, z pewną domieszką NWOBHM.? J.K Shredd: Tak, choć może z tym power metalem bym nie przesadzał. Myślę że słychać w naszej muzyce również klasyczny hard rock z przełomu lat 70-tych i 80-tych, głównie amerykański: Y&T, Riot, Montrose oraz dużo wpływów mocno zorientowanego na partie gitary glam metalu w stylu Dokken czy wczesnego Ratt, Motley Crue. Jeśli chodzi o inne zespoły to bardzo lubimy Loudness, Grim Reaper, Kick Axe, Lizzy Borden, Lion... w sumie to można tak wymieniać bez końca. Myślę że całkiem spora mieszanka inspiracji pozwala nam pisać zróżnicowane utwory, zarówno dynamiczne heavymetalowe kawałki, jak i numery wolniejsze, bardziej klimatyczne. Czyli porównania do takich zespołów z wokalistka mi, jak: Acid, Bitch, Blacklace, Chastain, czy Hellion absolutnie was nie martwią, wręcz przeciwnie? Alda Rei: Zdecydowanie nas nie martwią, cieszymy się z nich! Te zespoły to dla nas absolutna klasyka, a ich wokalistki są jednymi z najlepszych. Kiedy ludzie porównują nas do takich zespołów, wtedy czujemy, że wszystko idzie faktycznie w tym kierunku co zakładaliśmy. Poza tym odróżnia was od tych legend fakt, że grasz też na gitarze, podczas gdy Betsy, Leather Leone czy Maryann Scandiffio tylko śpiewały… (śmiech)

Alda Rei: Faktycznie, gra na gitarze to poza śpiewaniem moja wielka pasja i bardzo cieszy mnie możliwość łączenia ze sobą tych dwóch funkcji. Trudno jest połączyć na scenie śpiewanie i grę, nawet rytmiczną? Alda Rei: Jeśli jest się dobrze przygotowanym to nie sprawia to większych trudności, choć z pewnością wprowadza pewne ograniczenia. Czyli nie ma opcji poszerzenia składu o kolejnego gitarzystę, radzicie sobie doskonale w kwartecie i tak już zostanie? Alda Rei: Akurat ostatnio zastanawialiśmy się nad możliwością poszerzenia składu o drugą gitarę solową. Główną motywacją do takiego działania byłaby dla nas chęć wzbogacenia naszych partii instrumentalnych jak również zwiększenie możliwości ruchu na scenie z mojej strony. Wspominałam wcześniej o pewnych ograniczeniach związanych z grą na gitarze równocześnie śpiewając. Wymuszenie przez trzymaną gitarę pewnej większej statyczności na scenie jest jednym z tych ograniczeń. Ponadto, mając w założeniu bardziej rozbudowane partie zarówno gitary jak i wokalu, coraz trudniejsze staje się łączenie tych funkcji ze sobą, gdyż kosztuje to coraz więcej energii. Zobaczymy jednak jak to jeszcze będzie, na razie dobrze sobie radzimy w tym składzie, jednak jeśli trafi się ktoś równie zapalony do działania co my, nie wykluczamy, że wówczas skład zostanie poszerzony. J.K.Shredd: Jakiś czas temu szukaliśmy też klawiszowca natomiast zrezygnowaliśmy na razie z takiego pomysłu, dlatego że w naszym kraju prawdopodobnie nie istnieją ludzie którzy potrafią grać w klimacie Rainbow, Malmsteena czy Pretty Maids, a przynajmniej niestety nie było nam dane na takich natrafić póki co. MCD to kolejny krok w rozwoju kapeli po wydaniu demo? Uznaliście, że jeszcze za wcześnie na album, mieliście za mało materiału czy też, nie czarujmy się, koszty nagrania i produkcji tego wydawnictwa były zbyt duże? Alda Rei: Tak jak wspominaliśmy wcześniej, dla większości z nas Livin Fire jest naszym pierwszym poważnym zespołem. W związku z tym cały czas zdobywamy nowe doświadczenia i uczymy się, w jaki sposób osiągać założone cele bądź osiągać je lepiej. Biorąc to pod uwagę uznaliśmy, że za wcześnie jest myśleć o płycie. Chcieliśmy postarać się stworzyć nieco dłuższy materiał, który będzie lepiej dopracowany niż nasze poprzednie nagrania z dema. Na pełną płytę chcemy jeszcze poczekać, ponieważ nie lubimy nic robić byle jak, byle by było i nazywało się, że jesteśmy zespołem z płytą na koncie. Sami sobie stawiamy duże wymagania i chcemy, aby nasz materiał na płytę był dla nas konkretnym krokiem naprzód. J.K. Shredd: Jesli chodzi o samo nagranie to tak naprawdę koszty już przestają mieć duże znaczenie. Mamy w tym momencie możliwość nagrania wszystkiego poza perkusją i wokalem bez ponoszenia kosztów studia. Płytę wydaliście samodzielnie i to w pełni profesjonalnie - od razu było takie założenie, bo uznaliście, że firmy fonograficzne i tak nie będą zainteresowane współpracą z debiutantami?

Alda Rei: Wiele osób pytało się o "Under the Spell", czy można ją dostać na CD a nie tylko w wersji mp3. Okazało się, że pomimo epoki mp3 nadal jest wiele osób, które wciąż wolą słuchać muzyki ze swoich płyt które kolekcjonują. Była to dla nas motywacja, aby wyjść naprzeciw oczekiwaniom naszych słuchaczy równocześnie tworząc gotowe do użycia materiały promocyjne. "Under the Spell" traktujemy, jako swoją wizytówkę, którą rozsyłamy do potencjalnie zainteresowanych naszą działalnością osób z branży muzycznej. Ewentualna płyta będzie pewnie rozwinięciem pomysłów z "Under The Spell"? Alda Rei: Myśląc nad kolejnymi kompozycjami stawiamy na budowę klimatu i przestrzeni jak również na zróżnicowane partie instrumentalno-wokalne. Bardzo ważne jest dla nas, aby było ciekawie i oryginalnie, można się więc spodziewać pewnych eksperymentów z naszej strony, oczywiście nadal wszystko w klasycznej konwencji. Pracujecie już powoli nad tym materiałem czy na razie koncentrujecie się na promocji MCD, zwłaszcza koncertowej? Alda Rei: Promujemy cały czas nasz nagrany materiał, jednak rozpoczęliśmy równocześnie prace nad nowymi kompozycjami. Powoli w naszym secie koncertowym zaczynają się one pojawiać, zapraszamy na koncerty, aby się przekonać samemu, w jakim kierunku z nimi idziemy. Być może któraś z tych nowych kompozycji pojawi się na kolejnych nagraniach, jakie planujemy. I jak przyjmowany jest ten materiał na koncertach? Młodszym słuchaczom podobają się takie dźwięki? Alda Rei: Nasza publika zwykle jest dość zróżnicowana pod względem wieku. Na szczęście jest w naszym kraju jeszcze grupa młodych zapaleńców względem "starej muzyki", dlatego nie narzekamy na brak młodszych słuchaczy: czy to na koncertach czy pod względem ogólnego zainteresowania naszym zespołem. J.K. Shredd: Klasyczny hard rock i heavy metal z powrotem stają się popularne. Może jeszcze nie w mediach, ale na koncertach czy nawet na ulicy coraz częściej widuje się młodych ludzi w koszulkach niekoniecznie tych najbardziej znanych zespołów. Oby taka tendencja się utrzymała! A jak oceniają waszą muzykę starsi, którzy znają klasyczny heavy od podszewki, bo na nim się wychowywali w latach 80-tych? Alda Rei: Głównie spotykamy się z pozytywnym przyjęciem. Ludzie, którzy wychowywali się na takiej muzyce cieszą się, że nie odchodzi ona w zapomnienie, że nadal istnieją fascynaci, którzy chcą kontynuować jej dziedzictwo starając się równocześnie wnieść do niej coś świeżego od siebie nie poprzestając na odtwarzaniu czyichś przebojów sprzed lat. Wygląda więc na to, że takie ponadczasowe dźwięki łączą pokolenia, co może tylko i wyłącznie cieszyć? Alda Rei: Dokładnie tak, moim zdaniem jest to jeden z wielu pięknych aspektów związanych z tą muzyką. Nieważne ile masz lat, ważna jest wspólna pasja do muzyki, do tego niepowtarzalnego klimatu i brzmienia. Wojciech Chamryk

LIVIN FIRE

97


bardzo retro i mówiąc szczerze dokładnie taki efekt chcieliśmy uzyskać. Płyta została wydana w kilkunastu krajach Europy oraz w Stanach i Japonii i póki co, zbiera same bardzo fajne recenzje.

Rozpędzona heavy metalowa lokomotywa z Warszawy! Po sukcesach za Wielkim Chińskim Murem i wydaniu świetnej płyty udało nam się na chwilę zatrzymać rozpędzoną lokomotywę jaką jest załoga Scream Makera. Nasi ludzie użyli nadludzkich sił by ich zatrzymać i zadać kilka pytań. HMP: Witam i na początek mam pytanie - zadanie: Scream Maker trafił w miejsce (powiedzmy, że turystycznie), gdzie ludzie nie słuchają metalu. Jak zainteresujecie autochtonów swoją muzyką? Michał Wrona: Zrobimy to co zawsze: najpierw ich opijemy polską wódką a potem już sami rozpętają prawdziwe piekło pod sceną. (śmiech) Do "Livin' In The Past" swoje pięć groszy dorzuciły takie sławy jak Rosław Szaybo - okładka czy Jordan Rudess - Intro. Jak wam się udało ich namówić do pomocy i jak się współpracowało? Jordana "pozyskaliśmy" przez Sebastiana, który znał go już wcześniej. Pan Rosław przesłuchał prapremierowo nowy album i zgodził się wykonać dla nas okładkę, bo po prostu spodobała mu się muzyka. Wojtka Hoffmana z kolei przekabaciliśmy po jednym ze wspólnych koncertów podczas degustacji pewnego dobrze zmrożonego trunku (śmiech) i nie ukrywam, że byłem przeszczęśliwy, że się zgodził bo to mój prawdziwy idol i bezdyskusyjnie numer jeden na wiośle w tym kraju. W każdym z tych przypadków współpraca była prawdziwą przyjemnością bo są to zwyczajnie super fajni i kontak-

piero po dwóch następnych zmieniłem zdanie szczególnie w stosunku do produkcji albumu. Opiszcie w skrócie jak wyglądał proces nagrywania płyty w studio. W sumie to ci się dziwię bo album jest z ręką na sercu nieprawdopodobnie przebojowy i fajny. (śmiech) Sami jesteśmy fanami klasycznego metalu i nagraliśmy zwyczajnie coś, czego sami nie mogliśmy długimi latami znaleźć w EMPiKu. Na płytę trafiło 11 z 30 przygotowanych wcześniej kompozycji bo serio byliśmy bardzo samokrytyczni i zdeterminowani żeby to była świetna, równa i dobrze zbalansowana płyta. Jeśli ktoś lubi naprawdę klasowe heavy metalowe granie z dopracowanymi melodiami i wyrósł już odrobinę z tzw. powerowej łupanki a la naśladowcy Gamma Ray czy Primal Fear to jest to album dla niego. Brzmienie płyty jest zwyczajnie rewelacyjne i jest przy okazji zaprzeczeniem typowej polskiej czy nawet europejskiej współczesnej produkcji spod znaku heavy/power metal, od których świadomie chcieliśmy uciec bo jestem przekonany, że z współczesnych albumów niewiele brzmieniowo przetrwa próbę czasu. A ten album za 5 -10 lat będzie jeszcze lepszy i wspomnicie moje słowa. (śmiech) U nas w kraju jest

Graliście koncerty w Chinach. Jak się udało załatwić tam koncerty i jak powitała Was tamtejsza publiczność? Ten wyjazd był po prostu jak spełnienie marzeń. Przy okazji, wydając tam EPkę staliśmy się oficjalnie pierwszym polskim zespołem wydanym na chińskim rynku. Niedługo pojawi się klip do singla z naszej nowej płyty pt. "In The Nest Of Serpents" i będziecie mogli zobaczyć w nim namiastkę tego wszystkiego co przeżyliśmy i przede wszystkim uwierzyć, że taki młody i nieznany nikomu band jak nasz, naprawdę miał tam szansę grać tak duże sztuki dla tak szalonej publiki. Gościli nas tam po królewsku, budowali np. tylko dla nas gigantyczne sceny, dawali ochronę, najlepsze hotele itp. Poza tym, sam kraj, jego kultura, ludzie, jedzenie, zabytki to coś niebywale ekscytującego i szczerze polecam. Tylko piwo jest niestety beznadziejne no, ale odkryliśmy inne niezłe, lokalne trunki. (śmiech) Czy Scream Maker by się zdecydował wystąpić w programie typu "talent show"? Ostatnio sporo metalowych zespołów na to się decyduje. Co o tym sądzi cie? Uczciwie uważam, że wszystkie dostępne media trzeba wykorzystywać do promowania własnej muzyki jak się tylko da, bo jeśli nie robisz tego ty, zrobią to inni a ty będziesz dalej grał w kurniku, sfrustrowany i obrażony na cały świat. Ważny jest tu tzw. złoty środek i rozsądne wykorzystywanie tej promocji, żeby nie stać się też takim trochę pośmiewiskiem jak co poniektóre zespoły. Natomiast nie wystąpimy w takim programie ponieważ nasz wokalista ma kompletnie inny punkt widzenia. Twierdzi, że rock'n'roll musi być budowany krok po kroku i droga na skróty to droga donikąd. Pochodzicie z Warszawy. Dawno w stolicy nie było tylu świetnych metalowych kapel: wy, Night Mistress, Exlibris i kilka innych. Jak to na was działa? Chciałbym myśleć, że to nasi kumple i że wszyscy dobrze sobie życzymy. Ja na pewno tak ich traktuję i życzę dobrze wszystkim tzw. konkurentom bo to bardzo mobilizuje do rozwoju muzycznego, do poszukiwania lepszego brzmienia, grania fajniejszych koncertów i dzięki temu wszyscy zyskują i idą do góry. Ciemną stroną tego wszystkiego jest to, że jak w każdej branży istnieją zawistni ludzie, krążący między różnymi zespołami, którzy chcą siać zamęt, bądź jakieś absurdalne plotki, co na pewno nie pomaga w integracji. Mam nadzieję, że każdy z nas wszystkich ma swój rozum i że uczciwie ocenia i sprawdza pewne sytuacje i ludzi. Prywatnie bardzo lubię te zespoły o których mówisz. Dodałbym tu jeszcze Leash Eye, czy już nie z Warszawy, świetne grupy jak Steel Velvet czy Kruk.

Foto: Scream Maker

towi goście. Jakość tego co wnieśli mówi zresztą sama za siebie i nie trzeba mi wcale wierzyć na słowo. W kilku nagraniach z ostatniej płyty słychać podobieństwa do Iron Maiden, Judas Priest i Hammerfall. Czy to był efekt zamierzony? W sumie to nie grzech bo to bardzo dobre kapele… Wychowałem się głównie na Maiden i Priest, słucham tego już dłużej niż pamiętam, tak że trudno żeby nie miało to wpływu na naszą muzykę. Po wydaniu w 2012r. pierwszej EPki "We Are Not The Same" dosłownie każdy po koncertach nas porównywał do Maiden bo, zwłaszcza wokalnie, to było wręcz oczywiste. Hammerfall to ciekawe skojarzenie, nie wiem w sumie czy się nie obrazić (śmiech). Uważam go za całkiem fajny band muzycznie, ale moim zdaniem wszystko kładzie im tam ten wokalista o cienkim i słabiutkim głosie. Bardziej chyba na EPce można nas porównywać do takiego power metalowego grania jeśli już. Nowy album to raczej już klasyczny amerykański metal z lat 80-tych w duchu Dokken, Ratt, Savatage, Loudness, "środkowego" O. Osbourne'a, Scorpions czy może nawet wczesnego Queensryche. Mało kto gra taką muzykę w Europie, ale jak wspomniałem, robimy to czego sami chcemy słuchać i mam nadzieję że w tej muzyce słychać uczciwość i pewną jakość. Muszę się wam przyznać, że po pierwszym odsłuchu nie byłem zbyt zachwycony "Livin' In The Past". Do-

98

SCREAM MAKER

wprawdzie świetny sprzęt, ale nie ma ludzi, którzy dźwigają produkowanie takiego retro grania jak nasze tj. czegoś w stylu klasycznego Scorpions, Def Leppard czy Accept. Głównie są natomiast tacy, i to nie zarzut, którzy specjalizują się w produkowaniu czegoś na kształt klonów Helloween, Stratovarious itp. bazując na pewnym szablonie i poważnie, no nie da się tego słuchać, bo wszystko zlewa się w jedno. Puść sobie po takiej płycie np. album Pink Floyd, Abby, Queen czy choćby kultowe "Defenders Of The Faith" i usłyszysz z miejsca o czym mówię. Nasz album był nagrywany w całości analogowo, dokładnie jak lubiane przez nas klasyczne płyty z lat 70-tych czy 80-tych, dzięki czemu brzmi bardzo przestrzennie, ciepło i nie uderza w uszy taką przysłowiową, współczesną puszką i tzw. "cyfrą". Dam przykład: gitary nagrywałem na wzór R. Rhoadsa i G. Lyncha na bardzo starym Marshallu Plexi i naprawdę, niezależnie czy spodoba się wam nasza muzyka, brzmią rewelacyjnie. Cały materiał nagrywaliśmy w znakomicie wyposażonym Hear Studio w Warszawie, przy udziale nieocenionego Radka Kordowskiego, który był inżynierem dźwięku i pomagał w wielu czysto muzycznych historiach, jak choćby harmonie i aranżacje wokali. Następnie cały materiał dostał prawdziwy mag konsolety czyli Alessandro Del Vecchio, który pod naszym okiem wykonał mix i mastering. W efekcie tej pracy, płyta brzmi świeżo, bez trudu wytrzymując porównanie z obecnymi standardami a jednocześnie

Można powiedzieć, że po wielu latach niebytu muzyka hard'n'heavy przeżywa mały renesans. Czy uważacie, że dzięki temu osiągnęliście sukces? Cieszy mnie ten renesans na świecie bo przynajmniej młodzi ludzi mają znów dostęp do fajnej, świeżej, metalowej muzy gdzie wokalista naprawdę śpiewa a muzycy, zamiast jak w latach 90-tych zamulać, grają przebojowe, chwytliwe numery. To miłe też, że uznane zespoły wracają do tej stylistyki choć pewno nie robią już tego w 100% z serca. (śmiech) My póki co nie osiągnęliśmy nawet namiastki sukcesu bo w naszych czasach to nie aż taka duża żadna sztuka, nagrać EPkę, album, złapać kontrakt czy nawet, jak my, supportować Primal Fear, Paula Di'Anno, Rippera Owensa, B. Bayleya i inne uznane polskie czy zagraniczne gwiazdy. Prawdziwym sukcesem poza, mam nadzieję dobrą muzyką, która po nas kiedyś zostanie, będzie pewna ciągłość i rosnąca jakość tego naszego projektu a nie ukrywam, że to może być bardzo trudne bo np. ciężko utrzymać nam stabilny skład a bez tego ciężko o zdrowy fundament do tworzenia jeszcze lepszych kompozycji czy grania jeszcze lepszych koncertów i budowania tym samym poważniejszej pozycji na rynku. Dzięki odrodzeniu muzyki hard'n'heavy reaktywowało się ostatnio kilka polskich zespołów grających jeszcze w latach 80-tych. Nie obawiacie się, że "dziadki" chcą jeszcze namieszać na polskim, wąskim rynku muzycznym? Dla mnie te, jak to nazywasz "dziadki", grają sto razy lepiej niż te wszystkie młode zespoły, w tym nasz, i zasługują na szacunek. Tym bardziej, że muszą robić to z autentycznej potrzeby serca bo na metalu nie zarobisz w Polsce nawet na używane, Maserati. (śmiech) Dużo z nimi grywaliśmy, grywamy i to zawsze jest zaszczyt i prawdziwa lekcja jakości, pokory i profesjonalizmu. Poza tym, czysto muzycznie, te starsze zespoły, są zwy-


czajnie instrumentalnie lepsze, nie wiem z czego to wynika, może teraz młodzież ma za łatwo. Jeśli muzykujecie to polecam iść na koncert np. Turbo, CETI czy Wilczego Pająka, popatrzeć na artykulację, na pewne wyczucie i pewność dźwięków i naprawdę w większości wypadków będziecie zwyczajnie zawstydzeni. Na waszej facebookowej stronie pojawiła się informacja, że Marek Stanisz odchodzi i poszukujecie nowego gitarzysty. Czy jest duży odzew na wasze ogłoszenie? Jeśli tak to jaki poziom reprezentują nowi kandydaci? Chcemy przyjąć kogoś, kto naprawdę wniesie jakość do tego zespołu i przede wszystkim, poważnie myśli o zawodowym graniu plus mentalnie wpasuje się w tę naszą układankę tak, że nie będzie to takie łatwe. Póki co, różni kandydaci przysyłają swoje zgłoszenia w postaci filmów na YouTube gdzie grają, ułożone ze słuchu, numery z nowej płyty i z nich paru zaprosimy na przesłuchania. My nie gramy przecież jazzu ani nie lubimy popisywać się za bardzo w numerach, także każdy ogarnięty szarpidrut może to ogarnąć. Ja mam, mówiąc szczerze, dość zmian w składzie tego zespołu, dlatego nie mamy zamiaru się spieszyć i przyjmiemy kogoś kto np. da radę, z miejsca, jechać z nami w półroczne zawodowe tournee po świecie bez wynajdowania 4234124 problemów ze szkołą, pracą, dziewczynami, pieniędzmi i lękiem wysokości. (śmiech) Czym się zajmujecie w życiu prywatnym? Już nie pamiętam bo Scream Maker coraz bardziej pożera moje życie prywatne. (śmiech) A minimalnie poważniej, to pomijając pracę zawodową gdzie staram się pomagać ludziom jako prawnik, uprawiam np. różne sporty tj. gram dużo w piłkę nożną, tenisa, żegluję, pływam, jeżdżę na nartach. Życie prywatne przenika się naprawdę bardzo mocno z życiem "scream makerowym", bo dzięki graniu w zespole poznaję masę fajnych osób czy miejsc i to jest bardzo sympatyczne. Opowiedzcie o waszych najbliższych planach koncertowych oraz jak wyglądają plany promocji waszej płyty. W wakacje chcemy skupić się na przygotowywaniu materiału na nowy album. Jesienią natomiast fajnie byłoby zagrać jakąś dużą trasę po Polsce np. z Night Mistress, które bardzo cenię zarówno muzycznie i jako ludzi oraz uważam, że taki tandem dla fanów klasycznego metalu to byłoby naprawdę niezapomniane przeżycie, plus naturalnie oba zespoły wzajemnie by na tym skorzystały. To spontaniczny strzał i oni się pewno dopiero teraz o tym dowiedzą (śmiech), także póki co, musimy poczekać na to co przyniesie przyszłość. Oczywiście chcemy grać również kolejne trasy za granicą, zwłaszcza tam gdzie ludzie są głodni tej muzyki i nad tym też intensywnie pracujemy. Czym zaskoczycie waszych fanów na następnej płycie? Wzorem rozwoju klasowego zespołu heavy metal jest dla mnie właśnie Judas Priest czy Queensryche, które wspaniale się rozwijały w swoich wczesnych latach. Podobnie jak oni chciałbym by nasze albumy, jeżeli nagramy jeszcze jakieś, nie były swoją lepszo-gorszą kalką, ale by każdy kolejny wnosił coś innego i ciekawego. Przykładowo mój gust "metalowca" jest bardzo pojemny bo lubię i bardzo ostre granie, ale i bardzo łagodne wręcz popowe rzeczy, natomiast zawsze kluczem są bardzo udane melodie wokali i eleganckie tj. nieprzekombinowane zbyt mocno, struktury numerów. Nasza EPka, trwająca zresztą z 50 minut to było klasyczne ajronowanie i dżudasowanie, "Livin'..." to już miks hard'n'heavy made in USA, ale co przyniesie nowa płyta, mówiąc szczerze sam jestem bardzo ciekaw. Niezależnie co nam wyjdzie, jestem przekonany, że będzie tam dalej pewien znak jakości tego zespołu, bo mimo wymieniania tych wszystkich nazw naszych idoli, w tym wywiadzie, my naprawdę nie rżniemy z nich ile wlezie, tylko gramy ten heavy metal po swojemu i to co w przyszłości nagramy, dalej będzie oryginalne i spójne, na ile się tylko da. Podświadomie myślę, że słowo szybkość i technika będzie tu pewnym drogowskazem i mianownikiem bo uwielbiam Annihilatora i Megadeth, ale z drugiej strony lubię też Candlemass, Malmsteena i Bon Jovi. (śmiech)

Shakin' Street to jeden z kultowych i jednocześnie zdecydowanie niedocenianych francuskich zespołów przełomu lat 70-tych i 80-tych. Fani hard 'n' heavy wciąż pamiętają tę grupę dzięki świetnym albumom "Vampire Rock" i "Shakin' Street", oraz występującym w niej muzykom, którzy, wcześniej i później, grali też w Téléphone, Manowar, The Rods czy Trust. Grupa kierowana przez wokalistkę Fabienne Shine kilka lat temu wznowiła działalność i w miarę regularnie nagrywa kolejne albumy. Na najnowszym "Psychic" gra z nią znowu gitarzysta Ross The Boss i tak, jak warstwa gitarowa, czy szerzej instrumentalna nie jest tu zła, a momentami nawet porywająca, to nie da się tego niestety powiedzieć o śpiewie liderki. Warto jednak przeczytać, co wokalistka miała do powiedzenia na temat historii grupy:

Kocham czysty rock'n'roll! HMP: Założyliście zespół w 1975r., w czasach największej popularności muzyki pop, disco oraz w momencie, gdy punk rock zaczynał stawać się wiodącym i zarazem najmodniejszym nurtem na rynku. Jednak wnioskuję po waszej nazwie, wziętej od tytułu utworu zespołu MC5, że już w początkach istnienia grupy interesowało was cięższe granie? Fabienne Shine: Tak, Eric Levy i ja chcieliśmy ciężkiego brzmienia, bo w tamtym czasie Jimmy Page był moim chłopakiem. Dopiero co wróciłam z trasy po USA z Led Zeppelin, kiedy Eric Levy zapytał, czy byłabym zainteresowana stworzeniem razem zespołu. Nazwa Shakin' Street nie ma z nami nic wspólnego! Nasz manager w tamtym czasie, Marc Zermati, zdecydował za nas! Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni!

To było też ciekawe czasy o tyle, że zespołów było zdecydowanie mniej, więc łatwiej było podpisać kon trakt - pamiętasz, jak to się stało, że trafiliście pod skrzydła wytwórni CBS? Mieliście jeszcze jakieś inne możliwości wyboru, czy też szefowie tej firmy przedstawili najkorzystniejszą ofertę i nie było nad czym się zastanawiać? Tak, pamiętam jak podpisaliśmy kontrakt z CBS France. W tamtym czasie łatwo było znaleźć wytwórnię! Teraz już tak nie jest! Skończyliśmy nasz drugi koncert w Mont de Marsan w 1977 roku. Przedstawiciele CBS czekali na nas na schodach pod sceną, gdzie fotografowie z całego świata uwiecznili moją pozycję, kiedy padałam na kolana! Poprosili nas, żebyśmy zajrzeli do siedziby CBS w Paryżu we wtorek!

Jednak zdarzało się wam w początkach kariery grać na punkowych festiwalach - czy to dlatego byliście później czasem klasyfikowani jako zespół punkowy? Tak, byliśmy zaproszeni dwa razy, żeby zagrać na Punk Rock Festival w Mont de Marsan. I znowu nasz manager, Marc Zermati, był założycielem tego legendarnego punkowego festiwalu na południu Francji! Byliśmy więc klasyfikowani jako zespół punkowy! Zawsze myślałam, że jesteśmy zespołem grającym rock'n'roll z lat 80-tych, ale nie punk.

Zadebiutowaliście LP "Vampire Rock" i … posypał się skład zespołu - co było powodem odejścia Armika Tigrane'a? Straciliśmy Armika Tigrane'a przez heroinę! Sprzedał swoją gitarę 10 minut przed wyjściem na scenę w Lourdes we Francji. Pomyśleliśmy więc wszyscy, że nie możemy z nim dalej pracować! Szkoda, bo był wspaniałym gitarzystą! Było mi bardzo smutno!

Może wpływ na taki stan rzeczy miał też fakt, że wasi byli muzycy udzielali się też w Téléphone, z kolei gitarzysta Ross "The Boss" Friedman, który dołączył do Shakin' Street w 1980r., grał wcześniej w amerykańskim, legendarnym The Dictators? Oczywiście, wpływ był niesamowity, w tym sensie, że dwie kobiety - muzycy, Corinne Marienneau na basie i ja, to było trochę niezwykłe w tamtym czasie. Louis Bertignac był bardzo utalentowany i już znany we Francji. Kiedy się rozpadliśmy, uformowali największy francuski zespół, Téléphone. To nie mogło przytrafić się nam, bo nie chciałam komponować w języku francuskim. Chciałam zespołu podobnego do Led Zeppelin, bo to najlepiej znałam po prawie roku w trasie z nimi i życiu z nimi!

Nie obawialiście się, że zastąpienie go przez Amerykanina może nie wypalić, z powodu chociażby innej mentalności, odmiennego poczucia humoru, etc.? Byłam w niebie, od razu pokochałam Rossa! Jest niesamowitym muzykiem z mnóstwem uczciwości i wiedzy. Czyli od początku świetnie dogadywaliście się z Rossem The Bossem, czego efektem jest bardzo udany, uznawany za wasze największe osiągnięcie, drugi LP "Shakin' Street"? Duży wpływ na kształt tego albumu oraz rozwój waszej kariery w owym czasie miał chyba manager i producent Sandy Pearlman? Nie, nie było problemów, chciałam amerykańskiego gitarzystę! Chciałam amerykańskiego producenta! Mieliśmy wielkie szczęście z Sandy Pearlmanem! Polubił nas od samego początku! Amerykański styl był lepszy dla naszego stylu muzycznego! Rezultat był nieoczeki-

Dziękuję za wywiad i życzę sukcesów. Dzięki za bardzo ciekawe pytania. Pozdrawiamy wszystkich czytelników HMP i zapraszamy, ale koniecznie do głośnego, odsłuchania na YouTube naszego singla "In The Nest Od Serpents" bo wtedy szybko sami ocenicie czy nasz band to jednak kolejna jakaś kicha i puste słowa czy też może warto uderzyć na koncert lub do EMPiKu. Stay heavy!!! Tomasz Kwiatkowski

Foto: Shakin Street

SHAKIN STREET

99


HMP: W dzisiejszych czasach każdy młody zespół chce jak najszybciej wydać płytę, tymczasem wy nie spieszyliście się, nagrywaliście kolejne demówki - zależało wam na tym, by debiutancki album Saffire był jak najbardziej dopracowanym monolitem, bez wypełniaczy i niepotrzebnych utworów? Victor Olsson: Ważne było dla mnie, żeby wiedzieć, że pierwszy album jaki wydamy mógł zostawić po sobie ślad. Nie podoba mi się idea wydawania albumu tak po prostu. Dema były w pewnym sensie dowodem i wyznacznikiem tego, na czym staliśmy w tamtym okresie. Jak dla mnie, nie byliśmy gotowi, aż do nagrania naszego ostatniego dema. Było ono dowodem na to, że byliśmy wystarczająco dobrzy i dojrzali, żeby zarejestrować świetny album, z którego wszyscy bylibyśmy dumni.

Foto: Shakin Street

wany! Zgadzam się, że to nasz najlepszy album! Chociaż szczerz lubię je wszystkie! To właśnie Sandy Pearlman zajął się nami i zaangażował nas na Black and Blue Tour! Właśnie, to dzięki niemu mogliście grać na wspólnej trasie z Blue Öyster Cult i Black Sabbath w 1980r. Jak wspominasz te koncerty? Było to chyba coś wspaniałego móc co wieczór oglądać, będących wów czas w szczytowej formie, Ronniego Jamesa Dio i instrumentalistów Sabbath? Uczestniczenie w tej niesamowitej przygodzie było wielka przyjemnością! Pamiętam wszystkie koncerty! Tak! Było jak w bajce! Niesamowicie! Ronnie James Dio miał niepowtarzalny głos w tak drobnym ciele! Był kochany! Ale to Ronnie James Dio w pewnym sensie przyczynił się do zawirowań personalnych, bowiem przed stawił Rossowi The Bossowi technicznego Black Sabbath, basistę Joeya De Maio, czego skutkiem było odejście waszego gitarzysty w 1982 r. i powstanie Manowar? Ronnie nie miał nic wspólnego z zawieszeniem działalności Shakin' Street! Moi muzycy Eric i Ross nie potrafili się dogadać! Dlatego wszyscy zdecydowali się wrócić do Francji, oprócz mnie! Chciałam zostać w Stanach i założyć nowy zespół! Zamiast tego ciężko zachorowałam i wyszłam za mąż za Damona Edge'a z grupy Chrome. Po tym próbowaliśmy nagrać album z CBS we Francji, ale nasi fani byli bardzo rozczarowani… we Francji! Po "Solid As A Rock"!!! Nie, zrezygnowaliśmy! Myślisz, że Ross czuł się lepiej z rodakami w zespole? A może wolał grać cięższą, jeszcze mocniejszą muzykę, co w Shakin' Street mogłoby się nie udać? Joey i Ross spotkali się i stworzyli Manowar. Stali się wielcy i sprzedali miliony płyt! Ross był bardzo szczęśliwy, że mógł być ze swoimi przyjaciółmi z Nowego Jorku. Co sprawiło, że z kolejnym gitarzystą, znanym z gry w licznych zespołach Duckiem MacDonaldem, nie udało się wam stworzyć stabilnego składu? Duck był idealny, ale język francuski już nie bardzo! Śpiewać heavy metal po francusku? Nigdy nie zerwałam z muzyką i nigdy tego nie zrobię! Wasze drogi się rozeszły, ale nie zerwaliście z muzyką? Czy przez te lata od czasu do czasu pojawiała się gdzieś myśl, że może warto ponownie spróbować z Shakin' Street? W końcu zdecydowaliście się na ten krok 10 lat temu. Czy to powodzenie koncertów na festiwalach i zarejestrowanego wówczas albumu koncertowego sprawiło, że zdecydowaliście się na kontynuację działalności? W 2004 roku, producent Christophete Goffette poprosił nas, żebyśmy zebrali zespół na jeden show z Vanilla Fudge, Arthurem Brownem, The Pretty Things, Little Bob Story i wieloma innymi w Olympii w

100

SHAKIN STREET

Paryżu. Jean Lou Kalinowski, mój oryginalny perkusista, i ja poprosiliśmy Rossa i Roberta Kriefa z Trust, żeby z nami zagrali! Zgodzili się… To był ogromny sukces! Jean Lou Kalinowski chciał kontynuować i pomógł nam nasz przyjaciel, Philippe Bonanno, który chciał być naszym producentem! Weszliśmy do studia Trianon Hall w Paryżu i nagraliśmy "21th Century Love Channel" w 2009 roku, który niestety został wydany przez wytwórnię, która obdarła nas do kości! Tak jak zresztą innych! Bennett Records… Czy Ross The Boss jest obecnie stałym członkiem składu, czy też zagrał na "Psychic" gościnnie? Ross jest naszym stałym muzykiem! Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i lubi grać z nami! Ma dobry charakter, jest bardzo przyjacielski! Jesteśmy bardzo blisko! Wspomaga was też basista równie znanej innej francuskiej grupy, Fred Guillemet z Trust? Fred Guillment jako basista jest prawdziwą bombą! W przeszłości grał w Trust. Jest pewnie najlepszym basistą we Francji! Wydaliście też pięć lat temu album "21st Century Love Channel", a w tym roku podpisaliście się pod czwartym studyjnym dziełem Shakin' Street, "Psychic". Co artystów z takim bagażem doświadczeń jak wasz inspiruje do nagrania kolejnej płyty, zwłaszcza w tych niezbyt przychylnych dla ciężkiej muzyki, cza sach? To bardzo gitarowa płyta - nie macie poczucia tego, ze gdybyście wydali taki album w 1981 czy 1982 r., zostałby on wówczas przyjęty entuzjastycznie, bo taka muzyka była na topie, a wasza kariera też potoczyłaby się inaczej? Tak, zgadzam się z tobą. Gdybyśmy wydali te dwa albumy, "21st Century" i "Psychic", we wczesnych latach 80-tych prawdopodobnie cały czas byśmy grali. Tak, byłoby to dla nas lepsze! Zrobienie sobie przerwy było błędem! Byliśmy jednak zaangażowani w wiele innych rzeczy… Małżeństwo… Dzieci… Po prostu życie! Czyli gracie to, co czujecie, nie zwracając uwagi na mody i trendy, nie spoglądacie też w przeszłość, bo nie da się jej już zmienić - żyjecie obecną chwilą, czer piąc z muzyk jak najwięcej satysfakcji? Wykonuję wszystkie rodzaje muzyki, mój perkusista, Jean Lou Kalinowski, też gra w innych zespołach. Kocham czysty rock'n'roll! Nie jestem pewna, czy chciałabym grać w jakimś innym stylu! Chcę utrzymać klasyczny styl z naszymi nowymi gitarzystami, Philippe Kalfonem i Olivierem Spitzerem, którzy również są dobrymi przyjaciółmi! Chciałabym, żeby wszystko było jak w rodzinie! Potrzebuję tego do szczęścia! Mój zespół to moja rodzina, z wszystkimi wzlotami i upadkami C'est la Vie! Muzyka to nasze życie więc… czerpiemy z niej satysfakcję… Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Dlatego kiedy uznaliście, że to już jest to, o co wam chodzi w muzyce zintensyfikowaliście prace nad nowymi utworami, które trafiły na materiały demo z 2009 i 2011 roku? Myślę, że w pewien sposób zawsze wiedziałem jak powinien brzmieć mój zespół, ale zawsze lubiłem łączyć różne rzeczy. Nie widzę sensu w robieniu czegoś dokładnie tak samo jak 30 lat temu. Chodzi mi o to, że jeśli chcę posłuchać czegoś w stylu Deep Purple, to włączę sobie po prostu ich album. W latach 2010 - 2011 znaleźliśmy nowego wokalistę, Tobbe'a, i nagle wszystko zaczęło się kręcić. Naprawdę potrafił dobrze oddać wszystkie moje pomysły i melodie, które miałem w głowie, wprowadzić je w życie, co dało zespołowi niezłego kopa i rozwinęło nas jako grupę. To dzięki temu podpisaliście kontrakt z Inner Wound Recordings, czy przedstawiliście firmie pełny, gotowy do wydania album? Zdecydowaliśmy się nagrać album na własną rękę, żeby mieć pewność, że wszystko wyjdzie tak, jak chcieliśmy i bez żadnych terminów. Ominęliśmy cały etap "wysyłamy dema i mamy nadzieję na kontrakt płytowy". Czuliśmy się całkiem pewni tego, że nasz album okaże się wystarczająco dobry, żeby wydała go dobra wytwórnia. "From Ashes To Fire" to metal progresywny, urozmaicony i efektownie zaaranżowany - myślę, że ta płyta nie przybrałaby takiej formy, gdyby nie fakt, że część z was grała wcześniej inne rodzaje metalu, oraz wpływy innych rodzajów rocka, np. progresywnego z lat 70-tych i 80-tych? Dzięki! Myślę, że masz rację. Wszyscy interesujemy się tym samym, ale gdyby każdy w zespole słuchał tylko Iron Maiden, prawdopodobnie brzmielibyśmy jak kolejna nuda zerżnięta z Maiden. Dzielimy tę samą pasję do hard rocka lat 70-tych i początku lat 80-tych, ale Tobbe śpiewa też w zespole thrash metalowym, Anton tworzy dużo muzyki funkowej, Magnus kocha materiał progresywny z lat 70-tych, a Dino jest pianistą o klasycznym wykształceniu. Podoba mi się pomysł tworzenia muzyki, w której wszystkie nasze inspiracje łączą się w taki lub inny sposób. Dzięki temu, nasza praca jest bardziej interesująca. Dlatego obecność na płycie chociażby utworu "Modus Vivendi", kojarzącego się z dokonaniami amerykańskich grup takich jak Styx - melodyjnych, ale dopracowanych formalnie, pełnych rozmachu kompozycji? Tak, "Modus Vivendi" jest jednym z tych utworów, który ma w sobie wiele różnych wpływów. Kochamy brzmienie analogowych syntezatorów z lat 70tych, organy Hammonda, mieszanie ich z ciężkimi riffami i chwytliwymi refrenami jest tym, co pewnie zawsze staramy się robić. Jednak w tej piosence, podejrzewam, że syntezatorowe intro stało się bardziej widoczne i przypomina takie zespoły jak Styx. Co jest dla nas całkowicie w porządku (śmiech). Styx to świetny zespół. Dokładnie, zwłaszcza z początków kariery. (śmiech) W tych cięższych numerach jak "The Redemption" też sporo się dzieje - chyba nie lubi cie monotonii i przewidywalnych rozwiązań har -


Nie widzę sensu w robieniu czegoś dokładnie tak samo jak 30 lat temu - mówi gitarzysta Victor Olsson. I debiutancki album "From Ashes To Fire" jego zespołu Saffire jest potwierdzeniem tych słów i jednocześnie dowodem na to, że progresywny metal ze Szwecji wciąż może zaskakiwać, a pochodzący również z Gothenburga Evergrey powinni zacząć zwracać baczniejszą uwagę na młodszych konkurentów:

Progresywne fascynacje monicznych i melodycznych? Dokładnie. Nie lubię, kiedy po kilku sekundach słuchania jakiejś kompozycji wiesz już jak będzie wyglądała całość. Jednocześnie nie lubię, kiedy sprawy stają się zbyt progresywne, dziwne i nieoczekiwane. Wiesz, kiedy coś niespodziewanie cię uderza ot tak sobie. Te drobne rzeczy powinny dziać się bardziej naturalnie, a przynajmniej staram się to osiągnąć. Punktem wyjścia do tej kompozycji był pewnie mocarny riff? Właściwie zacząłem od melodii intra, które Dino grał na moogu, ale ja gram ją na mojej gitarze. Jeżeli uważnie się wsłuchasz, usłyszysz mnie overdubbingującego melodię tuż po pierwszym refrenie! Miałem kilka pomysłów na to, co powinno być dalej i sprawdzaliśmy je w trakcie prób. Każdy dorzucił coś od siebie i wyszło całkiem nieźle.

metalu, nie? Zapewnia ci to nie tylko możliwości grania z światowej klasy zespołami, ale też ostrą konkurencję, dzięki której możesz zrobić ten dodatkowy krok i coraz mocniej się starać. Liczy się tylko ciężka praca i ambicja, chęć bycia lepszym zespołem. Potwierdza to też coraz częstsze zapraszanie Saffire na różnego rodzaju festiwale - to chyba świetny sposób promocji dla takiego zespołu jak wasz, bo na co dzień nie gracie przecież przed tak wielką publicznością? Latem tego roku będziemy mieli swój festiwalowy debiut i będzie świetnie. Nie mogliśmy się tego do-

na żywo chodzi o to, żeby zrobić coś niezwykłego, a słuchacze nie chcą, żeby było to zbyt przewidywalne. A solo perkusji? Dajecie czasem wykazać się Antonowi również pod tym względem, kiedy jesteś cie headlinerem i czas was nie goni? (Śmiech!) Cóż, nie jestem wielkim fanem całych tych wielkoarenowych perkusyjnych solówek, kiedy perkusista po prostu wali w bębny przez 20 minut, albo i dłużej. Jednak Anton zrobił kilka solówek, na prośbę publiczności, ale wykonał je całkiem inaczej, bo bardziej kładzie nacisk na granie fajnych groove'ów, niż próbuje uderzyć w tyle bębnów ile się da. "From Ashes To Fire" jest zbiorem starszych i nowszych utworów, mieliście sporo czasu na przygotowanie tej płyty. Zamierzacie teraz w miarę szybko pójść za ciosem i nagrać kolejny album, czy też obecnie skupiacie się przede wszys tkim na promocji debiutu, a co będzie dalej, czas pokaże? Ostatnio zarezerwowaliśmy sporo koncertów w całym kraju, więc czeka nas dużo grania na żywo i promowanie naszego albumu, ale w tym samym

Foto: Inner Wound

Bywa, że komponujecie wspólnie na próbach, czy raczej ogrywacie na nich już przygotowane przez poszczególnych muzyków kompozycje? "The Redemption" jest jedną z niewielu kompozycji, które napisaliśmy mniej lub bardziej wspólnie podczas prób. Zazwyczaj jest tak, że lubię siedzieć w moim domowym studio i tworzyć podstawy utworu. Później przedstawiam to zespołowi i próbujemy ją kilka razy. Jeżeli wszyscy ją czują, tworzę dalej. Później ja i Tobbe piszemy razem tekst. Upewniam się, że każdy doda coś od siebie do swojej części. Jestem twórcą piosenek i gitarzystą, a oni znają swoje instrumenty lepiej ode mnie. Wydaje mi się, że ostateczny rezultat dzięki temu jest lepszy. Z kolei "Freedom Call" wydaje mi się taką reprezentatywną wizytówką waszego stylu w ramach zwartej, trwającej 6 minut kompozycji: nośnej, dynamicznej, z licznymi solówkami i świetnymi partiami wokalnymi - będziecie podążać właśnie w tym kierunku? "Freedom Call" jest dla mnie najbardziej oczywistym utworem nawiązującym do hard rocka lat 80tych, co nie jest raczej kierunkiem, w jakim zmierzamy z nowym materiałem. Oczywiście dalej będziemy robić dość długie i dynamiczne kawałki z masą fajnych solówek, nadal będzie dużo miejsc dla Tobbe'a, żeby zabłysnął swoim niezwykłym głosem. Dokładnie taki mamy zamiar! Czy dzięki takim utworom jesteście coraz bardziej popularni, przynajmniej w ojczystej Szwecji, czy też jeszcze daleka droga przed wami by zyskać większą popularność? Opener albumu, "Magnolia", został wydany jako singiel, głównie za sprawą przyjaznego refrenu, który nasi nowi słuchacze z łatwością mogą z nami śpiewać na koncertach. Oczywiście przed nami długa droga, zanim będziemy usatysfakcjonowani tym, co stworzyliśmy - tak jak każdy zespół w naszej sytuacji, marzymy o graniu na całkowicie wypełnionych arenach, itp. Coraz częściej zdarza się wam możliwość występowania z naprawdę znanymi zespołami, jak chociażby ostatnio Hardcore Superstar. Świadczy to chyba o tym, że jesteście jednak coraz bardziej rozpoznawalni i przestaliście już być jedną z anonimowych grup, jakich wiele? Zostaliśmy ostatnio uszczęśliwieni świetnymi możliwościami, jak ta, o której wspomniałeś. Myślę, że stajemy się trochę bardziej znani w naszym rodzinnym Gothenburgu, co jest wspaniałe.W końcu Gothenburg jest prawie światową stolicą heavy

czekać od kilku lat, więc to będzie dla nas nowe i, miejmy nadzieję, wspaniałe doświadczenie. Nie tylko ze względu na szansę zagrania przed wielkim tłumem, ale też możliwość spotkania i zaprzyjaźnienia się z innymi zespołami i muzykami oraz spotkanie nowych, fajnych ludzi.

czasie skupiamy się też nad kolejnym albumem, bo chcemy stworzyć jeszcze lepszy! Tworzenie kawałków idzie całkiem dobrze i mamy nadzieję, że nagrania zaczniemy jakoś może we wrześniu/ październiku. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Ale przyznasz, że koncerty w klubach też mają swój urok i niepowtarzalną atmosferę, szczegól nie kiedy pojawi się na takim koncercie grupa waszych przyjaciół czy fanów zespołu? Absolutnie. Granie w małych, zapoconych klubach jest wspaniałe, a jeżeli zagramy tak w Gothenburgu, to będzie tam masa naszych przyjaciół i kilku fanów śpiewających z nami i bawiących się z nami po koncercie. Zdarza się wam improwizować na takich koncer tach, wydłużać poszczególne utwory, czy raczej trzymacie się wypracowanych aranżacji, elemen ty improwizacji pozostawiając tylko w partiach solowych gitary bądź klawiszy? Próbujemy rozwinąć/skrócić niektóre kawałki na żywo, żeby lepiej wpasowały się w sytuację. Kiedy na przykład byłoby stu ludzi wiwatujących i klaszczących, moglibyśmy odpowiedzieć jakimiś klasykami, które zawsze są hitem. Kiedy gramy przed nową publicznością, która nie słyszała nas wcześniej, możemy wszystko trochę skrócić, żeby przedstawić im więcej kompozycji. Jak dla mnie w graniu

SAFFIRE

101


okazało się to niemożliwe, bo kompletnie nie chcieli nas słuchać. Po prostu staliśmy i nagrywaliśmy. Nie mogliśmy nawet powiedzieć "nie rób tego, albo tamtego". No i po paru godzinach mieliśmy strasznie dużo materiału. Kiedy wróciłem do domu, pomontowałem go, no i efektem końcowym jest, to co można zobaczyć w teledysku. Było strasznie dużo zabawy przy tym.

Latający Holender Latający Holendrzy po raz pierwszy w swojej karierze wylądowali na polskich ziemiach. Z tej okazji udało nam sie złapać rozpędzoną maszynę i skłonić ją na chwilę spowiedzi o początkach kariery, współpracy z dziećmi i nie tylko... HMP: Choć wasza historia jest krótka - jesteście młodym zespołem - graliście już u boku Saxon. Jak to wspominasz? Willem Verbuyst: Cóż, myślę, że dla nas trasa z Saxon była najlepszym doświadczeniem, ponieważ mają publikę taką, jaką my również lubimy. Ich muzyka jest porównywalna do naszej. Więc to było

jak długo ludzie o nas gadają - to jest dobrze. Nie ma znaczenia czy dobrze, czy źle. Ale i tak większość reakcji są bardzo dobre. Rozmawiamy z ludźmi po koncertach i są zawsze bardzo pozytywnie nastawieni. Otrzymujemy dużo pozytywnego odzewu. Jesteśmy strasznymi szczęściarzami, że robimy to co kochamy i ludzie to doceniają. Foto: Vanderbuyst

No tak, domyślam się! Graliście na Hellfeście, jak to wspominasz? O tak, było wspaniale! Hellfest był dla nas rajem jak dotąd. Uwielbiamy festiwale. Graliśmy na głównej scenie w ten sam dzień co Ozzy Osbourne i Motley Crue. To są duże zespoły, wiec byliśmy strasznie podekscytowani dzieląc z nimi scenę. Te zespoły są dla nas inspiracją, wiec to było niezwykłe doświadczenie. Mamy z tego dobre wspomnienia. Waszym ostatnim koncertem w 2013 był akusty czny z with broeder Dieleman. Jak to wspomi nasz? To jest coś, co zaczęliśmy robić w 2013 roku. Trzeba patrzeć na kawałki też z innej strony. Głownie masz perkusyjne i gitarowe solówki, tam tego nie możesz zrobić bo wszystko skupia się na śpiewaniu. Początki były dla nas dziwne ale teraz to uwielbiamy bo kochamy razem śpiewać, a o to w tym chodzi. Taak, może nagramy kiedyś akustyczne kawałki, wiesz, tylko parę. Wiemy, że fanom to się podoba, więc czemu nie. A planujecie więcej akustycznych koncertów? Tak w sumie może trochę, ale nie za dużo. Jeżeli się nie mylę, to jest wasz pierwszy raz w Polsce? Tak, masz racje. Macie jakieś oczekiwania do tutejszej publiki? Niee, to znaczy, słyszeliśmy od Enforcera, bo byli tu już wcześniej, że macie dobrą publikę, więc mam nadzieje, ż to prawda. Wiem że tu jest dużo miłośników metalu. Ale cieszę się. Wiesz graliśmy w wielu krajach. Chyba w dwudziestu jeden dotychczas. Zawsze byliśmy gdzieś niedaleko ale nigdy nie w Polsce. Ta trasa nas tu dopiero zaprowadziła.

najlepsze muzyczne doświadczenie dla nas. Ale teraz gramy ze Skull Fist i Enforcerem, wiesz, jesteśmy przyjaciółmi i też jest świetnie. Od Saxonu jednak wiele się nauczyliśmy, wiec dlatego też to była najlepsza trasa jak dla nas. Jak Vanderbuys powstał? Jak się spotkaliście? Ja i Jochem znaliśmy się dużo wcześniej niż zespół zaczął istnieć. Znamy się już z jakieś dziesięć lat. Grałem sobie w innym zespole, ale kiedy przestałem, pomyślałem: "Już nigdy nie będę muzykiem". Ale pojechałem w podróż na parę miesięcy z gitarą i wymyśliłem kilka kompozycji. Kiedy wróciłem zadzwoniłem do Jochema i powiedziałem: "Hej, spróbujmy założyć zespół". No i tak to się zaczęło. Nigdy nie spodziewalibyśmy się, że coś takiego się wydarzy. Chcieliśmy grać tylko muzykę, którą kochamy. Jakimś sposobem zagraliśmy pięćdziesiąt koncertów, potem sto, znaleźliśmy wytwórnie… nie planowaliśmy tego, a tak się stało. Co z nazwą? Skąd się wzięła? To jest po części moje imię. Nazywam się Verbuys. Zaczęło się jako żart pokroju Van Halen. Więc po części to moje imię, po części hołd dla Van Halen. Myślę, że dzięki temu ludzie wiedzą czego się po nas spodziewać. Tego, że gramy hard rock. Czytasz opinie na temat swojego zespołu, podobają ci się? Cóż, niektóre są dobre, niektóre są złe. Ale wiesz,

102

VANDERBUYST

Wasza ostatnia płyta wyszła dwa lata temu. Planujecie następną? O Tak! Nasze płyty zawsze były wydawane rok za rokiem ale teraz dostaliśmy trochę więcej czasu. Mamy mnóstwo gotowych kawałków ale ich nie chcemy bo chcemy nagrać coś kompletnie nowego. Chcemy wejść na kompletnie nowy poziom. Ale zdecydowanie nad nim pracujemy. Co z waszymi inspiracjami. O czym myślicie pisząc kawałki? O wszystkim! Jochem na przykład słucha dużo klasycznej muzyki, bluesa i rock'n'rolla. Uwielbiamy dobrą muzykę. Nie musi być nawet metalowa czy rockowa, choć tej oczywiście też słuchamy. Dobra muzyka jest dobrą muzyką, nieważne jakiego jest gatunku. Wszystko może cię zainspirować. Nawet niekoniecznie muzyka. Do napisania kawałka mogą cię zainspirować również wakacje. Wszystko! Powiedz mi coś o swoich tekstach. One też mogą być o wszystkim. Niektóre tylko są bardziej osobiste. Na "Flying Deuthman" napisaliśmy bardziej osobiste teksty. I teksty, które piszemy teraz, również są bardziej osobiste. Z początku nasze teksty zahaczały bardziej o metalowe, rockowe tematy. Bardziej ogólne. Teraz piszemy bardziej osobiście, na przykład o miłości czy jak to być w zespole podczas trasy koncertowej. Wcześniej tego nie robiliśmy. Myślę, że to interesujące, nie bać się pisać o własnym życiu. Oglądałam wasz teledysk do "Little Sister" i musze powiedzieć, że jest całkiem zabawny. Skąd się wziął pomysł i jak szło wam nagrywanie z tymi małymi aktorami i aktorkami? (Śmiech) taaak, wzięliśmy dwie córki i syna mojej siostry oraz syna brata Jochema. Pomysłem było wziąć ich po prostu na nasza sale prób - bo to była nasza sala prób - i poprosić ich by coś robili. Ale

Daria Dyrkacz


winienem zrobić z tego swój priorytet.

Przetrwać próbę czasu Amerykański Mammothor istnieje raptem ze dwa lata, ale ich wydany samodzielnie album "Tyrannicide" na pewno zainteresuje fanów siarczystego hard 'n' heavy, a i zwolennicy mrocznego bluesa czy dynamicznego blues rocka też nie powinni być rozczarowani po wysłuchaniu tej płyty. Z gitarzystą zespołu rozmawiamy rzecz jasna o zespole, ale nie pomijamy też kwestii sytuacji ciężkiego rocka w jego ojczyźnie oraz dowiadujemy się, dlaczego Josh nie uważa Mammothor za kapelę retro rockową: HMP: Od jakiegoś czasu w Europie mamy kolejny renesans popularności tradycyjnego heavy metalu czy hard rocka. Wygląda na to, że podobnie jest również w waszej ojczyźnie, czego najlepszym dowodem jest debiutancki album Mammothor "Tyrannicide"? Josh Johson: Wierzę, że fani rock and rolla zawsze będą fanami rock and rolla, ale w muzyce mainstreamowej nie ma nic, co by do nich przemawiało i zamiast tego muszą sami poszukiwać jakichś wspaniałych zespołów Na waszej stronie można przeczytać, że założyliście zespół znudzeni i zirytowani kondycją współczesnego rocka. Rzeczywiście sytuacja mocniejszego grania w Stanach Zjednoczonych jest tak zła? Problem tkwi w głównym nurcie. Zespoły takie jak Rival Sons i Mastodon powinny być wszędzie w radiu i rzucać się ludziom w oczy, ale zamiast tego są spychane na bok przez promowane beztalencia. Słyszę też masę lokalnych zespołów, które nie jeżdżą w trasy, ale są fenomenalne.

szybko reagować na nieplanowane zmiany - zanim jeszcze się rozpoczną. Daje mi to również szanse na poprawianie mej gry w nagraniach, bo każdy lead jest wymyślony. Odnoszę też wrażenie, że w takiej bluesowej czy blues rockowej konwencji wyśmienicie czuje się też wasz wokalista - Jimmy, zaczynał od śpiewania blue sa, czy po prostu jego idolami byli tacy wokaliści jak Robert Plant czy Paul Rodgers i od tego się wszystko u niego zaczęło? Większość z tych piosenek jest zdecydowanie napędzana bluesem, a to co daje nam Jimmy idealnie do nich pasuje. Klawiszowiec też chętniej wykorzystuje organowe brzmienia niż te nowocześniejsze, pojawiają się też

Istniejecie w sumie krótko, jakieś dwa lata - było wam dane w tym czasie grać przed jakimiś gigantami rocka czy metalu? Byłoby wspaniale, ale nie chcemy wybiegać tak daleko w przyszłość. Obecnie krok po kroku do tego zmierzamy. I jak wrażenia? Jesteście jeszcze bardziej zdeterminowani, by dzięki coraz cięższej pracy spróbować wdra pać się na sam szczyt? Chcę po prostu mieć jakiś wpływ ludzi, nawet jeżeli miałaby to być tylko mała grupka szczerze oddanych fanów. Pierwszym krokiem jest tu samodzielne wydanie "Tyrannicide". Zadbaliście nie tylko o jakość utworów i produkcji, ale też o szatę graficzną, bo autorem okładki jest Eliran Kantor. Podobały się wam jego okładki płyt Testament czy Iced Earth, stąd ten wybór? Wszystko co zrobił jest niesamowite. Jestem wielkim fanem Testament i bezgraniczność okładek ich albumów była zdecydowanie tym, do czego zmierzałem. Internet z jednej strony zabija, z powodu piractwa, muzykę, z drugiej jednak zapewne bardzo ułatwia funkcjonowanie takiego zespołu jak wasz? Chcecie chociażby skontaktować się z takim Eliranem Kantorem - żaden problem, prawda? To samo jest z pro -

Czyli po czasach, gdy obok siebie w najlepsze funkcjonowały rozmaite rockowe i metalowe sceny/podgatunki pozostało już tylko wspomnienie? Coraz mniej jest klasycznych rockowych kapel, rockowych klubów czy stacji radiowych? Nie są one martwe, ale na pewno się wykrwawiają. Dezorientuje mnie to, bowiem mocna muzyka rockowa sprzed 20 - 40 lat, przetrwała próbę czasu, za to wytwórnie i radio promują każdy nieciekawy singiel i zespół, zamiast inwestować w grupy, które mogłyby mieć prawdziwy wpływ na słuchacza z każdą kompozycją, album po albumie. No to faktycznie nie mieliście wyjścia, trzeba było brać sprawy w swoje ręce i zakładać zespół. Jednak nie poszliście na łatwiznę grania retro rocka, w waszej muzyce słychać wpływy hard rocka, southern i stoner rocka, heavy metalu, zespołów grających grunge czy blues i blues rocka - rozumiem, że zawartość CD "Tyrannicide" to wypadkowa waszych muzy cznych fascynacji? Nie postrzegamy siebie jako retro, ale próbujemy i łączymy wszystkie inspiracje jakie mamy, niezależnie od tego czy jest to coś współczesnego czy z lat sześćdziesiątych. Świetna muzyka nie ulega przeterminowaniu i wolałbym raczej stworzyć nowe mieszanki ze wspaniałej muzyki niż nie inspirującą do niczego, "świeżą" muzykę. Potrafilibyście wskazać te najważniejsze zespoły, dzięki którym chwyciliście za instrumenty i sami staliście się muzykami, czy też jest ich zdecydowanie zbyt wiele? Lista jest zbyt długa, żeby wymienić wszystkie, ale zacznijmy od Hendrixa, Led Zeppelin, Sabbs i Pink Floyd, przez Judas Priest, Maiden i Gunsów, kończąc na muzyce grunge'owej i wczesnych latach 90tych. Wspomniałem już wcześniej o Mastodon i Rivals Sons jako nowszych zespołach, którymi jestem zahipnotyzowany. To chyba już nie tylko hobby, ale coś więcej, skoro ty i Dana właściwie poświęciliście się gitarze, stając się uczniami Joe Stumpa i Grega Howe? Studiowałem ze Stumpem kiedy chodziłem do Berklee i to otworzyło mi oczy na pracowitość i oddanie, jakich trzeba, żeby być świetnym. W żaden sposób nie jestem na poziomie umiejętności, ani nie mam podejścia Stumpa, ale uwaga jaką skupiam na każdym detalu jest o wiele większa, dzięki niemu. Howe to z kolei jeden z bohaterów Dana i na każdej próbie słyszę jak wpada na kolejne pomysły, które przypominają mi Howe'a. Ale nie jesteście typowymi gitarowymi wymiatacza mi - w waszej grze jest mnóstwo feelingu, uczucia, co jednoznacznie kojarzy mi się z takimi mistrzami jak Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan, na przykład w "Worst Night"? Granie bluesa z zespołem naprawdę odkrywa w nas chemię i jest dla każdego wyzwaniem, żeby zgrać się i

Foto: Mammothor

fortepianowe partie, sekcja brzmi najczęściej niczym na klasycznych płytach z przełomu lat 70-tych i 80tych - momentami, gdybym nie wiedział, że to współczesna produkcja, można się pomylić! W studio Chillhouse, gdzie nagrywaliśmy "Tyrannicide" mają oryginalne organy Hammonda z 1951 roku z głośnikami Leslie i fortepian, więc nie było nawet wątpliwości czy ich użyć, czy nie. "Curse Of Time" to, wypisz wymaluj, mocny, mroczny blues w stylu Danzig. Jego płyty, zwłaszcza te wcześniejsze, też miały na was wpływ, czy to raczej przypadek, bo przecież Glen D. też inspirował się klasycznym bluesem czy dokonaniami takich The Doors? Jestem fanem Danzig, ale nie myślałem o nim pisząc tą piosenkę. Dla mnie ma bardziej grunge'owy charakter, ale nie dostrzegałem tych wpływów dopóki utwór nie został napisany do końca. "Recovery Blues", zresztą zgodnie z tytułem, to kawał siarczystego blues rocka - zdajecie sobie sprawę, że im więcej takich utworów popełnicie, tym większe szanse na występy z największymi, typu The Black Crowes czy The Allman Brothers Band? To był pierwszy utwór jaki napisałem na ten szczególny album i masz całkowitą rację, bo właśnie na nich się wzorowałem. Mam nadzieję, że nasza wszechstronność pomoże nam dopasować się stylistycznie do wielu innych gatunków. Załapanie się na pożegnalne koncerty tego legendarnego zespołu byłoby dla was spełnieniem marzeń? Właściwie nie widziałem żadnego z nich na żywo i po-

mocją w sieci, informowaniem o koncertach - pewnie korzystacie z tych możliwości na szeroką skalę? Ma swoje plusy i minusy. Lubię to, że mam możliwość promowania mojej muzyki samemu na dużą skalę. Jednak w tym samym czasie robią to wszyscy i rynek jest przepełniony. Trzeba myśleć o bardziej kreatywnych sposobach i wybić się. Ale promocję płyty oprzecie zapewne na jak największej ilości koncertów, jak na rasowy rockowy zespół przystało? Zdecydowanie chciałbym jak najwięcej promocji w radiu, ale planujemy być aktywni latem tego roku na koncertach i wykorzystać każdą możliwość do zagrania na żywo na nowych obszarach. Będzie ich stopniowo coraz więcej, czy z oczywistych względów, ograniczycie się do stanów sąsiadujących z Massachusetts? Dokładnie, dopóki jest na nas duże zapotrzebowanie, będziemy stopniowo rozszerzali obszar naszych podróży. Jak na dwa lata istnienia osiągnęliście już naprawdę sporo - co na tym etapie motywuje was do dalszego działania? Macie kolejne marzenia do spełnienia? Lubię grać i tworzyć świetną muzykę. Tak długo jak to jest naszym priorytetem, tydzień w tydzień jestem szczęśliwy. Życzę wam ich szybkiego spełnienia i dziękuję za rozmowę! Dzięki Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

MAMMOTHOR

103


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Amok - Somewhere in the West 2013 Witches Brew

Thrash metal ze Szkocji zawsze był bardzo specyficzny. Szkoci mają bardzo charakterystyczne podejście do tego typu muzyki, bardzo odmienne od swych południowych sąsiadów z Anglii. Słychać to na przykładzie takich zespołów jak Dirty Rose, niedawno omawiany Thrashist Regime oraz właśnie Amok. Mimo obecnego zachłyśnięcia się sceny Nową Falą Thrashu i klimatami retro, te zespoły nie patrzą cielęcym wzrokiem w stronę Bay Area z lat osiemdziesiątych oraz w stronę germańskich thrashowych najeźdźców. "Somewhere In The West" jest kolejnym tego przykładem. Nie jest to thrash metal grany na modłę old-schoolowej szkoły. Mamy tutaj dużo nowoczesnych rozwiązań, zwłaszcza w sekcji wokalnej, lecz także aranżacje riffów korzystają z nich pełnymi garściami. Słychać, że chłopaki z Amok są pod wielkim wpływem późniejszego okresu działalności Anthrax. Zwłaszcza "Persistence of Time" i "Sound of White Noise". Wokal przypomina kondycję Michaela Coonsa na ostatnim albumie Laaz Rockit. Wokalista co jakiś czas popada w dziwne soft rockowe wycieczki wokalne, które razem z muzyką pasują jak pięść do oka. "Creature of Habit" jest jednym wielkim dysonansem poznawczym między thrash metalową muzyką i dziwnymi wokalizami, które nie dość, że brzmią na wymuszone, to jeszcze wpadają w tak dziwaczne rejony, że aż nie wiadomo czy to wszystko było rejestrowane tak na serio. Gitary brzmią jakby były nagrywane na bardzo małym sprzęcie. Brakuje im mocy i stosownego metalowego brzmienia. Nawet podpierdujące bzyczenia Razor na sławnym "Evil Invaders" mają więcej mięsa w sobie niż to zdigitalizowane brzmienie Amok. Album przelatuje w swym koślawym locie koszącym i nie pozostawia wiele śladu za sobą. Muzycy starają się pokazać od jak najlepszej strony, jednak wszystkie zwrotki w utworach brzmią niemal tak samo, różniąc się jedynie od siebie dziwnymi czystymi, melodyjnymi zaśpiewami o których wspominałem. Perkusista nie ma zbytnio pomysłu na urozmaicenie swej gry. Bas ginie w miksie, choć są momenty, gdy jest czasem słyszalny. Więcej pozytywnego można powiedzieć o pracy gitar, jednak ich brzmienie jest bardzo płaskie, cyfrowe i skutecznie rozkłada wszelkie wzloty i smaczki, które znajdują się w segmencie kompozycyjno-aranżacyjnym. (3)

ży traktować jako sporą ciekawostkę. Projekt ten w 2009 roku założył wokalista Daniele "Bud" Ancillotti znany z legendy włoskiej sceny Strana Officina, a do składu dokooptował swego brata, basistę Sandro "Bid" oraz syna Briana grającego na garach. Familię wsparł jeszcze gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani i w tym składzie zespół działa do dzisiaj. W 2012 roku ukazała się ich debiutancka EP "Down This Road Together", a w tym roku nakładem Pure Steel Records pojawił się pełnowymiarowy album. Muzyka prezentowana przez Włochów to zgrabne połączenie heavy metalu z elementami hard rocka. Słychać wpływy Judas Priest, Saxon, Accept, czuć ducha lat '80, brzmienie ma odpowiednią moc, a płyty słucha się bardzo dobrze. Mamy tu zarówno ogniste heavy metalowe killery jak "Bang Your Head", "Devil Inside", którego zwrotki kojarzą mi się z The Sisters of Mercy (!) oraz "Warrior", ale też heavy rockowe "Victims of the Future", "Legacy of Rock" i "I Don't Wanna Know". Nie zabrakło też całkiem udanej balladki w postaci "Sunrise". Co więc jest nie tak, że nie pozwala na wystawienie wyższej oceny? Otóż chodzi o same utwory, które pomimo tego, że odbiera się je bardzo dobrze to jednak są trochę zbyt siermiężne, a melodie i riffy przewałkowane przez milion innych kapel. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to heavy metal i nie ma miejsca na oryginalność jednak w tym przypadku naprawdę słyszałem już wcześniej te wszystkie motywy tyle, że na innych płytach innych zespołów. Jednak nie zmienia to faktu, że lubię ten krążek i słucham go bardzo często. Doskonale się nadaje jako podkład do ćwiczeń, jazdy samochodem czy innych codziennych czynności. Tak więc jeśli lubicie nieskomplikowany, prosty jak w mordę strzelił heavy metal/rock i sracie na oryginalność to pewno ta płytka przypadnie wam do gustu. (4) Maciej Osipiak

Angel Sword - Ripping the Heavens 2013 Self-Released

Aleksander "Sterviss" Trojanowski Ancillotti - The Chain Goes On 2014 Pure Steel

Zespoły rodzinne w heavy metalu nie trafiają się często, więc Ancillotti nale-

104

RECENZJE

W heavy metalu nie zawsze ci, którzy mają największe zaplecze oraz największe środki, tworzą najlepszą muzykę. Cała magia oraz moc cięższej muzyki polega na tym, że może ją tworzyć każdy, kto ma wizję, chęć, szczyptę talen-

tu i motywację. Nie zawsze są to najbardziej znane i największe nazwy. Nieraz zupełnie nieznany zespół udowadniał, że w heavy metalu nie zagrano jeszcze wszystkiego. Dlatego z dużym zainteresowaniem podszedłem do debiutanckiej epki fińskiego zespołu Angel Sword. Pierwszy rzut oka na okładkę i już wiem, że to nagranie nie może być złe. Prosta, kiczowata kreska, którą nakreślono wizję batalii u niebiańskich wrót, cieszy oko, a dzierżący miecz i cekaem anioł ze skrzyżowanymi pasami amunicji na nagim torsie, który bryluje na pierwszym planie, to już absolutny szczyt heavy metalowej demolki. Okładka przygotowuje nas bardzo dobrze na to, co zastaniemy w środku - heavy metal w zadziornym, rock'n'rollowym stylu na modłę Tank, Black Axe oraz Motorhead. Brudne gitary i bas, którym towarzyszy zachrypnięty wokal. Na "Ripping the Heavens" składają się cztery treściwe kompozycje. Imprezowy klimat towarzyszy nam przez całą długość tego nagrania. Pierwszym utworem jest "Slave to the Groove" rozpoczynający się leciutkim, zwiewnym intro, by następnie w nas uderzyć brudnym heavy metalowym lewym sierpowym. Z motorheadowego feelingu wybija się zadziwiająco melodyjny i głośny refren. Elektryzujące gitary idealnie współgrają ze zdartym wokalem i idącymi mu w sukurs chórkami. Następujący po nim "Bombs Over Heaven" ma mocno tłumione riffy całkiem mocno przypominające wczesne numery Saxon. Choć jest to udany utwór, to jest to najmniej porywająca kompozycja na całym wydawnictwie. Nie można tego natomiast powiedzieć o świdrującym na wylot swoimi southern rockowymi leadami "Gamble or Die". Ten wzbogacony w liczne dysonansy utwór pędzi do przodu, zostawiając za sobą przypalony asfalt. Wokalista brzmi tutaj niczym zarzynany na autostradzie dwusuwowy silnik. Prosta, ale chwytliwa gra solowa dopełnia pełnie heavy metalowej rozróby. Ostatni utwór to trwający dwie i pół minuty "Louder than God". Ta kompozycja stanowi bardzo ciekawy twór, gdyż spotyka się tutaj AC/DC z... Venom. To w jaki sposób wybrzmiewa demoniczny zakrzyk "so let this be heard / we're ripping the heavens 'till justice is served" w tym utworze od razu nasuwa skojarzenia ze sławnym "lay down your soul to the gods rock n roll" z "Black Metal" Venom. Mimo krótkiego czasu trwania utworu, udało się tam muzykom włożyć parę fajnych przejść oraz klimatyczną, choć niewyszukaną solóweczkę. Produkcja "Ripping the Heavens" brzmi bardzo fajnie. Wszystkie instrumenty żyją i brzmią znakomicie. Co prawda gitary mogłyby mieć trochę więcej przesteru. Muszę przyznać, że Finowie bardzo ciekawie zorganizowali swoje pomysły na riffy oraz solówki. Wszystko jest bardzo dobrze dobrane i umiejętnie ze sobą połączone. Czasem można odnieść wrażenie, że jest za mało różnorodnie, zwłaszcza przy zwrotkach. Jednak nie można narzekać na za małą liczbę riffów, gdyż muzycy w swoje proste, rock'n'rollowe kompozycje wstawili bardzo dużo przejść i interesujących przebitek. Dużym minusem jest w sumie to, że zanim się człowiek obejrzy, trafia na koniec tego nagrania. Naprawdę można to było pociągnąć ciut dłu-

żej, bo dwanaście minut to naprawdę wręcz skandalicznie mało. Punktując dalej słabsze strony - dźwięk instrumentów jest momentami za mało przestrzenny. Tę pustkę jednak wypełnia chropowaty wokal z zarżniętego alkoholem gardła. Na podsumowanie - Angel Sword to fajna, konkretna heavy metalowa bardacha, sypiąca żwirem i brudem na lewo i prawo. To czego zabrakło na "Ripping the Heavens" to przekręcenia gałki z gainem trochę bardziej w prawo, trochę większej ilości oryginalności oraz tego, że jednak dwanaście minut to trochę za mało, by zadowolić apetyt słuchacza. Z niecierpliwością więc czekam na więcej. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Apocalyptica - Wagner Reloaded 2013 BMG

W drugiej połowie lat 90-tych czterech wiolonczelistów debiutowało płytą z coverami Metalliki. W kilka lat później metalowych wiolonczelistów zostało trzech, a do składu dołączył nawet perkusista. Płyty studyjne z własnymi kompozycjami miały nawet gościnne udziały wokalistów i wokalistek. W sześć albumów studyjnych później od czasu pamiętnego trybutu dla Metalliki, Apocalyptica wydaje niezwykłą koncertową płytę poświęconą... Ryszardowi Wagnerowi. 22 maja 2013 roku minęła dwusetna rocznica urodzin kompozytora, a Gregor Seyffert choreograf i tancerz poprosił Apocalyptikę aby towarzyszyli mu podczas serii spektakli poświęconemu dziewiętnastowiecznemu twórcy operowemu. Nie miały to być zagrane na nowo kompozycje niemieckiego kompozytora, a raczej oparte na jego dziełach reinterpretacje. Nie miały to być jego utwory, a utwory na bazie jego twórczości i życiu. Niezwykły koncept został w niedługim czasie przerobiony na płytę koncertową, zawierającą zupełnie nową muzykę Apocaliptyki. Znamienny jest też fakt, że koncert został zarejestrowany w Lipsku, miejscu urodzenia Ryszarda Wagnera. Toppinen powiedział, że wzięli elementy z życia i twórczości Wagnera i przearanżowali. Tak naprawdę jednak jest to zupełnie nowa muzyka inspirowana jedynie Wagnerem. Chodziło bowiem o stworzenie czegoś w rodzaju filmowego soundtracku, w tym wypadku przeznaczonego na scenę opery. Co więcej jest to właściwie powrót do korzeni Finów, czysto instrumentalna muzyka, w której nie ma miejsca na wokal, stała się swoistym hołdem dla fanów, przede wszystkim tym starszym, którzy mieli za złe Apocaliptyce, że w ich muzyce znalazło się miejsce na liryki. Dodaje też, że wielokrotnie byliśmy pytani czy zrobimy kiedyś tego rodzaju projekt, ale po raz pierwszy poczuliśmy, że jest to właściwy moment. To było jak pisanie mu-


zyki do filmu, który nigdy nie powstał. Miałem listę pomysłów Gregora i fragmentów, które musieliśmy zawrzeć. Musiałem wziąć pod uwagę wszystkie długie sceny i rozpisać to na muzykę, która zawarłaby nie tylko ducha Wagnera, ale i nasz styl. Musiałem wziąć pod uwagę też ten aspekt, że będziemy to wykonywać na żywo z orkiestrą, chórem i ponad setką tancerzy. Projekt stał się spektaklem opowiadającym o życiu i dziele wybitnego kompozytora. Toppinen krótko po realizacji tego projektu zauważył także, że po siedemnastu latach poczuł się wolny, mógł zrobić coś nowego i niezwykle inspirującego. Uzyskaliśmy świadomość, że możemy zrealizować coś więcej niż tylko zwykły album. "Misja niemożliwa" stała się "Misją zakończoną", a my mamy nowy cel, który być może uzyska odzwierciedlenie w kolejnym albumie. Przyjrzyjmy się zatem, czy też przysłuchajmy muzyce zawartej na tym albumie. Otwiera ją "Signal", mroczny jak gdyby burzowy ton, a następnie niezwykle tajemnicze, równie niepokojące rozwinięcie w znakomitym "Genesis", które z kolei po burzy oklasków przechodzi w "Fight Against Monsters". Początkowy dość lekki, ale marszowy fragment, rozwija się do ciężkiego epickiego motywu, który dosłownie wprawia w osłupienie. Wiolonczele i perkusja brzmią tutaj nie tylko spójnie, ale i groźnie, a kiedy dołącza do nich orkiestra ma się dosłownie wrażenie uczestniczenia w walce potężnych demonów, potworów i ludzi, którzy usiłują się przed nimi wyzwolić. Cudownie to brzmi, ale jestem przekonany, że spektakl musiał być jeszcze bardziej niezwykły. Uspokojenie przychodzi w początkowym fragmencie kolejnego utworu "Stormy Wagner", wietrznej i lirycznej warstwie muzycznej, jak gdybyśmy unosili się nad polem bitwy i wraz z Walkyriami oglądali to, co zostało i nagle znów wchodzą szybsze, marszowe, mroczne tony, epickie i pompatyczne, ale w żaden sposób nie przedobrzone. Gdzieś przemykają nawet skojarzenia z przeróbkami utworów Metalliki, ale nie jest to właściwe skojarzenie. Wraz z trzaskiem piorunów, które kończy utwór poprzedni i rozpoczyna kolejny, poznajemy kolejnego bohatera oper Wagnera, "Latającego Holendra". Najpierw przepiękna introdukcja orkiestry, a następnie potężne uderzenie wiolonczel i perkusji. Fantastycznie zostało ze sobą połączone klasyczne elementy wagnerowskiej muzyki z ciężkim metalowym feelingiem, budowanym wszak jedynie za pomocą perkusji i pociągnięć smyków po wiolonczelach! Będąc już na pełnym morzu przychodzi czas na uśpienie naszej czujności, "Lullaby" czyli kołysanka skonfrontowana z wcześniejszą dawką emocji jest naprawdę czymś wielkim. Liryczny, funeralny i przejmująco smutny początek rozpisany na orkiestrę nie tylko uspokaja, ale także daje do zrozumienia jak kruche jest życie, zwłaszcza w twórczości Wagnera. Gdzieś przemykają skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Nightwish czy Tuomasa Holopainena i nie są to z kolei skojarzenia zbyt odległe. Jestem przekonany, że i tam można zanelźć nawiązania do Wagnera właśnie. Kapitalnie ten utwór przechodzi w kolejny orkiestrowy, nieco bardziej wesoły "Bubbles", w którym niemowlak płaczący na końcu poprzedniego dorasta na naszych oczach i cieszy się na widok kolorowych bąbelków. Wiele bym dał by zobaczyć to, jak zostało to pokazane w ramach spektaklu. Intrygujący jest początek kolejnego utworu, który rozpoczyna fragment "IX Symfonii" Beethovena. Powiecie, że to pe-

wnie przesłyszenia albo pomyłka Apocaliptyki, nic bardziej mylnego. Mistrzem Wagnera był właśnie Bethoveen i słynął z interpretacji jego dzieł, a ten utwór zatytułowany "Path of Life" ma zdaje się pokazać właśnie to zamiłowanie Wagnera do Bethoveena. Przepiękne nawiązanie, które po kolejnej burzy oklasków wraca do niepokojących, mrocznych dźwięków. "Creation Of Notes" prezentujący zapewne proces twórczy Wagnera, który po spotkaniu ze swoim mistrzem przystąpił do spisania swojego kolejnego dzieła. Kolejny raz fantastycznie zostały tutaj połączone dźwięki klasycznej orkiestry z ciężkimi wiolonczelami i świetnie uzupełniającą całość perkusją. Po nim przechodzimy w kolejną smutną i bardziej liryczną kompozycję jaką jest "Running Love". Zawierającą zapewne nawiązania do "Tristana i Izoldy" jest tutaj czymś w rodzaju ballady, pięknej i ujmująco zaaranżowanej. Jest jak taniec dwojga kochanków, których za niedługa chwilę śmierć rozdzieli na zawsze i bezpowrotnie. Zaraz po rozstaniu mamy kolejny cud narodzin w "Birth Pain", liryczny i smutny dotyczy jednak bardziej jeszcze jednej refleksji nad życiem jednostki, choć przychodzi na świat nowy człowiek, bólem jest to, że będzie musiał żyć, cierpieć tak samo jak cierpieli ludzie przed nim. Zbliżając się do końca tej niesamowitej konceptualnej płyty o Wagnerze, czeka nas jeszcze podzielona na dwie części suita "Ludwig". Wpierw "Wonderland" o zdecydowanie szybszym i ponownie mroczniejszym, metalowym wydźwięku i fantastycznie pokazująca kunszt Apocalyptiki. Następnie "Requiem" które otwiera kończący poprzedni utwór ulewa. Znów jest lirycznie i smutno. Zakończenie podróży tak Wagnera jak i wszystkich jego herosów i heroin - ale to jeszcze nie jest koniec. Niemal w tym samym miejscu, gdzie kończy się "Requiem" rozpoczyna się "Destruction", złożonej z przepięknej deszczowej melodii wygrywanej na fortepianie i smyczkowego podkładu. Widowisko musiało być naprawdę niezwykłe i zapewne dużo obszerniejsze niż niemal godzinna płyta Finów. Luźno powiązana z dziełami i życiem Wagnera płyta jest niezwykła i rewelacyjnie pokazująca nie tylko geniusz Wagnera, ale także pokazująca niesamowitą wszechstronność i talent Apocalyptiki. Sądzę, że to nie tylko płyta dla fanów tej grupy, ale także zdecydowanie warta uwagi dla wielbicieli twórczości niemieckiego kompozytora, muzyki klasycznej i oper. Wagner na pewno jest zadowolony, że jego muzyka wciąż inspiruje i przypuszczam, że z dumą uściskałby dłonie muzyków grupy Apocalyptica, która jest w znakomitej formie i jeszcze nie jednym nas zaskoczy. (6) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Arakain - Adrenalinum 2014 Popron

Czescy weterani ani myślą o odcinaniu kuponów od świetlanej przeszłości, regularnie wydając kolejne albumy studyjne, nie zapominają też o materiałach koncertowych. "Adrenalinum" to już 18 krążek z premierowym materiałem tej praskiej grupy i jej fani na pewno nie będą rozczarowani jego zawartością. Jiri Urban i spółka potrafią bowiem w perfekcyjny sposób łączyć thrash i speed z bardziej klasycznym podejściem do metalu i urokliwymi, wpadającymi w ucho melodiami, szczególnie dobrze sprawdzającymi się na koncertach. A ponieważ na płytę trafiło aż 13 utworów, to jest z czego wybierać i kilka pe-

rełek można na "Adrenalinum" wyłowić. Pierwsza to speed/powerowy cios w postaci utworu "Adrenalin", po którym grupa serwuje bardziej thrashowy, równie dynamiczny "Malej vrah". Bardziej przebojowe wcielenie grupy to melodyjny rocker "Nic nerikam", lżej brzmiący "V rade" i klimatyczna ballada "Vesmirny korab", ale agresji i szybkości też na tej płycie nie brakuje. Wokalista Honza Toužimský momentami ociera się wręcz o growling ("Mala a ztracena", "Dalsi nic, co slychavam"), ostre riffy królują w "Cernobily svet" czy "Rozsudek", co podkreśla konkretna, uwypuklająca atuty grupy produkcja. Co prawda jak dla mnie zespół mógł sobie darować utwór "Tisic krat", naszpikowany nowocześnie brzmiącą elektroniką, niezbyt pasującą do całości tego materiału, ale widać muzycy mieli taki pomysł na tę właśnie kompozycję - może to ich ukłon w stronę młodszego pokolenia słuchaczy? Wątpię, by zainteresowało się ono w szerszym stopniu "Adrenalinum", ale fani zespołu na pewno docenią tę płytę, zresztą nie od dziś Arakain cieszy się w ojczyźnie kultowym statusem. (4,5) Wojciech Chamryk

Axel Rudi Pell - Into The Storm 2014 SPV

Axel Rudi Pell jaki jest, każdy widzi. Może i częściej bliżej mu do solidnego rzemieślnika niż natchnionego wirtuoza - geniusza, ale momenty przebłysków też mu się zdarzają. A w sytuacji, gdy jego gitarowy mistrz Ritchie Blackmore chyba już na dobre zapomniał o graniu ciężkiego rocka, zaś Michael Schenker czy Y. J. Malmsteen obniżyli loty, to właśnie Pell broni honoru gitarowych wymiataczy z klasycznym, hard rockowym sznytem. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale niemiecki gitarzysta generalnie trzyma poziom. Najnowszy jego album "Into The Storm" jest całkiem niezły, w czym również zasługa towarzyszącemu soliście zespołu. Basista Volker Krawczak gra z Pellem od czasów grupy Steeler, zaś świetny wokalista Johnny Gioeli i klawiszowiec Ferdy Doernberg liczą swój staż w grupie od 1998r. Nowym nabytkiem jest tylko perkusista, ale nie byle jaki, bowiem jest nim sam Bobby Rondinelli, znany chociażby z Black Sabbath czy Rainbow. Nie wiem czy właśnie to zainspirowało Pella, ale rozpędzony "Burning Chains" to niemal utwór Rainbow z przełomu lat 70-tych i 80-tych, zresztą w gitarowych solówkach, chociażby w "Long Way To Go" też nie brakuje nawiązań do gry lidera Tęczy. Mamy też liczne gitarowo-organowe dialogi ("Touching Heaven", "Changing Times"), klimaty bliższe heavy metalu lat 80-tych ("To-

wer Of Lies") czy progresywny w formie, wielowątkowy i epicki utwór tytułowy. W pięknej balladzie "When Truth Hurts" Pell po raz kolejny udowadnia, że Blackmore ma w nim godnego następcę, z kolei przeróbka "Hey Hey My My" Neila Younga jest dość zaskakująca, bo ten ostry, zadziorny i riffowy numer w interpretacji Pella stał się piękną, opartą na partii fortepianu balladą, z targanym emocjami śpiewem wokalisty. Ale nie tylko dla tego coveru warto sprawdzić "Into The Storm". (5) Wojciech Chamryk

Battery - Armed with Rage 2014 Punishment 18

Po okładce płyty i po logo zespołu od razu można się domyślić z czym mamy do czynienia na tym albumie. Będzie agresywnie, szybko, siermiężnie i thrashowo do bólu. Można rzec, że w istocie tak jest, jednak nie jest to do końca takie oczywiste. Najsampierw wita nas niezmiernie kiczowata okładka, stylizowana na typową, drugoligową thrashową oprawę. Czego to na niej nie ma. Na pierwszym planie mamy wielki młyn, zawieruchę pełną mordobicia. wśród postaci w nią zaangażowaną, oprócz standardowych długowłosych kataniarzy, pojawia się nawet postać ubrana jak droogowie Alexa z "Mechanicznej Pomarańczy" Stanleya Cubricka. Na dalszym planie mamy piramidę Iluminatów, latające rakiety oraz kominy fabryk, z których wydobywają się czarne wyziewy. Praca, która znalazła się na okładce płyty to dzieło Andreia Bouzikova, który bardzo umiejętnie naśladuje styl Eda Repki. Właściwie jedyna wskazówka mówiąca o tym, że nie jest to praca Eda Repki, to brak jednej głównej postaci na okładce - motyw, który Repka stosuje w niemal każdej stworzonej przez siebie pracy. Nie należy przy tym zapominać, że sam Andrei jest legendą nowofalowego thrashu. Jego okładki znajdują się na płytach Municipal Waste, Hellbringer, Hatchet, Violator, Toxic Holocaust, Vektor i wielu, wielu innych kapel. Przejdźmy do zawartości krążka. W warstwie muzycznej usłyszymy dużo brudnego, pierwotnego thrash metalu. Podobieństwo do bliźniaczych załóg Bio-Cancer i amerykańskiego Eliminatora narzuca się samo przez się. Po bliższym zapoznaniu się z muzyką duńskiego Battery można do inspiracji dorzucisz szczyptę Rigor Mortis i Protector. Trzeba przyznać, że wokale mogłyby być lepsze. Wokalista zdziera sobie gardło i słychać, że nie ma najlepszego wrzasku, jednak wciąż daje radę w większości utworów. W swych wyższych partiach wokal brzmi nieco podobnie do zaśpiewów z których znany był Stacy Andersen na pierwszych płytach Hallows Eve, brakuje jednak temu wszystkiemu kunsztu i rysu wykańczającego. Z kreatywnością kompozycji jest różnie. Z jednej strony mamy całkiem nieźle dopracowane utwory, z drugiej mamy na przykład takie "Indirect Oppression", które nie dość, że jest kwadratowe do bólu, to jeszcze męczy w kółko te same riffy. Można to było lepiej dopracować. Samo brzmienie jest godne i autenty-

RECENZJE

105


cznie może się podobać. Bardzo fajny, metaliczny bas oraz lekko garnkowaty werbel. Do tego bardzo mięsiste i tłuste gitary, których struny nie mają nawet czasu, by odsapnąć. Kapela definitywnie ma potencjał, a debiutancka płyta zdecydowanie przypomina brzmieniem i kompozycjami, stary zasuszony thrash z rocznika 1985. Swobodnie można rzec, że podstawy zostały już opanowane. Teraz przychodzi czas na wypracowanie tego "czegoś" w swoim brzmieniu, co pozwoli na odróżnienie Battery od tysięcznych zastępów podobnych kapel. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Battleaxe - Heavy Metal Sanctuary 2014 SPV

Steamhammer niedawno wypuścił reedycję genialnego debiutu Brytyjczyków. Szkoda, co prawda, że kiczowata okładka genialnego "Burn This Town" została zastąpiona przez nowszą, ładniejszą wersję, bo jednak mimo swej brzydoty żywiłem do tej pierwszej szacunek i pewną dozę nostalgii. Ta reedycja jednak była przedsmakiem dania głównego, czyli pierwszej od trzydziestu lat płyty studyjnej Battleaxe. Ze składu, który stworzył genialne rock'n'rollowe "Burn This Town" i "Power from the Universe" pozostali w zespole jedynie basista Brian Smith oraz wokalista Dave King. Już od samego początku, w którym witają nas pierwsze wersy tytułowego utworu, wiadomo, że nie będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry głos oznajmia przy akompaniamencie epickich organów w tle: "Behold the rock of ages! There stand the gates of steel! Where destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!". Niesamowite jak przez te wszystkie lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na pierwszych dwóch albumach Battleaxe był niezły, jednak teraz przechodzi sam siebie. Wokal w Battleaxe przypomina teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich rejonów. Najlepiej to jak Dave King brzmi na tym albumie można określić poprzez naszkicowanie wypadkowej połączenia Biffa Byforda z zadziornością Udo Dirkschneidera. Nie tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej manifestacji pieśni zagłady. Gitary i perkusja to prawdziwie wchodzące w krwioobieg metalowe narzędzia terroru. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji, świetnego brzmienia, genialnej pracy wszystkich instrumentów i doskonałych wokali, ten album ma jeszcze jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo prostych riffów i patentów, kompozycje posiadają znakomite aranżacje. Jest w nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz są w nie wstawione świetne patenty, które różnią się od przewodnich riffów. Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie są przestrzenne i niezwykle muzykalne. Doświadczymy tu niezwykle zadziornych i chropowatych gitar, skandujących refrenów i stalowych rzek płynnego ognia solówek. Album jest pełen prawdziwych rock'n'rollowych imprezowych hitów, które stanowią konkretną siłę uderzeniową bezpardonowego heavy metalu. Prawdziwie błyszczą

106

RECENZJE

fajne, choć w większości dość proste, lecz wciąż kunsztowne i pełne energii melodyjne motywy i solówki. Melodie dość często splatają się tutaj z miażdżącymi riffami. Dźwięczny motyw w drugiej połowie trwania "Shock and Awe" jest smacznym kąskiem dla każdego, który lubi urywający dupę metal starej szkoły. "A Prelude to Battle / The Legions Unite" jest świetnym hymnem z wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem. Pancerna pięść riffów już nie pędzi na złamanie karku, jak w większości utworów na płycie, lecz metodycznie i stopniowo dobija pozostałych na pobojowisku rannych. Bardzo udany imprezowy NWOBHM i to zarówno pod względem brzmienia produkcji jak i samych kompozycji. Płyta jest pełna energicznych przebojów, godnych każdego heavy metalowego party. Jest to jeden z najlepszych powrotów NWOB HM z ostatnich lat, ustępujący jedynie ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie. Riffy są tak świetnie dobrane, że spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach z okresu najlepszych płyt Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy! Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie wyrazistą okładką czai się prawdziwa nawałnica brytyjskiego metalu, gotowa spuścić niezłe lanie każdemu, kogo napotka na swej drodze. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Blackbird - Of Heroes And Enemies 2014 Pure Rock

AC/DC wiecznie żywe, można śmiało zakrzyknąć po wysłuchaniu debiutanckiego albumu niemieckiej grupy Blackbird. Praktycznie w każdym utworze mamy bowiem patenty charakterystyczne dla piewców hard rockowego boogie i ciężkiego rock 'n' rolla, czasem tylko doprawione rozwiązaniami kojarzącymi się z inną legendą, tj. Rose Tattoo, bądź nurtem nowego-starego retro rocka i kapelami pokroju Airbourne. Jest więc żywiołowo, dynamicznie, surowo i ostro. Do tego śpiewający gitarzysta Angus (sic!) Dersim wielce udatnie naśladuje manierę nieodżałowanego Bona Scotta, wycinając przy tym siarczyste solówki. Najlepiej wypada to w szybkim "Fire Your Guns", wolniejszym "Not About You", rozpędzonym numerze tytułowym, piekielnie chwytliwym "Ride With The Rockers" oraz mrocznym "Devil's Soul". Niestety nie wszędzie jest tak różowo, bo mamy też na tej płycie nijakie refreny ("Dusk Till Dawn"), coś na kształt niezbyt udanej ballady ("Deuce") oraz próbę stworzenia mainstreamowego hitu, którego nie ratuje nawet piękna "Bonowska" barwa ("Hero"). Jednak nawet pomimo tych mankamentów "Of Heroes And Enemies" zaciekawi zarówno zwolenników ostrego, melodyjnego rocka jak i fanów AC/DC. (4) Wojciech Chamryk Bloodride - Bloodmachine 2014 Violent Journey

Nazwa Bloodride obijała mi się parokrotnie o oczy i uszy, ale moja wiedza na temat tego zespołu kończyła się na

świadomości tego, że jest z Finlandii i gra thrash. "Bloodmachine" to ich druga płyta, a zarazem mój pierwszy raz z ich muzyką. I jak na ten pierwszy raz było bardzo ok. Potężny, agresywny oldschoolowy thrash metal ubrany w dzisiejsze brzmienie wali prosto w ryj, łapie za kark i nie chce puścić. Słychać tu sporo z Destruction, Sacrifice, trochę Dark Angel czy starej Sepultury. Do największych plusów można z pewnością zaliczyć grę gitarzystów. Duet Simo Partanen/ Teemu Vahakangas masakruje nas naprawdę znakomitymi, potężnymi riffami, a i sola też trzymają poziom. Niektóre motywy wychodzące spod ich paluchów wkręcają się bardzo konkretnie w łeb. Basik też spełnia swoją rolę dodając tej muzyce ciężkości i będąc solidnym podkładem pod wiosła. Natomiast mały minus dla wokalisty i bębniarza. Nie zrozumcie mnie źle, obaj są bardzo poprawni, ale niestety tylko poprawni. Gdyby byli o poziom wyżej to ten album mógłby mordować. Jyrki Leskinen dysponuje potężnym i brutalnym rykiem, ale śpiewa dość jednowymiarowo. Podobnie perkusista Petteri Lammassaari, który dobrze napędza całą machinę, gra równo i mocno, ale trochę zbyt jednostajnie. Przez to czasem wkrada się uczucie lekkiego znużenia. Więcej urozmaiceń w tych dwóch punktach i byłoby doskonale. "Bloodmachine" to dość równa płyta, ale mnie wychłostały przede wszystkim "Taken Over" z chóralnym refrenem, przy którym nie sposób nie nakurwiać łbem oraz potężny strzał w mordę w postaci "Massacre my Icons". Gościnnie w ostatnim na płycie "Fight the Fear" zaryczał Mika Luttinen z niesławnej bandy zboczeńców Impaled Nazarene. Trochę jestem zły na Bloodride, bo słychać, że mają ogromny potencjał, ale jakby troszkę nie mogli go wykorzystać. Gdyby tak było to piałbym z zachwytu, ale "Bloodmachine" i tak mi się podoba jak cholera i ciężko mi przestać jej słuchać. Podobno debiut był lepszy, więc jestem zmuszony, by go jak najszybciej zdobyć. (4,8) Maciej Osipiak

nych wydawnictw, które ustawiły ten zespół w drugiej, a może nawet i pierwszej lidze, jeśli chodzi o power metal. Stęskniłem się za mocniejszym uderzeniem, a przede wszystkim, za graniem melodyjnym i godnym zapamiętania. Niestety ostatnie wydawnictwa Brainstorm do takich nie należały. Czy nowy album "Firesoul" to nadzieja na coś lepszego? Może powrót do korzeni? Takie myśli zrodziły się w momencie spojrzenia na okładkę, która wygląda podobnie do tej zdobiącej "Soul Temptation". Materiał jednak nie tak łatwo jest porównać. Jasne, Brainstorm nie zamierza udawać kogoś kim nie jest, tak więc słychać od samego początku, że trzyma się swojego stylu. Jest to dalej power metal, agresywny, melodyjny, nieco amerykański, wciąż na solidnym poziomie. "Firesoul" ma potencjał na bardzo dobry album, ale nie został w pełni wykorzystany - znajdziemy na nim soczyste i drapieżne brzmienie, nie brakuje na nim ostrych zagrywek Torstena i Milana, ani mocnego uderzenia. Momentami górę bierze toporność czy monotonność i wtedy robi się nie ciekawie. Ozdobą muzyki Brainstorm wciąż jest wokalista Andy B. Franck, który ma mocny i doniosły głos, a jego ukłony w stronę Bruce'a Dickinsona można uznać za zaletę. Pisząc o monotonności miałem na myśli takie momenty jak "Recall The Real", które działają na nie korzyść Brainstorm. Słaby, nijaki utwór, który jest tylko wypełniaczem. Drugim takim zbędnym kawałkiem jest "The Choosen". Rockowy "...and I Wonder" też wydaje się na krążku zbyteczny. Zastanawiacie się gdzie w tym potencjał? Album poza tymi trzema utworami ma całkiem udany materiał, zwłaszcza jeśli ma się ochotę na agresywny, drapieżny power metal, z lekkim nowoczesnym feelingiem. Już otwieracz "Erased By The Dark" wprawia słuchacza w dobry nastrój i pozwala mieć nadzieje na całkiem udany album. Troszkę brzmi to jak skrzyżowanie Firewind i Nightmare, ale przecież nie pierwszy raz Brainstorm gra ciężej i drapieżniej. W podobnej stylizacji utrzymany jest tytułowy "Firesoul". Jednak zespół osiąga szczyt swoich możliwości w rozpędzonym "Shadowseeker" czy przebojowym "Feed Me Lies". No i jest jeszcze znakomity "What Grows Inside", który przenosi nas do najlepszych lat Brainstorm i można rzec, że to jest definicja stylu niemieckiej formacji. Może "Firesoul" nie jest najlepszym albumem w historii Brainstorm, ale z pewnością znakomicie oddaje stare czasy i pokazuje, że kapela wie jeszcze jak grać mocny power metal. Jest kilka niedociągnięć, słabych momentów, ale i tak całościowo jest to najlepszy krążek od czasów "Downburst", a może i nawet właśnie "Soul Temptation"? Bardzo udany album, który pokazuje, że zespół jeszcze stać na porządne wydawnictwa, które nie są przekombinowane i nijakie, jak to miało miejsce przy ostatnich produkcjach. Warto sięgnąć po "Firesoul". (4,5)

Brainstorm - Firesoul

Łukasz Frasek

2014 AFM

Kiedy w połowie lat 90-tych dał o sobie znać boom na power metal, nagle powstało wiele formacji, które chciały poszerzać ten gatunek muzyczny. Do tego licznego grona na pewno należy zaliczyć niemiecką formację Brainstorm. Choć powstała pod koniec lat 80-tych, to jednak ich przygoda z power metalem na dobre rozpoczęła się w 1997 roku. Można rzec, że ta kapela nie wie co to zmęczenie, nie wie co to złożenie broni i poddanie się. Ma na swoim koncie dziesięć albumów, w tym kilka, jakże uda-

Crystal Tears - Hellmade 2014 Massacre

Tradycji stało się zadość, bo po upływie czterech lat grecki Crystal Tears wydał nowy album zatytułowany "Hellmade". Nie dość, że jest to trzeci album tej formacji, która regularnie wydaje swoje krążki co cztery lata, to jeszcze jest to trzeci kontrakt płytowy podpisany z trzecią już wytwórnią płytową. Również po raz trzeci Crystal Tears zmienił wokalistę i tym razem został nim Soren Adamsen, który śpiewał w Artillery.


Sporo tych zmian, ale właśnie to nic nowego w przypadku Crystal Tears. Sam album to także nic nowego, bowiem zespół pozostaje wierny swojemu stylowi. Słyszymy więc mieszankę heavy/power metalu czyli tego, co zespół już grał w 1997 roku. W tej materii nie uświadczymy żadnych zmian, ale to akurat chyba dobry znak. "Destination Zero" choć brzmi znajomo, ma swój urok, wpływa na to ciężki riff, mroczniejszy klimat i przybrudzone brzmieni. Już na samym wstępie dobrze wypada Soren, ale to żadna nowość - to doświadczony i zdolny wokalista, który pasuje do takiego grania i do takiego tła. Poprzednie albumy nie grzeszyły ciekawymi kompozycjami, ale "Hellmade" ma już czym się pochwalić. Kostes i Mate stawiają na agresję, na mocne brzmienie riffów, to też często ocierają się nawet i o thrash metal. Słychać to w "Skies Are Bleeding". Nie brakuje też na albumie dobrych i godnych zapamiętania melodii, a jedną z nich słychać w "Out of Shadows", który brzmi jak mieszanka Iron Maiden i Helloween z okresu "Master of The Rings" czy "The Dark Ride". Znalazło się też miejsce na hard rockowe elementy, które się pojawiają w "The Devil Inside". Za najlepszy utwór można śmiało uznać rozpędzony "Violent New Me", który jest udanym miksem mrocznego power metalu i thrash metalu. Zmiany dobrze wpłynęły na Crystal Tears i może zespól powinien zaniechać zmian, iść dalej do przodu i nie tracić już więcej czasu na zmiany personalne czy też szukanie nowej wytwórni. Może czas wziąć się w garść i iść za ciosem? Jest dobry, nowy start i teraz nie pozostaje nic, tylko szybko zacząć pracę nad kolejnym albumem. Może nie wszystko wyszło idealnie, może materiał nieco nierówny, może za mało hitów, ale to i tak udany powrót greckiej formacji po czterech latach. Oby następny album pojawił się znacznie szybciej. (3,9) Łukasz Frasek

Dark Forest - The Awakening 2014 Cruz Del Sur

Dosyć ciężki orzech miał do zgryzienia mózg tej angielskiej formacji, gitarzysta Christian Horton. Przed nagraniem "The Awakening" z Dark Forest odeszło dwóch ważnych muzyków, a mianowicie będący w składzie od samego początku gitarzysta Jim Lees oraz śpiewający na poprzednim krążku Will Lowry-Scott. Na szczęście ich zmiennicy wywiązali się ze swojego zadania doskonale, dzięki czemu trzeci album formacji jest zarazem jej najlepszym dziełem. W muzyce Dark Forest zawsze bazą był klasyczny heavy metal zagrany na brytyjską modłę i z dużą dawką melodii, ale dało też się wyczuć pewne

folkowe fascynacje. Nie inaczej jest i tym razem, jednak "The Awakening" jest jakby bardziej melancholijna i nostalgiczna niż "Dawn of Infinity". Słychać w tych dźwiękach jakąś tęsknotę i czuć taki refleksyjny klimat. Doznania te, poza pięknymi melodiami potęguje również głos Josh'a Winnarda, który śpiewa raczej wysoko i trochę chyba delikatniej niż poprzednik, jednak bardzo emocjonalnie, co doskonale pasuje do tych utworów. Tę część płyty reprezentują chociażby numer tytułowy, "Turning of the Tide" i "Immortal Remains". Nie brakuje tu też szybszych kawałków, w których słychać wpływy "żelaznej dziewicy", powalających znakomitą pracą gitarowego duetu. Nowy nabytek Dark Forest, Patrick Jenkins gra z Hortonem również w folkowym Grene Knyght dzięki czemu znają się doskonale i słychać tę chemię między nimi. Posłuchajcie takiego "Sacred Signs" i też to poczujecie. Muszę przyznać, że pierwsze kontakty z tym krążkiem były średnio udane. Muzyka wlatywała do głowy, ale po chwili stamtąd uciekała. Jednak coś mnie w niej na tyle zaintrygowało, że postanowiłem wysłuchać jej w większym skupieniu i wtedy zaskoczyło. Klimat tej muzyki wręcz mnie oczarował. Niby jest to po prostu melodyjny heavy metal, ale tak naprawdę muzyka Dark Forest jest niesamowicie głęboka, epicka i skłaniająca do refleksji. Przyczyniają się do tego również niebanalne, świetnie napisane teksty. Jestem tą płytą zauroczony i mam nadzieje, że wy też będziecie. (5,5) Maciej Osipiak

numery, jak mroczny "Mean Street City", mocarny, archetypowy wręcz "Day Of Doom" albo surowy, nawiązujący do Judas Priest ostatnich lat "Riders In The Sky". Warto posłuchać, ale nad kupnem tego CD jednak bym się zastanowił. (4) Wojciech Chamryk Demoriel - Soapfactory 2013 Self-Released

Biorąc pod uwagę fakt, iż panowie z Demoriel są Niemcami, okładka, jak i tytuł płyty, wydaje się trochę nie na miejscu. Fakt ten od razu rzucił mi się w oczy i usadowił z tyłu głowy, co nie pozwalało mi w stu procentach cieszyć się muzyką. Sama muzyka jednak zdaje się rekompensować nam tę infantylność. Od początku witamy się z dość ciekawymi aranżacjami. Otwierający "Agitator" wprowadza nas w bardzo ciemny klimat. Typowy death metalowy wokal przyjemnie współgra z thrashowymi riffami. Niewątpliwie na plus działa wyjątkowo dobre brzmienie gitary basowej, co jest ostatnio rzadkością. Niestety, z grubsza wszystkie kawałki brzmią podobnie i napisane są na jedno kopyto. Z potoku prawie nieróżniących się od siebie utworów da się wyłapać "Napalm Attack". Zabija nas swoimi miarowymi i krótkimi seriami z podwójnej stopy i nieco wojskowemu riffowi. Najdłuższy tytułowy kawałek - zapowiadał się bardzo obiecująco dzięki swojej długiej instrumentalnej partii, jednak szybko muzycy powrócili do typowego grania i nadszedł kres niespodzianek. Ogólnie płyta nie jest zła, choć widoczny jest mały spadek jakości, jakby koniec płyty dogrywany był bardziej na siłę i po to, by zapchać krążek. (3) Daria Dyrkacz

Deficiency - The Prodigal Child 2013 - Fantai'zic

Francuzi coraz częściej usiłują odznaczyć się na metalowym rynku muzycznym. Ich kolejnym "produktem", jest Deficiency, zespół młody, grający witalny nowoczesny thrashyk. Spod ich rąk właśnie wyszła druga płyta studyjna, "The Prodigal Child" i tym razem oferują nam aż 62 minuty energicznej muzy. Jako pierwszy atakuje nas kawałek tytułowy z rozbudowanym riffem przewodnim. Cały efekt psuje jednak nużący wokal, który staje się być dość poważnym minusem tego wałka. Wokalista sprawia wrażenie, jakby z całych sił usiłował przypominać śpiewaka z Trivium. Niestety, okazuje się to być niezbyt udana próbą. Fascynację Trivium śledzimy również w kolejnych utworach. Szczęśliwie "Unfinished" prezentuje się już nieco lepiej, nie tylko wokalnie. Najlepszym punktem materiału jest bez wątpienia "The Introspection of the Omnipotent". Zaczyna się bardzo spokojnie, tylko po to, by po chwili zacząć nami pomiatać. Da się nawet usłyszeć w nim troszkę akustycznej gitary. Reszta albumu nieco już bardziej odchodzi od dokonań Trivium, żeby przechylić się bardziej w stronę Machine Head. Całość kończy "The Curse of Hu's Hands", czyli ośmiominutowa jazda z dość rozbudowanym wstępem. Sumując, odbiór albumu "The Prodigal Child" psuje fakt, że każdy kawałek można porównać do innego zespołu. Mało jest na tej płycie samego Deficiency... (2) Daria Dyrkacz

Devil's Heaven - Heaven On Earth 2014 Helldiver

Devil's Heaven to szwedzki zespół grający melodyjnego hard rocka z elementami rocka progresywnego i ostrzejszego, tradycyjnego heavy metalu. Może sekstet z Malmö nie cieszy się jakąś oszałamiającą popularnością, ale tworzą go w większości starzy muzyczni wyjadacze, znani ze współpracy, m.in. z Karmakanic, Flower Kings, Majestic, Time Requiem, Space Odyssey czy Allen/ Lande. Przy takim bagażu doświadczeń i umiejętnościach nie ma tu więc mowy o przypadkowych dźwiękach czy pójściu na łatwiznę. Devil's Heaven trafia idealnie w gusta fanów hard 'n' heavy czy tzw. AOR, przedstawiając na "Heaven On Earth" zarówno rozbudowane, wielowątkowe kompozycje, aranżowane z progresywno-symfonicznym rozmachem (instrumentalny "Festung Europa", balladowy "Cold"), jak i klasyczny hard rock, inspirowany dokonaniami Deep Purple ("Touched By An Angel") czy Led Zeppelin ("Wine Me"). Są też nawiązania do siarczystego rock and rolla (monotonny jako całość, zdecydowania przydługi "Let It All Hang Out"), ale zdecydowanie najlepiej wypadają na tej płycie ostre, dynamiczne, stricte heavy metalowe

Diamond Lane - Terrorizer 2014 Self-Released

Ta amerykańska kapela z Los Angeles pogrywa sobie od kilkunastu lat melodyjny, archetypowy wręcz heavy metal, od czasu do czasu wydając własnym sumptem kolejne albumy. "Terrorizer" jest trzecim z nich i mamy na jego przykładzie możliwość dokonania dokładnej analizy degrengolady, która dotknęła przemysł muzyczny w tym kraju. Jest to bowiem płyta ze wszech miar udana, łącząca wszystko co najlepsze w klasycznym, dość ostrym heavy metalu ("The Enemy", "Cheating Death") i przebojowym hard rocku ("Hopeless Romantic"), nie uciekająca też, od w sumie typowych dla amerykańskich zespołów, źródeł inspiracji, jak blues rock ("Drift") czy podszyty Gunsami rock 'n' roll ("Life To Lose"). Tymczasem wydawcy jakoś nie wykazali zainteresowania, co jednoznacznie świadczy o tym, że show biz w USA sięgnął dna, mimo wciąż ogromnej popularności takiego grania, chociażby w rockowych stacjach radiowych. Może nie do końca pasują stylistycznie do większości utworów z "Terrorizer" wycieczki w stronę mrocznych, grunge'owych brzmień w stylu Alice In Chains ("Slow Destruction", "Kiss The Ring"), ale są one bardziej urozmaiceniem, świadczącym o wszechstronnych zainteresowaniach muzyków niż próbą zrobienia kariery na popularnym niegdyś stylu. Dlatego fani amerykańskiego hard 'n' heavy mogą bez wahania sprawdzić czy nawet zafundować sobie tę płytę, bez większego ryzyka wejścia na minę. (4,5) Wojciech Chamryk

Dizastor - After You Die We Mosh 2014 Self-Released

No proszę, młody zespół z samego serca thrash metalu, czyli z Bay Area. Dizastor istnieje od 2012 roku i do tej pory nagrał dwie epki i opisywany tutaj debiut. Podejrzewam jednak, że nie podzielą losu swoich słynniejszych i starszych kolegów i stanie się czymś więcej niż lokalnym zespolikiem im raczej nie grozi. Ogólnie całość ma fajny koncertowo-alkoholowy klimacik i podejrzewam, że na żywca robi niezłe spustoszenie wśród pijanych thrasherów. Połączenie starego Exodus i S.O.D. w wykonaniu Dizastor jednak nie powala. Oryginalności słownie zero, brzmienie typo-

RECENZJE

107


wo garażowe, a do tego pomimo, że te 16 numerów trwa tylko 37 minut to już po połowie zaczyna nużyć. Pojawiają się czasem ciekawe riffy, wokalista brzmi jak nieślubny syn Baloffa i Zetro, słychać radość grania. Do tego mają też jeden naprawdę znakomity numer w postaci "Down and Out", który kojarzy mi się ze starym Anthrax i takimi wałkami jak "Medusa". Na pewno jeśli kiedyś wrócę do tej płyty to tylko dla niego. No i jeszcze te exodusowe chórki. To są plusy. Jednak ogólna monotonia całości i powtarzanie wciąż tych samych patentów nie zachęca do ponownego sięgnięcia po ten krążek. Podsumowując jest to bardzo przeciętny materiał, który pewnie sporo zyskuje na koncertach. Tylko dla fanatyków łykających wszystko co ma naklejkę "Thrash". Reszta może sobie zdecydowanie odpuścić. (3) Maciej Osipiak

Edge Of Thorns - Insomnia 2014 Killer Metal

Melodyjny power metal wciąż miewa się dobrze, a Niemcy nadal jawią się jako naturalne zagłębie takich zespołów. Edge Of Thorns wpisuje się w ten nurt z nawiązką, zaś trzecim w karierze albumem "Insomnia" grupa powraca do pełnej aktywności po kilkuletniej wydawniczej przerwie. Słychać na tej płycie, że grają doświadczeni muzycy, a skoro zespół istnieje od 18 lat, można bez cienia przesady mówić o nich jako o weteranach europejskiej fali power metalu z lat 90-tych ubiegłego wieku. Materiał też prezentuje się całkiem efektownie, bo niemiecki power metal charakteryzuje się odpowiednimi proporcjami melodii, ciężaru i dynamiki, zaś muzycy Edge Of Thorns chętnie dodają do niego inne elementy. Lubią na przykład ostry, drapieżny speed metal ("Dark Side Of The Line", "…Of Hearts That Burn"), klasyczny hard rock też jest im bliski (początek utworu tytułowego), a nazwa grupy nie na darmo została zaczerpnięta od jednego z albumów amerykańskich mistrzów technicznego metalu Savatage ("The 7 Sins Of Arthur McGregor"). Niestety muzycy czasem za bardzo na siłę próbują tworzyć rozbudowane, wielowątkowe kompozycje, gdy pomysłów na 7-8 minut zdecydowanie mają za mało ("A Caress Of Souls"), nie zawsze sprawdzają się też delikatniejsze bądź balladowe utwory ("…Is This The Way It Ends"), ale tak udane, zakorzenione w tradycji europejskiego metalu utwory jak "Walking Like A Ghost" zdecydowanie równoważą te, w sumie drobne, niedostatki. (4,5) Wojciech Chamryk E-Force - The Curse… 2014 Mausoleum

"Now let's Begin this perverse journey…" ogłasza wers kończący intro. Zaiste "The Curse…" jest podróżą na wskroś perwersyjną. Mamy tutaj do czynienia z trzecim albumem kapeli, którą założył były wieloletni basista Voivod - Eric Forrest. Dlatego nie należy się zdziwić, gdy usłyszymy fragmenty, które spokojnie mogłyby zostać nagrane na "Phobos" czy "Negatron". Nie należy jednak

108

RECENZJE

w E-Force szukać jednoznacznej kalki muzyki Voivod. Na "The Curse…" (gdyż na tę chwilę pod takim właśnie tytułem ma zostać wydana ta płyta, a nie, jak pierwotnie zakładano, pod "The Curse of the Cunt") znajdują się jego wpływy i owszem, jednak ich ilość jest umiarkowana. Poza tym progresja i technika to nie jedyne dodatki do muzyki E-Force. Na przykład w "Perverse Media" obok prostego thrashu w amerykańskim wydaniu zostały dodane jakieś dziwne metalcore'owe elementy. Po co? Nie wiadomo, jednak burzy to strasznie strukturę utworu. Reszta muzyki na "The Curse…" skupia się na szczęście jednak wokół innych klimatów. Podejście Erica Forresta do thrash metalu jest dość niejednoznaczne. Z jednej strony riffy są proste, z drugiej muzyka E-Force potrafi pokazać coś w miarę świeżego, a także interesującego. Problem stanowi jednak produkcja, dzięki której brzmienie basu oraz gitar jest średnie i niezbyt wyraziste. Nawet dobrze brzmiący gardłowy krzyk Erica nie ratuje brzmienia albumu. Szkoda, gdyż materiał zawarty na "The Curse…" może zainteresować niejednego fana niebanalnego podejścia do metalu. (3,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Eldritch - Tasting The Tears 2014 Scarlet

Po bardzo niepoważnym "Gaia's Legacy" panowie z Eldritch powrócili z nowym materiałem. Powiem szczerze, że bardzo długo zwlekałem z napisaniem recenzji do "Tasting The Tears", nie mogłem wyrzucić ze świadomości ich koszmarku sprzed trzech lat. W końcu się przełamałem… Uruchomiłem odtwarzacz i… pozytywnie się zaskoczyłem. "Inside You" zaczyna się spokojnymi, gitarowymi akordami, które z miejsca przeradzają się w chwytliwe riffy. Sam kawałek brzmi potężnie i szybko wpada w ucho (szczególnie refren). Dobre wrażenie robi też utwór tytułowy - polirytmiczne sekcje perkusyjne w połączeniu z klawiszami przypominają mi nieco twórczość zespołu Amaranthe. Nieźle wypadają też balladowe wariacje pokroju "Alone Again", czy melancholijnego "Iris". Na płycie możemy znaleźć też kilka metalowych petard, w których szczególnie wyróżnia się "Love From A Stone" oraz thrashowy "Something Strong". Sporo tych pochwał się nazbierało… Czyżby Eldritch wrócił na właściwy tor? Zespół wydał kilka niezłych albumów w trakcie swojej, długoletniej działalności ("Portrait of the Abyss Within", czy "El Nino"), a "Tasting The Tears" można spokojnie zaliczyć do tych bardziej udanych osiągnięć. Płyta jest przyzwoicie nagrana, ma kilka, fajnych momentów, a po kilkakrotnym przesłuchaniu nie odrzu-

ca - to dobry znak! Największą wadą tego wydawnictwa jest jego powtarzalność. Grupa nie wnosi niczego nowego zarówno do swojej dyskografii, jak i power / progmetalowego światka. Włosi zdecydowanie górują w tym nurcie, a Eldritch, zamiast stworzyć coś osobliwego, po raz kolejny stara się wpasować w tę kiczowatą i nieco już oklepaną ramę. Skoro DGM mogło, to czemu nie inni? "Tasting The Tears" można nazwać lekarstwem na traumę po "Gaia's Legacy" - daję nam długotrwałą ulgę, ale nie wymazuje tego co zdołaliśmy wcześniej usłyszeć. Wystarczy odejść od utartych schematów, trochę poeksperymentować i stworzyć coś bardziej skutecznego. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Elvenking - The Pagan Manifesto 2014 AFM

Najnowsza płyta Włochów to niemal dokładnie to, na co czekałam od ośmiu lat, czyli od wydania świetnego "The Winter Wake". Znany z łączenia folku z heavy metalem Elvenking po wydaniu swojego magnum opus zgubił dobry trop. Wydanie "The Scythe" wiązało się z zastosowaniem mniejszej roli skrzypiec, wejściem w niemal melodeathowe rejony, a "Red Silent Tides" prawie zupełnie pożegnało pogańską tematykę oraz skoczne folkowe melodie na rzecz współczesnego hard rocka. Przedostatni krążek, "Era" miejscami sięgał do elvenkingowej tradycji (dość spojrzeć choćby na okładkę), jednak prawdę powiedziawszy nie spodziewałam się, że drobne folkowo-pogańskie pomruki tej płyty będą zapowiedzią tak pełnego powrotu do korzeni. Kilka tygodni przez premierą "The Pagan Manifesto" zespół - nomen omen - zamanifestował nową-starą drogę. Ostatecznie już mocniej eksponującego ten powrót do korzeni tytułu chyba nie dało się ułożyć. Zresztą kapitalnie nastroje panujące na nowej płycie oddaje także piękna okładka nawiązująca do klimatu "The Winter Wake". Dodawszy do tego jeszcze sesję zdjęciową, gdzie twarze muzyków zdobią makijaże rodem z początków Elveking, można było poczuć, że zbliża się coś naprawdę smakowitego. Ileż razy taki sztafaż okazywał się jedynie ułudą, bo płyta wydana po takich wizerunkowych zapowiedział nie współgrała z nimi ni w ząb. Szczęśliwie już pierwsze dźwięki płynące z głośników po włączeniu "The Pagan Manifesto" utwierdziły mnie w przekonaniu, że "Elfikrólik" to jednak uczciwy zespół, który stanął na wysokości zadania i sprostał oczekiwaniom, jakie sam rozdmuchał tuż przed premierą. Najnowszy krążek Włochów nie cofa się nawet do "The Winter Wake", na którym folk współgrał z cięższym brzmieniem, ale wręcz do pierwszych krążków - "Heathenreel" i "Wyrd". Do tamtych czasów przenoszą nas nie tylko utwory w klasycznym dla Elvenking klimacie, jak choćby "Elvenlegions", "The Druid Ritual of Oak" czy "Witches Gather", ale też dosłowne nawiązania. Jest nim pojawiający się w "King of the Elves" motyw z "White Willow" czy słowa w refrenie "The Solitaire" nawiązujące do "Neverending Nights". Co więcej cała płyta

podtrzymuje pogański klimat traktując go raz poważnie (historia spalenia na stosie Urbaina Grandiera), a raz zupełnie żartobliwie, jak w rock'n'rollowym wręcz "Pagan Revolution". Podobne spektrum zespół rozpościera jeśli chodzi o stylistykę przekazu. O ile poza dwoma numerami - "Twilight of Magic" i "Black Roses of the Wicked One" wszystkie w mniejszym lub większym stopniu sięgają do początków Elvenking, o tyle nie są skomponowane w tej samej estetyce. Na krążku pojawiają się epickie, długie kompozycje - kawałek-manifest "King of Elves" i kapitalny, mroczny numer o sabacie czarownic "Witches Gather". Pojawiają się także dynamiczne energetyki nawiązujące do tradycji "Hobs and Feathers" takie jak "Elvenlegions" czy "Pagan Revolution". Pojawiają się także folkowe, ale nie popadające w ludyczną tawernę, opowiadające interesujące historie numery w stylu "The Druid Ritual of Oak" czy "Grandiers Funeral Pyre". Nie mogło rzecz jasna zabraknąć także celtyckiej ballady przenoszącej nas atmosferą w zielone, magiczne puszcze. Zaskakujące jest to, że zespół sięgnął aż tak głęboko do swojej dyskografii. "The Pagan Manifesto" mimo oczywistego pomysłu na powrót do korzeni, nie jest płytą, która mogłaby wyjść zaraz po "The Winter Wake". Zespół nie cofnął się do momentu, w którym tworzył kapitalne heavymetalowe kawałki o konkretnych riffach powiązane z folkowymi aranżacjami i kompozycjami. Cofnął się do momentu, w którym muzyka Elvenking nie padła jeszcze ofiarą mocnego metalowego przearanżowania, a szkoda, bo właśnie ten styl, znany z "The Winter Wake" był najbardziej trafiony i mógł stać się wyznacznikiem zespołu. Aż dziw, że Włosi porzucili te nastroje tak radykalnie skręcając już na "The Scythe". Można było gdybać, że "The Pagan Manifesto" będzie takim pociągnięciem stylu "The Winter Wake". Wydawało się to całkiem logiczne. Tymczasem jest to płyta wracająca do pierwszych dwóch albumów, z domieszką naleciałości, jakich Elvenking nabrał w ciągu dalszej kariery. Zespól jest obecnie w takim punkcie, że zupełnie nie można wyobrazić sobie jego dalszej drogi. Cofnie się jeszcze w czasie? Wróci do rockowo-piosenkowego stylu z "Red Silent Tides"? A może stworzy kapitalny folk-metalowy album, bez chęci udowadniania czegokolwiek. "The Pagan Manifesto" troszkę taki jest "pokażmy, że wciąż jesteśmy folkowym, pogańskim Elvenking". Czekam z niecierpliwością, ale jednocześnie delektuję się płytą, która naprawdę przywróciła moją wiarę w ten zespół (4,5) Strati

Evilnight - Stormhymns of Filth 2014 Hells Headbangers

Ależ potężna dawka oldschoolu. Tych pięciu finów napierdala bezczelny czarny speed metal z rockandrolowym drajwem i chamskim przepitym wokalem. Jest szybko, są dobre melodie i świdrujące sola. Do tego teksty, których umysły dzisiejszych metalowców wychowanych na Arch Enemy nie będą w stanie ogarnąć i mogą spowodować u nich


stany lękowe i nie trzymanie moczu. Takie tytuły jak "Turbofuck", "Leather Bitch", "Napalm Rock" czy "Warbikers" dają pewne rozeznanie w klimacie. Każdy fanatyk noszący skóry, katany z miliardem naszywek i pasy z nabojami powinien zamawiać tę taśmę jak najszybciej. Nie brak tu hiciorów z genialnym "Lord of Darkstar" na czele czy wspomnianym "Turbofuck", w którym pojawia się cytat z "Reign in Blood". Tak naprawdę to wszystko już było, ale przy takich kapelach jak Evilnight nigdy nie będę obiektywny. W dupie mam brak oryginalności, techniczne niedociągnięcia czy archaiczne brzmienie. To jest Metal, a nie rurki z kremem. Wspieraj lub umrzyj. (5) Maciej Osipiak

Evilution - Race Of Hate 2014 Self-Released

Evilution to solowy projekt gitarzysty/ basisty Jacka Rybczyńskiego, zaś "Race Of Hate" jest jego debiutanckim wydawnictwem. Na zawartość tej EP-ki składają się cztery utwory, utrzymane w stylistyce technicznego, dość melodyjnego thrash metalu. Z faktu, że Evilution tworzy tylko jeden człowiek nie ma co wyciągać wniosków co do jakości tego materiału, ponieważ Rybczyński zaprosił do współpracy kilku świetnych muzyków i wokalistów. "Race Of Hate" śpiewają więc Piotr "Pilot" Czaja (Bundeswehra) i Sebastian Mazurkowski (Bad Taste), partie perkusji zarejestrowali Michał Łysejko (Access Denied, Morowe) i Bartłomiej Zdybel, zaś solówkami popisali się Zbigniew Langer i Marcin Wysoczan (Darkmere). Efekt współpracy w/w panów to kawał solidnego i urozmaiconego thrashu w amerykańskim stylu. Czasem bardziej melodyjnego, kojarzącego się nie tylko z Bay Area, ale też chociażby z dokonaniami Annihilator ("Race Of Hate", instrumentalny "Before The Battle"), ale nie unikającego też brutalności (niemal blastowe przyspieszenia w utworze tytułowym, brutalny quasi growling w "The Fear Is Rising"). Rzeczony utwór momentami brzmi też dość nowocześnie, a wieńczy dzieło urozmaicony aranżacyjnie "Ultimate Destination". Wnioski? Najwyższa pora na debiutancki album! (5) Wojciech Chamryk Exorcism - I am God 2014 Golden Core

Na info o tym zespole i ich debiutanckim krążku natknąłem się parokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy. Zapowiadało się znakomicie, więc narobiłem sobie dużego smaka. Exorcism to zespół złożony z takich muzyków jak Csaba Zvekan (Ravenlord, ex Killing Machine) odpowiadający za wokal, teksty, melodie i aranżacje, a nawet niektóre partie gitar, Joe "Shredlord" Stump (Ravenlord, HolyHell, Reign of Terror) grający na gitarze, basista Lucio Manca (Ravenlord, Solid Vision) oraz bębniarz Garry King (m.in. Joe Lynn Turner). "I am God" to prawie 50 minut znakomitego heavy/doom metalu opartego na dokonaniach legendarnego kwartetu z

bólu przewidywalne, a do tego brakuje im mocy. Ogólnie jak na pierwszy materiał mający zaznaczyć obecność Factor Hate na scenie to jest ok. Niestety przy dzisiejszej konkurencji może to nie wystarczyć. Aczkolwiek słucha się tego przyjemnie. (3,5) Maciej Osipiak Birmingham. Co najlepsze nie jest to inspiracja tylko jednym okresem Black Sabbath np. z czasów Dio bądź Ozyy' ego, ale nimi oboma plus płyty z Martinem. Do tego domieszka pewnych oryginalnych patentów tworzy niezwykle smakowitą i skuteczną miksturę. Ogromnym atutem jest brzmienie, za które odpowiada sam Csaba, doskonale uwypuklające każdy instrument i dźwięk. Wszyscy muzycy to klasa sama w sobie. Riffy wygrywane przez Stumpa są niemalże hipnotyzujące, a facet gra z niesamowitym wyczuciem. Tę pewną trasowość muzyki potęguje też pulsujący, wyraźny bas. Garry King również nie ogranicza się do zwykłego nabijania rytmu, ale stara się jak najbardziej urozmaicić swoje partie. No i na koniec Csaba, którego wokale to mistrzostwo świata. Moc, technika i pasja to jego wyznaczniki. Album ma mroczną i zarazem wciągającą atmosferę. "I am God" słucha się z ogromną przyjemnością, a z każdym kolejnym odsłuchem czuję się co raz bardziej uzależniony. Większość utworów utrzymana jest w średnich lub nawet wolnych tempach choć zdarzają się wyjątki tj. ostatni na płycie "Zero G". Moim osobistym faworytem jest "Exorcism", ale pozostałe numery są równie potężne. Ta muzyka posiada ogromną głębię dzięki czemu jak już raz się w nią wpadnie to później nie ma ratunku. Światowej klasy muzycy nagrali światowej klasy album, który mam ogromną nadzieję, że nie przejdzie bez echa. (5,4) Maciej Osipiak

Factor Hate - The Watcher 2013 Self-Released

Tym razem debiutanci, choć sądząc po zdjęciu zdecydowanie nie pierwszej młodości, z Francji. Factor Hate powstał w 2011 roku i na razie jako instrumentalny kwartet szlifował materiał. Na początku 2012 roku do składu dołączył wokalista Titi Wild i Factor Hate zaczął funkcjonować jako pełnoprawny zespół. "The Watcher" to debiutancka EPka zawierająca cztery heavy metalowe utwory oparte na klasykach takich jak Judas Priest czy Accept. Sami muzycy w notce promocyjnej wymieniają też Alice Coopera i faktycznie chwilami można pewne podobieństwa wychwycić. Od razu mówię, że tym materiałem chłopaki nie tylko świata, ale też nawet Francji na pewno nie podbiją. Tu nie chodzi o to, że te kawałki są chujowe, bo wcale takie nie są. Są tylko poprawne, a to za mało. Słucha się tego miło, nie ma się wrażenia marnowania czasu, ale już za chwilę o tym krążku zapominamy. Po za tym w tych utworach, pomimo fajnych refrenów czy solówek jest za mało urozmaicenia. Riffy są do

Fallen Order - The Age of Kings 2014 Self-Released

Fallen Order pochodzą z Nowej Zelandii, powstali w 2005 roku i mają na koncie zaledwie jedno demo i tę debiutancką EPkę. Zespół gra tradycyjny heavy metal oparty na podwójnych gitarowych pasażach w stylu Iron Maiden lub Judas Priest z domieszką power metalu w klimacie Iced Earth. No i właśnie Fallen Order można nazwać nowozelandzką odpowiedzią na ekipę Jona Schaffera. Podobieństw jest sporo począwszy na klasycznym riffowaniu, poprzez epicką atmosferę, a na wokaliście Hamish'u Murray'u skończywszy. Jego sposób śpiewania i czasem barwa głosu przywodzi na myśl Barlowa, a momentami mam nawet dalekie skojarzenia z Ville Laihialą (Sentenced). W każdym razie gość jest chyba najjaśniejszym punktem zespołu. Śpiewa najczęściej niskim i głębokim głosem, ale jak trzeba potrafi też zaskoczyć falsetem. Kolejnym plusem jest bardzo dobre, dynamiczne, selektywne i świeże brzmienie, dzięki któremu możemy w pełni delektować się muzyką. Na płycie znajduje się pięć numerów z czego najlepsze są pierwszy "Stand Together" i ostatni, najdłuższy "The Age of Kings", który jak dla mnie jest małym majstersztykiem. Reszta utworów jest dobra, ale nie powala tak jak te dwa wymienione. Na płycie panuje ciemnawa, podniosła atmosfera, która dodaje jeszcze większego smaczku tym kompozycjom. Słychać, że zespół potrafi komponować i posiada do tego wystarczające umiejętności techniczne. Pierwszy, bardzo udany krok już zrobili, teraz pozostaje tylko czekać na pełną płytę. Jeśli jeszcze bardziej rozwiną swój styl i utrzymają poziom numeru tytułowego to będzie bardzo srogo. Ja już zacieram łapy, a na razie wracam do słuchania "The Age of Kings". (5) Maciej Osipiak

swój najbardziej klasyczny i uwielbiany przez fanów album, i nagrać go od nowa po latach? Technologia się przecież aż tak nie zmieniła, a oryginalne wydawnictwa posiadają często to, czego ich nowsze klony nie posiadają - analogowe brzmienie, większą energię zrodzoną z młodzieńczego zapału i lepszą formę oraz kondycję samych muzyków. To naprawdę słychać. Bolesne jest słuchanie tego, jak zostały zgwałcone partie wokalne. Wiadomo, że Eric nie jest już tym samym wokalistą co był kiedyś, jednak czy jest sens w pokazywaniu jak bardzo odstaje od tego, co prezentował swoimi umiejętnościami 26 lat temu? W oryginalnym "Dreams of Death" mieliśmy piękną wysoką nutę na zakończenie dwugłosowej partii wokalnej. Tutaj jej nie uświadczymy, zamiast tego dostaliśmy miałkie zawycie rodem z filmu przyrodniczego o konających gazelach. Straszną różnicę słychać przy "I Live You Die" (większa niż przy innych utworach, znaczy). Różnicę na niekorzyść nowszej wersji naturalnie. Wokal na niej brzmi jak wyrwany z dupy, nie pasujący zupełnie do kompozycji, a gitary brzmią co najmniej dziwnie. Goryczy dopełnia zwolnione tempo i fatalne chórki. Przez to wszystko się tutaj nie trzyma kupy i wygląda strasznie kaleko w porównaniu z oryginałem. Choć produkcja jest czystsza, to nie jest do końca czytelniejsza. Gitary są co prawda lepiej słyszalne, przez co słychać jak bardzo zwolnione riffy obsysają na tym albumie, ale gitara basowa została brutalnie wepchnięta w tył miksu, w taki sposób, że bardzo rzadko ją słychać. Jednak lepsza słyszalność gitar nie zawsze jest regułą. W niektórych motywach gitary zostały przyciszone, przez co całą czytelność i czystość diabły wzięły i szlag trafił. Stopa brzmi jak uderzanie plastikowym widelcem w metalowy rant werbla. Przy pojedynczych uderzeniach to nie brzmi jeszcze tragicznie, jednak w partiach z podwójną stopą wybija się to straszliwie. Ten album najlepiej zaorać i kupić oryginalne wydawnictwo z 1988 roku. Naprawdę. Ponieważ jest to album, który został nagrany od początku, w którym praktycznie nic nie zostało zmienione w kompozycjach (a nawet odjęto jak pokazuje początek do "The Jones") oceny nie będzie, bo żadna cyfra nie wyrazi ogromu marności jaka została tu popełniona. Właściwie użycie określenia "marność" jest wyświadczeniem temu albumowi nie lada honoru i zaszczytu. Jaki jest cel nagrywania od nowa wolniejszych wersji starszych kawałków? Już nawet ich akustyczne wersje miałyby więcej sensu. Co Flotsam & Jetsam chciał pokazać na tym albumie? Co chcieli udowodnić? Przecież to brzmi tragicznie! Kto jest grupą docelową dla tego albumu? Dla kogo jest przeznaczona ta płyta? To wydawnictwo właściwie nie powinno się zdarzyć. Nie zostało zaprezentowane na nim nic nowego. Chyba, że czymś nowym i ekscytującym nazwiemy koślawe odegranie starszych kompozycji. Całe szczęście, że podobny los nie spotkał "Doomsday For The Deceiver"! (-) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Flotsam and Jetsam - No Place For Disgrace 2014 Metal Blade

Jakie jeszcze klasyczne albumy, które są fenomenalne przez to, że są takie jakie są, zostaną jeszcze nagrane ponownie w przyszłości? "Number of the Beast"? "Kill'em All"? "Show No Mercy"? "Crimson Glory"? Nie widzę za bardzo sensu w tego typu zabiegach - po co brać

Forever Storm - Tragedy 2013 EBM

Myśląc - serbski zespół metalowy - przeważnie nic nam nie przychodzi na myśl. Niedługo może się to zmienić za sprawą power metalowego Forever Storm, który brzmi obiecująco. Choć zespół powstał już osiem lat temu, to na wyżyny swych możliwości wspina się powoli, ale sukcesywnie. Premierę swojego drugiego albumu długogrającego ma już za sobą i

RECENZJE

109


może pochwalić się nam dwunastokawałkowym materiałem. Zaraz po intrze zaczyna się godzinna melodyjna jatka z ostrymi choć chwytliwymi elementami. W tytułowym utworze mamy nawet lekki skłon w kierunki thrash metalu. Pomimo skłonności do agresywności na płycie nie zabrakło kojącej ballady w postaci "Carry On The Flame", która płynie z pomocą gitary akustycznej i pięknego kobiecego śpiewu. Kawałek jest niczym cisza przed burzą, bowiem zaraz po nim uderza nas energiczna petarda "Paradox". Godnym napomknięcia jest również "Heath Comes Alive", który jest najbardziej agresywny na płycie z domieszką ostrego riffu i hipnotyzującego wokalu. Najnowsza płyta Forever Storm może być nie lada gratką dla fanów Firewind! (3) Daria Dyrkacz

Freedom Call - Beyound 2014 SPV

Jestem pełen podziwu dla Freedom Call. Mimo odejścia Dana Zimmermanna, mimo negatywnych opinii na temat "Land Of The Crimson Dawn" i krytyki pewnej grupy słuchaczy wyzywających ich od "tych grających pedalski metal dla dzieci", Freedom Call ma się wciąż dobrze i wciąż wydaje kolejne płyty. Najnowszym ich dziełem jest "Beyond". Czy tym razem udało się zadowolić fanów Freedom Call, którzy od lat wyczekują powrotu do starego stylu? Powiem tak, płyta może nie jest aż tak szybka jak "Eternity", który uważam za ich największe osiągnięcie, ale na pewno "Beyond" to najlepszy album od czasów właśnie "Eternity". To bardzo mocne słowa, które mogą co nie których przerazić i przynieść zwątpienie, czy autor recenzji wie co pisze. Od lat Freedom Call walczy z problemem stworzenia nie tyle albumu utrzymanego w ich stylu, co stworzenia równego, energicznego i przebojowego materiału, który "zapchany" będzie przebojami. W takim radosnym power metalu bez dobrych melodii i chwytliwych refrenów ciężko zrobić cokolwiek, dlatego ostatnie wydawnictwa nie zadowala w pełni, ale... Na pewno powiew świeżości w zespole wniósł perkusista Ramy Ali znany choćby z Iron Mask. Jest on pewny siebie, gra dynamicznie i z werwą. Płyta jest równa, urozmaicona, zaskakująca, energiczna i przede wszystkim przebojowa. Nie bez powodu wybrano na pierwszy numer "Union Of The Strong". To rasowy otwieracz w stylu Freedom Call. Szybki, melodyjny i oddaje to co najlepsze w tym gatunku: jedni usłyszą w nim coś z Helloween inni coś z Gamma Ray. Jednak nie to jest najważniejsze. Liczy się mocne uderzenia na starcie i dobra promocja albu-

110

RECENZJE

mu. Z takim utworem można wielu słuchaczy zachęcić do sięgnięcia po "Beyond". Co ciekawe, tym razem Freedom Call nagrał album, który zawiera czternaście utworów dających godzinę materiału. Nie martwcie się, niemiecki band nie wdał się w zbędne wydłużanie motywów, czy też powielanie tych samych patentów. Ci, którzy lubią "Land Of the Light" z pewnością przekonają się do takiego hitu jak "Knights Of Taragon". Trzeba przyznać, że Freedom Call od lat nie stworzył tak znakomitego kawałka, który tak zachwyca pozytywną energią. Fani power metalu i Gamma Ray ucieszą takie dźwięki, jak "Heart Of Warrior" czy "Edge Of The Ocean". "Come on Home" też wpisuje się w ten standard. Właśnie to jest Freedom Call taki jaki znam i lubię: radosny, zaskakujący, chwytliwy, przebojowy, idealny utwór na koncert. Najdłuższym utworem jest "Beyond" i tutaj Chris Bay pokazuje, że nie jest takim złym wokalistą, wie jak nadać kompozycji emocji, klimatu i urozmaicenia. Sam kawałek opatrzony został w ciekawy motyw i melodię - jak widać wciąż można stworzyć kompozycje power metalowe w starym stylu. Na płycie nie brakuje też elementów wyjętych z "Dimensions" i właśnie taki nieco mroczniejszy "Among The Shadows" brzmi jak zagubiony kawałek z tamtego albumu. Miło usłyszeć, że zespół urozmaica swój materiał i to w takim stylu. Kolejny przebój, który zachęca do wspólnej zabawy z Freedom Call. "Journey Into Wonderland" jest dobrą kompozycją, aczkolwiek zespół nieco przedobrzył z radosnym klimatem. Ciekawie brzmi "Rhytm Of Life", w którym przejawiają się motywy Manowar i nieco muzyki disco lat 80-tych - to mieszanka intrygująca, ale oczywiście na plus. Najsłabszym utworem na płycie jest "Dance Off The Devil", jego motyw potrafi nieco zaburzyć stan psychiczny i nerwowy słuchacza. Końcówka płyty jest godna uwagi, pojawia się w niej energiczny "Paladin", przebojowy "Follow Your Heart" czy chwytliwy i nieco hard rockowy "Beyond Eternity". Oczywiście wszystkie trzy utwory to rasowe kawałki Freedom Call, tak więc fani na pewno się ucieszą. Nie tak łatwo zaciekawić słuchacza przez godzinę materiału, a jednak Freedom Call wybrnął z tego zadania i pokazał, że można nagrać urozmaicony i przebojowy materiał, który wciąga w wir radosnego świata Freedom Call. Co ciekawe udowodnił fanom, że stać ich na płytę, która nasuwa na myśl pierwsze płyty, że Freedom Call to kapela power metalowa, a nie tylko obiekt kpin słuchaczy. Dobra robota! Czekam na więcej. (5) Łukasz Frasek

Gang - Inject The Venom 2014 Emanes Metal

Francuzi pogrywają metal od ćwierć wieku, tak więc w ich przypadku można już chyba mówić o ogromnej miłości do takiej muzyki, co dobitnie podkreślają na "Inject The Venom". Momentami jest naprawdę ostro, wręcz thrashowo (rozpędzony opener "Primal Reign", zróżnicowany "Man Of Sorrow"), ale Gang to generalnie zespół klasycznie

metalowy. Rzekłbym nawet, że bardzo klasyczny, nawet oldschoolowy, bo większość numerów z tej płyty brzmi tak, jakby została zarejestrowana w pierwszej połowie lat 80-tych. Wyróżniają się wśród nich szybki, zwarty i bardzo dynamiczny "The King Became A God", miarowy, kroczący rocker "All Of The Damned" z niższymi, agresywnymi wokalami oraz kojarzący się z najlepszymi latami Dio, zakończony klawiszową kodą, "All The Foll Around". Fascynację latami 80-tymi. zespół manifestuje też sprawnie zagranym coverem " If Heaven Is Hell" Tokyo Blade. Co prawda nie za bardzo rozumiem, dlaczego śpiewa w nim obecny wokalista Tokyo Blade, Nick Ruhnow, skoro utwór pochodzi z debiutanckiej płyty Anglików z 1983r., ale nie ma to większego znaczenia, bo wszystko brzmi w tej przeróbce zawodowo. Gorzej jest gdzie indziej, bo zbyt często razi syntetyczne, niedopracowane brzmienie perkusji ("Dying World"), problemem zespołu są też dłuższe kompozycje - z założenia chyba epickie i wielowątkowe, ale zbyt rozwleczone i nijakie ("Edge Of Time"). Gdyby na "Inject The Venom" było 8-10 numerów takich jak trwający niewiele ponad trzy minuty, ostry "Chaos For Glory", na pewno wystawiłbym wyższą ocenę, a tak to i owo warto jeszcze dopracować bądź poprawić. (4) Wojciech Chamryk

ciekawym dodatkiem jest szerokie zastosowanie głębokich i mocnych basowych chórów. Dzięki temu najnowszy Grand Magus brzmi jak wypadkowa Warlord, Bathory, Reverend Bizarre i właśnie… Grand Magus. Tak epickiego refrenu jaki jest w fenomenalnym tytułowym numerze, pozazdrościć mogą wszystkie inne kapele obracające się w tej tematyce. Grand Magus gra mocno, silnie i zalewając słuchacza kobiercem stalowych ostrzy. Mocno za serce chwycił mnie "Steel Versus Steel", który mimo kiczowatego tytułu jest świetnym klasycznym heavy metalowym numerem. Warstwa liryczna jest wyśmienita i we wspaniały sposób opisuje jedną z barwniejszych postaci fantasy, a mianowicie Elryka z Melnibone z powieści Michaela Moorcocka. Teksty zawsze były mocną stroną Grand Magus i w przypadku "Triumph and Power" nie jest inaczej. Wspaniałe liryki dotykające tematycznie nie tylko literatury, ale także sił przyrody, motywu walki oraz kultury i wierzeń nordyckich. To wszystko idealnie współgra z warstwa muzyczną w której oprócz standardowego zestawu gitara-bas-perkusja nie zabrakło także motywów zagranych na folklorystycznych instrumentach ze Skandynawii i innych. Dzięki temu wszystkiemu Grand Magus dostarcza nam bardzo ciekawą i bardzo zróżnicowaną płytę, która łączy ze sobą wiele stylów i równie wiele wpływów. Nie jest już tak doomowo jak kiedyś, jednak nadal jest wyśmienicie i bez sprzeniewierzenia dawnych ideałów. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Grand Magus - Triumph and Power 2014 Nuclear Blast

Klasyczny heavy metal ma się ostatnio dobrze i nie mamy prawa narzekać na ogólną kondycję albumów z tego nurtu. Droga heavy metalu jest solidna i prosta, a kolejny album studyjny szwedzkiego Grand Magus jest solidną podwaliną jej następnego odcinka. Płyta brzmi godnie i prezentuje bardzo udany materiał. Pierwszy utwór zaczyna się niezwykle klimatycznie, delikatnym deszczykiem, odgłosem odległego burzowego nieba i tętentem końskich kopyt. Odgłosy przechodzą równomiernie w melancholijny, stonowany gitarowy motyw zagrany na akustyku. Po chwili na muzyczną scenę wjeżdżają basowe chóry. To wszystko po kilku taktach przeradza się w epicką kompozycję, która przyprawia o dreszcze i stawia wszystkie włoski na ciele w pozycji pionowej. "On Hooves of Gold" narzuca klimat na całą resztę albumu. Jest niezwykle epicko, wzniośle i w pełni blasku chwały i majestatu. Jedynym mankamentem "On Hooves of Gold", którego nie posiada żaden inny utwór, są wokale. JB śpiewa naprawdę świetnie i starannie na tym albumie, jednak w utworze wybranym na otwieracz jego wokale nie komponują się zbyt dobrze z resztą utworu. Takie jest pierwsze wrażenie, gdyż przy kolejnych odtworzeniach tego utworu, wokale już się tak nie gryzą z resztą instrumentów. Album ma bardzo silny wydźwięk i bardzo umiejętnie spawa ze sobą rejony epickie, doomowe, klasyczne heavy metalowe, a nawet stonerowe. To wydawnictwo jest bardzo różne od wszystkiego, co do tej pory stworzył Grand Magus, jednak nadal trzyma bardzo wysoką klasę. Niezmiernie

Green Death - The Deathening 2013 Confuse & Offend

Z czym fanom metalu może kojarzyć się Iowa? Oczywiście, że ze Slipknotem. Nowym towarem tamtejszej sceny jest Green Death, który jednak z samym Slipknotem, oprócz miejsca pochodzenia, nie ma nic wspólnego. Zespół składający z się z młodych i gniewnych przedstawicieli nurtu z pogranicza thrash i heavy, może pochwalić się debiutanckim albumem. Już sama okładka podpowiada nam, że będziemy mieć do czynienia z czystym oldschoolem, za to czternastokawałkowy materiał świadczy o thrashowej energii i niepohamowanej agresji, ale i też melancholii drzemiącej w muzykach, której dają całkowity upust. Z początku zaskakuje nas przydługawe intro ale już za chwile tempo przyspiesza. Dopiero przy "Skeleton Man" zespół się hamuje, muszę przyznać z całkiem ciekawym riffem. Sam kawałek jest czysto heavy metalowy. Niestety potem płyta trochę się rozkracza. Następuje długi i monotonny "The Devil's Man/Bathed in Black", który po prostu nudzi. Zaraz po nim dowala mocny i szybki "S.T.B" i takie zmiany tempa utrzymują się do końca albumu: na przemian, ze monotonnego do szybkiego kawałka. Jest jednak mocny punkt w tej części materiału. Mianowicie "Creature Feature" będący ukłonem w stronę dobrego starego thrash metalu. Kawałek jest bardzo chwytliwy i myślę, że spokojnie sprawdziłby się na koncertach. Sama płyta jednak stoi na


dość niskim poziomie. Wchodzi do głowy słuchaczowi równie szybko jak wychodzi i niestety bardzo często nudzi. Pozostaje nam mieć nadzieje, że ich następny album będzie lepszy. (1,5) Daria Dyrkacz

Gun Barrel - Damage Dancer 2014 Massacre

Doczekaliśmy się w końcu siódmego albumu niemieckiego Gun Barrel. Lata upływają, a ta formacja od 1998 roku pokazuje, że można sukcesywnie połączyć heavy metal, power metal i hard rock w jedną formułę, która znakomicie oddaje niemiecką solidność i wyrafinowanie. Siódmy album zatytułowany "Damage Dancer" właściwie nie wnosi niczego nowego do twórczości Gun Barrel. Jest to dalej to co znamy w przypadku tego bandu. Ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego? Już pierwsze dźwięki wprowadzają nas w znany nam świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty AC/DC czy Krokus, a wszystko utrzymane w niemieckim klimacie a`la Accept. Znakomicie ten styl odzwierciedla tytułowy kawałek "Damage Dancer". To samo dostajemy w "Bashing Thru", ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę jaka panuje w zespole. Wszystko brzmi dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje. Wokalista Patrick oszczędza się, a przecież stać go na więcej - najlepiej zostaje to uchwycone w power metalowym "Building The Monster". Na krążku dominują hard rockowe, niestety nudne patenty takie jak te w "Judgment Day" i "Passion Rules". Innym słabymi punktami tego wydawnictwa jest brak ciekawych hitów oraz brak chwytliwych melodii, a przecież bez tego ani rusz w przypadku takiego grania. Gdy jednak gitarzyści stawiają na ciężar i agresję, wtedy tak naprawdę pojawiają się najciekawsze utwory. Wystarczy wymienić "Back Alley Ruler", który wydaje się być wzorowany na Rainbow. "Damage Dancer" to solidny krążek, ale brakuje czegoś co by sprawiło, że chciałoby się pamiętać o tej płycie. Nie ma jednak na niej takich hitów i melodii, które odmieniłyby los tego krążka. Ot, solidny album zasłużonej formacji, która wie jak grać, choć w swojej karierze mają już ciekawsze albumy. (3,5) Łukasz Frasek

Gus G - I Am The Fire 2014 Century Media

Greckiego gitarzystę Gusa G. zapewne najbardziej kojarzycie z grupy Firewind. Zapewne niezbyt korzystne recenzje dwóch ostatnich płyt macierzystej formacji oraz wakat na stanowisku wokalisty, skłoniły go do spróbowania swoich sił w nowym projekcie sygno-

wanym własnym nazwiskiem. Solowy album Gusa to tak naprawdę kolejny album Firewind, tym razem z dużą ilością gości i niestety nie wróży to najlepiej, nawet jeśli okładka jest zgoła zachęcająca... Nie jest to także pierwszy, debiutancki solowy krążek tego gitarzysty, jak krzykliwie określa się go w internecie i reklamach, gdyż w 2001 roku czyli krótko przed pierwszym pełnym albumem studyjnym Firewind "Beetween Heaven And Hell" wydał album zatytułowany "Guitar Master" będący krążkiem instrumentalnym. Drugi solowy, kojarzący się nieco tytułem z deklaracją Smauga wypowiadaną głosem Benedicta Cumberbatcha pod koniec drugiego Jacksonowskiego "Hobbita". Na dwanaście kompozycji tylko dwie są w pełni instrumentalne, a reszta została zrealizowana z licznymi gośćmi przy mikrofonie. Wystarczy choćby wymienić takie nazwiska jak Tom Englund, Michael Starr czy Mats Levén. Ten ostatni, kojarzony głównie z Candlemass, do którego wrócił dwa lata temu, zaśpiewał w czterech numerach i szczerze mówiąc wielka szkoda, że Gus G. nie dał mu zaśpiewać na całej płycie. Duże zróżnicowanie głosów niestety odbija się tutaj mocno na jakości i sprawia wrażenie niespójności zawartego an albumie materiału. Pierwszy utwór jest naprawdę obiecujący. "My Will Be Done" jest ciężki, melodyjny i ma w sobie wiele z dawnego Firewind. Świetnie sprawdza się też wokal Levéna i oczywiście praca gitary Gusa, który pokazuje swoje umiejętności shredingu i które choć są już wszystkim doskonale znane, tu znów brzmią świeżo. Fantastycznie wypada też numer drugi, "Blame It On Me". Ponownie z Levénem, ale przywodzący na myśl Megadeth z początku lat 90-tych. Po nim następuje utwór tytułowy, w którym zaśpiewał Blake Allison, udzielający się w zespole Devour the Day. Ten kawałek także jest melodyjny i dość ciężki, ale maniera Allisona zdaje się do niego nie pasować, zbliża się tutaj cała kompozycja i kształt do muzyki takiego Bullet For My Valentine. Instrumentalny "Vengeance" to z kolei bardzo przyjemny, ale mało odkrywczy, pędzący numer, w którym na basie gościnnie wystąpił David Ellefson, który naturalnie odcisnął na tym utworze Megadethowe piętno, a Gus również postarał się by takie skojarzenia się w naszych głowach pojawiły. Kolejnym jest "Long Way Down" z wokalistką Alexią Rodriguez. Niestety nie jest to dobry utwór, wokal Rodriguez jest nieciekawy i kiepsko prezentuje się na muzycznym tle, które nie wiedzieć czemu ma za bardzo wysuniętą do przodu perkusję, która brzmi jakby była puszczona z syntezatora, a nie nagrana przez żywego człowieka. Szósty "Just Can't Let Go" również nie rusza tak jak dwa pierwsze i ewentualnie wcześniejszy instrumental. Wokal Jacoba Buntona brzmi słodko, jakby udawał Chrisa Cornella, a lekkie tło muzyczne jest równie nieudane, nawet jeśli zawiera ciekawe ostrzejsze wstawki, doskonale znane już z podobnego grania. Poza tym dwie ballady pod rząd, to nie najlepsze rozwiązanie. Drugi instrumentalny utwór (i niestety ostatni) ponownie jest szybki, pędzący i rozbudowany. Progresywny szlif zawdzięcza basie Billa Sheehana. Pod dwóch słabych numerach przynajmniej jest znów czego posłuchać i odetchnąć pełną piersią, nawet jeśli w przypadku Gusa i podobnych artystów jest to powtarzanie ciągle tych samych zagrywek i linii melodycznych. Numer ósmy ponownie należy do Levéna. To także udany kawałek, ciężki i pochodowy, a zarazem bardzo

melodyjny i wpadający w ucho, a w dodatku utrzymany w dość klasycznym stylu. W kolejnym z kolei słyszymy Starra, wokalistę popularnej glam metalowej grupy Steel Panther. Zresztą "Redemption" nawet został w takiej stylistyce rozpisany, najpierw akustyczna zmyłka, a potem typowa glamowa jazda. To dobry utwór, ale także tutaj nie odkrywa się prochu. Rozczarowaniem jest znów kolejny lżejszy numer, "Summer Days" z wokalem Jeffa Scotta Soto. Tekst tego utworu to jest po prostu żenada, która w nadmiernej ilości i po nasty w podobnej stylistyce nie wzbudza już nawet śmiechu. Swobodnie mógł być to kolejny instrumental, a tak wyszedł niestety niestrawny potworek. W przedostatnim, zatytułowanym "Dreamkeeper" wokalnie udziela się Englund. Niestety także ten utwór jest słaby i nawet nie dlatego, że jest kolejną balladą, ale choćby dlatego, że Gus skopiował tutaj samego siebie. Płytę zamyka, czwarty i ostatni z Levénem, a mianowicie "End of the Line". Równie udany co trzy poprzednie z tym wokalistą, ponownie lżejszy, ale przynajmniej dość ciekawie poprowadzony. Tak jak w przypadku dwóch poprzednich albumów Firewind, "Days of Defiance" i "Few Against Many" pomysłów starczyło na zaledwie kilkanaście minut. Na dwanaście utworów, cztery, może sześć nadaje się do słuchania, a to niestety za mało żeby powiedzieć, że jest to dobry album. Bo to album mocno przeciętny, odtwórczy i nie pokazujący absolutnie nic nowego w grze Gusa. Może gdyby Levén zaśpiewał też w reszcie numerów, podciągnęłoby to ocenę wyżej, tak się niestety nie stało. Kryzys twórczy tego gitarzysty jest niestety bardzo widoczny i przydałby mu się kilkuletni urlop na zebranie pomysłów, zarówno do projektów solowych jak i do kolejnej płyty Firewind z jeszcze nie ogłoszonym następcą Apolla Papathanasio. Gus G. bowiem ogniem był, kiedy zaczynał swoją przygodę z Firewind, teraz jest zaledwie dymkiem, który pożaru i rewolucji nie wznieci. Ocena: (3,6) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Hammercult - Steelcrusher 2014 SPV

Jeżeli popularność wzrasta tak szybko, jak w wypadku tego zespołu, to wiedz, że coś się dzieje. Panowie z Izraelskiego Hammercult jednak zdają się na to nie zwracać przesadnej uwagi i do reszty skupiają się na własnej pracy. Mają na swoim koncie już demko i jednego longplaya, a za sobą parę dobrych tras koncertowych u boku takich gigantów jak Napalm Death czy Sepultura, ale Izraelczycy nie zamierzają odpoczywać. Wydany w tym roku album "Steelcrusher" jak sama nazwa bezbłędnie wskazuje - kruszy stal. Motywem przewodnim płyty bezapelacyjnie jest czysta agresja, szaleńcze tempo i wściekłość. Album zaczyna się klimatycznym intrem "Hymn to Steel" aby przejść od razu w chwytliwy i wpadający w ucho głównie za sprawą refrenu - kawałek tytułowy. Dalej chłopaki przędą równie dobrze jak na początku. W sumie większość kawałków jest na jednym pozio-

mie i nawet trochę zlewają się w jedną całość, co ma swoje plusy jak i minusy. Fascynującym kawałkiem jest "Satanic Lust", który przyciąga uwagę swoim kontrowersyjnym tekstem dotyczącym groupies. Warty zaznaczenia jest również "We are the People" gdzie solówkę zagrał sam Andreas Kisser z Sepultury! Płyta jako całokształt jest na wysokim poziomie i sukces izraelskiego Hammercult, moim zdaniem, jest tylko i wyłącznie kwestią czasu. (4,5) Daria Dyrkacz

Harlott - Origin 2014 Punishment 18

Przedstawiciele sceny thrash metalowej z Australii zawsze grali swoją muzykę w sposób szybki, agresywny i bezkompromisowy. Stąd nie zdziwiłem się, gdy zostałem przywitany brutalnymi tremolo, dużo liczbą kopytek, podwójną stopa i wszędobylskim werblem. Debiutancki album Harlott jest szybką dawką thrash metalowej zabawy i łomotu. Ta impreza została okraszona całkiem umiejętnymi przejściami, co jest o tyle ważne, że bez dobrego połączenia, dwa dobre riffy nie będą ze sobą współgrały. Szczęśliwie dla Harlott, ta kwestia została dobrze dopracowana w ich utworach. Solówki są bardzo wyraźne i głośne. I bardzo dobrze, bo jest co pokazywać. Leady są skomponowane bardzo agresywnie, jednak zdarzają się bardziej melodyjne fragmenty, jak w "Export Life", które jednak bardzo dobrze pasują do reszty riffów kompozycji i do struktury kawałków. Podczas masteringu ścieżek wokalnych użyto podobnych rozwiązań, co przy nagrywaniu głosu Petrozzy na "Enemy of God" i "Hordes of Chaos". Harlott idzie tą samą ścieżką, nie pozwalając, by produkcyjne niedoróbki odbiły się na jakości ich muzyki. Z drugiej strony można powiedzieć, że polerowanie dźwięku pozbawiło debiut Australijczyków wszelkiej chropowatości i "old-schoolowości". To jednak dotyczy zwykle tylko brzmienia, gdyż same kompozycje są do szpiku kości thrash metalowe. Daleko jednak załodze z Melbourne do pionierskiego Hobbs' Angel of Death. Bardzo rzadko zdarza się muzyce Harlott zwalniać. Na krótkim i ultraszybkim "Ballistic" wokalista tak szybko naparza swe wersy, że aż trudno nadążyć za tekstem i za tym co się w ogóle dzieje w utworze. Zdarzają się także wpływy, które ewidentnie są zaczerpnięte z nowocześniejszych odmian thrashu. W "Heirophobia" można natrafić na takie elementy. Jednak główną wadą albumu, która ciąży wielce na jego ocenie, to jego monotonność. Riffy są pyszne, przejścia są fajne, tempo jest zawrotne, a jednak… a jednak jest to wszystko także na wskroś monotonne. Bardzo trudno jest znaleźć charakterystyczne momenty na tej wyścigowej trasie. Wokalista bardzo rzadko zmienia swą manierę śpiewania, opierając się raptem na kilku dźwiękach. Perkusista wszędzie gdzie tylko może wrzuca podwójna stopę. Podano nam apetycznie wyglądającą pieczeń, która jednak nie jest do końca ugotowana. Nie przekreśla to jednak całkowicie tej płyty. Należy jednak pamiętać, że to wyda-

RECENZJE

111


wnictwo nie jest z tych, które wszystko mają zagrane na jedno kopyto, a mimo to są świetne. Niedoświadczonym maniakom thrashu na pewno płyta przypadnie do gustu, a i myślę, że tym starszym stażem mimo wszystko także może podpasować. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Hatriot - Dawn of the New Centurion 2014 Massacre

Hatred - Burning Wrath 2012 Doomentia

Kapel z taką nazwą trochę jest, jednak przedmiotem tej recenzji jest dzieło włoskiej załogi, która łoi siarczysty i surowy thrash metal. Czego się można spodziewać? Ciekawych linii basu i dobrego, mocnego grzmocenia w bębny. Przy okazji warto wspomnieć, że w beczce miodu musi się znaleźć przysłowiowa łyżka dziegciu - wokale w gruncie rzeczy są dość słabe i powtarzające się. Wręcz uporczywie trzymają się jednego tonu. Jednak w surowiźnie i furii agresji serwowanej nam przez Hatred niepotrzebne są melodyjne zaśpiewy - tu się liczy brutalna siła, prędkość i konkretny łomot. Muzyka to urzeczywistnienie mokrych snów, każdego fana brutalnego i szybkiego thrashu. Obecne są pewne death metalowe naleciałości przez to muzyka staje się jeszcze bardziej cięższa i bezlitosna. Utwory są konkretne i niezbyt wyszukane. Długość ich trwania oscyluje w okolicy trzech i pół minut. Solówki są krótkie, ale równocześnie sprecyzowane i skondensowane. Brzmią dokładnie tak, jak solówki death/ thrashowej kapeli powinny brzmieć. Jest ich zresztą bardzo mało, gdyż raptem cztery utwory mają gitarowe solo gdzieś upchnięte w swych bebechach. Ciekawostką jest fakt, że w sumie nie ma sensu wymieniać tutaj lepszych kawałków. Głównie dlatego, że wszystkie są naprawdę dobre, a także dlatego, że w gruncie rzeczy wszystkie brzmią w miarę podobnie. Powinien to być zarzut i niewybaczalna wada tego wydawnictwa, lecz tymczasem… jest wręcz na odwrót. Całość albumu stanowi jedność - czarny monolit ku chwale krwawych bogów. Czas spędzony z "Burning Wrath" to brutalne pół godziny, w którym nie uświadczymy monotonii, a na pewno nie zostaniemy zanudzeni. Ta muzyka sama wchodzi do głowy, odwala rozpierduchę godną zamieszek w Kijowie i wychodzi, by po chwili powrócić i powtórzyć tę samą czynność parokrotnie. Na wznowieniu do dziesięciu utworów, które wcześniej pojawiły się na oryginalnym tłoczeniu, został dodany cover Deathrow "Spider Attack". Bardzo ciekawy album wydała nam Doomentia Records z sąsiednich ziem czeskich. Ta płyta to przykład na to, że nawet przy braku oryginalności można tworzyć kreatywną i przejmującą muzykę. Nawet jeżeli utwory brzmią mniej więcej podobnie, to i tak paradoksalnie można uniknąć monotonności i usypiania słuchacza. Coś takiego też trzeba umieć osiągnąć. (4,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

112

RECENZJE

Patrząc z zewnątrz na Hatriot nie sposób nie odnieść wrażenia, że Steve "Zethro" Souza zapatrzył się trochę na Roba Dukesa i jego Generation Kill. Tyle podobnych elementów łączy te kapele - gardłowy Exodus (w przypadku Hatriot mamy do czynienia naturalnie z byłym wokalistą), stylistyka okołopatriotyczna, tematyka utworów oparta na wojnie, przemocy i nienawiści, a to wszystko w duchu Neo-Bay Area. Przejdźmy jednak do rzeczy. Hatriot powstał w 2010 roku z inicjatywy wieloletniego znakomitego wokalisty Exodus Steve'a "Zethro Souzy", który śpiewał między innymi na świetnym "Tempo of the Damned", "Impact is Imminent" i "Fabulous Disaster". Oprócz niego skład uzupełnia dwóch jego synów - Cody i Nick Souza oraz gitarzyści Justin Cole i Kosta Varvatakis. Kapela zadebiutowała w 2013 roku albumem "Heroes of Origin", a teraz prezentuje nam swój drugi album zatytułowany "Dawn of the New Centurion". Zaczynając przygodę z tym albumem wita nas fraza, którą Charlton Heston używał na koniec swych wystąpień podczas zjazdów Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego Ameryki, organizacji, która działa na rzecz ochrony drugiej poprawki do konstytucji USA, gwarantującej obywatelom Stanów Zjednoczonych prawo do noszenia broni. Cały utwór jest społeczno-aktywistycznym peanem ochrony praw obywateli USA, zwłaszcza wspomnianego zapisu w konstytucji. W tym utworze Zethro dość jasno wyraża swoje poglądy oraz agresywnie podtrzymuje i afirmuje istnienie obecnego stanu rzeczy. Tematyka pozostałych wałków na płycie obraca się wokół spraw związanych z przemocą i wojną, więc należy się przygotować na duże ilości politycznych i społecznych wywodów w tekstach. Jest też dużo utworów, które skupiają się na dramatycznej sytuacji na świecie i społecznych niesprawiedliwościach - "Silence in the House of the Lord", "World's Funeral", "Superkillafragsadisticactsaresoatrocious" (tak, to jest tytuł utworu. Czyżby miała to być thrash metalowe nawiązanie do Mary Poppins?). Zwłaszcza ten ostatni mnie rozbroił swym zakończeniem, w którym aż do wyciszenia utworu Zethro skanduje "Free Pussy Riot!". Jądro muzyki Hatriot jest do szpiku przesiąknięte amerykańskim thrashem. Odważne zagrywki i mordercza rzeźnia riffów. Aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że tak właśnie powinien brzmieć Exodus. Głos Souzy to ryk głodnej bestii! Aż strach pomyśleć co by było, gdyby połączyć go znowu z genialnymi gitarowymi riffami Gary'ego Holta! Właściwie to tylko brak tej charakterystycznej nuty w riffach odróżnia drugą płytę Hatriot od perfekcji "Tempo of the Damned". Nie oznacza to bynajmniej, że riffy na "Dawn of the New Centurion" ustępują im poziomem. Nie ma co tu się bawić w takie porównania, po prostu słychać między nimi subtelną różnicę. Same partie gitarowe - rytmiczne i solowe - są dopracowane w sposób fenome-

nalny, przez co bardzo przyjemnie słucha się materiału z "dwójki" Hatriot. Nie mogę jednak zrozumieć jak na tak dobrym albumie można było spieprzyć tak niby prozaiczną rzecz jaką są chóry. One są tragiczne. Zwłaszcza w "Honor the Rise and Fall", gdzie przeklejona fraza "Impaled them!" jest skopiowana parędziesiąt razy. Straszliwie to burzy harmonie i klimat utwory, gdy się tak ciągle trzeba wsłuchiwać w marny zaśpiew wklejony o kilka tuzinów razy za dużo. Tak samo nieumiejętnie zostały zaprezentowane przebitki w kilku innych utworach. Nie dość, że pasują do całości jak rower do autostrady, to jeszcze ich brzmienie w ogóle nie wpasowuje się do utworu. Chóry w miarę dobrze prezentują się właściwie wyłącznie na "World's Funeral", gdzie praktycznie to one dominują w partiach wokalnych w tej kompozycji. Sam utwór bardzo mocno przypomina aranżacyjnie i strukturalnie dokonania Torture Squad przypruszone Exodusem. Skojarzenia z Exodus będą nam towarzyszyły przy niemalże każdym utworze, jednak jak już wspomniałem, to nie jest tak, że Hatriot aspiruje do bycia bezmyślną kalką poprzedniej kapeli Souzy. Zethro tutaj tworzy wspaniałą konkurencję dla legendy kalifornijskiego thrashu. Nazwa kapeli bardzo ładnie łączy słowa "hate" i "patriot" tworząc bardzo specyficzny twór słowny. Nienawiści rzeczywiście jest sporo, w końcu to Zethro i jego agresywny wokal, który został tutaj zespolony razem z thrash metalowymi riffami. Trudno oczekiwać po tej płycie łagodnych dźwięków i głaskania kucyków po grzywach. Ten album to solidna robota przeżarta kwasem i niechęcią do otaczającej nas rzeczywistości. Exodus z Robem Dukesem chyba nigdy nie osiągnie tego poziomu, który aktualnie prezentuje Steve Souza razem z synami. (5)

konkretne kopy w postaci "Full Throttle" i "Symphony of Steel". Oba zawierają wszystko co powinien sobą reprezentować zajebisty heavy metalowy numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję, potężny wokal i refreny znakomicie nadające się do wspólnego śpiewania. Potem jest instrumentalny "A Havoc Quest" brzmiący jak jakiś zagubiony kawałek maidenów. Posłuchajcie tych gitarowych dialogów, coś pięknego. Następnie jest najdziwniejszy jak dla mnie numer "Vendetta". Pierwsza część brzmi trochę jakby zespół nie miał pomysłu co z nim zrobić. Jest połamany, melodie brzmią jakby były robione na siłę. Natomiast od połowy ta kompozycja zmienia się diametralnie. Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa numery to znowu szybkie petardy i zarówno "Jaws of Fenris" jak i "Odin's Ride" powinny zadowolić każdego fanatyka. Na koniec zostały dwa moje ulubione kawałki. "Thorium" to hymn w klimacie Manowar z marszowym rytmem, epicką atmosferą i znakomitym bojowym refrenem. Kurwa, uwielbiam takie granie. Całość zamyka "Red Baron" traktujący o niemiecki pilocie Manfredzie von Richtoffen słynącym z honorowych pojedynków powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Utwór jest tak genialny, że gdy słucham gitarowych pojedynków naprawdę mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej bitwie. A gdy jeszcze pojawiają się strzały i warkot silników to ciary na plecach murowane. Hazy Hamlet nowym krążkiem zdecydowanie przebił debiut i to pod każdym względem, spełniając moje oczekiwania z nawiązką. Fani tradycyjnego heavy metalu z epickim zacięciem powinni z miejsca zamawiać tę płytę. (5,2) Maciej Osipiak

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Heart - Fanatic Live From Caesars Colosseum Hazy Hamlet - Full Throttle 2013 Arthorium

W 2009 roku usłyszałem debiut brazylijskiego Hazy Hamlet zatytułowany "Forging Metal". Nie powiem, żeby to wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy i spowodowało nocne zmazy, ale był to na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym zespołem była niewątpliwa fascynacja siermiężnym teutońskim true heavy metalem i mocny gardłowy, momentami z głosem operowego śpiewaka. No i właśnie z powodu jego niedyspozycji w postaci problemów zdrowotnych Hazy Hamlet praktycznie nie istniał w latach 2011-2013. Na szczęście wszystko jest już chyba w porządku i w listopadzie ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze uszy nową płytą. Słuchając "Full Throttle" mam wrażenie, że po okresie rekonwalescencji Arthur Migotto jest jeszcze lepszym śpiewakiem niż wcześniej. Ze względu na jego głos i sposób śpiewania należy go umieścić w tej samej lidze co wokalistów Ironsword, Lonewolf, Grave Digger czy Paragon. W porównaniu z debiutem poprawiło się brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej i soczyściej, a całość jest bardziej zwarta. Na początek dostajemy dwa

2014 Frontiers

Chciałoby się napisać, że weterani trzymają się mocno, jednak nie do końca byłaby to prawda. Tak się bowiem składa, że zespół sióstr Wilson wciąż nagrywa nowe płyty i niezmordowanie koncertuje, ale o energii z lat 70-tych i 80tych ubiegłego wieku nie może tu już być mowy. Słychać to też niestety na najnowszym wydawnictwie koncertowym Heart, zwłaszcza w głosie Ann Wilson. Front woman zespołu nie była w czasie nagrywania tego materiału w najwyższej formie, jej głos brzmi płasko, jakby walczyła z przeziębieniem czy inną chrypą. Sytuację ratuje często Nancy, co szczególnie efektownie wypada w duecie z "Straight On" czy zaaranżowanych z wykorzystaniem smyczków balladowych przebojów "These Dreams" czy "Alone". Takiego klimatycznego grania jest zresztą na "Fanatic Live From Caesars Colosseum", więcej, a zespół śmiało sięga tu zarówno do początków swej kariery ("Dog and Butterfly") jak i czasów nowszych ("59 Crunch"). Z nowości nieźle wypada - mimo fatalnego wokalu - "Fanatic" oraz mocny, riffowy rocker "Mashallah". Nie zabrakło też kolejnych wycieczek w bardzo daleką przeszłość, z fajnie bujającym "Crazy


On You" i finałowym hitem "Barracuda". Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym miał komuś polecać koncertówkę Heart, to byłaby to zdecydowanie "Rock This House Live!" z 1991r., a jeśli ktoś wolałby mieć na półce koncert połączony z ze składanką, powinien sięgnąć po podwójny "Greatest Hits/ Live" sprzed, bagatela, blisko 35 lat. "Fanatic Live From Caesars Colosseum" to faktycznie rzecz dla fanatyków grupy. (3,5) Wojciech Chamryk

Hellchamber - The Right To Remain 2013 Self-Released

Da się zauważyć, że od pewnego czasu Kanada serwuje nam same dobre muzyczne kąski. Nie mam na myśli bynajmniej Biebera, ale jak to się mówi, wyjątek potwierdza regułę. Wśród nowych zespołów kanadyjskiego pochodzenia wyróżnia się Hellchamber uzbrojony w debiutancką płytę "The Right To Remain". Jak sami członkowie nie kryją, w ich muzyce śmiało można doszukać się wielu różnych wpływów. Od thrashowych (Megadeth) po heavy metalowe (Judas Priest). O inspiracji tymi pierwszymi możemy się przekonać już nawet w intrze, kiedy męski głos wygłasza bardzo znajome zdanie. Tak dokładnie, takie samo, jak we fragmencie końcówki "The Scorpion" Megadeth. Za to Judas Priest widać już jaśniej. Na płycie, bowiem nie zabrakło coveru "Hellion/Electric Eye". Ku mojemu zdziwieniu wokalista daje radę, czego nie można powiedzieć o instrumentalnej części, gdzie muzycy mają problem ze zgraniem się i czasem rozjeżdżają się. Brzmienie tego coveru też jest dość wątpliwej jakości, bynajmniej nie oldschoolowej. Za to dużą uwagę przykuwa utwór "Ballad of James Dean - Warhorse", którego nazwa początkowo mnie zmyliła. Kawałek nie ma nic wspólnego z balladą i jest zachowany w bardzo ciekawym klimacie, z szybko galopującą perkusją i solówkami. Wartym wyróżnienia jest też "The Day I Die", który brzmi trochę jak zagubiony kawałek z twórczości Judasów oraz gdzie wokalista pokazuje swoje mocne strony i wyżywa się bez skrupułów na strunach głosowych. Ostatecznie można powiedzieć, że jak na debiutancki album, to "The Right To Remain" jest na prawdę dobry. Wokalista Shane Stone - aka zagubiony brat Halforda - bardzo pasuje i dodaje muzyce wiele ciekawych smaczków. Bardzo chciałabym usłyszeć więcej!(4,6)

nym w zasadzie tylko przez samą Ann Boleyn, ale po dziesięciu latach milczenia pojawiają się szanse na płytę i koncerty. Idealnym sygnałem powrotu może być wydanie kompilacji zawierającej nie tylko te znane z LP, ale także te rzadkie numery. "To Hellion and Back" to wydawnictwo dwupłytowe zawierające po 13 numerów na każdym krążku. Pierwsza płyta fantastycznie obrazuje rozwój zespołu, od prostego, niemal rock'n'rollowego wizerunku prezentowanego przez kawałki z pierwszej EPki "Hellion", po heavymetalowe, kapitalnie skomponowane i okraszone świetnymi gitarami numery z pierwszego pełnego albumu "Screams in the Night". Przykłady z obu wydawnictw przedzielone są numerami z wydawnictw demo i niewydanym wówczas studyjnie "Up from the Depths". Całość to istna bomba kalorycznego heavy metalu - klasyczny, amerykański heavy lat osiemdziesiątych kreujący kapitalny klimat, interesujący instrumentalnie i uderzający efektownie zaśpiewanymi, ciekawymi liniami wokalnymi. Drugi krążek niestety nie pozwala na podobne wrażenia. O ile pierwsze kawałki zaczerpnięte są ze świetnej EPki "Postcards from the Asylum", kolejne z uznanego albumu "Black Book", o tyle drugą część płyty zapełniają numery z ostatniej, zupełnie nieklasycznie brzmiącej płyty "Will Not go Quietly". Płytę zamyka ciekawostka - "Hell has no Fury" to zupełnie nowy kawałek zapowiadające powrót ekipy pani Boleyn. Paradoksalnie na szczęście, Boleyn znów poddała się trendom. O ile 10 lat temu poniosły ją "nowoczesną" drogą, o tyle teraz na fali powrotów do korzeni napisała kawałek, który stylistycznie mógłby trafić na "Screams in the Night". Niestety brakuje mu tej szaleńczej iskry jaka cechowała dawny Hellion i świetnej kanwy gitarowej, ale widać dwa razy do tej samej wody się nie wchodzi, poza tym w zespole gra już zupełnie inny gitarzysta. Niemniej jednak "To Hellion and Back" to dobra pozycja na odświeżenie/poznanie dyskografii Hellion. Mi bardzo pomogła przypomnieć sobie o tym zespole. (-) Strati

Daria Dyrkacz Hellion - To Hellion and Back 2014 HNE

W przypadku tej amerykańskiej formacji wydawanie składanki jest jak najbardziej uzasadnione. Nie dość, że trudno dostać regularne płyty Hellion, to jeszcze twórczość tej grupy rozsiana jest po mini-albumach. Co więcej, te ostatnie mają szczególne znacznie, bo choćby EPka "Postcards from the Asylum" ma już status "kultowy" i zawiera jedne z najlepszych numerów Hellion. Zespół w tym roku powraca do grania. Co prawda w zmienionym składzie, ciągnio-

Helstar - This Wicked Nest 2014 AFM

Po czterech latach przerwy legenda amerykańskiej sceny metalowej wraca z kolejnym albumem. Co by nie mówić, ostatnie płyty tej kapeli pokazały nam, że stare analogowe brzmienie znane z pierwszych wydawnictw zespołu, niezaprzeczalnie poszło w odstawkę. Tak też jest na "This Wicked Nest". Cyfrowa produkcja, w której wszystko zostało popodciągane przez komputerową

obróbkę śladów i w której ewentualne niedociągnięcia są bardzo szybko wymazywane przez doklejanie odpowiednich łatek do ścieżek. Czy taka muzyka to frajda? Według mnie takie komputerowe dopieszczanie muzyki nie zawsze skutkuje polepszeniem ogólnej jakości albumu. Jest to jednak sprawa gustu i tutaj każdy może mieć różnorodne preferencje. Co do "This Wicked Nest"… produkcja to nie wszystko (aczkolwiek basik jest bardzo smaczny!). Początek albumu zapowiadał się wręcz wyśmienicie. Nasycony epickim rozmachem otwierający riff do pierwszego utworu "Fall of Dominion" stanowił bardzo udaną zachętę do bliższego zaznajomienia się z tym albumem. Niestety sam utwór w dalszej swej części zaprzepaścił klimat, który został wytworzony na samym wstępie. Monotonne, wałkowane w kółko pseudothrashowe riffy oraz ten metalcore'owy refren w stylu Trivium stanowią najpoważniejsze zarzuty. Nowoczesna odmiana Helstar dalej nie potrafi przemówić tak przekonująco jak trzy dekady temu. Ostatnie albumy, czyli "The King of Hell" oraz "Glory of Chaos" stanowiły bardzo nowoczesne podejście do muzyki Helstar, w której zespół porzucił swoje speed/power metalowe korzenie na rzecz szybkiego i niezbyt wyszukanego thrash metalu. Najnowsze dzieło dalej drąży te rejony muzyczne, głęboko w poważaniu mając swoje wspaniałe dziedzictwo z lat osiemdziesiątych, gdy Helstar nagrywało swoje najlepsze kompozycje, niezależnie od tego czy były to proste wałki z "Burning Star" czy techniczne eskapady z odrobiną uszczypliwej progresji z "Nosferatu". Najnowsze dzieło Helstar nie odbiega zbytnio od muzyki, którą poznaliśmy na "The King of Hell" i "Glory of Chaos", więc jeżeli znacie te albumy, to wiecie już co możecie znaleźć na "This Wicked Nest". Helstar w swej nowoczesnej odsłonie brzmi jak drugoligowy thrash metal z bardzo wysokimi zaśpiewami. James Rivera na szczęście nie zawodzi i nadal jest w wyśmienitej formie. Co prawda słychać, że co jakiś czas stara się śpiewać jak Dane na albumach Nevermore, jednak często używa swych charakterystycznych zapiań i maniery śpiewu. Tak w sumie można opisać muzykę Helstar na najnowszym abumie brzmi jak trochę lepsze i szybsze Nevermore z lepszym wokalem. To, co mnie trochę zaniepokoiło to brzmienie solówek. Odniosłem wrażenie, że większa część z nich nie jest do końca dopracowana, tak jak leady na wszystkich poprzednich albumach Helstar. Może jest to kwestia ich produkcji, bo z nią też jest coś nie w porządku, choć jest to na tyle trudne do uchwycenia, że trudno jest to opisać. Zdarzają się riffy, które są naprawdę fajne i których ewentualne wielokrotne powtarzanie nie męczy, a wręcz przeciwnie - sprawia, że utwory brzmią o wiele lepiej. Aranżacje utworów dalej są dopracowane i zróżnicowane. Umiejętne przeplatanie motywów i klimatu zawsze stanowiło mocną stronę Helstar i na szczęście nie zostało to zatracone na tym albumie. Nawet otwierający "Fall of Dominion", który chyba jest najsłabszym utworem na albumie, dalej stoi na wysokim poziomie pod względem zaaranżowania partii. Do bardziej udanych kompozycji należy "Souls Cry" z bardzo ciekawymi riffami i spienioną wściekłością refrenu. Choć w tym utworze dominują raczej niewyszukane riffy, ich dobór i zestawienie zostały przeprowadzone bardzo umiejętnie, przez co wszystko trybi dokładnie tak jak powinno. Zaskakuje też całkiem interesujący instrumental "Isla de las Munecas". "Cursed" jest bardzo przecię-

tną balladą, jednak w drugiej połowie ten utwór osiąga bardzo ciekawe momentum z heavy power metalowymi riffami, ostrym wokalem, niebagatelnie dopracowaną solówką, co jak pisałem już wcześniej nie jest rzeczą jednoznaczną na tym albumie oraz dobrze bębniąca perkusją. To wszystko bardzo fajnie się ze sobą zgrywa. Szkoda, że pozostała cześć tego utworu jest raczej przeciętna. Nie jest to tak przeszywające i elektryzujący jak ten spokojny i niezwykle melodyjny początek do "Winds of War" z płyty "A Distant Thunder", który jest wręcz elementarnym przykładem na to jak można idealnie operować klimatem, nastrojem i mocą przy użyciu z pozoru łagodnego brzmienia. Warty wspomnienia jest jeszcze "Defy The Swarm" z tego powodu, że Helstar tutaj brzmi jak… Slayer. Ten utwór mógłby spokojnie się znaleźć na "Reign In Blood". Szybkie tremolo, przytupująca perkusja i ta charakterystyczna chropowata haczykowatość gitar. Choć takie klimaty mi średnio pasują do Helstar, to nie mogę nie przyznać, że w tym wałku zespół pokazał jak się powinno grać dobry i agresywny thrash. Ze świecą takiego szukać na ostatnich dokonaniach rzeczonego Slayera. Pozostałych utworów nie warto nawet wspominać, gdyż brzmią do siebie w sposób zbliżony i posiadają podobną thrash metalową wymowę, osiąganą na drodze szybkich lub walcowatych riffów. Ni to nudne, ni to ekscytujące. Nawet można się przy tym bawić, jeżeli ktoś naprawdę chce. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hetman - You 2013 Self-Released

Po ze wszech miar udanym albumie "Déja Vu" sprzed czterech lat i uczczeniu jubileuszu 20-lecia zespołu okolicznościowym wydawnictwem retrospektywno-koncertowym, Hetman nagrał kolejny krążek. Stało się już niestety tradycją w przypadku tej warszawskiej grupy, że jej skład znowu uległ zmianie. Na szczęście jego trzon: gitarzysta i lider Jarosław Hertmanowski, wokalista Paweł Bielecki oraz klawiszowiec Maciej Baran pozostał ten sam, pojawiło się kilku nowych muzyków, wrócił też dawny wokalista Robert Tyc. Dlatego też obecny skład Hetmana liczy siedmiu muzyków, w tym dwóch wyśmienitych wokalistów, w nagraniu "You" wzięło też udział kilkoro gości. Efekt to płyta będąca wypadkową wszystkiego co najlepsze w dorobku Hetmana, będąca połączeniem żywiołowości z okresu pierwszych płyt grupy, bardziej dojrzałego grania z okresu np. CD "Skazaniec" i czasów najnowszych, w tym komplementowanego już przez mnie na tych łamach "Déja Vu". Dlatego na "You" nie brakuje przebojowego, dynamicznego grania (utwór tytułowy, "Fight For It", "Can't Take It", "Midnight"). Są rzecz jasna kapitalne ballady, jak "Na krawędzi" i "Dziewczyna z zapałkami", oba zaśpiewane przez Roberta Tyca. Udziela się on także w dynamicznym "Divine", w którym stworzył świetny duet z Pawłem Bieleckim jego wyższy głos świetnie kontrastuje z niższym, bardziej drapieżnym śpiewem

RECENZJE

113


Tyca. Mamy też oniryczny quasi instrumental, wzbogacony tylko symbolicznie głosem Julii Hertmanowskiej, kojarzący się zarówno z klimatem muzyki dawnej jak i staroangielską balladą. Najdłuższy na płycie "Be An Eagle" to z kolei Hetman w bardziej progresywnym wydaniu, z szybkim początkiem w stylu symfonicznego power metalu, klasycyzującą solówką niczym u Y.J. Malmsteena, przebojowymi refrenami i urokliwym, balladowo-akustycznym fragmentem. Goście na "You" prezentują się głównie w solówkach, a są wśród nich zarówno gitarzyści, w tym byli muzycy Hetmana (Piotr Szwed, Piotr Bajus - znany również z Fatum), jak i pianista Rafał Konieczny, którego elektryzujące solo ozdobiło "Na krawędzi". Trochę szkoda, że taką płytę zdobi tak kiepska, kiczowata okładka, ale po odwróceniu pudełka na drugą stronę, ozdobioną sympatycznymi karykaturami muzyków, nic już nie przeszkadza w obcowaniu z najnowszym dziełem Hetmana. (5,5)

Burn" to świetne ścigacze, wyposażone w metalowe dźwigary wspawane zamiast zderzaków, by niszczyć wszystko na swej drodze. Nawet utwory, które są w trochę szybszym średnim tempie jak "Victims of the Dead" oraz "Thunder Roar, The Conquest, La Boca de la Bestia - The Mouth of the Beast" mają swoje bardziej rozpędzone momenty. Tu nie ma przerw w szeregach. "Violence of Action" pełny jest klimatu rodem z największych hitów Slayera. Oprócz tego mamy trzy krótkie utwory, które potęgują klimat płyty i spektrum różnorodności. "Atlantis (Journey to Atlantis)" jest krótkim, bo raptem półtoraminutowym basowym kaprysem. Praca basu bardzo przypomina to, co swojego czasu robił Klaus Ulrich z Vendetty na swym instrumencie. To wszystko razem skupia się na wizji miażdżenia i tratowania. Spokojnie można założyć, że to będzie jeden z lepszych thrashowych albumów tego roku. (5)

spokojny "Beyond". Najlepiej z całego materiału prezentuje się "Greensleves", który znalazł się na płycie jako bonus. Ciekawym rozwiązaniem okazało się zatrudnienie flecisty, a także dodatkowego wokalisty. Płyta zyskała dzięki temu ciekawy, fantastyczny klimat. Teraz pozostaje zespołowi doszlifować styl, popracować nad kompozycjami, żeby miały więcej werwy i przebojowości. Wtedy będzie niemal idealnie. Póki wzbudzili zainteresowanie i zostawili spory niedosyt po debiutanckim "Migdard", tak więc poczekamy na kolejny album. (3,3) Łukasz Frasek

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk House Of Lords - Precious Metal 2014 Frontiers

Holy Shire - Migdard Hirax - Immortal Legacy 2014 SPV

Muzyka jaką tworzy Katon razem ze swymi kompanami praktycznie nigdy jeszcze nie rozczarowała. Hirax zawsze bardzo umiejętnie balansował na wspólnej granicy rozdzielającej thrash metal, speed metal i crossover. Muzyka tego zespołu zawsze stanowiła wypadkową tych trzech jednocześnie pokrewnych i tak bardzo różnych od siebie stylów. Podobnie jest na najnowszym dziele Hirax, zatytułowanym "Immortal Legacy". Na wstępie wita nas świetna i kolorowa okładka. Umięśniona postać kojarzy się z postaciami z płyt "Riders of Doom" i "Raging Steel" Deathrow, "Endless Pain" i "Pleasure to Kill" Kreatora oraz z "The Enforcer" Warrant. Nic w tym dziwnego, bo za nią, jak i za tymi wszystkimi pracami stoi ten sam człowiek, czyli niesamowicie utalentowany Philip Lawvere. Album brzmi lepiej od poprzedzającego go w dyskografii Kalifornijczyków "El Rostro De La Muerte". Wokale nie są już tak szalone jak na "El Rostro..." i bardziej przypominają zaśpiewy z "The New Age of Terror". "Immortal Legacy" od samego początku spowija nas thrashowym szaleństwem, którego można się spodziewać po Hirax. Muzyka gna szaleńczo do przodu, bardzo przypominając Exodus skrzyżowany bezkompromisowo z Nuclear Assault i ze szczyptą niemieckiego opętańczego Deathrow. Gitarzyści mieli dużo ścierania kostek na gryfie. Nie tylko z powodu szybkich tremolo, ale także z powodu urozmaiconych i śmiałych wycieczek po dźwiękach w riffach i bridge'ach. Mamy tu też bardzo dobre thrashowe solówki, jak za najlepszych dni Exodus, Overkill czy Sodom. Dużo wysokich dysonansów i szybkich shreddingów, które jednak nie zatracają się w pustej sztuce dla sztuki. Słowem klucz na tym albumie jest prędkość i przez to większość zawartych na nim kompozycji to ponaddźwiękowe pociski deszczu ognia i zniszczenia. "Hellion Rising", "Tied To The Gallows Pole" i "The World Will

114

RECENZJE

2014 Bakerteam

Mam czasami wrażenie, że im więcej muzyków tworzy zespół, tym większy tłok i niektórzy dostają zbyt małe role, żeby w pełni się zaprezentować. W tym roku moją uwagę przykuł pod tym względem włoski Holy Shire. Formacja została założona w 2009 roku. Inspirowała się wieloma ciekawymi kapelami wystarczy przytoczyć Folkstone czy Phenomena. Holy Shire tworzy osiem osób, sporo jak na zespół, który gra mieszankę symfonicznego power metalu i progresywnego rocka. Możliwości i umiejętności tego młodego zespołu można obecnie zweryfikować za sprawą debiutanckiego "Migdard". Warto zaznaczyć, że zespół albumie porusza tematykę związaną z światem fantasy, nawet książkami z tej dziedziny. Dowodem na to jest choćby "Winter is Coming", który opiera się na "Grze o Tron", a od strony muzycznej utwór ten ukazuje jedno z oblicz Holy Shire: klimatyczne, progresywnie granie, które łączy światy Blind Guardian i Nightwish. Dobrze spisuje się wokalistka Erika Ferraris (Aeon) która śpiewa wyraziście, z werwą i stara się budować odpowiedni klimat. W bardziej metalowym obliczu taki jaki słyszymy w "Bewitched" można nieco ponarzekać na to, że Erika nieco załagadza wydźwięk kawałka. Ciekawe jakby to brzmiało z bardziej drapieżnym wokalem? Holy Shire to zespół w którym całkiem dobrze radzą sobie gitarzyści. Może momentami są nieco schowani, może nie mają większego pola do popisów, to jednak często słychać rytmiczne i zadziorne partie gitarowe, które są motorem napędowym poszczególnym utworów. Dobrze to pokazuje "Gift Of Death" czy melodyjny "Overload of Fire". Co też przyciąga uwagę w tym zespole to znacząca rola fletu, który znakomicie sprawdza się w takim graniu i to dzięki niemu kompozycje mają głębie i niesamowity klimat. Jednak często można odnieść wrażenie, że klimat jest ważniejszy niż warstwa instrumentalna i takie myśli nasuwa "The Revenge of the Shadow" czy

Już od kilku lat nie śledzę zbyt uważnie poczynań tego amerykańskiego zespołu. Przyczyny są dwie: coraz słabsze płyty i liczne zmiany personalne, które zakończyły się tym, że jedynym członkiem oryginalnego składu grupy jest wokalista James Christian. House Of Lords bez założyciela, Gregg'a Giuffria? Można i tak, ale po co, jeśli efekty są tak mizerne jak na "Precious Metal"? Owszem, zespół od początku istnienia stawiał na przebojowość i melodyjne refreny, starając się dotrzeć do jak najszerszej publiczności. Jednak na "House Of Lords", "Sahara" czy "Demons Down" mamy też sporo konkretnego, mocniejszego grania. Zabrakło go niestety na tegorocznym "Precious Metal", a nieliczne przebłyski formy nie są w stanie tego zniwelować. Przeważają bowiem na tej płycie sztampowe, mdłe i wtórne do bólu, pseudo przebojowe numery - ni to AOR, ni hard czy glam rock, z "kulminacją" w postaci nijakiej, tytułowej ballady i równie bezbarwnym "Turn Back The Tide". Równie stereotypowe są "I'm Breakin' Free", "Live Every Day (Like Its The Last)" czy koszmarnie popowy "Enemy Mine", ratowany tylko zadziornym śpiewem nieznanej mi wokalistki. Owszem, mamy też udany opener, dość surowy "Battle", nieźle, zwłaszcza na tle innych utworów prezentują się przebojowe "Epic" i "Action", ale to zdecydowanie za mało by mówić o jednej z najciekawszych płyt z melodyjnym rockiem - bo tak reklamuje "Precious Metal" wydawca. (3) Wojciech Chamryk

ślałem. Rzeczywiście, muzyka Injury na tym krążku nie odbiega potem od ram narzuconych sobie już na wstępie. Od dzikich riffów gęsto, choć momentami jest też monotonnie z powodu licznego powtarzania różnych partii. Wiecie, prawdziwy thrash metal musi być kwadratem, gramy wszystkiego cztery kółka, bo jak nie to nas zwyzywają od pozerów, albo co gorsza, pomyślą, że gramy jakąś progresję czy inne ścierwo i już nie będziemy true kataniarzami. Na szczęście chłopaki z Injury czasem nam oszczędzają tej tortury i grają tylko dwa powtórzenia zamiast czterech. Wokalista krzyczy aż miło. Nie zniża się do tego, by wchodzić w jakieś tam wysokie rejestry czy melodyjne wokale, przez to brzmi jakby zdarł gardło śpiewając w stylu Suicidal Tendencies i Agnostic Front, względnie jak Cavalera na "Chaos A.D.". Oprócz tego doświadczamy dużej liczby thrashowych chórków, a nawet elementów zaczerpniętych z hardcore'owej nowojorskiej sceny, które najbardziej się uzewnętrzniają w "Food For The Vultures". Solówki nie zapadają w pamięć, jednak są fajnie zagrane i co najważniejsze - pasują świetnie do utworów. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak irytuje sytuacja, gdy do utworu jest dodana solówka totalnie z dupy. Przecież to integralna część kompozycji, nie może się z resztą jej elementów gryźć niczym wściekłe rottweilery na nielegalnych walkach psów. Całokształt "Unleash the Violence", opakowanego w okładkę autorstwa gościa, który robi teraz maziaje dla Sabatonu, jest stu procentowym thrash metalowym albumem pełną gębą. Momentami trochę wpada w monotonność lub straszy nas nieciekawymi patentami, jednak ogólnie jest to fajny album, który niejedną banię wprawi w ruch. Słychać, że zespół ma pomysł oraz wizję i wie z grubsza jak to przekuć w produkt finalny. Z utworów i motywów, które najbardziej zasługują na uwagę i wyróżnienie należy wymienić "Fear of Nothing", "Denying My Soul", solówkę w "Food For Vultures", "The Execution" oraz "Ignorance" jak się przymknie oko na trochę za dużą ilość wałkowania podobnych motywów. Tu należy nadmienić, że o ile w "Fear of Nothing" pierwszą część utworu można określić słowem "okej", to już to co się dzieje potem to naprawdę prawdziwe thrashowe widowisko. Szybkie riffy przeplatane z ciekawymi patentami i solówkami. Ostatnie lata pokazały, że włoska scena thrash metalowa trzyma się dzielnie i trzyma się mocno. W dodatku w tym samym gatunku mamy sporo zespołów, które nie grają bliźniaczo podobnie, lecz koncentrują się na różnych niszach, w które thrash metal wbrew pozorom jest dobrze zaopatrzony. Przydałoby się, żeby nasza młoda polska scena thrash metalowa była tak zróżnicowana, zamiast uparcie składać się z tuzina zespołów, które grają absolutnie dokładnie identycznie. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Injury - Dominhate 2014 Ferocious

Injury - Unleash the Violence 2011 Punishment 18

Na samym starcie wita mnie Exodus siłujący się z Sacred Reich. Znaczy, oczywiście jest to autorski riff Injury, jednak od razu dopadły mnie skojarzenia z tymi dwoma amerykańskimi klasykami. A więc tak będzie wyglądał thrash w wykonaniu Injury - pomy-

Po trzech latach przerwy włoscy muzycy z Injury zaserwowali nam swój drugi album studyjny. O ile debiutancki krążek był surową thrash metalowa jazdą, to drugi stanowi już nieco odmienny materiał. Pierwszą rzeczą jaką można zauważyć to zmiana na miejscu wokalisty. Nowy gardłowy Alessandro Rabitti dysponuje trochę większym zasięgiem dźwiękowym niż jego poprzednik. Mimo to przez większość albumu stara się brzmieć jak John Kevill z Warbringer. Drugą sprawą jaką można do-


strzec, co prawda nie od razu, to delikatna zmiana brzmienia. Muzyka Injury to już nie zapasy w kiślu Exodusu i Sacred Reich. Teraz mamy tutaj trochę więcej Sepultury i Testamentu, a nawet pewną dozę melodyjnych thrashowych riffów. Zmieniła się także proporcja instrumentów w miksie. Gitary nie są już tak przybrudzone, a bas, mimo że jest nadal słyszalny, nie jest już tak wyraźny i metaliczny jak miało to miejsce na "Unleash the Violence". Muszę powiedzieć przy okazji "Dominhate", że tak brzydkiej okładki dawno już nie widziałem. Wygląda jak wyrzygana w 3ds Maxie przy pomocy tarki do prania i klapy do starej kuchenki Wrozametu. Całość dla niepoznaki pochlapano jeszcze filtrami i pędzlami w Photoshopie, jednak nie maskuje to padaki jaka nas wita z cover artu "Dominhate". Pomijam, że nazwa jest miernym neologizmem, bo tutaj nawet nie trzeba o tym wspominać. Dodam jeszcze parę słów o wokaliście. Napisałem już, że barwą głosu przypomina trochę wokalistę Warbringera. Jednak nie wspomniałem o jego akcencie. Na ogół Alessandro nie strzela jakiś strasznych kap, jednak od czasu do czasu zarzuci tak wieśniacką wymową, że aż się słabo robi. Mam wtedy wrażenie, że słucham podrzędnego wannabe frontmana z jakieś zapadłej dziury. To aż tak źle brzmi. Nie twierdzę, że wszystko musi być odśpiewane z poprawną oksfordzką angielszczyną i nienagannym akcentem, jednak gdy wymowa wokalisty wpływa negatywnie na odbiór utworu, to już nie można na to przymknąć oka. Teksty traktują o jakiś gównach typu uciskanie mas przez polityków, a raczej powinienem użyć słowa "kontrolowanie", gdyż jest bardziej na czasie, oraz o koszmarnych grzechach biznesmenów i przedsiębiorców, którzy tak bardzo wyzyskują gospodarkę. A jak się to prezentuje muzycznie? Chociaż zespół zaczął podążać troszeczkę odmienną ścieżką niż na swym pierwszym albumie, to nie mogę powiedzieć by był to dobry kierunek. Injury na "Dominhate" nie zapada w pamięć. Ponadto niemiłosiernie nuży. Utwory są nudne i w dodatku zawierają patenty, które nie skłaniają do pozytywnego zareagowania na prezentowany nam materiał. Do z grubsza ciekawszych utworów należy "Annihilated by Propaganda", "The Shadow Behind the Cross" o ile nie zaśnie się przez pierwsze czterdzieści sekund podczas których jakiś niewyraźny głos mamli jakieś niezrozumiałe słowa (a warto bo sam utwór naprawdę jest dobry) oraz "Drop the Bomb". Nie powiem, trochę to kontrastuje, gdy mamy do czynienia z fajnymi utworami obok których pomykają gęsto średniaki i wypełniacze, które w dodatku są w przeważającej liczbie. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski IQ - The Road Of Bones 2014 Giant Electric Pea

W staro-nowym składzie IQ powrócił z kolejnym krążkiem. Spodziewałem się, typowego dla nich, neoprogresywnego dziełka, a otrzymałem znacznie więcej niż przewidywałem. Jestem pod ogromnym wrażeniem, że ekipa Petera Nic--

hollsa oraz Mike'a Holmesa jest w stanie nagrać tak świeży album. Czym to jest spowodowane? Na pewno, po części, zmianami personalnymi w grupie. Miło było ponownie usłyszeć Paula Cooka (perkusja) i Tima Esau (bas) w akompaniamencie ich nowego klawiszowego - Neila Duranta. Panowie brzmią teraz lepiej niż kiedykolwiek, a ich "The Road Of Bones" jest tego doskonałym przykładem. Tym razem zespół skupił się na bardziej rozbudowanych kompozycjach, a wśród nich znalazły się też dwa epic songi - "Until The End" oraz prawie dwudziestominutowy "Without Walls". Obydwa utwory powalają różnorodnością - nie brakuje w nich neoprogresywnej sielanki, ale nie stronią też od agresywnych, chwilami wręcz metalowych, fragmentów (punkt kulminacyjny "Without Walls"). Choć to długie i rozbudowane kompozycje, to czas spędzony przy nich upływa bardzo szybko, a chwytliwe melodie zachęcają do ponownego odsłuchu - w dzisiejszych czasach to nie lada sztuka. Poz-ostałe utwory też robią piorunujące wrażenie. Rozpoczynający "From The Outside In", utrzymany w klimacie Pendragon, powala pozytywną energią, a drugi w kolejności "The Road Of Bones" krąży wokół orientalnych brzmień (popis Neila Duranta). W melancholijny nastrój wprowadza nas ballada "Ocean", która idealnie sprawdza się jako przerywnik. IQ stworzył nie tylko kolejny, bardzo dobry krążek, ale wypłynął także na bardziej porywiste wody. "The Road Of Bones" okazuje się być odważnym, utrzymanym w rozmaitej tonacji, ale przy tym niezwykle dojrzałym dziełem. Powrót starego skłwdu tchnął nowego ducha w muzykę grupy, otwierając przed nimi nowe horyzonty. Na łamach HMP nieczęsto pojawia się reprezentant nurtu neoprogresywnego, a nowemu wydawnictwu IQ całkiem sprawnie udało się wpasować w te metalowe standardy. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Iron Knights - Iron Knights 2014 Metalbox

Iron Knights to połączenie doświadczenia z młodością: perkusista Larry Paterson i basista Paul Robbie współpracują od ponad 30 lat, grając razem, m.in. w Aftermath. W reaktywowanym Iron Knights dołączyli do nich gitarzysta Jamie Gibson oraz basista Wayne Mann i skład ten firmuje wydaną w maju tego roku płytę. Sporo tu stricte heavy metalowych klimatów, jak ostry, thrashowy opener "Transparent" czy kojarzący się, zarówno z takim łojeniem, jak i z judaszowym "Painkiller", "Blind". Mamy też maidenowy "Cry For Help", nieźle brzmi też miarowy, riffowy "Falling From

Grace". Muzycy chyba jednak postanowili przypodobać się tej alternatywno /grunge'owej części publiczności, przedzielając metalowe utwory graniem kojarzącym się z Seattle początku lat 90-tych. I tak "Vicious Circle" to wręcz surowe grunge. Niesiony pięknym, sabbathowym riffem "Genocide" rozwija się w utwór mogący pochodzić z repertuaru Alice In Chains, zarówno od strony muzycznej jak i wokalnej, a balladowy "A Chapter's Lesion" to wypisz, wymaluj Nirvana. Być może do kogoś przemawia taki stylistyczny misz-masz, do mnie nie trafia to w najmniejszym stopniu, szczególnie jeśli za takie dźwięki bierze się zespół chcący uchodzić za metalowy. Mamy jeszcze na tej płycie trzy bonusy, zapewne nagrane ponownie starsze kompozycje, ale tylko jedna z nich, szybki i surowy "Jericho" z zadziornym śpiewem wokalisty przyciąga uwagę na dłużej. (2)

także zwrócić uwagę na pewien dość śmieszny aspekt "The Eyes of Medusa". Mianowicie, gdy zespół zwalnia w swych utworach, automatycznie załącza im się tryb grania grunge'u. Prawie wszystkie wolniejsze fragmenty w utworach brzmią jak wariacja na temat Alice In Chains i Audioslave. I to pod każdym względem, gitar, perkusji, aranżacji i wokali. Produkcja albumu ma bardzo post-thrashowy i nowoczesny wydźwięk, z wypolerowanym brzmieniem i dołożonym dołem. Taryfa ulgowa się skończyła, debiutancka płyta mogła być niedopracowana z wielu powodów, ale kolejny materiał powinien być solidniejszy. Tymczasem w sumie niewiele uległo poprawie, biorąc pod uwagę braki jakie doszły. (2,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

Legion Of The Damned - Ravenous Plague 2014 Napalm

Kill Ritual - The Eyes of Medusa 2014 Golden Core

Mając w pamięci poprzedni krążek Kill Ritual, który był recenzowany w 52 numerze HMP, po minucie i piętnastu sekundach trwania krążka w mym umyśle zagościła przewrotna myśl. Czyżby ten album zawierał nawet ciekawy materiał, tak odmienny od debiutanckiej rozbabranej mamałygi? Nawet wokalista nauczył się śpiewać! Jak się chwilę później okazało, mój entuzjazm był trochę przedwczesny. Rzeczywiście, Josh Gibson nie brzmi już tak okropnie jak na wydanym w 2012 roku "The Serpentine Ritual". Choć jego barwa głosu w wolniejszych i melodyjnych fragmentach może odstręczać, to jednak nie można mu zarzucić, że nie umie śpiewać. Co do samego materiału - tutaj trzeba nakreślić całość sytuacji jaka zachodzi na tym albumie. Kill Ritual z grubsza brzmi jak Machine Head. Podobnie brzmią gitary, podobnie brzmi perkusja, podobnie wyglądają utwory, podobnie brzmią wstawiane sample. Tylko ten miękki wokal jest czynnikiem wyróżniającym Kill Ritual. Jeżeli jakiś riff brzmi ciekawie, tak jak na przykład główny motyw do utworu tytułowego, za chwilę możemy zaobserwować w jaki sposób zespół przemienia go w nieciekawe i udziwnione zagrywki. Na swym debiutanckim dziele jednak Kill Ritual więcej nam oferował w kwestii gitar i riffów. Z lepszych momentów na płycie należy wyróżnić utwór "Ride Into The Night", który ma nie dość, że ogniście brzmiące gitary, to jeszcze, ku memu zaskoczeniu, dobrze brzmiący wokal. W dodatku wszystko na tym utworze skleja się ze sobą i dobrze się razem prezentuje. Czy naprawdę nie można było takiej formy utrzymać na reszcie krążka? Drobne momenty dobrej kondycji kompozycyjno-muzycznej można zaobserwować w krótkich fragmentach utworu tytułowego, "Weight of the World", gitarach na "Writing on the Wall" i solówce w "Agenda 21". To nie jest dużo, biorąc pod uwagę, że na albumie znalazło się 10 kompozycji, które trwają razem ponad 50 minut. Warto

Holendrzy z Legion Of The Damned to jeden z nielicznych zespołów, który na początku kariery jasno określił swój muzyczny styl i trzyma się go z podziwu godną konsekwencją. Tak było za czasów Occult i tak też jest obecnie, na co dowodów na najnowszym, już ósmym długograju grupy, "Ravenous Plague" mamy co niemiara. Maurice Swinkels & Co. jawią się na tej płycie jako niestrudzeni orędownicy siarczystego death/ thrash metalu. Bezkompromisowego, pełnego szaleńczych, perkusyjnych blastów ("Black Baron", "Bury Me In A Nameless Grave"), równie ostrych przyspieszeń w stylu starego Kreatora ("Armacite Assassin") czy Slayera ("Strike Of The Apocalypse"). Czasem na plan pierwszy wysuwa się zdecydowanie death metal ("Black Baron"), jednak thrash zdecydowanie przeważa: zarówno w tej totalnie oldschoolowej, surowej i archaicznej formie ("Morbid Death") jak i bardziej technicznej, ale wciąż ostrej łupance ("Ravenous Abominations"). Bywa też melodyjniej (gitarowe zwolnienie w "Mountain Wolves…"), muzycy sięgają też czasem do nieprzebranej skarbnicy tradycyjnego metalu, jak chociażby w miarowym "Doom Priest". Z kolei krótki instrumental, autorstwa i wykonania Jo Blankenburga, to mroczne, elektroniczno-smyczkowe wprowadzenie do szaleńczego "Howling For Armageddon" i zarazem dowód na to, że nawet w tak unikającym nowinek stylu jak death/thrash można to i owo z nich z powodzeniem przemycić, urozmaicając cały materiał. (4,5) Wojciech Chamryk Leviathan - Beholden to Nothing, Braver Since Then 2014 Stonefellowship

Na swym pierwszym albumie, zatytułowanym "Deepest Secrets Beneath", wydanym równo 20 lat temu, Leviathan pokazał się od bardzo dobrej strony. Silne, progresywne kompozycje oparte na mocnych wzorcach w postaci Crimson Glory i Fates Warning. Intensywne i jaskrawe wokale Jacka Aragona pasowały do kompozycji jak jedwabna rękawiczka na gładką dłoń. Choć Jeff Ward posiada podobną barwę do

RECENZJE

115


Nie będę udawał, że sam wpadłem na trop Kruka. Nie będę odbierał zasług innym. Uczynił to mój przyjaciel Adam Droździk, "Pan od muzyki podniesionej do rangi sztuki", działający od 25 lat w rozgłośni Pomorza i Kujaw w Bydgoszczy. To z jego inicjatywy powołano twór radiowy "Koncerty w radiu PiK", niesamowite przedsięwzięcie funkcjonujące na przestrzeni lat 2006 - 2011 lub 2012, nie pamiętam dokładnie. Co tydzień w piątek punktualnie o 19.05 odbywał się koncert wybranego gościa, otwarty dla publiczności, niebiletowany, w profesjonalnych warunkach technicznych, z transmisją "na żywo" w eter. Łezka się w oku kręci na wspomnienia. I komu to przeszkadzało? Pytanie bez rozsądnej odpowiedzi. Większość kandydatów do występu selekcjonował (wiem, fe, brzydkie słowo) i zapraszał właśnie A. Droździk. Jest to ważna uwaga, ponieważ pan redaktor znany jest w pewnych kręgach z tego, że nie cierpi bylejakości i byle czym trudno go zadowolić. Oj przewinęły się przez te lata dziesiątki wykonawców, także zagranicznych, wymieniając choćby litewski The Skys, czy belgijski psychodeliczny Quantum Fantay. Prezentacje szerokiego spektrum muzyki od ekstremalnych odmian metalu przez melodyjny rock, progresję, muzykę elektroniczną, punk po piosenkę autorską. Piszę o tym wszystkim by teraz przejść do meritum. Gdzieś tak na progu roku 2009 Adaś przysłał mi newsa, że "namierzył" fajną kapelę ze Śląska, grającą klasyczny hard rock i jak negocjacje przyniosłą pożądane rezultaty, to być może Kruk otrzyma zaproszenie do radiowego studia. Zamierzenie zakończyło się sukcesem i dokładnie 19. czerwca 2009 muzycy "zameldowali" się w Bydgoszczy prezentując program swojej pierwszej autorskiej płyty "Before He'll Kill You" oraz kilka świetnie opracowanych coverów, m.in. Deep Purple, Led Zeppelin. "I ja tam byłem, muzyki słuchałem". Jak na debiutantów piątka facetów zakochana w hard rockowych tradycjach lat 70-tych wręcz porwała swoim entuzjazmem i szacunkiem dla historii gatunku. Sprawni instrumentalnie, przedstawili w pełni profesjonalny materiał, trochę pod wpływem klasyków spod znaku "hard rock", ale z własnym autorskim spojrzeniem. Oj działo się wtedy, działo. Przy okazji zakupiłem wtedy nowość w postaci dysku "Before He'll Kill You", odnowionego niedawno w anglojęzycznej wersji. Później, ponieważ już wiedziałem co się kryje pod nazwą Kruk, śledziłem ich losy na drodze, dzisiaj można już tak napisać, kariery zawodowej. Minęło pięć lat od premiery w kameralnych warunkach studia radiowego, a Kruk zmężniał, rozwinął się artystycznie, nabrał jakości i autonomii w tworzeniu nowych kompozycji. Jeden tylko element pozostał niezmieniony, uwielbienie Kruka do hard rockowej stylistyki. I dobrze. Niech tak pozostanie, gdyż kwintet przekonuje ostatnim albumem "Before", że ma jeszcze wiele do zaoferowania, potencjał i ambicję do realizowania swoich wizji twórczych przybierających formę utworów ze stemplem "Kruka", bez oglądania się na sławniejszych kolegów z zagranicy. Kruk to już nie anonimowy skład polskich rockmanów, to uznana firma gwarantująca dobry poziom kreowanej muzyki, precyzyjnie i starannie opracowanej w każdym szczególe, co wyraźnie słychać zarówno na ścieżkach nowych rejestrowanych utworów, jak też występów "live". Aktualnie, autor artykułu piszący "Kim jest zespół Kruk?", jest ewenementem i dyletantem, ponieważ zdecydowana większość słuchaczy, nie tylko polskich, lecz także poza naszymi granicami, doskonale jest zorientowana, że twórczość grupy to wyznacznik dobrej jakości. Ale ciągle jeszcze zdarzają się odbiorcy mgliście kojarzący logo i nazwę Kruk, dlatego pozwoliłem sobie, zanim przejdę do zawartości nowości "Before" z datą 2014, przygotować z przymrużeniem oka kalendarium Kruka.

pilnie poszukiwana! Miejsce urodzenia Dąbrowa Górnicza. -2005- wejście w wiek przedszkolny. Zainteresowanie klasyką rockową, Black Sabbath, Uriah Heep, Led Zeppelin i Deep Purple znalazło odzwierciedlenie na debiucie fonograficznym, zatytułowanym "Memories" (2006) a nagranym z Grzegorzem Kupczykiem. Program płyty stanowiły covery wyżej wymienionych gigantów rocka. Nie ma co ukrywać, że materiał albumu ma charakter odtwórczy, albo jak ktoś woli jest wyrazem hołdu dla wielkich rockowych firm, które swoją karierę do sławy rozpoczęły na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Już wtedy czarne "ptaszysko" szuka innych źródeł inspiracji i własnych pomysłów mocno osadzonych w realiach gatunku zwanym hard rockiem. -2009- poszukiwania kończą się sukcesem, skład Kruka nabiera dojrzałości i proponuje autorski repertuar publikacji "Before He'll Kill You", w której pojawiają się na fundamencie rockowej tradycji własne spostrzeżenia, rozwiązania brzmienia, nowe, starannie opracowane tematy melodyczne, patenty instrumentalne, czyli jednym słowem indywidualny styl jako znak rozpoznawczy twórczości. Album znajduje swoje miejsce w rubryce "Płyta miesiąca" cenionego periodyku Metal Hammer. Naturalną koleją rzeczy zespół organizuje turę koncertową, która potwierdza zainteresowanie fanów i mediów "Kruczymi" dźwiękami. -2011- grupa wkracza w okres dojrzałości artystycznej, na rynku pojawia się kolejne wydawnictwo z ofertą 11 nowych nagrań opatrzonych tytułem "It Will Not Come Back", które świadczą o ewolucji stylu i umiejętności indywidualnych. Ciekawostką jest między innymi zamieszczona piosenka Tiny Turner "Simply The Best" świadcząca o otwartości na różne inspiracje. Drugim zaskakującym czynnikiem jest zaproszenie do zaśpiewania w/w utworu Piotra Kupichy z popowej kapeli Feel, o której nie wygłoszę żadnej opinii, aby kogoś nie obrazić. Natomiast będę się wymądrzał na temat drugiego gościa, którym był Doogie White (Rainbow), który zaśpiewał w utworze "In Reverie". Doogie White to kawał historii muzyki rockowej, szczególnie tej z dopiskiem "hard" bądź "heavy", w swojej biografii ma takie "przystanki" jak Rainbow Ritchie Blackmore'a, Cornerstone, Tank, Yngwie Malmsteen czy Michael Schenker Group. Istnieje jeszcze trzeci komponent budzący uznanie publiczności, dbałość o formę wydawniczą, gdyż do płyty załączono wspaniałą edycję "grubaśnej" książeczki i jako rodzaj premii bonusowy dysk DVD z ponad 100- minutową rejestracją koncertową. -2012- doświadczony i w pełni świadomy swoich zalet i wad Kruk przystępuje do prac nad nowym rozdziałem swojej aktywności muzycznej, zatytułowanym "Be3", który szybko zajmuje stosowne miejsce w wielu kolekcjach płytowych, bo na tym etapie płytę Kruka kupuje się "w ciemno", będąc przekonanym, że w jej "środku" znaleźć można pełnowartościowe produkty. Być może w przypadku recenzji będzie czas na dyskusję nad jej zawartością, ale ja zwrócę uwagę na nową wersję Purpurowego "Child In Time", która wywołała reakcję w branży podobną do włożenia przysłowiowego "kija w mrowisko". Koalicja dyskutantów podzielona została na dwa obozy. Jeden twierdził, że tak radykalnie zmieniona wersja ikony rocka to świętokradztwo. Że tak nie należało, że brak szacunku, ble, ble, ble... Druga część forum, do której zaliczyć mogę także swoją osobę, zareagowała życzliwym zainteresowaniem. Chylę czoła dla odwagi muzyków, ponieważ potrafili z powodzeniem zmierzyć się inteligentnie z nie lada wyzwaniem. Bo jak poradzić sobie z wokalną stroną tego hard rockowego hymnu, jeżeli sam Ian Gillan z powodu trudności wokalnych zrezygnował z wykonywania "Dziecka…" na koncertach? Jak wybrnął z sytuacji Kruk, zapraszam na ścieżki rzeczonej płyty. Ja ze swojej strony mogę bić tylko brawo za otwarty umysł przy interpretacji. Na zakończenie jeszcze kilka słów. Anno domini 2012 Kruk ukonstytuował swoją czołową pozycję wśród, nie bójmy się tego słowa, światowych formacji hard rockowych. Dowody łatwo znaleźć. Do "kruczego gniazda" pukać zaczęli menago licznych koncertów i tym sposobem zespół stał się atrakcją występów takich tuzów rocka jak Deep Purple czy Carlos Santana. -2014- "Before", "pachnąca" nowością dawka 67 minut "kruczych" dźwięków. Ale tym zajmę się za chwilę.

Kalendarium biograficzne Kruka

"Before" - Kruk kontynuacja

- 2001 rok - narodziny Kruka, dwóch "ojców" Piotr Brzychcy i Krzysztof Walczyk. Matka

O gustach się nie dyskutuje. Nieraz zdarza się tak, że otrzymujemy solidną dawkę dźwięków, która natychmiast po "odpaleniu" odtwarzacza

Kruk - Before 2014 Metal Mind

116

RECENZJE

zdobywają naszą sympatię. Bywa tak, że nie potrafimy uzasadnić, dlaczego tak się dzieje, po prostu z punktu widzenia słuchacza, zestaw nam się podoba, choć "podobanie się" bądź nie, to żadna precyzyjna klasyfikacja. Innym razem, klasowe utwory, dobre opinie, fajne riffy i melodia i klapa. Zwyczajnie muzyka nam nie "wchodzi", coś hamuje nasze emocje, nie pozwala się zaprzyjaźnić, bez racjonalnego i logicznego uzasadnienia. Zapewne znacie te uczucia, pozytywne wibracje wywoływane muzyką lub nie. Tak zareagowałem na debiut Kruka i tak pozostało mi do dzisiaj. Stałem się "Kruczym" sympatykiem i pozostanę nim przez kolejne miesiące, a potem "się zobaczy", bo przecież "sympatia słuchaczy na pstrym koniu jeździ", to znaczy, że nie jest to "rzecz" dana po wsze czasy. Bywa i tak, że po całym paśmie ewidentnych artystycznych wpadek, gust odbiorcy odwraca się plecami. W moim przypadku stało się tak niestety z uwielbianą przez lata długie Lacrimosą. Nie, nie wypiąłem się na Tilo Wolfa, nadal szanuję ich wcześniejszą twórczość, ale ostatnie produkcje nie przekonały i obecnie wyczekuję, co dalej. W rozkroku stoję i przyglądam się temu, co wymyśli Dream Theater, na razie dostali ode mnie "żółtą kartkę" za ostatni album, choć wiem, że moją "kartkę" to oni mają "gdzieś". Kruk to przykład stałości uczuć fanów, ponieważ czwarty raz swoim albumem, tym razem "Before" sprawił radochę i to nie krótkoterminową, bo zestawem dziewięciu kompozycji plus dwóch bonusów można się zachwycać po wielu przesłuchaniach. Ta "Krucza" muzyka nie traci na sile witalnej, nie traci na urodzie świetnych patentów melodycznych, nie gubi przestrzeni uchwyconej w procesie produkcji, nie "pada" poziom partii solowych, których upchnięto co nie miara, pomimo to kolejne solowe wstawki nie nużą, raczej budzą ciekawość i intrygują, niezależnie od faktu, czy to popis Hammonda, czy mister Brzychcy wycina kolejną partię na swoim elektrycznym "wiosełku", albo nowy od jakiegoś czasu wokalista, Roman Kańtoch, proponuje soczystą i dynamiczną frazę, potwierdzając profesjonalnymi umiejętnościami, że poszukiwania do "Kruczego" gniazda faceta przed mikrofonem zakończyły się sukcesem. Gościu ma czym "straszyć" i bez trudu idzie w konkury z nabijającą diabelski rytm sekcją, w której duet bas - bębny ustawia solidną zaporę dźwięków. W zakresie wokalistyki jest to człowiek wszechstronny, co łatwo udowadnia w różnych fragmentach "Before", choćby w "pysznych" harmoniach wokalnych w "Once", gdzie towarzyszy mu piękny głos jakiegoś "Anioła w spódnicy", albo w "Wings Of Dreams", w którym "Marzenia" mają kształt ślicznego, bujającego, chwytającego za serce "bluesidła". Tak, tak to nie pomyłka, Kruk urozmaicając swoją "hard rockową" ucztę wprowadził do swojego salonu, "podszyty" bluesową konwencją utwór, wspaniale tonujący rozbuchane emocje i prezentujący nietuzinkowe umiejętności poszczególnych członków zespołu, którzy solidarnie "powrzucali" do tego tygla dźwięków swoje instrumentalne znaki rozpoznawcze, dodajmy, że uczynili to w bardzo wyważony sposób, czyli nie burząc uporządkowanej struktury kompozycji. Zaraz potem, tym, którzy pod wpływem tych niespełna sześciu minut wpadli w stan rozmarzenia, a można, można się dać usidlić urodzie "Wings Of Dreams", grupa wykonała atomowy serw, prawdziwy tenisowy as w postaci przebojowego killera "Grey Leaf". Nóżki same przebierają szybciutko w rytm tego kawałka, podziwiając niesamowicie nośny wątek melodyczny. Panowie radiowcy do dzieła, toż w tym numerze tkwi taki potencjał przebojowości, że nic chyba nie stoi na przeszkodzie, aby zaoferować go szerszej publiczności, tym bardziej, że naturalne, przestrzenne brzmienie wbija dosłownie w ziemię. Rytm pędzi na złamanie karku, gitarowe "Ferrari" włącza szósty bieg, a perkusista i basista "rzucają" takimi petardami, że mają szansę "zniewolić" spore grono odbiorców. Co z tego, że w powietrzu fruwają stylistyczne "purpurowe" iskierki, całe wnętrze kompozycji, energia, instrumentalny dynamit to autorski projekt Kruka. Dla mnie prawdziwa bomba! Wszystkim tym, którzy wpadli w dziki pląs, bo pozostać w tym przypadku kamiennym i zimnym emocjonalnie, to "mission impossible", piątka hard rockowców dokłada kolejne cztery i pół minuty ognistych delicji zatytułowanych "My Morning Star". Gdyby tak bladym "Rankiem" odpalić komuś leniwemu i rozespanemu taką riffową racę, to wyskoczyłby z łóżeczka jak z katapulty, gasząc tlącą się na tyłku pidżamkę. Bo panowie z Kruka po poprzedniej jeździe uruchomili dalsze pokłady turbodoładowania, zarówno w sferze melodyjności, gitarowej drapieżności, jak też basowych salw i perkusyjnych wyładowań. Ile w tym żywiołowości, nie udawanej energii,

dynamicznych przejść, ten tylko się dowie, kto posłucha. A warto! Prawie dziesięć minut energetycznego grania, daje receptorom do wiwatu, więc czas na ukojenie, przynajmniej według programu albumu "Before". "Farewell" od początku przebiera się w balladowe "szatki", prześliczna, delikatna gitara, kołysankowy, melancholijny wokal, następnie subtelne klawisze i tak przez pierwsze dwie minuty z sekundami. Kruk nie przysnął, oj nie, lecz dołożył delikatnie do "pieca", a utwór pozostając urodziwą balladą nabrał kolorytu, instrumentalnych odcieni, a w 3:43 za sprawą gitary, Hammondów, uśpionej do tej pory sekcji rytmicznej utwór dostał solidnego "kopa" nabierając rozpędu i przepędzając do 5:15 balladowe sny. Ostatnie kilkadziesiąt sekund oznacza powrót do subtelnie "tkanego" motywu gitarowo- wokalnego. Odetchnęliśmy, uff, nabraliśmy sił! To teraz buch, hard rockowym młotkiem, wszystkim leniuchom "dźwiękowo - kaloryczna" "szpila" nazwana "Open Road", czyli zawracamy na "autostradzie dźwięku" w kierunku rasowego rocka, nawet więcej niż hard, bo gitarka pracuje tworząc gęstą siatkę riffów jak w metalowym "kociołku", pędząc rytmicznie w dal. Czyściutki wokal wyciąga wysoko niektóre frazy, posługując się z rzadka manierą, którą można chyba nazwać skandowaniem. Dynamiki mnogość, karkołomne przejścia instrumentalne, a to Piotr Brzychcy "wytnie" solowy numerek, a to organy nadadzą brzmieniu większą intensywność, a to, że Dariusz Nawara nie połamał sobie rąk przy kaskaderskich przejściach, to wyłącznie jego zasługa. Regularną setlistę kończy rozdział czysto instrumentalny "Timeline", oparty na podłożu gitarowych akordów akustycznych i elektrycznych, w tle brzmiące przeszkadzajki perkusyjne urozmaicają przekaz, choć ta kompozycja to "teatr jednego aktora", w którym Piotr Brzychcy prezentuje tajemnice warsztatu gitarowego. A teraz dziwną pętlą powrócę do początku, ponieważ dziwnym i także dla mnie niezrozumiałym trafem zignorowałem prawie 10-minutowy spektakl o tytule "My Sinners", który otwiera publikację Kruka. Ta wielowątkowa kompozycja ukazuje wszechstronność muzyków do tworzenia epopei z niezwykle rozbudowaną, suitową strukturą, licznymi złamaniami linii rytmicznej, gwałtownymi przejściami, regulowaniem tempa, wprowadzaniem solowych rozwiązań instrumentalnych z akcentami improwizatorskimi, przy zachowaniu bardzo klarownych tematów melodycznych. Pełne, gęste brzmienie, oraz zróżnicowane wstawki solowe przyczyniają się także do doskonałego kształtu tej konstrukcji muzycznej. Podstawową listę tracków uzupełniają dwa nagrania bonusowe zaśpiewane w naszym ojczystym języku. Pierwszy z nich "Moja dusza" to ładna, sześciominutowa ballada, przyspieszająca po 2 minucie, przyczynek do tego, by skompromitować tych, którzy twierdzą, że język polski słabo nadaje się do tworzenia nośnych utworów. Guzik prawda! Posłuchajcie występu Kruka! Twórcy zmieścili w ramach tej piosenki liczne elementy nadające jej wyraziste oblicze, wśród nich wymienić można zmienność rytmiki, pracę organów Hammonda, partię solową na struny akustyczne gitary (4:40), wzorcowe linie wokalne, a całość znakomicie ze sobą scalona w jeden spójny organizm muzyczny. "Szary liść" z kolei hard rockowo masakruje ciszę, urzekając udanym pomysłem melodycznym, niespożytą energią i ekspresją wykonawczą. Wyżej rozpisałem się ponad miarę, więc podsumowanie będzie krótkie. Kruk wydając "Before" umocnił się na wysokim poziomie hard rockowej czołówki światowej. W ofercie albumu znalazło się wiele precyzyjnie i starannie opracowanych tematów, zachowano standardy gatunku bez tendencji do tandetnego i bezmyślnego kopiowania, ale w oparciu o tradycje. Kruk nie dokonał rewolucji, ale nie miał wcale takiego zamiaru, poszedł jednak drogą ewolucji i rozwoju sztuki komponowania fajnych melodii, udoskonalania indywidualnych umiejętności, dbania o brzmienie. Współcześnie Kruk występuje na scenie rockowej w roli aksjomatu, bierzesz do ręki ich płytę z zarejestrowanymi utworami , włączasz CD-player i otrzymujesz dowód artystycznego profesjonalizmu. Dziwić się nie wypada, bo to pewnik! Do dysku kompaktowego załączono płytę DVD z 6 utworami z koncertu w lutym 2014, w katowickim Spodku, zarejestrowane w czasie występu przed kolegami z Deep Purple i kilkoma dodatkowymi informacjami. Jednym słowem wydawniczy "full wypas". (5) Włodek Kucharek


Jacka Aragona, to jednak brakuje mu tych silnie zaaakcentowanych kantów wersów i zdecydowanej charyzmy. Późniejsze dokonania Leviathan już nie posiadają tej duszy takich utworów jak "Sanctuary", "Painful Pursuit of Passion and Purpose", "The Calling", "Speed Kills" czy "Disenchanted Dreams (of Conformity)". Choć na "Riddles, Questions, Poetry & Outrage" kompozycje dalej były kunsztowne, to jednak nie posiadały już tej magii utworów, które znalazły się na debiutanckim wydawnictwie. Kierunek muzyki Leviathan zmierzał na inne wody progresywnych melodii. Na drugim albumie do głosu doszły wyraźne partie klawiszowe, a utwory nie stroniły z jednej strony od motywów rodem z jazz fusion, a z drugiej z bardzo rozgadanych łagodnych syntezatorów. Całość przypominała bardziej progresywną i łagodniejsza odmianę Blind Guardian. Na "Scoring the Chapters" Leviathan zmiarkował w tej kwestii, jednak syntezatory nadal były obecne w muzyce zespołu. Na tej płycie jednak znalazło się parę interesujących kompozycji jak na przykład "Paying the Toll", "All Sins Returned" albo "Turning Up Broken". Najnowszy album amerykańskiej grupy, zatytułowany "Beholden to Nothing, Braver Since Then" jest albumem niejednoznacznym i pełnym subtelnych niuansów. Skomplikowana, progresywna, synkopowana muzyka jest przetykana cukierkowymi klawiszowymi motywami, które niemiłosiernie zmiękczają odbiór całości. Klawiszy jest za dużo. Nawet w takim instrumentalnym, symfonicznym "Overture of Exasperation" zostały wrzucone, by gryźć się z całością. Za to przy "Intrinsic Contenment" przywitała mnie dyskotekowa techno popowa perkusja, a raczej powinienem rzec - bit. Ten motyw wygasa po jakimś czasie, jednak nie mam zielonego pojęcia dlaczego on został tutaj wstawiony. Obawiam się, że ten album to są takie odmęty progresji, że aż się zgubić można. Co się dzieje na tym albumie to głowa mała. Trafią nam się tutaj też elementy industrialne, groove'owe, folkowe, a nawet trip-hopowe. Na szczęście znalazły się tu także godne progresywne utwory, w których poziom złych elementów jest mniejszy lub znikomy "Creature of Habit", "Magical Pills Provided", króciutki "Words Borrowed Wings" i instrumentalny "Empty Vessel of Faith". Nie ma na tym albumie jednak utworu, który by w całości przekonywał swoją strukturą, kompozycją i brzmieniem. Liczba instrumentów, które zostały wykorzystane jest całkiem spora. Oprócz gitar, basu, perki, klawiszy pojawiają się tutaj także instrumenty filharmonijne, a także plemienne. Niestety można odnieść wrażenie, że ich potencjał został sprzeniewierzony. Na tym się nie kończą negatywne strony tego wydawnictwa. Jeff Ward niestety brzmi jakby się bardzo męczył przy śpiewaniu bardziej metalowych partii. Do elementów sztucznie udziwniających ten album należy dodać także różnego rodzaju recytacje wersów i pojedynczych zdań, które zwykle są taki głębokie jak studnia w Sudanie albo książki Paolo Coelho. Gdyby udało się

je jakoś zgrabnie połączyć z resztą zawartości albumu to by się to pewnie aż tak nie gryzło, jednak zostało to zaaranżowane w zupełnie odmienny sposób. Żeby tego było mało, to jeszcze mamy bardzo często do czynienia z męczeniem jednego riffu wręcz do oporu. Na przykład w "If the Devil Doesn't Exist..." mamy kilkanaście kółek jednego riffu, podczas gdy nawet dwa spokojnie by wystarczyły. W ten sposób w progresywnej przecież kapeli, robi nam się nudno, monotonnie i męcząco. Jest to ze wszech miar rozczarowujące. "Beholden…" nie jest albumem przekonywującym. Mamy tutaj piętnaście utworów, a całość trwa ponad pięć kwadransów, czyli grubo ponad godzinę, a w tym czasie zostało nam podanych mało elementów, które by nas zaciekawiły lub zainteresowały. Album jest bez smaku i zdaje się, że w sumie także bez pomysłu. Dużo niewykorzystanego potencjału i zmarnowana okazja do stworzenia naprawdę dobrego albumu. Mamy tutaj mnóstwo elementów, które sugerują, że ktoś nie potrafił się zdecydować na określony kierunek, jaki ma zostać tej płycie nadany. Niestety ten eklektyzm w tym wydaniu nie zadziałał, a wręcz wyszedł odstręczająco. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Lizzies - End Of Time 2013 Self Released

Jeżeli myślicie, że era zespołów pokroju Girlschool minęła, to muszę wyprowadzić was z błędu. Ona dopiero się zaczyna. Idealnym przykładem jest hiszpański Lizzies, w skład którego wchodzą cztery piękne artystki. Pełne determinacji i samozaparcia prą do przodu, żeby jak największa część mieszkańców kuli ziemskiej usłyszała o ich działaniach. Za sprawą nowo wydanej EPki "End OF Time" i napiętego grafiku koncertowego, na pewno będzie to możliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż EPka sama w sobie prezentuje się całkiem przyjemnie. Już od pierwszego kawałka wyraźnie słychać wpływy heavy metalowych weteranów z Iron Maiden. Mowa tutaj o "Sacryfice", które śmiało można było by wrzucić do dorobku Anglików, gdyby nie damski, ale za to przyozdobiony chrypką wokal. Podobnie ma się z resztą. Wyróżniła bym jeszcze "Speed On The Road", które zgodnie z zapowiedziami hiszpanek, niedługo doczeka się swojego teledysku. Chyba jedyną wadą albumu, jest fakt, że zawiera tylko pięć, ale jakże klimatycznych kawałków. Chciało by się więcej, bo przecież Lizzies jest nie lada gratką dla fanów Żelaznej Dziewicy. Zwłaszcza tych płci męskiej. W końcu, sama przyjemność posłuchać damskiej wersji swoich ulubieńców. (5) Daria Dyrkacz Lords of the Trident - Plan of Attack 2013 Junko Jonhson

Lords of the Trident pochodzą z Wisconsin i grają ognisty, klasyczny heavy metal z humorystyczną otoczką, jednak zdecydowanie mniej obłąkaną niż u Nanowar (obecnie Nanowar of Steel,

jemny, zawodowo zaśpiewany, zagrany i wyprodukowany, ale zbyt nijaki, by chciało się częściej wracać do "Down To The Core". (3) Wojciech Chamryk

hehe). Wejdźcie na ich stronę i przeczytajcie chociażby ich biografię, morda sama się śmieje. "Plan of Attack" to cztero-utworowa EPka wydana w ubiegłym roku, która miała pewnie na celu wyostrzenie apetytu wśród fanów na trzeci pełny album. Jeśli o mnie idzie to zadanie to zostało spełnione. Z tych utworów bije ogromny luz i radość grania, utwory są energetyczne i słychać, że chłopaki nie spinają pośladów. Oczywiście jest też spora dawka humoru jednak mam wrażenie, że jest trochę "poważniej" niż na wcześniejszych płytach. Oczywiście, gdyby nie dobre kawałki to cała reszta byłaby gówno warta. Na szczęście poziom muzyczny jest wysoki, podobnie jak wyszkolenie muzyków. Pierwsze dwa utwory "Comlete Control" i "Plan of Attack" to pełne ognia heavy metalowe killery, by w dwóch następnych zrobiło się trochę bardziej epicko i zróżnicowanie. Zarówno "Song of the Wind and Sea" oraz "The Joust" są dłuższe i mają więcej zmian tempa, spokojniejszych fragmentów, ale nie brakuje też konkretnego przyłożenia. Nie wchodzą może tak łatwo jak dwa pierwsze, ale to nie znaczy, że są od nich słabsze. Mocy dodaje jeszcze znakomite brzmienie dzięki czemu płytki słucha się rewelacyjnie. Całość zdobi świetna okładka co również jest ważnym elementem ogółu. Po przesłuchaniu "Plan of Attack" nie stałem się fanatycznym wyznawcą "Władców trójzęba", ale kto wie czy nie stanie się tak już po kolejnej dużej płycie? (4,7) Maciej Osipiak

Lucifer's Hammer - Night Sacrifice Demo MMXIII 2014 Shadow Kingdom

Słuchając debiutanckiej demówki tego chilijskiego duetu ma się 120% pewności na odbycie nostalgicznej podróży w przeszłość i związane z tym nieodparte wrażenie deja vu. Panowie Hades (gitara i śpiew) oraz Titan (perkusja) uwielbiają bowiem lata 80-tych i dają temu wyraz w zawartych na "Demo MMXIII" trzech utworach. Muzycznie mamy tu więc prawdziwą ucztę dla fanów zarówno US power i speed metalu oraz NWOBHM, ponieważ echa twórczości Attacker, Griffin, Damien Thorne, Warlord czy Iron Maiden można wychwycić bez trudu. Zróżnicowany "Wolf" to bardziej brytyjskie klimaty, podobnie jak końcówka "Night Sacrifice". Jednak wcześniej ów utwór płynnie łączy mroczne, surowe granie w stylu wczesnego Mercyful Fate z rozpędzonym speed/powerową galopadą pod Attacker. Równie szybki i ostry jest "Shadows", z chwilą wytchnienia w postaci zwolnienia przed solówkami. Do stylu Lucifer's Hammer jest też dostosowane brzmienie tego materiału: surowe, często nieczytelne, z bębnami brzmiącymi jak tekturowe pudła, ale dla wszelkiej maści ortodoksów i oldschoolowców będzie to zapewne dodatkowym atutem, tym bardziej, że "Night Sacrifice Demo MMXIII" wydano na kasecie magnetofonowej. (5) Wojciech Chamryk

L.R.S. - Down To The Core 2014 Frontiers

Panowie La Verdi, Ramos czy Shotton otarli się o coś na kształt popularności czy rozpoznawalności, grając w 21 Guns, The Storm czy Hardline. Inna sprawa, że dotyczy to raczej innych rejonów świata niż Polska, gdzie takie melodyjne, bliższe AOR niż hard rocka granie raczej nigdy nie było zbyt popularne. Wydana przez hołubiącą takich wykonawców Frontiers Records debiutancka płyta "Down To The Core" ich nowego projektu raczej nie ma szans na zmianę tego stanu rzeczy. Z 12 zaprezentowanych na tej płycie kompozycji tylko nieliczne mogą bowiem wywołać żywsze bicie serca fanów mocniejszych i zarazem melodyjnych dźwięków. Taki jest opener "Our Love To Stay", przebojowy ale i dynamiczny, kojarzący się z Van Halen lat 80-tych. "Never Surrender" czy momentami dość ostry "Waiting For Love" z zadziornym śpiewem La Verdiego. Nie mogło też zabraknąć kilku ballad, z eksplorującymi schemat głos + fortepian "To Be Your Man" oraz finałową "No One Way To Give", ale reszta to już zwykły pop. Owszem, przy-

Mammothor - Tyrannicide 2014 Self-Released

Amerykański sekstet Mammothor na swym debiutanckim albumie nie rozmienia się na drobne. Chłopaki z Bostonu z podziwu godną sprawnością i pomysłowością wymiatają bowiem siarczyste hard 'n' heavy, jakby w magiczny sposób przeniesione w nasze czasy z przełomu lat 70-tych i 80-tych minionego wieku. "Tyrannicide" jest jednak płytą znacznie bogatszą muzycznie, bowiem jej twórcy żyją w końcu w XXI wieku i są też pod wpływem innych gatunków. Mamy więc klasycznego hard rocka ze śpiewem Jimmy'ego Douglasa kojarzącym się z wielkim Paulem Rodgersem ("Slave One Day"), wycieczki w rejony nader chętnie eksplorowane przez Glena Danziga ("Curse Of Time") czy The Black Crowes (siarczysty "Recovery Blues"). Jeszcze bardziej bluesowo robi się w "Worst Night", w którym to Josh Johnson i Dana

RECENZJE

117


Sharpton czarują niczym sami Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan. Gitarowych popisów uczniów Joe Stumpa i Grega Howe nie brakuje też w innych utworach, by wymienić chociażby te z "The Bird Man" czy w utworze tytułowym. W składzie mamy też klawiszowca, jednak Jeff Barberie nader chętnie korzysta z klasycznych brzmień, wspaniale dopełniając oldschoolową muzykę Mammothor. Mamy też w niej odniesienia do southern i stoner rocka oraz grunge, ale nie tego alternatywnego, ale czerpiącego z tradycji zespołów pokroju The Beatles czy Black Sabbath, tak więc wszystkie części tej muzycznej mozaiki układają się we frapującą całość. (5) Wojciech Chamryk

Markiz De Sade - Jeckyll And Hyde 2014 Self-released

Wydawało się, że białostocki Markiz De Sade, jeden z kultowych polskich zespołów metalowych lat 80-tych, to ponownie zamknięta karta. Reaktywowana w 2008r. grupa zdołała bowiem w ciągu trzech lat wydać demo/MCD "Zdeptani", kompilację "Judasz 1985" oraz debiutancki album "Sen schizofrenika", po czym dały o sobie znać zawirowania personalne. Markiz odrodził się jednak i obecnie trzon składu stanowią: jeden z założycieli grupy, śpiewający basista Andrzej "Ojciec" Mrowiec i gitarzysta Arkadiusz "Aroo" Maślanka. Ów duet zameldował się na początku tego roku w Bloodline Studio, Roberta Pierścińskiego, gdzie, wsparty występującym gościnnie w roli perkusisty producentem, zarejestrował nowe demo. "Jeckyll And Hyde" to cztery ostre, dynamiczne numery, zakorzenione zarówno w tradycyjnym heavy metalu jak i wysokooktanowym thrashu. Sporo w nich ostrej, bezkompromisowej jazdy ("Jeckyll And Hyde", "Radio"), ale nie brakuje też bardziej urozmaiconych aranżacji ("Czas dominacji"), efektownych gitarowych solówek ("Radio") czy wyeksponowanych partii basu ("Zbrodniarz"). Warstwę instrumentalną dopełniają często brutalne, ocierające się wręcz o growling partie Ojca i trzeba przyznać, że pasuje to doskonale do poruszanych w tekstach, zwykle dość mrocznych, tematów. Markiz wrócił po raz drugi - oby tym razem na dłużej! (5) Wojciech Chamryk Mason - Warhead 2013 Self-Released

Kwartet z Melbourne na swym debiutanckim albumie wymiata konkretny thrash, nie unikając przy tym wycieczek w rejony nowocześniejszego, łączącego groove z agresją, łojenia. Jest więc całkiem ciekawie, tym bardziej, że: A) panowie potrafią naprawdę nieźle grać, B) komponowanie też wychodzi im niezgorzej, C) płyta brzmi też jak brzmieć powinna, surowo ale mięsiście i organicznie, bez epatowania syntetyczną, współczesną produkcją. Na "Warhead" przeważa konkret: 10 utworów, prawie 47 minut muzyki. Instrumentalny, spełniający rolę intro "Alarum" jest jeszcze dość melodyjny i rozpędza się stop-

118

RECENZJE

słychać inspiracje Mikem Oldfieldem w zakresie partii gitarowych, jak nie ma w nim odpowiedniego ładunku przebojowości i całość staje się nudna. Płyta skierowana jest do poszukiwaczy dziwnych i bardziej złożonych dźwięków, do zagorzałych fanów progresywnego rocka. Jeśli nie macie nic przeciwko średniej klasy materiałowi, to może znajdziecie tutaj coś dla siebie. (2,5) niowo, ale już kolejny "Imprisoned" to już ostra, thrashowa łupanka na najwyższych obrotach, z wpływami chociażby Testament. Oczywiście zespół nie gna na łeb na szyję przez cały czas, mamy momenty miarowych zwolnień, jest gęste riffowanie w średnich tempach, jak chociażby w "Product Of Hate" czy finałowym "Vengeance", jednak słychać wyraźnie, że zawrotne prędkości to jest dla Mason właśnie to. Zresztą nawet w tych wolniejszych momentach jest bardzo dynamicznie, bo perkusista zdecydowanie nie jest zwolennikiem li tylko wystukiwania prostego rytmu, zapewniając sporą dawkę rytmicznych łamańców i perkusyjnych kanonad. Bardziej melodyjne partie też się trafiają ("Ultimate Betrayal"), nie brakuje też balladowego "Lost It All" z udziałem Jeffa Loomisa z Nevermore czy, dla kontrastu, grania niemal ekstremalnego ("Product Of Hate", "Wretched Soul"). Całość dopełniają gitarowe popisy z wyżej półki, tak więc jeśli ktoś lubi wysokooktanowy thrash, łączący klasyczne podejście z nowoczesnymi wtrętami, to "Warhead" jest płytą dla niego. (5) Wojciech Chamryk

Merkabah - Ubiquity 2014 Maple Metal

Aż siedem lat przyszło czekać fanom kanadyjskiego Merkabah na następcę "The Realm Of All Secrets", który ukazał się w 2007 roku. Czas oczekiwania dobiegł końca i w końcu można posłuchać nowego krążka zespołu, zatytułowanego "Ubiquity". Merkabah to formacja działająca na rynku od roku 2000 i przez ten czas udało jej się wykreować dość ciekawy styl, który jest mieszanką progresywnego rocka i symfonicznego metalu. Wśród swoich inspiracji muzycy wymieniają King Crimson, Iron Maiden i Therion, co faktycznie słychać. Można by jeszcze dodać Nightwish czy Dream Theater. Skojarzenia z symfonicznym metalem są, a wszystko za sprawą wokalistki Jacinthe. Styl i forma jej śpiewania przywołuje na myśl właśnie symfoniczny metal rodem z Therion, a najlepiej ten charakter oddaje rozbudowany "Ubiquity", który wieńczy płytę. Podobną estetykę ma podniosły "Mythomania", który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Jednak już na samym początku albumu można wyłapać wady. Jedną z nich jest wokal Jacinthe, który jest bez wyrazu, bez mocy. Gitarzyści starają się urozmaicić materiał, często udając się w rejony progresywnego rocka, szkoda jednak, że jakość tych zagrywek jest niska. Pominięto przy tworzeniu kompozycji aspekty przebojowości, dynamiki i czegoś, co mogłoby skusić słuchacza. Co z tego, że w "Red Letter Days"

Łukasz Frasek

przechodzi w metalowy walc w średnim tempie. Kto by pomyślał, że o drugim pokoju toruńskim, czyli traktacie zawartym między Koroną Królestwa Polskiego, a Zakonem Krzyżackim, można napisać taki ciekawy i interesujący utwór. Z całą pewnością "Ultima Ratio Regis" jest płytką do której będzie się wracać i to nie raz! Porządny heavy metal, błyszczący doskonałą produkcją i świetnymi kompozycjami. Szacunek i chwała! (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Metal Inquisitor - Ultima Ratio Regis 2014 Massacre

Muzyka Metal Inquisitor nigdy jakoś do mnie nie przemawiała. Na żywo ich twórczość zawsze wypadała świetnie, jednak albumy studyjne nie miały w sobie już tej magii, jaką zespół prezentował na żywo. Dlatego podchodziłem dość sceptycznie do najnowszego dzieła tej ekipy, zatytułowanego "Ultima Ratio Regis" - dowcipną sentencją, którą były opatrzone armaty armii króla Francji oraz króla Prus. Tym większe było me pozytywne zaskoczenie, gdy zapoznałem się już z zawartością najnowszego krążka Metal Inquisitor. Na czwartym studyjnym albumie inkwizytorów został nam zaserwowany szybki tradycyjny heavy, podsypany tu i ówdzie klasycznym epic metalowymi motywami. Muzyka oscyluje wokół Dio, Running Wild, Accept, Wolf, Skelator i Cauldron. Za sterami produkcji brzmienia siedzi Olof Wikstrand, lider młodej kapeli Enforcer. Nic dziwnego więc, że brzmienie "Ultima Ratio Regis" jest bardzo młodzieńcze i czyste. Wokale Roberta "El Rojo" Zerwasa przypominają swoją manierą zaśpiewy i barwę głosu Jasona Conde-Houstona ze Skelator. Same utwory na "Ultima Ratio Regis" są świetnie wyważone i pełne pysznego, zrównoważonego heavy metalowego nadzienia. Dynamiczne solówki i ostre riffy to wysoki standard, który został tutaj ustanowiony. Pierwszy utwór z płyty, czyli "Confession Saves Blood" jest nie dość, że numerem wysokiej klasy, to w dodatku obrazuje jak będzie wyglądała zawartość albumu. Materiał na "Ultima Ratio Regis" jest bardzo równy i bardzo spójny. Melodyjny wstęp do "Confession Saves Blood" przeradza się w heavy metalowy hymn z szybkim chrupkim riffem. Wokale i warstwa tekstowa idealnie się komponuje z podkładem muzycznym, tworząc, wespół z tak energetycznymi, że aż iskrzącymi solówkami, świetny heavy metalowy hymn. Gorąca atmosfera jest podtrzymywana przez następne kompozycje. Szybki i bezkompromisowy "Burn Them All" z dudniącym basem i ciekawymi heavy metalowymi riffami to klasa sama w sobie. Śpiewny refren w "Call The Banners" jasno określa ten utwór jako metalowy hymn czystej wody. Bardzo fajnie wyglądają także agresywne galopady w "Death on Demand" i "The Pale Messengers". Metal Inquisitor wbrew pozorom potrafi także bardzo sprawnie operować różnymi klimatami. Pokazuje to między innymi bardzo Judasowy "Black Dessert Demon". Zwieńczeniem tej metalowej inkwizycyjnej symfonii jest ponad siedmiominutowy "Second Piece of Thorn". Stateczny, z delikatnym intro, które

Mike Oldfield - Man On the Rocks 2014 Universal Music

Obecnie panuje moda na rockowe powroty. Ian Anderson stworzył dosyć dobrze przyjętą kontynuację "Tick Is A Brick", a Alan Parsons wydał, po ponad dwudziestu latach przerwy, kolejny - nie do końca długogrający - krążek. Ich śladem podążył też Mike Oldfield, który po swoich klawiszowych dziełkach powrócił na rockowe fundamenty. Zresztą nie ma się co dziwić, obecnie klasyczny rock przechodzi muzyczny renesans. Na "Man On The Rocks" artysta zrywa minimalistyczne więzy, ale dalej podąża z duchem sentymentalizmu oraz wewnętrznych rozterek. Tekstowo krąży wokół osobistych przeżyć i opowiada nam m.in. o historii irlandzkich emigrantów, wspomnieniach z dzieciństwa oraz rozpadzie swojego małżeństwa, a cały nastrój utworów podkreśla za pomocą chwytliwych melodii. Nie brakuje zatem folkowych odniesień ("Moonshine"), gorzkich ballad (tytułowy "Man On The Rocks"), czy też klasycznych blues-rockowych przebojów ("Sailing", czy energiczny "Minutes"). Oldfield, idąc z duchem czasu, nie ucieka też od elektroniki i na utworach pokroju "Castaway", czy "Chariots" dosyć odważnie korzysta z jej dobrodziejstw. Nie ma co doszukiwać się w nowym albumie Brytyjczyka powiewu świeżości i choć chwilami potrafi nas oczarować (emocjonalny "Nuclear"), to nie wychodzi poza doskonale znane, rockowe schematy. Zresztą, nawet nie musi nas niczym zaskakiwać. "Man On The Rocks" swoją chwytliwą formą na pewno zauroczy wielu weteranów klasycznego rocka. Muzyk lawiruje między różnymi nastrojami i jednocześnie stara się przelać swoje emocje na energiczny język rocka - wychodzi mu to całkiem sprawnie. Jednak ten wyjątkowo udany powrót to nie tylko zasługa samego Oldfielda, ale też zgranego składu. Za sekcję rytmiczną odpowiada duet w postaci nieocenionego Lelanda Sklara (Phil Collins) oraz Johna Robinsona (Daft Punk), a za mikrofonem stanął znany z The Struts - Luke Spiller. Album, choć skierowany głównie do fanów, ma szansę przyciągnąć do siebie młodych słuchaczy, którzy coraz częściej sięgają po klasyczno-rockowe brzmienia. To dobrze wróży nie tylko samemu muzykowi, ale też nowemu pokoleniu słuchaczy. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak


Jak na przykład typowo thrashowe "The Serpent" oraz "Dark Angel", z miksem bardzo chwytliwych fragmentów i agresywności. Ogólnie mówiąc, płyta sama w sobie nie jest zła, nawet bym powiedziała, jest bardzo dobrą mieszanką thrash metalu z power metalem, który jednak nie każdemu może przypaść do gustu. (3) Miracle Master - Tattooed Woman 2014 Golden Core

Gdy po raz pierwszy spojrzałem na okładkę debiutanckiego albumu Miracle Master zatytułowanego "Tattooed Woman" to pomyślałem że to jakaś ścieżka do filmu. Ale nic z tych rzeczy. Jest to hard rockowy album formacji pochodzenia niemiecko-duńskiego. Muzycznie jej styl nieco przypomina Devils Train i inne tego typu bandy, które starają się grać ciężki i mocny hard rock. Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu graniu i cenisz sobie solidny materiał to być może jest to album skierowany do ciebie? Jasne, mamy do czynienia z mało doświadczonym zespołem, który dopiero wkracza na ścieżkę prawdziwego tworzenia muzyki. Jednak mimo tego, że zespół jest młody wiekiem to jednak nie daje po sobie poznać, że to ich pierwszy album. Dobra okładka to nie jedyna dopracowana rzecz. Wystarczy wsłuchać się w mocne, nieco przybrudzone brzmienie, które czyni ten album naprawdę godnym uwagi. Dzięki takiemu rozwiązaniu można poczuć, że mocny hard rock, a nie jakieś ciepłe i popowe granie. Na pewno spora w tym zasługa Axela Heckerta znanego z współpracy z Brainstorm, który przyczynił się do takiego brzmienia. Dobrze radzą sobie też gitarzyści Aki i Selly, którzy wiedzą jak zagrać mocny riff, dzięki nim pojawiają się na płycie takie ostre kawałki jak "Fly Away" czy "Miracle Masters", które mają w sobie więcej heavy metalu. Dzięki otwieraczowi w postaci "Come Alive" poznajemy od razu atut tej młodej kapeli, a mianowicie Olivera, który znakomicie sobie radzi w roli wokalisty - takie mocne i wyraziste głosy zawsze są dobrze odbierane przez słuchaczy. "Stay With Me" to kolejny soczysty kawałek w którym zespół pokazuje pazur. Nieco więcej luzu i spokoju można wyczuć w "Will to Survive", ale to wciąż solidne granie. Nie brakuje też wycieczek w mroczniejsze granie z bardziej ponurym klimatem, czego dowodem jest "Why Religion". Całość zamyka "We All Touch Evil", który najlepiej potwierdza przebojowy charakter płyty. "Tattooed Woman" to udana porcja heavy metalu i hard rocka. Może nie jest to nic nowego, ani też nadzwyczaj dobrego, ale jest to solidne wydawnictwo, które potrafi umilić czas. Czy nie o to chodzi w hard rocku? O dobrą zabawę? (3,6) Łukasz Frasek Mooncry - A Mirror's Diary 2013 SAOL

Na niemieckiej scenie metalowej można polegać. Sam się nigdy nie zawiodłem, dlatego z pewnym spokojem sięgałem po ostatni album Mooncry. Jest to bowiem niemiecka kapela, grająca mroczny heavy metal, w którym można doszukać się cech gotyckiego, jak również symfonicznego czy też power metalu. To wszystko sprawia, że Mooncry to nie jest kolejny band udający Accept czy Helloween. Już otwierający "Burning Curtains" dobrze zapowiada cały album. Jest moc, jest mroczny klimat, ale jest też coś z melodyjnego metalu.

W stylu Mooncry słychać wiele ciekawych smaczków. Używanie takich epitetów jak "epicki" czy "podniosły" jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Potwierdza to kolejny killer na płycie, a mianowicie "Puppet Crow". To agresywny i bardzo energiczny utwór, który ukazuje że zespół inspirował się wieloma kapelami. W "Defamed Prime" słychać też Thunderstone czy Masterplan. Sądzę tak, ponieważ da się wyłapać pewien czynnik progresywności i wyszukanych melodii. Zwłaszcza styl gry Bertholda przypomina wyczyny Rolanda. Berthold stawia na agresję, urozmaicenie, na wyszukane motywy, na mroczny klimat, ale też nie zapomina o technicznym aspekcie aranżacji. Warto wspomnieć też o wokaliście Sali Hasanie, który nadaje kompozycjom mrocznego charakteru i to właśnie za jego sprawą pojawia się drapieżność na płycie. Dobrym tego przykładem jest "Pictures of Thee". Zespół przede wszystkim radzi sobie z dłuższymi kompozycjami, w których trzeba się wykazać pomysłowością i talentem do tworzenia ciekawych motywów. "A Mirror's Diary" spełnia swoje oczekiwania i jest to bez wątpienia najbardziej ambitna kompozycja na płycie, która w pełni oddaje styl Mooncry. Mooncry potwierdza regułę, że niemiecka scena metalowa dostarcza ciekawe zespoły. Tym razem mamy band grający mroczny, melodyjny metal w którym jest coś z gotyckiego i symfonicznego metalu. Jest solidny materiał, który potwierdza umiejętności zespołu. Jeśli cenisz sobie mocny, soczysty i klimatyczny heavy metal to jest to coś w sam raz dla ciebie. Emocje gwarantowane. (4,2) Łukasz Frasek

Mosh-Pit Justice - Mosh-Pit Justice

Daria Dyrkacz

Nervosa - Victim Of Yourself 2014 Napalm

To dziewczęce trio z Sao Paulo nie para się, wbrew panującym modom, metalcore czy metalem gotyckim. Fernanda, Prika i Pitchu łoją bezkompromisowy thrash w starym, germańskim stylu, nie unikając momentami wpływów death metalu. Echa dokonań Kreator, Destruction czy Sodom są słyszalne właściwie w każdym utworze, ale nie ma tu mowy o jakiejś lichej podróbce czy beznamiętnym kopiowaniu. Utwory z tego debiutanckiego albumu Nervosa porywają bowiem szaloną energią i brzmią niemal wzorcowo, szczególnie przy obecnym zalewie nijakich, pseudo metalowych zespołów. Wokalnie też mamy nawiązania do dobrych wzorów, bo jedna z pań, zapewne Prika Amaral, brzmi niczym Mille (np. "Victim Of Yourself"), zaś Fernanda Lira preferuje wściekłe wrzaski w stylu Schmiera ("Into Mosh Pit"). Mimo programowej surowości mamy też to i owo do wychwycenia, bo dziewczyny niewątpliwie potrafią grać. Perkusistka wymiata konkretne przejścia ("Morbid Courage"), bas momentami wysuwa się na plan pierwszy ("Deep Misery"), mamy też klangowane partie ("Envious"), zaś gitarzystka poza ostrymi riffami potrafi popisać się również urozmaiconymi solówkami ("Wake Up And Fight", "Into Mosh Pit"). A ponieważ zespół nie ukrywa, że jest również pod wpływem takich załóg jak Sepultura, Krisiun czy Death, mamy też na "Victim Of Yourself" elementy death metalu, w postaci charakterystycznych riffów i blastowych przyspieszeń w "Twisted Values" czy w szaleńczym, śpiewanym po portugalsku "Uranio em nos". Mocny debiut, bez dwóch zdań. (5)

2013 EBM

W sumie nie wiem czego mogłam się spodziewać się po płycie z gorylem w katanie na okładce. W każdym razie na pewno nie intra z gitarą akustyczną, a tym właśnie Bułgarzy zaskoczyli mnie najbardziej. Później dostajemy przydługawy kawałek, który jasno daje nam do zrozumienia, że wokal nie jest ich mocną stroną - jest dość męczący i wokalista sprawia wrażenie, jakby śpiewał zupełnie do czego innego, a na pewno nie do tego, co gra reszta zespołu. Nie wspomnę już o tym, co się dzieje, kiedy osiąga wysokie tony. Bardziej pasowałby do zespołu typowo power metalowego i pomimo, że panowie co chwilę wplatają takowe elementy - np. w całkiem już przyzwoitym "Crucify" - to ani trochę nie poprawia to złego wrażenia, które niesie ze sobą wokalista. Pomimo tych niedociągnięć, na płycie da się znaleźć parę przyzwoitych motywów.

Wojciech Chamryk Night - Night 2013 Gaphals

Ludzie, najlepszy debiut 2013! Dobra, a teraz tak trochę bardziej na serio. Ze Szwecji zalewa nas coraz więcej albumów młodych kapel, które silą się na zawojowanie świata poprzez propagowanie klasycznego heavy metalu. Night należy właśnie do tej grupki młodych zespołów, które postawiły sobie za cel właśnie stary, dobry klasyczny heavy w stylu Judas Priest. Fascynacja starą szkoła jest widoczna i to wyraźnie, jednak przecież to nie wszystko. Co jeszcze oferuje nam Night na swym debiutanckim dziele? Poprawny heavy metal. W gruncie rzeczy bardzo ospały i stateczny, choć zdarza się kilka wyjątków, w których kapela ściga się z prędkością dźwięku. Mamy do czynienia z kalką Skull Fist i Axxion na zwolnionych

obrotach i z trochę bardziej wyraźniejszymi inspiracjami. Je już słychać od pierwszych dźwięków na tej płycie. Szybki i dynamiczny "Fire and Steel" to w gruncie rzeczy zaadaptowany riff z "Electric Eye" Judas Priest. Podobnie jest w "Gunpowder Treason" w którym słychać wymieszane "Total Eclipse" Iron Maiden z motywami rodem z wczesnych albumów Accept. Swoją drogą ile jeszcze zostanie nagranych kawałków, które będą się spuszczać nad filmem "V jak Vendetta"? Naprawdę, ile można? W utworach nie uświadczymy wielu zaskakujących fragmentów. Słuchacz wie czego może się spodziewać, kiedy wejdzie zwrotka, kiedy solówka, kiedy przejście, kiedy harmonia. Struktura utworów łączy w sobie riffy w stylu Accept i Judas Priest z harmoniami kojarzącymi się z Iron Maiden. Przykrym jest lekko fakt, że co chwila będzie towarzyszyła nam myśl "skąd ja to znam?" przy słuchaniu kolejnych utworów. Wokalista posiada bardzo dobry głos i wysoką skalę. Dlatego nie rozumiem, dlaczego w większości utworów śpiewa bardzo podobnie i sporadycznie używa pełnej mocy swego wokalu czy choćby większej dozy agresji i energii. Ta płyta to jeden wielki niewykorzystany potencjał. Heavy metal tutaj został tak zamęczony, że aż szkoda gadać. Mało świeżości, duchota i flegmatyzm. Po szybkim (choć skrajnie nieoryginalnym) "Fire and Steel" pozostała część albumu w gruncie rzeczy rozczarowuje. (3,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Nightmare - The Aftermath 2014 AFM

Od czasu, gdy Nightmare zrzucił "balast" chórów, jego muzyka stała się bardzo surowa. Rzeczywiście klawisze i chóry nadawały specyficznego klimatu płycie "Cosmovision", ale Francuzi nie udźwignęli tej koncepcji na żywo i postanowili obedrzeć swoją muzykę z ozdobników. Taką wizję zespół ciągnie już od kilku płyt i w zasadzie można już mówić o konkretnie wypracowanym stylu. "The Aftermath", podobnie jak poprzedniczki prezentuje ascetyczne granie oparte na prostych, dynamicznych riffach, mocnym, mięsistym brzmieniu, klarownym miksie i wyrazistych, chropawych wokalach autorstwa Jo Amore. Na "The Aftermath" składają się utwory opowiadające o najnowszych wydarzeniach na świecie i jednocześnie pełniące rolę przestrogi przed kierunkiem w jakim zmierza ludzkość. Kawałki są komponowane w luźnym oparciu o schemat mocnych zwrotek i melodyjnych refrenów. Na szczęście taki zabieg wychodzi im dużo lepiej niż Rage - z reguły warstwa gitarowa, choć spowalnia, nie zostaje odciążona, jedy-

RECENZJE

119


nie wokale z prostych, czasem prawie deklamowanych czy skandowanych przechodzą w konkretne linie melodyczne. Dzięki surowości, ciężkiemu i zimnemu brzmieniu Francuzi uzyskali mniemam, poszukiwany - klimat bezdusznego odhumanizowania. Podkreśla go fakt, że niekiedy do tej spartańskiej płyty niespodziewanie dorzucane zostają drobne robotyczne klawiszowe odgłosy, jak choćby te subtelne dodatki w "Forbidden Tribe" dodające utworowi majestatu. Dzięki konsekwentnie kreowanemu nastrojowi, płyta wydaje się być zgrabną całością. W obliczu wielu tak długowiecznych europejskich zespołów Nightmare wydaje się być fenomenem. Większość tych grup z wiekiem rozmywa swój styl, spowalnia, zmiękcza się. Nightmare - mimo melodyjnych refrenów - nagrał mocną, wręcz agresywną płytę. I o ile stylistyka Francuzów porównywana jest z reguły z Brainstorm i Rage, o tyle dzisiejsza postać tych zespołów jest osłabioną wersją ich dawnej świetności, a Nightmare wciąż trzyma solidną, mocną formę. (4) Strati

Nocturnal - Storming Evil 2014 High Roller

Mamy tutaj zaserwowany praktycznie archetypową teutońską thrash metalową młóckę. Dużo tutaj Destruction, Sodom, Assassin, a także przebitki kojarzące się z Venom, Possessed i Desaster. Stawianie Nocturnal w szeregu, któremu przewodzi Destruction nasuwa się jakby samo, nie tylko z powodu muzyki, ale także z powodu maniery śpiewania wokalistki Nocturnal, która regularnie wpada w Schmierowe rejestry. Najnowszy album thrasherów jest dziełem o nieprzeciętnych walorach i wysokiej estetyce dźwiękowej. Innymi słowy, łomot aż miło, riffy i wokale aż ciary przechodzą. Tyrannizer ma gardło nie do zdarcia, to co ona wyprawia ze swoim głosem, to aż głowa mała. Cechą charakterystyczną muzyki Nocturnal na "Storming Evil" są dość długie wstępy do utworów. Zwykle jest to kilka kółek różnych figur, z którymi reszta, ta już "konretna" część utworu, ma niewiele wspólnego. Nie wiem czy nie jest to lekką przesadą, jednak po tym zawsze następuje niemiłosierna kanonada szybkich, typowo germańskich riffów, w których proste motywy przeplatają się z tymi bardziej technicznymi. Trudno jest wskazać słabe włókno w tym prężnym thrashowym mięśniu. Wszystko współgra idealnie - demoniczne wokale, agresywne riffy, melodyjne solówki, konkretne perkusyjne bęcki. Trudno jest mi tutaj skupić się na konkretnych utworach i to nie dlatego, że wszystko brzmi podobnie. Jest wręcz odwrotnie, utwory mają swoje charakterystyczne momenty, ciekawe aranżacje (przejście do refrenu w "Rising Demons" to piekielny orgazm, niczym eksplozja nasienia podczas zapinania ognistego sukkuba w dobrze nawilżony odbyt) i są odpowiednio zróżnicowane. Chodzi o to, że nie ma tu ani jednego utworu, który nie byłby przynajmniej określony mianem bardzo dobrego. Ta muzyka kusi i uwodzi swą demoniczna energią. Demoralizu-

120

RECENZJE

jący thrash metal najwyższych lotów. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

mo Adios", która z początku bardzo delikatnie pieści nam uszy, żeby w drugiej połowie znacznie przyspieszyć i porwać swoją energią. Uwagę zwraca również instrumentalny kawałek, który pomimo braku wokali Xiny, pokazuje niesamowite możliwości obojga gitarzystów. Płytę wieńczy wolny a zaraz majestatyczny "Vellecas", który na długo jeszcze pozostaje w głowie. Pomimo, że płyta stoi na dość wysokim poziomie i prezentuje możliwości Hiszpanów w dobrym świetle, płyta nie odniosła przesadnego sukcesu. A szkoda. (3) Daria Dyrkacz

Oker - Burlando A La Muerte 2011 Santo Grial

Debiut, jak to bardzo często bywa, nie jest najlepszą płytą w dorobku niejednego, szanowanego muzyka czy zespołu. Hiszpański Oker - z wokalistką na czele - można śmiało do takich zespołów zaliczyć. Wydany w 2011 roku debiut nie jest najlepszym materiałem. Jego bronią jest melodyjny heavy metal z kobiecym wokalem, który dodaje na płycie charakteru. Niestety poza "Oker", który zaskakuje swoją chwytliwością i melodyjnością, większość kawałków na płycie jest zwyczajnie nudna. Uwagę przykuwa dopiero "Heroe Perdido", spokojna ballada z gitarą akustyczną na czele, która w raz z refrenem nabiera mocniejszego uderzenia nie tracąc przy tym balladowego charakteru. Na plus tej kompozycji ponownie wpływa wokal, który nie jest przesadzony i doskonale współgra z pozostałymi instrumentami. Natomiast w takim "La Hora De Actuar" zespół na chwilę zakręca w melodie podchodzące pod Iron Maiden. Niewątpliwie mocnym kawałkiem na płycie jest również tytułowy, "Burlando A La Muerte", ten mocno wbija się w głowę słuchaczowi. Niezły poziom na płycie podtrzymują także dwie końcowe kompozycje, które tworzą esencje dobrego heavy metalu. Wielka szkoda, że kawałki, które są w stanie przekonać do siebie słuchacza znajdują się pod koniec płyty i aby się do nich dokopać, trzeba przebrnąć przez sporą część nudnych i kompletnie nieporywających kompozycji, co niestety działa na duży minus. Jest to jednak debiut i można przymknąć na to oko. (2,5) Daria Dyrkacz

Oker - Culpable 2013 Warner Music

Undergroundowe zespoły znajda się chyba w każdym kraju. Hiszpania również posiada swoich przedstawicieli, zalicza się do nich także Oker, młodziutki i kipiący dużą ilością energii band prosto z Madrytu. Miejsce wokalistki piastuje Carmen Xina, której wokal mógłby kruszyć szkło. Najlepiej obrazuje to kompozycja tytułowa "Culpable", w której Carmen powoduje, że słuchaczowi włosy stają dęba. Sam zespół na płycie pokazuje swoje dwa oblicza. Z jednej strony podejmuje się szybkich temp ("Volvere a Resurgir"), a z drugiej pokazuje spokojniejszy i zdecydowanie bardziej melodyjny aspekt swojej twórczości ("Prejuicios"). Bezapelacyjnie dobrym punktem płyty jest ballada "Ulti-

wny i wysoce odpychający. Przez to album zyskuje bardzo dużo monotonności, której przy czytelniejszej produkcji i miksie by nie było. Najlepszy kawałek w sumie to tylko tytułowy numer, który otwiera płytę… gdyby był o połowę krótszy! Z tymi zapętleniami trochę już nuży pod koniec. Debiutancki krążek One Maichne jest pozycją, którą mogę jedynie polecić chłopaczkom uważającym Nevermore za największe objawienie na scenie metalowej. "Godless Endeavor" jest dla ciebie najlepszym albumem thrash metalowym? Nie możesz przestać słuchać "Omega Wave"? Bardzo dobrze, w takim razie na pewno "The Distortion of Lies and the Overdriven Truth" jest dla ciebie. Dla wszystkich innych będzie nie do strawienia bez silnych środków znieczulających, pół litra czterdziestoprocentowego roztworu alkoholu i nielegalnych substancji odurzających. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

One Machine - The Distortion of Lies and the Overdriven Truth 2014 Scarlet

Przykład na to jak nie należy wykorzystywać fajnych pomysłów i dobrych zagrywek. One Machine jest zespołem, który tworzą między innymi takie osobistości jak Steve Smyth i Mikkel Sandager Pedersen. Mikkel udzielał się przez wiele lat w projekcie Mercenary, który ponoć jest znany wśród fanów melodic death metalu. Steve Smyth jest za to człowiekiem, który przelotnie gitarzył w całkiem pokaźnej liczbie zespołów. To on grał w latach 1999-2004 w Testament, grał też z Forbidden na "Omega Wave", z Vicious Rumors na "Something Burning" i "Cyberchrist", a także z Nevermore na "Godless Endeavor". Te płyty rzucają bardzo długie cienie na debiutancki krążek One Machine, gdyż muzyka zaprezentowana na tym albumie brzmi bardzo podobnie do tego, co nam zaserwowało Nevermore na "Godless Endeavor" z gdzieniegdzie przebijającym się Forbidden z ostatniego okresu. Mamy więc tutaj patologiczne połączenie power i thrash metalu ze żwirowym oceanem groove'u i psychicznymi naleciałościami nowoczesnej progresji. Połączenie, które jest nota bene przereklamowane do granic możliwości. Nieprzeliczone zastępy maniaków chłopięco podniecają się dokonaniami Nevermore, podczas gdy ta muzyka jest tak naprawdę przekombinowana, niepotrzebnie dociążona, wtrącająca patenty z dupy, mdła i z niezmiernie irytującym i męczącym wokalem. Podobnie jest z One Machine. Błysku albumowi dodają bardzo dobre solówki. Bez nich ten album byłby straszną kupą. Zachodzi tutaj podobna zależność co na "Godless Endeavor" - na tym albumie też solówki są w sumie jedynym dopracowanym i wyróżniającym się elementem. Znowu mamy do czynienia ze sprzeniewierzeniem talentu i umiejętności. Zdolności muzyków docenia się właściwie tylko w grach solowych, bo w pozostałych częściach utworów nie mają tutaj za dużo do pokazania. Na całą długość trwania "The Distortion of Lies…" zdarzyło się może kilka fajnych riffów. To już wokalista się minimalnie bardziej postarał. Mikkel ma bardzo satysfakcjonujący zasięg wokalny jednak przez większość swych partii używa go w taki sposób, że aż nie można go słuchać. Niestety, taka maniera zaśpiewu jest poniekąd podyktowana podkładem dźwiękowym. Dużo przesterowanego basu i nieczytelnych obniżonych gitar stanowi zbitek niestra-

Perception - Reason And Faith 2013 Self-Released

Album ten zespół wydał własnym sumptem w 2013 roku. Tak się złożyło, że dotarł do mnie dopiero teraz. Perc3ption, bo tak poprawnie pisana jest nazwa kapeli, zaliczany jest do nurtu progresywnego power metalu. Już rozpoczynający "Trust Yourself" sugeruje, że mamy do czynienia z dobrze zagranym power metalem. Z tym, że tak czytelne elementy z tego nurtu odnajdziemy jeszcze w "Nonexistence" i "Illuminati". Co prawda ów power inspirowany jest europejskimi dokonaniami ale tymi najbardziej klasycznymi i szlachetnymi tj. Helloween czy Gamma Ray. Jednak według mnie Brazylijczycy zdecydowanie mocniej swoją muzę osadzili w klasycznym heavy metalu. Świadczy o tym zdecydowana większość materiału. A z czego czerpali? Zainteresowani niech wsłuchają się w kompozycję "Master Of Illusions (The Pledge)". Ciekawe czy będą mieli podobne skojarzenia do moich… Świat muzyczny Perception dopełniony jest progresywnym odłamem, świetnie technicznie zagranym, bardziej kojarzącym się z latami 80-tymi, coś w rodzaju Queensryche czy Crimson Glory. Jeśli chodzi o inne konotacje to wymieniłbym jeszcze bardziej współczesne bandy Angrę oraz Pagan's Mind. Myślę, że te dwa zespoły wystarczająco dopełniają listę inspiracji Brazylijczyków, oraz jasno komunikują, że muzyka Perception jest rozlokowana między trzema ośrodkami, a mianowicie; heavy - progressive - power. Nie jest to oczywiście bezmyślne kopiowanie. Brazylijscy muzycy od początku udanie odciskają na muzyce swoje piętno, urabiając ją swoimi umiejętnościami i talentem. Kompozycje są długie albo bardzo długie, inteligentnie skonstruowane, intrygujące, z wyśmienitymi pomysłami i co najważniejsze cały trzymają słuchaczy w napięciu. Partie instrumentalne są wyśmienicie odegrane. Szczególnie na uwagę zasługują gitarzyści i perkusista. Cała trójka gra niesamowicie gęsto ale z wielką swadą i polotem. Nie brakuje tu ekwilibrystyki czy wirtuozerii, ale nie jest to celem żadnego z nich. Klawisze


oraz gitara basowa dzielnie sekundują wspomnianym instrumentom ale w ich grę wpisana jest dyskrecja. Oczywiście w odpowiednim momencie umiejętnie podkreślają walory muzyki oraz partii innych instrumentów. Nie brakuje w utworach melodii, to dzięki fantastycznym pomysłom w tej materii, tak wielkie kolosy muzyczne słucha się, jak zwykłe piosenki. Niezwykłą rolę odgrywa tu wokalista, ma fajny tembr, jego głos jest mocny, śpiewa pełną piersią, podkreśla wspomnianą melodyjność oraz wyśmienicie prowadzi narracje wszystkich kompozycji i muzyki. Los Brazylijczykom poszczęścił, bo zebrali się w jednej formacji naprawdę utalentowani muzycy. "Reason And Faith" jest równy i bardzo spójny, z łatwością odbiera się go w całości. Trudno wyłowić jakiś najsłabszy lub najlepszy moment. Choć moim faworytem na debiucie Brazylijczyków jest wspominany już "Master Of Illusions (The Pledge)", niesamowity klimatyczny utwór, który dość jasno wysyła sygnały o klasycznych heavy metalowych preferencjach zespołu. Do całości "Reason And Faith" mam jedynie dwie uwagi. Nie przeszkadzają mi wspominane na początku powerowe odskoki zespołu, ale muzycznie bardziej odpowiadają mi wykreowane przez nich klimaty progresywnego heavy metalu. Druga uwaga dotyczy się zaś produkcji. Nie jest tak wyśmienita, jak choćby w wypadku produkcji wspomnianych kapel typu Pagan’s Mind czy Angra. Sesja "Reason And Faith" nie jest tak dopieszczona, tak jakby, ciut ciążyła do oldschoolowych produkcji. Jestem ciekaw czy owa perfekcyjnie dopracowana sesja pozwoliłaby Perception ugodzić słuchacza jeszcze mocniej. (5) \m/\m/

Polaris - Dawn of the Last Day 2013 Self-released

Wielka trójca teutońskiego thrash metalu: Kreator, Sodom, Destruction. A obok nich świeży Polaris, zespół pochodzący z Bochnum w Niemczech z dziesięcioletnią karierą muzyczną. Na koncie mają już niejedno demo i obecny longplay wydany własnym nakładem. Płyta zawiera dziesięć kawałków będących czystą esencją niemieckiego thrashu, swoistą mieszanką wyżej wymienionych legend. Na płycie jest wszystko czego potrzeba: agresja, wściekłość i szybkość, a jednocześnie i melodyjność. Już od pierwszych sekund nie ma wątpliwości, że zespół nie bierze jeńców. Najbardziej wpijającym się w pamięć kawałkiem jest "Fire From The Sky" idealnie pasujący na występy "live". Natomiast "Immolation Of The Dead" jest zakrętem w stronę ostatnich dokonań Kreatora. Zaczyna się niepozornie tylko po to aby momentalnie znokautować słuchacza potężnym ciosem w nos. Polaris niewątpliwe dzięki tak mocnemu debiutowi może spokojnie znaleźć się na liście obok wielkich niemieckich legend. Sama z niecierpliwości zacieram ręce na ich następny materiał. (4) Daria Dyrkacz

Portrait - Crossroads 2014 Metal Blade

Muszę przyznać, że poprzednia płyta Szwedów, "Crimen Laesae Majestatis Divinae", rzuciła mnie na kolana. Uderzyła mnie kapitalnym połączeniem klasycznego, wręcz archaicznego heavy metalu, z pięknie kreowanym mrocznym klimatem i bardzo dobrymi, niebanalnymi kompozycjami. Niestety "Crossroads" jest wyraźnie słabsza. Obróciłam tę płytę kilkadziesiąt razy i niestety nie znalazłam w niej nic, co sprawiałoby, że jest ona bodaj cieniem swojej świetnej poprzedniczki. Przede wszystkim wraz "Crossroads" wracają motywy żywcem wyjęte z Mercyful Fate i choć zespół odżegnuje się od kopiowania tej grupy, ucha nie da się oszukać. Motywów zaczerpniętych z Diamonda jest wiele, najwyraźniej słychać je w "Black Easter", gdzie Per Lengstedt (tak, tak, to ta sama osoba, co Per Karlsson, ale teraz Per nosi nazwisko swojej żony) próbuje piać pod duńskiego wokalistę. Szkoda, bo poprzedni album szedł już własną portraitową drogą, jedynie nieznacznie inspirując się Mercyful Fate. I o ile nie można odmówić krążkowi specyficznego, ciemnego nastroju, brakuje na nim błyskotliwych kompozycji i tych cudownych solówek, jakie rozsiane były po "Crimen Laesae Majestatis Divinae". Wszystkie utwory mimo złożoności, wydają się zlewać w jeden monolit, a podobnie prowadzone linie melodyczne nie pomagają ich rozróżniać. Co więcej, na niekorzyść odbioru wpływa także brzmienie - mające prawdopodobnie przywołać złote, analogowe czasy heavy metalu, ale niestety jest zbyt płaskie i niewyraziste. Zupełnie nie akcentuje wielowarstwowości płyty. Nie eksponuje warstw przejawiających się w wokalach (nawet wokalach-dialogach jak w "Our Roads Must Never Cross") czy narracji prowadzonej przez zmiany riffów. Po tym co napisałam, można by sądzić, że płyta jest zwyczajnie słaba. Prawdę mówiąc moje żale wiążą się z porównaniem "Crossroads" do "Crimen Laesae Majestatis Divinae" i rozczarowaniem. W rzeczywistości Portrait nagrał przyzwoity album utrzymany w tradycyjnym stylu, pełen rozbudowanych utworów i różnorodnych riffów. Niewątpliwym plusem Szwedów jest mistrzowskie kreowanie atmosfery i bardzo dobre operowanie sterami wehikułu czasu (choć tego, podobnie jak kopiowania Diamonda, zespół też się wyrzeka), co zresztą ostatnimi laty jest generalnie cechą heavymetalowych bandów z tego kraju. Minusem jest homogeniczność kawałków, spłaszczone brzmienie oraz nadmierne naśladowanie Diamonda, zwłaszcza przez wokalistę potrafiącego śpiewać we własnych i to dobrym stylu. (3,8) Strati Pretty Maids - Louder Than Ever 2014 Frontiers

O tym istniejącym od 1981r. duńskim zespole można przeczytać w encyklopedii Guinnessa, że "Zawsze grali z olbrzymim entuzjazmem, ale wątpliwą oryginalnością". Nie do końca mogę się

z tym zgodzić w kontekście zawartości płyt zespołu z lat 80-tych, szczególnie "Red, Hot And Heavy" oraz "Future World", później też zdarzały im się niezłe wydawnictwa czy nawet genialne utwory. Ostatnie albumy studyjne, "Pandemonium" z 2010r. i ubiegłoroczny "Motherland", też trzymały poziom, dlatego więc zespół postanowił pójść za ciosem i szybko wydać kolejną płytę. "Louder Than Ever" nie jest jednak do końca materiałem premierowym, zawiera bowiem osiem starszych utworów z lat 1995 - 2006, ale nagranych na nowo i cztery nowości. Wyróżniają się wśród nich ostry, zadziorny "Nuclear Boomerang" z równie szponiastym, niepowtarzalnym śpiewem Atkinsa oraz ładna ballada "A Heart Without A Home". Dynamiczny "Deranged" to już bardziej przebojowe granie, ale dość mocne, w przeciwieństwie do nijakiego, popowego pseudo hitu "My Soul To Take". Na szczęście wśród pozostałych utworów nie ma takich niewypałów, ale to w końcu swoiste the best of Pretty Maids z ostatnich dziesięciu lat, więc dostajemy wyselekcjonowany, najwyższej jakości materiał, ze wskazaniem na: rozpędzony "Playing God", równie dynamiczny "Virtual Brutality" czy bardziej przebojowy "Wake Up To The Real World". Wątpię, by wielu słuchaczy sięgnęło po tę płytę, ale na pewno zainteresuje nie tylko zagorzałych fanów Pretty Maids. (4)

bo podpisał długoletni kontrakt. Wręcz przeciwnie, płyta wywołuje wręcz uczucie podróży w czasie, do końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy to rodziła się kolejna fala niemieckiego heavy metalu, a zespoły prześcigały się w coraz to lepszych płytach. Po drugim przesłuchaniu, poza hitami, w pamięci zostaje kolejna porcja muzyki. Przede wszystkim do Primal Fear powróciła zadziorność i dynamika na dużą skalę. "Inseminoid" zaczynający się jak numer "Nuclear Fire" pędzi klasyczną galopadą wspomaganą przez przenikliwy wokal Scheepersa, "King of the Day" to inspirowanie się Judas Priest w najlepszym dla Primal Fear stylu, "Rebel Faction" pędzi nie tylko poganiając "pałkera", ale także gitarzystów, tworząc świetne, cięte, różnorodne riffy spajające się w energiczną, szybką kawalkadę. Dodatkowym atutem tego numeru są zaskakujące wstawki kreujące klimat, jak choćby ta krótka niemal melodeathowa, umieszczona przed solówką. Co ciekawe, nie zabrakło drobnych pozostałością po ostatnich muzycznno-stylowych wędrówkach Primal Fear. Są nimi: utrzymany głównie w średnim tempie kolos, "One Night in December" oraz balladka "Born with a Broken Heart" (niestety taka ballada, jaki tytuł). Mimo to, jestem przekonana, że po przesłuchaniu "Delivering the Black" zabiło/zabije serce każdego fana europejskiego metalu, który śledził od pierwszych płyt dokonania zespołów powstających pod koniec XX wieku. Cieszę się, że Ralfowi udało się złapać wiatr w żagle i uchwycić świeżość, której - moim zdaniem - dawno w Primal Fear nie było. Mam też nadzieję, że dobra passa Scheepersa zarazi kilku innych niemieckich muzyków. (4,8) Strati

Wojciech Chamryk

Primeval Realm - Primordial Light 2014 Pure Steel

Primal Fear - Delivering the Black 2014 Frontiers

Wygląda na to, że w ostatnich miesiącach niektóre niemieckie zespoły wzięły się w garść. Primal Fear po serii mniej ortodoksyjnych, jeśli chodzi o heavy metal, płyt powrócił do korzeni. A jeśli nie do korzeni, to przynajmniej do dolnej części pnia, bo najnowszy krążek ekipy Scheepersa brzmi jak usytuowany pomiędzy "Black Sun" a "Devil's Ground". Znajdziemy na nim wszystko, co najlepsze w klasycznym Primal Fear - proste, cięte riffy, judasowanie, dynamiczne kompozycje i chwytliwe melodie. Dokładnie tego brakowało zespołowi od prawie dziesięciu lat. Już po pierwszym przesłuchaniu pod czaszką kołaczą się ultraprzebojowe "When Death Comes Knocking", "Delivering the Black" czy "Never Pray for Justice". O ile ten przedostatni obdarzony jest absolutnie tradycyjną niemiecką solówką rodem z pierwszych Helloweenów, to ten ostatni rozpoczynający się niczym W.A.S.P. posiada rewelacyjny, nośny rozpierający energią refren. Te zabiegi sprawiają, że "Delivering the Black" nie brzmi jak wymęczona kolejna płyta zespołu, który produkuje krążek,

Amerykanie to zaskakująca nacja: z jednej strony zamiłowanie do najgorszego kiczu i pseudo artystycznego chłamu zawsze przybierało w tym kraju najbardziej karykaturalne formy, ale zarazem to właśnie w USA powstało wiele przednich zespołów hard 'n' heavy. I, co zaskakujące, dzieje się tak również w obecnych czasach, czego najlepszym dowodem jest debiutancka płyta Primeval Realm z New Jersey. Debiutancka, ale i chyba zarazem ostatnia, bo miesiąc po jej wydaniu, w kwietniu tego roku grupa zawiesiła działalność. Strata to tym większa, że wspomagany sesyjnymi muzykami, kwartet grał porywający doom metal. Zakorzeniony z jednej strony w dokonaniach Black Sabbath czy innych tuzów hard rocka z wczesnych lat 70-tych, ale czerpiący też od amerykańskich klasyków pokroju Trouble czy Pentagram - zresztą były basista tej ostatniej grupy, Kayt Vigil, grał przez jakiś czas w Primeval Realm. Muzycy nie ograniczali się jednak tylko do kopiowania, bo porywające pojedynki gitarowo - organowe w "Electric Knowledge" czy instrumentalnym "Galaxy Lifter" to miód na uszy każdego fana hard rocka. Z kolei mocarny, sabbatowy "Black Flames & Shadows" czy mroczny, posępny

RECENZJE

121


"Night of The Wolfmoon" będą ucztą dla wszelkiej maści doomsterów, krótki i zwarty "Heavy Is The Mind" to coś akurat dla tych, co bakcyla retro rocka połknęli niedawno, zaś finałowy "Primordial Light… Departure" oczaruje zwolenników akustycznych, onirycznych brzmień gitar, skrzypiec i fletu. Oj, szkoda ich, ale nigdzie nie jest powiedziane, że zespół nie wznowi działalności - zaś póki co warto się rozejrzeć za "Primordial Light". (5) Wojciech Chamryk

Prematory - Corrupting Influence 2014 Punishment 18

Wbrew opiniom malkontentów, wieszczących rychły zmierzch nowej fali thrash metalu, trzyma się on całkiem nieźle. Jednym z reprezentantów tego nurtu jest istniejący od siedmiu lat belgijski Prematory. Kwintet z Brabancji wydał właśnie drugi album i "Corrupting Influence" powinien bez dwóch zdań zainteresować zwolenników starej szkoły gatunku, zwłaszcza w amerykańskim wydaniu. Mamy bowiem na tej płycie to wszystko, co w latach 80-tych ubiegłego wieku przesądziło o sukcesie artystycznym, a nawet przez jakiś czas komercyjnym, thrash metalu: zróżnicowane i dopracowane kompozycje, świetny warsztat muzyków oraz nieposkromioną energię. Przeważają więc szybkie, czasem wręcz szaleńcze tempa ("Down The Drain", "Grave Raiser", utwór tytułowy), ale równie często zespół urozmaica swe kompozycje mniej oczywistymi rozwiązaniami. Mroczny "Hold My Breath" rozwija się na przykład stopniowo, by eksplodować dopiero w końcówce, ostry, stricte thrashowy "Toxic Experiment" to nie tylko thrashowa łupanka na najwyższych obrotach, ale i efektowne zwolnienie z wyeksponowaną partią basu, zaś równie rozpędzony "Bad Blood" ma też sporo do zaoferowania w dziedzinie melodii. Mamy też, nieźle urozmaicające i tak niezłą płytę, nawiązania do crossover i punk rocka, jak na przykład w "Peace?!". (4,5)

ny i już od dawna nie zachwycam się wszystkim z nalepką thrash. Poprzeczka poszła zdecydowanie w górę dzięki czemu jest co raz mniej gniotów, a z drugiej strony ciężko też czymś szczególnym się wyróżnić. Berlińską załogę Reactory poznałem w tamtym roku przy okazji EPki "Killed by Thrash" i nie powiem, żeby mnie jakoś specjalnie porwali. Ot poprawne demówkowe granie i tyle. Natomiast tegoroczny pełnowymiarowy debiut "High on Radiation" to już zdecydowanie wyższa półka. Zespół dojrzał, okrzepł, słychać w ich graniu pewność, umiejętności techniczne każdego z muzyków znacznie wzrosły. Dużo też dała Reactory zmiana na pozycji perkusisty. Caue Santos gra bardzo pewnie, doskonale uzupełniając się z basistą Jonny'm Master'em, z którym wspólnie napędzają całą machinę. Wokalista Hans Hazard śpiewa wyraziściej i dużo agresywniej niż to bywało wcześniej. Brzmi trochę jak mieszanka Gerremii (Tankard) z Angelripperem (Sodom). No i na koniec wioślarz Jerry Reactor wygrywający całą masę ostrych jak brzytwa i interesujących riffów. Zresztą jego sola też można zaliczyć do plusów tego krążka. Reactory sporo czerpią ze swoich rodzimych wzorców, czyli przede wszystkim Destruction, Sodom, Tankard oraz tych zza oceanu jak Nuclear Assault, Dark Angel czy Evildead. Tutaj nie ma ani chwili wytchnienia, za to dostajemy nieustający thrashowy atak. Tempa są praktycznie cały czas szybkie lub bardzo szybkie co momentami może niektórym wydawać się nieco nużące. Mogłoby być troszkę więcej zmian tempa dzięki czemu płyta zyskałaby na różnorodności. Reactory gra bardzo intensywnie i poraża agresją. Na całe szczęście nie zapomnieli o technice, więc nie ma się wrażenia obcowania z bezsensownym łomotem. Szkoda tylko, że utwory trochę zlewają się ze sobą, ale i tak przy takich "Shell Schock", "Spreading Brutality" czy "Kingdom of Sin" bania sama zaczyna latać. Jedynym trochę wyróżniającym się z tej masy kawałkiem jest najdłuższy i najbardziej rozbudowany "Orbit of Theia". Ogólnie rzecz biorąc "High on Radiation" należy uznać za bardzo udany debiut Niemców i z pewnością trzeba mieć na nich oko. (4,7) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

Riffobia - Laws of Devastation 2013 Sacret Port

Reactory - High on Radiation 2014 Iron Shield

Jak widać źródło thrash metalu nie ma zamiaru wyschnąć z czego należy się tylko cieszyć. Co rusz kolejni młodzi gniewni pojawiają się na rynku z zamiarem dorównania bogom z lat 80-tych. To zadanie w zdecydowanej większości przypadków jest już na starcie skazane na niepowodzenie. Na całe szczęście nie zraża to kolejnych kapel i co chwila pojawiają się na scenie jakieś nowe nazwy. Ja, podobnie pewnie jak duża część z was, stałem się bardziej wybred-

122

RECENZJE

Dla koneserów thrash metalu z Grecji podano do stołu. Obok podobnych dań w postaci Suicidal Angels, Bio-Cancer, Exarsis, Verdict Denied, Endless Recovery i innych pojawiła się kolejna załoga ze słonecznych peloponeskich ziem. Na płycie wydanej przez Athens Thrash Attack, firmę która powstała w odpowiedzi na rosnącą liczbę kapel thrash metalowych z upalnej Grecji i ich potrzebę wydawania debiutanckich albumów, możemy spotkać wszystko to, co przyprawia pijanych kataniarzy o drżenie kolan i zwilgotnienie moszny. Najpierw jednak dwa słowa o okładce do kanonu już chyba wejdzie topos toksycznego thrashera żłopiącego browar przy odpadach nuklearnych. Już niezlic-

zone rzesze kataniarskich bandów przerabiały ten motyw tyle razy, że to się robi aż nudne. Jak widać nie dla wszystkich, bo nadal ten schemat pojawia się na okładkach, a grafika zawarta na okładce debiutu Riffobi jest tego dowodem. Trzeba jednak przyznać, że okładka przygotowuje nas na to, co możemy znaleźć w środku. "Laws of Devastation" to w gruncie rzeczy szybki thrash, który nie pogardza zmianami rytmu i riffów. W utworach zawarto dużo ciekawych pomysłów i bardzo fajnych zagrywek. Obecna jest też dzikość gitar i ogień w palcach przy solówkach. Konstrukcja utworów, szarże riffów i melodyjne przejścia na modłę starej szkoły przywodzą skojarzenia z Atrophy i Holy Terror zmieszanym z Vio-Lence. Momentami zdarzają się patenty zaczerpnięte z inspiracji Exodusem czy niemieckimi kapelami w stylu Exumer i Violent Force. Innymi słowy jest thrashowo do bólu. Osiem utworów, które stanowią "Laws of Devastation" zostało tak spreparowanych, by uderzyć w gusta najbardziej zatwardziałych oldschoolowych maniaków thrash metalu. Riffobia miesza wiele wpływów w obrębie tego gatunku, tworząc bardzo ciekawy przegląd przez old-schoolowe patenty i zagrywki. Na szczęście nie mamy tutaj do czynienia z katowaniem jednego pomysłu na jedno kopyto. Mamy tutaj eksplodujące dynamity w postaci otwierającego "War Machine", który mimo ultraszybkiej wymowy utworu, posiada bardzo ciekawe riffy i patenty, a także dobrze pasujące krótkotrwałe zwolnienia. To właśnie one dodają patetycznego klimatu do brutalnych i szybkich kompozycji, przez co muzyka Riffobii nabiera zupełnie nowego wymiaru, dalej wpisując się w old-schoolową szkołę thrashu. Najkrótszy utwór na płycie to "The Martyr", wbrew pozorom nie składa się on wyłącznie z samych ponaddźwiękowych tremolo. Wstęp prezentuje nam podejście do thrashu znane z Vendetty i "Stricken By Might" E-X-E, by w końcu przejść w obszary obfitujące w dużo thrashowych elementów rodem z debiutanckiego albumu Vio-Lence. Nie mogło zabraknąć też mocnej i dobrze gadającej solówki. Bardzo ciekawie wygląda struktura utworu "Remnants of Faith", który zaczyna się thrashowym walcem w trochę szybszym średnim tempie. Sam utwór w dalszej części nie gardzi raptownymi przyspieszeniami. Ciekawe jest to, że refren utworu kojarzy się bardziej z thrashem zirca rok 1990 niż z latami osiemdziesiątymi, jednak mimo to nadal pasuje do reszty. Każdy utwór brzmi jak pean starego dobrego thrashu. Połączenie melodyjnymi bridge'ami szybkich fragmentów z tymi wolniejszymi w "Legions From Hell" i "L.T.A.T." przywodzi na myśl akrobacje, które wyczyniało Atrophy na swym debiutanckim krążku "Socialized Hate". Ciekawszą kompozycją, w której mógł popisać się basista jest "Invisible Hate" w której styl Riffobii czerpie garściami z Violent Force i Exodus. Każdy utwór to killer za killerem. Pragnę zauważyć, że wolniejsze fragmenty, są po prostu wolniejsze od większości zawartego materiału na "Laws of Devastation". Wcale to nie oznacza, że Riffobia gra wolno, lecz jedynie swą szybką maszynę zagłady nieznacznie zwalnia co jakiś czas, by wrzucić kolejny bieg. Brzmienie płyty jest poprawne. Słychać, że sesja nagraniowa nie była wysokobudżetowa, jednak efekt spokojnie można określić jako akceptowalny. Muzyka Riffobii to zainfekowany agresją thrash metal. Etos old-schoolowej szkoły jest żywy w ich kompozycjach. Nie ma tutaj miejsca na bezpłciowość. Jest

to pierwotny thrash ukuty z dobrze przygotowanej substancji naturalnego gniewu i ognia. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Ripio - Marcado por la locura 2013 Self-Released

Ten istniejący od ponad 15 lat w Buenos Aires zespół jest de facto solowym projektem multinstrumentalisty i wokalisty Eduardo Costanzo. Muzyk ten co kilka lat nagrywa kolejne, wydawane własnym sumptem płyty. Wcześniejszych nie znam, ale jeśli były takie, jak tegoroczna "Marcado por la locura", to raczej niczego nie straciłem. Costanzo uwielbia klasyczny hard rock i heavy metal, czemu próbuje dać wyraz w swych kompozycjach, jednak mimo pewnych umiejętności, zwłaszcza jeśli chodzi o partie solowe, wypada to wyjątkowo nieprzekonywująco. Momentami brzmi to wręcz jak niezamierzona parodia metalowej estetyki wczesnych lat 80-tych, z cienkim, demówkowym brzmieniem, rachitycznymi bębnami i karykaturalnym, pozbawionym mocy i jakiejkolwiek oryginalności śpiewem. Płyta zaczyna się tak na dobrą sprawę dopiero od piątego utworu "24 a nos" - szybkiego, ostrego, z gęstymi partiami perkusji, niezłym riffem i solo zagranym z powerem i uczuciem. Również śpiew nabrał tu wyjątkowej energii i nie irytuje tak, jak w poprzednich utworach. Równie udany jest czerpiący z Iron Maiden "Decidir el final" z dynamicznym, napędzającym całość basem i zmianami tempa, czy przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu "A tiempo". Niestety zawodzenie wokalisty w "En donde buscare?" czy finałowym "Parado en la vetana" skutecznie zniechęca do uważniejszego wsłuchiwania się w niezłe w sumie pomysły muzyczne. Tak więc póki co rzecz dla maniaków i wielbicieli sceny z tamtego regionu - sugerowana zmiana wokalisty i wizyta w lepszym studio - czego życzę liderowi Ripio przy ewentualnej następnej płycie. (2,5) Wojciech Chamryk

RIPsaw - An Evening in Chaos 2014 No Remorse

Większość fanów Manilla Road pewnie kojarzy zespół Stygian Shore. To właśnie nagrywanie ich EP odbywało się pod czujnym okiem Marka Sheltona. Nie tak wielu jednak zdaje sobie sprawę, że Mark był także producentem muzycznym dema thrash metalowej kapeli z Kansas, znanej pod nazwą RIPsaw. Zespół ten działał raptem przez chwilę, w latach 1986 - 1988. Niedawno jednak został przywrócony do życia i bez zbędnych ceregieli uderzył w nas swoją debi-


utancka płytą "An Evening in Chaos" na którą składa się pięć nowych utworów oraz wspomniane na początku demo zespołu, nagrane w 1987 roku z Markiem Sheltonem. Brzmienie nowych utworów jest na swój sposób interesujące. Produkcja dźwięku jest wybitnie niejednoznaczna. Z jednej strony mamy do czynienia z nowoczesnym neothrashem, z drugiej całość ma wyraz, co tu dużo mówić, nagrania garażowego. Momentami całość odbija się nawet klimatami w stylu kanadyjskiego Slaughtera. Zaiste, dziwna to mieszanka i nie można jej odmówić pewnej dozy oryginalności. Słysząc otwierający utwór "An Evening in Chaos" nie sposób nie odnieść wrażenia, że to nie będzie zła płyta. Jednak w sumie dobrze, że takich utworów jest w sumie tylko pięć (lub cztery, gdyż "Make Us Crazy" odchodzi od konwencji thrash metalu i jest swoistą humoreską w stylu country), a resztę albumu zapełnia szybszy, agresywniejszy i surowszy thrash metal z lat osiemdziesiątych. Tutaj siarczyste riffy tkane są gęsto, a niepohamowana furia atakuje nas na każdym kroku. Fajnie, że te dziewięć utworów jest urozmaicone przeróżnymi figurami i oryginalnymi partiami, na przykład takimi, które eksponują bas lub niespodziewanie przechodzą w krótką akustyczną bzdurkę, by wrócić szerzyć przemoc ze zdwojoną siłą. Okazuje się, że to demo było naprawdę solidnym i bardzo dojrzałym nagraniem. Ten materiał dobrze wygląda zwłaszcza w porównaniu z nowymi kompozycjami. Aranżacje były bardziej thrashowe, utwory były szybsze i brutalniejsze oraz wokalista lepiej brzmiał. Starsze utwory są naprawdę smakowitą thrash metalową młoćkę, w której znajdziemy bardzo dojrzałe motywy i pomysły. Obok bezkompromisowej ściany gitarowych tremolo pojawiają się także basowe popisy, a także figury zagrane na gitarze klasycznej. "7th of Never" oraz "Cry Danger" brylują w łączeniu przeróżnych patentów w umiejętnie ukute symfonie agresji i thrash metalowego klimatu. To nie są jedyne światłe punkty na tym albumie. Thrashowa przebojowość "Ripsaw Attack", potężne "Born In The Grave" i "Violence" oraz "Bitch" to także znakomite kompozycje, które tętnią mocą i energią. Ciekawym urozmaiceniem jest także instrumentalny utwór zatytułowany "Mental Instro". Z wczesnych kompozycji RIPsaw kipi młodzieńcza frustracja czyli jedno z najlepszych thrashowych paliw jakie istnieją. Nie jest to trzecioligowy metal. Choć jest to raptem materiał przeznaczony na demo w 1987 roku, to jednak jest dobrze dopracowany i przyobleczony w przyzwoitą produkcję. (-) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Rising Storm - Tempest 2013 SAOL

Tematyka morza, piractwa, wypraw morskich wciąż jest popularna - wystarczy spojrzeć na takie formacje jak Salvacion czy niemiecki Rising Storm. Choć tematyka nie należy do łatwych to zespoły te znakomicie się w niej odnajdują, nawet nie wdając się w podobieństwa do Running Wild. Taki Rising Storm, który został założony w 2007 roku ma bliżej do Symphony X, Persuader, Brainstorm i innym tym podobnych kapel aniżeli do Running Wild. To wszystko sprawia, że debiutancki album "Tempest" jest jednym z ciekawszych debiutów roku 2013. Płyta może nie przyczynia się do odnowienia konwencji heavy/power metalowej, ale pokazuje, że można wciąż tworzyć pomysłowy materiał, nagrywać solidne

kompozycje, pomimo że nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Takie granie jakie słyszymy w "Shine" czy "Of Starvin Eagles" brzmi znajomo. Mamy w nim typowe rozwiązanie, czyli dynamiczną sekcję rytmiczną, ostry riff, zadziorny wokal, a wszystko w nieco nowoczesnej oprawie. Brzmi to jak mieszanka Brainstorm, Persuader i Symphony X, ale ma to swój urok. Całej płyty przyjemnie się słucha, a wszystko za sprawą ciepłego i mocnego głosu Karla, który spełnia się w roli wokalisty. Nadaje się do mocnych i agresywnych kawałków, jak te wcześniej przytoczone, ale również w stonowanych i bardziej rockowych kompozycjach typu "Dreamwalker". O dobrej pracy gitar i mocnych riffach świadczyć może nieco bardziej rozbudowany "The Tool" czy melodyjny "Conquer The Sea". Może Tony i Eric nie bawią się w finezyjność i bardziej emocjonalne granie na gitarze, ale trzeba przyznać, że wiedza jak zapewnić rozrywkę. Ciężko nudzić się przy takich dynamicznych, zróżnicowanych melodiach i czasami i ich partie są wręcz imponujące. Zwłaszcza kiedy darują sobie komercję i idą na całość jeśli chodzi o agresję i zadziorność. Może jakby było więcej takich utworów jak "Iron Faith" to może i płyta byłaby znacznie energiczna i przekonująca. Mimo pewnych wad jakimi są zbyt długi materiał i parę zbędnych motywów, można uznać ten debiut za udany. Można pochwalić zespół za mocny wydźwięk, za ciekawą interpretację heavy/ power metalu i za kilka kompozycji. Rising Storm to solidny heavy/power metal, którego warto posłuchać choćby dla morskiej tematyki, nowoczesnego wydźwięku i takich utworów jak "Iron Faith". (3,9) Łukasz Frasek

Ryal - Alliance 2013 My Graveyard

Rzut okiem na metal archives i kilka kluczowych danych w rodzaju "epic heavy metal", "My Graveyard production" czy też "byli muzycy Holy Martyr" wystarczyło bym z wywieszonym jęzorem zabrał się za przesłuchanie debiutu Ryal. No i kuźwa się nie zawiodłem. To co prezentują Włosi to epicki power/ heavy, który przywodzi trochę na myśl amerykański Skelator, trochę klimatu Blind Guardian. Raz jest szybko, wojowniczo i podniośle jak w "God of Mountains" czy "Sword of the Slain", by za chwilę nastąpiło akustyczne wyciszenie jak w przepięknym "Comrades". Ten utwór jest niezwykle smutny, a zarazem przepełniony nadzieją i poczuciem braterstwa, honoru i lojalności. Ta muzyka ma niesamowity rycersko średniowieczny nastrój, który uzupełnia jeszcze historia opowiadana w tekstach. Jak na

koncept album przystało jest sporo mówionych albo instrumentalnych przerywników, dodatki w postaci klawiszy lub fletu, jednak pomimo tego Ryal jest zespołem w 100% heavy metalowym. Ryal tworzy masę znakomitych, heteroseksualnych melodii, które dzięki bogom przenoszą słuchacza na pole bitwy, a nie paradę miłości. Niestety płyty w epickim temacie wychodzą ostatnio niezwykle rzadko, a i to tylko dzięki uznanym markom jak Doomsword, Wotan czy Battleroar. Na szczęście pojawiła się nowa nazwa na scenie, a po tym co usłyszałem na "Alliance" będę z niecierpliwością oczekiwał nowych materiałów. Dajcie im szansę, a nie powinniście żałować. Ja już jestem fanem Ryal. (5) Maciej Osipiak

Rychus Syn - Deadly Syns 2014 Self-Released

Zadebiutowali kultową obecnie EP-ką pod koniec lat 80-tych i wkrótce potem się rozpadli, co w przypadku amerykańskich zespołów było wówczas niestety normą. Jednak Rychus Syn nie dali za wygraną. Wrócili w roku 2006, dwa lata później wypuścili debiutancki album pod wszystko mówiącym tytułem "Rebirth", zaś niedawno doczekali się kolejnej, wydanej własnym sumptem, już w pełni premierowej płyty. "Deadly Syns" to aż 14 utworów, z czego dwa to krótkie numery instrumentalne (intro "The Judgement" i "239"), zaś finałowy "Sabbathon" to utwór - niespodzianka. Amerykanie oddali w nim hołd swym mistrzom Black Sabbath, łącząc w siedmiominutowym medley'u ich kilka klasycznych utworów, w tym "Symptom Of The Universe", "Electric Funeral" czy "Children Of The Grave". Można by się zastanawiać po co taki zabieg, wykorzystywany już zresztą wieki temu chociażby przez Candlemass, ale echa dokonań Brytyjczyków z Birmingham są doskonale słyszalne w nowych utworach Rychus Syn. I tak "Death Angel" to Sabbs w pełnej krasie, począwszy od posępnego riffu, monumentalnego klimatu, dudniącego basu i solówki Drewa Maniscalco niczym z czasów LP "Heaven And Hell". Miarowy "Dogs Of War" może kojarzyć się z "Children Of The Grave", współpracę gitary i basu niczym u Iommi'ego i Butlera mamy w "Abomination Of Devastation", z kolei "Sorrows End" opiera się na charakterystycznie brzmiących riffach i mrocznym, typowo sabbathowym zwolnieniu. Jednak na szczęście zespół nie przesadza z tym zapatrzeniem w stronę Black Sabbath, proponując też dość szybki, ostry i surowy US power metal ("Anger Within"), rozpędzony "Speeding Death" czy bardziej przebojowy "In What We Trust". Nieźle prezentują się też ballady, zwłaszcza "Warrior Born" ze smykami w tle i dynamiczną kulminacją. Dlatego fani takich klimatów na pewno powinni dać "Deadly Syns" szansę. (4,5) Wojciech Chamryk

Sabaton - Heroes 2014 Nuclear Blast

Niezaprzeczalnie Sabaton jest zjawiskiem. Mało kto spodziewał się, że w XXI wieku tak komercyjną w metalowym środowisku karierę zrobi zespół powstały ledwie w 1999 roku. Tymczasem dziś, zwłaszcza młodsi fani metalu, stawiają nazwę Sabaton zaraz obok nazwy Gamma Ray czy Helloween. Niestety zespół poczuł zbyt mocny wiatr sukcesu w skrzydłach i zamiast podążyć drogą wyznaczoną klasycznym heavy metalem (co zapowiadał na pierwszych płytach), z każdą kolejną coraz bardziej skręcał w stronę estradowej zabawy z gitarami w tle. Wydaje się, że kulminacją tej złej drogi był wydany dwa lata temu "Carolus Rex". Szczęśliwie Szwedzi na "Heroes" powracają nie tylko do tematyki II wojny światowej, ale także do dynamicznych, gitarowych numerów, tradycyjnie jednak podbitych wyrazistymi plamami klawiszy. Warto zauważyć, że krążek brzmi bardzo tradycyjnie, można go porównać do "Coat of Arms", mimo, że został nagrany w niemal nowym składzie. Można dzięki temu zaobserwować jak rzeczywiście dużą rolę grają kompozytorzy Sabaton - Joakim Brodén i Pär Sundström. "Heroes" jest pokłosiem drogi jaką Sabaton obrał na "The Art of War" energicznych kompozycji zbudowanych na banalnej sekcji rytmicznej, ale okraszonych świetnymi melodiami i toną klawiszy. Mimo to, poprzednia płyta także pozostawiła drobne piętno w postaci ballady "The Ballad of Bull". Budowanie tego rodzaju utworów jest zdecydowanie nietrafionym pomysłem Sabaton. Z jednej strony zespół po raz kolejny puszcza oko do fanów metalu nawiązując tym razem do "Heart of Steel" Manowar (pamiętamy nawiązanie do "Gutter Ballet" w "Cliffs of Gallipoli"), z drugiej, niestety, obnaża wady - przerysowany patos i kompletny brak talentu Joakima do melodyjnego śpiewania. Na szczęście w pozostałych kawałkach wokalista stosuje swoją typową manierę wykrzykiwania linii melodycznych. W refrenach często towarzyszą mu chóry. Rzeczywiście, płytę "Heroes" w większości wypełniają typowe dla Sabaton utwory, tym razem poświęcone konkretnym bohaterom wojennym. Okładka będąca połączeniem "Kings of Metal" z patetycznym piedestałem wskazuje z jakich krajów pochodzić będą wymienieni herosi. Mamy więc i Czechy z "Far from the Fame" o Karelu Janousku (pamiętam radość publiki na koncercie w Czechach, kiedy Sabaton grał ten numer już na trasie "Carolus Rex") i mamy też już tradycyjny ukłon w naszą stronę w postaci utworu "Inmate 4859" o Witoldzie Pileckim. Na album trafiły zarówno utwory naprawdę udane jak mocarny "Night Witches", "No Bullets Fly" o tradycyjnym, europejskim heavymetalowym feelingu, podniosły i rytmiczny jednocześnie "Resist and Bite" czy opatrzony chwytliwą melodią "Far from the Fame". Niestety, trafiły też zupełnie nietrafione, jak ballada i - nie wiedzieć czemu promujący płytę - dyskotekowy "To Hell and Back" obdarzony perkusją idealnie naśladującą popowe beaty i klawiszami rodem z Abby. Z kolażu do-

RECENZJE

123


brych, słabych i przeciętnych kawałków wyłania się obraz klasycznej dla Szwedów płyty, ubranej w typowe dla nich rozwiązania, momentami tak typowe, że wydają się skopiowane z poprzedników. Niemniej jednak jest to krążek ratujący honor grupy po nieudanym "Carolus Rex", raczący nas porcją rzetelnego sabatonowego stylu. Co więcej, sam pomysł uhonorowania bohaterów jest naprawdę wspaniały, a koncepcja ukrycia ich nazwisk zmusza słuchacza do zainteresowania się tą tematyką samemu. Piękna idea na pomnik, który długo będzie żył i odnawiał się za każdym razem gdy "odpalimy" "Heroes". (4) Strati

Sacral Rage - Deadly Bits of Iron Fragments 2013 Eat Metal

Sacral Rage to grecki zespół założony w 2011 roku w Atenach i od początku tworzący w tym samym składzie, czyli Dimitris (v), Marios (g), Spyros (b) i Vagelis (d). Co ciekawe nie grają epickiego metalu w klimatach Manilla Road, a typowy US power/speed metal. Opisywany tutaj materiał nie jest najnowszy, bo został wydany na początku 2013 roku, ale ponieważ jest na tyle dobrym i jak do tej pory ostatnim wydawnictwem Sacral Rage to wypada o nim skreślić parę słów. Na jego program składa się pięć utworów własnych plus mówione intro i cover Nasty Savage "Gladiator", który wpasował się świetnie w styl grupy. Całość jest utrzymana w większości w szybkich tempach, utwory są skonstruowane w dość prosty (nie mylić z prostackim) sposób, ale są słucha się ich naprawdę dobrze. Słychać wpływy Judas Priest, Mercyful Fate i całej palety amerykańskich zespołów. Najjaśniejszym punktem płytki jest jak dla mnie wokalista Dimitris, który balansuje pomiędzy drapieżnym śpiewem w średnich rejestrach, a przejmującym falsetem, który przywodzi na myśl takich śpiewaków jak John Arch (Fates Warning) czy John Stewart (Slauter Xstroyes). Jak na początkującą kapelę Sacral Rage brzmi profesjonalnie i słychać w nich ogromny potencjał. Jeśli zespół dalej będzie się rozwijał kompozytorsko i technicznie to już niedługo mogą sporo znaczyć w metalowym podziemiu. O ich rosnącej pozycji świadczy to, że zostali zaproszeni do udziału w przyszłorocznym Keep it True co nie przytrafia się każdemu. Powinniście mieć na nich oko. (4,5) Maciej Osipiak Saxon - St. George's Day Sacrifice Live In Manchester 2014 UDR Music

Saxon jako bodaj jedyny zespół z czołówki nurtu NWOBHM trzyma formę, co podkreślają liczne albumy studyjne i koncertowe. "St. George's Day Sacrifice - Live In Manchester" jest najnowszym z nich i dokumentuje doroczny koncert upamiętniający św. Jerzego. Oprócz obowiązkowej porcji nowych numerów z promowanego wówczas LP "Sacrifice": mocarnego numeru tytuło-

124

RECENZJE

wego na otwarcie, zagranego zaraz po nim "Wheels Of Terror", lekko irlandzkiego w klimacie "Made In Belfast", poprzedzonego skandowaniem fanów "Night Of The Wolf" czy "Guardians Of The Tomb" mamy też na tym podwójnym wydawnictwie sporo saxonowej klasyki. Świetnie wypada rozpędzony "Power of The Glory" z piekielnie precyzyjną grą Nigela Glocklera, równie czadowe są "I've Got To Rock (To Stay Alive)" i "And The Band Played On". Bardziej przebojowe dokonania Saxon reprezentują "Rock 'N' Roll Gypsy i cover "Christophera Crossa "Ride Like The Wind" oraz uwielbiamy przez polskich fanów "Broken Heroes". Druga płyta zestawu to już wręcz "greatest hits live", bo zespół dociska gaz do dechy z każdym kolejnym utworem, wieńcząc dzieło piorunującą trójcą: "Strong Arm Of The Law", "Denim And Leather" i "Princess Of The Night". I tak jak orkiestrowo-akustyczne eksperymenty na "Unplugged And Strung Up" niezbyt przypadły mi do gustu, to "St. George's Day Sacrifice - Live In Manchester" można brać w ciemno. (5) Wojciech Chamryk

metalowym wokalistą. Numer pięć to "Fever". Na początku utworu wokal jest dość niski. I powiem szczerze, bardzo mi się to podobało. Niestety wielu metalowych wokalistów nadużywa górnych dźwięków, co nie zawsze dobrze wpływa na ogólny obraz danego utworu. Rozumiem, że konstrukcja utworu tego wymagała, aby później wokalista wszedł w górne rejestry. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości Scream Maker pomyśli nad tym aby wykorzystać pełnię możliwości wokalnych Sebastiana. W "All My Life" od początku jest mocno i konkretnie, chociaż momentami monotonnie. "Angel" to bardziej hard rockowy kawałek z trochę spokojniejszym wokalem. Są tutaj zmiany tempa, dzięki czemu ten kawałek jest ciekawszy. "Spacestone" to nietypowe intro - na szczęście bardzo krótkie. Słychać tutaj nawet namiastkę chórków. Ciekawa konstrukcja z falującym riffem. Trochę mi przypomina początkowe nagrania Queen. "Stand Together" ma bardzo ładny początek - przypominający mi trochę ballady Hammerfall. Czas na moje ulubione nagranie z płyty czyli "Confessions". Inny od reszty. Inne tempo, riff przypominający trochę Saxon, niemuzyczne wstawki w postaci policyjnych syren, odgłosów helikoptera, które zostały bardzo dobrze wplątane w całość. Utworów numer 10 i 11 nie będę szczegółowo opisywał. Trzeba zostawić takie małe niedomówienie. Podsumowując: przyznam się, że po pierwszym przesłuchaniu płyta nie trafiła w mój gust. Po drugim i trzecim razie znalazłem w niej wiele bardzo dobrych punktów. Na pewno będę do niej wracał. Cieszy mnie, ze w Polsce jest coraz więcej kapel grających na bardzo dobrym światowym poziomie. Myślę tu nie tylko o Scream Makerze, ale też o Exlibris, Night Mistress, Night Rider czy Vincent. Ocena 4,5 na 6. Stay heavy!

otwieracz "Lunacy Divine" jego wokal sprawdza się znakomicie. Właśnie w takiej stylizacji Shadow Host imponuje swoją dynamiką, agresją i zapałem. Niektóre kapele mogą im tylko pozazdrościć zaangażowania i pomysłowości. Gitary brzmią ostro i nie ma w ich brzmieniu zbędnych słodkości czy prób złagodzenia tego brzmienia. To samo powoduje, że "Treason" to kolejny killer. Rzadko kiedy można spotkać zespół, który tak mocno z kopyta rozpoczyna płytę, a to dopiero początek. Power metal w nieco nowoczesnej formule jaki zespół prezentuje w "Empty Eyes" przedstawia się okazale i nie przeszkadza fakt, że słychać tam wpływy Persuader. Szybki, rozpędzony "Silent Killing" przypomina mi to co Gamma Ray. Czasami kapela zbliża się do thrash metalu i żeby się o tym przekonać wystarczy odpalić "Reborn in Hate", który oddaje najlepiej ten charakter grania. Brak słabych punktów, brak zbędnych zwolnień, a to akurat kolejny atut tej płyty. W dodatku płyta kończy się z mocnym uderzeniem w postaci "Apocalypse Within". Wiem, płyta ukazała się w grudniu roku 2013, a ja przeżywam jakby to była nowość. Jakimś cudem przegapiłem ten album, czego bardzo żałuję, bo jest znakomity. Shadow Host pokazuje, że power metal wcale nie musi być nudny i można uczynić z niego narzędzie do siania zniszczenia. A czy ty jesteś gotowy na apokalipsę przygotowaną przez Shadow Host? (5,5) Łukasz Frasek

Tomasz Kwiatkowski Shakin' Street - Psychic 2014 HNE

Scream Maker - Livin' In The Past 2014 Self-Released

Maj 2014 - to miesiąc wielu wydarzeń muzycznych w Polsce i na świecie. Przede wszystkim premier płytowych. Z wielką ciekawością czekałem na premierę najnowszego wydawnictwa ziomali z W-wy. Uwagę przykuwa mocna okładka, zaprojektowana przez samego Rosława Szaybo - tak, tak, to ten sam, który jest autorem okładki "British Steel" Judas Priest! Dobre skojarzenie z zawartością... Początek zaskakujący! Świetne klawiszowe intro zagrane przez samego Jordana Rudessa z Dream Theater! Ktoś by pomyślał, że będzie cicho i spokojnie - nic bardziej mylnego. "In The Nest Of Serpents" od początku wali po czaszce mocnym riffem. Często w takich przypadkach wokal ucieka do tyłu i staje się mało słyszalny. Na szczęście Alessandro Del Vecchio, który zadbał o produkcję postarał się, aby głos Sebastiana Stodolaka był wystarczająco mocny i klarowny. Może się mylę, ale momentami wokal przypomina mi Jamesa LaBrie. "Glory Of The Fools" to mieszanka Iron Maiden, Judas Priest i Hammerfall. To dobrze - bo jak brać wzorce to tylko z najlepszych przedstawicieli gatunku. Mamy więc tutaj typowy heavy z domieszką power metalu. Kolejny jest utwór tytułowy czyli "Livin' In The Past". Wolniejsze tempo, dobrze współpracujące gitary . Wokal momentami zachrypiony dodaje dodatkowego pazura. W tym kawałku słychać, że Seba jest naprawdę niezłym

Shadow Host - Apocalypse Within 2013 Metalism

Do grona najlepszych kapel ze wschodu, trzymających światowy poziom, zaliczyć należy bez wątpienia Shadow Host. Założona w 1993 roku formacja sukcesywnie wydawała swoje albumy i podbijała serca fanów heavy/ power/ thrash metalu. Ich ostatnie wydawnictwo zatytułowane "Apocalypse Within" potwierdza ich klasę. Od samego początku styl zespołu kreował gitarzysta Alexey Arzamazov, który stawia na agresję, szybkość, melodyjność, podane w pomysłowy sposób. Nie tak łatwo jest połączyć heavy/power i thrash metal, ale tej formacji się to udaje. W tym roku Savage Messiah ma silną konkurencję. Jest nią właśnie Shadow Host. Kapele grają w podobny sposób i w tym roku nagrały świetne albumy. Shadow Host mimo upływu lat wciąż trzyma wysoki poziom: soczyste brzmienie, to jedna z wielu atrakcji na tej płycie. Ten aspekt sprawia, że płyta ma więcej z thrash metalu, a to w/g mnie jest korzystne rozwiązanie. Pasuje to do wokalu Alexeya Markova, który nie kryje fascynacji Jamesem Hetfieldem. W takich agresywnych kawałkach jak

Trudno określić ten francuski zespół mianem legendy, ale ich dwa albumy: "Vampire Rock" (1978), a zwłaszcza drugi "Shakin' Street" (1980) to kawał dobrego hard rocka. Co prawda już wtedy Fabienne Shine nie była jakimś wybitnym talentem wokalnym, ale była młoda i miała dość pary w płucach by wszystko brzmiało jak należy. W 2014r. nie ma o tym niestety mowy. Dlatego kolejny, po wydanym pięć lat temu, "21st Century Love Channel", album Shakin' Street, należy rozpatrywać dwojako. Muzycznie jest to bardzo udana i urozmaicona płyta. Ross The Boss rządzi i dzieli, wspierany przez dwóch innych gitarzystów. Mamy więc na "Psychic" potężnie brzmiące rockery, szybkie, dynamiczne numery oraz liryczne ballady. Nie brakuje też smaczków, takich jak blues rockowy, ozdobiony partiami harmonijki, "Kinky Sex", mroczny "Mount Sinai" czy bardziej popowy, przebojowy "Got A Date With My Man". Niestety, Fabienne Shine jest najsłabszym punktem tej płyty i pod względem wokalnym "Psychic" to totalna porażka. Shine śpiewa nijako, płasko, bez mocy, dosłownie w dwóch trzech utworach, gdy wchodzi na wyższe rejestry, przypomina nieco tę Fabienne sprzed lat. Najczęściej brzmi zaś tak, jakby parodiowała Juttę Weinhold ("Mount Sinai") czy Debbie Harry z ostatnich, nie najlepszych dla Blondie lat ("Got A Date With My Man"). Producent zdawał sobie zapewne sprawę z formy wokalistki, bo w


większości utworów jej głos jest ukryty w miksie, maskowany pogłosem, przetworzony, mamy też liczne nakładki. Niestety nie zmienia to faktu, że "Psychic" nie da się, mimo naprawdę ciekawych utworów, słuchać bez zgrzytania zębów. Przykro patrzeć jak kolejny, znany niegdyś zespół, rozmienia się na drobne, najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy. Ale słowa utworu "It's Too Late" są niestety, w przypadku wokalistki, prorocze: pora na emeryturę. (2) Wojciech Chamryk

Sick Faith - Blinded Nation 2013 EBM

W ostatnich latach młode kapele grające thrash metal wyrastają jak grzyby po deszczu, widocznie młodych ludzi spragnionych sukcesu na miarę Slayera jest coraz więcej. Jednym z nich jest nie wyróżniający się niczym specjalnym, kolumbijski Sick Faith. Album "Blinded Nation" przepełniony jest od góry do dołu energicznymi riffami pędzącymi w zawrotnym tempie oraz daleko idącą przemocą kipiącą z wokalu. Na pierwszy ogień poszedł "Wars Prelude", który śmiało mógłby zostać zastąpiony przez "Endless War". Po prostu lepiej sprawdziłby się w roli otwieracza i jest na prawdę dobrym kawałkiem. Reszta materiału prezentuje się jednolicie i nie zaskakuje niczym nowym. W młynie agresywnego thrashu można jednak wyłapać perełki takie jak "Slag's Justice", który jest dobrze odrobioną lekcją oldschoolu i przedstawia w pełnej krasie możliwości Kolumbijczyków. Cały materiał nie jest zły i prezentuje się przyzwoicie, jednak po przesłuchaniu dziesięciu podobnych zespołów - po prostu nie robi on szokującego wrażenia. Sick Faith śmiało można polecić fanom takich kapel jak Sadus czy choćby Razor. (3,5) Daria Dyrkacz

Sign of the Jackal - Mark of the Beast 2013 High Roller

Ten album jest debiutanckim krążkiem młodych Włochów z Trydentu. Po kilku latach nieustannego ostrzenia apetytu, w końcu możemy cieszyć uszy prawdziwą ucztą dla zmysłu słuchu. Zawartość "Mark of The Beast" stanowią głównie na nowo nagrane utwory obecne na poprzednich wydawnictwach grupy. Z demo "Haunted House Tapes" na długogrającą płytę trafił "Sign of the Jackal" oraz przebojowy "Fight For Rock". Z EP zatytułowanej "Beyond" zostały na nowo odświeżone utwory "Night of the Undead", "Hellhounds", "Heavy Metal Demons" oraz instrumentalny "Paganini Horror", czyli niemalże cała zawartość mini albumu. Przez to na

"Mark of the Beast" pojawiły się raptem, nie licząc intro i coveru, cztery nowe kompozycje. Ci, którzy są zaznajomieni z dotychczasową twórczością Włochów mogą czuć lekki niedosyt. Jednak poziom i moc nowych, jak i starszych numerów rekompensuje ewentualne rozczarowania. "Mark of the Beast" to prześwietny album, wierny tradycyjnym old-schoolowym ideałom i prawidłom prawdziwej heavy metalowej muzy. Cała zawartość płyty jest utrzymana w klimacie i konwencji kultowych horrorów klasy B. Motywy związane z tą tematyką popkultury, zwłaszcza tworzoną przez osławionego włoskiego reżysera i scenarzystę - Lucia Fulciego, są obecne niemalże w każdym utworze. W dodatku te tematy są poruszone z klasą i dzięki temu nie tracą swej klimatyczności. Nie tak, jak głupkowate, lapidarne, bzdurne thrashowo/ crossoverowe potworki o zombiakach, które wszystkie horrorowe motywy sprowadzają do rynsztokowych liryków dla quasi-metalowego plebsu. Teksty i muzyka Sign of the Jackal są dopracowane i wymuskane jak hołubione dziecię. Nie znaczy to, że produkcja dźwięku jest wyśrubowana do granic możliwości. Wręcz przeciwnie, jest na niej nostalgiczna patyna miksowania ścieżek rodem z lat osiemdziesiątych. Wbrew pozorom działa to na korzyść materiału zawartego na tej płycie. Powróćmy jednak do omawiania brzmienia "Mark of the Beast". Muzyka włoskiego kwintetu jawi się jak ciasno upakowany pakunek riffów i patentów rodem z samego środka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W muzyce Sign of the Jackal bardzo łatwo odnaleźć bezpośrednie wpływy Tyrant, Accept, Gotham City, Crossfire, a także Riot oraz speed metalowego Exciter. Kompozycje na tej płycie ciągle oscylują między brzmieniem i klimatem tych starych kapel. Momentami da się wyczuć nawet riffy podchodzące subtelnie pod granie w stylu Pretty Maids. Tak czy owak, wszyscy muzycy wspinają się na wyżyny swoich umiejętności - od ciekawych przejść perkusyjnych, przez tętniący i żywy bas, aż po płomienne i melodyjne solówki. Skoro mowa o solówkach mankamentem, o ile można użyć takiego słowa, gry solowej jest przesyt tappingów. Wygląda na to, że ta technika jest ulubioną zagrywka gitarzystów z "Mark of The Beast", jednak trochę za często jej używają w swych utworach, zwłaszcza, że większość solówek ma zbliżone do siebie brzmienie, przynajmniej w którymś momencie trwania solo. Mocny i silnie zaakcentowany w miksie głos wokalistki jest wspaniałym zwieńczeniem całości muzyki. Dzięki niej, przy słuchaniu debiutu Sign of the Jackal, mimowolnie nawiedzały mnie skojarzenia z Original Sin, Chastain, Taist of Iron oraz, co ciekawe, z Crystal Viper, gdyż głos Laury Coller jest łudzącą podobny do maniery śpiewania frontmanki wspomnianej polskiej kapeli. Mimo tego, że akcent Laury wywołuje co jakiś czas uśmieszek w kąciku ust, jej śpiewu słucha się bardzo przyjemnie. Tak jak i całej muzyki na "Mark of the Beast". Ta płyta jest pełna pierwotnego żaru oraz horrorowego klimatu. Dusza tradycyjnego heavy metalu przemawia z tego dzieła poprzez oldschoolowe riffy i bujne solówki, które nie stronią od wzniosłych harmonii gitarowych w swych kulminacyjnych momentach. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Sinbreed - Shadows 2014 AFM

Gdy w roku 2010 Sinbreed wydał swój debiutancki album wiele fanów melodyjnego grania było pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze grać power metal z takim oddaniem, z taką werwą i pomysłowością. Mogło się wydawać, że to kolejna kapela złożona z wielkich nazwisk, która nic nie wnosi do power metalu. Jednak Sinbreed oczarował wszystkich. Mimo to, ostatnie lata upłynęły pod znakiem braku aktywności i pojawiały się czarne myśli, że kapela się chyli ku upadkowi. I kiedy można było zakładać najgorsze, Sinbreed powrócił z nowym albumem zatytułowanym "Shadows". Od poprzedniego wydawnictwa minęło cztery lata i w składzie pojawił się Marcus Siepen jako nowy gitarzysta, który jest dopełnieniem dla Flo Laurina - razem teraz dają czadu jeśli chodzi o riffy i solówki. Brzmienie partii gitarowych jest mocniejsze, co znakomicie słychać w agresywnym "Shadows". Pobrzmiewa w nim nutka thrash metalowego feelingu, a wszystko utrzymane w melodyjnej, power metalowej formule. Co ciekawe, nie mamy tutaj kalki Blind Guardian, a tego pewnie co niektórzy oczekiwali, w końcu połowa składu Blind Guardian tworzy Sinbreed. Mamy tutaj Fredericka za perkusją i Marcusa jako drugi gitarzystę. Jednak kapeli udało się dalej grać mocny, agresywny i melodyjny heavy/ power metal, jaki zaprezentowali na debiucie. Nie na darmo płytę zdobi cover niemal podobny do debiutanckiej okładki. Nawet brzmienie nie uległo tutaj większej zmianie. Słychać tą niemiecką precyzję i profesjonalność. Stylistycznie oczywiście słychać inspiracje macierzystymi kapelami muzyków, ale nie jest to ani drugi Blind Guardian, Seventh Avenue, nie jest też to drugi Rebellion czy Persuader, choć ich wpływy też słychać. Sinbreed jest po prostu kolejnym znakomitym power metalowym zespołem. Choć płyta trzyma podobny wysoki poziom co poprzedni krążek, jednak jest na niej mniej takich wyrazistych hitów, mniejsza jest siła przebicia. Pamiętajmy jednak, że materiał jest równy, przejrzysty i przemyślany, tak więc można zapomnieć o wypełniaczach. Gdzieś w tym wszystkim daje o sobie znać Accept i nie tylko tutaj chodzi o wokal Herbiego, ale tematykę tekstów, czego dobrym przykładem jest "Call to Arms". Płytę promował od samego początku "Bleed", który też otwiera płytę i jest to kawałek zachowany w proporcjach znanych z poprzedniego albumu. Jest ta znana nam dynamika, melodyjność i przebojowość. Frederick to dobry perkusista i jego praca zasługuje na uznanie, radzi sobie w szybkich kawałkach i wie jak nadać utworom mocy i dobrze to słychać w "Reborn". Blind Guardian znany z dwóch ostatnich albumów słychać w "Leaving The Road", przede wszystkim w początkowej fazie. Jedną z najlepszych petard na płycie jest "Far Too Long" i to jest dobry przykład tego, jak powinno się grać power metal. Może przebojowość nie jest na takim poziomie jak na poprzednim albumie, ale partie gitarowe są soczyste, pełne

werwy, energii i potrafią zaskoczyć. Obecność Marcusa sprawiła, że solówki i riffy mają więcej mocy i głębi, znakomicie to słychać w cięższym "Black Death". Takich partii nie było na "When Worlds Collide". Dalej mamy kolejną petardę w postaci "Standing Tall" i chciałoby się żeby tak grał Blind Guardian, z taką szybkością i mocą, Całość zamyka kolejny mocny kawałek, a mianowicie "Broken Wings", którego spokojne, klimatyczne otwarcie nasuwa na myśl Blind Guardian. To w nim zespół przez siedem minut pokazuje, że dobrze czuje się w dłuższych kompozycjach. Wychodzi im to bardzo dobrze i co ciekawe, przejścia, motywy gitarowe w środkowej części przypominają nic innego jak Blind Guardian. Kto wie może obecność Marcusa sprawi, że kolejne albumy będą bliższe twórczości Ślepego Strażnika? To było pewne, że Sinbreed nie zawiedzie i nie wypuści na świat słabego albumu. Jest to czysty metal, agresja, dawka dobrych melodii, jedynie czego brakuje to takich hitów jak na debiucie przez co album nieco jest słabszy. Z pewnością jednak warto zwrócić uwagę na ten krążek bo jest jednym z tych najlepszych jak dotąd w roku 2014. (4,8) Łukasz Frasek

Skinner - Sleepwalkers 2014 Dead Inside

Jeśli nazwa Imagika coś wam mówi - a podejrzewam, że tak jest - to powinniście kojarzyć pana Normana Skinnera. To właśnie ten wokalista po rozpadzie Imagiki założył nowy zespół nazywając go swoim nazwiskiem, zresztą całkiem metalowo brzmiącym. Po wydaniu EPki w 2012 roku kazali nam czekać aż do tego roku na pełnowymiarowy debiut. Jednak trzeba podkreślić, że było warto. Skinner gra rasowy US power/thrash będący prawdziwą ucztą dla fanów gatunku. To co rzuca się w uszy to niesamowicie gęste, soczyste i wgniatające w glebę gitary. Nie ma się zresztą co temu dziwić, skoro w składzie jest aż trzech(!) wioślarzy wliczając w to również byłego muzyka Imagiki Roberta Kolowitza oraz jego 16-sto letniego syna Granta, który dołączył do składu mając lat 13. Mocarne riffy i naprawdę klasowe sola nie biorą jeńców. Czasem jest bardzo bezpośrednio z nastawieniem na konkretne pierdolnięcie, a czasem pojawiają się bardziej kombinowane zagrywki zbliżające się leciutko w kierunku progresji. Co do samego Skinnera to śpiewa bardzo zróżnicowanie. Najczęściej używa agresywnych wokali w średnich rejestrach, ale potrafi też konkretnie wrzasnąć, niemal zagrowlować lub też zaśpiewać delikatniej i bardziej melodyjnie. Pierwsza część płyty jest szybsza i bardziej bezpośrednia. Składają się na nią same konkretne strzały w postaci "Sleepwalkers", do którego nakręcono klip, czy też "Hell in My Hands". Następnie zespół raczy nas trochę wolniejszymi i bardziej klimatycznymi numerami w postaci "Guilt Ridden" czy "Breathe the Lies". Te ciężkie, niemalże majestatyczne kompozycje wychodzą im równie doskonale. Trzeci typ reprezentują utwory, w któ-

RECENZJE

125


rych zespół próbuje trochę bardziej pokombinować. Czasem wychodzi to lepiej, a czasem jak w przypadku "The Breathing Room" niestety gorzej. Połączenie wrzasków i bardzo melodyjnego śpiewu nie kojarzy mi się najlepiej dlatego uważam, że ten znakomity utwór został przez te partie trochę zepsuty. Podobna sytuacja ma miejsce w "The Enemy Within". Na szczęście to tylko małe fragmenty. Album jest znakomicie wyprodukowany, dzięki czemu brzmienie wręcz gniecie słuchacza. Jednak jak na dobry US power, Skinner nie zapominają o dobrych melodiach, których jest tutaj naprawdę dużo. Wszystko to jest dodatkowo osnute mroczną atmosferą, która znakomicie podkreśla zarówno muzykę jak i niewesoły przekaz płynący z liryków. Nie brakuje też lekkiego epickiego sznytu co przywołuje skojarzenia z Iced Earth. "Sleepwalkers" podoba mi się bardzo i podejrzewam, że nie będę odosobniony w tej ocenie. Jest to debiut nagrany przez doświadczonych(z jednym wyjątkiem oczywiście) muzyków co zdecydowanie słychać. Power/Thrash w najlepszym wydaniu i totalny mus dla fanów gatunku. (5) Maciej Osipiak

Skull Fist - Chasing the Dream 2014 NoiseArt

Pierwsza rzecz, którą trzeba wyjaśnić na wstępie wygląda następująco: głównym czynnikiem, który może rzutować na odbiór albumu jest wokal, a raczej jego brzmienie. Głos Jackiego sam w sobie jest rzeczą, którą można pokochać albo znienawidzić. Jednak na "Chasing the Dream" sama produkcja dźwięku brzmi co najmniej dziwnie. Tak, że ciągle ma się wrażenie, że Jackie śpiewa przez większość czasu z włączonym autotunerem. I w sumie na tym kończą się zastrzeżenia co do brzmienia albumu. Same utwory brzmią niczym głęboka esencja heavy metalu. Na "Hour To Live" składa się seria niebanalnych pomysłów. Ten utwór posiada fragmenty zagrane w różnych tempach. Mamy tutaj i szybkie wyścigi i stonowane, powolne dźwięki i w końcu także riffy w średnim tempie. To wszystko jest wymieszane bardzo umiejętnie. "Bad For Good" to poprawnie zagrany heavy metal na modłę Judas Priest. Kwintesencja Skull Fist została zachowana - klasyczne metalowe riffy, wycie Jackiego i szybkie solówki, niekiedy grane w harmonii. Muszę jednak przyznać, że im dłużej słuchałem głównego riffu do utworu tytułowego, tym bardziej przypominał mi otwierające dźwięki do "Master of Puppets". Na szczęście nie ma tutaj zbytnio mowy o zrzynce, tak jak w przypadku pewnych thrash metalowych zespołów. Sam utwór "Chasing the Dream" jest świetnie zaaranżowanym hymnem ze skaczącą perkusją i, co u Skull Fist jest normą, fantastycznymi solówkami. "Call of the Wild" posiada bardzo fajne harmonie, rodem z najlepszych gitarowych duetów z wczesnych płyt Tokyo Blade. Fajnym (i przy okazji niezwykle heavy metalowym) motywem jest odskakiwanie jednej z gitar podczas grania podkładu pod zwrotkę w krótki i płomienny lead, by po chwili z

126

RECENZJE

powrotem wrócić do drugiej gitary grającej riff. Na płycie pojawia się także odświeżona wersja "Sign of the Warrior". Słychać jednak, że utwór nie został nagrany z taką żywiołowością jak na EPce "Heavier Than Metal". To jednak nie jest koniec dobroci, w które został wyposażony "Chasing the Dream". "You're Gonna Pay" kompozycyjnie odnosi się do najlepszych czasów szybkiego NWOBHM. Te riffy, te nagłe solówki, te zwrotki - to wszystko stanowi piękne nawiązanie do muzyki z Wysp sprzed trzydziestu lat. Monumentalności utworowi dodaje jeszcze fenomenalne zwolnienie, które następuje w drugiej połowie jego trwania. Mocne perkusyjne tomy i kotły silnie kontrastują z jasnym i wysokim brzmieniem werbla. Wzniosły moment nie przeciąga się w nieskończoność, gdyż utwór po chwili wraca do swego szybkiego riffu i przebojowego refrenu. Jednym z ciekawszych numerów pod względem formy jest "Don't Stop the Fight". Znajdują się w nim riffy, które bardzo mocno nawiązują do klimatów Slayerowych oraz wczesno-Helloweenowego "Ride The Sky". Tylko klasyczne heavy metalowe rozkminki w pre-chorusie oraz samym refrenie implikują, ze nie mamy do czynienia z utworem thrash/speed metalowym. Sam utwór jest znakomitym kompozytem siły i energii. Niezależnie od pietyzmu jakim otaczany jest Skull Fist wśród rozentuzjazmowanej młódzi, głównie płci dziewczęcej, należy oddać sprawiedliwość chłopakom. "Chasing the Dream" jest wyśmienitą płytą. W utworach na niej zgromadzonych pełno jest tego, z czego muzyka metalowa słynie i tego, co jest w niej najlepsze. Ten album nie stopniuje napięcia, lecz wali tym, co ma najlepsze od samego początku i utrzymuje ten stan aż do samego końca swego trwania. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Skyliner - Outsiders 2014 Limb Music

Skyliner to amerykański zespół, który został założony w 2000 roku i choć już gra kilka lat, to dopiero teraz ukazał się jego debiutancki krążek "Outsiders". Co ciekawe, zespół wcale nie brzmi jak amerykański band, który gra progresywny heavy/power metal osadzony w klimacie SF, a właśnie z tym mamy do czynienia na płycie "Outsiders". Nie brakuje na niej dobrych melodii, pomysłowych motywów, ciekawego klimatu, nie brakuje też przebojów. Ale poza standardowymi kwestiami mamy kilka innych czynników, które czynią ten album ciekawym. Jest nim bez wątpienia Jake Becker, który pełni rolę gitarzysty i wokalisty. Jego partie gitarowe są finezyjne, pełne luzu i kosmicznego wydźwięku, gdzieś tam słychać inspiracje Ritchim Blackmorem, Uli Jon Rothem czy Arjenem Lucassenem. Te popisy ciekawie zostały uchwycone w "The Alchemist", ale nie tylko. Jake to też utalentowany wokalista i nie jeden raz wam to udowodni. Momentami brzmi identycznie jak frontman Sinbreed, a to akurat bardzo korzystne porównanie. Debiut Skyliner to przede wszystkim niesamowity klimat, który przypomina twórczość Scanner. Znako-

micie to zostało uchwycone w otwieraczu "Signals". Skyliner zespół nie ma również problemów z wykreowaniem przeboju i co pokazuje "Symphony in Black". Nieodzownym elementem muzyki Skyliner są syntezatory i klawisze, która nadają całości progresywnego charakteru i tutaj dobrym przykładem jest "Undying Wings". Na płycie znajdziemy same długie kawałki, które pokazują, że zespół potrafi stworzyć ciekawy kawałek, który nie nuży po trzech minutach. Mamy raz szybsze kawałki jak "Forever Young", a drugim razem bardziej stonowane i klimatyczne jak "Aria of Waters". A największa uwagę przykuwa zamykający "Worlds of Conflict", który trwa dwadzieścia minut. Klimat SF, do tego dużo progresywnych dźwięków, intrygujących rozwiązań i proszę debiut gotowy. Trzeba przyznać, że całkiem udany, nawet nieco wybijający się spośród tłumu. (4) Łukasz Frasek

Slough Feg - Digital Resistance 2014 Metal Blade

Muzyka Slough Feg zawsze należała do gatunku tych wyjątkowych. Mike Scalzi za każdym razem zadziwiał efektami swej pracy. Jego kreatywność zabierała go w najróżniejsze rejony, dzięki czemu efektem zawsze były wspaniałe i głębokie kompozycje. Eklektyczny miks wczesnych heavy metalowych i protometalowych wpływów jest niezmiernie wyrazistym znakiem firmowym załogi Slough Feg. Muzyka tej kapeli stale była na wskroś prawdziwa. Albumy takie jak "Down Among the Deadmen", "Twilight of the Idols" czy przeepicki space operowy "Traveller" to prawdziwe pomniki chwały prawdziwego heavy metalu. Od 2007 roku w muzyce Slough Feg nastąpiła subtelna zmiana, gdyż do zdecydowanego głosu doszły inspiracje praszczurem muzyki metalowej z lat 70-tych. Albumy Slough Feg od tego roku brzmią jak naturalne kontynuacje twórczości takich zespołów jak Fable, Bad Axe czy Astaroth, wciąż jednak nie zatracając przy tym jądra swego brzmienia oraz charakterystycznych zagrywek rodem z irlandzkiego folku. "Digital Resistance" nie jest wyjątkiem od tej reguły. Muzycznie najnowszy krążek można opisać z grubsza jako połączenie tego co otrzymaliśmy na "Hardworlder" i "The Animal Spirits". Nowy album jest jednak zdecydowanie bardziej wyrazisty niż poprzedni album Slough Feg. Nie dość, że kompozycje są zdecydowanie bardziej przekonujące, to brzmienie stoi na lepszym poziomie. Na szczęście te cztery lata przerwy nie poszły na marne. Na "Digital Resistance" otrzymaliśmy bardzo zgrabnie uformowana bryłę muzyczną, pełnymi garściami czerpiącą z protometalu z lat 70-tych oraz z tuzów tradycyjnego klasycznego heavy metalu. Nie zabrakło także motywów bazujących na celtyckich melodiach. Ponadto bardzo dużo motywów zostało zagranych na gitarze klasycznej, często jako tło dla gitar elektrycznych. Przez to klimat płyty jest jeszcze bardziej głębszy i wielowymiarowy, wchodząc w mariaże ze stonerem. Nie oznacz to jednak tego, że Slough Feg gra wolno, miękko czy monotonnie.

Większość utworów jest szybka i skoczna, jednak nie zabrakło także nostalgicznych zagrywek. Struktury kompozycji są tak bardzo dopracowane i rozwinięte, że w każdą wolną przerwę zostały upchane różnego rodzaju smaczki i dodatkowe motywy. Do zdecydowanych faworytów na albumie należy przede wszystkim utwór tytułowy oraz niesamowicie przebojowy "Laser Enforcer". Co prawda wersja z singla według mnie jest lepsza i bardziej spójna, jednak na albumie studyjnym ten utwór też brzmi mocarnie i niezwykle energetycznie. Harmonie gitarowe i płomienne wysokooktanowe solówki prezentują się po prostu świetnie. Innym odznaczającym się numerem na płycie jest "Habeas Corpus", okryty piaszczystym płaszczem stonerowego kunsztu i klimatu. Gitara w stylu country Johnny'ego Casha i łomocząca w tomy perkusja stanowią niezwykle atmosferyczny podkład dla hipnotyzujących zaśpiewów Mike'a Scalziego. Słuchając tego utworu aż chce się splunąć tytoniem do żucia na piasek amerykańskiej prerii. Slough Feg bardzo często potrafi operować bardzo przekonującym klimatem. Innym tego typu przykładem, które można mnożyć na pęczki, jest instrumentalny początek do "Curriculum Vitae" mocno kojarzący się z dokonaniami najbardziej znanych nazw z sektora psychedelicznego rocka. Oniryczna wręcz perkusja i bas oraz kosmiczna gitara współgrają ze sobą w szalonym unisono, by potem przejść w motywy stoner rockowe, a w końcu w siarczyście heavy metalowe. Kolejnym utworem zasługującym na kilka słów więcej jest "Warrior's Dusk". Struktura tego utworu i jego ogólny klimat bardzo silnie nawiązuje do płyty "Down Among the Deadmen". Wydawać by się mogło, że jest to zabieg zamierzony, gdyż utwór ten najprawdopodobniej bezpośrednio nawiązuje do kompozycji "Warrior's Dawn" z tejże płyty. "Digital Resistence" jest płytą niezwykłą. Nie dość, że kompozycje tutaj są dopracowane i świetnie przygotowane, to jeszcze w dodatku bardzo przyjemnie się ich słucha. Teksty, które zawsze były mocną stroną Mike'a Scalziego tutaj też błyszczą swą nieprzeciętna głębią. Mike umie pisać naprawdę poruszające liryki niemalże w ogóle nie babrając się w kiczu czy pseudoartystycznym bełkocie. Jest to umiejętność niezwykła i wbrew pozorom bardzo rzadka w muzyce metalowej. Całości dopełniają te prześwietne tytuły utworów. No proszę, czy można przejść obojętnie obok utworu, który się nazywa "Analogue Avengers / Bertrand Russel's Sex Den", "Laser Enforcer" albo "Magic Hooligan"? Może nie jest to najlepszy album Slough Feg, to jednak jest to nadal płyta pełna muzyki lepiej brzmiącej niż większość czegokolwiek innego. Osobiście dla mnie zawsze najbardziej wyjątkowym dokonaniem tego zespołu pozostanie "Traveller", jednak nie sposób nie docenić kunsztu i zawartości "Digital Resistance". Nie jest to jednak płyta dla każdego. Śmieszki wymachujące plastikowymi mieczami do "Hearts On Fire" albo uważające "Through The Fire And The Flames" za szczytowe osiągnięcie gitarowych akrobacji najlepiej zrobią nie zbliżając się do tego albumu lub do twórczoci Slough Feg w ogóle. Naprawdę, taka prawdziwa muzyka jest nie dla nich. Po co rzucać perły przed wieprze? (4,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Sonata Arctica - Pariah's Child

Speedboozer - Speedboozer

2014 Nuclear Blast

2013 EBM

Po cichu liczyłem, że ominie mnie pisanie o tym dysku. Niestety splot okoliczności spowodował, że musiałem zająć się tym osobiście. Sonata ma to do siebie, że jak nagra dobry album, to jej następne dokonanie jest ciut gorsze. Niemniej Finowie zawsze utrzymywali muzykę na wysokim poziomie, co w znacznej mierze przyczyniało się, że człowiek po pierwszych żachnięciu się i tak z przyjemnością sięgał bo ten niby gorszy krążek. "Stones Grow Her Name" bardzo mi się podobał, więc stawiałem, że w wypadku "Pariah's Child" będę znowu kręcił nosem. Jednak nie spodziewałem się z jakich powodów będzie ta moja krytyka. Najnowsze dokonanie Sonaty jest rozwinięciem pomysłu z poprzednika, na którym muzycy postawili mocno na melodyjność i większą prostotę ale nadal stawili na bogate, czasami wręcz barakowe aranżacje. Wrażenie prostego przekazu towarzyszy nam od początku "Pariah's Child". Niektórych wręcz mogą razić infantylne pomysły eksponowane od czasu do czasu w początkowej fazie płyty. Muzycy bardzo wiele wysiłku włożyli w to aby słuchacz zbytnio nie zaprzątał sobie głowy przemykającymi, a to ambitniejszymi progresywnymi wstawkami, a to rozbuchanymi symfonicznymi fragmencikami, a to powerowymi wycieczkami, tak, aż niepostrzeżenie fan ląduje w progresywnym finale albumu. Świadczy to, że owa melodyjność i prostota to nie jedyny wymiar tego albumu, że aby doszukać się sedna muzyki z "Pariah's Child" należy wsłuchać się w album uważnie i to wielokrotnie. Na pewno nie jest tak, że zespół spoczął na laurach i jedynie powiela swoje ograne pomysł. Aby skomponować materiał na ten krążek zaangażowali wszystkie swoje siły, wszystkie swoje umiejętności, wszystkie swoje talenty, całe swoje doświadczenie, generalnie wystawili swoje wszystkie armaty. Jednak moim zdaniem nie udało się im potrzymać aż tak wysoko poprzeczki swoich artystycznych dokonań. Nie przekonało mnie ani owo drugie dno ani melodyjny przekaz "Pariah's Child". Albumu słucha się - owszem - bardzo miło ale wspomniany specyficzny kamuflaż albo faktycznie zadziałał albo cała muza zebrana na albumie nabrała przeciętnego charakteru, równając się z całą masą propozycji średnich kapel z półki melodyjnego powerowego grania. Właśnie to jest moją największą obawą, że Sonata dotarła do takiego miejsca, gdzie będziemy mogli oczekiwać jedynie zwykłych, przeciętnych dźwięków, z czym trudno mi będzie się pogodzić. Pozostaje jedynie nadzieja, że "Pariah's Child" to wypadek przy pracy, bo nikt nie odnosi tylko zwycięstw, musi przytrafić się gorsza chwila. Ba może to nie Sonata ma ten zły dzień, a jedynie piszący tą recenzje. Aha, niektórzy zwracają uwagę na to, że zespół powrócił do starego logo, że znowu pojawił sie wilk, jak dla mnie są to nic nie znaczące fakty, zupełnie nie wpływają na to co znajdziemy na tym krążku, choć nawet sam zespół twierdzi co innego. (3)

Jak sami o sobie mówią: typowy otyli, brzydcy Amerykanie. A jak się okazuje w dodatku przepełnieni nienawiścią i odrazą do wszystkiego. No może z wyjątkiem piwa i dobrej muzyki. Ich debiut, o bardzo szokującym tytule, "Speedboozer", nie jest mile traktowany przez recenzentów. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny. Początek brzmi, jakby ktoś usiłował grać na gitarze do śnieżącego telewizora, a zaraz po tym intrygującym hałasie, zaczynamy odnosić wrażenie, jakbyśmy właśnie dokopali się do zapomnianego albumu Motörhead z paroma członkami Venom w roli gości. Sam wokal brzmi tak podobnie do Lemmy'ego, że czasami jest to aż dziwne. Choć większość kawałków brzmi dość podobnie i sprawiają one wrażenie jednego wielkiego wodospadu Motörhead, to jednak elementów przykuwających uwagę nie brakuje. Na przykład, jeżeli kiedykolwiek zastanawiało was, jak brzmiałby punkowy kawałek z Lemmym na wokalu, to "Violence & Noize" jest idealną okazją aby się o tym przekonać. "Live Free - Stay Wild" jest ciekawym zakrętem bardziej w stronę thrash metalu z bardzo spokojnym, akustycznym początkiem. A "P.K.H." swoim tekstem dokładnie pokazuje o co w Speedboozer chodzi. Na płycie nie zabrakło nawet coveru ku mojemu własnemu zdziwieniu - nie był to kawałek Motörhead, a Tank, który trzeba przyznać wyszedł dość ciekawie. No bo jak może brzmieć Tank w wersji z Lemmym na wokalu? Płyta jest całościowa bardzo przyjemna, może nie powala oryginalnością ani innowacyjnością, ale przecież nie o to chodzi. Idealnie pasuje na popołudniowe przejażdżki samochodem, a sam zespół muzycznie jak i ideologicznie stanowi dobry kąsek dla fanów Motörhead! (4)

\m/\m/

Daria Dyrkacz

Spewtilator - Goathrower 2014 Boris

Ten lekko popieprzony twór pochodzi ze Stanów, a konkretnie z Atlanty i gra misz-masz różnych gatunków od punka i crossover poprzez death aż do grindcore'a. "Goathrower" to ich trzecia i najnowsza EPka, a oprócz tego mają też na koncie demo i splity. Jest to zaledwie pięć numerów i dziewięć minut muzyki i mi ta dawka w zupełności wystarczy. Gdyby to trwało dwa-trzy razy dłużej chyba bym nie przetrwał. Po prostu za dużo wszystkiego i robi się z tego niezły pierdolnik. Jeszcze pierwsze dwa kawałki czyli tytułowy "Goathrower" i "Cherokee Curse" na upartego dają radę. W gitarach jest mnóstwo punka i crossover (kłania się D.R.I.), czasem przechodzą

w niemalże deathowe motywy. W tym drugim numerze pojawia się nawet blackowy patent przywodzący na myśl to co się grało w Norwegii na początku lat 90-tych. Pojawiają się też grindowe przyśpieszenia, a taki "Cave of Hatred" jest w całości utrzymany w tym stylu. Wokalista zamiennie wydobywa z siebie wysoki wrzask lub niski pomruk przypominający Scotta Barnes'a z pierwszych płyt Cannibal Corpse. No i jeszcze ta humorystyczna otoczka bijąca z tego materiału. Ogólnie Spewtilator ma jakiś pomysł na siebie, słychać również, że są dość sprawnymi muzykami i tego im odmówić nie można, ale też nikt nie zmusi mnie do zachwytów nad nimi. Tym bardziej, że teksty będące apoteozą ćpania ("Let's Get Drugs") też do mnie nie trafiają. Podsumowując na pewno znajdzie się trochę osób, którym ten zespół może przypasować, ja chyba jednak podziękuję. (2,8)

mi i zwrotkami, które się gryzą z ogólną wymową utworów. Jak wygląda ogólny odbiór "Three Kings"? Album nie jest wydawnictwem, które chwyci za serce. Możliwe, że zachwyci wyłącznie osoby, które lubią niezobowiązujący melodyjny heavy metal. Prawdą jest, że album jest dopracowany i wykonany z rzemieślniczą precyzją. Nawet jeżeli zawartość nie zachwyca, nie da się nie oddać sprawiedliwości wysiłkowi i ogólnej artystycznej wymowie wydawnictwa. Kawał dobrej roboty, jednak wydawać by się mogło, że jednak wyłącznie dla koneserów. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Maciej Osipiak

Suicidal Angels - Divide and Conquer 2014 NoiseArt

Stormzone - Three Kings 2013 Metal Nation

Czwarty studyjny album heavy metalowców z Irlandii Północnej to muzyka na wskroś melodyjna z mocnymi, konkretnymi wokalami. Słychać, że John Harbinson posiada silne gardło i robi z niego dobry użytek. Produkcja dźwięku nie pozostawia wiele do życzenia. Wyraźny, dudniący, równy bas i odpowiednio zarysowane gitary stanowią dobre połączenie brzmieniowe. Melodyjne refreny ewidentnie odwołują się do podstawowych wartości europejskiego power metalu. Tu i ówdzie spod tego przebija fascynacja amerykańskim AOR. Sposób gry melodyjnych fragmentów oraz specyficzne frazowanie przypomina niekiedy nasze poczciwe rodzime Monstrum, a także australijski Pegazus. Czasem rozwój wypadków w utworach jest trochę rozczarowujący. Przykładem może być "Spectre", który posiada świetny początek, mocny riff i energiczną perkusję, by po chwili zwolnić, złagodnieć i przejść w melodyjne zaśpiewy. Akurat temu utworowi należy oddać trochę honoru, gdyż ma fajnie zaśpiewany i zaaranżowany refren oraz cudowną solówkę. Część muzyków Stormzone była zaangażowana w pracę zespołu Sweet Savage, który na pewno jest znany zatwardziałym fanom NWO BHM oraz co bardziej spostrzegawczym fanom Metalliki, która to swojego czasu nagrała cover ich utworu. Praca zespołu jest solidna i rzemieślnicza, jednak nie za bardzo można spostrzec konkretne momenty, które przytrzymają słuchacza na dłużej. "Three Kings" stanowi takie "easy listening", które przypadnie do gustu zwłaszcza tym, który lubią melodyjne mariaże heavy z power metalem. Z bardziej odstających fragmentów warto wyróżnić "Wallbreaker", który zanim dojdzie do wolnego Helloweenowego refrenu, stanowi bardzo fajną i szybką rozpędzoną machinę riffów. Innym utworem, który różni się nieznacznie od reszty jest "B.Y.H.". Utwór zapewne miał być skandującym hymnem, gdzie powtarzany refren "Bang Your Head!" miał być kluczowym elementem. Niestety w międzyczasie jesteśmy przygniatani melodyjnymi riffa-

Każdy kolejny album Greków wydany po debiutanckim "Eternal Domination" był swojego rodzaju zawodem. Na każdym kolejnym krążku Suicidal Angels brzmiało niemalże dokładnie tak samo i prezentowało podobną muzykę, w której siliło się na agresję i bardzo dużo brutalności. Niestety zwykle rozczarowując fanów thrash metalu (choć są ponoć tacy, którzy daliby się pociąć za Suicidal Angels). Dobrą stroną muzyki Suicidal Angels jest to, że nie jest trywialna. Jest to zawsze mniej lub bardziej solidny konkret w poważnym stylu. Tak samo jest na "Divide and Conquer". Niestety zawartość tego albumu, schowanego za jedną z brzydszych prac Eda Repki, jest dość przeciętna, nużąca i nie zachwyca. Kluczowe momenty w utworach zostały opracowane dość krzywo, a na pewno można rzec, że mogłyby zostać napisane lepiej. Początek "Seed of Evil" zapewne miał być monumentalny. Podobny cel pewnie przyświecał w dalszej części utworu - przy głównym riffie, zwrotkach i refrenie. Niestety usypiająca monotonność zabiła ten plan. Jedyny energetyzujący motyw, który strasznie kontrastuje z przeciętną resztą figur w tym kawałku, to prechorus. Dlaczego reszta utworu nie mogłaby mieć tak dobrze korelujących gitar z wokalem i perką? Jak widać tworzenie ciekawych i spójnych kompozycji nie jest prostą sprawą dla Nicka i jego załogi. Niestety monotonia i usypianie słuchacza nie kończy się na tym utworze. Połączenie tych cech z dość ciekawymi zagrywkami, sprawia, że mamy do czynienia z albumem średnim, który co chwila wychyla się w jedną, bądź w drugą stronę, czyli w stronę czegoś co można określić dobrym albumem lub słabym albumem. Na 50 minut męczącej jazdy jedyne dobre utwory to "Marching Over Blood", "Control the Twisted Mind", w którym można przymknąć oko na jeden krzywy riff, gdyż zdecydowana większa część tego numeru jest naprawdę zacna i interesująca oraz lekko dark angelizujący na wstępie "Lost Dignity". Do tego można jeszcze ewentualnie dodać "In The Grave", który jest fajnym kawałkiem, ale brzmi zupełnie jak z żywcem wyciągnięty z każdej innej płyty Suicidali. Względnie jeszcze do tej listy można wpisać "White Wizard", który jest na swój sposób interesującym utworem, choć do mnie osobiście nie przemówił na dłuższą metę. Tak czy owak, gdyby

RECENZJE

127


album skrócić tylko do tych kompozycji, to w ten sposób otrzymalibyśmy bardzo dobre EP. Niestety te wałki zostały przemieszane z utworami raczej średnimi i przeciętnymi, przy których aż ciśnie się na usta słowo "wypełniacz". Suicidal Angels, gdy wydali swoją debiutancką płytkę, z miejsca zostali okrzyknięci młodszym dzieckiem Kreatora. Podobieństwo w klimacie i wymowie utworów było bardzo wyraźne. Niestety zatraciło się na kolejnych wydawnictwach Suicidal Angels. Niestety, gdyż jak widać wykształcenie własnego stylu przez tę kapelę poszło nie w tym kierunku, w którym powinno. Kolejna płyta serwuje nam dokładnie to samo, co możemy usłyszeć na poprzednich. (3,5)

nowego, zawiedzie się. Ale kto oczekiwał klasycznego, ostrego, niemal crossoverowego Tankardu, będzie wniebowzięty. (4,5) Mateusz Borończyk

Tarchon Fist - Heavy Metal Black Force 2013 My Graveyard

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Tankard - Rest In Beer 2014 Nuclear Blast

Tankard jest jedną z tych metalowych kapel, która zdecydowanie nie próżnuje. Istnieją nieprzerwanie od 1982 roku, i cały czas regularnie wydają płyty. I to na prawdę dobre płyty. Nie inaczej jest w wypadku ich ostatniego albumu "R.I.B.". Tak jak łatwo się domyślić, nazwa musi być związana ze złocistym trunkiem, więc r.i.b. oznacza nic jak "Rest In Beer". Chlubnie! Cały album zaczyna się utworem o wdzięcznej nazwie "War Cry". Sam początek, akustyczne intro jest zagrane w bardzo Hammettowym stylu. No niczym Metallica z okresu "Master…" czy "And Justice…". Później jednak, piwosze udowadniają, że w niczym nie kopiują legendy. Wchodzi ostra polka, ostry riff, a całość na myśl przynosi mi twórczość Megadeth… hmm przypadek? Później wchodzi ostry jak brzytwa "Fools By Your Guts". Kolejny jest "Rest in Beer" z monumentalnymi chóralnymi wstawkami. Brzmi to naprawdę świetnie. Trzeci to chyba jeden z najlepszych kawałków na albumie "Riders Of The Doom". Nie ma jednak nic wspólnego z ich niemieckimi kumplami z Deathrow. Ostry, bezprecedensowy z naprawdę świetnym refrenem i fajnie zagraną solówką. "Hope Can't Die" jest klasycznym tankardowym karabinem, z ciekawymi wokalizami Gerrego na początku utworu. Jednak "No One Hit Wonder" jest kolejnym z przodujących utworów na albumie. Świetny thrashowy riff. "Breakfast For Champions" jest chyba najbardziej heavymetalowym kawałkiem na albumie. Mimo swojej zawrotnej szybkości, przynosi na myśl klasyki metalu. "Enemy Of Order", jest natomiast swego rodzaju tankardowym politycznym manifestem. Kolejny "Clockwise To Deadline", klasyczny Tankard, aż w końcu jedna z perełek "The Party Ain't Over 'Til We Say So". Imprezowy tekst tankardu, riffy i refren są momentami nawet bardzo hard rockowe. Podsumowując, nowy album Tankardu jest naprawdę niezły. Grupa pokazuje nam, że w pełni zasługują na miano jednej z najlepszych niemieckich kapel thrash metalowych. Jednak mimo tego, album jest bardzo przewidywalny. Nie ma na nim momentów, które zaskoczyłyby słuchacza. Klasyczny thrashowy Tankard. Kto oczekiwał czegoś

128

RECENZJE

Okładka zdecydowanie przykuwa uwagę. Obrazek ten bardziej kojarzy się z jakimś plakatem filmu wojennego niż klasyczną heavy metalową płytą. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę, bo na pewno dzięki temu trochę osób zwróciło na nich uwagę. "Heavy Metal Black Force" to trzeci album włoskiego Tarchon Fist i zarazem trzeci wydany w barwach My Graveyard Production. Szata graficzna narobiła mi sporego apetytu na agresywny, potężny i wkurwiony heavy metal, a dostałem praktycznie to samo co na wcześniejszych krążkach. Zespół dalej gra przyzwoity melodyjny heavy/ power z nutą NWoBHM i hard rocka, którego słucha się bardzo miło, ale oczekiwałem czegoś mocniejszego. Militarny image i wojenno - metalowe teksty sugerowały, że "Heavy Metal Black Force" to może być totalne tornado siejące prawdziwe spustoszenie, a tak niestety nie jest i może stąd moje lekkie rozgoryczenie. Może miałem zbyt wygórowane oczekiwania? Pewnie tak. Poza tym płyta jest całkiem przyzwoita i na kilka przesłuchań na pewno się nada. Żaden utwór nie wyróżnia się jakoś specjalnie i pomimo dobrego poziomu czegoś im brakuje. Brzmienie jest odpowiednio ostre i dynamiczne, muzycy grają technicznie bez zarzutów, mamy klasyczne sola, chórki itd. W tych kawałkach dzieje się sporo i ciężko się przy nich nudzić. A jednak mnie w pewnym momencie dopadało znużenie i chęć zmiany na coś innego. Tak naprawdę jedyny numer, który mi utkwił w pamięci to balladka "All Your Tears" o poległych żołnierzach i osieroconych przez nich dzieciach. Mnie złapała za serducho. Może jeszcze "Play it Loud" z fajnym chóralnym refrenem. Tak jak już wspomniałem "Heavy Metal Black Force" jest krążkiem dobrym, ale nie na tyle, żeby na dłużej mnie przy sobie zatrzymać. Tym bardziej, że wokół tyle doskonałej muzyki. Plus za image i otoczkę. (3,8) Maciej Osipiak Teramaze - Esoteric Symbolism 2014 Nightmare

Bardzo długą drogę musiał przejść Teramaze, by określić swoją muzyczną tożsamość. Swoje pierwsze kroki zespół zaczął stawiać już w połowie lat 90tych, co poskutkowało wydaniem dwóch, bardzo udanych krążków. Mieliśmy zatem techniczno-thrashowego "Doxology", jak również podążającego chrześcijańską ścieżką "Tears To Dust". Niestety, Australijczycy nie zdobyli rozgłosu, a słuch o nich zaginął w 2001 roku, zaraz po wydaniu marnej EPki "Not The Criminal". Sytuacja diametralnie uległa zmianie, kiedy to przed dwoma laty ukazała się "Anhedonia". Grupa, dalej głosząc "dobrą nowinę", wydała album, który zgrabnie łączył thrashową agresję

z nowoczesnym, progmetalowym brzmieniem. Po tak długiej przerwie, nikt nie spodziewał się tak intensywnego powrotu. "Anhedonia" była również ostatnim wydawnictwem, na którym mogliśmy usłyszeć Juliana Perry'ego na perkusji. Muzyk, jeszcze przed swoją śmiercią (zmarł w 2009 roku), zdążył nagrać wszystkie partie instrumentalne, a efekt jego pracy możemy podziwiać na płycie. Po przychylnych recenzjach, lider formacji - Dean Wells oraz wokalista Brett Rerekura zaczęli pracować nad nowym materiałem. Do ich składu dołączył gitarzysta John Zambelis, a miejsce Juliana Perry'ego zajął znany z Damnations Day - Dean Kennedy. Ich wspólne dzieło właśnie ujrzało światło dzienne. "Esoteric Symbolism" jest pewnego rodzaju manifestem wobec powszechnie panującego porządku. Obserwujemy wizję człowieka zniewolonego przez rzeczywistość, który za wszelką cenę pragnie zachować swoje człowieczeństwo. Zespół snuje dywagacje na temat masowej manipulacji i rozkłada swoje przypuszczenia na płaszczyzny społeczno-polityczne, a także… duchowe. Ich historia przybiera dosyć ponurą formę, ale w tej apokaliptycznej wizji nie brakuje też odrobiny nadziei. Otwórzmy oczy, nie poddawajmy się i nie doprowadźmy do moralnego upadku - to dosyć surowy, ale niezwykle mobilizujący przekaz. Już "Anhedonia" pokazała ogromny warsztat chłopaków z Teramaze, a ich najnowsze dzieło jeszcze bardziej utwierdza nas w tym przekonaniu. Materiał jest nieco bardziej progresywny, co nie oznacza, że zespół odszedł od swoich metalowych korzeni. W ich muzyce wciąż słychać echa Metalliki, czy Annihilatora, ale tym razem Australijczycy znacznie odważniej wyręczają się melodiami. Taki chociażby "Line Of Symmetry" nie stroni od akustycznych wstawek, a "Bodies Of Betrayal" powala gitarowym solo, podanym w stonowanej formie. Znacznie większy pazur pokazuje pędzący "Transhumanist", czy "Dust Of Martyrs", obydwa utrzymane w klimacie "Anhedonii". Fani chwytliwych refrenów odnajdą się na utworach "Spawn", czy "The Divulgence Act", a zwieńczeniem takiej formy jest zdecydowanie utwór tytułowy. Uraczony osobliwym tłem oraz instrumentalnymi popisami (piękne, gitarowe solo) - "Esoteric Symbolism" - to zdecydowanie jeden z najmocniejszych fragmentów płyty. Na zakończenie, zespół przygotował dla nas podzieloną na trzy części suitę, w której dają upust swoim umiejętnościom. Największe wrażenie zrobił na mnie "VII The Darkest Days Of Symphony". Stonowane melodie doskonale budują nastrój utworu i stopniowo przygotowują nas do efektownego finału (mistrzowski Dean Wells). Nieco mniej enigmatyczny wydaje się być "VIII In Vitro", w którym miłym akcentem są - przewijające się co jakiś czas - symfoniczne wstawki. Każdemu z utworów mógłbym spokojnie poświęcić jedną stronę tekstu, bowiem "Esoteric Symbolism" to prawie 80 minut muzyki na najwyższym poziomie. Album angażuje już po pierwszych sekundach i nie ważne czy w danym utworze pierwsze skrzypce grają instrumentalne popisy, czy melodyjne

smaczki. Każda kompozycja posiada własną tożsamość i wzbudza skrajne emocje, w zależności od podejmowanej tematyki. Nie jest to jednak jedyny fenomen tego wydawnictwa. Paradoksalnie Teramaze, wywodząc się z thrashmetalowych nurtów, stworzył jeden z najbardziej oryginalnych albumów progresywnych ostatnich lat. Na "Esoteric Symbolism" przeważają, utrzymane w klasycznym duchu, metalowe wariacje, które poddane odważnym modyfikacjom, zaczęły oddychać własnym powietrzem. Muzycy nie tylko umiejętnie żonglują inspiracjami, ale prezentują je także w nowoczesnej formie - materiał pod kątem realizacji rzuca na kolana. Poza tym zespół nie chce rewolucjonizować wyłącznie muzyki. Ich celem jest też pobudzenie naszej świadomości. Za pośrednictwem warstwy lirycznej grupa stara się dotrzeć do naszego sumienia i przypomnieć nam o zatraconych wartościach duchowo-moralnych. Pomimo tej bezkompromisowości, teksty są niezwykle dojrzałe i na pewno przemówią do wielu osób, nie tylko tych wierzących. Z dniem dzisiejszym mogę śmiało powiedzieć, że Teramaze pomaga Hakenowi w budowaniu nowego fundamentu dla muzyki progresywnej. Korzystają przy tym ze starego materiału, który w ich rękach nabiera zupełnie nowych form. "Esoteric Symbolism" jest kolejną cegiełką, która w przyszłości wzniesie olbrzymią, muzyczną fortecę. To właśnie z jej szczytu będziemy mogli podziwiać spuściznę współczesnego prog metalu. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Timo Tolkki's Avalon - Angels of the Apocalypse 2014 Frontiers

W rok po interesującym, ale nie nadzwyczajnym debiucie nowego zespołu Timo Tolkkiego, najbardziej znanego z grupy Stratovarius, pojawia się jego druga odsłona. Ponownie ze znakomitą okładką, ponownie z bogatą obsadą gości i z podobnym rozmachem. Jak wyszło tym razem? Gości tym razem jest jednak mniej niż poprzednio, ale i tak jest w czym wybierać. Floor Jansen, Simone Simons, Fabio Lione czy Zakk Stevens to tylko część z nich. Zespół wzbogacił się też o dwóch stałych muzyków wspierających mózg całego projektu czyli Tokkiego. Mowa o klawiszowcu Antti Ikonenie oraz perkusiście Tuomo Lassila, obaj zresztą współpracowali już z Timo na jednej z jego solowych płyt sygnowanych nazwiskiem czy w Stratovariusie przez kilkanaście lat. Za okładkę, podobnie jak przy pierwszej płycie odpowiada Stan Decker i tym razem postawił na mroczniejsze, chłodniejsze barwy. Tylko u góry widać płomienie, które zdają się przypominać trochę oko Saurona z Władcy Pierścieni. Sam album zaś kontynuuje historię rozpoczętą na poprzednim krążku. Zaledwie czterdzieści pięć sekund trwa intro "Song For Eden", które wprowadza w nową historię wokalem a'capella, który jest bardzo denerwujący. Po nim na szczęście potężne, rozbudowane i epickie wejście utworu "Jerusalem Is Falling". Podniosły i szybki, ze znakomitym wokalem. Po nim następuje


"Design the Century", który otwiera klawiszowo-perkusyjny pasaż, a potem rozpędza się do podniosłego, szybkiego i chóralnego numeru. W nim zdecydowane słychać Floor Jansen, która jest w znakomitej formie. W partiach wokalnych, utwór nieznacznie zwalnia, i jest dość sztampowy, nawet w połowie bowiem nie zbliża się do poziomu ostatnich dokonań Epiki, ReVamp czy Nightwish, mimo to słucha się go nadzwyczaj dobrze. "Rise of the 4th Reich" jest kolejnym numerem i ten otwiera gitarowy riff, potem delikatnie przyspiesza. O ile kompozycja jest nawet niezła, o tyle straszliwie denerwować może wokal, jeśli się nie mylę, Davida DeFeisa znanego z Virgin Steel. Dziwnym zabiegiem jest też wprowadzenie wypowiedzi George'a Busha o terroryzmie. Jakoś nijak nie łączy mi się to z opowieścią fantastyczną o poszukiwaniach nowej religii i świata. Ale cóż, chyba się czepiam. Kolejnym jest lekko Helloweenowy, a trochę Stratovariusowy "Stargate Atlantis" z wokalem najpewniej Fabia Lione. Co tu dużo mówić: przeraźliwie nudny i wymęczony potworek. Ciekawiej, szybciej i bardziej epicko jest w "The Paradise Lost", w którym rozpoznać można głos Simone Simons. Nie jest to jej może najwybitniejsze osiągnięcie, a na pewno nie dorównuje temu z najnowszej płyty, ale niewątpliwe zawsze miło jej posłuchać, zwłaszcza jak się jest fanem jej wokalu. Zwolnienie znów przychodzi w "You'll Bleed Forever", w którym ponownie śpiewa kobieta, najpewniej znów Simons, ale nie daję głowy. Ballada osadzona na delikatnej orkiestracji i perkusji, wypada niestety blado. Nie ratuje jej nawet gitarowa solówka, która jest powtórzeniem niemal wszystkich patentów, które doskonale znamy z innych, lepszych płyt. Przyspieszenie następuje w "Neon Sirens" i zdecydowanie jest to jeden z ciekawszych fragmentów tej płyty. Trochę kuleje warstwa wokalna (Zakk Stevens?), ale przynajmniej jest ostro i dość szybko, trochę stylem przypominająca ostatnią płytę Rhapsody Of Fire, ale zdecydowanie lepiej i solidniej nagraną. Niestety po nim znów przychodzi czas na balladę. "High Above of Me" tak bardzo ocieka cukrem, że nawet nie jesteśmy w stanie rozpoznać jaka wokalistka śpiewa, choć w tym wypadku podejrzewam Elize Ryd z Amaranthe. Znacznie lepiej jest w rozbudowanym numerze tytułowym, trwającym nieco ponad dziewięć minut i wpierw powoli rozwijający się, a następnie nieco szybszy. Dużo miejsca zajmują w nim orkiestracje i chóry oraz wokale żeńskie (czyżby znów Simone Simons?). To także jeden z ciekawszych i jaśniejszych punktów płyty, mimo, że nie ma w nim absolutnie nic świeżego i nowego, a i zdenerwować się można kretyńskim wyciszeniem na końcu. Wieńczący płytę "Gardens Of Eden" jest z kolei leciutkim outro zbudowanym na filmowych tonach, rozpięty na bębnach, orkiestrze i cymbałkach. Timo Tolkki pospieszył się z wydaniem tego albumu. Kompozycje są nieprzemyślane i nużące. Pierwsza płyta przynosiła powiew świeżości, nie w samym gatunku, ale w twórczości tego muzyka. Tymczasem drugi album oprócz ciekawej okładki nie przyciąga swojej uwagi na dłużej. Epickie formy z chórami i orkiestrą są mocno zgranym patentem i nie licznym udaje się wykrzesać z nich nową jakość, udało się to na najnowszej płycie Epiki czy ostatnio Tuomasowi Holpainenowi z Nightwish, ale niestety Tolkkiemu nie. Obawiam się, że Avalon wkrótce podzieli los wcześniejszego Revolution Renaissance, który także zapowiadał się na-

prawdę interesująco, a kolejne płyty przyniosły tylko zbiór nudnych, odtwórczych i nieprzemyślanych kompozycji. Szkoda. Ocena: 3,6 Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Tormenter - Phantom Time 2013 EBM

Całkiem dobre przyjęcie debiutanckiego albumu "Puls of Terror" było swoistym kopem w tyłek dla Amerykanów. Z nową motywacją i energią do działania, panowie poczęstowali nas sześciokawałkową EPką. To, czego nie można im odebrać, to fakt, że okładka przyciąga wzrok. Refleksja odbijająca się w oku do złudzenia przypomina obraz Friedricha "Opactwo w Dąbrowie" zinterpretowane i namalowane ręką Salvadora Dali'ego. Sama płyta zaczyna się swoistą cisza przed burzą z udziałem gitary elektrycznej przechodząc w Armagedon w postaci "Manifest Supremacy". Od razu widać, że panowie dość poważnie inspirowali się starą szkołą thrash metalu takim zespołami jak Kreator czy Slayer. Jednak w "Re-Encryption" Amerykanie zdecydowali się zakręcić trochę bardziej w stronę death metalu pozostając jednak wiernym thrashowi. Co mnie jednak osobiście najbardziej zdziwiło, to pierwsze trzydzieści sekund bonusowego kawałka, przez czas których żyłam w przekonaniu, że mam do czynienie z coverem "FFF" Megadeth. Jak się jednak potem okazało byłam w błędzie. Panowie użyli po prostu riffu do złudzenia podobnego do tego z "FFF" i dopiero po drugim przesłuchaniu zdałam sobie sprawę, że jednak się myliłam. Cała płyta niestety cierpi na syndrom jednego motywu i przelatuje nam jak jeden kawałek co jest sporym minusem. Tak czy owak, fani Slayera nie powinni czuć się zawiedzeni! (3) Daria Dyrkacz

Tuomas Holopainen - Music Inspired by The Life And Times of Scrooge 2014 Nuclear Blast

Był taki czas kiedy czytałem komiksy, dziś bowiem nie jestem ich fanem. Do tych komiksów należały przede wszystkim Kaczory Donaldy oraz wydawane do dziś Giganty. Jednym z najlepszych i najbardziej przeze mnie lubianym komiksem było "Życie i czasy Sknerusa McKwacza". Cóż to był za komiks! Bardzo się więc zdziwiłem kiedy dowiedziałem się, że Tuomas Holopainen znany z grupy Nightwish postanowił zrealizować koncept album na podstawie tej właśnie powieści graficznej. Pierwszy solowy album Holopainena, klawiszowca Nightwish, to soundtrack do komiksu, który powstał na początku lat 90-tych dzięki scenarzyście i ilustratorowi Donowi Rosa. Tuomas nie wykupił

jednak praw do komiksu od Disney'a, więc muzyka inspirowana tą powieścią graficzną nie zawiera grafik Rosy z komiksu, a jedynie prace artysty, które nie zostały zaakceptowane przez wytwórnię Disney'a. Rosa bardzo przychylnie odniósł się do projektu i aktywnie uczestniczył przy powstawaniu albumu. Jego premiera miała miejsce 11 kwietnia, ale pierwszy utwór "A Lifetime of Adeventure" będący singlem w sieci pojawił się już w lutym. Holopainen zaprosił też do nagrania tego niezwykłego albumu wielu znamienitych, związanych z muzyką gości: fińską wokalistkę Johannę Kurkulę, znaną przede wszystkim z solowych albumów, ale także współpracy z Sonata Arctica występująca w roli Goldie O'Gilt, ukochanej Sknerusa; fińską wokalistkę Johannę Iivanainen w roli narratora oraz matki McKwacza, Downy O'Drake; szkockiego muzyka folkowego Alana Reida, który wcielił się w rolę Sknerusa McKwacza oraz Tony'ego Kakko z Sonata Arctica, który zagrał rolę Opowiadacza. Ponadto Holopainena wsparła London Philharmonic Orchestra oraz Metro Voices, a także Troy Donockley, występujący razem z nim w Nightwish. Podobnie jak poprzedni album grupy Nightwish "Imaganerium" jest to album bardzo filmowy, co słychać już w otwierającym "Glasgow 1877". Narracja i przepiękna, liryczna orkiestrowa muzyka wprowadza nas w barwną historię najbogatszego mieszkańca Kaczogrodu. Zaraz po nim pojawia się drugi, właściwy wstęp do opowieści, czyli utwór "Into the West". Niezwykle klimatyczny, bogaty muzycznie, a wszak nie ma tu ciężkich gitar, wszystko zostało zaaranżowane na pianino, orkiestrę, flety, banjo, dudy, harmonijkę i inne instrumenty, przeważnie ludowe. Po fantastycznym podwójnym wstępie zostajemy wrzuceni w sam środek fenomenalnego "Duel & Cloudscapes". Podniosły, dramatyczny klimat sprawia, że po plecach przechodzą ciarki, a to zaledwie początek! Numerem czwartym jest "Dreamtime", który także jest po prostu niezwykły, podniosły i tajemniczy. Bezpośrednio po nim wkraczamy z młodym Sknerusem do stolicy poszukiwaczy złota, czyli Klondike. "Cold Heart of the Klondike", bo taki tytuł nosi kolejny numer, rozpoczyna się łagodnie i lirycznie, dużo spokojniej od "Dreamtime", jednak równie szybko przyspiesza i niepokojąco się rozwija. Obrazki, które pamięta się z komiksu dosłownie odżywają na naszych oczach, zupełnie jakby oglądało się animowany film o życiu kaczego krezusa. Fanta-stycznie wypada tutaj głos Tony'ego Kakko, który wprowadza nas w kolejny rozdział życia Scrooge'a. Nie mam wątpliwości, że jest to fenomenalny kawałek, w dodatku pobrzmiewają w nim jakby echa muzyki Ennio Morricone. W szóstym utworze, "The Last Sled", głos ponownie zostaje oddany bohaterowi naszej opowieści. Przepięknie łączą się tutaj filmowo-operowe momenty z tymi, w których aż prosiłoby się o ostre gitary, a tych nie ma i wcale nie ma się poczucia jego braku. Te podniosłe, pompatyczne fragmenty pasaży orkiestrowych Holopainenowi wyszły znakomicie i dowodzą jak niesamowitym jest kompozytorem. Kołysankowy nastrój finału tylko utwierdza w tym przekonaniu, tak niesamowitej łatwości w przechodzeniu z klimatu do klimatu nie słyszałem od dawna. Następnie, w smutnym pianinowym wstępie uczestniczymy w pożegnaniu ojca Sknerusa. "Goodbye, Papa" charakteryzuje liryzm i smutek, ale co najważniejsze, nie ma tutaj lukru, którego po co niektórych

artystach można by się w podobnych klimatach spodziewać. Wręcz przeciwnie, znalazło się tutaj miejsce na zaskoczenie, już po chwili bowiem przecudnie zamienia się ten utwór w szkocki marsz pogrzebowy, podniosły i radosny, mimo niezwykle dramatycznego momentu z życia McKwacza. W finałowym fragmencie Sknerus już pogodzony z tym faktem, z podniesioną głową wkracza w trzeci etap swojego życia, drogi do bogactwa. Początek "To Be Rich" daleki jest jednak od podniosłych, pełnych radości tonów, wręcz przeciwnie. Smutne pociągnięcia smyków i genialne, jakby unoszące się nad całością wokale obu Johann, przenikają się ze sobą tworząc niesamowitą atmosferę, pełną tajemnicy i magii. Tak samo jest w fantastycznym "A Lifetime of Adventure", któy z kolei brzmi jakby został wyjęty z wczesnej twórczości Danny' ego Elfmana w dodatku połączonego z Nightwishowymi elementami "Imaganerium". Z kolei, to co dzieje się w finałowej części tego utworu, to po prostu rewelacja. Na naszych oczach Sknerus rośnie w siłę i zdobywa to, o czym zawsze marzył - swoją fortunę. Pojawia się nawet gitarowa solówka, która gdy się urywa wprowadza do kolejnego, ostatniego już utworu. Finał należy do przepięknego, lirycznego gitarowego utworu, w którym śpiewa sam Sknerus McKwacz. "Go Slowly Now, Sands Of Time" wieńczy tę historię niezwykle przejmująco i cudownie. Jednak nie jest to zupełny koniec tej płyty, w wersji rozszerzonej są jeszcze dodatki. Na tym samym dysku, po tym niezwykłym finale, pojawia się jeszcze alternatywna i krótsza o czternaście sekund wersja "A Lifetime of Adventure" i choć niewiele się ona różni od tej dłuższej, jest równie przejmująca i fantastycznie uzupełnia ona zakończenie albumu. Pozostaje wcisnąć odtwarzanie po raz kolejny, lub wymienić krążek. Na drugim znalazł się cały album w wersji instrumentalnej i wypada on równie niezwykle jak podstawowy, a miejscami nawet jeszcze lepiej i jeszcze bardziej filmowo. Czytanie tego komiksu już nigdy nie będzie takie same, od teraz w uszach będzie pobrzmiewać soundtrack, który napisał Holopainen. Fantastycznie bowiem współgra z tą historią, a przecież jest tylko luźno na niej oparty. Jednakże, nawet jeśli nie ma się już dostępu do tej wciąż niesamowitej powieści graficznej, ten album także sprawi wiele radości, nie tylko fanom grupy Nightwish, ale tego typu muzycznych inicjatyw. Holopainen stworzył płytę niezwykłą, bogatą i ujmującą całą swoją konstrukcją, fantastycznym pomysłem i zamiłowaniem do dobrej historii. Komiks jeszcze nigdy chyba nie był tak filmowy, żywy i przejmujący jak "Życie i czasy Sknerusa McKwacza" w wersji muzycznej. Wspaniały solowy debiut i wspaniały, bardzo szczery album, którego nie wypada nie znać. Gorąco polecam! (5,4) Krzysztof "Lupus" Śmiglak U.D.O. - Steelhamer - Live From Moscow 2014 AFM

Z okładki straszy mnie herb Federacji Rosyjskiej i stylizowany na cyrylicę napis "Live From Moscow" z czerwonymi, a jakże!, gwiazdami. Za to z nagrania straszy mnie fatalna kondycja głosu Udo Dirkschneidera, którego to skrzeki chłonąć będziemy przez ponad półtorej godziny. Sam tytuł albumu jasno nam mówi, że motywem przewodnim jest promocja ostatniej płyty studyjnej U.D.O., dlatego nie dziwi, że w setliście dominują utwory właśnie z tego

RECENZJE

129


naprawdę solidną płytą. Gdyby tylko głos samego Udo brzmiał nieco lepiej... (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

wydawnictwa. Stanowią ponad jedną trzecią całości utworów. Dwupłytowy album stanowi zapis koncertu U.D.O., który odbył się 28 września 2013 w Moskwie. Niestety jest to zapis niekompletny, gdyż na płytę z jakiegoś powodu nie trafił "Balls to the Wall", który zespół zagrał na koniec. Nie wiem dlaczego, gdyż jest to klasyczny utwór, który Udo nagrał z Accept w czasach swojej świetności i jest to także ważny element jego kariery muzycznej. O ile zawsze na koncertach U.D.O. czasem dość często są grane kawałki, które Dirkschneider nagrał z Accept, to na koncercie w Moskwie został zagrany tylko "Metal Heart", który trafił na płytę oraz "Balls to the Wall". Brak tego ostatniego na track liście mogę tylko wytłumaczyć tym, że zespół musiał jakoś strasznie ten numer zepsuć na koncercie, tudzież względnie decyzją marketingową, by promując swoją nową płytę, nie promować także konkurencyjnej już kapeli. Oprócz coveru Accept i siedmiu kawałków ze "Steelhammer" na "Steelhammer - Live From Moscow" trafił również przekrojowy przegląd największych hitów U.D.O., także tych trochę rzadziej granych. I tak mamy naturalnie "Holy", "Timebomb", "Go Back To Hell", "They Want War", "Mean Machine", a także garść melodyjnych hiciorów z "Faceless World". Oprócz tego miłym dodatkiem są relatywnie nieczęsto grane przez U.D.O. utwory - "No Limits", "Azrael" i "Burning Heat". Ciekawe, że żaden utwór z "Mastercutor", "RevRaptor" ani z "Dominator" nie zagościł na tym wydawnictwie. Jak widać Udo zaorał totalnie swe niedawne albumy, koncentrując się wyłącznie na najnowszym dziele i starych klasykach, w tym także na tych mniej ogranych, co akurat pisze się na duży plus temu wydawnictwu. Wspomniałem o fatalnych wokalach Udo. Rzeczywiście, na początku płyty, nie brzmi za ciekawie, przez co otwierający "Steelhammer" wypada tak sobie. W dalszej części koncertówki głos Dirkschneidera się nieznacznie poprawia, jednak dalej słychać, że to nie był jego wieczór. Same utwory były fajnie wykonane - chórki tętnią mocą i przestrzenią, a klawisze o ile się pojawiają w tle to dobrze współgrają z resztą instrumentów. W sumie godną pochwały rzeczą jest to, że Udo co jakiś czas rzuca teksty w styli "spasiba" i tak dalej do publiczności, to miłe, że stara się w taki sposób nawiązać kontakt z publiką. Aczkolwiek mnie to potwornie irytuje, gdyż język rosyjski w ustach Udo drażni w niewyobrażalny sposób. Nie wpływa to jednak na moją ocenę albumu, jest to tylko luźne spostrzeżenie. Cóż rzec, wygląda na to, że każdy album studyjny po "Mastercutor" jest także promowany albumem koncertowym. Jest to ciekawa strategia promocyjna, która na pewno jest opłacalna przy tak dużej liczbie oddanych fanów . Oni przecież i tak kupią każde wydawnictwo sygnowane logotypem U.D.O., więc można tego wypuszczać na pęczki. Z drugiej strony jakość nagrania jak i dobór setlisty pokazuje, że nic tutaj nie zostało zrobione na odwal się. Nie było też zbędnego kombinowania podczas post-produkcji. To wydawnictwo jest

130

RECENZJE

Unchained Beast - Guiding The Lamb 2014 Self-Released

Czterech zafascynowanych thrashem młodych ludzi z Norwegii zaczęło swą przygodę z muzykowaniem od cover bandu Metalliki. I szło im na tyle nieźle, że cztery lata temu założyli zespół z prawdziwego zdarzenia, zaś EP-ka "Guiding The Lamb" jest ich pierwszym wydawnictwem. Problem z Unchained Beast jest tego rodzaju, że panowie niewątpliwie potrafią grać i mają często niezłe pomysły, ale z połączeniem ich w spójne, dopracowane kompozycje jest już niestety znacznie gorzej. Doskwiera to tym bardziej, że Unchained Beast programowo lekceważą krótsze utwory, preferując 5-6 minutowe kolosy, z kulminacją w postaci blisko 9minutowego "Split Of Conscience". I wygląda to niestety tak, że mamy typowy przerost formy nad treścią, liczne próby kopiowania tuzów amerykańskiego thrashu z Metalliką na czele, a nieliczne ciekawe momenty, konkretnie grający basista czy świetne solówki niczego nie mogą tu uratować. Kolejnym minusem jest tu dla mnie zdecydowanie zbyt mało stricte thrashowych, ostrych przyspieszeń - zespół czuje się zdecydowanie lepiej w miarowych, średnich tempach, zaś wspominany już ostatni utwór na płytce to balladowy, mroczny numer w stylu surowego heavy metalu z początku lat 80-tych. Obrazu całości dopełnia bzyczące, marniutkie brzmienie bez mocy i poweru, z totalnie syntetycznymi partiami perkusji - dlatego "Guiding The Lamb" to rzecz dla maniakalnych fanów Metalliki i przyjaciół/znajomych Unchained Beast, zachwyconych tym, że kumple wydali płytę. Inni mogą ją sobie spokojnie darować. (2) Wojciech Chamryk

Vanden Plas - Chronicles Of Immortals: Netherworld (Path 1) 2014 Frontiers

Wydawałoby się, że panowie z Vanden Plas po wydaniu "Christ 0" osiągnęli szczyt swoich kompozycyjnych możliwości. Krążek, luźno oparty o historię "Hrabiego Monte Christo" Aleksandra Dumasa, okazał się ich opus magnum, które z miejsca wpisało się w progmetalowy kanon. Z czasem album został przemieniony w pełną rozmachu operę, którą niemieccy fani mogli podziwiać w monachijskim teatrze. "Christ 0" dopełnił bogatą dyskografię Vanden Plas i jednocześnie umocnił ich pozycję w muzycznym światku. W tym roku,

Andy Kuntz i spółka sięgnęli - na prośbę samego autora - po cykl powieści fantasy Wolfganga Hohlbeina. Ciężko jest przebić stworzony przez siebie ideał… Czy "Netherworld" ma szansę mu dorównać? Kilka lat temu Hohlbein wpadł na pomysł stworzenia rock opery, bazującej na cyklu jego powieści "Die Chronik der Unsterblichen" ("Kronika nieśmiertelnych"). Autor zaprosił do współpracy chłopaków z Vanden Plas, którzy skomponowali muzyczną oprawę do jego sztuki. Efektem ich pracy był spektakl "Blutnacht", który po raz pierwszy - został wystawiony w styczniu 2012 roku, na deskach teatru Pfalztheater w Kaiserslautern. Przedstawienie okazało się ogromnym sukcesem, a Vanden Plas - nie spoczywając na laurach - wydał nowy materiał, będący pierwszym aktem tej rock opery. Głównym bohaterem "Chronicles Of Immortals" jest Andrej Delany - wampir, który zostaje wplątany w walkę między Niebem, a Ciemnością. Towarzyszy mu Abu Dun - "czarnoskóry olbrzym", również dotknięty piętnem nieśmiertelności. Andrej, poszukując istoty własnej egzystencji, natrafia na boginię Meruhe, która proponuje mu miejsce u jej boku. Niestety, by osiągnąć prawdziwą nieśmiertelność, musi poświęcić każdą cząstkę siebie, w tym swoją miłość - Marię. Jaką ścieżkę wybierze Andrej? Tego zapewne dowiemy się po premierze drugiego krążka z cyklu "Kronik nieśmiertelnych". Vanden Plas nie byłby sobą, gdyby nie przygotował, charakterystycznej dla swojego stylu, oprawy muzycznej. Panowie od zawsze stawiali na rozmach w swoich wydawnictwach i tak też jest w przypadku "Netherworld". Pierwszą wizję rozpoczynają wyniosłe, symfoniczne partie, które szybko stają się tłem dla narratora opowieści - Dave'a Essera. Po zarysowaniu historii, w akompaniamencie gitar i pianina, wyłania się głos Andy'ego Kuntza. Kolejnymi utworami są "The Black Knight" oraz "Godmaker" obydwa zachowane w klasycznym, progmetalowym duchu (świetny riff w "Drugiej wizji"), ale nie stroniące od wzniosłych partii symfonicznych. Dalej czeka na nas "Misery Affection Prelude" oraz "A Ghost Requiem", utrzymane już w spokojniejszej tonacji. Obydwie wizje powalają atmosferą, gdzie szczególnie wyróżnia się ta druga - wspierana przez chór oraz nostalgiczny wokal Julii Steingass. "New Vampyre" to popis klawiszowo-gitarowego duetu w postaci Güntera Werno oraz Stephana Lilla, z uwzględnieniem rewelacyjnych partii solowych. W podobnej atmosferze utrzymany jest "The King and the Children of Lost World", w którym (ponownie) pierwsze skrzypce grają agresywne riffy oraz instrumentalne ewolucje. Na "Misery Affection" powracamy do tematu znanego z "Czwartej wizji". To najbardziej emocjonalna część krążka, którą podkreślają piękne, klawiszowe akordy oraz wokale Andy'ego Kuntza i Julii Steingass. "Soul Alliance" to zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu. Utwór nie tylko targa emocjami, ale pokazuje też niesamowitą formę muzyków, którzy za pomocą melodii starają się oddać istotę wewnętrznych rozterek bohaterów. Wychodzi im to po mistrzowsku! Pierwszy akt wieńczy "Inside" - agresywny w swoim założeniu, ale niezwykle subtelny pod kątem melodycznym, co doskonale podkreśla chór w punkcie kulminacyjnym. Mamy do czynienia z dziełem, które jest godną adaptacją serii Wolfganga Hohlbeina. Vanden Plas z ogromną dbałością przeniósł historię książki na muzyczne płaszczyzny, nie

pomijając przy tym bohaterów, najważniejszych wątków, a także samego nastroju powieści. Nie znajdziemy tu żadnego zakłamania, czy przekombinowanych wizji. Grupa - z charakterystycznym dla siebie rozmachem - nagrała kolejny, fantastyczny album, nie tracąc przy tym swojej muzycznej tożsamości. To co zawsze wyróżniało Vanden Plas od innych, progmetalowych formacji, to umiejętność opowiadania historii. Zarówno w "Christ 0", jak i "Netherworld", muzycy posłużyli się literackim pierwowzorem, jednak to właśnie cykl Hohlbeina - w ujęciu rock opery - wypada nieco lepiej. Fakt, historia jest uogólniona, ale przeniesienie tak rozbudowanej serii (15 tomów!) na język muzyki jest nie lada sztuką, a "Kroniki nieśmiertelnych" w takiej formie prezentują się znakomicie! "Netherworld" to dopracowany krążek w klasycznym, progmetalowym duchu. Trochę tu popisów i metalowej agresji, ale nie zabrakło też patetycznych melodii, wielokrotnie podkreślanych przez symfoniczne tło. To po prostu stary, dobry Vanden Plas, który na naszych oczach wyciąga kolejnego asa z rękawa. Poza tym, warto zwrócić uwagę na spójność samego materiału. Żaden utwór na płycie nie przekracza dziesięciu minut i - co najistotniejsze - każdy z nich utrzymany jest w podobnym nastroju. Nie oznacza to jednak, że album nie ma zapadających w pamięć fragmentów. Wręcz przeciwnie! Wystarczy wspomnieć o chórze śpiewającym "Kyrie eleyson" w "A Ghost Requiem", czy punkcie kulminacyjnym "Inside" - istna magia! No i znalazłem się - podobnie jak główny bohater "Chronicles Of immortals" - pośrodku konfliktu. "Netherworld" to wspaniały krążek, który w zestawieniu ze zbliżającym się, drugim aktem (premiera planowana jest na 2015 rok) ma szansę stać się opus magnum w dyskografii Vanden Plas. Niestety, dopóki nie poznam dalszych losów Andreja, nie jestem w stanie stwierdzić, które wydawnictwo okaże się ich "dziełem kompletnym". Na tę chwilę pozostaję wierny zasłużonemu "Christ 0", ale być może po premierze "Drugiej ścieżki" - upadnę przed obliczem Nieśmiertelnego i oddam mu należyty hołd. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Vandenberg's Moonkings - Vandenberg's Moonkings 2014 Mascot

Adrian Vandenberg milczał od ładnych kilkunastu lat. Fani tego gitarzysty, pamiętający go z Teaser, Vandenberg czy zwłaszcza Whitesnake, nie tracili jednak nadziei, że ich idol wróci do grania i tak się w końcu stało. Nagranie hymnu piłkarskiej drużyny Twente Enschede stało się początkiem współpracy kilku muzyków, którzy dość szybko doszli do wniosku, że na jednym utworze nie może się to skończyć. Liderem jest oczywiście sam Vandenberg, ale równie duże wrażenie robią partie wokalne Jana Hovinga, brzmiącego niczym rasowy wokalista z lat 70tych. To jego śpiew w takich utworach, jak chociażby w kojarzącym się z zarówno z Deep Purple jak i Wolf-mother "Lust and Lies", zeppelinowym "Close


To You" czy przypominającym stary Whitesnake z początków kariery "Steal Away", nadaje tym numerom nową jakość i zdecydowanie je ożywia. Nie brakuje też nawiązań do bluesa podanego w hard rockowej konwencji ("Line Of Fire") czy blues rocka ("Leeches"), są też ballady: "Breathing" i "Out Of Reach" z partiami smyczków. Już tylko za to większość fanów hard rocka pewnie pokochała tę płytę, mamy też jednak przysłowiową wisienkę na torcie, bowiem w finałowym "Sailing Ships" śpiewa sam David Coverdale. Być może jest to zapowiedź ponownej współpracy obu panów, ale póki co cieszymy się debiutem Vandenberg's Moonkings. (4,5) Wojciech Chamryk

Vanishing Point - Distant Is The Sun 2014 AFM

Nie pierwszy raz spotykamy się z powrotem zespołu po długiej drzemce. W zeszłym roku, po dziewięciu latach hibernacji, powrócił Fates Warning, a jeszcze wcześniej Accept swoim "Blood Of The Nations" podbił serca zarówno starych, jak i nowych słuchaczy. Vanishing Point może nie ma takiej marki jak wcześniej wymienieni wykonawcy, ale ich niebyt w światku muzycznym wyszedł im na dobre. Na początku warto zwrócić uwagę na zmiany w składzie. Ich wieloletniego gitarzystę - Toma Vucura zastąpił znany z Drop Forget James Maier, a na basie zamiast Adriana Alimica usłyszymy Simona Besta. Jeżeli chodzi o samą muzykę, to mamy do czynienia z klasycznymi, power/ progmetalowymi wariacjami, w których czuć ducha Royal Hunt z czasów "Paradox". Nie brakuje metalowych przebojów (tytułowy "Distant Is The Sun", "Era Zero"), melancholijnych ballad ("Let The River Run", "Story Of Misery") oraz wyniosłych refrenów ("As December Fades"). Materiał zaskakuje też gatunkowymi wariacjami i choć neoklasyczne odniesienia są w przypadku Vanishing Point normą, to samba w "Denied Deliverance", czy nostalgiczne akordy w "Handful Of Hope" robią piorunujące wrażenie! Tym razem muzycy skupili się na krótszych formach, które z miejsca wpadają w ucho, a do tego utrzymane są w różnych nastrojach. Nie znaczy to jednak, że panowie popadli w gatunkową rutynę - materiał jest spójny, doskonale zaaranżowany i zadowoli każdego fana power/progmetalowych brzmień. Jedynym minusem płyty jest jej długość . Z powodzeniem można było usunąć ze 2-3 słabsze numery, które burzą ogólną wizję krążka (wciśnięty na przymus "April"). "Distant Is The Sun" to wydawnictwo, które skłania się w stronę power/progmetalowego kanonu, ale nie traci przy tym swojej tożsamości. Nie znajdziemy tu cukierkowej nachalności (porównywalnej do ostatniego albumu Royal Hunt), ani też wszechobecnych, klawiszowych melodii. W tym przypadku, muzycy skupili się na urozmaiceniu materiału oraz przełamywaniu gatunkowych barier. Mamy do czynienia z przemyślanym albumem, który z impetem otwiera nowy dział w historii Vanishing Point. Panowie, po zasłużonej drzemce, od razu wzięli się do robo-

ty i stworzyli porządne, choć nieco zaspane dzieło. Niech tylko z powrotem wpadną w muzyczny pęd, to pokażą na co ich stać. (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Virgin Snatch - We Serve No One 2014 Mystic

Vicious Rumors - Live You To Death 2 - American Punishment 2014 SPV

Załoga Geoffa Thorpe'a jest znana ze swych żywiołowych koncertów, podczas których żaden z muzyków się nie oszczędza. Największe wyzwanie przed płytą koncertową Vicious Rumors stanowi uchwycenie tego na nagraniu audio. Na szczęście powiodło się, gdyż elektryzująca energia jaka wydostaje się z głośników przy "Live You To Death 2..." jest porażająca. Fale mocy są jeszcze potęgowane przez cudowną jakość brzmienia. Doskonale słychać wszystkie elementy perkusji - stopy, talerze, tomy i werbel. Doskonale zostały wyważone gitary i bas, a także wokal, który jest bardzo dobrze słyszalny. Przy okazji wokalu warto wspomnieć o tym, że to wydawnictwo jest pierwszym na którym pojawia się nowy wokalista Vicious Rumors. Nick Holleman, bo to o nim mowa, zdał egzamin i pokazał, że jego barwa głosu oraz styl śpiewania pasuje idealnie do muzyki Vicious Rumors. Słychać to na każdym z trzynastu utworów zawartych na tym wydawnictwie. Pomimo, że w zeszłym roku miała miejsce premiera najnowszego studyjnego krążka tego zespołu, na koncertówce znalazły się tylko dwa utwory z tej płyty. Większość zajmuje materiał z "Digital Dictator", klasycznego albumu Vicious Rumors z 1988 roku. I tak więc mamy tytułowy utwór "Digital Dictator" z puszczanym do niego intrem "Replicant", "Minute To Kill", przebojowo łomoczące "Towns on Fire", "Lady Took a Chance" oraz "Worlds and Machines", czyli pierwsze pięć utworów, nie licząc intra, z "Digital Dictator". Oprócz tego na krążek trafiły trzy utwory z albumu "Vicious Rumors" - "World Church", "Hellraiser" oraz genialny i dynamiczny "Don't Wait For Me", a z "Welcome to the Ball" zagościł "You Only Live Twice" oraz "Mastermind". Trzynastym utworem, który kończy płytę jest nieśmiertelny "Soldiers of the Night" z debiutanckiego krążka Vicious Rumors. Jak widać na "Live You To Death 2..." króluje głównie stary materiał z pierwszych czterech płyt. Nick, co prawda nie jest nieodżałowanym Carlem Albertem, jednak naprawdę świetnie wykonuje utwory Vicious Rumors z jego okresu. W dodatku, nie tyle je odśpiewuje, co naprawdę wkłada w nie wiele pasji oraz duszy. Efektem tych wszystkich czynników, które zostały wymienione, jest naprawdę zajebista koncertóweczka. Są na niej praktycznie wszystkie najlepsze utwory Vicious Rumors. Z drugiej strony mogłoby na niej być troszeczkę więcej numerów, jednak jako entuzjasta przewagi jakości nad ilością, nie narzekam na tę kwestię. Jakość brzmienia oraz jakość wykonania stoją na wysokim poziomie. Amerykański power metal z górnej półki w pełnej krasie! (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Poprzedni album krakowskich thrashersów ukazał się ponad pięć lat temu, a ponieważ wcześniej tak długie przerwy pomiędzy kolejnymi płytami nie miały u Virgin Snatch miejsca, można było snuć różne przypuszczenia co do aktualnego statusu grupy. I chyba rzeczywiście nie działo się w niej najlepiej, o czym świadczy chociażby odejście gitarzysty Jacka Hiro, jednak zespół nie dość, że szybko znalazł jego godnego następcę w osobie Pawła Paska, to powrócił w chyba silniejszym niż kiedykolwiek składzie. Z nową - starą sekcją rytmiczną: perkusistą Jackiem "Jacko" Nowakiem i basistą Piotrem "Aniołem" Wąciszem, Virgin Snatch w niemal ekspresowym tempie przygotowali nowy, bardzo udany materiał. "We Serve No One" to intrygujące połączenie siarczystego thrash metalu, bardziej nowoczesnych, opartych na wyrazistym groove patentów, wpływów klasyki i mniej oczywistych, zwłaszcza w kontekście tego zespołu, rozwiązań. Nowości to patetyczne, klimatyczne intro "Coup De Main" oraz akustyczno-balladowy instrumental "Answers To Nothing". Równie subtelnie jest w przepięknie się rozwijającej balladzie "Promised Land", siarczysty "Disintegration" rozpoczyna quasi symfoniczno- orkiestrowy wstęp, zaś finałowy, mroczny "Devil's Ride" to również mieszanka piorunująca, pełna kontrastujących ze sobą delikatnych i pełnych agresji partii. Nowocześniejsza jazda z groove na pierwszym planie to z kolei "Fingerprints" czy "Vive La Hypocrisie!", z kolei "Escape From Tomorrow" i utwór tytułowy to bezkompromisowe, thrashowe ciosy. Jeszcze bardziej brutalnie robi się w "No Justice, No Peace" z perkusją rozpędzającą się niemal do blastów i równie ostrym "Under Fire" z pełną paletą wokali Zielonego, od czystszego śpiewu po growling. Partie wokalne jako całość to zresztą kolejny atut "We Serve No One", podobnie jak niezwykle efektowne, gitarowe solówki duetu Grysik/Pavlo. Dodajcie do tego niezwykle klarowne, ostre niczym żyletka z czasów, gdy wszystkiego nie produkowano jeszcze w Chinach, brzmienie (studio Hertz) i mamy jedną z najlepszych płyt nie tylko w dorobku Virgin Snatch, ale też i tego roku. (5,5) Wojciech Chamryk Warbreath - Gates Of Beyond 2013 DMW

Chile przoduje raczej w spuście ekstremalnie brzmiącej surówki, tymczasem Warbreath z Valparaiso wymiata, owszem, siarczysty, ale totalnie oldschoolowy power/thrash metal niczym z najlepszych czasów lat 80-tych. Nie wiem co popchnęło czterech młodych muzyków akurat w tym kierunku, ale można raczej uznać za pewnik, że zdecydowali się na ten krok po wielokrotnym przemaglowaniu płyt Apocrypha, Liege Lord, Omen, Vicious Rumors, Sacred Oath, Megadeth czy Metal Church, a z nowszych chociażby Catch 22 oraz Imagika. I efekty tej fascynacji są nie tylko słyszalne, ale i wielce intere-

sujące. Mamy na "Gates Of Beyond" osiem utworów. W większości są to szybkie, dynamiczne, nie pozbawione melodii killery, z zadziornym śpiewem Carlosa Escobara i wirtuozowskimi popisami Lead Ronny'ego. Jest też power ballada "Seed Of Fire" i wieńczący płytę instrumentalny, rozbudowany "On My Way To Acheron", który to jest jednoznacznym potwierdzeniem talentu, potencjału i umiejętności muzyków Warbreath. Ukazanie się "Gates Of Beyond" odbiło się już dość szerokim echem w metalowym światku Ameryki Południowej, teraz czas na resztę świata! (5,5) Wojciech Chamryk

Wretched Soul - Veronica 2013 Dark Lord

Wretched Soul pochodzi z Anglii, istnieje od 2008 roku i według Metal Archives gra thrash/death. No nie bardzo mogę się z tym zgodzić. Thrashu owszem jest sporo, szczególnie tempa, niektóre riffy i czasem agresywne wokale. Natomiast elementów deathowych nie ma tu praktycznie wcale. Może z jeden góra dwa takie momenty na całym krążku. Przede wszystkim ciężkie zwolnienia i niski growl. Jednak na tej płycie, która notabene jest debiutem Wretched Soul znajdziemy całe mnóstwo patentów heavy metalowych. Spora dawka melodii, niektóre riffy kojarzące się z NWoBHM, wokale. Niestety jest też trochę bardziej nowoczesnego grania. Oczywiście nie jest to żaden nu czy chuj wie co, ale taki np. numer tytułowy czyli "Veronica" kojarzy mi się niebezpiecznie z Trivium. Pomimo tego, krążka słucha się naprawdę miło i sam przyłapałem się na tym, że pomimo braku jakichś mega zachwytów z mojej strony to zdarzało mi się go słuchać parę razy z rzędu. Na szczęście zdecydowaną przewagę mają wpływy klasycznego metalu. Chłopaki jako swoje inspiracje wymieniają Priest, Megadeth, Mercyful Fate, Dissection i na pewno po trochu z każdej z nich możemy tu usłyszeć, jednak proszę się nie sugerować tymi nazwami. To tylko pewne drogowskazy. Ogólnie jest dobrze, a takie kawałki jak "Where Shadows Ride" czy "Undying War" mogą się podobać, a i reszta od nich nie odstaje. Nawet ta nieszczęsna "Veronica" jak ktoś lubi takie granie. Jest energia, agresja, bardzo duża dawka melodii i całkiem dobre kompozycje, a do tego brzmienie, za które odpowiada sam Chris Tsangarides (m.in. Judas Priest, Exodus, King Diamond). No i nawet fajna okładka. Jak na debiut to jest zdecydowanie ok. (4,7) Maciej Osipiak

RECENZJE

131


Zeno Morf - Kingdom of Ice

21 Guns - Nothing Real

2013 Pure Steel

2014/1997

Gdzieś tam kiedyś ta nieco dziwna nazwa obiła mi się o uszy, ale kontaktu z muzyką nie miałem żadnego. Zeno Morf to kwartet pochodzący z Norwegii mający na swoim koncie albumy " Zeno Morf"(2009) i "Wings of Madness"(2010) oraz najnowszy, bo wydany w tym roku nakładem Pure Steel Records, "Kingdom of Ice". Tym co wypełnia ich ostatni krążek jest czysty heavy metal zagrany na niemiecką modłę z wyraźnymi wpływami Accept, Grave Digger czy Running Wild. Zeno Morf nie bawi się w oryginalność jednak nie można im też zarzucić bezmyślnego kopiowania innych. Starają się urozmaicić muzykę na ile tylko mogą. Dość siermiężne, ale klasyczne riffy, epickie chórki i pewna surowość w brzmieniu nadają tej muzyce wojowniczego wydźwięku, który jest spotęgowany również przez warstwę tekstową. Opowieści o wikingach, dawnych czasach pełnych honoru i walecznych, mężnych ludziach zawsze będą pasowały do metalu bardziej niż pseudointeligentne wynurzenia naćpanych sodomitów chcących na siłę zbawiać świat. Do tego świetne, melodyjne refreny i "mejdenowskie", przestrzenne sola. Płyta jest równa, jednak jest na niej kilka numerów, które zaliczyłbym do grona swoich faworytów. Na pewno będą to "Hammer Squad" zaczynający się jak Grave Digger z okresu " Tunes of War", ze znakomitym refrenem, "Kingdom of Ice" prący do przodu, ale nie pozbawiony epickości oraz zabarwiony pirackim stylem załogi Kasparka "Home of the Brave". Reszta nie jest gorsza, po prostu wspomniałem te numery, które od początku zwróciły moją uwagę. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się tak dobrej płyty po nieznanym mi wcześniej zespole. Wiem, że ten krążek będzie jeszcze nie raz przeze mnie wałkowany i sądzę, że nawet za dłuższy czas z przyjemnością do niego powrócę. Nie jest to żadne objawienie, ale myślę, że każdy fan tradycyjnego heavy, szczególnie germańskiej sceny może brać "Kingdom of Ice" w ciemno. (4,9)

Na początku lat 90-tych powstał zespół o nazwie 21 Guns. Nigdy nie zdobył większego zainteresowania, nigdy nie nagrał wybitnego dzieła, ale fani Thin Lizzy, talentu Scotta Gorhama, a także melodyjnego hard rocka powinni być bardziej zainteresowani tym zespołem. 21 Guns zostawił po sobie trzy wydawnictwa. Debiut nie odniósł sławy, zaś "Nothing Real", który ukazał się w 1997 też niczego lepszego nie zaprezentował. Zmiana wokalisty na Hansa Olava Solli też nie przyczyniła się do stylistycznych i jakościowych zmian. Od samego początku formacja trzyma się gatunków lżejszych, a więc AORu czy melodyjnego hard rocka. Choć pojawiały się w jej muzyce wpływy Thin Lizzy, poziom muzyczny był znacznie niższy. Na drugim albumie, 21 Guns ukazał swoje wady i niedoskonałości: brak pomysłu na ciekawe melodie, chaotyczne aranżacje czy nietrafione przeboje, to tylko część tych wad. Zastanawiające jest to, że mimo braku pomysłów zespół nagrał szesnaście kawałków na ten album. Już pierwsze utwory: "No Soul" czy "Underground" ukazują jak niski poziom muzyczny prezentuje 21 Guns. Popowe elementy jakie pojawiają się w "Come On In" prezentują się słabo i nie przekonuje mnie to co zespół próbuje grać. Nie ma w nim lekkości ani też przebojowości, bez której tutaj ani rusz. Przejawów ciekawego hard rockowego grania przesiąkniętego Deep Purple i Thin Lizzy można dopiero uświadczyć w "Nothings Real" i gdyby było więcej takich utworów to i płyta byłaby bardziej przyjazna dla ucha. Dobrze się też słucha "The Otherside", który pokazuje że zespół jak chce, to potrafi stworzyć ciekawą melodię. To byłoby na tyle jeśli chodzi o ciekawe kawałki. Reszta, pomimo starań Scotta brzmi nijako. Brakuje ciekawych popisów gitarowych i atrakcyjnych melodii. 21 Guns nie zdobył sławy, a jego albumy poszły w zapomnienie. Nie ma się czemu dziwić skoro zespół grał nijaki AOR, który nie chwytał za serce, nie ukazywał pięknego klimatu tego gatunku. Krótko mówiąc szkoda czasu na "Nothings Real".

Maciej Osipiak

Łukasz Frasek

Addictive - Kick' em Hard 2014/1993 Divebomb

Podejrzewam, że o Addictive mało kto słyszał. W każdym razie ten zespół był dowodem na to, że thrash metal z Australii to nie tylko Hobbs' Angel of Death oraz Mortal Sin. Sama okładka zasługuje na osobny ustęp. Na przestrzeni lat było wiele prac, które emanowały thrash metalową sztampą i ki-

132

RECENZJE

czem, jednak nie przypominam sobie żadnej na której głównym motywem jest biały thrasherski high top przerobiony na straszące monstrum. No to jest po prostu mega. Uroku temu wszystkiemu dodaje fakt, że jest to but marki Putrid stylizowanej na logówkę znanego producenta obuwia sportowego. Omawiany album zaczyna się dość nietypowo jak na wydawnictwo thrash metalowe. Oniryczna odległa gitara gnie się w oddali w stonowanej wirtuozerskiej solówce. Jednak już po niecałej minucie wchodzi do gry siła metalowej kanonady. Choć to nie koniec popisów gitarowych, to jednak w końcu do głosu dochodzi także reszta instrumentów. Dużą zaletą jest fakt, że to wydawnictwo zawiera kompletną dyskografie Addictive. Oprócz materiału z "Kick 'em Hard", została tu także dodana druga płyta z utworami z "Pity of Man" czyli debiutanckiego krążka Australijczyków. Wolne miejsce na obu płytach zostało jeszcze dopełnione utworami z demówek i singli zespołu. Skoro został tutaj dodany także kompletny materiał z debiutanckiego "Pity of Man", dlaczego to nie on jest tytułem tego wydawnictwa lub też dlaczego nie ma łączonego tytułu typu "Kick'em Hard + Pity of Man"? Podejrzewam, że drugi album Australijczyków był bardziej zachęcający z marketingowego punktu widzenia. Po pierwsze posiada zajebistą okładkę, na pewno lepszą od tej, w którą przyobleczony był pierwszy album grupy. Po drugie producentem był Bob Daisley, gość który współpracował z Ozziem Osbournem. Tyle jeżeli chodzi o sam album, pora przejść do zawartości muzycznej. Na dwóch krążkach mamy 28 utworów. Addictive uderza w nas thrash metalowym taranem. Niebanalne motywy przywodzą na myśl brzmienie wczesnego Testamentu oraz po części to, co serwowali nam rodacy chłopaków z Addictive - Mortal Sin. Nagrania są ciekawe i starają się nie popadać w miałką rutynę. Wokalista stara się naśladować wczesne nagrania Megadeth, jednak dzięki temu, że dysponuje inną barwą głosu niż Rudy, to nie brzmi jak kalka Mustaine'a. Addictive stara się urozmaicić swoje kompozycję dobrymi solówkami oraz samodzielnie myślącym basem. Ponadto chłopaki stosują ciekawe patenty w kompozycjach. Mimo wszystko jednak materiał na pierwszym krążku wydawnictwa nie ma takiej energii jak ten z drugiego, na który weszły utwory z debiutanckiego albumu Australijczyków. Tutaj mamy do czynienia z szybszą i bardziej dynamiczną grą, momentami aż ciasną na zakrętach. To właśnie na niej znajdują się moim zdaniem najlepsze utwory z tego wydawnictwa - "Pity of Man", "Sonder Kommando" oraz slayerowaty "The Forge". Nie oznacza to jednak, że pierwsza płyta jest jakaś jałowa, znajduje się tam po prostu thrash nowszej daty, oprócz kawałków bonusowych, w których prym wiedzie fajnie łomoczący "Sniper". Największym what-the-fuckiem jest thrash metalowy cover "Crazy Train". Mi tam bardziej pasuje od oryginalnego wykonania Ozzy'ego, lecz nie zmienia to faktu, że ten utwór jest co najmniej dziwaczny. Mimo wszystko reedycja "Kick 'em Hard" jest interesującym wydawnictwem, które powinno trafić przede wszystkim do oddanych thrash metalowych maniaków. Warto poszerzać swoje muzyczne horyzonty, zwłaszcza, że nie mamy tutaj do czynienia z trzecioligowym thrashem, lecz z naprawdę solidnym i dopracowanym tworem. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Alice Cooper - Trash 2014/1989 Hear No Evil

Wydany w 1989r. album "Trash" umożliwił szalonej Alicji powrót na światowe listy przebojów i do dnia dzisiejszego jest jednym z klasycznych albumów Coopera. Sukces zapewniło wokaliście połączenie kilku czynników. Najważniejszym, dla liczącego wówczas 41 lat Coopera, był powrót do formy po latach walki z licznymi uzależnieniami. Kolejnymi skompletowanie stałego, solidnego składu, stale zwyżkująca forma na płytach z drugiej połowy lat 80tych oraz triumfalny powrót na scenę. Nawiązanie współpracy z producentem i kompozytorem Desmondem Childem, współautorem sensacyjnego powrotu Aerosmith dwa lata wcześniej, było już tylko podkreśleniem tego stanu rzeczy. Child partycypował w powstaniu aż dziewięciu utworów z tej płyty, w tym trzech z czterech przebojowych singli: megahitu "Poison", siarczystego "Bed Of Nails" oraz mrocznego "House Of Fire". Ostatnim była ballada "Only My Heart Talkin'", jednak potencjalnych przebojów mamy na "Trash" więcej: rozpędzony "Spark In The Dark", kolejną balladę "Hell Is Living Without You" czy utwór marzenie dla starych fanów A.C., tj. numer tytułowy. W dodatku tę przebojową i błyskotliwą płytę nagrał zespół gwiazd, skaperowanych zarówno przez wokalistę jak i producenta. Mamy więc: toxic twins z Aerosmith, czyli wokalistę Stevena Tylera i gitarzystę Joe Perry'ego oraz równie słynnych wymiataczy, Richiego Samborę, Steve Lukathera i Kane'a Robertsa, grają też inni muzycy Bon Jovi i Aerosmith. Wokalnie udzielają się, m.in. Jon Bon Jovi i Kip Winger, w chórkach śpiewa zaś kilkanaście osób, również często znanych. Efekt tej współpracy mógł być tylko jeden i nie jest zaskoczeniem, że płyta do dziś robi wrażenie i wciąż ukazują się jej wznowienia. Najnowsze, wydane nakładem Hear No Evil Recordings w tym roku, poza remasteringiem oferuje dwa utwory dodatkowe: skróconą o blisko minutę w porównaniu z wersją albumową "Only My Heart Talkin'" (radio edit) oraz "I Got A Line On You", cover zespołu Spirit pochodzący ze ścieżki dźwiękowej filmu "Iron Eagle II". Trochę szkoda, że wydawcy nie sięgnęli po utwory koncertowe z promujących "Trash" maksisingli, mimo tego, że reprodukcje ich okładek zdobią obecne wznowienie, ale i tak mogę je polecić zarówno fanom artysty, jak i tym, którzy nie mieli wcześniej okazji poznać tej klasycznej płyty. Wojciech Chamryk Alice Cooper - The Last Temptation 2014/1994 Hear No Evil

Ozdobiony jedną z najlepszych w karierze wokalisty okładek album "The Last Temptation" z 1994r. jest zarazem jedną z najsłabszych płyt w jego dorobku. 20 lat temu królowały ostre, mniej lub bardziej metalowe i alternatywne brzmienia, tymczasem Cooper nagrał dość lekko brzmiący, w dodatku wypełniony nijakimi numerami album. O petardach znanych z poprzednich LP's, to jest


"Trash" i "Hey Stoopid", nie ma tu niestety mowy, co zauważyła zresztą publiczność (6 miejsce w Anglii, zaledwie 68 w USA). Szkoda tym większa, że mamy tu do czynienia z konceptem, zespół, z gitarzystą Stefem Burnsem i klawiszowcem Derekiem Sherinianem (Dream Theater) na czele gra i brzmi konkretnie, mamy też tradycyjnych gości. Niestety utwory, pod którymi wspólnie z Cooperem podpisali się Jack Blades (Night Ranger) i Tommy Shaw (Styx) niczym się nie wyróżniają, tylko wokalny udział Chrisa Cornella wart jest odnotowania. Wokalista Soundgarden sporo wnosi do ballady "Stolen Prayer", słychać go też w rockerze "Unholy War". Można też wyróżnić przebojowy "Lost In America", zastanawiając się przy tym, dlaczego nie otwiera płyty zamiast nijakiego, zdecydowanie za długiego "Sideshow", mroczny, idealny dla starych fanów Alicji "You're My Temptation" oraz finałowy, równie klimatyczny "Cleansed By Fire". Resztę lepiej litościwie pominąć milczeniem, bo "The Last Temptation" jest świadectwem kolejnego kryzysu w karierze Coopera, co zresztą potwierdza fakt, że następny album studyjny "Brutal Planet" artysta wydał dopiero po sześciu latach.

we - średnie prędkości z połamańcami, tremolo, slide'ami powerchordów i legato. Brzmienie jest mięsiste i tłuściutkie. Szybkość numerów jednak nie jest jednostajna, więc nie można tu liczyć na nudę. Przykładowo, taki szybki "Rabies" gna jak dzikie lavradeiros po Brazylijskich dolinach. Wymowa tego utworu jest wybitnie w stylu thrashu ze Wschodniego Wybrzeża i to nie tylko z powodu głosu wokalisty. W riffach i aranżach kłaniają się tutaj Anthrax, Bloodfeast i Overkill. Skoro już jesteśmy przy inspiracjach - utwór tytułowy, a raczej jego początek kojarzy się bardzo mocno z "For Whom The Bell Tolls" Metalliki. Na szczęście kompozycja rozwija się w swej dalszej części w bardziej autorskie podejście do thrashu w wykonaniu Attomiki. Problemem "Limits of Insanity" są dwie przeciętne zapchajdziury, które z niewyjaśnionych przyczyn zostały umieszczone niemalże na samym początku albumu. Siermiężne riffy w "Short Dreams" i średni "Evil Scars" wydają się pomyłką w porównaniu do reszty materiału z tej płyty. Trochę głupio to wygląda, jednak perełki w postaci "Knight Riders", "Rabies" i "Atomic Death" wynagradzają tę niespójność w poziomie utworów. Świetna sprawa, że krakowski Thrashing Madness wyciągnął ten album z niebytu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

Battleaxe - Burn This Town 2013/1983 SPV

Attomica - Limits of Insanity 2014/1989 Thrashing Madness

Warto ratować tego typu wydawnictwa od zapomnienia. "Limits of Insanity" jest drugim studyjnym krążkiem brazylijskich metalowców z Attomiki i kolejnym, który doczekał się reedycji. Wydany pierwotnie w 1989, a więc dwadzieścia pięć lat temu, był kolejnym krokiem w dorobku muzycznym Attomiki. "Limits of Insanity" jest albumem diametralnie innym niż debiutancki "Attomica". Produkcja, mimo że nadal surowa i pełna pierwotnego brudu, jest o wiele bardziej dopracowana i czytelniejsza. Kompozycje są lepiej wyważone i dopracowane. Nie należy tez zapominać o wokalach. Śpiewający na tym albumie Andre Rod zdecydowanie różni się manierą śpiewania od Fabio Moreiry czy Laerte Perra. Jego czysty wysoki głos do złudzenia przypomina Belladonę na jego pierwszych dokonaniach w formacji Anthrax. Tempo kawałków jest typowo thrasho-

Ten zespół dokładnie wiedział jak chciał brzmieć i co chciał osiągnąć swoją muzyką. Kompozycje i styl pisania utworów jak na rok 1983, kiedy to ukazało się pierwotnie to wydawnictwo, były dość oryginalnym i świeżym spojrzeniem, nie tylko na scenę NWO BHM, lecz także sam heavy metal w szerszym zakresie. Każda nuta na tym debiutanckim krążku załogi z Sunderland, wręcz rzyga latami osiemdziesiątymi. Fajne, chwytliwe riffy, melodyjne i energetyzujące solówki, dobrze wpasowany wokal, dudniący bas i genialne aranże instrumentalne. To jest definicja odnajdywania dobrej zabawy w heavy metalowej muzyce. To jest ten punkt, w którym Accept zderza się czołowo z Motorhead, rykoszetując w stronę debiutów Grim Reaper i Tank. Battleaxe na "Burn This Town" to z trudem ujarzmiona energia i moc czystego heavy metalu. Ten album był dość częstym przedmiotem licznych wznowień. Najnowsze zostało wydane sumptem Steamhammera, ze zmienioną okładką. Może i ta oryginalna jest brzydka jak noc i trudno jest wskazać jakąkolwiek paskudniejszą (no dobra, oprócz Crillson), jednak swą kiczowatością idealnie pasuje do klimatu i muzyki Battleaxe. Szkoda, że nowe

wznowienie nie zostało w nią przyobleczone, jednak rozumiem, że względy marketingowe nie pozwalają dać takiego potworka na przód okładki. Ciekawym dodatkiem są cztery dodatkowe utwory, które stanowią owoc radiowej sesji w brytyjskim BBC. Jest to o tyle fajny bonus, gdyż brzmienie utworów jest bardzo dobre oraz różni się pewnymi detalami od produkcji dźwiękowej "Burn This Town". Dlatego możemy usłyszeć "Ready To Deliver" oraz "Running Out of Time" w trochę innym wydaniu z inaczej brzmiącymi garami i gitarami. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Coroner - Death Cult 2014/1986 No Remorse

No Remorse Records wydało niedawno zremasterowany pressing legendarnej demówki Coronera zatytułowanej "Death Cult". Jest to pierwsze oficjalne wznowienie na CD i winylu taśmy, która w 1986 roku została wydana w oszałamiającym nakładzie 250 egzemplarzy. Oprócz czterech utworów, które oryginalnie znalazły się na tej kasecie, do wznowienia zostały dodane trzy bonusowe ścieżki. Niesamowicie jest mieć możliwość posłuchania jak głos Toma Warriora z Celtic Frost idealnie pasował do wczesnego, szybkiego i surowego materiału Coroner. Prawdziwa moc oraz czysty kult i to nie tylko tytułowej śmierci. Kunszt wczesnych kompozycji Coronera jest niepodważalny, choć sposób pisania utworów jest diametralnie inny od tego, co ten zespół zaczął później prezentować. Tercet Royce - Baron - Marky stanowił jeden z najlepszych zespołów metalowych ze Szwajcarii. Dodajcie do tego Toma Warriora i otrzymacie wręcz przesyt kultu i geniuszu. Ponowne wydanie "Death Cult" zaostrza apetyt na premierę zapowiadanego od jakiegoś czasu filmu dokumentalnego o tym szwajcarskich geniuszach heavy metalu, kręconego przez Lukasa Reuttimana i Bruno Amstutza.

wznowieniami ich płyt z lat 90-tych. Kolejnymi w serii są: ostatni album studyjny klasycznego składu Mark II "The Battle Rages On..." oraz zarejestrowana na promującej go trasie koncertówka "Come Hell Or High Water". Obie wydano w jednym, efektownym digipacku, w którym płyta koncertowa jest swego rodzaju bonusem. Może to i lepiej, skoro wcześniej ta sama firma wydała pełne zapisy koncertów, z których wybrano utwory na "Come Hell Or High Water". Bo nawet najlepsza kompilacja jest jednak tylko składanką, a na "Live In Stuttgart 1993" oraz "Live In Birmingham 1993" mamy pełne zapisy tych koncertów i to te wydawnictwa, zwłaszcza zarejestrowane w Niemczech, polecam fanom hard rocka i Deep Purple. "Come Hell Or High Water" na ich tle nie wypada zbyt korzystnie. Jeszcze w 1994r. była to swoista ciekawostka i ostatnia płyta Purpli z Blackmore'em w składzie, chociaż nawet największy optymista pewnie nie zaryzykowałby wówczas określenia tych pięciu panów mianem zespołu. Słychać to niestety na tej płycie, dlatego, mimo obecności na niej klasyki pokroju "Highway Star", "Black Night", "Perfect Strangers", "Child In Time", "Speed King" czy "Smoke On The Water" to rzeczy tylko dla kolekcjonerów. Znacznie lepiej wygląda sprawa z "The Battle Rages On...", albowiem płyta ta jawi się po latach nie tylko jako jedno z najlepszych dokonań grupy z Gillanem w składzie, ale dla wielu fanów jest też jednocześnie ostatnim wielkim albumem Purple. Co ciekawe materiał ten był początkowo przygotowany i już częściowo nagrany z Joe Lynn Turnerem, jednak to Ian Gillan sprawił, że "The Battle Rages On..." lśni do dzisiaj. Owszem, mamy tu wypełniacze w rodzaju "Lick It Up" czy trochę za bardzo kojarzący się z Rainbow lat 80-tych. "One Man's Meat", jednak ich obecność na płycie rekompensują inne, znacznie ciekawsze kompozycje. Są to: mroczny utwór tytułowy, porywająca "Anya", bluesujący "Ramshackle Man" czy pełen melancholii "Solitaire". Całkiem udane są też "Time To Kill" oraz "A Twist In The Tale", tak więc niezbyt korzystne wrażenie po zbyt popowej "Slaves & Masters" zostało tu zatarte w sposób niemal perfekcyjny. I szkoda tylko, że już krótko po wydaniu "The Battle Rages On..." bitwa pomiędzy dwoma antagonistami przybrała aż takie rozmiary… Wojciech Chamryk

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Deep Purple - The Battle Rages On.../ Come Hell Or High Water 2014/1993/1994 Hear No Evil

Hear No Evil Recordings rozpieszcza ostatnio fanów Deep Purple kolejnym

Deep Purple - Live In Stuttgart 1993 2014 Hear No Evil

Pożegnalną, jak się okazało, trasę koncertową Deep Purple w składzie z Ritchie Blackmore'em udokumentował wydany 20 lat temu album "Come

RECENZJE

133


Geordie - Hope You Like It 2007/1973 7T's

Niedawno zelektryzowała mnie informacja o poważnej chorobie Malcolma Younga (życzę ci Malcolm abyś wrócił jak najszybciej do zdrowia!). Liczyłem, że nie jest to ostatni akcent w istnieniu AC/DC. Prawdopodobnie miałem rację, bowiem ostatnie wiadomości z obozu tego zespołu są nienajgorsze, gdyż band ponoć wybiera się do studia aby nagrać swoją kolejną płytę. Może nie poradzą sobie jak w momencie, gdy zmarł Bon Scott, ale dla fanów każde nowe nagranie AC/DC będzie wielkim wydarzeniem. Te nie do końca optymistyczne newsy zmotywowały mnie aby sięgnąć po nagrania kapeli Geordie. Zespołu, w którym pierwsze kroki na scenie stawiał Brian Johnson. Nie jestem pewien ale wydaje mi się, że nie jest to powszednie znana grupa. Geordie powstała około 1972 roku w Newcastle. Ich nazwa nawiązuje do potocznego nazwania mieszkańca Newcastle. Od tego wywodzi się też nazwa jednego z najtrudniej zrozumiałego angielskiego dialektu, swoista mieszanka angielskiego, szkockiego i języków skandynawskich. Już w 1973 roku kapele może się pochwalić debiutanckim albumem, właśnie omawianym "Hope You Like It". Rozpoczynający "Keep On Rockin'" jasno stawiają grupę wśród innych tworzących scenę glam rocka. Jednak to nie jedyny składnik muzyczny Geordie. Muzycy bowiem bardzo mocno sięgają do rocka lat sześćdziesiątych oraz korzeni tej muzyki, tj. bluesa, rhythm'n'bluesa czy rock'n'rolla. Odnajdziemy także nawiązania do folka i muzyki tradycyjnej. Sporo jest tu wycieczek w stronę hard rocka. Czasami wręcz odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z lżej grającym tą odmianę bandem. Żeby jeszcze lepiej zobrazować muzykę Geordie na swoim debiucie przytoczę parę nazw. Myślę, że inni także usłyszą skojarzenia chociażby z Status Quo, Slade, T.Rex, a po części The Kinks i Led Zeppelin. Zdecydowaną większość tego albumu stanowią kawałki dynamiczne. Takie "Hope You Like It", "All Because Of You", "Can You Do It" czy "Geordie Stomp" to miód na uszy zwolenników brytyjskiego glam rocka lat siedemdziesiątych. Jak wcześniej wspomniałem to sedno muzyki Geordie. Czasami kompozycje mocniej przechylają się w stronę rocka ("Old Time Rocker", "Ain't It Just Like A Woman", "Francis Was A Rocker"), innym razem w stronę hard rocka ("Strange Man", "Black Cat Woman"). Zaś do muzyki tradycyjnej nawiązuje "Gordie's Lost His Liggie", czy też "Red Eyed Lady". Natomiast "Don't Do That" to taki folk przepuszczony przez pryzmat glam rocka ale z naleciałościami rocka lat sześćdziesiątych, ale i przypominający po części Led Zeppelin, który też lubił takie wycieczki. Jedynym wolnym utworem jest "Oh Lord". Wymienione wcześniej "Don't Do That", "All Because Of You" czy "Can You Do It" otarły się o ówczesne listy przebojów. Dla mnie jednak, żadne z tych nagrań nie miała i nie ma szans wobec przebojowości kawałków Sweet, Slade, Mud czy Suzi Quatro. I to było przekleństwo tej kapeli. Brak ewidentnych przebojów. I nie chodzi o jakieś mdłe i lekkie granie, a dynamiczne, wręcz czadowe łojenie, którym charakteryzowała wtedy niemała cześć środowiska brytyjskiego glam rocka. Mimo braku hitów to dla mnie "Hope You Like It" ma klasę i jest albumem wartym poznania. Geordie - Don't Be Flooled By The Name 2008/1974 7T's

Rok po debiucie na rynek trafia drugi longplay Geordie "Don't Be Flooled By The Name", który jest kontynuacją obranej drogi przez zespół. Jednak to co się rzuca w uszy to większa konsolidacja glamu z hard rockiem oraz lepsze brzmienie. Taki "Goin' Down", "So Wat" czy "Got To Know" to bardziej dynamiczne oblicze glam rocka. Z kolei "Mercenary Man" i "Ten Feet Tall" bliższe są hard rockowi. Jest też oblicze rockowe w postaci "Little Boy", a nawiązaniem do tradycji jest cover "House Of The Rising Sun". Natomiast zamykający longplay "Look At Me" jest ambitną próbą zagrania czegoś z pogranicza rocka i hard rocka. Generalnie struktury kompozycji Geordie są nie zbyt skomplikowane. Pełno w nich odniesień do

134

RECENZJE

pomysłów, które kształtowały rocka w ogóle. Mimo czytelności schematów, muzykom udało się dorzucić swojej maniery, co przy różnorodności muzycznych wpływów daje efekt oryginalny i przykuwający uwagę każdego rockera. Album wydany pod szyldem 7T's Records zamykają dwa bonusy, wyciągnięte gdzieś z szuflady, mocno zakurzone kawałki. W sumie zabieg nie potrzebny, bowiem trochę psuje wrażenie niebanalnej formy longplaya "Don' t Be Flooled By The Name". Mimo, że rozpoczynający "Goin' Down" łatwo w pada w ucho, a urok "House Of The Rising Sun" nigdy nie przeminie, to moim zdaniem Geordie i tym razem nie dorobiło się hitu z prawdziwego zdarzenia. Niestety przyniesie konsekwencje, z którymi zespół sobie nie poradzi. Ogólnie dwie pierwsze płyty tego zespołu nie są kamieniami milowymi w historii rocka, ale mają swoją klasę, a ich znajomość nie przynosi wstydu.

Geordie - Save The World 2008/1976 7T's

Po dwóch latach przerwy Geordie wydaje swój trzeci studyjny album. Rozpoczynający "Mama's Gonna Take You Home", który jakby był skrystalizowaniem dotychczasowego stylu tego zespołu tj. dynamicznego glam rocka rodem z lat siedemdziesiątych z lekką domieszką hard rocka, nie zapowiada tego co następuje później. Niby ciągle jesteśmy w stylistyce glam rocka ale zespół muzycznie bardziej ucieka od rocka, nie mówiąc o hard rocku. Geordie robi różne wycieczki do modnych stylów np. reggae ("I Cried Today") czy też urabia kawałek sekcją dętą ("She's A Teaser"). Ogólnie jest zdecydowanie bardziej melodyjnie, utwory starają się bardziej w paść w ucho. Jest to świadomy krok. Geordie i ludzie "wspierający" zespół wymyślili, że muszą mieć koniecznie przebój. W tym celu wyprodukowano ten album, zapraszając różnej maści kompozytorów. Niestety rezultaty są żenujące. Takie "I Cried Today" czy wręcz dancingowy "Light In Ny Window", to najzwyczajniej kompromitacja. Nie trafione są też melodyjne kawałki oparte na rock'n'rollu "She's A Lady", "Ride On Baby" czy "We're All Right Now". Bardziej pasują do takiego bardziej popowego Bay City Rollers niż do Geordie. Jedynie w pełni autorski, czaderski, kawałek "Fire Queen" próbuje ratować twarz zespołu. Usilne wypromowanie przeboju nie wypaliło. A mocne odejście od muzycznej tożsamości spowodowało, że odchodzi Brian Johnson. W tym czasie Johnson próbuje kariery solowej, ale też ma pomysły na ponowne postawienie na nogi kariery kapeli. Co i tak kończy jego przejściem do AC/DC. Inni muzycy pod szyldem Geordie nagrywają jeszcze dwa albumy. Następny "No Good Woman" (1978) zawiera kilka kawałków z Brian'em Johnson'em, zapewne z jakiejś zapomnianej szuflady, reszta to już nowe wcielenie tej kapeli. Po kilku długich latach wychodzi jeszcze "No Sweat" (1983). To jednak nie koniec historii tego bandu. Na gruzach Geordie powstaje Powerhouse, który działa w latach 1985 -1988 i wydaje jedynie debiut "Powerhouse" (1986). Jeszcze w 2001 roku Brian Johnson okazjonalnie ożywia Geordie i jak na razie jest to ostatnia rzecz, związana z tą kapelą. Niestety po tym co usłyszałem na "Save The World" zupełnie straciłem zainteresowanie końcowymi dokonaniami Brytyjczyków. Bardzo mocno rozczarowałem się tym albumem. Wszystko wskazuje, że podobne emocje towarzyszyły albumowi w chwili wydania - i jak widać - nic pod tym względem się nie zmieniło. \m/\m/

Hell Or High Water". Był to jednak tylko wybór zaledwie 9 utworów z koncertów zarejestrowanych 16 października 1993r. w Stuttgarcie oraz 9 listopada w Birmingham. W całości ujrzały one światło dzienne dopiero osiem lat temu w postaci boxu "Live In Europe 1993", zaś od niedawna są ponownie dostępne jako dwupłytowe, oddzielne wydawnictwa. I trudno temu nie przyklasnąć, bowiem jest to nie tylko historyczny zapis ostatnich koncertów Purpury z Człowiekiem w czerni, ale też kawał dobrej muzyki. Słychać to zwłaszcza w nagranym wcześniej koncercie ze Stuttgartu. Stosunki pomiędzy gitarzystą a Ianem Gillanem były już wówczas bardzo napięte, nie przeszkodziło to jednak muzykom w zagraniu świetnego koncertu. Słuchając poszczególnych nagrań ma się wręcz wrażenie, że powróciły dni z wczesnych lat 70-tych czy reaktywacji najsłynniejszego składu grupy w 1984r. - luz, swoboda, dobra atmosfera wręcz emanują z poszczególnych utworów i przekładają się rzecz jasna na fenomenalny poziom całości. A ponieważ muzycy Deep Purple byli wówczas w szczytowej formie, nawet niezbyt sprawdzające się na żywo nowości "Talk About Love" i "A Twist In The Tale" znacznie tu zyskują. Znacznie lepiej wypadają jednak "Anya" i "The Battle Rages On", mamy też obszerną porcję klasyki, z obowiązkowymi "Highway Star", "Black Night", "Perfect Strangers", "Child In Time", "Speed King" i nieśmiertelnym "Smoke On The Water". Nie brakuje też niespodzianek, w postaci rzadziej wykonywanych "The Mule", "Anyone's Daughter", nie zawsze granego na bis "Hush" oraz rarytasów, jak częściowo improwizowany "Paint it Black" the Rolling Stones oraz "In The Hall Of The Mountain King" Griega, rozpoczynającego wiązankę składającą się jeszcze ze "Space Truckin'" i "Woman From Tokyo". Koncert marzenie, bez dwóch zdań. Wojciech Chamryk

Deep Purple - Live In Birmingham 1993 2014 Hear No Evil

W Birmingham nie było już tak różowo. Animozje pomiędzy wokalistą i gitarzystą osiągnęły punkt krytyczny, do ostatniej chwili nie było wiadomo czy koncert się odbędzie, zaś "Highway Star" Blackmore do połowy obserwował stojąc za kulisami i dopiero wtedy łaskawie pojawił się na scenie. Dlatego, pomimo praktycznie tego samego repertuaru jak podczas koncertu ze Stuttgartu, mamy tu raczej do czynienia z mozolnie odrabianą pańszczyzną niż wzlotami natchnionych wirtuozów. Owszem, nie jest to zły koncert, jednak nawet po znacznie krótszym czasie trwania poszczególnych utworów i ich mniejszej ilości widać, że muzycy chcieli go mieć jak najszybciej za sobą. Zabrakło Griega, bisy były tylko dwa, tym razem bez "Speed King", tylko w "Paint It Black" panowie poszaleli trochę dłużej. Dla fana Deep Purple każda z tych płyt to arcyciekawy dokument z ostatniej trasy tego składu i nie ma się co nad tym rozwodzić, jednak komuś, kto nie musi mieć wszystkich płyt Purpli na półce, zdecydowanie polecam

znacznie ciekawszy "Live In Stuttgart 1993", tym bardziej że zawiera więcej utworów i trwa ponad 20 minut dłużej od koncertu z Birmingham. Wojciech Chamryk

Grinder - Dead End 2014/1989 Divebomb

Większości maniakom thrash metalu tego zespołu nawet nie trzeba przedstawiać. Dla tych, którzy nigdy nie mieli okazji zaznajomić się z nazwą Grinder, śpieszę z krótkim wyjaśnieniem. Grinder był niemiecką kapelą, która w swym krótkim, siedmioletnim żywocie, nagrała trzy albumy, prezentując muzykę, która nie była typową kalką najbardziej znanych thrash metalowych tuzów z Niemiec. Był, gdyż niestety zespół od dawna nie funkcjonuje. Grinderowi było bliżej Flotsam & Jetsam (zwłaszcza wokalnie) i Sacred Reich niż triumwiratowi Kreator-Sodom-Destruction. Ewentualnie można się dosłuchać paru wpływów Tankard, jednak nie jest ich znów zbytnio dużo. Grinder grał thrash metal na modłę muzyki w stylu Vendetty, Paradox lub Risk. Choć na pierwszej płycie ich brzmienie i produkcja dźwięku przypominają nieco płyty Violent Force i Exumer, jednak sposób pisania utworów różnił się już od tych kapel diametralnie. Ich druga płyta, zatytułowana "Dead End" stanowi naturalne rozwinięcie brzmienia zespołu, tak samo jak w przypadku "Heresy" Paradox czy "Brain Damage" Vendetty. Meritum tego albumu stanowią interesujące aranżacje instrumentalne z wyraźnym basem i silnymi, melodyjnymi wokalami w stylu pierwszych dwóch płyt Flotsam & Jetsam. Padło już tyle nazw różnych zespołów, iż podejrzewam, że czytelnik nie zaznajomiony z twórczością Grinder ma już mniej więcej nakreślony rejon muzyczny, w którym gnieździli się ci Niemcy. Na "Dead End" znalazły się świetne utwory, w których oprócz ostrych gitar, bardzo dużo miejsca poświęcono partiom basowym. Żywy bas płonie w każdej kompozycji i bardzo często decyduje się na samotne przebieżki, pozostawiając gitary daleko w tyle. Takie eskapady po gryfie gitary basowej stanowią bardzo ciekawe poszerzenie spektrum brzmieniowego kompozycji i zdecydowanie stanowią dużą zaletę "Dead End". Ten album jest także bardzo ciekawą bazę różnych wariacji na temat thrashu, w których na szczęście uniknięto zatracenia się w przeroście formy nad treścią. Mamy tu bardzo smaczny "Agent Orange" i "Just Another Scar", amerykanizujące "Dead End" i "Inside" oraz mocno wpadający w klimaty Risk "The Blade Is Back". Napotkamy też utwory, które w bardzo ciekawy sposób łączą przeróżne motywy. Przykładem na to jest między innymi "Total Control", który rozpoczyna się motywem bardzo mocno zainspirowanym… Iron Maiden, by następnie przejść w teutońską thrashową młóckę, a ostatecznie wyewoluować w thrash w stylu Testament lub Sacred Reich. Nie jest to jedyny utwór, który tak umiejętnie operuje zmianami klimatu, gdyż takie zabiegi można spotkać prakty-


cznie w każdej kompozycji na "Dead End" w mniejszym lub większym natężeniu. W "Unlock the Morgue" dość monotonny początek w średnim tempie przechodzi nagle w agresywne tremola. Ciekawostką jest swoisty żart muzyczny w postaci "Train Raid", którego zawartość brzmieniową można opisać z przymrużeniem oka jako thrashabilly. Żaden zespół crossoverowy nie zbliży się nawet na milę do tego komiczno-thrashowego geniuszu. Ponieważ mamy do czynienia z reedycją wydaną sumptem Divebomb Records nie mogło też zabraknąć dobroci w booklecie oraz dużej dawki bonusowych ścieżek. Są to utwory z jedynej epki zespołu wydanej w 1990 roku oraz nagrania demo ścieżek, które potem zostały nagrane jako trzeci studyjny album Niemców, zatytułowany "Nothing Is Sacred". Dzięki temu na jednej płycie mamy ponad osiemdziesiąt minut oryginalnego thrashu spod znaku Grinder, choć muszę przyznać, że twórczość tego zespołu po 1989 (zaprezentowana na tym wydawnictwie poprzez utwory bonusowe) poszła w takim kierunku, z którego nie trafia do mnie już tak dobrze, jak oryginalne utwory z "Dead End" czy z debiutanckiego krążka. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Hetman - Déja Vu 2009 Accord Song

"Déja Vu" to dziewiąty album Hetmana, nagrany po skompletowaniu nowego składu. Jeśli ktoś obawiał się, że grupa Jarosława Hertmanowskiego może spuścić z tonu po rozstaniu z wokalistą Pawłem Kiljańskim, to ewentualne wątpliwości już na starcie rozwiewa dynamiczny "Everybody Hell Now" z zadziornym śpiewem Pawła "Białego" Bieleckiego. Ciekawostką jest to, że praktycznie cała warstwa słowna płyty wybrzmiewa w języku angielskim, poza deklamowaną przez Julię Hertmanowską francuskojęzyczną wstawką w przebojowym "Radiolove" oraz swoistą klamrą łączącą wstęp i zakończenie epickiego, pełnego patosu "Damned Soldiers". Utwór ten jest bowiem dedykowany rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu i to właśnie dzieje jego życia i walki przybliżają fragmenty wygłoszone po polsku przez Marka Śliwę. Sporo na tej płycie nawiązań do Scorpions (melodie) czy Van Halen (aranżacje instrumentów klawiszowych), jednym z najbardziej udanych utworów jest też czerpiący z nurtu NWOBHM i power metalu lat 80-tych rozpędzony "Bells From Hell". Z kolei miarowy rocker "All Good Boys Die Young" to nie tylko cytat klasyka "Heaven Is Hell" Accept, ale też swoisty hołd dla tych wszystkich młodych duchem, których nie ma już wśród nas, w tym związanych z Hetmanem: Krzysztofa "Uriah" Ostasiuka, Grzegorza Petasza, Olka "Egona" Żyłowskiego czy Karola Helińskiego. Na płycie Hetmana nie mogło też zabraknąć urokliwej ballady "Looking For Another Way", akustycznych partii nie brakuje też w "Still You" oraz w finałowym, kojarzącym się z najlepszymi dokonaniami Whitesnake, "Rising Storm". Podsumowując: bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt polskich

klasyków hard 'n' heavy. Wojciech Chamryk

Hetman - XX Years 2010 Self-Released

"XX Years" to, jak łatwo się domyślić, album podsumowujący jubileusz 20lecia działalności zespołu Hetman. To dwupłytowe wydawnictwo składa się z CD i DVD: płyta audio zawiera wybór 15 zremasterowanych ballad z dorobku zespołu, na DVD mamy zaś zapis koncertu z Progresji z 15 maja 2008r., wzbogacony rozmowami z muzykami Hetmana. Ballady były od początku istnienia zespołu jego swoistym znakiem rozpoznawczym, co "The Best Of Ballads" potwierdza w nader dobitny sposób. Mamy tu rzeczywiście niemal wszystko co najlepsze z dyskografii zespołu: od "Easy Rider", "Okrętu widmo", "Złych snów", do "Porwanego za młodu" czy dylanowskiego klasyka "Knockin' On Heaven's Door". Czasy albumu "Co jest grane!?" przypomina więzienny evergreen "Czarny chleb i czarna kawa", nie zabrakło też klimatycznych utworów instrumentalnych, "Wszystko ma swój początek i koniec" oraz "Pamięć". Są też dwa utwory bonusowe. "Najlepsze dni" to rasowe, przebojowe granie z melodyjnym refrenem i dynamiczną gitarową solówką. "Na opolskim rynku" to z kolei kompozycja Katarzyny Gaertner, znana, m.in. z wykonania Janusza Laskowskiego. Tu zespół postawił na stricte gitarową aranżację, ostre riffowanie i zadziorny śpiew, ale nie obyło się też bez ukłonu w stronę białostockiego barda, dzięki wykorzystaniu akordeonu w wolniejszej części utworu. Hetman zresztą nie od dziś wzbogaca swe utwory instrumentarium niezbyt powszechnie kojarzonym z hard rockiem czy heavy metalem, czego dowód mamy również w "Ostatniej piosence" z partią saksofonu. DVD "Live In Progresja" zawiera 8 utworów, poprzedzielanych rozmowami z muzykami, przede wszystkim z liderem grupy, Jarosławem Hertmanowskim. Sam koncert może nie imponuje specjalnie jakością w dobie obecnych wypasionych produkcji, ale to solidna rejestracja dokonana dwiema kamerami, dobrze oddająca atmosferę koncertów Hetmana. Mamy tu takie skrócone "The best of Hetman live", z obowiązkowymi numerami jak: "Ekstradycja", "Banita" czy "Skazaniec". W "Terrorism" śpiew Pawła Bieleckiego dopełnia growl Adriana Pełki z Empheris, z kolei "Wiedźmę" dopełnił występ tancerki, udzielającej się też wokalnie. Szkoda tylko, że zabrakło tu dokładnej książeczki z informacjami o utworach, odpowiadających za nie składach, etc., co może być pewnym problemem dla dopiero zaczynających swą przygodę z muzyką Hetmana, ale i tak warto sięgnąć po "XX Years". Wojciech Chamryk Living Death - Vengeance of Hell 2014/1984 High Roller

Debiutancki album Living Death doczekał się kolejnej reedycji, tym razem sumptem High Roller Records. Co ciekawe na tym wydawnictwie możemy

usłyszeć utwory, które zostały poddane ponownemu zmiksowaniu w 1985 roku, czyli w następnym roku po pierwotnej premierze krążka. Sam remiks ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony wszystko jest w nim lepiej słyszalne i gitary oraz bas są o wiele czystsze. Sam dźwięk stał się także przy tym bardziej przestrzenny, a i niektóre wpadki produkcyjne zostały skrzętnie zniwelowane. Z drugiej strony po tym sprzątaniu dźwięk stracił swoją kompresję przy okazji gubiąc po drodze nieco swojej mocy. Na szczęście High Roller wpadł na absolutnie genialny pomysł. Otóż na płycie zostały umieszczone zremiksowane i zremasterowane wersje utworów, a także zremasterowana oryginalna zawartość krążka z 1984 roku. Dzięki temu zabiegowi można porównać czy preferuje się utwory ciaśniejsze i pełne kompresji czy cieńsze lecz bardziej przestrzenne. Remiksy utworów stanowią bardzo ciekawe spojrzenie na muzykę Living Death z wczesnego okresu. Fakt faktem, niektóre utwory jak "Living Death" albo "Labirynth" dużo zyskują po ponownym zmiksowaniu. Co do samej zawartości muzycznej krążka, ci którzy znają nazwę Living Death dokładnie wiedzą czego mogą się spodziewać. Surowe riffy, które wręcz promieniują rokiem 1984 (kłaniają się "Gates To Purgatory" Running Wild, "Sentence of Death" Destruction i wczesne demówki Iron Angel), aranżacje utworów, mieszające thrash metal z wpływami speed i heavy metalowy oraz jedyny w swoim rodzaju wokal Thorstena "Toto" Bergmanna. O głosie Toto i jego pozytywnych i negatywnych aspektach można wręcz napisać pokaźnych rozmiarów pracę dyplomową. Toto należy do tych wokalistów, których można albo lubić albo nienawidzić. Jego barwa głosu jest niezwykle niejednoznaczna. Z jednej strony bardzo dobrze koreluje z agresywną i intensywną muzyką Living Death, z drugiej zalatuje amatorszczyzną i silnymi problemami z nieokiełznanymi strunami głosowymi, co słychać na przykładzie "My Victim" albo "Riding a Virgin". Niezależnie od opinii jaką ma się na temat wokali Toto Bergmanna, to bez jego charakterystycznej maniery piania niczym przekupka na odpuście muzyka Living Death wydaje się niepełna. Zabójcze tremola i pogięte riffy poprzeplatane z niezmiernie kreatywnymi przejściami stanowią kompozyt, który został pokryty chyba najdziwniejszymi wokalami w historii heavy metalu. Fakt faktem, ten album jest już właściwie kultowy - samo z siebie się to nie wzięło! Aleksander "Sterviss" Trojanowski Living Death - Metal Revolution 2014/1985 High Roller

Living Death, siedząc w thrash metalowej ekstremie, nie popadało w rutynę i sztampę. Choć, gdy pierwsze studyjne dokonania tej załogi ujrzały światło dzienne, thrash sam w sobie nadal był w fazie krystalizowania swej odrębności. Living Death jednak na szczęście pozostawało kreatywne i świeże pod względem pomysłów na swoją muzykę i przede wszystkim na jej strukturę. Wiele

zespołów zaczynało powoli grać na jedno kopyto, jednak nie twórcy "Metal Revolution". Wczesna twórczość tego zespołu z Nadrenii Północnej - Westfalii pokazała, że nawet w rytmie cztery czwarte można skomponować satysfakcjonująco urozmaicone kompozycje. Dzięki temu "Metal Revolution", album studyjny Living Death numer dwa, jest wydawnictwem ponadczasowym. Przy okazji pokazującym jakim chybionym przedsięwzięciem jest z grubsza większość Nowej Fali Thrashu, która nadal nie przestaje nas zalewać. Brzmienie jak kalka innego zespołu nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem na dłuższą metę. Wznowienie zremasterowanego "Metal Revolution" jest świetnym pretekstem do odświeżenia sobie twórczości Living Death. Zwłaszcza, że ten album to prawdziwy lodołamacz na skutym lodem oceanie heavy metalu ze świetnymi utworami na pokładzie. A ile tutaj świetnych hitów w ładowniach! Utrzymany w marszowym klimacie "Rulers Must Come" sprawnie operuje swą naturą, oferując ułudę spokoju, między kolejnymi atakami krzykliwego, miarowego refrenu. Świetne gitary, które przeplatają się ze sobą w melodyjnych lekko tłumionych przejściach to prawdziwe ukojenie dla każdego głodnego fana prawdziwego speed metalu z Niemiec. Czarne rytmy wypełzają ze złowieszczego "Screaming from a Chamber". Zaskakujący niski zaśpiew Toto prezentuje jego umiejętność operowania w szerokim spektrum dźwięków, zwłaszcza że nigdy nie porzuca swego firmowego piania na dłuższy okres. By nie było nudno słuchacz dostaje także po mordzie bardzo udanymi speed/ thrashowymi łupaninami w postaci otwierającego album "Killing Machine" oraz "Shadow of the Dawn". Dudniące basy, szybkie tremola i rozpędzona perkusja zmiatają wszystko na swojej drodze. W dodatku w rzeczonym "Shadow of the Dawn" Toto pozbywa się swojej chropowatej chrypki i uderza w nas niezwykle wysokim i czystym zaśpiewem w refrenie. Megawaty niepowstrzymanej mocy, które biją wtedy z nagrania są trudne do oddania w słowach. Do tego wydania zostały dodany bonusy w postaci utworów z wydanej w 1985 roku EPki "Watch Out" oraz z demówki "Living Death" z 1983 roku. Dzięki temu otrzymaliśmy także dostęp do innych wersji utworów, które znalazły się na debiutanckim albumie studyjnym "Vengeance of Hell". Przez całą długość trwania nowego wznowienia "Metal Revolution" mamy do czynienia z twórczością wysokich lotów. Muzycy Living Death pokazują klasę nie tylko w kompozycjach riffów i aranżacjach utworów. Solówki Niemców to niesamowity ogień w palcach i elektryzacja powietrza. Cudowna melodyka, która mimo mnogości dźwięków nie porzuca swej mocy i energii. Warto zarzucić dobrym old schoolem niezależnie od pory dnia czy nocy! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE

135


Motorhead - 1916 2014/1991 Hear No Evil

Do roku 1983 Motorhead z podziwu godną regularnością wydawali kolejne albumy. Bywało nawet, że w 1979r. wydali aż dwa, w dodatku świetne, krążki: "Overkill" i "Bomber". W drugiej połowie lat 80-tych nie było już jednak tak różowo, z powodu zmian składu, problemów z wydawcą i generalnie spadku formy Lemmy'ego i spółki. Dlatego po wydanym w 1987r. LP "Rock 'N' Roll" i kolejnej koncertówce zapadła w obozie Motorhead długa cisza, którą przerwało ukazanie się albumu "1916". Rok 1991 to były już nowe czasy, jednak płyta zebrała wówczas dobre recenzje, zniosła też próbę czasu, nie bez powodu będąc jednym z lepszych punktów dyskografii Motorhead. Zespołowi udało się tu idealnie połączyć dawną formułę ostrego, metalizowanego rock and rolla z surowym, jakby punkowym brzmieniem i wpływami bluesa. Czasem nawet panowie łączą te dwa style ("I'm So Bad (Baby I Don't Care)"), z kolei szacunek do prekursorów punk rocka deklarują w rozpędzonym, trwającym raptem 1'25 "R.A.M.O.N.E.S.". Niewiele dłuższy jest szybki, przebojowy "Going To Brazil" - numer niby typowy dla Motorów, ale lżejszy, wykorzystujący brzmienie piana, z kolei w równie dynamicznym "Angel City" mamy oprócz niego również partię dęciaków. To nie koniec eksperymentów, bo w finałowym, przejmującym antywojennym utworze tytułowym, mamy bardzo delikatne brzmienie i wiolonczelę w tle. Równie mroczny jest "Nightmare/The Dreamtime", mamy też całkiem zgrabną balladę "Love Me Forever". Nie znaczy to jednak, że starzy fani zespołu mogą spisać "1916" na straty, bo "The One To Sing The Blues", "Make My Day" czy "Shut You Down" skutecznie ożywią nawet stetryczałego paralityka. Najnowsze wznowienie "1916" jest tym bardziej godne uwagi, że zawiera dwa utwory singlowe z EPki "The One To Sing The Blues": surowy "Eagle Rock" i rozpędzony "Dead Man's Hand" grzech nie skorzystać z okazji, jeśli dziwnym trafem ktoś jeszcze nie ma tej płyty. Wojciech Chamryk

Motorhead - March Or Die 2014/1992 Hear No Evil

I ot, zagwozdka. Po ze wszech miar udanym "1916" panowie Lemmy, Wurzel, Campbell i nowy na pokładzie perkusista Mikkey Dee (ex-King Diamond) nagrali dziwną jak na Motorhead płytę. Najwyraźniej zamarzyła im się kariera w Stanach Zjednoczonych, jednak chcieć to nie wszystko, a swoista "amerykanizacja" brzmienia przy nie naj-

136

RECENZJE

ciekawszych utworach niczego nowego nie wniosła. Owszem, początek jest dość mocny: "Stand" kopie jak trzeba, po nim dostajemy konkretną wersję "Cat Scratch Fever", klasyka Teda Nugenta i przebojowy, jak na standardy Motorhead rzecz jasna, "Bad Religion". Im jednak dalej, tym gorzej, bo kolejne numery owszem, słuchalne, przyjemne, ale niczym szczególnym się nie wyróżniają, jednym uchem wpadając, drugim błyskawicznie ulatując. Owszem, jest wśród nich ciekawostka, balladowy przebój "I Ain't No Nice Guy", ale to pewnie tylko dzięki udziałowi gości, Ozzy'ego i wycinającego solo Slasha. Gdyby nie fenomenalny "Hellraiser", bluesowy "You Better Run" czy mroczny utwór tytułowy nie za bardzo byłoby na czym skupić uwagę na tym krążku. Na szczęście na wydanym rok później "Bastards" zespół wrócił do formy i łojenia w starym stylu. Wojciech Chamryk

Picture - Diamond Dreamer/ Picture 20014/1981/1982 Divebomb Krótka lekcja historii heavy metalu. Gdy metalowy ruch muzyczny nabierał rozpędu i w różnych krajach zaczęły klarować się poszczególne sceny muzyczne, w Holandii do pionierskich zespołów heavy należał właśnie Picture. Zawiązki tego bandu powstały już pod koniec lat siedemdziesiątych w leżącym o rzut kamieniem od Rotterdamu Rozenburgu. Picture już od swych najwcześniejszych dni bezkompromisowo parł do przodu, zjednując sobie nieprzebrane rzesze fanów i to nie tylko w swej ojczyźnie. Ich debiutancki album, zatytułowany po prostu "Picture" został nagrany pod koniec 1980 roku i wydany w ponad trzydziestu krajach. Choć efekt sesji nagraniowej nie zadowolił muzyków, to nie stanął na przeszkodzie w rozwoju zespołu. Picture supportował takie zespoły jak AC/DC, Ted Nugent, Saxon i niewiele zabrakło, a wspieraliby KISS podczas ich trasy. Mimo to, że ta trasa nie doszła do skutku, to z każdym kolejnym krążkiem popularność zespołu wzrastała w Niemczech, Holandii, Japonii, Ameryce Południowej i Meksyku. W meksykańskim plebiscycie na najlepszy zespół metalowy Picture zajął trzecie miejsce zaraz za KISS i Black Sabbath. Aktualnie możemy cieszyć się odświeżonymi reedycjami czterech pierwszych płyt Picture. W tym konkretnym zestawie zostały umieszczone utwory z trzeciej płyty Picture, zatytułowanej "Diamond Dreamer" oraz z debiutanckiego krążka. Nie wiem dlaczego Divebomb Records nie zdecydowało się wydać reedycji tych albumów chronologicznie, jednak na krążku znajdziemy właśnie utwory z trzeciej i pierwszej płyty - w takim właśnie porządku. Skład zespołu między materiałem z poszczególnych płyt różni się jedynie wokalistą. Na "jedynce" śpiewa Ronald van Prooijen za to na "Diamond Dreamer" za mikrofonem stoi świetny Shmoulik Avigal. Avigal niestety nie udzielał się na późniejszych nagraniach Picture, a szkoda, bo gość ma głos nieprzeciętny i bardzo pasujący do heavy metalowej ho-

lenderskiej żylety. W późniejszych latach ten wokalista udzielał się w takich projektach jak Horizon, Guardians of the Flame, The Rods, by w końcu założyć własny zespół. Muzyka Picture to wręcz podręcznikowy heavy metal z mocnymi, wyrazistymi riffami, miodnymi solóweczkami i przeszywającym wokalem. Gruba wstęga riffów wita nas już od samego początku "Diamond Dreamer". Otwierający "Lady Lightning" przetacza się przez słuchacza niczym plaga szarańczy. Fajne rock'n'rollowe riffy i tradycyjny heavy metalowy flow zachowują także pozostałe dobre numery wchodzące w skład tego materiału: "Night Hunter", "Hot Lovin'", skoczny i szybki "Message From Hell", saxonowy "You're All Alone" oraz przepojony epikureizmem "Get Me Rock N Roll". Gdy przebrzmiewają ostatnie melancholijne dźwięki jedynej ballady z "Diamond Dreamer" czyli "You're Touching Me", możemy się przywitać z materiałem, który pierwotnie gościł na debiutanckim krążku Picture. Na spotkanie wychodzą nam ostro zakończone riffy, czerpiące całymi garściami z najbardziej klasycznych heavy metalowych wzorców. Niepodważalne metalowe walory "Dirty Street Fighter" czynią z niego świetny wczesno heavy metalowy hit. Skojarzenia z Judas Priest i Saxon są jak najbardziej na miejscu. Picture nie wybrzydza w swej formie i tłucze solidny heavy już od samego startu. Następnie pompowane są w słuchacza kolejne dawki mocnych rytmów, między innymi "Rockin' In Your Brains", przebojowy "Bombers", metodyczny "No More" oraz szybki "One Way Street", w którym dudniący bas goni plastyczne gitary. Konwencja stylistyczna siedzi mocno w klasycznym heavy metalu. Upodobanie do siarczystych, mięsnych akordów, wysokich charyzmatycznych zaśpiewów i melodyjnych solówek przebija się bardzo wyraźnie w każdym utworze zawartym na tym albumie - i na materiale z "Diamond Dreamer" i na "Picture". Ta część odbiorców, która jest uwrażliwiona na te pierwotne heavy metalowe malownicze patenty, będzie w istnym niebie. Podejrzewam, że istnieje całkiem sporo maniaków metalu, którym nazwa Picture jest obca. Szkoda, bo warto się zaznajomić z tym rzetelnie ukutym metalowym monumentem. Zwłaszcza, że zostaliśmy pobłogosławieni płytą na której znalazły się utwory z aż dwóch różnych, lecz stojących na jednakowo wysokim poziomie, albumów Picture. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Picture - Eternal Dark - Heavy Metal Ears 2014/1981/1983 Divebomb

Divebomb Records wydało reedycje czterech albumów tego legendarnego holenderskiego zespołu. W pierwszej paczce możemy poczuć moc "Diamond Dreamera" oraz debiutanckiego krążka. Drugie wydawnictwo skupia w sobie utwory z czwartego albumu Picture zatytułowanego "Eternal Dark" oraz z "dwójki", noszącej tytuł "Heavy Metal Ears". Wszystko zostało upakowane ciasno na jednym krążku. Na starcie witają nas charakterystyczne riffy tytuło-

wego utwory "Eternal Dark". Ten wałek był coverowany przez Hammerfall, jednak słuchając albumu Picture można łatwo zobaczyć, że wersja oryginalna jest jednak nieporównywalnie lepsza. Pozostał część utworów trzyma analogicznie wysoki poziom, którzy fani Picture nauczyli się utożsamiać z ogniście ostrym heavy metalem. "Eternal Dark" było pierwszym albumem Picture, na którym grało dwóch gitarzystów. Poszerzone przez to spektrum brzmieniowe i aranżacyjne wręcz bije z mocnych heavy metalowych hitów. Drugą część płyty wypełniają utwory z drugiej płyty Picture "Heavy Metal Ears". Klasyczny metalowy klimat z właściwie elementarnymi w tym gatunku figurami i patentami. Czysty metal prosto z roku 1981. Nieskomplikowane, lecz wciąż ogniskujące w sobie moc riffy i ostre szpile solóweczek. Te kompozycje mogłyby wpędzić w kompleksy niejeden zespół z Wielkiej Brytanii z tego okresu. Wiele kapel grało takie tradycyjne motywy, jednak Picture potrafiło jakoś zaakcentować swój styl i jasno wyrazić swoją obecność w swych utworach. To, że dwa takie dobre albumy znajdują się teraz na jednym krążku, stanowi nie lada okazję i sposobność do uzupełnienia swej metalowej biblioteczki. To wydawnictwo generuje niezwykłą moc i tworzy dookoła siebie heavy metalową aurę w starym dobrym stylu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Rick Medlocke And Blackfoot - Rick Medlocke And Blackfoot 2013/1987 Lemon

Blackfoot to jeden z moich ulubionych zespołów z półki southern rock/metal. Natomiast Rick Medlocke to wokalista tej kapeli, który w 1987 roku decyduje się wydać solowy album. Niestety spece z WEA do jego nazwiska dodają nazwę Blackfoot, co jest bardzo mylące. Jak bardzo, człowiek przekonuje się dopiero gdy odpala album. Niemniej pierwszym ostrzeżeniem jest moment gdy zagląda się na tył albumu. Gdzie na zdjęciu przy Ricku mizdrzą się czarnoskórzy bracia ubrani na modę kiczu lat osiemdziesiątych oraz postawny, brodaty gościu, w białym karniaku i kaszkiecie, jakby wyciągnięty właśnie z weselnej kapeli. Złe przeczucia zmieniają się w pewność przy pierwszych dźwiękach "Back On The Streets". To taki mocno funkujący pop-rock, który po trosze przypomina "Dancing In The Street" ale w wykonaniu Micka Jaggera i Davida Bowie. Brrrr... Następne pieśni to już ciut normalniejsze oblicze rocka, niestety melodyjnego pop-rocka i AOR'u. Większość kawałków kojarzy się mi z soundtrackami do filmów z lat osiemdziesiątych, gdzie pełno było takiej muzy. Zastanawiam się czy fani melodyjnego grania z pod znaku adult-oriented rock, znajdą tu coś dla siebie. Podejrzewam, że będzie z tym problem. Zdecydowanie zbyt rzemieślnicze podejście do tematu i to od strony kompozytorskiej, jak i w wypadku wykonania. Ogólnie wydaje się, że songom brakuje "tego czegoś". W każdym razie, żaden z tych kawałków do miana hitu nie pretenduje. Mnie jedynie trochę ruszył kończący "Rock"n" Roll Tonight", w którym wreszcie


słychać rock'n'rolla. Wyłagodzonego i wypolerowanego, ale jednak. Nie zmienia to w żadnym wypadku całego przesłania albumu. Na pochwałę zasługuje jedynie produkcja. Myślę, że wszystko brzmi jak powinno. W tym wypadku nikt nie powinien się wstydzić. W wydaniu Lemon Records w kładce na początku podjęte są próby usprawiedliwienia nagrania tego albumu przez Ricka Medlocke, stwierdzając, że tamte czasy dla rockerów były dziwnym czasem. Marne usprawiedliwienie. Generalnie unikajcie tego albumu. Każda inna płyta Blackfoot jest zdecydowani lepsza, czy ta bardziej southern czy ta bardziej hard'n'heavy. \m/\m/

Seasons Of The Wolf - Anthology 20141989/1990/1992 Witches Brew

Kilka lat temu poświęciliśmy temu amerykańskiemu zespołowi sporo miejsca, jednak nie bez powodu. Kwartet z Florydy grał bowiem porywającą mieszankę heavy metalu i rocka progresywnego, zaś wydana wówczas płyta "Once In A Blue Moon" do dziś robi wrażenie. I kiedy wydawało się, że zespół czeka wielka przyszłość… zapadła siedmioletnia cisza. Seasons Of The Wolf przerwali ją dopiero w tym roku, wydając podwójną kompilację. "Anthology" nie jest jednak typową składanką, zawierającą najlepsze/najbardziej reprezentatywne utwory, wybrane z czterech studyjnych albumów grupy. Mamy tu za to 18 utworów z trzech kaset demo Seasons Of The Wolf, wydanych w latach 198992 i oczywiście od dawna niedostępnych w oficjalnym obiegu. Tej inicjatywie można tylko przyklasnąć, nawet jeśli nie wszystkie z tych wczesnych utworów trzymają poziom późniejszych dokonań zespołu, ich brzmienie się zestarzało bądź najzwyczajniej w świecie nie zniosły próby czasu. Mamy tu bowiem doskonałą możliwość prześledzenia ewolucji zespołu, który już w końcu lat 80-tych, czyli w czasach największej popularności glam metalu i thrashu, grał mroczną, urozmaiconą muzykę. Dlatego sporo tu rozbudowanych, progresywnych w formie, wielowątkowych kompozycji, czasem trwających nawet kilkanaście minut ("Computer Automated Death (C.A.D.)", z licznymi dialogami gitar oraz klawiszy/organów. Nie brakuje też krótszych, zwartych utworów kojarzących się z bardziej tradycyjnymi odmianami metalu ("Last Goodbyes"), są utwory wręcz przebojowe, oczywiście jak na taką stylistykę ("Call Of The Wild") czy oniryczne ballady ("October"). Zdecydowanie przeważają one nad słabszymi momentami - gdyby nie "dlroW ehT tsniagA", czyli chyba odtworzony wspak "World The Against", którego w tej formie można posłuchać co najwyżej raz, ocena byłaby pewnie jeszcze wyższa. Wojciech Chamryk Sultan - Check and Mate 2014/1990 Divebomb

W latach osiemdziesiątych dobre szwajcarskie zespoły można było dosłownie policzyć na palcach jednej ręki. Z

bardziej znanych warto wymienić Celtic Frost, Coroner, Krokus i Messiah. Nie oznacza to jednak, że w ich cieniu nie kłębiły się formacje, które chciały zdobyć takie samo uznanie na metalowej scenie. Jednym z tych zespołów był genewski Sultan. By ominąć standardową na tamte (i nie tylko) czasy procedurę, którą powielały prawie wszystkie młode kapele, panowie postanowili nie nagrywać kasety demo z własnym materiałem. Zamiast tego własnym sumptem wydali singla na winylu zatytułowanym "Rebel Fire". Mimo całkiem sporej popularności jaką cieszył się krążek w Szwajcarii, minęły dopiero cztery lata zanim Sultan nagrał pełną płytę studyjną. Świetny "Check and Mate" jest błyszczącym kamieniem szlachetnym szwajcarskiego heavy metalu, który został zagrzebany w pyle zapomnienia. I pewnie dalej niewiele maniaków, by sobie zdawało sprawę z istnienia tej kapeli i tego krążka, gdyby nie niezastąpione Divebomb Records, które dostarcza nam zrewitalizowany oryginalny album z dodanymi do jego zawartości dwoma utworami ze wspomnianego winyla "Rebel Fire". Sultan na "Check and Mate" gra bardzo smaczny melodyjny heavy metal, który łączy elementy NWOBHM w stylu takich kapel jak Savage czy Persian Risk, z wykrystalizowaną już niemiecką sceną power metalową. Niestety po ostatniej trasie w 1991 roku zespół zakończył działalność, pozostawiając swoją spuściznę w postaci siedmiocalowego singla "Rebel Fire" oraz jedynej płyty studyjnej, czyli omawianego "Check and Mate". I pewnie dalej by muzyka tego zespołu tkwiła w limbo, gdyby nie Divebomb Records. Dzięki temu możemy cieszyć się z odświeżonym brzmieniem tego zapomnianego klejnotu szwajcarskiego metalu, oprawionego w odnowioną oryginalną okładkę i zapakowanego w opasły booklet z archiwalnymi zdjęciami zespołu, wywiadem z założycielem formacji Fabianem Ranzoni i innymi dobrodziejstwami takiego solidnego wydania. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Warlord - Deliver Us 2013 Sonds of a Dream Music

Amerykański zespół Warlord należy do ścisłej czołówki epickich rejonów heavy metalu. Melodyjne kompozycje, który wyszły spod ręki Williama Tsamisa, mózga grupy, stanowią trudny do doścignięcia wzór mocy przekutej na majestatyczne i wzniosłe peany. Owinięte w melodyjne gitary oraz wokale, te utwory są odlewem czystej metalowej ikry i przejawem genialnej pomysłowości twórczej. Pierwszym ważnym krokiem dla tego zespołu była wydana w 1983

roku epka "Deliver Us", która stanowi ucieleśnienie surowej formy heavy metalu. Dzięki temu wydawnictwu zapoczątkowane zostało dziedzictwo Warlord, które dumnie stoi w pierwszym rzędzie epickiego heavy metalu wespół z Manilla Road, Brocas Helm i Omen. "Deliver Us" było wznawiane kilkakrotnie - w 1984 oraz w 2003 roku. Ostatnie wznowienie zostało wydane w grudniu 2013 roku przez Sons of a Dream Music LLC, firmę założoną przez Williama Tsamisa oraz Marka Zondera - gitarzystę i perkusistę grupy Warlord. W tym wydaniu oprócz oryginalnych sześciu utworów, wśród których znajdują się takie hity jak "Child of the Damned", "Deliver Us From Evil" oraz dynamiczny i niszczycielski "Lucifer's Hammer", swoje miejsce dostał także utwór "Mrs. Victoria", który pierwotnie nie był uwzględniony na oryginalnym amerykańskim wydawnictwie. Dla tych, którzy znają Warlord jest to znakomita szansa, by zgarnąć tę płytkę - genialną z muzycznego punktu widzenia oraz ważną z historycznego punktu widzenia. Fenomen utworów z tej płyty jest niesamowity. Przeszywające na wskroś gitary, zespolone z perkusją i dobrze współgrający z nimi wokalami, to czynnik, który owocuje rozgrzanym sercem, gęsią skórą i bananem na ryju. Na starcie wita nas "Deliver Us From Evil", kompozycja która zaczyna się bardzo spokojnie. Delikatnymi gitarami, odległym wojskowym werblem i nie mniej odległym dźwiękiem burzy oraz łagodnymi, wręcz aksamitnymi, klawiszami. Te ostatnie nie grają tu pierwszych skrzypiec, lecz idealnie uzupełniają tło utworu, balansując na granicy słyszalności. Dudniąca gitara, która następnie kształtuje zręby elektryzującej kompozycji, wpada niczym wyposzczony młodzik do zamtuza. Gdy wydaję nam się, że wiemy w którą stronę zmierza utwór po pierwszych zwrotkach i refrenie, heavy metalowa struktura zostaje nagle przetkana wspaniałym załamaniem rytmu z majestatycznym zaśpiewem, stanowiącym preludium do niezwykle rozedrganej solówki. Gra solowa Tsamisa jest niezwykła. Nie ogranicza się tylko do sztywnych ram partii prowadzących w swych leadach. Tapping, który pojawia się jako tło refrenów stanowi wspaniały przykład na to jak William kreatywnie podchodzi do struktury metalowej kompozycji. "Winter Tears" stanowi podwaliny amerykańskiego (a także i europejskiego, biorąc pod uwagę szarmanckość klawiszy) power metalu, choć dalej silnie siedzi w typowej heavy metalowej surowiźnie. Tutaj melodyka bije się z dysonansami z głównego riffu. Za to już to, co się wyprawia w "Child of the Damned", to prawdziwa eksplozja energii i szybkości. Szybki riff na gitarze i nie odstępująca jej ani na chwilę perkusja to galop na rozpędzonym mustangu po prerii. Mark Zonder z takim łomotem bębni przejścia, że aż głowa mała. Wtóruje mu Damien King, rozpoczynając swój udział w tym utworze przeszywającym i wysokim krzykiem. Ten utwór stanowi jeden z najlepszych numerów w dorobku Warlord. Idealnie wyważona szybka kompozycja z przytupem i wykrokiem. Wijąca się solówka w piekielnym uścisku rozpalonych palców Tsamisa to absolutna wisienka na tym rozpędzonym torcie. Pierwotna energia NWOBHM wypełnia do cna "Penny For a Poor Man". Warlord nie boi się mieszać buzującej, z trudnością okiełznanej energii z łagodnymi zaśpiewami i gitarami przełączonymi na czysty kanał. Pod koniec utworu do głosu dochodzi jeszcze podwójna stopa Marka Zon-

dera, dopełniając całości. Warlord bardzo umiejętnie operuje klimatem, poruszając różne tematyki i pokazując zróżnicowane podejście do heavy metalu. Dlatego "Black Mass" różni się od poprzednich utworów na tym wydawnictwie. Ociekający okultystycznym i złowieszczym klimatem główny riff kreuje nam przed oczami wizje niewypowiedzianych bluźnierstw. Recytowany wstęp tylko potęguje to wrażenie. W tym utworze melodyjna gra Tsamisa dała się ponieść dzikiej swobodzie. Prawdziwym ukoronowaniem tej płyty jest niesamowity hicior "Lucifer's Hammer". Utwór od którego nazwę wzięła między innymi grupa Hammerfall, która choć wymienia Warlord wśród swych inspiracji, to gra zupełnie inną muzykę. "Lucifer's Hammer" jest utworem wręcz idealnym. Jest w nim wszystko, co powinno się znaleźć w heavy metalowym hicie i w dodatku brzmi znakomicie nawet po trzydziestu latach. Taka muzyka się nie przeterminuje i nadal będzie wgniatać w ścianę za każdym razem. Silne, agresywne gitary, które emanują mocą zarówno w grze rytmicznej jak i solowej, genialny akompaniament wokalny i świetne patenty, to niezniszczalne atuty bijące stale z tego utworu. Bardzo ciekawym elementem jest krótki i prosty motyw na klawiszach pojawiający się przy refrenie. Na szczęście nie burzy on odbioru tego utworu, a nawet dodaje dodatkowego wymiaru tej kompozycji. Trudno jest tu znaleźć cokolwiek, co może zdeklasować tak rasowo zagrany heavy metal. Dodatkowym utworem, który pojawia się na reedycji jest "Mrs.Victoria". Kompozycja, która swym złowieszczym i trudnym do nakreślenia klimatem przypomina "Black Mass" jednak samą strukturą kompozycji idzie w zupełnie inną stronę. Dużo tutaj mamy wybrzmiewania i zabarwiania tła gitarami i klawiszami, w "Black Mass" było więcej tłumienia i zakręceń w riffach. Świetny, chwytliwy refren przypomina to, co będzie niedługo na swych nagraniach robił Steve Silvestri z Death SS. Demoniczny śmiech Damien Kinga w początkowej części utworu także dodaje uroku tej kompozycji. "Deliver Us" jest wydawnictwem wspaniałym i godnie skonstruowanym. Przebojowość i majestatyczna podniosłość nie opuszcza nas nawet o krok. Dwa pozorne przeciwieństwa są tutaj zespolone w spójną i nierozerwalną całość. Choć część z tych utworów została nagrana na nowo na "...And The Cannons of Destruction Has Begun", to jednak ich wersje z "Deliver Us" są o wiele lepsze. Posiadają lepsze brzmienie, a i głos Damien Kinga Pierwszego bardziej do nich pasuje niż jakikolwiek późniejszy wokalista Warlord. Tutaj znajduje się bezmiar kwintesencji, która znajdzie ujście w dalszych losach amerykańskiego heavy metalu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE

137


Jarek Szubrycht "Vader. Wojna total na" 2014 SQN

Black Sabbath - Live... Gathered In Their Masses 2013 Universal

Ozzy ponownie w Black Sabbath. O tym już wszyscy wiedzą. O tym, że ich najnowszy album "13" podzielił fanów i krytyków, też wszyscy wiedzą. We mnie nie wzbudzał i nie wzbudza takich emocji. Co prawda pod względem muzycznym daleko mu do dokonań Black Sabbath z Ozzym z pierwszej dekady, to przyznam, że ten krążek to i tak kawał niezłej muzy. Jednak od początku całej zadymy na linii - Ozzy - Black Sabbath - bardziej interesowało mnie inne zagadnienie. Muzyczna machina działa tak, że po wydaniu płyty, następuje promocja, w którą wpisane jest tourne. Od początku było oczywistym, że spece z wytwórni nie przegapią okazji aby wydać czegoś z tych koncertów. Podejrzewam nawet, że owi eksperci wyciągania kasy z naszych kieszeń liczą, że będzie to nie jeden a kilka razy. Jak na razie otrzymaliśmy m.in. DVD "Live... Gathered In Their Masses". Właśnie takie wydawnictwo od początku najbardziej mnie interesowało. Byłem wręcz pewien, że większość nagrań to będą te z wspomnianej pierwszej dekady Sabbs. Nie omyliłem się. Większość koncertu z Rod Laver Arena (Melbourne) to ich stare, sprawdzone hiciory. "War Pigs", "Into The Void", "Snowblind", "Behind The Wall Of Sleep", "Black Sabbath", "N.I.B.", "Fairies Wear Boots", "Symptom Of The Universe", "Iron Man", "Children Of The Grave", "Sabbath Bloody Sabbath" i "Paranoid". Uff!!! Czy taki zestaw może kogoś zawieść? Mnie na pewno nie. Owszem panowie Ozzy, Tony i Geezer mają swoje lata i grzechy, widać na nich uszczerbek czasu, ale mile mnie zaskoczyli jeśli chodzi o ich formę fizyczną, mentalną a przede wszystkim artystyczną. Wykonania tych wszystkich kawałków jest dla mnie wyborne. Brzmienie zaś jest rewelacyjne. Owszem są pewne detale, do których malkontenci mogą się czepiać, ale po co? Czasu nie da się oszukać, a ogólne wrażenia są nadal niesamowite. I chyba o to chodzi. Nie? Podobną jazdę miałem w okolicach wydania albumu "Reunion". Z tymże przy obecnym wiecu pierwszego składu Sabbs zabrakło Bill'ego Ward'a. Jednak nie przeszkadza mi jego nieobecność, a gra Tommy'ego Clufetos'a moim zdaniem sprawdza się znakomicie. Generalnie jest on godnym zastępcą Bill'ego. Swoją dobrą stronę zaprezentowały tu również najnowsze dokonania Black Sabbath. Co prawda owe kawałki ciągle mnie nie przekonują, ale ukazują, że tak bardzo nie ustępują tym wszystkim hitom. Nie ma co ukrywać, z "Live... Gathered In Their Masses" jestem bardzo zadowolony. Mam jedynie nadzieję, że panowie z wytwórni nie przegną i nie zarzucą nas całą masą kolejnych nagrań "live". Jak będzie tego z byt dużo, każdemu się przeje.

Sick Mosh 2013 Sick Bangers

Sick Bangers to mała lokalna wytwórnia promująca wykonawców z Chile. Swoją przystań znalazły tu głównie kapele thrash metalowe, ale są też te co parają się graniem death metalem czy hard corem. Na "Sick Mosh" znalazły się występy trzech kapel: Conflicted, Lefutray i Nuclear. Wszystkie zaliczane są do grona zespołów grających thrash metal, ale każdy z nich robi to na swój niepowtarzalny sposób. Conflicted to najmłodszy i najmniej doświadczony z uczestników. Ma na koncie jedynie jeden album "Social Disorder". Ich thrash to wpływy głównie Slayer oraz innych amerykańskich kapel typu Anthrax, S.O.D. czy Sacred Reich. Oczywiście są również wpływy zespołów z Europy ale w zdecydowanie mniejszym wymiarze. Z resztą młode thrashowe kapele mają to do siebie, że tworzą czasami dość dziwny konglomerat wyżej wymienionych wpływów. Jedynie, to albo jedne albo drugie inspiracje, przechylają szale na jedna albo drugą stronę. Conflicted na scenie prezentuje się nieźle, choć słychać pewne braki w ich poczynaniach na scenie, brakuje też trochę umiejętności. Ogólnie kapela sprawia dobre wrażenie. A że w studio Conflicted daje sobie rade lepiej, można przekonać się oglądając m.in. teledyski w tzw. extras'ach. Drugi z uczestników koncertu Lefutray to również zwolennicy Sleyer'a, z tym że w nowocześniejszej odsłonie. Sporo tu miejsca też dla Sepultury, tej starej i tej nowszej. W mniejszym stopniu usłyszeć można też Panterę. Jednak, może to tylko złudzenie, wspomniana fascynacja kapeli nowszymi, odświeżonymi brzmieniami. Inną ich cechą charakterystyczną jest to, że wokalista bardzo chętnie swoje wrzaski kieruje ku growlu. Lefutray to nie moja muza, ale muszę przyznać, że zaprezentowali się bardzo dobrze. Najciekawszą odsłoną w tym zestawie jest dla mnie Nuclear. Zespół istnieje od 2003 roku, ma na koncie kilka albumów i innych wydawnictw. Gra thrash w starym stylu, oczywiście mocno opierając się na Slayerze, Sepulturze, a także na Kreatorze i Destruction. Jednak kluczem jest tu Slayer. Bardzo dobre kompozycje, świetnie zagrane, z klimatem. Zespół świetnie się prezentuje, rewelacyjnie odgrywa swoja muzę. Wielce precyzyjna sceniczna maszyna. Bardzo mi przypadł do gustu występ Nuclear. O dziwo, do tej pory nie pisaliśmy o tej kapeli w naszym magazynie. Mam nadzieję, że w niedługim czasie nadrobimy tą stratę. DVD uzupełniają różne dodatki, bowiem oprócz zarejestrowanych występów znajdziemy na krążku, teledyski, wywiady z muzykami, itd. czyli wcześniej wspominane extras. Myślę, że "Sick Mosh" to dobry pomysł na promocję sceny z Chile. Maniacy powinni obejrzeć ten film. \m/\m/

\m/\m/

138

RECENZJE

Jarosław Szubrycht jest znany starszym fanom metalu w Polsce nie od dziś, dzięki różnorakim formom aktywności edytorsko - dziennikarsko - pisarsko - artystycznej. Powszechnie jest zaś kojarzony jako wokalista reaktywowanej niedawno grupy Lux Occulta oraz autor, reklamowanej jako pierwsza w dziejach zespołu, biografii "Bez litości. Prawdziwa historia zespołu Slayer". Z racji doskonałej znajomości tematu i długoletniej znajomości z Piotrem Wiwczarkiem i Mariuszem Kmiołkiem nie było więc lepszego kandydata do popełnienia biografii polskiej legendy death metalu. Książka "Vader. Wojna totalna" rodziła się w bólach, jednak w końcu została ukończona i niewątpliwie jest warta ceny wydrukowanej na okładce. Autor podszedł bowiem do tematu w sposób znacząco różniący się od tego, co możemy przeczytać w autoryzowanych biografiach wielu innych zespołów - oficjalnych, sztampowych, ugrzecznionych, pozbawionych często kontrowersyjnych faktów czy opinii. Tu tak nie jest, bo chociaż - co rzecz jasna nie dziwi - głównym bohaterem i narratorem opowieści o Vaderze jest Peter, to często też wypowiadają się byli i obecni muzycy grupy, świadkowie jej powstania czy licznych późniejszych sukcesów. Nie zawsze są to wypowiedzi wygodne dla lidera Vader, ale ich pojawienie się w tej książce dodaje całości niezbędnego autentyzmu i sprawia, że często mamy daną sytuację widzianą przez dwie strony. Kolejnym plusem jest to, że Szubrycht nie ogranicza się do beznamiętnego podawania kolejnych faktów i dat z życia zespołu, z punktami zwrotnymi typu: płyta - trasa - kolejna sesja - płyta - kolejna trasa. Owszem, przy zespole o takim stażu nie można było uniknąć tego typu schematu, lecz autor kreśli tu wyjątkowo barwną opowieść z nim związaną, niejednokrotnie wspartą własnymi obserwacjami, kiedy był uczestnikiem np. trasy koncertowej, bądź innych muzyków, producentów czy wydawców. Mamy też pogłębioną analizę tła poszczególnych wydarzeń, np. opisy PRL-owskich realiów wczesnych lat 80-tych czy niewyobrażalne dzisiaj, zwłaszcza dla młodzieży, różnice cywilizacyjne pomiędzy Polską a Zachodem jeszcze z początków następnej dekady, co bardzo wówczas utrudniało nie tylko Vader - funkcjonowanie na zachodnim rynku. Książka jest bardzo aktualna, bo obejmuje też najnowszy album "Tibi et Igni", a kończy się na planach zespołu na drugą połowę roku bieżącego i r. 2015. Wzbogacają ją liczne archiwalne fotografie i takież materiały, np. wywiad z zine'a "Eternal Torment", wspomnienia autorów teledysku "Dark Age" czy wywiady publikowane niegdyś na oficjalnej stronie Vader, związane chociażby z wypadkiem Docenta. Mamy też blog z tournee po Rosji dwa lata temu i masę innych, równie interesujących ciekawostek. Pewnym minusem jest tu tylko to, że lata istnienia Vader tak do roku 2000 są opisane bardzo szczegółowo, zaś późniejsze momentami nieco bardziej skrótowo. Nie zmienia to jednak faktu, że "Vader. Wojna totalna" jest książką, którą każdy fan nie tylko zespołu, ale i generalnie polskiego metalu, powinien przeczytać i posiadać na własność. Wojciech Chamryk




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.