Hmp 59

Page 1



Spis tresci

Intro Nie wiem jak wy ale ja mam parę takich zespołów, które bardzo cenię, ale w momencie, gdy wydają swój album, zaczyna dziać się coś interesującego, co spycha na bok pełne docenienie ich dokonań. Wśród tych zespołów jest Raven. Przy wydaniu "ExtermiNation" postanowiłem nie odpuścić. Ta kapela zasługuje aby ją wyróżnić, działa od lat siedemdziesiątych, ma na koncie parę bardziej niż udanych albumów, ich dokonania są ciągle na niezłym poziomie. Nie zapewniło im to odpowiedniego statusu i bez pomocy fanów takiego "ExtermiNation" by nie było. W wypadku takich ekip, nie powinno tak być. Na nowe krążki Raven zawsze czekam, ale wydaje się, że polscy fani już nie bardzo. Świadczy o tym, chociażby to, że aktualna europejska trasa tego bandu omija Polskę. Z tym większą determinacją zostałem przy swoim postanowieniu, takim jak Raven warto pomagać ( i im podobnym). Trochę czasu od edycji poprzedniego numeru minęło, więc co nie co, materiału przygotowaliśmy. Efekty są widoczne gołym okiem. Przeważają artykuły o zespołach ze sceny klasycznego heavy metalu. Znajdziecie tu wywiady ze starymi wyjadaczami np. U.D.O., Avenger, Titan Force, jak i żółtodziobami typu: Walpyrgus, Lord Fist czy Night. Szczególnie młoda scena jest żywotna, a o takich Enforcer, Stallion, Air Raid, Visigoth czy Evil Invaders mówi się coraz częściej. Cieszy też, że na polskiej scenie w ogóle coś się dzieje. W tej odsłonie możecie poczytać o Bolt Crown, Highlow i Wolfrider. Jednak pierwsze co zrobicie - zaraz po Raven - to z pewnością przeczytacie wywiad z Manilla Road. A Shark potrafi opowiadać. Polecam też materiały o Savage Grace i ich wyznawcach Masters Of Disguise. Zachęcam też do poznania bandów Savage Wizdom i Evil United, choć w tym wypadku mocniej wkraczamy w ame-rykański power metal. I tak wymieniać można bez końca - powiedzmy - niemniej do wyboru jest bardzo wiele, przebierając w przeróżnych odcieniach tradycyjnego heavy i power metalu,

bardziej lub mniej doświadczonych kapelach, nie wspominając o rejonach świata. W poprzednim numerze nie wiele było o thrash metalu. Tak jakoś wyszło. Tym razem mroczniejszych przedstawicieli jest więcej, choć jeszcze nie tak, jak to niedawno bywało. Przede wszystkim wymienię nasz Exorcist, który po latach wydał swój duży debiut. Z resztą bardzo udany. Jedynie pozostaje trzymać kciuki, żeby Panowie pozostali w swojej determinacji. Ci co lubią, jak wali trochę siarką, z pewnością rzucą się na rozmowy z Venom i Outrage. Jeszcze mocniejsze odchyły można odnaleźć u młodych z Cripper i Biotoxic Warfare ale i sporadycznie w takim Tormenter. A najbardziej oldschoolowe wydaje się dość dobrze znany polskim maniakom Angelus Apatrida. Z progresywnego metalu/rocka mamy tylko Knight Area, który niedawno odwiedził nasz kraj (towarzyszył Arenie). No chyba, że ktoś wciągnie w to grono Brazylijczyków z Angra. Choć ja bardziej obstawałbym dla nich arenę z melodyjnym power metalem, wraz z Orden Ogan i Serious Black. Niewielki skład ale dość mocno zaakcentowany. Podobnie jest jeśli chodzi o hard rocka, zwolennicy tejże ekspresji mogą poczytać o UFO, Stargazery i Steel Velvet. Oczywiście są materiały, nad którymi pracowaliśmy, ale z jakichś tam powodów nie udało się zakończyć ich na czas. Pozostaje liczyć, że trafią one do kolejnego powakacyjnego numeru. Oczywiście nie wymieniłem pełnego repertuaru nowego magazynu, ale jak zawsze, chciałem nakreślić zarys tego z czym można w nim zaznajomić się. Jakkolwiek stali czytelnicy doskonale zdają sobie sprawę o czy piszemy i czego można się spodziewać, zaś nowi bardzo szybko zorientują się, o co w tym wszystkim chodzi. Liczę, że każdy kto zdecyduje się na przejrzenie nowego numeru znajdzie coś dla siebie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Michał Mazur

Konkurs Tym razem główne atrakcje w konkursie zaoferowała nam firma Prestige MJM. Jednak, ze względu na przedłużające się prace nad składem 59 numeru, zmuszeni byliśmy pierwszą część quizu ogłosić na naszych stronach internetowych, Facebooku i oficjalnej stronie. Zainteresowanie konkursem było duże, przyszło do nas wiele odpowiedzi. Najwidoczniej bilety na koncert zespołu Scorpions były dużą atrakcją. Były, bowiem redakcyjna "sierotka" wylosowała już szczęśliwców, a Polska Poczta z pewnością dostarczyła bilety do laureatów. Druga część oferty Prestige MJM jest również interesująca. Tym razem pytania będą dotyczyły występu Motorhead, który odbędzie się 6 lipca na warszawskim Torwarze. Oczywiście nagrodą są bilety zafundowane przez Prestige MJM. Wystarczy odpowiedzieć na pytania: 1. Wymień trzy tytuły albumów, które nagrał zespół

Motorhead ? 2. Nieprzerwanie od początku istnienia zespołu występuje? 3. W jakim mieście zespół wystąpi 6 lipca 2015.r? Polska scena z oldschoolowym heavy metalem powolutku rozbudowuje się. Co jakiś czas pojawiają się nowe nazwy, jedyną z nich jest Panzerhund. Zespół oferuje nam swoje nowe wydawnictwo. Zainteresowanych zachęcamy do odpowiedzenia na proste pytania: 1. Jaki tytuł nosi najnowsza EP-ka wrocławskiego Panzerhund? 2. W jakim zespole - wcześniej przed Panzerhund śpiewał wokalista Michał Stocki? 3. Co kryje sie za nazwą Panzerhund? Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 4 7 10 12 14 16 18 19 20 22 24 25 28 30 32 33 34 36 39 40 41 42 44 46 48 51 52 53 54 56 58 60 62 64 66 68 69 70 71 72 74 75 76 78 79 80 82 83 84 86 88 90 92 94 95 96 97 99 122 134

Intro Raven Manilla Road Venom Outrage Exorcist U.D.O. Enforcer Visigoth Stallion Air Raid Avenger Savage Grace Masters Of Disguise Titan Force Shadowbane Darking Lethal Saint Evil Invaders Ruthless Stormhunter Lords Of The Trident Wretch Evil United Cripper Krusher Stormwitch Epitaph Colossus Twilight Zone Highlow Wolfrider Lord Fist BoltCrown Afterlife Tormenter First Aid Savage Machine Detonacja Night Soldier Biotoxic Warfare Iron Command John Steel Liquid Steel Predator Savage Wizdom Angelus Apatrida Trauma Orden Ogan Walpyrgus Angra Serious Black Steel Velvet Stargazery UFO Knight Area Wacken Open Air Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten... Visual Decay

3


wszystko da się zrobić przez internet! Doszliśmy do wniosku, że spróbujemy użyć Kickstartera do pokrycia wydatków - poza tym to świetny sposób, by pozwolić fanom dojść do głosu i dać im poczucie, że są częścią procesu tworzenia nowego wydawnictwa. Dzięki temu sami mogą się stać producentami wykonawczymi najnowszego albumu. W końcu czym jesteśmy bez nich?

Nie używamy metronomu - to dobre do techno Wbrew pozorom, gatunek zwany New Wave of British Heavy Metal, pod kątem stylistycznym nie był pojęciem jednorodnym. Kryła się pod nim bardzo szeroka gama brzmień. Do worka opisanego NWOBHM wrzucano zarówno brudny heavy jak i nuty prawie podpadające pod AOR, wczesny power/speed, a także prymitywne i walące siarą na kilometr dokonania Cronosa i spółki. NWOBHM to także nie tylko jedynie definicja muzyczna, lecz przede wszystkim "lajfstajlowa". Muzyka szybko stała się formą sprzeciwu wobec norm społecznych, bezrobocia i nieszczerych fajfusów. Klasyczny brytyjski metal zrodził wiele kultowych legend, które po dziś dzień stanowią, zdaje się, niewyczerpalne źródło inspiracji dla innych kapel. Jednym z bardziej znanych zespołów NWOBHM jest wywodzący się z Newcastle Raven. Zespół, który nie ograniczał się do kopiowania innych wzorców, lecz który jasno dążył do kreowania własnego stylu i tworzenia własnej, charakterystycznej muzyki. Choć trzydzieści pięć lat, które minęły od premiery ich świetnego debiutanckiego "Rock Until You Drop" nie były usłane różami, to kapela nadal pozostaje wierna swym ideałom i wciąż daje wyraz swemu szaleńczemu rock'n'rollowemu heavy metalowi. HMP: Witaj! Minęło już trochę czasu od waszego ostatniego albumu studyjnego. To już pięć lat od chwili premiery "Walk Through Fire". W międzyczasie wydaliście także dokument "Rock Until You Drop". Trzeba przyznać, że nie próżnujecie. Zamierzacie utrzymać takie tempo pracy w przyszłości? John Gallagher: Cześć! Prawdę powiedziawszy to staramy pracować jeszcze ciężej! Wprawiliśmy koła w ruch i zamierzamy zapchać nasz harmono-

bardziej podnieść poprzeczkę, którą ustawiliśmy na "Walk Through Fire"! Po drodze wiele przeszliśmy. W międzyczasie zmarli nasi rodzicie… również matka Joego. Mark miał bardzo poważny wypadek w 2001 roku, który prawie posłał go na wózek. Walczył jednak o swoje zdrowie zębami i pazurami - stąd się wziął tytuł naszego poprzedniego albumu, w końcu naprawdę przeszliśmy wtedy przez ogień. Ten album był dla nas bardzo ważny, zwłaszcza przez to wszystko, co Foto: Luciano Piantonni

Jako cel zadeklarowaliście 15 000 dolarów, jednak wpływy od fanów przekroczyły tę sumę niemal dwukrotnie. Spodziewaliście się, że fani wesprą was aż w tak dużym stopniu? Nie, zupełnie nie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się osiągnąć tyle w ile celowaliśmy, a tu się okazało, że odzew był naprawdę niesamowity. Ale z drugiej strony wszystko dobrze zaplanowaliśmy, poszczególne nagrody były dobrze rozplanowane, zrobiliśmy fajne koszulki, naszywki i tak dalej. No i do tego doszło "Party Killers"... Właśnie. Jedną z bardziej interesujących nagród był album z coverami zatytułowany "Party Killers". Jedyny sposób w jaki można go było zdobyć to poprzeć waszą kampanię na Kickstarterze. Czy możesz nam powiedzieć o nim co nieco? To była naprawdę szalona opcja i masa dobrej zabawy. Przebywaliśmy w sali prób niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Akurat pisaliśmy wtedy nowy materiał i na rozgrzewkę zagraliśmy parę coverów. Poprosiłem inżyniera ze studia, by zarejestrował to, co gramy, byśmy mogli potem ocenić jak wypada brzmienie i co w nim poprawić. Efekt okazał się piorunujący już na samym starcie! Postanowiliśmy wtedy nagrać kilka coverów, gdyż stwierdziliśmy, że możemy je później do czegoś wykorzystać. Chwilę później dotarło do nas, że to będzie idealny element do naszej kampanii na Kickstarterze. W sumie zarejestrowaliśmy jedenaście kawałków: "Fireball" Deep Purple, "Bad Reputation" Thin Lizzy, "He's a Whore" Cheap Trick, "In For the Kill" Budgie, "Is There a Better Way" Status Quo, "Ogre Battle" Queen, "Queen of My Dreams" Edgara Wintera, "Too Bad Too Sad" Nazareth, "Cockroach" Sweet, "Tak Me Bak Ome" Slade oraz "Hang on to Yourself" Davida Bowiego. Wszyscy ci wykonawcy i zespoły stanowiły, i nadal stanowią, dla nas wielkie źródło inspiracji. Ukończenie całego krążka "Party Killers" zajęło nam niecały tydzień! Można rzec, że jest to świetny kompan dla naszego najnowszego albumu. Wystawiliście także na Kickstarterze w charakterze nagrody customowego ESP Marka z 1986 roku, na którym nagrywał kilka albumów Raven. Niestety, nikt się na niego nie pokusił. Co więc planujecie zrobić z tą gitarą? E, pewnie skończy jako drewno na opał. (śmiech) Nie no, wraca z powrotem do skarbca. Na pewno jej jeszcze do czegoś użyjemy.

Foto: SPV

gram do granic przyzwoitości. Chcemy poświęcić dużo czasu na promocję płyty i koncertowanie, zwłaszcza że jest tyle miejsc, które chcemy jeszcze odwiedzić. Tak teraz, z perspektywy czasu, czy nadal jesteś usatysfakcjonowany z tego co udało wam się osiągnąć na "Walk Through Fire"? Co sądzisz o tym albumie? Jestem zadowolony z tej płyty. Moim zdaniem to był mocny, wyrazisty akcent. Znak, że wróciliśmy z powrotem i to silniejsi niż zwykle. Utwory były świetne, brzmienie było super, gra pełna inspiracji, a wszystko to przepełniały nieprzebrane pokłady energii. Naturalnie, gdy nadszedł czas na nagranie następnego albumu, chcieliśmy jeszcze

4

RAVEN

nam się przytrafiło. Wystartowaliście z kampanią na Kickstarterze, której celem było sfinansowanie sesji nagraniowej do "ExtermiNation". Dlaczego zdecydowal iście się na crowdfunding? Chcieliśmy poprawić wszystko to, co zrobiliśmy ostatnio w studio. Niestety, to kosztuje, zwłaszcza że chcieliśmy by cały zespół brał udział w pisaniu i aranżowaniu materiału. SPV jest świetną wytwórnią i bardzo nam pomogli przy pierwszych posunięciach, lecz koszty ciągle szły w górę. Żeby stworzyć organiczny album na którym słychać chemię, która jest między nami, musimy przebywać i tworzyć w jednym pomieszczeniu, a wszyscy mieszkamy dość daleko od siebie. Nie

Jak myślisz, będziecie jeszcze wracać do crowdfundingu w przyszłości, przy okazji kolejnego albumu studyjnego? Pewnie tak zrobimy… Póki co, było to niezmiernie przyjemne i ujmujące uczucie, widzieć jak fani nas chętnie wspierają. No i na pewno zaplanujemy coś w rodzaju drugiej części "Party Killers"! Wróćmy do waszego najnowszego krążka. Zdecydowaliście się zatytułować go "Extermi Nation". Czy coś szczególnego kryje się za tym tytułem? Tytuł albumu pochodzi z fragmentu tekstu do utworu "Destroy All Monsters". Oprócz tego chcieliśmy tak trochę podprogowo przykuć uwagę do powolnego niszczenia wolności i praw człowieka i to nie tylko w USA, lecz dosłownie wszędzie. Jest to powolny proces, jednak społeczeństwa generalnie zaczynają dostrzegać, że dajemy się kantować już zdecydowanie za długo.


Strzykawka na okładce jest wbita we Wschodnie Wybrzeże USA. To taki zbieg okoliczności, wizja artystyczna czy świadomie coś chcieliście w ten sposób pokazać? Na ten pomysł wpadł twórca okładki, czyli Jay Sharpe… nikt oprócz niego tak dobrze nie dopasowałby grafiki do treści albumu! Ha! Napisaliście na Kickstarterze, że "ExtermiNation" jest waszym najlepszym dotychczasowym albumem. Czy naprawdę uważacie, że ta płyta przebija wszystkie wasze poprzednie klasyczne wydawnictwa? Co według was jest takiego wyjątkowego w "ExtermiNation"? Każdy z naszych albumów jest na swój sposób silną pozycją. No i ciężko jest stawiać w szranki z nostalgią. Jeżeli słuchasz jakieś płyty jako młody człowiek i ona urywa ci dupę, to na bank zostanie już z tobą na całe życie i zawsze będziesz ją gdzieś tam miał z tyłu głowy. Mieliśmy niezwykłe szczęście, że spora liczba naszych albumów została inspiracją dla wielu, wielu ludzi. Jednakże w kwestii uderzenia, tworzenia utworów i umiejętności muzycznych ta płyta jest najlepsza ze wszystkich. Jest przepełniona heavy metalowym chaosem. Nowa płyta jest jak nieświęty związek małżeński "All For One" i "Architect of Fear". Jest ciężka, melodyjna i pełna mocy. No i znajduje się na niej czyste szaleństwo! Jak długo przygotowywaliście materiał? Czy natrafiliście na poważne problemy podczas sesji nagraniowej? Zawszę coś piszę. Ale wydaję mi się, że pierwsze poważne kroki podjąłem tak gdzieś w 2010 roku. Zwykle po ukończeniu jednego albumu potrzebuje się czasu na przysłowiowe naładowanie baterii, jednak w tym przypadku nie traciłem na to czasu. Każdy z nas przynosił po kolei pomysły. Czasem były to pojedyncze riffy, a czasem już w pełni napisany utwór. Czasem tylko pomysł, tak jak było w przypadku, gdy Mark powiedział na próbie, że "powinniśmy mieć numer o niszczeniu wszystkich potworów". Joe na przykład przynosił swe pomysły nagrane na kasecie. Gość jest naprawdę oldschoolowy. Nie natrafiliśmy na żadne przeszkody, chyba żeby podciągnąć pod to masę pomysłów, które musieliśmy opracować. W pewnym momencie zaistniała potrzeba byśmy je sobie uszeregowali i gruntownie przejrzeli, tak by do sesji nagraniowej wybrać tylko te najlepsze! Co do samego nagrywania, tak jak zawsze - nie zajęło nam to wiele czasu. Gramy jako zespół! Jest nas tylko trzech. Następnie oceniamy efekty, poprawiamy to co trzeba poprawić… następnie dodajemy drugą gitarę, przebitki, wokale… no i te wszystkie śmieszne bambetle w postaci efektów dźwiękowych, klawiszy, hałasów i tak dalej. I tyle. Co zwykle pojawia się jako pierwsze - tekst czy muzyka? Czy też raczej staracie się tworzyć i jedno i drugie równocześnie? Prawie zawsze najpierw powstaje muzyka. Dopiero ona podsuwa jakiego rodzaju tekst będzie do niej pasować. Zwykle jak mam już muzykę to śpiewam do niej jakieś bezsensowne teksty bez ładu i składu. Wtedy pojawiają się pierwsze pomysły na refren albo na początek którejś ze zwrotek. Dopiero od tego potem wychodzę w pisaniu tekstu. W ramach miłej odmiany Mark wymyślił naprawdę wiele tekstów i świetnych pomysłów na nowy album! Kevin Gutierrez raz jeszcze wziął w swe opiekuńcze skrzydła zwierzchnictwo nad brzmie niem waszego albumu. Rozumiem, że byliście na tyle usatysfakcjonowani z tego, co zrobił na "Walk Through Fire", że ponownie nawiązaliście z nim współpracę? Czy w przyszłości też zamierzacie korzystać z jego usług? Owszem, Kevin odwalił kawał dobrej roboty na "Walk Through Fire". Zrobił to na tyle solidnie, że postanowiliśmy z nim pracować przy okazji

najnowszego krążka. Kevin mógłby powiedzieć, że Raven po prostu potrzebowało kogoś, kto będzie wciskał przycisk nagrywania, ale gość naprawdę jest świetny. Nie dość, że sam jest kopalnią genialnych pomysłów, to w dodatku potrafi utrwalić nasze brzmienie dokładnie tak, jakbyśmy chcieli by wyglądało. Dzięki niemu nasz album jest brzmieniowo niezrównany. Możesz go puścić głośno i nadal będzie brzmiał czysto i przejrzyście, a nawet jeszcze czyściej. Żadnych odcinających uszy częstotliwości i innych niedopracowań. Kevin sam zresztą jest muzykiem, więc w studio działa bardzo intuicyjnie i chwyta wiele rzeczy w mig. Większość inżynierów w studio polega zbytnio na cyfrowym zegarze, gdy omawiają określony fragment utworu. Kevin za to wie pod kątem muzycznym gdzie znajduje się odpowiednia partia. To naprawdę ułatwia wiele rzeczy! Album rozpoczyna się konkretnym łomotem w postaci "Destroy All Monsters". Jest to chwytliwy utwór nasycony epickim klimatem. Jaka historia kryje się za tą kompozycją. Wielkie dzięki! To utwór Marka… po tym jak

nie lada wyzwanie by twoja twórczość była jednocześnie spójna, a zarazem odpowiednio zróżnicowana, a ten album temu podołał. W waszych kompozycjach słychać połączenie charakterystycznego grania riffów w stylu lat 80-tych z patentami i brzmieniem z lat 90tych. Myślisz, że na dłuższą metę takie połączenie jest możliwe? Myślę, że tak. Nie przeprowadzamy jednak takich kalkulacji. Zwykle to albo siadamy z gitarą i improwizujemy, póki nie wpadnie nam jakiś fajny riff, albo jamujemy całym zespołem, póki nie pojawi się analogicznie interesujący riff. Potem wokół niego budujemy utwór, to logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Jeżeli wszystko w kompozycji nam pasuje - boom! - masz gotowy utwór. Jeżeli jednak coś nie brzmi tak jak powinno, szukamy przyczyny tego stanu rzeczy i ją czym prędzej usuwamy. Poświęcamy dużo czasu na sprawdzenie każdego momentu w utworze. To naprawdę popłaca! Brzmicie bardzo żywo i żywotnie na "Exter-

Foto: SPV

nagraliśmy live'a z Japonii pod takim tytułem w połowie lat dziewięćdziesiątych, nosiliśmy się ze stworzeniem utworu o takiej nazwie. Mark w końcu przyniósł riffy, które uważał odpowiednie do takiego wałka oraz napisał większość tekstu. Dodaliśmy do tego chaotyczne intro… oraz oczywiście chaotyczne outro! Ten utwór to świetna ilustracja tego, co robimy - połączenie czystej agresji, melodii, technicznej sprawności i chaosu. Istny Raven! Utrzymujecie stały poziom jakościowy utworów przez resztę trwania albumu. Ciężko jest wskazać jakiś wyróżniający się numer. Nie oznacza to jednak, że utwory są grane na jedno kopyto. Kompozycje różnią się od siebie jednak jednocześnie są ze sobą spójne. Czy właśnie taki efekt zamierzaliście uzyskać? Sądząc po twojej opinii rzekłbym, że się nam to w stu procentach powiodło! Dokładnie o to nam chodziło! Spójny krążek z dopracowanymi utworami - same hity, żadnych fillerów - od początku do samego końca. Tak, by chciało się cały album puścić jeszcze raz od początku. Minęło trochę czasu od naszego ostatniego studyjnego krążka, więc chcieliśmy fanom wynagrodzić ich cierpliwość. Byliśmy im to winni. Sobie zresztą też. Dlatego nie oszczędzaliśmy się i staraliśmy się zrobić wszystko najlepiej jak tylko umiemy. To

miNation". Rzekłbym, że niemal tak jak zwykle. Zastanawiam się czy przy nagrywaniu utworów używacie metronomu? Poza tym czy nagrywacie instrumenty osobno czy cały zespół gra w jednym take'u? W przeciwieństwie do jakiś dziewięćdziesięciu dziewięciu procent zespołów, które tygodniami grają do klikacza, a potem nagrywają osobno każdą partię i każdy instrument, my gramy jako zespół. Razem. Jeżeli to możliwe to w tym samym pomieszczeniu. Teraz zespoły nie przypominają zespołów… tylko raczej drużyny futbolowe. Mają stałą nazwę, może i nawet stałego kapitana… ale za kilka miesięcy zmienią swego wysuniętego napastnika na innego. Może nie za kilka miesięcy, a za kilka tygodni, albo nawet dni. Nigdy nie wiesz kto jest w zespole. My za to jesteśmy prawdziwym zespołem. Ta sama trójka gości, już od dwudziestu ośmiu lat. To samo w sobie jest gwarantem, że na naszych albumach jest sto procent Raven. Nie używamy metronomu. To dobre do techno, a my nie gramy techno. Wszystko robimy jako zespół, dlatego brzmimy jak żywy zespół. Tego się nie pobije! Czasem to, co słyszycie na albumie to było nasze pierwsze podejście do nagrania jakiegoś utworu. Czasem musimy coś pozmieniać w ustawieniu sprzętu. Na przykład wstawić wzmacniacze do kabiny, która służy do nagrywania perkusji, bo lepiej to według nas po-

RAVEN

5


tem brzmi. Jednak charakter brzmienia jest nadal utrzymany. Podobnie jest z wokalem? No, ja śpiewam wszystkie swoje partie, nie wstawiamy żadnych zapętleń! Nie ma tutaj żadnego "przeklejmy refren kilka razy, aż do końca utworu", jak to się robi w ProTools. Naturalnie, używamy w studiu programów do nagrywania i obróbki dźwięku jak ProTools, ale nie pozwalamy by to te programy używały nas. Te całe metronomy, triggery, sample, autotune'y - to nie jest metal. To jest jakaś Miley jej mać Cyrus! Album zamyka bonusowy track "Malice in Geordieland". Cóż, co mógłbyś nam powiedzieć

certów w Europie w kwietniu - w Finlandii, Belgii, Niemczech i Holandii. Czy jest to już kompletna rozpiska czy też planujecie jakieś dalsze podboje? Och, to jest tylko sam zalążek trasy. W lipcu uderzamy na Japonię. Następnie mamy odwiedzić Australię i Nową Zelandię. Potem przyjdzie czas na pełną trasę po Stanach i po Europie. Jakiej muzyki słuchasz będąc w trasie? Praktycznie każdej. Od The Mentors do Tori Amos. Od MC5 do Yes. Od Franka Sinatry do Tito Puente. Joe jest w gruncie rzeczy muzykologiem i ciągle wynajduje jakieś undergroundowe, mało znane kapele, które potem obczajam. Muzyka w trasie musi być różna. Czasem chcemy rozFoto: SPV

Ta, zamknęliśmy go na chwilę w kabinie toaletowej, tuż przed tym jak miał wyjść na scenę na bis! Często zdarza się wam, że tak powiem, płatać figle innym kapelom? Zawsze staramy się dobrze bawić ostatniego wieczoru trasy. Owinęliśmy Girlschool papierem toaletowym podczas ich występu… Z Running Wild było tak, że Joe założył zapasową kurtkę Rolfa, wziął gitarę i udawał, że gra obok niego na scenie. Można było dostać oczopląsu! Pomimo tego, że Raven jest zespołem bry tyjskim z nurtu NWOBHM, to już od jakiegoś czasu, bo od połowy lat osiemdziesiątych, wszyscy mieszkacie w USA. Jak to się stało. Można powiedzieć, że głodowaliśmy w UK. Skorzystaliśmy z nadarzającej się sposobności, by zagrać w Stanach w 1984 roku. Przyjechaliśmy do USA z zamiarem koncertowania tak długo, aż uda nam się uzyskać korzystny kontrakt płytowy. I to się nam udało! Wróciliśmy następnie do domu na Święta… a potem znowu wróciliśmy do Stanów na resztę roku. Nim się obejrzeliśmy, to Stany Zjednoczone okazały się naszym stałym miejscem zamieszkania. Po prostu tak wyszło. Joe oczywiście jest rodowitym Amerykaninem, urodził się w Virginii, niedaleko Washington DC, ale dorastając uwielbiał brytyjski metal… Skład Raven jest niezmieniony od 1988 roku. Jak wam się udało znosić siebie nawzajem przez tak długi okres? To proste. Ja mieszkam w Virginii, Mark na Florydzie, a Joe w Massachusetts! Nie no, dogadujemy się znakomicie, znamy swoje słabości i dziwactwa… to trochę jak małżeństwo. Albo może raczej - braterstwo broni.

o tym dość interesującym utworze? (Śmiech) Ten utwór to był nieziemski ubaw. Kompozycja jest ułożona z riffów Joego, które trochę przyspieszyliśmy. Graliśmy ją na próbie i śpiewałem jakiś nonsens z naszym akcentem Geordie. Joe w pewnym momencie krzyknął bym całość zaśpiewał właśnie w taki sposób. Tekst wymyśliłem niemal na poczekaniu. Jest o naszej młodości. O tym jak szliśmy do centrum, do śródmieścia Newcastle, jak wpadaliśmy do barów rockowych, takich jak Mayfair, którego już od dawna nie ma, by gonić dziewczyny i takie tam inne szaleństwa odstawiać. Wiesz, nigdy nie spotkałem się wcześniej z ter minem "Geordieland", więc postanowiłem wpisać go w Google, by się dowiedzieć mniej więcej o co chodzi. Jedną z pierwszych rzeczy jaka mi wyskoczyła był show telewizyjny "Ekipa z Newcastle" czyli "Geordie Shore", brytyjska wersja niesławnego "Jersey Shore". Tak z czystej ciekawości… widziałeś to kiedykolwiek? Jak wrażenia? Paskudztwo! W swojej historii graliście z wieloma znanymi zespołami. Jednak czy jest jakiś młody zespół, który jakoś niedawno przykuł waszą uwagę? No, kilka takich było. Night Demon… Cauldron… Bat… cała ta scena młodych kapel zainspirowanych NWOBHM jest świetna i kopie dupę! To także na nas wpływa bardzo inspirująco. Zaczęliście w marcu trasę po Ameryce Południowej. Macie również zabookowane parę kon-

6

RAVEN

walić autobus od środka, a czasem mamy ochotę zrelaksować się ze słuchawkami na uszach, tak to bywa. Czy jest jakieś miejsce, w którym jeszcze nie graliście, a które chcecie jeszcze odwiedzić? Jest ich tak wiele. Ledwo liznęliśmy Skandynawię i wschodnią część Europy. Czechy, Rumunia, Słowacja, Polska, Rosja, Ukraina, Australia, Nowa Zelandia… No i Azja, która się coraz bardziej otwiera na metal. Jest tyle miejsc, w których chcemy zagrać! W styczniu 2014 Raven grał na rejsie 70000 Tons of Metal. Jak wam się podobała ta impreza? Bardzo miło spędziliśmy tam czas. Graliśmy już wcześniej na 70000 Tons, więc wiedzieliśmy mniej więcej czego się spodziewać. Dzięki temu było nam łatwiej ze wszystkim. Tym razem dostaliśmy też lepszy czas występu. Mogliśmy się spotkać ze starymi znajomymi, na przykład z Blitzem z Overkilla, a także zawrzeć nowe znajomości, tak jak to zrobił Mark z gośćmi z Dark Angel. No i poimprezować razem z fanami! Pod koniec rejsu trafiliśmy na złą pogodę i prawie wszyscy cierpieliśmy na chorobę morską o większym czy też mniejszym natężeniu. Przypominało to trochę trasę jaką odbyliśmy dawno temu, gdy Raven był jeszcze młody, z Wielkiej Brytanii do Holandii. Wszyscy byliśmy wtedy równie chorzy! Słyszałem o dowcipie jaki wycięliście Larsowi Ulrichowi podczas trasy Kill'em All For One Tour.

Czy miewałeś czasem myśli o skończeniu kariery i przejściu na zasłużoną emeryturę? Ha! My się dopiero rozkręcamy… na żywo gramy lepiej niż kiedykolwiek wcześniej… nie tylko gramy lepiej, ale też śpiewamy lepiej. Lepiej też nam wychodzi tworzenie nowych utworów. Dlaczego mamy z tym kończyć, skoro się tak dobrze przy tym bawimy! Jakie więc są wasze plany na przyszłość jak już skończy się aktualna trasa koncertowa pro mująca nowy krążek? No tak, mamy zaplanowane te trasy o których już wspomniałem… nagraliśmy kilka klipów video do nowych utworów, niedługo powinny zostać należycie obrobione. Potem zapewne zajmiemy się tworzeniem kolejnego albumu. Póki co jednak twardo weszliśmy w tryb ExtermiNacji! To już wszystkie pytania jakie mieliśmy do was. Wielkie dzięki za poświęcony nam czas i chęć! Również wielkie dzięki - dla ciebie i dla naszych wspierających fanów! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Demagogia szalonego metalowca Każda kolejna płyta bogów epickiego metalu z Wichita jest ogromnym wydarzeniem na scenie. Każdy z nich ma swoją własną tożsamość i indywidualny sznyt. Tak jest również w przypadku "The Blessed Curse". Nowy, podwójny album Manilla Road jest powrotem do bardziej progresywnej i rozbudowanej formy będąc przeciwieństwem zwartego i bardzo heavy metalowego "Mysterium". Nie ulega wątpliwości, że Mark Shelton stwtorzył kolejne wielkie dzieło co już chyba nikogo specjalnie dziwi. Niestety z przyczyn technicznych nie miałem możliwości dokładniejszego osłuchania się z tym materiałem w czasie pracy nad wywiadem, stąd trochę mało pytań dotyczących stricte zawartości muzycznej. Na szczęcie Mark opowiada ciekawie i bardzo wyczerpująco nie tylko o Manilla Road, ale rów-nież o nowych krążkach Hellwell i jego solowego projektu Obsidian Dreams, więc myślę, że będziecie mieli co czytać. Zapraszam was zatem do lektury. Przed wami Jego Wysokość, Mark "The Shark" Shelton. HMP: Witam. Jak samopoczucie przed premierą "The Blessing Curse"? W pełni zadowolony ze swojego nowego dzieła? Mark "The Shark" Shelton: Dzięki, że pytasz, czuję się dobrze. Ostatnie dwa lata były dla nas wszystkich dość ciężkie, ze względu na to, że tak wiele koncertowaliśmy. Moje stare kości nie są do tego przyzwyczajone, (śmiech). Jeżeli chodzi o "The Blessed Curse", tak, jestem bardzo zadowolony z pracy mojej i zespołu nad tym projektem. Myślę, że to naprawdę najlepsze dzieło, jakiego dokonałem w studiu. Jestem bardzo dumny z tego albumu od początku do końca. Uwielbiam jej okładkę, opakowanie, wykonanie i myślę, że to najlepsza produkcja jaką dotąd stworzyłem.

Ogromnie się staraliśmy, żeby udoskonalić produkcję w naszym studiu i mam nadzieję, że również nam się to udało. Zawsze zdarzają się jednak wzloty i upadki, ale jestem pewny, że nadal będziemy się starać w przyszłości osiągać wyższe cele i nie będę zaskoczony, jeżeli będzie się to wiązało z pracą w lepszym studio i doświadczonymi inżynierami. Próbowaliśmy tego przy "Mysterium" i "Out Of Abyss",

Płytę dane mi było przesłuchać jak na razie tylko raz i do tego ze szczęką na podłodze, a w takich warunkach ciężko skupić się na szczegółach (śmiech). Jednak "The Blessed Curse" jest moim zdaniem bardziej zróżnicowana i epicka w porównaniu ze zwartą heavy metalową "Mysterium". Czy możesz potwierdzić moje pierwsze wrażenie? Oczywiście, myślę, że masz rację. Dziękuję również za miłe słowa. "Mysterium" można określić jako nasz pierwszy raz w tym składzie. Teraz o wiele bardziej się do siebie przyzwyczailiśmy, bo pracowaliśmy razem na koncertach i w studiu. Dodatkowo, muszę powiedzieć, że jestem naprawdę zafascynowany tematyką na "The Blessed Curse" i wierzę, że zmusiła mnie ona do większego skupienia się nad kształtowaniem muzyki pod teksty i tematy. To, co przekazują utwory jest dla mnie epickie, więc muzyka również musiała odzwierciedlać te uczucia. Teraz mam nadzieję, że uda mi się to pobić na kolejnym albumie, (śmiech). Przede wszystkim jest dużo więcej spokojnych, nastrojowych czy też akustycznych partii, a nawet całych utworów czego trudno było znaleźć na poprzedniczce... Na "Mysterium" mieliśmy całkowicie akustyczne "The Fountain" i chyba zdobyło wiele uwagi. Daliśmy w Niemczech akustyczny koncert jakiś czas te-

Jak duże oczekiwania wiążesz z tym materiałem? Potencjał ma ogromny. Miło, że to mówisz. Od momentu, kiedy album zaczął nabierać kształtów, wierzyłem że pracowaliśmy tutaj nad czymś naprawdę szczególnym. Jasne, mam nadzieję, że dobrze mówisz i że słuchacze też to w pewien sposób widzą i słyszą. Osobiście uważam, że to dzieło powinno być stawiane w książkach o historii Manilla Road jako rywal naszych najpopularniejszych wydawnictw. Mam nadzieję, że "The Blessed Curse" uchroni nas od klątwy uwięzienia w zapomnieniu, która wisiała nad nami przez całą karierę. W tej chwili mam bardzo dobre przeczucie co do jej możliwości.

Jaki był wpływ pozostałych muzyków na ostate czny kształt tej muzyki? Brałeś pod uwagę ich pomysły i sugestie? Pewnie. Jeżeli ktoś z nich ma coś do zaoferowania w kwestii kompozycji albo aranżacji, zawsze słucham ich bardzo uważnie zanim im powiem, że ich pomysły są do dupy… (śmiech). Nie, słucham ich, ale w wielu przypadkach pewny, że i tak zrobię to, co będę cholera chciał. Bryan i Dr. Doom - Derek Brubaker, drugi inżynier w naszym studiu - są zwykle najbardziej krytyczni w stosunku do mnie. Pomagają mi trzymać się lepszej strony moich pomysłów. Czasami sami rzucają swoimi naprawdę fajnymi pomysłami i dotyczy to wszystkich członków zespołu. Udało się wykonać plan w stu procentach czy też są jakieś detale, które nie do końca udało się zrealizować? A może nie miałeś żadnego planu? Przez ostatnich kilka lat nasz plan był bardzo prosty, po prostu chcieliśmy być coraz lepsi w tym co robimy. Jak dotąd chyba jesteśmy na dobrym torze.

Foto: Manilla Road

Kiedy zacząłeś pisać materiał na nowy album? Jak dużo czasy zajęło ci jego skomponowanie? Jest kilka utworów z drugiej płyty, których oryginalne ścieżki pochodzą z 2008 roku i oczywiście pierwsza wersja "All Hallows Eve" była nagrana w 1981 roku. Oprócz tego, nad innymi kawałkami zacząłem pracować dwa lata temu. Prawie zaraz po skończeniu albumu "Mysterium" zacząłem tworzyć znowu. Czas od rozpoczęcia do zakończenia prac był więc bardzo długi. Można powiedzieć, że siedzieliśmy nad tym dwa lata. Jeżeli chodzi o samo pisanie utworów i dokończenie nagrań, komponowanie muzyki i teksty zajęły nam około półtora roku. Mogłem zrobić to szybciej, ale sporo koncertowaliśmy przez ostatnie dwa lata, a ja nie tworzę, kiedy jestem w trasie. Robię to jedynie w studiu.

ale nadal większość ludzi uważa, że produ-kcja nie była aż tak dobra. Zgodziłbym się co do "Mysterium", które nagrywaliśmy w studiu All Greens w Memphis, ale "Out of Abyss" według mnie brzmiało całkiem dobrze. Ten album był miksowany przez Steve'a Fontano w Prarie Sun Studios w Kalifornii. "Mysterium" było miksowane w studiu Cornerstone i ono też brzmiało dość dobrze, ale gość miksujący "The Blessed Curse" według mnie dokonał prawdziwego wyczynu. Czuję, że naprawdę zaczynamy udoskonalać proces tworzenia do czegoś bardziej naukowego. Wydawnictwo będzie dwupłytowe. Skąd taki pomysł? Zaczęliśmy z pomysłem nagrania bonus CD z dwoma lub trzema dodatkowymi rzeczami. Rozrosło się to do idei, że jeżeli chcemy zrobić drugą płytę, to równie dobrze możemy wydać album dwupłytowy. Szczególnie dlatego, że Manilla Road nigdy nie wypuściło podwójnego albumu, wydawało się, że właśnie to musimy zrobić. Zyskaliśmy dużo więcej miejsca, żeby zaprezentować wiele aspektów zespołu i nasze umiejętności kompozytorskie.

mu, który naprawdę dobrze nam wyszedł. W tym czasie zacząłem się bawić pomysłem wplecenia trochę bardziej akustycznego podejścia do kolejnego albumu, akurat w tamtym czasie zacząłem pracę na "The Blessed Curse". Akustyczne kawałki były z Manilla Road od pierwszego albumu, "Centurion War Games", a wiele z naszych początkowych materiałów, które sa popularne, opierają się na naprawdę przestrzennych i klimatycznych partiach, co można określić jako akustyczną stronę zespołu. Koncepcje tego albumu pojawiły się jeszcze przed muzyką czy tekstami. Prawie zawsze zaczynam tworzenie od muzyki, później przechodzę do tekstów. Tak było też przy "The Blessed Curse", ale przed rozpoczęciem tworzenia jakiejkolwiek piosenki musiałem najpierw zrozumieć, że ma to być koncept album, a a dwie koncepcje powstały w całości jeszcze przed rozpoczęciem prac. Możne więc powiedzieć, że materiał powstał z idei tych konceptów. "Mysterium" było raczej zbiorem utworów, w których często przewijały się luźne koncepcje. Myślę, że "Mysterium" pozwoliło nam poznać się w zespole lepiej pod względem muzycznym i teraz naprawdę znamy nasze możliwo-

MANILLA ROAD

7


ści i po prostu próbujemy wykrzesać z siebie najlepsza muzykę, jaką na ten moment możemy. To niesamowite móc grać z naprawdę dobrymi muzykami, jak moi koledzy z Manilla Road. Album jest niesamowity jako całość, ale sam utwór tytułowy to coś nieprawdopodobnego. Jak dla mnie wasz nowy klasyk. Podejrzewam, że wejdzie na stałe do koncertowego setu? Też tak myślę. Mamy około osiem piosenek z tego albumu, które prawdopodobnie trafią do setlisty na nadchodzącą trasę, które zagramy, a "The Blessed Curse" jest jedną z nich. Jakie nowe numery również będziecie grać na sce nie? W większości kawałki z pierwszej płyty. Prawdopodobnie zagramy wszystko oprócz "Tomes of Clay" i "The Muses Kiss". Potrzebowałbym jeszcze jednego gitarzysty, żeby zagrać je dobrze na scenie. Jeżeli te kawałki staną się niezbędne dla naszych koncertów, będę musiał zaangażować Gianluca Silvi'ego, albo mojego syna, żeby zagrali partie drugiej gitary. Chociaż to może nie jest zły pomysł. Brzmienie też jest odrobinę surowsze, ale możliwe, że się mylę, bo materiał słuchałem na razie tylko przez soundcloud. Jak ty odnosisz się do tej kwestii? To najlepszy miks i produkcja jaką mogę wycisnąć z mojego studia z moimi starymi uszami, (śmiech). Wiem, że wielu ludzi narzekało na naszą produkcję w przeszłości, ale wiesz, według mnie większość z

metalowi, którego miałem przyjemność poznać osobiście. Wiem, że też się poznaliście już jakiś czas temu. Ciekawi mnie z czyjej strony wyszła propozycja współpracy? Daliście mu wolną rękę czy też po prostu zrealizował wasz pomysł? Właściwie to z obu stron. Ja od początku miałem pomysł ręki z czaszką, wystającą nad ziemię. Jakby pozwoliłem Paolo działać z resztą. Wysłałem mu teksty i muzykę, zanim zaczął swoją pracę usiedliśmy i rozmawialiśmy przez parę godzin o całości we Włoszech, w Mediolanie. Było więc wiele rozmów bezpośrednich i maili. Gdybym wysłał mu zdjęcie jakiegoś sumeryjskiego gówna, on odesłałby mi zdjęcie siebie, stojącego przy sztaludze z wszystkimi tymi obrazkami, które mu wysłałem na wszystkich ścianach. Wykonał wiele wspaniałych obrazów, niektóre są dobrymi grafikami, więc powiedziałem mu będąc w Mediolanie, że będzie musiał powstrzymać się od umieszczania penisów na obrazie, (śmiech). Ruszył z całością po tym jak wszystko przegadaliśmy i człowieku, zanim się spostrzegłem, wysłał mi całość, wow. Po prostu zwaliło mnie z nóg. To niesamowite dzieło i doskonale pasuje do koncepcji albumu. Uwielbiam tą okładkę, a Paolo i jego sztuka jest fantastyczna. Nie ma tu żadnego gównianego photoshopa, tylko obraz olejny na płótnie. "The Blessed Curse" jest albumem koncepcyjnym? Jaką historię chciałeś opowiedzieć w tekstach? Skąd wziąłeś pomysł i inspirację? W obrębie albumu mamy dwa koncepty. Pierwszy to błogosławieństwo posiadania talentu do tworzenia

spokojniejszy przede wszystkim akustyczny mate riał. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tych utworów? Kilka z nich było już opublikowanych wcześniej, ale nie taki np. "All Hallows Eve". Co to za numer? Czemu nie nagraliście go wcześniej? Jest jeden utwór, w którym nie ma gitary elektrycznej, nazywa się "Reach" i jest osobistym oświadczeniem na temat co powinniśmy robić ze sobą i z naszymi technologiami. Reszta to kawałki w większości akustyczne, ale są też elektryczne solówki tu i tam, a "All Hallows Eve" w obu wersjach jest naprawdę ciężka według mnie. Druga płyta jest z pewnością łagodniejsza od pierwszej. "All Hallows Eve" napisaliśmy już w 1981 roku i nagraliśmy całą oprócz ostatnich kilku minut na próbnej kasecie. Kaseta skończyła się zanim skończyliśmy piosenkę. Naprawdę nam się podobała, ale z jakiegoś powodu przestaliśmy ją grać na żywo, a kaseta skończyła w jakimś pudle. Znalazłem ją, a kiedy usłyszałem co na niej jest, pomyślałem, "O cholera! To "All Hallows Eve"". Była jak jakaś perła, która wymknęła mi się przez palce i nie pamiętałem jak brzmiała. Znalezienie tej kasety zmieniło wszystko. Zdecydowaliśmy się nagrać nową wersję utworu, z zakończeniem i z naszym pierwszym perkusistą, Rickiem Fisherem. Mój syn miał swój nagraniowy debiut na tym kawałku. Jest to więc dla mnie szczególny numer i bardzo się cieszę, że znaleźliśmy kasetę. Stara wersja próbna również znajduje się na płycie. Płyta wyjdzie nakładem Golden Core/ZYX music. Czemu wybraliście akurat ich? Możesz zdradzić na ile krążków podpisaliście kontrakt? Z Golden Core/ZYX Music współpracowaliśmy już przy "Mysterium" i jak dotąd traktują nas bardzo dobrze. To dobrze działająca firma z ciężko pracującymi ludźmi przy sterze, traktują nas sprawiedliwie. Mają też dobrą dystrybucję, a to wielki plus. Chcą pracować z podziemiem, z nimi sprzyja nam szczęście. Manilla Road podpisało kontrakt z Golden Core na wydanie całego katalogu Manilla Road, a to się już zaczęło z "Crystal Logic" i "Metal/ Invasion". Następne będzie chyba "Open The Gates". Wydaje się, że są dla nas jak następny szczebel drabiny, w ogóle nie próbują sterować kierunkiem muzycznym, w jakim zmierza zespół, tak więc według mnie są w porządku. Nie zobligowaliśmy się do wydania z nimi żadnego albumu po "The Blessed Curse", chociaż robię teraz solowy projekt o nazwie Obsidian Dreams, który zostanie wydany przez ZYX pod koniec roku. Podpisaliśmy już nawet umowę. Album ukaże się też na podwójnym winylu. Zajmie się tym również Golden Core/ZYX music czy też jakiś inny label? Golden Core wyda zwykłą wersję winyla, ale myślę, że High Roller zajmie się wydaniem specjalnego, kolorowego, podwójnego LP.

Foto: Manilla Road

tego było spowodowane tym, że Manilla Road po prostu nie brzmi jak żaden inny zespół i właśnie dlatego brzmi inaczej od normy. Myślę, że to kwestia indywidualnej opinii, nic więcej. Albo ktoś lubi, albo nie lubi mojego głosu. Niektórzy mówią, że jest świetny, a inni że brzmię drażniąco piskliwie. Podoba mi się produkcja tego albumu. Jak zawsze próbowaliśmy nowych rzeczy, jedną z nich było podejście do perkusji z większa uwagą niż na "Mysterium". Nie dublowałem wszystkich gitar, a w cięższych numerach bas i gitara są względem siebie trochę przesunięte, przypominając trochę układ jak na żywo, na scenie. Naprawdę starałem się, żeby to nagranie brzmiało jak najbardziej podobnie do tego, jak brzmimy na żywo. Zawsze jest jednak miejsce na rozwój, a każdy nowy projekt przynosi nowe pomysły i nowe technologie, więc to, że ten proces idzie nam coraz lepiej jest dobrym znakiem, że w obozie Manilla wszystko jest w porządku. Znakomitą okładkę do "The Blessed Curse" stworzył Paolo Girardi, człowiek fanatycznie oddany

8

MANILLA ROAD

sztuki, a jednocześnie bycie niewolnikiem tej formy sztuki. Drugi jest dużo bardziej filozoficznym konceptem mojego autorstwa, dotyczącym początków cywilizacji i tego, jakie zastosowanie ma dla nas dzisiaj nasza historia i religia. To pewnego rodzaju głębia i raczej coś, z czego zespół nie jest znany… wiesz… Tym razem nie ma mieczy, czarów, albo horroru. Można powiedzieć, ze tym razem postawiliśmy na rzeczywistość. Bardzo prawdopodobne, że to po prostu demagogia jakiegoś szalonego metalowca. Natchnienia do pisania takich rzeczy dostaję paląc trawkę. (śmiech). Płyta ukaże się w piątek trzynastego. Czy był to celowy zamysł, żeby jeszcze dodać pewnego smaczku (śmiech)? Celowe jak cholera. Dali mi szansę, żebym wybrał datę wydania. Znacie mnie, zawsze będę się starał i powiążę coś takiego w jakiś mistyczny sposób. To moja praca. Oprócz "The Blessed Curse" będzie też drugie CD zatytułowane "After the Muse". Zawiera ono

Przed chwilą wspomniałeś o swoim akustycznym projekcie Obsidian Dreams. Czy będzie on właśnie w klimacie utworów z "After the Muse"? Będą Cię wspierać inni muzycy? Kiedy można się spodziewać płytki? Albumu możecie się spodziewać jakoś w tym roku. Prawdopodobnie latem, albo później. Utwory przypominają akustyczny materiał Manilla Road, ale jednocześnie są zupełnie inne. Może jest trochę bardziej przystępny. Niektóre kawałki to po prostu ja i gitara, i mój głos, a inne są bardziej zespołowe. Jedna rzecz, która nigdy nie pojawia się przez całość, to gitara elektryczna. W projekcie brało udział kilku innych muzyków. Andrew Coss z Circus Maximus gra na basie, mam też trzech różnych perkusistów. Bębny słychać w około połowie utworów. Ja gram na pianinie, syntezatorze i oczywiście śpiewam. Wszystkie numery napisałem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, albo dalej. Czułem, że są zbyt osobiste o nie pasowały do materiału Manilla Road. To bardziej mój własny materiał. Podobno też tworzysz numery na drugi Hellwell. Czy będą utrzymane w klimacie znanym z "Beyond the Boundaries of Sin"? W dużym stopniu, tak. Prawdę mówiąc kończymy właśnie tworzenie ostatniego utworu. Spodziewam się, że Thumper podłoży swoją ścieżkę perkusyjną wkrótce po tym, jak Manilla Road wróci z festiwalu


Up The Hammers w Atenach, w Grecji. Staramy się skończyć projekt i wydać go pod koniec tego roku. Tematyka jest nadal dość mroczna i makabryczna, mamy nadal ten sam skład, ze mną, E.C. i Thumperem. Przy lepszym stylu produkcji, jakiego nauczyliśmy się od czasu nagrania "Beyond the Boundaries of Sin", spodziewam się, ze ten album będzie brzmiał znacznie lepiej od pierwszego. Mam nadzieję, ze muzyka będzie równie dobra co na pierwszym. Nadal kocham każdą piosenkę z tamtego albumu. Ostatni rok był dla was bardzo dobry w kwestii koncertów. Byliście choćby po raz pierwszy w Ameryce Pd. Jak wrażenia? O tak, ostatnie dwa lata były dla nas niesamowite. Graliśmy na naprawdę wielkich festiwalach, jak Sweden Rock, Hellfest, Metal Days, Maryland Death Fest. I jeszcze podróżowanie do miejsc, w których jeszcze nigdy nie byliśmy też było fantastyczne. Malta, Cypr i Ameryka Południowa, człowieku, to było coś jak spełnienie marzeń. Jestem pod całkowitym wrażeniem podejścia do metalu w Ameryce Południowej. Jest naprawdę solidne, a fani są niesamowici. Wszędzie gdzie byliśmy w ciągu ostatnich kilku lat było naprawdę fajnie, a przebywanie z tamtejszymi ludźmi było cool. Uwielbiam to.

przy których kulałem się po podłodze ze śmiechu, ale w większości czuję się zaszczycony, że ktokolwiek jest pod takim wrażeniem mojej muzyki, że chce ją sam zagrać. To prawdopodobnie najlepsza pochwała, jaką ktoś może dać muzykowi. Jest kilka zespołów, które wykonały wspaniałe wersje naszych kawałków. Album "The Riddle Masters" został nagrany przez jakieś osiemnaście grup z całego świata, które grają piosenki Manilla Road. Coraz częściej wiele zespołów wykonuje nasze utwory na swoich płytach, tak jak Axecuter wykorzystał "Heavy Metal to the World", a Visigoth na najnowszym albumie zamieścił "Necropolis". To co najmniej bardzo pochlebne. Myślę, że "Street Jammer" w wersji Slough Feg jest znacznie lepsze niż wersja Manilla Ro-

przychodzi ci tworzenie muzyki? Piszesz cały czas czy też miewasz okresy twórczego zastoju? Chyba nigdy nie zdarzają mi się blokady twórcze. Zawsze mam coś do powiedzenia i zawsze po mojej głowie biegają jakieś pomysły. Powiedziałbym więc chyba, że dzisiaj przychodzi mi to łatwo. Po prostu niektóre idee są znacznie lepsze od innych. Pisze przez większość czasu. Jedyne momenty, kiedy nie tworzę są wtedy, kiedy decyduję się zrobić sobie przerwę, żebym mógł poczuć, że prowadzę jakieś życie. Tak na koniec, czego życzyć tobie oraz Manilla Road w 2015 roku? Jakie cele stawiasz przed sobą i zespołem? W tej chwili, najbardziej życzyłbym sobie, żeby

Foto: Richard Catley

Możecie zdradzić jak pod tym względem będzie się prezentował rok obecny? Macie już zaklepane jakieś gigi? Właściwie to nie, jeszcze nic nie wiem na pewno. Od kiedy zjechaliśmy z szałowego dwuletniego tournée, poświęcam trochę czasu na dokończenie nowego albumu Hellwell i doszlifowuję mój solowy projekt, Obsidian Dreams. Jestem pewny, że nasz management złapało kilka srok za ogon, jeżeli chodzi o trasę, ale obecnie ja nie zajmuję się zbytnio tą stroną biznesu. Za jakiś tydzień pojawimy się na festiwalu Up The Hammers i jestem pewny, że będzie zajebiście. Właśnie jakieś dwa tygodnie temu skończyliśmy show w naszym rodzinnym mieście, Wichita, w Kansas, z Randym Foxe. Myślę, że w tym roku będziemy znowu jeździć po Stanach i jestem pewny, że wkrótce wrócimy do Europy. Jednak w tej chwili nie mogę niczego oficjalnie ogłosić, oprócz tego, że pracuję w studio. Kontaktował się z wami ktoś z Polski? Jest jakakolwiek szansa, że do nas dotrzecie? Bardzo chcielibyśmy zagrać w Polsce, ale po prostu nigdy nie znaleźliśmy odpowiedniego promotora, dzięki któremu moglibyśmy tego dokonać. Jeżeli tylko pojawi się taka możliwość, z miłą chęcią przyjechałbym i zagrał u was. Jaki jest wasz status w rodzinnym mieście Wichita? Jesteście lokalną legendą? Sporo ludzi przy chodzi na wasze gigi? Sporo u was metalowców? Scena metalowa nie jest tutaj zbyt duża. To bardziej społeczność muzyki country, ale jest też spore grono metalowców, dzięki czemu czujesz, że warto tu grać. Jeżeli chodzi o nasz status w Wichita, powiedziałbym, że jesteśmy pewnego rodzaju lokalną legendą. Niektórzy ludzie panikują czasami, kiedy wpadną na mnie w sklepie spożywczym. Zawsze wyprzedajemy i wyprzedawaliśmy w całości nasze koncerty w Wichita. Na bonusowym CD dodanym do reedycji "Crystal Logic" znalazł się cover grany przez były zespół Neudi'ego Viron. Czy był to taki trochę ukłon w jego kierunku? Można tak powiedzieć. W pewien sposób pokazano wpływ jaki Manilla Road miało na Neudi'ego i że był oczywistym wyborem, jeżeli chodzi o perkusistę Manilla Road. Mówiliśmy o tym. W ubiegłym roku pojawiła się też reedycja "Mystification". Planujecie reedycje kolejnych albumów? Jeśli tak to jakich? Ja słyszałem coś na temat "Open the Gates i "The Deluge"... Yep, wszystkie zostaną wydane przez Golden Core/ ZYX Music. Cały katalog. Mnóstwo zespołów skowerowało wasze utwory. Czy była jakaś wersja, która szczególnie przy padła wam do gustu, lub też wręcz przeciwnie wywołała uśmiech lub totalną załamkę? I tak, i tak przyjacielu, (śmiech). Słyszałem kilka,

ad. (śmiech). Często dostajesz od fanów płyty ich zespołów? Masz czas, żeby ich słuchać? Są jakieś grupy, które wywarły na tobie pozytywne wrażenie i w których dostrzegasz duży potencjał? Tak, cały czas dostaję jakąś muzykę i staram sie wszystko przesłuchać. Po prostu nie wiesz kiedy znajdziesz następne Candlemass. Jest wśród nich wiele naprawdę świetnych zespołów metalowych i byłem zaskoczony, że tak wiele z nich okazuje się być epickimi zespołami metalowymi, kiedy jesteśmy w trasie. Warto przyjrzeć się Battle Ram z Włoch. Ci goście mogą zabić ze swoim składem. Jest parę zespołów z Włoch, Cypru i Grecji. O cholera! Zacząłem wymieniać nazwy państw i teraz, jeżeli nie wymienię wszystkich będę się czuł jak dupek, (śmiech). Jest naprawdę wiele zespołów, którym warto się przyjrzeć. Na przykład grupa ze Słowenii o nazwie Mist złożona z samych dziewczyn. Wydały nowy singiel z dwoma utworami, które rozwaliły mnie wymiatającymi doomowymi riffami.

"The Blessed Curse" dotarło do każdego z metalowej publiczności i żeby każdy jej wysłuchał. Mam nadzieję, że każdy wyciągnie coś z zawartej w nim idei. Oprócz tego chcę być zajebiście bogaty, (śmiech). Mam nadzieję, że te życzenia się spełnią. Serdeczne dzięki za rozmowę i jeszcze raz gratulacje za kolejny wybitny album. Up the Hammers! Dziękuję wam bardzo za wywiad. Chciałbym podziękować również wszystkim naszym fanom, starym i nowym, za ich nieustające oddanie. To dzięki wam mam szansę żyć moimi marzeniami. Dziękuję za to, że pokładacie w nas swoją muzyczną wiarę. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Jeszcze jedno pytanie, które mnie niezwykle interesuje. Napisałeś zagrałeś i zaśpiewałeś utwór 'Wanderer" będący swego rodzaju intrem do płyty "Age of Chaos" Greków z Battleroar. Stworzyłeś go specjalnie na to wydawnictwo? Numer jest po prostu genialny dlatego zastanawiam się czy nie chciałeś użyć go w swoim zespole? Chociaż do tej płyty Battleroar również pasuje idealnie (śmiech). Napisałem jedynie melodię i tekst. BattleRoar stworzyli muzykę, więc był napisany specjalnie na album BattleRoar. Napisałeś ogromną ilość genialnych utworów i na pewno jeszcze wiele napiszesz. Z dużą łatwością

MANILLA ROAD

9


bkich kawałków na czele z "Long Haired Punks". Pewnie doszły już do ciebie słuchy jak nagrywaliśmy "Rise". Tłum który tam krzyczy to fani na festiwalu w Kandzie. Było tam kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Daliśmy im mikrofon i uwieczniliśmy to. Crornos miał zawsze dobre skojarzenia z Kanadą stąd wybór akurat tego kraju i wyróżnienie Kanadyjskich Legionów.

Z najgłębszych czeluści Nie spodziewałem się że po "Fallen Angels", który mocno nawiązywał do dawnych czasów Venom będzie w stanie nagrać album jeszcze lepszy, bardziej diabelski, charyzmatyczny, potężny, korzenny. "From The Very Depths" już samym tytułem stawiał sobie poprzeczkę - wszak tym hasłem rozpoczynały się niegdyś koncerty pionierów wszystkiego co w metalu ekstremalne. Na krótką rozmowę udało się namówić perkusistę Dantego. Zły brzydal Cronos zaszył się gdzieś bowiem w angielskiej głuszy. HMP: Witaj Dante. Pamiętasz wasz gig w Krakowie? Od tamtego czasu nie miałem okazji z wami po-rozmawiać Dante: Oczywiście. Gig był wysprzedany, a fani byli dzicy. Szkoda tylko, że brzmienie było koszmarne Masz na myśli, że było zbyt głośno, za cicho? Ci, co stali pod sceną musieli dopowiadać sobie utwory z pamięci, wszystkie dźwięki zlały się w jedną masę. Wiesz na scenie wygląda to zupełnie inaczej Najważniejsze, że w ogóle was widziałem. A fani faktycznie byli dzicy, jak nie z tej epoki.

pojawiła by się jakaś raszpla... (Śmiech) Nie można zadowolić każdego... Dość narzekania. Chciałem wam pogratulować nowego albumu. Co się kryje za jego sukcesem? Byliście na coś wkurwieni, sfrustrowani? Nie było żadnej frustracji, po prostu w Venom zawsze tkwił satanizm i wściekłość. Cronos nie zmienił się przez te wszystkie lata. Jesteśmy Venom i nigdy nie będziemy śpiewać utworów o miłości. Układy w grupie są również tak samo dobre jak przy "Fallen Angels". Nawet sposób nagrywania był podobny. Nasze utwory powstają w sali prób, gdzie każdy ma coś do powiedzenia. Nagrywamy to co nam przyjdzie na myśl tak przez półtora do dwóch godzin. Bywało, że przez ten cały czas wychodziło straszne gówno, a innego dnia już

Początek zwrotki w utworze "Grinding Teeth" nie przypomina ci przypadkiem przeboju Rainbow "Kill the King". Taaa... (śmiech). To zbieg okoliczności. Jeśli chodzi o lata 70-te to Cronos lubi raczej inne rzeczy: Rush, Status Quo, Jethro Tull. Całą rodzinę Blackmorea raczej omijał. To na pewno nie zrzynka. Trudno jest dziś być oryginalnym. Jest tyle zespołów, które wpadają w jednym momencie na ten sam pomysł i okazuje się po kilku miesiącach, że już dawno jest ograny powstaje dziś mnóstwo riffów w stylu "Man on the Silver Mountain" Rainbow czy "Number of the Beast". Myślisz, że gdyby nie sportowy tryb życia Cronosa te płyty wyglądałyby inaczej? Bardzo możliwe. On sporo łazi na siłownię, na salę gimnastyczną, trzyma formę, W tej muzie tak trzeba. Gramy szybkie kawałki co wymaga dobrej kondycji. Widziałem facetów, którzy po secie składającym się z szybkich numerów spadali w krzesła. Ja staram się aby do tego nie doszło Gdybym miał porównywać "From the Very Depths" do innych albumów Venom to najbliżej mu do drugiej strony "At War With Satan"... Tak, zgadzam się, ale które elementy masz na myśli? Gęstość brzmienia, surowość... Brzmienie jest rzeczywiście tłustsze i potężniejsze niż na "Fallen Angels". Tak w ogóle to faktycznie ludzie mówią, że dwa poprzednie albumy są bardzo w stylu tego co Venom nagrywał na początku lat 80-tych. Nie jest to oczywiście tak brudne równie ale wściekłe i skrajne. Co sadzisz o stylu gry poprzednich garowych Venom. Weźmy tych o największym stażu - Abaddona i Antona, brata Cronosa. Anton grał w stylu nu-metalowym, jak Slipknot. Abaddon szybciej, chyba za wzór upatrzył sobie Iana Paicea ale bliżej mu było do Philthy Taylora. Gdy pierwszy raz będąc jeszcze dzieckiem usłyszałem "Black Metal" wydało mi się, że facet za garami kompletnie nie trzyma tempa. Płyta oczywiście rozwaliła mnie na kawałki ale to inna historia... Pamiętaj, że oni byli w czasie nagrywania "Welcome to Hell" i "Black Metal" bardzo młodzi. W ogóle nie sprawdzali co grają, nie poprawiali, ot tak po prostu do studia weszli i wyszli. Nikt nie grał wtedy tak ciężko i szybko. To i tak nie ma znaczenia czy Abaddon grał dobrze bo miedzy innymi dzięki niemu wiele kapel w ogóle zaczęło grać tak agresywnie.

Foto: Universal/Spinefarm

Mieliśmy grać też w Warszawie, ale doszły do nas słuchy, że przyczyniła się do tego powódź. Nie tylko. Ludzka pazerność też. Rok temu widziałem was na Brutal Assault w Czechach. Tu brzmie nie było znakomite, ale zawiódł nieco set. Jak dla mnie za dużo medleyów... Pomysł grania medleyów pojawił się w 2009r. zaraz po moim dołączeniu do kapeli, gdy graliśmy próby przed koncertami w Ameryce Południowej. Na próbach wychodziło to znakomicie. Potem czytaliśmy recenzje gigów i we wszystkich były same superlatywy. Mówiąc szczerze jesteś pierwszym, który to krytykuje. Ale przecież na Brutal Assault było ich raptem kilka. To nie jest nawet pomysł z sama idea medleyów ale z czego one się składały. Weźmy ten, który zaczynał się od "Bloodlust". To nie jest tylko jeden waszych lepszych utworów ale jeden z lepszych w całym metalu. Dostałem w młynie pierdolca, aż tu nagle wchodzi zupełnie przeciętny "Black Flame of Satan" z dość przeciętnego "Resurrection." To tak jakbyś dymał sobie Monikę Bellucci i nagle przed twoimi oczami

10

VENOM

po dziesięciu minutach grania powstawały dwa zajebiste utwory. Wszystko było oczywiście nagrywane odsłuchiwane i analizowane. To mogły być całe fragmenty nagrań albo praca tylko na jednym wybranym riffie, z wielu które powstały. Inne kawałki były wykorzystywane jako intra czy refreny. Płyta zbiera fantastyczne recenzje cieszymy się do włożyliśmy w to sporo serca. Zaletą tego CD jest to że zawiera sporo szybkich numerów, jak w waszym najlepszym okresie. Wielu muzyków po 40-tce nie chce grać szybko bo uważa to za "dziecinne" i "niedojrzałe"... Przyczyna nie zawsze leży w podejściu, tylko po prostu w byciu starym. Nie jest to łatwe. Jak jesteś stary to nie możesz nasuwać tak jak miałbyś dwadzieścia lat. Motorhead grają na koncertach dużo wolniej a nie można ich posądzić o to, że udają dojrzałych (śmiech). Są po prostu starzy. Na "From the Very Depths" jest kilka wolniejszych numerów jak "Evil Law" i "Crucified", który jest jak ruszanie sapiącego parowozu. W tym pierwszym eksperymentowaliśmy zaś z tomami, aby utwór brzmiał bardziej plemiennie, by był pełen zła. Album jest zróżnicowany. Faktycznie sporo tu szy-

Myślisz że w 1981 r. była kapela, nieważne punkowa czy metalowa, która grałaby równie agresywnie? Nie było nikogo takiego. Venom łączył w sobie najbardziej brutalne nurty punka i metalu. Gdyby nie Venom to jakby się poturczyła historia metalu? Może thrash narodziłby się dwadzieścia lat później? Kto byłby uznany za prekursorów? Myślę, że Exciter i Discharge... O tak. Znam tych gości z Kanady Dawniej w waszych, tekstach było sporo numerów o zboczeńcach czy w ogóle pornograficznych jak "Voyeur", "Red Light Fever", "Poison", "Teachers Pet", "School Daze". Nie ukrywam, że trochę mi ich brakuje. Jaki jest powód ich zniknięcia? Nie wiem nie pisałem tekstów na ostatnim albumie (śmiech). Słuchaj musimy kończyć. Obiecuję, że jak tylko pojawimy się w Polsce to zagramy "Countess Bathory", skoro brakowało ci go w Czechach. Jakub "Ostry" Ostromęcki



Większość ludzi nie ma dobrego gustu muzycznego Niemiecki Outrage zaczynał swoją przygodę z metalem w 1983 roku i od początku grał w klasycznym germańskim stylu, z którego słynął choćby Sodom. Niestety pomimo naprawdę dużego potencjału nie udało im się choćby zbliżyć do osiągnięć ekipy Onkel Toma i po nagraniu czterech dem w latach 85-87 zespół przestał istnieć. Na szczęście w XXI wieku Outrage powrócił i od 2004 roku z zadziwiającą regularnością wydaje kolejne krążki. Ostatni z nich, siódmy już z kolei "We the Dead", wydany nakładem Metal on Metal Records jest wspaniałym prezentem dla wszystkich fanatyków starej szkoły i takich załóg jak Sodom, Venom czy Celtic Frost. Niezwykla szczera i do szpiku kości metalowa muzyka. Na moje pytania odpowiadał mózg zespołu i główny twórca muzyki, gitarzysta Udo F. "the Bringer of Doom". HMP: Witam. Na początek chciałbym się was zapy tać jak odbieracie dzisiaj "We The Dead"? Jesteście z niego w pełni zadowoleni? Jaki był odzew sceny? Udo F. "the Bringer of Doom": Cześć, Maciej. Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z "We the Dead" i myślę, że odpowiedź fanów była o wiele lepsza niż w przypadku "Go to Hell". Im więcej albumów nagrywasz, tym więcej doświadczenia nabywasz i muszę przyznać, że miałem bardzo dobre przeczucia kiedy zacząłem pisać utwory na ten album.

Każdy utwór zaczyna się od pojedynczej myśli, jednego zdania, które przychodzi mi na myśl. Na ogół pochodzi z książki, którą czytałem, z codziennej sytuacji lub dowolnego doświadczenia z mojego życia. Niczym za pomocą magii, nagle mam pomysł na riff. To jest podstawa. Wtedy zaczynam pisanie utworu. Tak, jestem odpowiedzialny za wszystko, muzykę i teksty. Yannick, perkusista, i Raffa, basista, słuchają mojego pomysłu podczas próby, a następnie zaczynają tworzyć do tego swoje partie.

Przerwy pomiędzy poprzednimi krążkami były dość krótkie. Czemu więc na "We The Dead" Trzeba było czekać aż trzy lata? Problem polegał na tym, że wyrzuciliśmy naszego po-

Wasza muzyka jest dość prosta, ale to nie znaczy, że nudna. To co mi się najbardziej podoba to, to, że potraficie pisać po prostu zajebiste numery. Niektóre zespoły przykrywają swoje braki kompozycyjne celo-

własnego charakteru. Posiadanie własnego charakteru to coś, co zespół musi mieć; to sprawia, że swyróżniają się spośród innych. Tak, oczywiście, są też młode zespoły, które lubię, ale można je policzyć na palcach jednej ręki. Jakie jest wasze zdanie na temat takich zjawisk jak metalcore (tfu!) czy nu metal (tfu!!!), które wyjątkowo mylnie są nazywane metalowymi? Skąd taka popularność tych wynalazków wśród ludzi, a takie zespoły jak chociażby wy od zawsze gracie dla garst ki fanatyków? To nic nowego ani nietypowego, że większość ludzi nie ma dobrego gustu muzycznego - inaczej, patrząc na całokształt, dlaczego pop, house czy hip-hopowe badziewie jest tak popularne? Uważam, że spoglądając na ogólną popularność gatunków muzycznych można dojść do tego wniosku... te wszystkie nowe "gwiazdki", wciąż sprzedające miliony swoich hitów po auto-tune, gdzie jedynym instrumentem często jest jakiś syntezator... Tak, fuj! Tak naprawdę to bycie mniejszością sprawia, że czuję się dobrze, jeśli chodzi o gust muzyczny. Dzieło Jowity będące okładką "We The Dead" jest znakomite i perfekcyjnie oddaje mroczny i diaboliczny klimat płyty. Dokładnie o to wam chodziło? To prawda. Jowita jest bardzo kreatywna i świetnia z niej artystka. Wszyscy bardzo lubimy jej prace. Dokładnie uchwyca to, o czym są nasze albumy. Nagraliście klip do tytułowego kawałka. Gdzie był kręcony? Czyżby w waszej sali prób? Jakie było jego zadanie? Tak, był nagrany w naszej sali prób. Chcieliśmy bardzo proste nagranie dla bardzo prostej piosenki. Nie mieliśmy żadnego zamysłu, po prostu wzięliśmy najlepsze ujęcia i skleiliśmy w całość. Jak było promowane "We The Dead"? Jesteście zadowoleni czy też mogło być z tym lepiej? Metal on Metal Records zajmuje się promowaniem. Robią to najlepiej jak potrafią. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Dużo koncertujecie? Wiem, że wystąpiliście choćby na Malta Doom Festival. Cóż, naprawdę moglibyśmy grać więcej, ale nasze koncerty zawsze są bardzo forsowne. Malta Doom Festival był powalający. Bardzo nam się podobało i był to pierwszy raz kiedy Outrage grało na tej wyspie. Jestem pewien, że zagramy tam kiedyś ponownie.

Foto: Metal On Metal

przedniego basistę i zajęło nam trochę czasu aby znaleźć nowego i potem żeby Raffa pograł trochę z zespołem, nauczył się wszystkich starych piosenek i skoncentrował się na nowych oraz na pracy w studio. Materiał powala mnie swoją szczerością i klimatem prawdziwego pdziemnego metalu. Oh, dzięki za komplement! Cóż, robię co mogę aby pisać i wykonywać moje utwory najlepiej jak tylko się da. Każdy utwór przechodzi twardą selekcję: po napisaniu głównych części utworu, nagrywam go prostym magnetofonem, tylko po to, żeby posłuchać i ocenić jak brzmi dla mnie. Granie i słuchanie to dwie zupełnie różne rzeczy. Potem gram ten utwór Yannickowi, naszemu perkusiście. On tworzy rytm. Potem utwór nagrywany jest ponownie i zostaje odsłuchany. Później Raffa, nasz basista, robi resztę. Kiedy po kilku tygodniach ćwiczenia utworu nadal uważamy, że jest kozacki, wtedy nazywamy go "utworem Outrage". Ostatnią rzeczą, którą robię, jest poprawianie tekstu. I gotowe! W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Czy za całość odpowiadasz ty Udo? Reszta muzyków ma na nią jakiś wpływ?

12

OUTRAGE

wym gmatwaniem i instrumentalnym onanizmem. Wy na całe szczęście stawiacie na bezpośrednie uderzenie. Oh, wielkie dzięki. Staram się sprawić, aby moje utwory żyły... One muszą "żyć" i mieć duszę od samego początku. Kiedy ćwiczymy nowy utwór, od razu czujemy czy to będzie świetny kawałek czy nie. W dalszym ciągu wasze inspiracje można zamknąć w trzech, czterech nazwach: Sodom, Venom, Celtic Frost, Helhammer. Czemu właśnie te zespoły były najlepszymi w historii metalu (śmiech)? Tak, to prawda, tymi zespołami się inspirujemy. Cóż, te zespoły to coś więcej niż tylko zespoły, to metalowe dusze, mają własny charakter, są wyjątkowe. To właśnie w nich kocham. Dla mnie, to bogowie metalu... ale proszę, nie zapominaj o Black Sabbath, Judas Priest i Motörhead, to też bogowie i zawsze nimi będą. Jak byście opisali wyższość starego metalu granego w latach 80-tych nad tym dzisiejszym? Słuchacie jakichś młodych grup? Myślę, że klasyczne zespoły z lat 80-tych są podstawą wszystkiego... młode kapele często naśladują, nie mają

Przejdźmy teraz do waszych początków. Jak w ogóle powstał Outrage? Co było głównym bodźcem do założenia zespołu grającego taką właśnie muzykę? Od tak dawna, jak tylko mogę sięgnąć pamięcią, muzyka mnie fascynowała, zwłaszcza styl, który został potem nazwany "pierwszą falą black metalu". Kiedy zacząłem uczyć się grania na gitarze, szybko zorientowałem się, że to było czymś w rodzaju mojego "przeznaczenia". A kiedy pewnego dnia mój sąsiad (który znał Franka) podszedł do mnie i zapytał czy chciałbym założyć z nim zespół, od razu odpowiedziałem, że tak. Kilka dni później poznałem Franka i to był idealny skład - powstało Outrage. Chcieliśmy zostać częścią sceny i byliśmy przekonani, że uda nam się stworzyć nowe brzmienie. Chcieliśmy stworzyć konkretny gitarowy dźwięk, wyjątkowy dźwięk Outrage. Przeglądając wasze stare zdjęcia zauważyłem, że podobnie ja wiele innych niemieckich zespołów z tamtych czasów nosiliście wąsy. Zawsze mnie zastanawiało skąd się wzięła taka moda wśród niemieckich metalowców (śmiech)? Tak, wygląda to zabawnie... wszyscy mieliśmy wąsy. Myślę, że to tylko taka moda. W latach 85-87 wydaliście w sumie cztery dema po czym zespół się rozpadł. Czemu tak się stało? Po tym jak Frank przeniósł się do Wetzlar w 1988r., przestałem grać na gitarze na bardzo długo. Andy porzucił bębny. Z tego co wiem, do dziś nie wznowił grania. Reini, który miał problem z uszami, również przestał grać. Frank planował zacząć grać w innym zespole, ale w końcu nie udało mu się. Ja tylko pisałem utwory dla innych zespołów, ale czekałem na dzień, w którym Outrage wróci do życia! Zaczynaliście praktycznie w tym samym czasie co choćby Sodom, że tak pozostaniemy w tym samym


muzycznym kotle. Czemu oni stali się zespołem znanym na całym świecie, a wy jesteście znani tylko grupce fanatyków podziemia? Co poszło nie tak? Nie uwierzę, że przyczyną była muzyka. Również nie uważam, żeby było to z powodu muzyki. Rozmawiałem o tym z Frankiem wielokrotnie, ale nigdy nie skontaktowaliśmy się z żadną wytwórnią. Nawet nie staraliśmy się o żadną umowę. To chyba jedyny powód. Jakie wtedy panowały stosunki między zespołami w niemieckim podziemiu? Czytając stare wywiady wiem, że bywało z tym różnie. Jak wy to wspomina cie? Trudne pytanie! Nie wiem, co odpowiedzieć... Znaczy się, było to dawno temu i nie przypominam sobie dokładnie. Lepiej zapytać Franka. Dobra, wróćmy do bardziej teraźniejszych czasów. W 2004 roku doszło do reaktywacji. Jak to się stało, że Outrage powrócił do życia? Cóż, stało się to przez przypadek... Znałem rodziców Kevina długo przed tym jak go poznałem. Byli na moich urodzinach w 2003r., kiedy Kevin (który był basistą) zadzwonił do moich drzwi. Zapomniał swojego klucza. Poprosiłem, żeby został na chwilę, wię tak zrobił. Po tym jak zobaczył gitarę w kącie pokoju, zapytał czy grałem kiedykolwiek w zespole. Opowiedziałem mu całą historię Outrage i rozmawialiśmy przez ponad godzinę. Kilka dni później zadzwonił do mnie i zapytał czy wznowiłbym z nim Outrage z nim jako basistą. Od razu powiedziałem "pewnie, ale tylko jeśli Frank do nas dołączy!" Tak się stało i kilka miesięcy później Outrage się odrodziło. Czemu przerwa trwała tak długo? Co porabialiście w tym czasie? Nie wiem. Nie sądziłem, że któregoś dnia rozpocznę zespół na nowo. To naprawdę stało się przez przypadek. Co robiłem w tym czasie? Hm, zacząłem pracować jako wolny strzelec, sporo podróżowałem i pisałem utwory dla innych zespołów, zacząłem również inny zespół tylko dla zabawy. Wszystkie wasze płyty do czasu "Go To Hell" wydaliście własnym sumptem? Nie było żadnego labela zainteresowanego waszą muzyką? Nie, żadna wytwórnia się do nas nie odezwała. Wydaje mi się, że głównym powodem jest to, że nigdy się o to nie staraliśmy. Muzyka jest częścią naszych żyć i najważniejszym elementem naszej młodości. Tworzyliśmy Outrage, ponieważ uwielbialiśmy to robić i wciąż tak jest. Kontrakt nigdy nie był dla nas taki ważny. Z drugiej strony, jesteśmy dumni, że Metal on Metal Records zaproponowało nam współpracę! W 2008 roku wypuściliście DVD "Arrival At 7.11". Co to za wydawnictwo? Zbierałem wszystkie materiały Outrage przez wiele lat, więc było dosyć łatwo dobrać wystarczająco rzeczy na DVD. Cóż, ten pomysł... było to moje osobiste życzenie, aby mieć DVD. Po prostu chciałem mieć wspomnienie tych dni z Outrage. W waszym składzie bardzo często dochodziło do zmian w sekcji rytmicznej, a przede wszystkim na stanowisku basisty. Czemu tak się działo? Czy obecny skład ma szansę przetrwać dłużej? Tak, zawsze mieliśmy pecha jeśli chodzi o basistów. Raffa jest pierwszym basistą, z którego jestem zupełnie zadowolony. Jest doskonałym muzykiem, inteligentną osobą i dobrym przyjacielem. Mogę tylko liczyć na to, że zostanie w zespole aż do finalnego rozpadu, któregoś dnia.

Na wydanym w 2010 roku "Conspirator" zaśpiewał Frank Schaufele z Nefarious. Skąd taki wybór? Są ku temu rózne powody - Franks S. z Nefarious jest świetnym znajomym, prawdziwym fanem Outrage i miał świetne pomysły. Pojawił się w odpowiednim momencie kiedy The Voice of Hell opuścił zespół. Nauczył się tesktów w moment, ćwiczył ze mną utwory trzy razy w tygodniu, a w studio sprawdzał się równie dobrze. Gdyby nie dołączył do nas, Outrage zniknęłoby. Po wydaniu tego krążka planowaliście ponowne rozwiązanie zespołu, ale na szczęście do tego nie doszło. Wiem, że swój wkład w tę decyzję miała Jowita z Metal On Metal Records. Możecie opisać jak to wyglądało? Tak, to prawda, naprawdę planowaliśmy zakończyć działalność, a koncert 26-ego lutego, 2011r. miał być ostatnim. Frank i ja chcieliśmy zacząć nowy zespół, nawet grając stare utwory Outrage, ale wtedy Jowita z Metal on Metal Records skontaktowała się z nami i pzrekonała nas abyśmy kontynuowali granie jako Outrage. W krótce umowa była zawarta. To właśnie utrzymało Outrage przy życiu. Jak oceniacie pracę jaką wykonuje dla was ten label? Jestem przekonany, że Metal on Metal Records robi co może, nie mam cienia wątpliwości. Promowanie zespołu to mnóstwo trudnej pracy, ale wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni z Jowity i Simone. Macie też na koncie dwie kasety wydane w limitach 20 i 66 sztuk. Skąd pomysł na takie wydania? Czemu taka mała ilość? Jak można było je dostać? To był pomysł wytwórni. Nie wiem, czemu tak niewiele kopii... zapytaj Jowitę! Jeszcze jedno pytanie dotyczące waszych wydawnictw. W tym roku oprócz "We The Dead" wypuściliś cie nakładem Ripping Storm Records winyl "1985 Demo(n)s". Czy to był wasz pomysł czy tego labela? To był pomysł Ripping Storm Records. Kocham ten winyl... Sprzedawał się doskonale, z tego co wiem. W tym momencie omawiamy kolejny w tym roku. No i już na koniec. Tworzycie może już jakieś nowe bluźnierstwa? Jak długo planujecie szerzyć zarazę? Tak, w tej chwili Yannick, mój perkusista, ze mną stara się ćwiczyć nowe utwory. Napisałem już sześć nowych, ale są wciąż są na wczesnym etapie tworzenia... potrzebuję kilka miesięcy więcej aby stać się pełnymi utworami... a słowa również nie są gotowe. Chcesz wiedzieć jak długo będę rozprzestrzeniał tę plagę? Hm, tak długo jak tylko mogę i póki będzie mnie to uszczęśliwiać. To już wszystko, wielkie dzięki za wywiad. Cóż, dziękuję za interesujący wywiad z dogłębnymi pytaniami i za twóje wsparcie. Naprawdę to doceniam i mam nadzieję, że zdobędziemy nowych fanów w Polsce. Możecie posłuchać naszych oldschoolowych, black thrashowych kawałków na naszym profilu na stronie internetowej Metal on Metal Records: www.metalon-metal.com/bands/outrageplease oraz znaleźć nas na Facebooku: www.facebook.com/outragepforzheim. Mam nadzieję, że spotkamy się kiedyś na jakimś gigu w Polsce! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Oskar Gowin

Czemu w 2008 roku odszedł Frank? Frank opuścił zespół z powodu dwóch młodych kolesi. On lubi robić plany i projekty - występów na żywo, płyt, wszystkiego. Ci dwaj kolesie w zespole nie spełniali jego oczekiwań, więc odszedł. Postanowiłem podtrzymać istnienie zespołu, ponieważ wiedziałem, że wróci. Stał się moim bardzo dobrym i szczerym przyjacielem. Kiedy postanowiliśmy przerwać działalność... Znaczy się, dzień przed koncertem, który miał być naszym ostatnim występem, Jowita z Metal on Metal Records zaproponowała nam umowę, a Frank P., The Voice of Hell, już zapukał do moich drzwi. Nie było nic do powiedzenia ani dyskutowania. Po prostu wrócił i zaczął śpiewać tak, jakby nigdy nie opuścił zespołu.

OUTRAGE

13


Gdyby nie było komuny… Czy komuś naprawdę trzeba przedstawiać warszawskiego Exorcista? No, podejrzewam, że pewnie nowometalowym kajtkom, co popylają dumnie w kwadratowych bluzach Iron Maiden i naszywkami Huntera dumnie przypiętymi do brezentowego harcerskiego chlebaka. Żyjemy w wieku powszechnej informacji - dobra muzyka jest na wyciągnięcie ręki - i to dosłownie. Z zakupem płyt nie ma praktycznie problemu, a na internetowych serwisach wideo są wrzucane w całości demówki, o które nasi ojcowie i wujkowie się zabijali, by przegrać je z kasety kolegi czyjegoś kolegi. Dlatego, skoro teraz jest tak łatwo o dostęp do dobrej muzyki, pełnej dobrego smaku i artystycznej estetyki, to korzystajmy z tego i nie zapominajmy o takich legendach polskiego podziemia jak właśnie rzeczony Exorcist. Zwłaszcza, że ten jakby powstał z martwych i dorżnął pozerskie ścierwo takim albumem, że drżyjcie narody! Niby nic nowego - większość z tego mogliśmy usłyszeć na starych demówkach z lat osiemdziesiątych, ale teraz te kompozycje, z odpowiednią jakością dźwięku i produkcją, brzmią niczym same piekielne dzwony chaosu. To jest ten album, który Exorcist powinien był nagrać te nieomal trzydzieści lat temu - i z dokładnie takim samym brzmieniem. Nie ma tutaj zabaw w digitalizację, cyfryzację, sterylną polerkę i zamulanie dołu. Miks i mastering całości to cholerny geniusz. Niedowiarków odsyłam do samej rzeczonej płyty - oceńcie sami. Tymczasem zapraszam do przeczytania wywiadu z mózgami całej operacji wypleniania chwastów nieszczerości i rozsiewania metalowego kunsztu. HMP: Przede wszystkim gratuluję wspaniale nagranego albumu. Trochę trwało zanim Exorcist dopiął swego i wykuł debiutancką płytę. Jak się czuliście po zakończeniu ostatnich prac nad tym albumem, gdy już jego fizyczne kopie były gotowe? Paweł Skwierawski: Na pewno czujemy się zmęczeni, ponieważ całość przygotowaliśmy wyłącznie sami. I część tych przygotowań była przyjemnością, bo po jednych terytoriach stąpaliśmy pewnie, natomiast niektóre były dla nas ziemią nieznaną i tu pojawiały się problemy i frustracje. Przyznam że swój egzemplarz wprawdzie odpakowałem z folii od razu, jednak posłuchałem go sporo później… Paweł Ręczkowski: Ja odpowiem tak. Ludzie mają różne marzenia. Jedni chcą raz w życiu objechać cały świat, inni trafić szóstkę w totka a moim marzeniem było po prostu zrealizować ten album i nareszcie się udało. Także pełne szczęście choć gdybym wiedział ile to będzie wymagało czasu, roboty i pieniędzy to nie wiem czy podjąłbym się tego wyzwania po raz drugi. (śmiech)

Na waszą pierwszą płytę musieliśmy poczekać blisko

14

EXORCIST

Dlaczego postanowiliście zatytuło-

Foto: Exorcist

Brzmienie albumu jest naprawdę potężne i wręcz idealnie wyważone. Zabawne, że niedawno w wywiadzie z Joergiem Juraschkiem z niemieckiego Warrant, przy okazji premiery ich pierwszej od prawie trzydziestu lat płyty, dowiedziałem się rewelacji, że nie da się już nagrywać utworów tak, by brzmiały w stylu lat osiemdziesiątych. Wasz krążek, nota bene debiutancki, zadaje temu stwierdzeniu kłam. Co prawda większa część materiału z "Utterances of Going Forth by Day" ma trzy dekady, jednak całość została zarejestrowana w zeszłym roku. Jak tego dokonal iście, że wasza płyta brzmi tak ostro i mocno? Paweł Ręczkowski: Za mix i mastering naszej płyty odpowiedzialny był Tomasz "Zed" Zalewski, znany ze współpracy z wieloma metalowymi kapelami, m. in. Alastor czy Testor, by wymienić tylko te z naszej starej "podziemnej" gwardii. Pomysł, aby jemu właśnie zlecić mix naszej płyty powstał po tym, jak "Rothon" jadąc samochodem usłyszał w radiu jakiś numer power metalowej kapeli Exlibris. Pomijając muzykę to bardzo spodobało mu się brzmienie i od razu do mnie zadzwonił. Zaraz też sprawdziliśmy kto nagrywał ten album i tak trafiliśmy do "Zeda". Zbytnią skromnością byłoby pominąć w tym miejscu nasz udział w efekcie finalnym, bo jednak mocno ukierunkowaliśmy go na to, co chcemy na końcu uzyskać. I tak w wyniku wspólnej wielotygodniowej pracy powstało to, co możemy dzisiaj posłuchać. W każdym razie bardzo mu dziękujemy za taki właśnie efekt końcowy.

trzydzieści lat. Co spowodowało, że postanowiliście wrócić do tematu i zarejestrować materiał studyjny? Jak wyglądało przywrócenie działalności Exorcist? Paweł Skwierawski: Mieliśmy ze sobą kontakt na co dzień. Teraz nie sposób stwierdzić komu pierwszemu powstała myśl w głowie, niemniej około roku 2004 mniej więcej równo zaczęliśmy przebąkiwać, a to że fajnie by było zagrać jakąś niezobowiązującą próbę, a to że przy obecnych naszych możliwościach sprzętowych dało by się w przeciwieństwie do lat 80/90-tych nagrać samemu na spokojnie materiał itp. Tak doszło do pierwszej próby, na której mogliśmy się poczuć się jak za dawnych czasów, bo piece gitarowe jak zwykle nie brzmiały, ale grało się świetnie. I tak małymi kroczkami zaczęliśmy rejestrację płyty. Nie bez znaczenia był też fakt, że ludzie po prostu pytali o muzykę, czy wręcz sugerowali żebyśmy wzięli dupę w troki i dali wreszcie posłuchać jej w lepszej jakości szerszej publice.

wać album "Utterances of Going Forth by Day"? Skąd się wziął pomysł na taki tytuł? Paweł Ręczkowski: Do autorstwa przyznaję się ja, a chłopaki to zaakceptowali choć nie bez dyskusji. Poszukiwałem po prostu czegoś, co brzmiałoby tajemniczo i zagadkowo oraz czegoś, co odróżniałoby się od innych tytułów już istniejących, a jednocześnie miało związek zarówno z grafiką naszej okładki, poruszaną przez nas tematyką oraz okładką pierwszego dema "Voices From The Graves". "Utterances Of Going Forth By Day" to dosłowne tłumaczenie z egipskiego na angielski nazwy Księgi Umarłych wkładanej zmarłym do grobów w starożytnym Egipcie. Księga ta zawierała wskazówki dla zmarłego (pisane i rysunkowe), konieczne podczas wędrówki w zaświatach. Wydało mi się to ciekawe, nieźle brzmiące i idealnie pasujące dla nas. Wasz skład uzupełnił Tymek Jędrzejczyk z krakowskiego Ragehammera. W jaki sposób trafił do Exorcist? Czy sam się z wami skontaktował, ktoś go wam polecił czy sami go wyhaczyliście? Tom Godlewski: Będąc na koncercie Assassin w Progresji spotkałem Leszka Wojnicza, który zadał mi mo-

je ulubione wówczas pytanie: Kiedy wreszcie wyjdzie CD Exorcist? No więc, ponownie jemu jak i większości musiałem udzielić odpowiedzi, że wszystko prawie gotowe tylko nie ma komu wyśpiewać! Następnego dnia na moim emilu zobaczyłem wiadomość właśnie od Tymka, który napisał, że od zawsze chciał śpiewać w naszym zespole (rok założenia Exorcist pokrywa się z datą jego urodzin - (śmiech)) i gotowy jest spróbować sił na nowym wydawnictwie. Okey napisałem, Paweł wysłał mu próbki, Tymek dośpiewał i za jakiś czas był już w Warszawie w celu nagrania wokali. Zajęło mu to tylko pełniusieńkie dwa dni czym udowodnił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Trzeba przyznać, że dzięki niesamowitemu głosowi Tymka album naprawdę błyszczy. Jego barwa głosu i styl śpiewania idealnie trafiły w klimat Exorcist. Zastanawia mnie jak długo były nagrywane wokale - ile czasu zajęło wam ich zarejestrowanie? Paweł Skwierawski: Tymek to nie Celine Dion, która siedzi w studiu pół roku. Przyszedł, zaryczał i w dwa dni było po sprawie łącznie z chórkami. Ale poważnie mówiąc, tu nie wydarzył się żaden cud. Czasem, gdy inny wokalista wyda z siebie pierwszy dźwięk do mikrofonu, już wiem, że to będzie długi dzień, albo i tydzień… Za to w przypadku Tymka mamy połączenie trzech rzeczy: talentu, przygotowania i osobowości. Taki miks musi dać świetny efekt. I w tym przypadku też to było po pierwszych dźwiękach jasne, choć sam główny bohater odniósł się z lekkim niedowierzaniem do naszego entuzjazmu (patrzcie, do tego skromny (śmiech)). Nie było żadnych podchodów, testowania różnych mikrofonów, ustawień itp. Dźwięk poszedł najczystszym torem jakim dysponowaliśmy. W sumie w te dwa dni nie dość że nagraliśmy wszystko, to jeszcze na koniec, dla zasady, pomęczyliśmy go o kilka wersji alternatywnych na "w razie czego", które finalnie i tak w sumie nie weszły. Więc tempo i efekt pioruna. Gdzie był nagrywany album i jak długo trwały nad nim prace w studiu? Paweł Skwierawski: Całość nagraliśmy sami, ponieważ mamy większość potrzebnego sprzętu, domowo-mobilne studio można rzec. A jakieś brakujące elementy (bo jak szaleć, to szaleć. Kto zabroni nagrywać gitarę na trzy tory?) pożyczyły nam dobre dusze. Miało to swoje dobre i złe strony. Dobrą i serio nie do przecenienia jest oczywiście komfort samej pracy. W studiu z "tykającym licznikiem" ciężko dać z siebie wszystko co możliwe. Kolejną był brak ograniczeń organizacyjno - terminowych, co niestety się na nas zemściło. Ponieważ nagrania można dostosować, to zawsze znajdywały się jakieś "ważniejsze" sprawy rodem z prozy życia. I tak same sesje trwały relatywnie krótko, po dwa - trzy dni, ale odstępy między nimi były skandaliczne. W 2006 po skończeniu prac nad perkusją, nagraliśmy gitary… Po roku dograłem bas… A że gitary nagraliśmy w nieco awangardowej konfiguracji i pomieszczeniu, po tym czasie doszliśmy do wniosku że brzmią po prostu słabo i trzeba te nagrania powtórzyć. Co uczyniliśmy za prawie dwa kolejne lata… Tym razem bardziej klasycznie i zadziałało. Po ulubionym interwale roku nagraliśmy solówki, nadal nie mając wizji kto zaśpiewa, a problem ten rozwiązał się dopiero po (uwaga, niespodzianka!) roku kolejnym. Potem tylko trzeba było ogarnąć te sesje w sensie porządkowym, ale to też musiało odczekać. Tak więc można powiedzieć że nagrywaliśmy dni mało, za to wiele lat. Na "Utterances…" trafił dobrze nam znany materiał z, nie ukrywajmy, kultowych kaset "Voices from the Graves" oraz "After the North Winds". Zabrakło tylko jednego kawałka - "Charona Śmierci". Dlaczego nie trafił na płytę? Krzysiek Kuczyński: To był niezły kawałek. W zinie "Purgatory", "Charon Śmierci" był nawet zrecenzowany jako najlepszy numer na pierwszym demo - cytując:" słuchając tej taśmy zwróćcie uwagę na trzeci utwór - jest godny uwagi". Jednak tak naprawdę nie lubiliśmy go grać. Był zdecydowanie wolniejszy w stosunku do reszty materiału. Ale z perspektywy czasu uważam, że


powinien znaleźć się na LP. Jeżeli wystarczy nam zapału, na pewno nie zapomnimy o nim przy kolejnej produkcji. Paweł Ręczkowski: Sam numer wymagał jednak będzie sporego przearanżowania ponieważ akurat on, moim skromnym zdaniem, nie przetrwał próby czasu. Jednak w pozostałych numerach z obu dem zmian było naprawdę niewiele w stosunku od oryginałów. Czy zostały wam jeszcze jakieś inne utwory, napisane przez was w latach 80tych lub 90tych, które nie zostały nagrane na "Utterances…"? Czy zamierzacie je w przyszłości zarejestrować w studiu? Krzysiek Kuczyński: Jedynym całym utworem do nagrania w przyszłości jest wspomniany już "Charon Śmierci". Pozostałe utwory z nienagranego nigdy trzeciego dema zostały rozebrane na czynniki pierwsze, a riffy zostały wykorzystane w "1410 Prolog" i "Epilog". Czyli "1410 Prolog" i "Epilog" nie są nowszymi kompozycjami? Krzysiek Kuczyński: I tak i nie. Jak wspomniałem te utwory są kompilacją przearanżowanego starego materiału i paru nowych zagrywek z XXI wieku, dlatego możemy się określać mianem nowoczesnej kapeli. (śmiech) Rdzeń tych numerów stanowi instrumentalny utwór pt. "1410", który miał wchodzić w skład trzeciego demo i został roboczo nagrany około 1990 roku i przedstawiał się bardzo obiecująco. Byliśmy nim nieźle podekscytowani. Niestety, taśma gdzieś zaginęła i nie zachowała się do dnia dzisiejszego. Pierwotnie "Prolog" i "Epilog" miały być jednym utworem pt. "1410", ale uznaliśmy, że raczej nikt nie wytrzyma ponad 12-u minut twórczości, tak jak w zamierzchłych czasach na koncercie naszych kumpli z Dorian Gray gdzie publika krzyczała: "no skończcie już wreszcie", gdy grali trwający 17 minut utwór. W jaki sposób ustalaliście kolejność utworów na krążku? Spodziewałbym się raczej że to Ostatni Diakon będzie pierwszym utworem, a tymczasem wylądował prawie na samym końcu. Krzysiek Kuczyński: Kolejność utworów została ustalona demokratycznie. Chcieliśmy żeby płyta zaczynała się gitarowo, mrocznie i te sprawy. Nie chcieliśmy żeby zaczynała się jak nagrane wcześniej demo ani żeby kolejność uzależniona była od daty powstania, wg. schematu: I demo, II demo, coś nowego, bonus track. Dlatego pierwszy nie mógł być "Diakon", "Intro" ani "After". Dlatego właśnie utwory są przemieszane. Stylistykę drugiej części płyty równoważy dość szybki "Diakon", znajdujący się pod koniec produkcji. Kolejność wydaje nam się więc OK. Rozpoczęcie - "Sabbat", dopalenie - "Gates", zwolnienie - "Winds", rozwinięcie "After" i "Resurrection", dopełnienie - "1410 Prolog" i "Epilog", ponowne przyśpieszenie - "Diakon" oraz bonus track - "Three Batalions". Paweł Ręczkowski: Wydaje się nam, że w ten sposób stworzyliśmy z materiałów z różnych lat jedną spójną całość. Paweł Skwierawski: Poza tym "Diakon" jest zdecydowanie najbardziej rozpoznawalnym naszym utworem z całej historii sprzed płyty, więc zaczynając nim wystrzelilibyśmy fajerwerki na początek imprezy, a jak wiadomo, zwykle pojawiają się na koniec. Ostatnim utworem na płycie jest "Three Battalions". Trzeba przyznać, że trochę odstaje od pozostałych kompozycji z albumu. Czy to dlatego jest zaznaczony na liście utworów jako utwór bonusowy? Paweł Ręczkowski: Przed wydaniem płyty Tomek Godlewski ostrzegał mnie, że będę musiał gęsto tłumaczyć się z tego kawałka i… tak jest rzeczywiście. Stylistycznie kompletnie odbiega od całości (co jako ostrzeżenie (śmiech) napisaliśmy nawet na wkładce), ale uparłem się jak osioł żeby go zamieścić ponieważ jest on dla mnie bardzo ważny i zwyczajnie jestem z niego dumny. Na tym tle było u nas trochę nieporozumień, ale w końcu numer się jednak pojawił. (śmiech) W trakcie wielu dyskusji zastanawialiśmy się jak go umieścić. Były różne koncepcje np. ukrycie go żeby nie był widoczny na wkładce w spisie kawałków i stanowił taki tajny bonus. Była koncepcja dłuższej przerwy pomiędzy nim a resztą materiału plus opcja j/w. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się na zwykły bonus track. Także masz rację. To było jedynym powodem zamieszczenia go w takiej właśnie postaci. Na rynek japoński nic już dodatkowo nie mamy. (śmiech) Co było powodem nagrania utworu o Powstaniu Warszawskim? Ostatnimi czasy mamy, można rzec, swoistą modę na ten temat. Osobiście podejrzewam, że to nie ostatnie trendy zainspirowały was do stworzenia takiej kompozycji, ale wolałbym usłyszeć od was, co skłoniło was do napisania takiej kompozy-

cji - o takiej tematyce i formie. Paweł Ręczkowski: To, że mamy modę na Powstanie Warszawskie akurat bardzo mnie cieszy ponieważ przez lata komuny sytuacja była zupełnie odwrotna. Jak słusznie domniemywasz jednak tekst do tego kawałka powstał wiele lat temu, kiedy jeszcze nie było tyle szumu wokół tego. Osobiście bardzo interesuję się historią Polski ze szczególnym uwzględnieniem heroicznych i tragicznych dla Polaków czasów: wiek XVII, początek XIX (mam tu myśli wojny napoleońskie) oraz XX czyli głównie II Wojna Światowa. Nie jestem może w tych zainteresowaniach zbyt oryginalny, ale mam tak już od bardzo wielu lat i z pewnością nie jest to wpływ "Uprising" zespołu Sabaton. (śmiech) Temat Powstania był mi zawsze szczególnie bliski i szlag mnie trafia jak czytam jakieś wypociny o jego bezsensowności (typu Ziemkiewicz, Zychowicz oraz wielu komunistycznych pisarzy których nazwisk nawet nie chce mi się wymieniać żeby nie spotkał ich ten zaszczyt). Sądzę, że o Powstaniu Warszawskim przeczytałem, a książki nadal mam na półce, prawie wszystko dlatego czuję się uprawniony do wypowiadania się w muzyce na ten temat. Szczególnie zaś bliskie zawsze mi były harcerskie bataliony Zośka, Parasol i Wigry. Dlatego to im postanowiłem poświęcić ten kawałek. Z jednej strony szkoda, że ta obecna moda na Powstanie Warszawskie jest tak wielka ponieważ z automatu przypisuje mi się niejako wpisywanie w nią. Nic już teraz jednak na to nie mogę poradzić. Moda zapewne kiedyś przygaśnie a duma z napisania tego kawałka pozostanie we mnie do ostatnich dni. Tylko tyle mogłem zrobić dla tych dzielnych ludzi. Muszę też dla spokoju ducha spytać czy zamierzacie nagrać więcej tego typu kompozycji? Paweł Ręczkowski: Chyba nie. To był raczej jednorazowy wyskok i starczy. Nie sądzę, aby nasi słuchacze chcieliby abyśmy podążali w tym właśnie kierunku. Okładka "Utterances…" jest pierwszorzędna. Nic zresztą dziwnego, gdyż robiła ją Jowita Kamińska, znana z wielu interesujących prac. Tę okładkę przygo towała dla was niedawno czy jest to jej starsza grafi ka? Tom Godlewski: Okładkę "odkupiliśmy" od Jowity już kilka lat temu. Namalowała ją dość dawno temu będąc jeszcze na ASP. Była to praca dyplomowa lub coś w tym rodzaju. Jak wygląda u was sprawa z koncertami? Czy zamierzacie promować nową płytę (o ile można tak rzec o znanym wszystkim materiale) na koncertach w kraju? No i czy Tymek już na stałe będzie waszym wokalistą, także koncertowym? Tom Godlewski: W tej chwili nie planujemy żadnych koncertów ale nie mówimy nie. Najbardziej napalony na koncerty jest oczywiście Tymek, który bardzo chce dać upust żądzom podczas występu. Tymek od początku był dokoptowany do składu jako wokalista na takich samych warunkach jak reszta składu. Ciekawi mnie czy kontaktował się z wami któryś z organizatorów niemieckich (i niekoniecznie) festiwali skupiających old-schoolowe i undergroundowe kapele metalowe? Mówię tutaj o festiwalach pokroju Headbangers Open Air, Keep It True, Up the Hammers, itp… W Polsce nie ma niestety tego typu festiwali. Najbliższymi tego typu imprezami były odbywające się w niedalekiej przeszłości festiwale Metalfest w Jaworznie i Hard Rocker Festival, który chyba docelowo miał wyewoluować w coś pokroju Keep It True. Jak myślicie, dlaczego takie inicjatywy się u nas nie pojawiają lub bardzo szybko upadają? Tom Godlewski: Tego typu propozycji nie mieliśmy ani od organizatorów krajowych ani spoza granic Polski. Owszem propozycje koncertów u nas się zdarzały i to na długo przed wydaniem CD, myślę, że zaraz po tym jak się okazało, że Tymek jest u nas w składzie. Jeśli chodzi o drugą część pytania to myślę, że nasz rynek "ewoluował" w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku, gdzie słowo ewoluować ma negatywny wydźwięk. Ogólne znudzenie większości tzn. nie wszystkich, szczególnie z młodszej kadry, powoduje, że takie inicjatywy nie opłacają się organizatorom, a jak wiadomo "dziadki" mimo chęci do tego typu koncertów nie zapewnią inwestorom czasem i nawet zwrotu kosztów. Sam chętnie oglądam takie koncerty ponieważ nie ukrywam, że "metal" z tamtych lat o wiele bardziej mi leży niż obecny, a scena Polska była i jest mi najbliższa w zasadzie do połowy lat 90-tych.

nowych utworów? Krzysiek Kuczyński: Było wiele przyczyn. Przede wszystkim Paweł trafił do syfu, czyli armii LWP. Exorcist kontynuował próby w zmieniających się składach, ćwiczyliśmy nowe numery m.in. "Tutanchamon". Zapał stygł. Potem heavy metal trafił szlag, wraz z pojawieniem się pierwszego masowego utworu Nirvany "Smells Teen Like Spirit". I wszystkim odjebało na punkcie trzech chwytów gitarowych. Pojawiło się wielu naśladowców - grunge - z milionowymi słuchaczami. Taki styl muzyki zdecydowanie nam nie odpowiadał. Płyty metalowe nagrywali tylko twardziele, tacy jak Sodom czy Accept, przy niewielkim zainteresowaniu. Reszta dała sobie spokój. I my też. Czy planowaliście wtedy nagranie swego debiutanckiego albumu długogrającego? Jakie przyczyny spowodowały, że się to wówczas nie powiodło? Tom Godlewski: Tak jak i większość kapel chcieliśmy oczywiście wydać wówczas płytę ale graniczyło to z cudem. No bo jak tu marzyc o płycie w czasach gdy trzeba było mieć nawet jakieś glejty żeby sobie na xero poodbijać wkładki do demówek (sic!). To stało się dopiero możliwe po upadku PRL-u, ale wtedy byliśmy już trochę w "tyle" za sprawą między innymi dwuletniego pobytu w wojsku Pawła Ręczkowskiego i chronicznego braku wokalisty. Jedyna możliwość to był wówczas MMP do którego byśmy i tak nie poszli, nawet gdyby nas chcieli, i z perspektywy czasu mieliśmy rację, bo tak jak opisywałem m.in. w "Jaskini Hałasu" nikt z przepytywanych, a zakotwiczonych u Dziuby pochlebnie się o pobycie w stajni nie wypowiadał... Nie ma co ukrywać, że wtedy monopol na tzw. "elitę" polskiej sceny metalowej trzymał Metal Mind. Jak myślicie, czy gdyby nie wyłączność MMP na promowanie muzyki metalowej w Polsce, to może więcej fajnych i dobrych kapel miałoby szansę zaistnieć? Tom Godlewski: ...a wręcz była to ogólna nienawiść i odwet za szmacenie zespołów. Elementarny brak szacunku dla artystów. MMP miało monopol, bo władza znalazła sobie taki wentyl bezpieczeństwa w ich postaci i bankowo brała udział w selekcji zespołów, co potem było tłumaczone przez MMP, że większość kapel prezentuje bardzo niski poziom i dlatego nie chcą ich mieć u siebie. Dlatego kwitł bardzo prężnie rynek undergroundowy, który miał o wiele większy posłuch niż scena oficjalna. Większość ludzi miała już dość oglądania na Metalmamach czy innych imprezach MMP tych samych zespołów. Gdyby nie to, że zaczęli sprowadzać - za to im akurat chwała - kapele z zachodu, to ruch w Spodku byłby jak na dworcu o drugiej nad ranem w Parzęcicach. Reasumując, gdyby nie było komuny zespoły wydawałyby płyty bez problemu, tak jak to jest dzisiaj ponieważ nie ma monopolu, mamy wolny rynek, ale że mieliśmy takie czasy, a nie inne ,to właśnie tak to wyglądało. Jakie polskie zespoły undergroundowe były waszym zdaniem pionierskie w latach osiemdziesiątych w Polsce? Tom Godlewski: Na pewno Vader, który faktycznie dopiero w 1988 roku ustanowił poprzeczkę demo "Necrolust". Duża zasługa tutaj Docenta, który wtedy jak i później zapisał się jako świetny, a może i jeden z najlepszych bębniarzy metalowych. Wówczas nikt nie grał na beczkach tak jak on. Dalej powiem, że Imperator, który agresją, furią wręcz nie spotykaną wcześniej wbił się na stałe swoim demo "Endless Sacrifice". Szczecińskie Merciless Death z demo "Eternal Condemnation" również pachniało takim profesjonalizmem jak na tamte lata. Doskonały image oraz warsztat i ta nutka Slayerowa powodowała natychmiastowy headbanging. Do tego zestawu dorzuciłbym jeszcze Egzekuthor z demo "Czas Sumienia", nota bene pierwszy zespół, który nakręcił oficjalny clip w TV Szczecin, i na koniec Prosector z demo "Terrible Ceremony". Ten ostatni to pierwszy zespół Jacka Gniecieckiego, który potem przez dziesięć lat udzielał się w Quo Vadis. Genialne aranżacje Jacka, warsztat na wysokim poziomie, chwytliwe riffy powodują, że aż żal dupsko ściska iż nikt już prawie o tym demo nie pamięta. Na koniec, niejako przy okazji, dorzucę jeszcze kilka nazw dla tych, którzy będą mieli ochotę cofnąć się w czasie i posłuchać co też wyczyniało się wtedy gdy rodził się "metal" w Polsce: Slashing Death, Separator, Confident, Mortuary, Scarecrow, Nuctemeron, Thrasher Death, Armagedon, Holy Battalion... Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wróćmy na chwilę do przeszłości. Początek istnienia Exorcist datuje się na rok 1986. Do roku 1988 nagraliś cie parę kaset demo i tyle. Jak to się stało, że w późniejszym okresie nie zarejestrowaliście żadnych

EXORCIST

15


"Steelhammera". Mastering zrobił Jacob Hansen z Danii. Można powiedzieć, że nasz album jest bardzo europejski.

Stare drzewo, które wciąż owocuje Przeprowadziliśmy wywiad z osobą numer dwa w zespole czyli z basistą Fittym Wienholdem, gościem który towarzyszył Udo Dirkschneiderowi w jego projekcie od czasów płyty "Solid" wydanej w 1997 roku. Samo U.D.O. jak to U.D.O. - dostarcza średnio co dwa lata kolejne równe albumy, w stałym określonym i praktycznie niezmiennym stylu. Nie da się nie zauważyć, że legendarny Udo usilnie stara się rywalizować ze swoimi starymi kolegami z Accept, pokazując, że to on był kluczowym elementem tego zespołu. Jak pokazały ostatnie lata, niekoniecznie tak jest, bo Accept dowalił jakiś czas temu takim albumem, że drżyjcie narody. Mimo wszystko projekt U.D.O. nie odstępuje poziomem Accept i dalej prezentuje jak się gra dobry i pełen energii metal w klasycznym niemieckim stylu. HMP: Pozdrowienia z Polski! Jak się macie! Jak wyglądają nastroje w zespole po wydaniu "Decadent"? Fitty Weinhold: Witam Polaków! Nastroje są świetne, zwłaszcza że recenzje nowej płyty są znakomite. Czekamy teraz, by uderzyć w trasę! Styl U.D.O. jest jasno zdefiniowany. Czy to oznacza, że podejście do tworzenia tego albumu wyglądało podobnie jak w przypadku poprzednich płyt zespołu? Nie. Poprzednio to Stefan (Kaufmann - przyp.red.) sprawował pieczę nad całym procesem pisania i nagrywania. I zawsze odwalał kawał dobrej roboty. Większość robił samodzielnie. Nie każ mi wymieniać wszy-

skończone. Musiał je sobie ograć w bardzo krótkim czasie. (śmiech) Weź to sobie wyobraź, gość był poddenerwowany tym, że spotkał Udo i gra z nami w zespole i w dodatku czuł presję czasu. Wszyscy jednak spisali się na medal podczas sesji nagraniowej i czuło się, że ten album będzie naprawdę świetny. Mieliśmy także świadomość, że kolejny album tez będzie zupełnie inny i mieliśmy rację! Tak to właśnie wygląda, za każdym razem jest zupełnie inaczej. Mamy teraz zgraną parę gitarzystów, a to oznacza, że nasza drogą, którą się poruszamy, nie ma jeszcze końca! Co stanowiło inspirację do nadania takiego a nie innego tytułu nowej płycie? Czy łączy się z nim jakaś historia? Foto: AFM

stkich efektów jego profesjonalnej pracy, gdyż tego byłoby zdecydowanie za dużo. Dlatego nie zgadzam się z krytyką jaką niektórzy wygłaszają wobec jego osoby. Chodzi o tą dość specyficzną komputerową nutę w brzmieniu płyt? Wiadomo, w końcu zaczynało to przypominać jednokierunkową ślepą uliczkę. To normalne, ale musieliśmy to zmienić dla dobra zespołu. Nie oznacza to jednak, że ktokolwiek tutaj popełnił jakiś błąd. Gdyby tak było, to byśmy nie robili tego wywiadu, ponieważ zespół, by w końcu zniknął i przestał istnieć! Ale zmianę w brzmieniu od razu można było wych wycić. Słychać, że "Steelhammer" był już trochę inny. Chcieliśmy razem z Udo coś zmienić, no i to zrobiliśmy. Andrej dołączył do zespołu jak już wszystkie utwory były

16

U.D.O.

Nie ma żadnej konkretnej historii kryjącej się za tytułem "Decadent" ponieważ nawet nie musi w sumie taka istnieć! Ten tytuł tego nie potrzebuje! Wystarczy się tylko rozejrzeć dookoła. Mieliśmy już przygotowany utwór o tym tytule i pamiętam jak siedziałem razem z Udo na zewnątrz mojego studio i prowadziliśmy luźną rozmowę na temat płyty, nagrań, tekstów do utworów i tak dalej. Rozmawialiśmy także o sprawach związanych ze światem i już było jasne w jakim kierunku podąży tekst do tego utworu. A to wszystko zostało skompresowane do jednego słowa, które najlepiej odzwierciedla to, co się dzieję teraz naokoło. Gdzie zarejestrowaliście nagrania? W moim studio nagraniowym Double "U" na Ibizie nagraliśmy wszystkie gitary i wokale. Bębny zostały nagrane we Włoszech w Francescos Studios. Ich miksy zrobiliśmy w niemieckim Redhead Audio Studios, Mattes zresztą zajmował się także miksami do

Kto stanowił główny trzon twórczy przy komponowaniu nowego materiału? Hmm… to bardzo rozsądne pytanie. Stworzenie riffu to jedna rzecz, lecz stworzenie utworu to coś zupełnie innego, a pisanie materiału do U.D.O. to jeszcze inna sprawa. W sumie, jeżeli dobrze przyjrzeć się sytuacji, to jest to ja oraz Udo. Nie jest to jednak tak, że tylko my stoimy za tworzeniem materiału. Ponadto, trzeba także często podjąć decyzję co ma trafić na album, a co się na niego nie będzie nadawać. Mieliśmy bardzo dużą ilość fajnych pomysłów, także od Andreja i Kasperiego, więc to nie było łatwe. Ponadto dodawali także swoje trzy grosze do istniejących już pomysłów na kompozycje. Koniec końców, to się zawsze sprowadza do tego, co się podoba Udo, a co nie. To właśnie on musi przetrawić cały utwór i sprawdzić czy go czuje. W końcu bez jego głosu, żaden z utworów nie będzie numerem U.D.O. z prawdziwego zdarzenia! Nigdy! Myślę, że kombinacja jaką teraz wypracowaliśmy w składzie jest bardzo optymalna. Dwóch młodych gości i dwóch starych gości. Fantastycznie, to niemal jak stare drzewo, które wciąż owocuje. Korzenie pozostaną niezmienione, ale ciągle będziesz dostawał świeże owoce! Tak więc, w "Decadent" udzielał się cały zespół. Po raz pierwszy od bardzo dawna. To była wielka przyjemność, a to przecież dopiero początek! Czy nazwałbyś "Decadent" waszym najlepszym dotychczasowym albumem? Co według ciebie najnowszy krążek posiada takiego, co brakowało innym? No… a kto tak w sumie decyduje, co jest najlepsze? Fani zawsze z niecierpliwością czegoś oczekują po nas, a często sami w sumie nie wiedza czego. Kto nie chciałby wziąć udziału w loterii, znając wcześniej zwycięskie numery? Mając na pokładzie takie hity jak "Balls…" albo "Animal House" zawsze będziemy spotykać się z rozczarowaniami. Przecież czegoś takiego się nie powtórzy. A jeżeli będzie się próbowało mimo wszystko, to wtedy ludzie będą mówili, że gramy nudno, bo w kółko wałkujemy to samo. Jak często nasze utwory są porównywane do twórczości innych kapel, mimo że to właśnie raczej te inne kapele się inspirowały naszą muzyką? Nikt nigdy nie mówi, że brzmią jak U.D.O. a "Decadent" może posłużyć jako kolejny dowód na to, że nadal dostarczamy ponadczasową muzykę. Mieszamy korzenie prawdziwego metalu z lekkim muśnięciem nowoczesności. Ci starsi powinni być otwarci na nowe, a młodzi nie zapominać o doświadczeniu minionych lat. I to wszystko, czego jeszcze chcieć więcej? Okładka nowej płyty robi wrażenie. Stanowi bardzo wierne odzwierciedlenie tytułu płyty oraz tekstu do utworu tytułowego. Bardzo mi się podobały te wszystkie drobne detale, które sprawiają, że oko zatrzymuje się na grafice, doszukując się kolejnych ciekawych szczegółów. Naprawdę fajny pomysł. W zupełności się z tobą zgadzam. Ja tez uwielbiam drobne smaczki na okładkach albumu. Gdy tworzyliśmy materiał na płytę, mieliśmy to wszystko w głowie, jednak nie jesteśmy ekspertami w sprawach rysunku i grafiki, więc nie wiedzieliśmy za bardzo jak to wszystko oddać na okładce. Kiedy Dirk Huttner, z którym pracujemy już od jakiegoś czasu, przyniósł nam projekt swoich pomysłów, to dosłownie wgniótł nas w ziemie! Nie mogłem oderwać oczu. Naprawdę niesamowita praca! No i, tak samo jak w przypadku muzyki, to że mi się ona podoba, nie znaczy, że każdemu przypadnie do gustu. Ktoś inny może by widział na niej więcej stali lub krwi i tak dalej. W końcu to są rzeczy, które się prawie wszystkim podobają. Która kompozycja była według ciebie najtrudniejsza do nagrania w studio? Myślę, że "Mystery". Miałem z nią podobny problem co z "Book of Faith" na "Steelhammerze". Miałem pewien pomysł, który pokazałem Udo. Myślałem, że wyślę mnie do wszystkich diabłów, ale potem zaczął do tego śpiewać w taki sposób, w jaki w ogóle bym się po nim nie spodziewał. W ten sposób zrobiliśmy naprawdę szalone intro. Było z tym dużo śmiechu, w końcu to było takie inne niż to, co zwykle robimy. Ale my lubimy poszaleć. Francesco Jovino odszedł niedawno z zespołu z pewnych powodów osobistych. Nie ma jeszcze żadnego oficjalnego info czy macie jakieś zastępstwo na


Foto: AFM

jego miejsce… Tak, już kogoś znaleźliśmy! A kogo? Zobaczycie. Okej. Z poprzedniego albumu "Steelhammer" to "Metal Machine" zostało wybrane jako utwór do którego będzie kręcony teledysk. W Przypadku "Decadent" wybór padł na utwór tytułowy. Dlaczego wybraliście akurat ten utwór, a nie na przykład coś szybszego, jak "Speeder" lub "Under Your Skin"? Tak jak już wspominałem, tekst w "Decadent" przypomina nam o tym czym stał się świat i że powinniśmy być tego w pełni świadomi. Stwierdziliśmy, że chcemy to pokazać. Z całą brutalnością. Często myślimy o samych sobie, że jesteśmy wyjątkowi. Czy naprawdę tak jest? Czy po obejrzeniu tego video jesteś w stanie bać się jakiegoś innego zwierzęcia bardziej niż człowieka? Czy jesteśmy lepsi tylko dlatego, że jesteśmy w stanie posługiwać się mową? Przecież to bzdura. Jest wielu, którzy starają się czynić dobro i żyć zgodnie z etyką i moralnością… ale przecież jest to margines! To był jeden z powodów, dla których wybraliśmy właśnie "Decadent". Stwierdziliśmy - pokażmy to. Czy to zmieni świat? Nie wydaję mi się. Mimo to nadal mam taką nadzieję! Może choć jedna osoba dzięki temu się zastanowi nad naszą egzystencją. Trzeba przyznać, że jest on niezwykły i wręcz niezwykle wulgarnie i beznamiętnie brutalny. W końcu zostały na nim zawarte prawdziwe sceny egzekucji. Pomysły były nasze. Myśleliśmy, że nasz management oraz wytwórnia wyślą nas do wszystkich diabłów, jednak tak się nie stało! Chcieliśmy pokazać prawdziwą rzeczywistość. Bez upiększania czy owijania w bawełnę. Jak zobaczyliśmy efekt końcowy to sami byliśmy nieco zaszokowani. W końcu jednak to jest dokładnie to, co chcieliśmy. A te sceny? Wystarczy włączyć wiadomości! Kamery są już teraz wszędzie! Podejrzewam, że latają już teksty w stylu "Zaczekaj chwilę zanim zastrzelicie tego gościa, bo nasz operator musi zmienić obiektyw". W grach komputerowych już na szeroką skalę są widoczne sceny morderstw, gwałtu i wojny. Nastały czasy Sodomy i Gomory. Czy naprawdę wracamy do ery kamienia łupanego? Nie zdziwiłbym się. Czy my jeszcze w cokolwiek wierzymy? Tak więc pokazujmy to. Nie po to, by się tym napawać, lecz żeby to zmienić! Kilka poprzednich albumów w waszym dorobku miało nazwy dobrane według charakterystycznego szablonu. "Mastercutor", "Dominator", "Rev-Raptor"... dlaczego od tego odeszliście? Wtedy był akurat taki okres, że nam się taki zabieg podobał. Po prostu zaczęliśmy podążać za pomysłem, który nabrał kształtów przy okazji "Mastercutora". Na "Steelhammerze" już nie mieliśmy jak do tego

nawiązać. Chcieliśmy wrócić do korzeni. Odczuwaliśmy taką potrzebę i to nie tylko w kwestii samej muzyki. To oznacza, że każdy album ma mieć swój własny, niepowtarzalny styl - w muzyce, okładce i na teledysku. Głos Udo nadal zachwyca. Czy mógłbyś nam zdradzić sekret jaki stoi za jego niesamowitym głosem? Czy Udo używa jakiś szczególnych ćwiczeń czy środków, by zachować brzmienie swojego gardła na takim poziomie? Powiedziałbym gdybym mógł! Myślę, że jego głos to prawdziwy dar. Na pewno o niego dba, także przez utrzymywanie swojego zdrowia w dobrym stanie. Jest pełen metalu, pełen mocy. Nawet po czterdziestu latach na scenie! To jest coś, co się nazywa żywą legendą! Na poprzednim albumie wystąpiło gościnnie całkiem sporo artystów. Czy także na "Decadent" pojawiają się jacyś szczególni goście? Nie i myślę, że w tej chwili U.D.O. nie potrzebuje na swoich albumach gościnnych występów. Na razie nic takiego nie planujemy w przyszłości. Nagraliście solidne DVD "Steelhammer - Live in Moscow". Jak wspominasz ten gig? Czy planujecie nagrać kolejne DVD, które będzie promować nowy materiał? Było naprawdę wspaniale. To w sumie nasze jedyne nagranie live, które ciągle oglądam. Był to dziesiąty koncert z nową setlistą koncertową, więc nadal byliśmy trochę nerwowi. Zagraliśmy jednak bardzo dobrze. Na pewno nie było to nasze ostatnie DVD. W kwietniu Udo skończy 63 lata, a gość nadal tworzy i jeździ w trasy. Jak mu się udaje stale prowadzić żywot legendy metalu? No i jak udaje wam się dogadywać ze sobą nawzajem, połowa zespołu ma trzydzieści lat, a ty i Udo macie koło sześćdziesiątki! (Śmiech) Oj tak. Nie da się ukryć, że brzmi to ciekawie. Fajnie, że dookoła kręci się tyle dzieciaków, zwłaszcza w trasie. To jest trochę jak takie deja vu. Wielokrotnie się złapałem na tym, że chciałem ich odwieść od zrobienia czegoś głupiego. Jak ojciec! Ale zwykle dochodzę do wniosku, że oni sami muszą się nauczyć wielu rzeczy i przeżyć inne, by nabyć doświadczenie. Jak się nie sparzą, to się nie nauczą. Naturalnie kiedyś, za starych czasów, wszystko było o wiele bardziej dzikie i szalone. Także nie mamy ze sobą problemu w trasie, co jest o tyle ważne, że siłą rzeczy spędzamy ze sobą wiele czasu. Wytworzyliśmy szczególną równowagę, co jak myślę, odróżnia nas od wielu innych ekip. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

U.D.O.

17


Tworzymy muzykę tylko dla własnej satysfakcji Enforcer nagrał w tym roku rewelacyjną płytę. Ze świecą dziś szukać tak dobrze brzmiących i sensownie skomponowanych albumów z klasycznym heavy metalem. Niestety jednak po raz kolejny przekonujemy się, że Olof Wikstrand (gitarzysta i wokalista) nie należy do szalenie wylewnych ludzi. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mimo to, zachęcamy do przeczytania wywiadu i przede wszystkim do posłuchania "From Beyond". HMP: Słucham waszej płyty od kilku dni i nie mogę się od niej oderwać. Przy okazji odświeżyłam sobie wasz debiut. Bardzo lubię tę płytę, ale porównując obie, uderzyła mnie jedna rzecz. Nadal gracie tradycyjny heavy/speed metal a la wczesny Maiden i Exciter w jednym, ale obecnie wasza muzyka jest dużo bardziej dojrzała, prze myślana, pełno w niej wszelkiego rodzaju "smaczków". Jak wy widzicie swój rozwój przez te sie dem lat? Olof Wikstrand: Nadal słucham tych utworów i w pewnym sensie myślę, ze nadal są tak samo aktualne, jak te najnowsze. Nie da się jednak nagrywać w kółko takich samych albumów. Jako artysta cią-

co robisz. Osobiście uważam, że to nasz najlepszy album jaki wydaliśmy, każdy jego utwór jest najlepszy. Inaczej wydawanie go byłoby całkowicie bezsensowne. Tradycyjnie już pod numerem sześć znajduje się numer instrumentalny. Jak sądzicie, tradycja zostanie z wami do końca istnienia Enforcer? Być może. Podoba mi się idea używania numerów instrumentalnych do podkreślania dramaturgii całego albumu, nadaje to całości, jako albumowi, sporo dynamiki. Otworzenie strony B utworem instrumentalnym jest czymś, co właściwie rozwijało się razem z nami, bo bardzo dobrze pasowało na

Słuchacze zaraz coś takiego wyłapują. Komponując utwory też macie wrażenie, że ten czy inny motyw kojarzy się z takim czy innym zespołem, czy wręcz przeciwnie? Nie zrozum mnie źle, ale rozumiem, że ludzie z mniejszą wiedzą na temat heavy metalu stale myślą o Iron Maiden, kiedy słyszą harmonie gitarowe. A przecież takie harmonie były używane przez wszystkie rodzaje muzyki już od 1200 roku. Żeby być z tobą szczerym, Iron Maiden nie zainspirowało nas nawet odrobinę na przykład przy tym numerze i nigdy o nich nawet nie pomyślałem. Te dwa riffy wyrosły z innych pomysłów i były z nami właściwie już od czasu pierwszej płyty. Jednym z najciekawszych utworów na "From Beyond" jest "Mask of Red Death". Jest nieco inny, w wolniejszym tempie, z ciekawym klimatem i urozmaicony kompozycyjnie... Ten kawałek znalazł się wśród ostatnich numerów, jakie napisaliśmy na ten album. Chcieliśmy na niej właściwie uciec od struktur, które zastosowaliśmy w większości pozostałych utworów i zrobić coś zupełnie innego. Coś, co zabrałoby słuchacza z jednego punktu do innego, zamiast ponownego używania schematu w stylu zwrotka/bridge/refren. Główny temat został wymyślony przez Jonasa na pianinie i miał zostać wykorzystany jako temat filmowy kilka lat temu. Prawdopodobnie jest to najcięższy kawałek, jaki kiedykolwiek nagraliśmy. Mam taką refleksje. Wasi rodacy z Wolf także zaczynali prosto, a obecnie grają interesujący, kli matyczny heavy metal w swoim własnym stylu. U was także widać ewolucję w stronę bardziej urozmaiconych numerów, czego dowodem jest choćby wspomniany "Mask of Red Death". Wolf to zespół, który prawdę mówiąc nigdy mnie nie interesował, więc mam bardzo, bardzo słabe pojęcie o tym jak brzmią. Nie mogę więc tak naprawdę dokonać jakiegokolwiek porównania. Tematyka tej płyty wydaje się różnorodna. Jest jakiś motyw przewodni lub klucz łączący wszys tkie utwory od strony tekstów? Nie, nie bardzo. Pomijając samą muzykę, "From Beyond" ma naprawdę świetne, naturalne i przestrzenne brzmienie. Udało wam się także sięgnąć po analogowe technologie? Analogowe w sensie użycia prawdziwych przedwzmacniaczy podczas nagrywania, prawdziwych instrumentów i wzmacniaczy, bez żadnych sztuczek i w ogóle, ale wszystko jest prowadzone przez profesjonalne narzędzia. Myślę, że chodzi tutaj bardziej o podejście, chęć sięgnięcia po dobre, organiczne i dynamiczne brzmienie niż technologiczne sprawy.

Foto: Nuclear Blast

gle musisz się rozwijać i robić coś nowego, inaczej skończysz w martwym punkcie. Myślę, że całkiem dobrze odnaleźliśmy się w "Death by Fire". Staliśmy się bardzo pewni naszego własnego stylu, staliśmy się unikalni i wyróżniamy się na tle innych zespołów. Na "From Beyond" chcieliśmy rozwinąć to swoiste brzmienie we wszystkich kierunkach, bez tracenia tego, czym jesteśmy jako zespół. Moim zdaniem nagraliście najlepszą płytę w swoim dorobku. Wiem, że zespół zawsze podaje jako najlepszą swoje ostatnie dzieło, ale słyszałam, że po "Diamonds" nie byliście do końca zad owoleni z brzmienia gitar, więc... wszystko się może zdarzyć. Po każdym z albumów, jakie wydałem, słyszałem od ludzi, że ten ostatni był lepszy, był taki i taki. Jednak szczerze mówiąc, takimi rzeczami przejmujesz się bardziej na początku. Ostatecznie tworzymy muzykę tylko dla własnej satysfakcji, a ludzie zawsze będą mieli różne opinie na temat tego,

18

ENFORCER

wszystkich poprzednich albumach. Muszę przyznać, że "Hungry They Will Come" to moim zdaniem najlepszy wasz numer instru mentalny. To, jak dziś wyglądają i jak są skon struowane heavymetalowe utwory instrumentalne wytyczył już na początku lat osiemdziesiątych Iron Maiden. Dziś te najlepsze zawsze mają w sobie ducha "Transylvania"... podobnie jak i "Hungry They Will Come". Właściwie, nie patrzyliśmy w ogóle na "Transylvanię", a "Hunger They Will Come" również nie jest zaaranżowany jak ten kawałek. Mogę wymienić setki innych utworów instrumentalnych, które są bardziej podobne. Tak czy inaczej, dzięki za te słowa. Nadal fajnie jest być porównywanym do takiego arcydzieła. Zostając w temacie inspiracji Iron Maiden, na przykład w "The Banshee" w drugiej połowie pojawia się także typowy dla Maiden motyw.

Podobnie jak w przypadku poprzednich płyt, pro dukcję, nagrywanie i mastering robiliście absolut nie sami? Dokładnie tak. Wasze płyty są krótkie. Moim zdaniem w przy padku waszych krążków się to sprawdza. Kiedy płyta się kończy, czuję niedosyt i włączam ją jeszcze raz i raz. Dziś, kiedy nie trzeba trzymać się limitu czasu związanego z wielkością płyty winylowej, można nagrywać płyty dużo dłuższe. Wy z tego rezygnujecie. Chodzi o to, żeby to samo wydawnictwo zmieścić też na winylu czy stawiacie po prostu na skonden sowany wyciąg z waszej muzyki, esencję tego, co najlepsze? Ponieważ sami w większości słuchamy albumów na winylach, piszemy również naszą własną muzykę na wydania winylowe. Mają lepsze brzmienie, lepsze grafiki i lepszy klimat. Nie jest to jednak jedyny powód. Najważniejszy powód


już wspomniałaś w swoim pytaniu. Chodzi o to, żeby wydać album, który jest cały czas interesujący i którego słuchacz powinien pragnąć mocniej, nie słabiej, kiedy jest już ukończony. Przy okazji poprzedniego wywiadu powiedziałeś, że Enforcer nie jest zespołem "oldschoolowym", po prostu gra heavy metal. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że słuchając Waszych płyt, w tym także "From Beyond" wsiada się do istnego wehikułu czasu i przenosi do lat osiemdziesiątych. Zdecydowanie, ani trochę nie celujemy w bycie jak zespół z lat osiemdziesiątych. Nasze cele to po pierwsze pisanie dobrych utworów, po drugie, posiadanie dobrego brzmienia, po trzecie, posiadanie "wizerunku", który pasuje do muzyki i nas prowadzi, przesuwa wszystkie granice, a także koncerty, które są na najwyższym poziomie pod każdym względem. A, że jest to coś, czego współczesne lub nowoczesne zespoły "metalowe" nie robią i co ludzie utożsamiają z latami osiemdziesiątymi, nie powinno dziwić, że nie jestem fanem nowej muzyki. To widać także w waszym teledysku do "Destroyer", światło, klimat, sposób kręcenia - przywodzą na myśl klipy sprzed trzydzieści lat. Kręciliście go w jakimś klubie, gdzie normalnie odbywają się wasze koncerty? Nakręcony został jako klip w hali bez publiczności. Jednak sam pomysł polegał na tym, żeby nagrać wideo, które nie będzie tak cholernie krystalicznie jasne, jak większość współczesnych klipów, gdzie widać każdy detal zespołu i zdarzeń, sprawić, że będzie trochę niejasny. Niebawem wypuścimy bardziej klimatyczne wideo do "Undying Evil". Przeszedłeś już w Enforcer chyba wszystkie możliwe funkcje. Gdy grałeś na perkusji i śpiewałeś jednocześnie nie graliście koncertów i nie było z tym podziałem problemu? Gram na gitarze i śpiewam od 2011 roku. Enforcer nagrał jedno demo w 2005 roku, na którym zagrałem na wszystkich instrumentach i tyle. Enforcer nigdy nie dał takich koncertów. Od kiedy nagrywacie regularnie płyty, wasz skład pozostaje bez zmian. Jaka jest wasza recepta na taki stabilny skład grupy? Mamy taki skład od 2011 roku i jak dotąd jest to najlepszy line-up jaki mieliśmy. Nie wiem jaki jest sekret, ale rzadko się kłócimy o materiał i chyba każdy z nas jest zadowolony ze swojej roli, jaką ma w zespole. Katarzyna "Strati" Mikosz, Anna Kozłowska

Wizygoci heavy metalu Visigoth istnieje od niedawna, "The Revenant King" jest pierwszym albumem tej amerykańskiej grupy, ale wygląda na to, że przyszłość należy do niej. I to nie tylko dlatego, że wydawcą grupy jest, odzyskująca dawną pozycję Metal Blade Records, ale przede wszystkim z powodu jakości granego przez Visigoth epickiego power metalu - zakorzenionego w latach 80-tych i równie porywającego, jak w tamtych latach. Z wokalistą Jake Rogersem rozmawiamy o powstaniu grupy, jej albumowym debiucie i miłości do Omen i Manilla Road: twórni Metal Blade. Wkrótce po tym zaoferowano HMP: Mieliście dość gry w poprzednich zespołach, nam kontrakt. nie realizowaliście się w nich, stąd pomysł założenia Visigoth? To pewnie dla was wielka sprawa, być częścią firmy Jake Rogers: Nie, nic z tych rzeczy. Nasza poprzednia odpowiedzialnej za wydanie klasycznych płyt takich kapela, w której grałem z Jamisonem i Lee (Palmer i gigantów jak Omen, Lizzy Borden, Trouble, Fates Campana, gitarzyści Visigoth - przyp. red) rozpadła Warning, Armored Saint, etc., etc.? się, ponieważ perkusista postanowił wyjechać do inneJasne! Jesteśmy zachwyceni tym faktem. Ostatnio Mego stanu, aby kontynuować edukację. Tamta grupa istal Blade zajmowało się głównie łączeniem słabego ratniała zaledwie rok, w tym czasie zagraliśmy jedynie pu z metalem. W rezultacie w ciągu ostatniej dekady trzy czy cztery koncerty. Visigoth jest naturalną kontywydano tam wiele pseudometalowych płyt, głównie z nuacją tamtego projektu, z tym, że ja zamieniłem gitagatunku metalcore i deathcore. Może właśnie dlatego rę na mikrofon, a Jamison przerzucił się z basu na ludzie zapomnieli, jak wiele świetnych płyt wydało kiegitarę. dyś Metal Blade. Należymy do wytwórni, dla której nagrywały takie legendy metalu jak King Diamond, Skąd pomysł na taką właśnie nazwę - chcecie być Desaster, Bolt Thrower i mnóstwo innych. Aktualnie Wizygotami heavy metalu? Oni zdobyli Rzym, wy Metal Blade stara się nawiązać do tej tradycji, oferując pewnie myślicie o podbiciu całego muzycznego świakontrakty grupom, które grają prawdziwy metal tj. ta? (śmiech) Slough Feg, Portrait, Below, Sorcerer itp. Jesteśmy Niewątpliwie mamy w sobie odrobinę walecznego dubardzo podekscytowani tą współpracą i już nie możecha tych barbarzyńców! Zrobiliśmy listę ewentualnych my się doczekać, aby przekonać się, co mają nam do nazw, a później przeanalizowaliśmy każdą z nich. Visizaoferowania. goth było pierwszą nazwą na naszej liście, która nie była jeszcze używana przez żadną inną profesjonalną Myślisz, że gdyby Manilla Road mieli szansę na kapelę heavy metalową. Zależało nam na tym, aby nakontrakt z Metal Blade w latach 80-tych to ich kari sza nazwa składała się z jednego słowa, które łatwo era mogłaby wyglądać zupełnie inaczej? zapamiętać. Padło na Visigoth i od tamtej pory nigdy Bez wątpienia. Przemysł muzyczny bardzo się zmienił nie myśleliśmy o zmianie nazwy. od czasów "złotego wieku" metalu. Branżę muzyczną ponoć trawi kryzys, firmy nic chcą ryzykować wydawania płyt debiutujących i nieznanych zespołów, tymczasem wam udało się zainteresować legendarną Metal Blade Records - jak doszło do tej współpracy? Nagraliśmy EP-kę w domowym studiu naszego przyjaciela, a następnie udostępniliśmy ją w sieci za darmo. Nie mieliśmy żadnej promocji, więc sam nie jestem pewien jak to się stało, że ten materiał wylądował w Swords & Chains Records. W ramach współpracy z tą wytwórnią wydaliśmy nasze demo i EP-kę na kasecie. Nakład został szybko wyprzedany, a nasza muzyka dotarła aż do Sarlacc Productions w Irlandii. Sarlacc połączył siły z Cruz del Sur Music, aby wydać naszą EP-kę na winylu. To wydawnictwo trafiło do Alana, wokalisty świetnej irlandzkiej grupy metalowej Primordial, która nagrywa dla Metal Blade. Alanowi bardzo spodobało się to, co usłyszał i uznał, że warto zaprezentować naszą muzykę przedstawicielom wy-

Chociaż z drugiej strony to chociażby Omen mieli świetny start w tej firmie, by potem z każdą płytą obniżać loty, bo przecież nie ma jakiejś jednej reguły na udaną karierę? Osobiście uważam, że Omen to świetna kapela. Najbardziej cenię "Battle Cry" za wyjątkowe brzmienie surowe i zadziorne. Lubię także "Warning Of Danger" i "The Curse". Uważam, że to zabójcze płyty. Jednak masz rację, sam kontrakt z taką wytwórnią jak Metal Blade, nie gwarantuje sukcesu. Oznacza to jedynie, że dostałeś wspaniałą szansę, aby ten sukces odnieść. Visigoth to zespół, który zawsze liczył na siebie, lecz teraz mamy wsparcie PR z naszej wytwórni, co jest bardzo pomocne. Mimo tego, musimy ciężko pracować, aby udowodnić, że zasługujemy na to wszystko, a także, aby zgromadzić liczną grupę fanów, którzy cenią to, co robimy. Dlatego zdecydowaliście się nagrać "Battle Cry" Omen na I demo z 2010r., a teraz wzięliście się za

Foto: Metal Blade

VISIGOTH

19


HMP: Oliver, jesteś najbardziej doświadczonym muzykiem Stallion. Wcześniej jednak grałeś, bądź grasz nadal w zespołach kojarzonych z bardziej ekstremalnymi rodzajami metalu, jak Sucking Void, Nocturnal, Debauchery czy Fleshcrawl. Co skłoniło cię do spróbowania swych sił w oldschoolowym heavy/speed metalu? Oliver Grbavac: Cześć! Właściwie z metalową muzyką i sceną jestem związany od dziecka. W tamtych czasach słuchaliśmy wszystkiego co wpadło nam w ręce, bo nie mieliśmy czegoś takiego jak Youtube, Internet i ogólnie przesyłanie plików, właśnie dlatego jestem otwarty na wiele różnych metalowych stylów. Po prostu robię to, co kocham - tworzę muzykę metalową. Staram się nie ograniczać do jakiegoś szczególnego stylu.

Foto: Metal Blade

"Necropolis" Manilla Road? To czytelne zasygnali zowanie waszych korzeni, a do tego przypomnienie dokonań tych obecnie może i kultowych, ale niezbyt popularnych zespołów, młodszym fanom? Bardzo lubimy nagrywać covery. Dzięki nim możemy oddać hołd naszym ulubionym grupom, które miały na nas wpływ! Dlaczego akurat wybraliśmy te dwa utwory? Jeśli chodzi o Omen, to ja i Lee słuchaliśmy kawałka "Battle Cry" w aucie, jadąc do studia, gdzie mieliśmy nagrywać demo. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że świetnie byłoby nagrać cover tego utworu. Gdy dotarliśmy na miejsce, Lee rozpracował chwyty gitarowe i nagraliśmy to. Manilla Road to moja ukochana grupa i bardzo chciałem jakoś oddać im hołd. Postanowiliśmy zatem nagrać własną wersję "Necropolis" mimo, iż muzyka Visigoth w niczym nie przypomina brzmienia Manilla Road. Zrobiłem listę utworów, które chciałem nagrać, a potem wybraliśmy z nich właśnie "Necropolis", ponieważ jest to kawałek bardzo rozpoznawalny i zawsze doprowadza publiczność do szaleństwa. Podczas koncertów zdarzało nam się grywać inne covery, przygotowaliśmy też kilka nowych z myślą o nadchodzącej kwietniowej trasie. Czyli uznaliście, że to co robiła np. kiedyś Metallica, a teraz King Fowley z October 31, to jest nagrywanie przeróbek świetnych numerów mniej popularnych zespołów, to dobry pomysł? Będziecie go kontynuować na kolejnych wydawnictwach Visigoth? (Śmiech). King Fowley i jego ekipa zawsze mieli smykałkę do coverów. Deceased także nagrali kilka płyt i EP-ek z coverami. Uwielbiam Deceased! Nowy album October 31 jest także świetny. Zrobili zabawny cover utworu Uriah Heep na swojej EP-ce "Gone To The Devil". Wracając do pytania, tak, chcemy kontynuować tę tradycję. Bardzo prawdopodobne, że na naszym kolejnym albumie także znajdzie się jakiś cover. Jak już mówiłem mamy kilka w zanadrzu, które mamy zamiar grać na koncertach, ale bardzo możliwe, że nagramy studyjną wersję któregoś z nich, lub wybierzemy w tym celu zupełnie inny utwór. Jeśli cover nie trafi na płytę długogrającą, na pewno umieścimy go na jakimś EP lub splicie. Przynajmniej taki mamy zamiar! Nie myśleliście o tym, żeby do nagrania "Necropolis" zaprosić Marka Sheltona? Nie śmielibyśmy prosić mistrza z najlepszej amerykańskiej grupy metalowej, żeby zagrał na naszej pierwszej płycie (śmiech). To byłoby aroganckie z naszej strony. Miałem okazję spotkać muzyków z Manilla Road i wiem, że to bardzo mili ludzie, którzy chętnie poświęcają czas swoim fanom. To było wielka ulga, kiedy ich poznałem i okazało się, że to równi goście. Nie ma nic gorszego niż spotkanie swoich idoli, którzy w rzeczywistości okazują się palantami czy dupkami! Muzycy Manilla Road to ludzie, którzy mocno stąpają po ziemi i cieszą się, że mogą robić to, co robią. Przyznam, że kontaktowali się z nami, by powiedzieć nam, że bardzo podobają im się nasze covery. Nawet udostępnili je na portalach społecznościowych. To dla nas wielki zaszczyt. Ale na "The Revenant King" nie brakuje innych gości, czasem wręcz zaskakujących, jak udział wiolon czelisty i skrzypków w epickim "From The Arcane Mists" - uznaliście, że żywe instrumenty zabrzmią w nim zdecydowanie lepiej od sampli czy syntezatorów? Nie mam nic przeciwko syntezatorom, ale gram też w

20

VISIGOTH

kapeli (Gallowbraid - przyp. red.), w której używamy ich aż zanadto. W Visigoth chcemy, żeby wszystko brzmiało naturalnie. Jedną z najwspanialszych rzeczy, jeśli chodzi o scenę w Salt Lake City, do której należymy, jest fakt, że jest tam mnóstwo utalentowanych muzyków, grających na różnych instrumentach i reprezentujących różne gatunki muzyczne. Wszyscy jesteśmy kumplami! Zatem nietrudno było namówić członków Subrosa i Huldra, żeby zagrali na naszej płycie. Świetnie się spisali. Dodałem jeszcze dźwięki dzwonów rurowych i rogu z syntezatora, aby utwór nabrał filmowego klimatu, ale ta część, gdzie śpiewam na tle instrumentów smyczkowych jest w stu procentach prawdziwa. Te potężne, wielogłosowe chóralne partie w kilku utworach też robią wrażenie - aranżowaliście je sami, czy też wspomógł was przy tym ktoś z zewnątrz? Zaaranżowałem je sam. Na koncertach gości zabraknie, ale taki "Iron Brotherhood" wydaje się wręcz wymarzony do wspólnego śpiewania z fanami, szczególnie ta chóralna część niemal a cappella? Racja, ten utwór jest szczególnie lubiany przez lokalnych fanów. Graliśmy go już podczas naszych pierwszych koncertów w 2010 roku i od tamtej pory jest obowiązkową pozycją na naszej setliście, kiedy gramy w Salt Lake City. Stali bywalcy naszych koncertów znają słowa refrenu, więc zawsze śpiewają razem z nami. Mieliście już okazję sprawdzić inne nowe utwory na koncertach? Są pewnie podstawą waszej obecnej setlisty, tym bardziej, że "The Revenant King" to bard zo udana płyta? Gramy te kawałki na żywo już od dość długiego czasu. Niektóre z nich wbrew pozorom nie są nowe, więc ogrywaliśmy je już od dobrych kilku lat. Nie korci was by grać jeśli nie wszystkie, to zdecy dowaną większość pochodzących z niej utworów, tak by zapełnić nimi 50-60 minutowy set? Bylibyśmy wykończeni! (śmiech). Poza tym obawiam się, że tak długi koncert w naszym wykonaniu mógłby znudzić publiczność. "Necropolis" też pewnie wśród nich nie brakuje, to w końcu swoisty metalowy przebój wczesnych lat 80tych? Rzeczywiście wykonujemy go dość często, ale staramy też czasem zastępować go innymi coverami, w zależności od naszego nastroju lub oczekiwań ludzi. Na przykład, jeśli widzimy, że wśród publiczności jest wiele osób z koszulkami lub naszywkami kapel reprezentujących NWOBHM, wtedy gramy cover któregoś z tych zespołów. Jednak uwielbiamy grać "Necropolis" nie wiem czy wśród naszych fanów są jacyś fani Manilla Road, ale ten numer zawsze jest świetnie odbierany. Marzy wam się sytuacja, że za 20-30 lat nazwa Visigoth będzie wymieniana przez fanów epickiego metalu jednym tchem obok Manilla Road czy Manowar? To byłoby spełnienie marzeń! Jednak na razie daleko nam do poziomu reprezentowanego przez te grupy. Przed nami jeszcze dużo ciężkiej pracy, abyśmy w ogóle mogli marzyć o takim zaszczycie, ale nie pewno będziemy ciągle się rozwijać i ulepszać naszą sztukę. Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska

Ale z racji wieku nie możesz chyba pamiętać czasów największej świetności takiego grania, dlatego też fascynacja klasycznymi dokonaniami metalowych gigantów przyszła pewnie później? Oliver Grbavac: Chyba próbowałem stworzyć coś mocniejszego, brutalniejszego. Kiedy byłem młodszy i również dzisiaj chcę próbować innych stylów, chociaż mocniejsze rzeczy robię z moim drugim zespołem, Fleshcrawl. Zaczynałeś od takich dźwięków, czy najpierw był jednak death czy black metal, a do tradycyjnego metalu dochodziłeś stopniowo? Oliver Grbavac: Nie powiedziałbym tak. Jak już mówiłem, zawsze słuchałem wszystkich rodzajów metalu, ale nie da się zrobić wszystkiego w tym samym czasie. Zajęło więc jakiś czas zanim dołączyłem do zespołu takiego jak Stallion i zacząłem tworzyć bardziej tradycyjny materiał. Jak sądzisz, co decyduje o tym, że takie dźwięki są wciąż ponadczasowe i cieszą się nie słabnącą popu larnością zarówno wśród fanów jak i kolejnych pokoleń muzyków? Pauly: Myślę, że szczególnie w rocku i metalu ludzie przywiązują duża wagę do korzeni muzyki. Dlatego właśnie klasyki nigdy nie umrą. Z drugiej strony, wydaje mi się, że w ekstremalnym metalu są granice. Trudno jest sprawić, żeby był szybszy, bardziej brutalny i diaboliczny, więc niektórzy mogą się nim znudzić i odkryć na nowo jakieś oldschoolowe cholerstwo, z którego wszystko się zrodziło. Czujecie się więc bardziej takimi grającymi fanami? (śmiech) Pauly: Dokładnie. Jestem pieprzonym maniakiem, chodzę na każdy koncert i kolekcjonuję każde cholerstwo związane z metalem, od kiedy pamiętam. Są zespoły, które inspirują was wszystkich i są ulu bieńcami całego składu, czy też każdy z was ma swoich faworytów, co przekłada się na brzmienie Stallion? Pauly: Chyba po trochę z każdego. Są zespoły, które kochamy wszyscy, jak Running Wild, Accept, Judas Priest, itd., ale każdy z nas ma również swoich własnych, różnych bohaterów. Aaron (perkusja) i ja jesteśmy wielkimi fanami thrashu i black metalu, tak samo jak tradycyjnego metalu. Axxl (gitara) i Nikki bardziej lubią rock z lat 70-tych i 80-tych oraz legendy metalu. Od samego początku w Stallion staraliśmy się nie ograniczać naszego brzmienia do jednego kierunku, to suma inspiracji tworzy brzmienie. Nie da się ukryć, że niemieckie zespoły power, heavy i speed metalowe wyznaczyły w latach 80. nieprzemi jające standardy dla gatunku, tak więc pewnie macie nieco łatwiej, podążając śladem Atlain, Saint's Anger, Helloween, Grave Digger, Running Wild - można by tak wymieniać i wymieniać? Pauly: To prawda. Jest wiele wspaniałych niemieckich zespołów metalowych z przeszłości i niektóre z nich nadal są mocne. Myślę jednak, że to skąd pochodzisz nie ma znaczenia. Dopóki interesujesz się metalem i czujesz jego ducha, możesz wznieść swoją flagę gdziekolwiek, czyż nie? Dokładnie! Nawiązujecie też nazwą do czasów świetności niemieckiego metalu, bo w latach 80. ist niał i chyba wciąż działa inny zespół zwący się Stallion - to przypadek, że przybraliście taką samą nazwę? Pauly: No pewnie! Szukaliśmy mocnej nazwy dla zespołu, która w naszych oczach reprezentowałaby siłę heavy metalu. O innym zespole dowiedzieliśmy się później. Nie martwimy się tym jednak. Na ziemi jest mnóstwo grup, które wybrały nazwę już istniejącego bandu. Wydaje mi się, że nie jest to jakaś wielka sprawa.


Heavy Metal Rock 'n' Roll! Tradycje niemieckiego heavy metalu są pewnie doskonałe znane większości czytelników naszego magazynu. Co istotne do wciąż aktywnych legend, takich jak chociażby Accept czy Helloween, śmiało dołączają młodzi gniewni, dla których dokonania zespołów z lat 80-tych są punktem wyjścia do nagrywania świetnych płyt. Takich, jak "Rise And Ride", debiut Stallion, o którym rozmawiamy z gitarzystą Olivierem i wokalistą Pauly'm: A jak zareagował na tę sytuację drugi, to jest właściwie pierwszy, Stallion? Czy też może było tak, że nie zastrzegli kiedyś nazwy i mogliście ją wykorzystać? Pauly: Mam nadzieję, że nie zostaniemy za to złapani, ale szczerze mówiąc: Nie wiedzieliśmy o nich zakładając zespół, a później też nie zapytaliśmy (śmiech). Zobaczymy więc, co będzie się działo… Skompletowanie składu złożonego z maniaków takiego grania było chyba dość proste, zważywszy na to, że od początku istnienia zespołu gracie prakty cznie w tym samym zestawieniu? Pauly: Może niektórzy już wiedzą, ze Stallion został założony przez Axxla i mnie jako projekt dwuosobowy. Na początku nie wiedzieliśmy jak scena zareaguje na nasze wypociny, ale zawsze chcieliśmy je zaprezentować, postanowiliśmy to sprawdzić przy pomocy naszej pierwszej EP-ki. Okazało się, że ludziom się spodobało i chcieli nas zobaczyć na żywo, wiec nie opieraliśmy się stworzeniu pełnego składu z trójką naszych najlepszych przyjaciół. I tyle. Szybko też przygotowaliście dwuutworowe demo, które stało się podstawą wydanej rok temu 12"EP "Mounting The World", tak więc wygląda a to, że nie narzekaliście na brak pomysłów? Pauly: Cóż, demo było jedynie własnoręcznie kopiowaną edycją dwóch piosenek, które wydaliśmy później na EP-ce. Wyprodukowaliśmy demo tylko po to, żeby rozprowadzać je na koncertach i festiwalach, nic wielkiego. Jednak nad naszymi utworami pracujemy ciągle, co przychodzi nam całkiem naturalnie w związku z tym, że Axxl i ja mieszkamy razem od sześciu lat.

czoną do 555 kopii specjalną edycję na białym winylu z czerwonymi bryzgami, nie na CD. Po tym jak się wyprzedały w ciągu trzech miesięcy, High Roller Records, zrobiło drugie tłoczenie na czarnym i czerwonym winylu. Jest ono też swego rodzaju rarytasem, bo utwór ze strony A "24/7" jest dostępny tylko na nim - to też wasze świadome nawiązanie do czasów "non LP tracks" na krótszych wydawnictwach sprzed lat? Pauly: Kocham takie rzeczy. 7"-winyl został wydany kiedy ruszyliśmy w pierwszą europejską trasę i na początku tylko taką wersję można było kupić. Fani zawsze cieszą się, kiedy mogą dostać coś szczególnego. Wiem o czym mówię, bo sam jestem maniakiem kolekcjonowania. (śmiech) Skądś to znam (śmiech). "Rise And Ride" to bardzo wyrównany materiał, płyta obok której nie może przejść obojętnie żaden fan tradycyjnego metalu - ich reakcje oraz pozytywne recenzje są dla was chyba wyjątkowo ważne? Pauly: O tak, rozwaliły nas pozytywne reakcje fanów i prasy. Nie zmieniliśmy nic w naszym procesie tworze-

nową jakość tym, wydawałoby się zgranym patentom, dzięki czemu "Rise And Ride" czy "Stigmatized" brzmią zarówno klasycznie jak i bardzo świeżo… Pauly: Tak, jak już powiedziałem, zawsze staramy się tworzyć zróżnicowany materiał, bo dla nas jest więcej niż jeden gatunek, yehaa! Płyta płytą, ale pewnie dopiero na koncertach rozkrę cacie się na maksa? Pauly: Stanąć z fanami twarzą w twarz jest w tym najlepsze, czyż nie? Ludzie zawsze szaleją gdziekolwiek jesteśmy i dają nam fantastyczną energię, niesamowite! Dobrą okazją do promowania "Rise And Ride" była pewnie trasa z Bullet i kanadyjskim Striker? Pauly: Zajebiście się bawiliśmy! 25 koncertów w 25 dni było całkiem trudne jak na naszą pierwszą trasę, ale bycie w grupie ze Striker i Bullet było idealne (sam jestem wielkim fanem tych zespołów już od lat), a granie razem po całej Europie było powalające, yeah! I jak wspominacie te koncerty? Było warto trochę się pomęczyć? (śmiech) Pauly: Tak jak mówisz, każdego dnia czekała nas ciężka robota, żeby wyładować cały szajs, zbudować scenę, zrobić show, spakować wszystko i załadować z powrotem na przyczepę. Większość ludzi o tym nie wie. Jednak absolutnie było warto. Spędziliśmy tam świetne chwile, a spotkanie tych wszystkich metalowców było niesamowite. To pewnie dopiero początek intensywnej promocji koncertowej Stallion, bo przecież wiadomo nie od

Można też wychwycić w waszych utworach echa fascynacji NWOBHM - stąd pomysł na nagranie "Heavy Metal Rock 'N' Roll" Rock Goddess? Pauly: Oczywiście, ze interesujemy się NWOBHM i kurwa kocham Rock Goddess. Ich debiutancki album jest zajebisty, każdy utwór jest hitem i sądzę, że są jednym z najbardziej niedocenionych zespołów naszych czasów. Chcieliśmy nagrać ich cover na naszej pierwszej EP, a "Heavy Metal Rock 'n' Roll" jest wspaniałym hymnem, a także idealnym sloganem, aby opisać to co kochamy i co chcemy robić: Heavy Metal Rock 'n' Roll!!! To taki w sumie nieoczywisty wybór, bo ten dziew częcy zespół zabłysł na krótko, nie zdobył większej popularności - dwie stricte metalowe płyty sióstr Turner stały się wręcz kultowe znacznie później? Pauly: Tak, niestety. Jak już powiedziałem, według mnie ich pierwszy album jest całkowicie niedoceniony, tak dzieje się z wieloma zespołami. Niektórym zespołom po prostu się nie udaje, chociaż czasami są nawet lepsze niż inne. Smutne, ale prawdziwe. To jest więc nasz hołd dla tego wspaniałego zespołu i właściwie jestem w kontakcie z oryginalną basistką Rock Goddess, Tracey Lamb. Podoba jej się nasza wersja, a dla mnie to zajebisty zaszczyt! Na swym kolejnym wydawnictwie, singlu "24/7" składacie z kolei hołd niemieckiemu Warrant, przypominając jedną ze starszych kompozycji tej grupy, "Flame Of The Show". Z kolei na waszym debiu tanckim albumie "Rise And Ride" mamy tylko autorskie kompozycje, więc covery będziecie publikować tylko na singlach i EP-kach? Pauly: Nie powiedziałbym, że taki był plan. Po prostu tak wyszło, bo nie chcieliśmy umieszczać coveru na naszym pierwszym albumie. Nie znaczy to jednak, że nigdy tego nie zrobimy na innym LP. To powodzenie i poziom "Mounting The World" zapewniło wam kontrakt z High Roller Records? Pauly: Tak, jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. High Roller Records daje nam wolność, pozwala robić dokładnie to co chcemy i nigdy nie narzucają nam swojej woli. Najpierw wydali wam singla, bo nie mieliście na tamtą chwilę więcej nowych utworów, czy też miało to być wydawnictwo promujące już zaplanowany album? Pauly: Nie, po prostu wydali po raz drugi EP. My wydaliśmy swoją wersję, ręcznie numerowaną i ograni-

Foto: Stallion

nia, bo nadal chcemy mieszać style i obserwować co z tego wyjdzie. Jednak "Rise and Ride" tworzyła piątka muzyków, nie tylko ja i Axxl, jak przy "Mounting The World", dlatego nie wiedzieliśmy jak to wyjdzie. Jednak podczas jam sessions i prób mieliśmy dobre przeczucia, więc wszystko skończyło się dobrze. Zdarzają się też głosy starszych słuchaczy, typu: "kurczę, pamiętam czasy świetności Helloween, które przypomina mi "The Right One", a "Wild Stallions" kojarzy mi się z jeszcze ostrzejszym Accept!"? Pauly: (Śmiech), Bardzo dziękujemy. To zaszczyt być porównywanym z bogami! Nie mieliśmy jednak takiej intencji, po prostu brzmimy jak brzmimy, bo to wychodzi nam podczas prób. Właśnie do tego ostatniego utworu nakręciliście teledysk, a mogliście przecież wybrać nieco bardziej melodyjne, lżejsze numery, jak "Wooden Horse"? Pauly: Nie jestem pewny, czy dobrze zrozumiałem pytanie, ale wybraliśmy "Wild Stallions" jako klip, bo jest najmocniejszym i najszybszym kawałkiem na płycie. Osobiście, dla mnie najlepsza jest "Rise And Ride".

dziś, że takie dźwięki najlepiej sprawdzają się na żywo? Pauly: Jasne, mogę powiedzieć tylko jedno: Heavy Metal Rock 'n' Roll! Każdy, kto kiedykolwiek był na koncercie metalowym wie o czym mówimy, racja? Racja. Będziecie chcieli dotrzeć i zagrać gdzie tylko będzie to możliwe, tak więc jest szansa również na to, że pojawicie się w Polsce? Pauly: Mamy taką nadzieję. Wiemy, że w Polsce mamy wielu fanów chciałbym podziękować każdemu z was z osobna! Niestety nie udało nam się dotrzeć do Polski podczas ostatniej trasy, bo to nie była nasza własna trasa. Mamy jednak naprawdę nadzieję, że uda nam się dotrzeć do waszego pięknego kraju pewnego dnia i spotkamy was wszystkich, szaleni dranie! Hell yeah! Dzięki za wywiad i wspierajcie dalej zajebisty heavy metal: Stallion będzie gnał dalej, dołączcie do nas!!! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Podoba mi się na tej płycie również to, że nadajecie

STALLION

21


Zawsze dajemy z siebie sto procent! Nie czują się sukcesorami szwedzkich legend Heavy Load, Gotham City, Torch czy Glory Bells, co nie przeszkadza im być jedną z największych nadziei tamtejszej sceny i podporą rosnącej z każdym miesiącem w siłę New Wave of Swedish Heavy Metal. Do udanych wcześniejszych wydawnictw Air Raid dorzucił właśnie najnowszy album "Point Of Impact", zasłużenie zbierający świetne recenzje. O historii grupy i jej wielce prawdopodobnej drodze na metalowy szczyt rozmawiamy z gitarzystą Andy'm Johanssonem i basistą Robem Utbultem: HMP: Istniejecie raptem od pięciu lat i z każdym kolejnym wydawnictwem wspinacie się coraz wyżej, stajecie się coraz bardziej rozpoznawalni - to chyba niesamowite uczucie doświadczać czegoś takiego? Rob Utbult: Tak, to niesamowite uczucie mieć możliwość rozprzestrzenienia swojej muzyki w najdalszych zakątkach świata. Kiedy dołączyłem do zespołu w 2010 roku, nie mieliśmy pojęcia jak daleko uda nam się dojść. Uczucie, kiedy przyjeżdżasz do innego, dalekiego kraju i fajni ludzie stamtąd wiedzą wszystko o twoim zespole jest wspaniałe. Pewnie zakładając Air Raid nawet w najbardziej śmiałych marzeniach nie zakładaliście, że wasza kariera przybierze taki właśnie obrót? Andy Johansson: Kiedy zakładaliśmy Air Raid w 2009 roku, ja i Johan (gitara) chcieliśmy po prostu grać muzykę, którą kochamy, czyli heavy metal w stylu lat 80-tych. Oczywiście mieliśmy nadzieję, że doprowadzi nas to do sukcesu, ale wstępnym pomysłem nie

ciężkiej roboty promocyjnej, nie szukasz dobrych kontaktów, itd. Pracowaliśmy bardzo ciężko, żeby dotrzeć do miejsca, w którym obecnie znajdujemy się z Air Raid i zaczyna nam się to opłacać! Chociaż w latach 80-tych myślę, ze było nawet trudniej stać się znanym, ponieważ były wtedy ogromne ilości utalentowanych zespołów i muzyków. Myślę więc, że potrzeba wiele szczęścia i oczywiście umiejętności. Ważne jest też, żeby wspomnieć, że nie brzmimy prawdę mówiąc jak inne oldschoolowe zespoły. Mamy swoją tożsamość, która odróżnia nas od masy nowych grup i może właśnie dzięki temu jesteśmy bardziej rozpoznawalni. Fenomen obecnej szwedzkiej sceny heavy metalowej był tu dla was jakimś dodatkowym plusem, pomógł wam się przebić, bo media baczniej obserwują kolejne młode zespoły z tego nurtu? Andy Johansson: Z tego co wiem szwedzka scena heavymetalowa jest, mniej lub bardziej, uważana za synonim jakości. Oczywiście trochę to pomaga, bo kiedy

utwory, tworzenie i umiejętności techniczne. Jesteśmy zmuszeni garć coraz lepiej i to jest właśnie ta iskierka w Air Raid, która pozwala nam się rozwijać z dnia na dzień. Jest tutaj kilka naprawdę utalentowanych zespołów, a każdy z nich napędza kolejny. Dlatego właśnie postanowiliście założyć Air Raid, grupę aż na wskroś tradycyjną, odwołującą się do dziedzictwa lat 80-tych? Andy Johansson: Jak już powiedziałem wcześniej, kochamy muzykę i gramy nie myśląc o popularności, pieniądzach, czy czymkolwiek innym. Jeżeli Air Raid byłoby jedynym heavymetalowym zespołem na świecie, nadal brzmielibyśmy tak samo! Co ciekawe byliście maleńkimi dziećmi albo dopiero pojawiliście się na świecie, gdy klasyczny metal świę cił swe największe triumfy - skąd u was fascynacja takimi właśnie dźwiękami, a nie np. black metalem? Rob Utbult: Cóż, w 1986 roku, kiedy się urodziłem, klasyczny metal był chyba w momencie kulminacyjnym i chciałbym wtedy tam być. Tak czy inaczej, nie widzę siebie grającego inną muzykę, bo ta jest najlepsza. Te riffy, solówki, dwie stopy i wysokie wokale odstają od czegokolwiek innego, melodie i kreatywny proces tworzenia z lat 80-tych nie mają sobie równych. Sądząc z poziomu gry który prezentujecie, Air Raid nie jest waszym pierwszym zespołem, lub też poświęcaliście za młodych lat sporo czasu na doskonalenie swych umiejętności? Andy Johansson: Air Raid jest moim pierwszym zespołem, ale miałem za sobą wiele lat gitarowego grania. Ćwiczyłem właściwie codziennie kiedy byłem młodszy. Byłem więc całkowicie przygotowany kiedy stworzyliśmy Air Raid. Byłem szczególnie dobry w takich gatunkach jak rock, hard rock i thrash metal. To dzięki debiutanckiemu demo udało się wam pod pisać kontrakt ze StormSpell Records? Rozsyłaliście płytki do wytwórni, czy też to oni was znaleźli, np. w sieci? Rob Utbult: Tak, znaleźli nas w Internecie. Właściwie nie wysłaliśmy żadnego dema do wytwórni, więc byliśmy zaskoczeni, kiedy się z nami skontaktowali, oczywiście byliśmy też zadowoleni. Dzięki tej amerykańskiej wytwórni rok 2012 można śmiało określić czasem waszego skomasowanego uderzenia, bo na wiosnę zadebiutowaliście MCD "Danger Ahead", by w grudniu przygotować dla wszystkich zwolenników melodyjnego metalu ideal ny prezent pod choinkę, debiutancki album "Night Of The Axe"? Rob Utbult: Tak, to był intensywny, ale dobry czas. Lubimy być aktywni i ciągle pracujemy nad nowymi dźwiękami. W ten sposób utrzymujemy swoją aktywność na scenie i bycie zespołem, który jest zawsze gotowy do startu.

Foto: Air Raid

było bycie "znanym". Jesteśmy ekstremalnie szczęśliwi, że poszło to w tym kierunku i coraz więcej ludzi wie o nas. Naprawdę wspaniale! Był taki jeden, decydujący moment, kiedy zdaliście sobie sprawę, że może to skończyć się czymś poważniejszym niż próby, lokalne koncerty i nagrania demo? Rob Utbult: Po kilku tygodniach z zespołem wiedziałem, że zajdziemy daleko, ale nie aż do tego stopnia! Teraz trwa niesamowity czas dla Air Raid i mamy jeszcze wiele do osiągnięcia! Jak sądzisz, co sprawiło, że właśnie wam udało się przebić? Oczywiście świetnie gracie, macie dobre utwory, etc., ale pewnie doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że to nie zawsze wystarcza i wiele doskonałych kapel, przed laty i obecnie, nie może wyjść poza etap demo? Andy Johansson: Myślę, że wiele zależy tutaj od tego, by nigdy się nie poddawać, żeby stale szukać nowych możliwości. Wiele zespołów rozluźnia się zaraz po wydaniu albumu, bo myślą, że od razu posypią się propozycje koncertów, itd. Nie ma jednak znaczenia jak dobre są twoje kompozycje, jeżeli nie odwalasz

22

AIR RAID

ludzie widzą, że pochodzimy ze Szwecji od razu zaczynają się nami interesować. Jednak nic poza tym. Ostatecznie musimy obronić się naszą muzyką, bo konkurencja jest naprawdę mocna, a to ciągnie za sobą presję. Zdecydowanie nie jest więc nam "łatwiej" niż innym zagranicznym zespołom. Czujecie się w jakimś stopniu sukcesorami Heavy Load, Torch czy Glory Bells? Rob Utbult: Prawde mówiąc, nie. Po prostu gramy to, co lubimy. Klasyczny metal jest idealnym stylem muzycznym dla nas i kochamy to, co robimy. Szwecja ma wiele wspaniałych zespołów z lat 80-tych, a my oczywiście uwielbiamy ich muzykę na każdy możliwy sposób! To w sumie ciekawa sprawa, że kojarzona przez dwie dekady z ekstremalnym metalem Szwecja ma obecnie aż tyle młodych i doskonałych zespołów grających tradycyjny heavy metal - czyżby nastąpiło zmęczenie death metalem, przesyt takimi dźwiękami? Rob Utbult: Nie mam pojęcia dlaczego jest tutaj tak wiele świetnych zespołów, ale mam pewną teorię: zdrowa rywalizacja pomiędzy zespołami i dobre relacje między nimi sprawiają, że rodzą się lepsze brzmienie,

To musiał być dla was bardzo pracowity okres, zważywszy na to, że nie poszliście na łatwiznę, nie pow tarzając na albumie żadnego z utworów z MCD, więc wygląda na to, że przygotowaliście ten materiał w pół roku? Andy Johansson: Nasza EP-ka, "Danger Ahead" była skończona właściwie już w listopadzie 2011r., ale z powodu opóźnień w Stormspell nie udało się jej wydać aż do kwietnia 2012r. W tym czasie napisaliśmy już parę kawałków na "Night Of The Axe". Album został stworzony, nagrany i wydany ogólnie w ciągu dziesięć miesięcy. Jednak tak czy inaczej był to bardzo intensywny okres! To sukces i dobre recenzje "Night Of The Axe" sprawiły, że udało się wam podpisać kontrakt z High Roller Records? Rob Utbult: Myślę, że wiedzieli o nas jeszcze przed "Night Of The Axe" bo na festiwal Keep It True zostaliśmy zabukowani wcześniej tego samego roku. To na pewno zwiększyło nasze sznase na kontrakt z High Roller Records. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej współpracy, jest wspaniała! Był chyba w tej radości również element niepewności, związany z odejściem wokalisty Michalisa Rinakakisa? Co zadecydowało o tym, że się rozstaliście? Andy Johansson: Rozstanie z naszym byłym wokalistą było czymś naturalnym, od kiedy różnice personalne okazały się zbyt duże. Miało to bardzo negatywny wpływ na zespół i ostatecznie nie wypaliło. Nigdy


właściwie nie stresowaliśmy się zmianą, wyszła zespołowi tylko na dobre. Pewnie w tego typu sytuacjach, dotyczących mniej znanego zespołu, jest nieco łatwiej niż gdy wokalistę zmieniają giganci pokroju Accept, Maiden czy Priest? Rob Utbult: Cóż, po prostu cieszę się, że zrobiliśmy to, zanim wydaliśmy z nim więcej albumów. Im więcej ludzi słucha muzyki, tym większe ryzyko, że ktoś rozczaruje się zmianą na stanowisku wokalisty. Jesteśmy niesamowcie zadowoleni z Arthura i atmosfera w zespole jest teraz lepsza niż kiedykolwiek! Jak znaleźliście Arthura W. Anderssona? Był waszym kumplem, co ułatwiało całą sytuację, czy też odpowiedział np. na ogłoszenie, że poszukujecie wokalisty? Rob Utbult: Arthur jako pierwszy odpowiedział na nasze ogłoszenie odnośnie wokalisty w Internecie. Bardzo spodobały nam się próbki, które przysłał i zabukowaliśmy próbę z nim. Wszystko wyszło naprawdę dobrze i od razu daliśmy mu to miejsce! Wnoszę z tego co słyszę na "Point Of Impact", że bez problemu zaaklimatyzował się w zespole? Andy Johansson: W związku z tym, że chemia z naszym poprzednim wokalistą nie była dobra, posiadanie Arthura w zespole było znacznym ulepszeniem. Doskonale pasuje do zespołu, zarówno muzycznie jak i pod względem osobowości. Jest człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i teraz czujemy, że wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie. Tworzyliście ten materiał razem, czy też nie miał tu żadnego udziału w tekstach i w kompozycjach? Andy Johansson: Arthur nie był zaangażowany w tworzenie "Point Of Impact". Napisałem właściwie całą muzykę i wszystkie linie melodyczne. Rob i Johan pomagali w kilku partiach instrumentalnych, napisaliśmy też z Robem teksty. "Point Of Impact" do dla mnie wręcz perfekcyjny przykład płyty z lat 80-tych nagranej w 2014 roku jak udaje się wam to przypominanie przeszłości w

sposób tak udany pod każdym względem? Rob Utbult: Bardzo dziękujemy! Cóż, znamy nasz metal z lat 80-tych bardzo dobrze i lubimy to potężne brzmienie, z dużą dozą pogłosu, ostrych riffów i rytmów. Na "Point Of Impact" sięgnęliśmy po bardziej naturalne brzmienie niż na "Night Of The Axe" i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak wyszło! Włączyłem tę płytę koledze rocznik 1968, nie siedzącemu w obecnej młodej scenie metalowej - był przekonany, że to jakiś zespół z lat 80-tych, którego wtedy nie słyszał - myślę, że odbierzecie to jako spory kom plement? Rob Utbult: (Śmiech), naprawdę! Bardzo miło to słyszeć. Tak, biorę to oczywiście za dobry znak, ale ostatecznie gramy tylko muzykę, którą lubimy. A w związku z tym, że brzminie lat 80-tych jest najlepsze, to sięgamy po nie! W dodatku nie jest to materiał jednowymiarowy czy monotonny, bo dbacie o ciekawe aranżacje, kiedy trzeba stopniujecie napięcie, są wirtuozowskie wręcz solówki - to pewnie, póki co, wasze dzieło życia? Andy Johansson: Naprawdę czuję, że na "Point Of Impact" staliśmy się dojrzalsi. Myślę też, że instrumentalnie też weszliśmy na wyższy poziom. Każdy w zespole zrobił krok w przód. Rob Utbult: Jestem całkiem zadowolony z albumu, ale nie jest to dzieło naszego życia. Jest kilka rzeczy, które moim zdaniem moglibyśmy zrobić lepiej i mam nadzieję, ze będzie to słyszalne na naszym kolejnym albumie! Muzykę dopełnia szata graficzna. To dla was chyba duża frajda, że autorem okładki jest sam Gerald McLaughlin - to jest coś, móc postawić swoją płytę obok klasycznych dzieł Agent Steel, Omen czy Hallovs Eve? Andy Johansson: Jesteśmy naprawdę dumni, że legenda airbrush'a, Gerald McLaughlin, namalował nam okładkę! Skontaktowałem się z nim na początku zeszłego roku i bardzo zainteresował się projektem. Tak jak powiedziałeś, namalował wiele okładek w latach 80-tych, jak do "Unstoppable Force" i "Mad Locust Rising" Agent Steel oraz "The Curse" Omen, ma więc

wiele wspomnień, o których nam opowiedział! To tylko osiem utworów, jakieś 35 minut muzyki - aż się prosi, by grać je wszystkie na koncertach. Zdarzają się takie sytuacje? Rob Utbult: Cóż, wolimy nagrać osiem kawałków czystego powera niż jedenaście utworów, w które zaangażujemy jedynie dziewięćdziesiąt procent naszego serca. Cztery numery na każdej stronie LP jest idealne według nas. Kiedy gramy na żywo zawsze wykorzystujemy piosenki z EP i "Night Of The Axe", tak więc przyszła setlista będzie zawierać kawałki z wszystkich trzech wydawnictw. Nie jesteście już anonimowi, gracie coraz częściej na festiwalach w Niemczech czy nawet w Japonii szczerość, żywiołowość i bezkompromisowość waszych utworów sprawiają pewnie, że wszędzie jesteś cie dobrze odbierani przez publiczność? Andy Johansson: Zagraliśmy wiele koncertów w Europie przez ostatnie lata, a publiczność zachowywała się względem nas bardzo entuzjastycznie. To sprawia, że fajnie się gra. Myślę, że ludzie lubią nasze energetyczne i szczere występy. Zawsze dajemy z siebie sto procent! Jednak gdybym musiał wybrać najważniejszy jak dotąd moment dla zespołu, byłby to prosty wybór, Tokio, Japonia. Publiczność była, delikatnie mówiąc, niesamowita i ekstremalnie przyjacielska! Być może stoicie teraz przed największą jak dotąd szansą wejścia na kolejny szczebel w drodze na sam szczyt - macie już opracowany plan by się to powiodło? Rob Utbult: Naszym kolejnym celem i kamieniem milowym jest dobre zagranie na europejskiej trasie, bo jak dotąd najwięcej zagraliśmypięć koncertów pod rząd. Plan osiągnięcia sukcesu nie jest zaplanowany całościowo, w stu procentach, ale oddzielnie dla każdego koncertu. Rozwijamy się jako zespół i zdobywamy coraz więcej terytoriów w świecie czystego heavy metalu. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska


Brytyjski Avenger powrócił. Swojego czasu, ci burzyciele spokoju i siewcy destrukcji nagrali świetną debiutancką płytę "Blood Sports" w 1985 roku, potwier-dzającą żelazną zasadę mówiącą o tym, że im bardziej kiczowata okładka albumu, tym bardziej miodna muzyka na krążku. Niestety, po nagraniu drugiego albumu, nie ustępującego znacznie jakością debiutanckiej płycie, zespół zniknął z powierzchni ziemi. Aż do niedawna. I choć "comebackowy" album Avengera nie jest taką wystrzałową petardą jak to, co nam zaserwował Satan czy choćby Battleaxe, to nad "The Slaughter Never Stops" można z ukontentowaniem pokiwać głową. Nie zepsuli swojego dorobku płytowego dzielni Brytyjczycy, oj nie, a nawet można rzec, że go szczodrze wzbogacili. Czy można było w takim razie przepuścić okazję do prze-prowadzenia wywiadu? No przecież, że nie!

Ciągle tkwimy w metalu HMP: Jak wyglądają bieżące sprawy w kapeli? Gary Young: Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Avenger jest we wspaniałej kondycji. Podobnie nasz nowy album, który zbiera bardzo dobre recenzje. Jesteśmy gotowi na koncerty, by zacząć go promować w trasie. Minął szmat czasu, jakieś trzydzieści lat od waszego ostatniego studyjnego dzieła. Co sprawiło, że postanowiliście się wziąć w garść i wrócić z nowym materiałem? No cóż, nie skłamałbym gdybym powiedział, że ciągle mieliśmy poczucie, że nie dokończyliśmy pewnych spraw z Avenger. Myślę, że chcieliśmy zaprezentować

wiły, że ciężko nam było znaleźć ludzi, którzy chcieli grać tak samo tradycyjnie jak my. Gdy już myśleliśmy, że znaleźliśmy odpowiedniego człowieka, to po dziesięciu miesiącach się okazywało, że gościa kręcą bardziej klimaty w stylu Motley Crue czy Def Leppard. Co sprawiało, że znowu szukaliśmy kolejnego Dave'a Murraya czy Kevina Heybourne'a! Na ogół kończyło się na tym, że w sumie ciągle byliśmy kwartetem, bo ciężko było zachować pełny skład. Trochę dziwnym jest fakt, że oryginalny wokalista Avengera, czyli Brian Ross, bardzo szybko odszedł do Satan, za to do was trafił wtedy ówczesny wokalista Satan - Ian Swift. Jak to się w ogóle stało?

Avenger, bez tego dopisku UK. Nasz wydawca, który także jest naszym pełnomocnikiem prawnym, doradził nam, by trzymać się oryginalnej nazwy, ponieważ to my jesteśmy najstarszym działającym zespołem, który jej używa. Tak więc postąpiliśmy. Czy trudno było poskładać na nowo Avenger? Nie, w ogóle. To była całkiem fajna sprawa. We wszystkich obudziła się nostalgia. Przez ten cały czas wszyscy graliśmy tu i ówdzie, więc nie był to reunion w stylu tych "huzia na kasę", które mają teraz miejsce wśród kapel NWOBHM. Goście nie grali w ogóle przez dwadzieścia osiem lat i nagle ni stąd ni zowąd wracają na scenę. A my ciągle tkwimy w metalu. Kto jest teraz w zespole oprócz ciebie i Iana? Liam Thompson, gitara prowadząca - gra z nami już dziesięć lat, co czyni z niego najstarszego stażem gitarzystę Avenger. Został nam polecony, gdy o mały włos nie zastąpił Paula Nesbita w Blitzkrieg. Drugim gitarzystą jest Sean Jefferies. Sean jest z nami od 2006 roku, więc… jest drugim najdłużej przebywającym w zespole gitarzystą, zaraz po Liamie! Spotkałem go kiedyś grając metalowe covery i zaproponowałem, by do nas dołączył. Ian "Fuzz" Fulton jest naszym basistą. Na początku był naszych technicznym od gitar, ale w 2009 roku zagrał na koncercie na basie w ramach zastępstwa i tak już u nas został. Teraz, gdy już możemy posłuchać "The Slaughter Never Stops", waszego najnowszego krążka, czy uważasz, że udało wam się upchnąć na nim wszystko to, co chcieliście? Czy jesteś zadowolony z efektu końcowego? Mogę powiedzieć, że to był nasz najlepiej dopracowany jak dotąd owoc pracy wszystkich członków kapeli. Nowy album brzmi tak jak sobie wyobrażałem nasze brzmienie po roku 1986, gdybyśmy się wtedy nie rozpadli. A ponieważ prasa muzyczna to potwierdza, to mogę powiedzieć, że tak - jesteśmy zadowoleni z tego jak brzmi nasza nowa płyta. Silnie uczepiliście się korzeni na tym albumie. Wyraźnie słychać, że nowe wydawnictwo jest spadkobiercą waszych poprzednich płyt. Nie kusiło was, by poeksperymentować i poodkrywać jakieś inne muzyczne rewiry? Wielu tak czyni. Piszemy teraz nowe utwory, które znajdą się na naszym kolejnym wydawnictwie. Rozważaliśmy wiele spraw w zespole. Będziemy jednak twardo trzymać się sprawdzonej oldschoolowej formuły brytyjskiego metalu na dwie gitary i to w stu procentach. "The Slaughter Never Stops" jest piekielnie chwytliwym tytułem. Co was zainspirowało do stworzenia takiej nazwy? Czy to zwykła chęć dowalenia naprawdę mocarnym tytułem czy kryje się za tym coś jeszcze? Ten tytuł pojawił się u nas dawno temu, jeszcze za czasów przed rozpadem. Myślę, że z biegiem czasu nabrał ostrości. Slaughter never stops - podobnie Avenger! Deklaracja naszej determinacji. Ten tytuł nie jest jakimś tam dowolnym hasłem, pozbawionym znaczenia.

Foto: Avenger

to, w jakim kierunku podążyłaby kapela, gdyby miała ku temu szansę i jaką jakość bylibyśmy zdolni wypracować na nagraniach. Dlatego, gdy teraz się do tego nadarzyła okazja, to z niej skorzystaliśmy. Wiem, że to trochę późno i przepraszam wszystkich, którzy czekali na nasz powrót! Avenger rozpadł się w 1986 roku, tuż po trasie pro mującej wasz drugi krążek studyjnych. Co takiego sprawiło, że kapela wtedy przestała istnieć? Głównym winowajcą było bardzo słabe wsparcie jakim obdarzyła nas nasza wytwórnia. Byliśmy kapelą, która mogła zagrać koncert praktycznie wszędzie na świecie, nowy album dostawał znakomite recenzje i cieszyliśmy się naprawdę dużym zainteresowaniem. Wytwórnia jednak zdawała się tego nie dostrzegać i nie inwestowała w nas swoich środków i czasu. Nie dali nam szansy osiągnąć takiego potencjału na jaki nas było stać. No i band w końcu implodował. W rezultacie wszyscy się rozeszliśmy po innych zespołach. Mieliście także problemy z gitarzystami. Zmieniali się praktycznie co roku. Co było powodem takich częstych roszad? Dlaczego nie udało się wam znaleźć odpowiedniego wioślarza do zespołu? Wydaję mi się, że to kwestia ówczesnych trendów w metalowej muzyce. Pewne rozwijające się wzorce spra-

24

AVENGER

Kwestia zgrania w czasie bardziej niż czegokolwiek innego. Wygląda to dość ciekawie, ale w rzeczywistości po prostu tak wyszło. Byliśmy zainteresowani tym żeby Ian u nas śpiewał po tym jak zobaczyliśmy jego występ z Satan. Okazało się, że goście z Satan wyrażają podobne zainteresowanie Brianem. W czwartek obaj goście grali w jednej kapeli, w piątek już w zupełnie innej. Słyszałem o jakiś wymyślonych historiach jak to wykradaliśmy sobie nawzajem wokalistów, ale to nie tak się odbyło. Czy Ian byłby w Avengerze dwadzieścia lat, gdyby sam tego nie chciał? Brian za to nagrał tylko jeden album z Satanem w latach osiemdziesiątych. To po prostu była świadoma decyzja obu stron. Avenger powrócił w 2005 roku, ale szybko zmienił nazwę na Avenger UK. Dlaczego tak postąpiliście? Nie istnieje znów tak wiele znanych zespołów z podobną nazwą, więc chyba to nie to było powodem? Hmmm... nie tak dużo, ale całkiem sporo w Brazylii, Czechach i Wielkiej Brytanii! No i ciągle zdarzaja się pewne pomyłki w związku z wczesnym materiałem Rage. Dopiero pojawiliśmy się z powrotem na scenie, więc może to nie być wcale takie oczywiste, że to my jesteśmy tym właściwym Avengerem… Ale nowa płyta została wydana już pod nazwą

Okładka w swej surowości i prostocie nawiązuje do waszych poprzednich płyt. Chcieliśmy pokazać nasze zespolenie z klasycznymi korzeniami w każdym możliwym miejscu. Ta okładka to takie niezbyt oczywiste i dość subtelne nawiązanie do tego motywu. Dzięki niej możemy jasno wyrazić, że wcale się nie zmieniliśmy i jeżeli podobają ci się nasze stare albumy, to ten też powinien ci podpasować. Kiedy powstał materiał, który pojawił się na nowej płycie? Jakoś tak między 2004/2005 a 2009 rokiem. Wtedy napisaliśmy jakieś trzy czwarte wszystkiego, co można usłyszeć na najnowszym albumie. Nie umieściliśmy na nim wielu ciekawych pomysłów, które wypracowaliśmy, więc kto wie, może je wykorzystamy przy najbliższej okazji. Czy czuliście spore ciśnienie, gdy pisaliście nowy materiał? Czy obawialiście się, że możecie nie sprostać swoich albo cudzych oczekiwań? Tak. NWOBHM jest bardzo subiektywnie postrzeganym gatunkiem i naturalnie nie jest możliwym, by jeszcze raz wejść w swoją skórę - samego siebie sprzed trzydziestu lat… Słuchaliśmy naprawdę sporo metalu od roku 1986. Obawialiśmy się trochę, że do naszej muzyki przenikną pewne wpływy, których wcale tam nie chcemy. Tak samo z brzmieniem! Chcieliśmy albumu, z którego będziemy dumni, a to także wymaga odpowiedniej prezencji materiału. Zwłaszcza, że chodziło


także o nasz czas i nasze pieniądze, gdyż kosztów nagrania nie pokrywał nam wtedy żaden kontrakt płytowy. Dlatego ciągle byliśmy wobec siebie bardzo krytyczni. W efekcie jednak udało nam się uzyskać rezultat, który zadowolił większość naszych fanów. Podczas sesji nagraniowej często zmieniała wam się koncepcja całokształtu? Niezbyt. Nie natrafiliśmy też na żadne znaczne przeszkody. To wszystko zasługa naszego dźwiękowca Deana Thompsona i jego wsparcia. Jest naprawdę utalentowanym muzykiem oraz inżynierem dźwięku. W dodatku w pełni rozumiał to, co Avenger chciał osiągnąć na tym nagraniu. Dzięki jego profesjonalnemu podejściu nie mieliśmy żadnych większych problemów podczas sesji. Jest to też w dużej mierze zasługa naszej ciężkiej pracy i starannemu przygotowaniu. W tekstach dotknęliście bardzo wielu zróżnicow anych tematów Kto był odpowiedzialny za pisanie tekstów na płycie? Wszystkie liryki stworzyłem ja do spółki z Ianem. Motywem przewodnim "Decimated" jest tytułowa decymacja czyli dziesiątkowanie - metoda dyscypliny używanej w rzymskiej armii. Co was zainspirowała do skupieniu się na czymś takim w utworze? Oglądałem film o upadku cesarstwa rzymskiego. W pamięci utkwiła mi scena, w której centurion ustawił okrytą niesławą kohortę legionu na bardzo wysokim akwedukcie i spychał z niego co dziesiątego żołnierza. Zrobiło to na mnie naprawdę duże wrażenie, więc postanowiłem przelać to do utworu. Czy "Fields of the Burnt" jest o oblężeniu Montsegur? Tak. Odwiedziłem Montsegur w 2006 roku, gdyż bardzo byłem zainteresowany tym miejscem, odkąd przeczytałem o nim w książce "Święty Graal, Święta Krew", jeszcze w osiemdziesiątym czwartym. Stałem u podnóża tej góry na polu, gdzie spalono dwustu dwudziestu pięciu heretyków. Wtedy też uformowały mi się w głowie pierwsze zręby tego utworu. "In Arcadia Go!" też wtedy zaczynało nabierać kształtów, gdyż ten utwór nawiązuje do legend ludowych z Langwedocji, regionu Francji, w którym leży Montsegur. Mam niejasne przeczucie, że "Flayer Psychosis" nawiązuje do tej samej postaci, która zainspirowała Slayerowy "Dead Skin Mask" oraz świetny film pod tytułem "Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną". Mówię o amerykańskim seryjnym mordercy Edzie Geinie. Czy trafiłem? Zgadza się, ten utwór jest o Edzie Geinie! Ian stworzył tekst do tego utworu. Bardzo mądrze nawiązał w nim do tego jaki efekt na zachowanie mordercy psychopaty miały jego relacje z matką. O czym jest "Into the Nexus"? Tekst w tym utworze dotyczy prędkości światła i teorii o tym, że można się poruszać z taką prędkością. Nawiązuje też do każdej niebezpiecznej wypraw, która przekracza próg tego, co jest znane. Tekst powstał w tym samym okresie, w którym doszły do nas wieści o pierwszych eksperymentach w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Wielu wtedy uważało, że cały ten projekt jest bardzo niebezpieczny.

Ekipa szalonego oficera Knutsona Amerykański power metal, który nota bene nie ma nic wspólnego ze zniewieściałymi rytmami w stylu europejskich patatajowych metalowych remiz, stanowił ważny element sceny muzycznej ówczesnej epoki, a jego echa i scheda wybrzmiewa nawet w dniu dzisiejszym. Takie kapele jak Metal Church, Helstar, Vicious Rumors, Crimson Glory, Riot, a także między innymi Savage Grace, zapisały się na stałe złotymi zgłoskami na cokole metalowej supremacji. Większość z nich nie jest znana przeciętnemu zjadaczowi ciężkich brzmień, który chadza radośnie na koncerty Huntera i Luxtorpedy, nosi aluminiowe kastaniety na nadgarstki z internetowych metalshopów i twardo upycha swe za duże bojówki w nowiutkich glaniszczach. Prawdziwi fani muzyki metalowej jednak je szanują, a przynajmniej wyraźnie kojarzą. Właśnie na jednej z kapel nurtu amerykańskiego power metalu z lat osiemdziesiątych się dzisiaj na krótko skupimy, a mówiąc konkretnie, właśnie na Savage Grace - kapeli która położyła jeden z kamieni węgielnych amerykańskiego power/speed metalu i której debiutancki album do dziś stanowi nieśmiertelny klasyk. Początki zespołu sięgają roku 1981, w którym kapela została założona w Los Angeles pod nazwą Marquis de Sade. Grupa przechrzciła się niedługo potem na Savage Grace przy okazji wybrania ich utworu "Scepters of Deceit" do pojawienia się na kultowej kompilacji wytwórni Metal Blade, zatytułowanej "Metal Massacre II". Współpraca z Metal Blade Records zaowocowała wkrótce potem nagraniem elektryzującej podziemie EPki "The Dominatress" w 1983 roku, do której swą rękę przyłożył także Bill Metroyer, znany ze współpracy z innymi znakomitymi zespołami. Potencjał kapeli został dostrzeżony i zabłysła pierwsza flara nad przyszłością zespołu. Niestety, jej blask został przygaszony przez mgłę spowodowaną częstymi zmianami personalnymi w szeregach grupy. Niestabilność składu kapeli była podyktowana głównie osobą lidera, gitarzysty Chrisa Loguem i z perspektywy czasu możemy jasno stwierdzić, że był to gwóźdź do trumny Savage Grace. Intensywne zmiany personalne towarzyszyły Savage Grace niemalże od samego początku. Pierwszy skład kapeli w 1981 roku stanowił Kelly Rhoads za mikrofonem, Steve Wittig za bębnami, Brian East na basie oraz gitarzysta Chris Logue. Pierwszych dwóch muzyków nie zagrzało w kapeli nawet kilku miesięcy. Steve został zastąpiony Danem Finchem, a nowym wokalistą zostałem Dwight Cliff. Dwight jednak miał okazję nagrać swe wokale tylko do dema z 1982 roku, z którego to właśnie pochodzi utwór, który trafił na wspomnianą wcześniej kompilację Metal Blade. W 1983 roku jego miejsce zajął osiemnastoletni wówczas John Birk. Skład uzupełnił także drugi gitarzysta Kenny Powell. Dodatkowy wioślarz miał poszerzyć brzmienie Savage Grace, wprowadzając do niego harmonie i mocniejszą grę solową, podążając śladem brzmienia swoich idoli z Judas Priest, Accept, Saxon i Iron Maiden. Młody zespół był gotowy do nagrania swo-

jej EPki, będącej zaczątkiem i swoistym posmakiem tego, co zespół jest w stanie dostarczyć. Przeszywające wokale Johna Birka zniszczyły podczas sesji nagraniowej w studiu Track Record kilka membran mikrofonowych, tak potężnym gardłem dysponował ówczesny wokalista Svage Grace. John posiadał moc i barwę, którą praktycznie nikt wtedy w okręgu L.A. nie dysponował. Mimo tego, że nagrywanie materiału na "The Dominatress" było jego pierwszym doświadczeniem studyjnym, Birk odwalił kawał świetnej roboty. Jednak po wydaniu płyty oraz po odbyciu pierwszej małej trasy koncertowej został on wyrzucony z zespołu przez Chrisa Logue. Podobno John był problematycznym członkiem, zbyt niedojrzałym i niezdyscyplinowanym. Przesłuchania jego następców nie przyniosły żadnych efektów, gdyż żaden z potencjalnych kandydatów nie sprostał wyśrubowanym oczekiwaniom Chrisa, który w Savage Grace chciał widzieć wokalistę światowej klasy, a nie pierwszego lepszego gardłowego. Stanowisko wokalisty jednak niezbyt długo pozostało puste. Wkrótce zajął je Michael John Smith, który został Chrisowi polecony przez ich wspólnego przyjaciela. Michael był wokalistą kilku cover bandów z okolic Phoenix, nigdy jednak nie był częścią kapeli piszącej autorski materiał. Chrisowi jednak spodobała się charyzma Smitha oraz jego maniera śpiewania, wpadająca momentami w klimaty Gary'ego Bardena z MSG. Gdy kapela szykowała materiał na swój pierwszy album długogrający, ze składu odszedł Kenny Powell. Powodem zapewne był fakt, że praktycznie całość materiału chciał stworzyć Chris Logue, co niesamowicie blokowało kreatywność i twórcze zacięcie Kenny'ego. Kenny jeszcze w tym samym roku założył Omen, a jego kompozycje same wpisały się do kanonu amerykańskiego heavy metalu, świadcząc o tym, że decyzja o odejściu z toksycznej atmosfery Savage Grace była dobrym wyborem. W dodatku do Omen trafia także stary perkusista Savage Grace - Steve Wittig.

Foto: Savage Grace

Na nowym albumie znalazł się także cover Iron Maiden. Podejrzewam, że wiele osób was już o to pytało. Dlaczego Iron Maiden i dlaczego akurat "Killers"? A dlaczego nie? Graliśmy ten utwór przez spory kawałek czasu i mieliśmy świadomość, że nam dobrze wychodzi. Zaznaczę, że osobiście nie potrafię zdzierżyć coverów, które kaleczą oryginał. Graliśmy ten numer na żywo w 2009 roku na kilku koncertach i odbiór był bardzo pozytywny. Nagraliśmy go także w studio, a po namowach naszych znajomych umieściliśmy go na nowym albumie. Jakie macie plany na przyszłość? Jakieś koncerty czy trasy o których powinniśmy wiedzieć? Nasz pierwszy koncert w nowym roku będzie na Brofest pod koniec lutego. Póki co, mamy ustalone kilka występów - zarówno klubowych jak i festiwalowych - we Francji, Niemczech Belgii i w Wielkiej Brytanii. Na pewno do nich dołączą kolejne! Wielkie dzięki za poświęcony nam czas. Czy masz jakąś wiadomość, którą chcesz przekazać fanom? Wielkie dzięki wszystkim, którzy zdecydują się nas wspierać. Obadajcie koniecznie nowy album "The Slaughter Never Stops". Pozdrawiam! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

SAVAGE GRACE

25


Lukę po Kennym wypełnia Kurt Phillips z kanadyjskiego Witchkillera. Zaproponowanie Kurtowi posady w Savage Grace było pomysłem Briana Slagela z Metal Blade. Po rozmowie jaką Kurt odbył z Chrisem Logue, Kurt przekroczył nielegalnie kanadyjskoamerykańską granicę "z gitarą, uśmiechem i z praktycznie niczym więcej" i pojechał do Los Angeles. Po pierwszych koncertach w nowym składzie wyglądało na to, że wszystko będzie w porządku. Kurt nie był ponoć najlepszym gitarzystą, jednak nadrabiał swym oddaniem i pasją. Zdawało się, że gitarowy duet Chrisa i niższego od niego o prawie dwie głowy Kurta zda egzamin. Sprawa zaczęła wyglądać diametralnie inaczej w studio nagraniowym. Kurt miał duże problemy z nagrywaniem równych ścieżek i trzymaniem szybkiego tempa utworów Savage Grace, a zwłaszcza solówek. Chris odesłał Phillipsa z powrotem do Kanady i samodzielnie nagrał wszystkie ścieżki gitarowe na "Master of Disguise". Prace nad "Master of Disguise" zakończyły się przed końcem 1984 roku. Czuwając nad strukturą brzmienia muzyki Savage Grace, Chris dopracował wszystkie solówki, akcenty oraz harmonie, by całość do siebie odpowiednio pasowała. Autorem wszystkich tekstów oraz riffów na płycie był Chris Logue, z wyjątkiem utworu "Lions Roar", który został stworzony przez Briana Easta, stanowiąc wspaniałe intro do albumu, wprowadzające idealnie w klimat rozpierduchy spod znaku Savage Grace. Efektem sesji nagraniowej było prawdziwe opus magnum i album-pomnik amerykańskiego metalu. Ponadczasowy i nieścieralny przez czas "Master of Disguise" stanowi jeden z ważniejszych filarów US power metalu. Oprócz gitar zostały także idealnie dopracowane ścieżki wokalne oraz sekcja rytmiczna. Wszyscy, którzy słyszeli postępy studyjne Savage Grace byli naprawdę zelektryzowani, w tym sam Ronnie James Dio. Jedynym mankamentem tego albumu był fakt, że Chris sprawił, że perkusja oraz bas były bardzo schowane za wokalami i gitarami, choć James Sutton, dźwiękowiec sprawujący pieczę nad brzmieniem albumu, chciał wyraźnie dołożyć dołu nagraniom. Ta niefortunna niedoróbka została naprawiona ćwierć wieku później na zremasterowanych wznowieniach albumu, pokazując, że z odpowiednio wyważonym basem i perkusją to wydawnictwo jeszcze bardziej błyszczy. Po premierze debiutanckiego albumu, wydanego przez Important Records, firmę pod której skrzydłami znajdowały się wtedy takie znane wytwórnie jak Combat czy Megaforce, zespół udał się w trasę promocyjną po Stanach i Europie, której zwieńczeniem był niesamowity występ na Metal Hammer Festival w Loreley 14 września 1985, z którego zachowało się bootlegowy album live "Time For Hard 'n Heavy". Na Stary Kontynent zespół pojechał jednak bez swojego wokalisty, który odszedł z zespołu tuż przed rozpoczęciem trasy. Obowiązki wokalisty przejął wtedy sam Chris Logue, z trudem odnajdując się w trudnej roli jednoczesnego grania i śpiewania utworów Savage Grace, co zresztą słychać na wspomnianym bootlegu. Po powrocie do Stanów zespół zabrał się za przygotowanie materiału na drugi album, zatytułowany "After Fall From Grace". Aczkolwiek w tym przypadku słowo "zespół" byłoby mocno naciągane, gdyż szeregi Savage Grace opuścili wszyscy dotychczasowi członkowie, z wyjątkiem Chrisa Logue i Briana Easta. Przy nagraniu nowej płyty tę dwójkę uzupełnił perkusista Mark Marcum oraz gitarzysta Mark Marshal z Agent Steel. Chris postanowił także przejąć na siebie już na stałe obowiązki wokalisty. Na nagraniu słychać, że Logue sam dysponuje świetnymi płucami i nie odstaje zbytnio od dotychczasowych wokalistów Savage Grace. Muzycznie drugi album nie odbiega stylem od poprzednich dokonań grupy. Jest to prawdziwy, energetyczny, szybki power metal z umiejętnie wyważonym ciężarem i melodyką. Po premierze swej drugiej płyty Savage Grace znowu wyruszyło w trasę po USA i po Europie, tym razem z inną błyszczącą gwiazdą amerykańskiego power metalu - Heir Apparent. W czerwcu 1986 roku trasa US Speed + Power Tour uderzyła w Niemcy, znacząc swój szlak opadniętymi szczękami europejskich fanów metalu. Po powrocie do Stanów skład Savage Grace znowu uległ zmianie. Miejsce basisty, dotychczas piastowane przez Briana Easta, technicznie współzałożyciela grupy, zajął Derek Peace, basista niczego innego tylko właśnie Heir Apparent. W składzie Logue - Peace - Marshal - Marcum kapela nagrała w 1987 roku EP zatytułowaną "Ride Into The Night". Krótki album, w którego skład wchodzą trzy utwory oraz cover Deep Purple, stanowił naturalne

26

SAVAGE GRACE

rozwinięcie stylu Savage Grace. Charakterystyczne rozmyte brzmienie gitar było nadal obecne, choć struktura utworów nosiła ślady wyraźnej ewolucji w zakresie aranżacji utworów. Niestety, jest to także wydawnictwo które oznaczało w praktyce, jak się później okaże, koniec Savage Grace. Po nagraniu albumu zespół miał okazję zagrać długą trasę u boku Motorhead w USA. Niestety, w 1989 roku muzyczne koncepcje w zespole się wyczerpały. Kapelę opuścił wtedy Derek Peace, a samo Savage Grace borykało się z problemem określenia jasnego kierunku, w którym muzycznie miało podążać. Kapela zawiesiła wówczas działalność, a sam Chris przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie starał się wskrzesić Savage Grace przy współpracy z innymi muzykami. Degeneracja grupy oraz ciągłe zmiany stylu muzycznego nie zaowocowały niczym konkretnym. Jedynym namacalnym dowodem tego, jak wtedy wyglądały muzyczne eksperymenty Savage Grace, jest zarejestrowany w 1991 roku, AORowy utwór "Mainline Lover", który znalazł się dwa lata później na kompilacji "American Metal - Heavy 'n' Dirty". Koniec Savage Grace jest datowany przez samego Chrisa na rok 1992, w którym dał sobie spokój z nowojorską odsłoną zespołu i wrócił z powrotem do Los Angeles. Savage Grace jawiło się jako kolejna stracona nazwa w heavy metalowym świecie, która pozostawiła po sobie świetne albumy z tak samo charakterystycznym brzmieniem jak i charakterystycznymi okładkami. Wszystkie wydawnictwa Savage Grace z lat osiemdziesiątych nie miały malowanych lub rysowanych okładek, lecz ich przody zdobiły zdjęcia. Ten motyw był o tyle świetny, gdyż wszystkie z nich były bardzo dobrze przedstawione i zaaranżowane. Z dzisiejszego punktu widzenia te fotografie mogłyby wydawać się dość niefortunne, gdyż na ogół przedstawiały poniżanie kobiet oraz obrazowały je jako obiekty seksualne. To były jednak lata osiemdziesiąte, w których termin "poprawność polityczna" jeszcze nie bruździł tak bardzo w życiu codziennym i artystycznym jak dziś. W 2009 roku zespół został wskrzeszony z martwych. U boku Chrisa Logue, który ograniczył się tylko do roli wokalisty, pojawili się muzycy z Roxxcalibur uzupełniając skład kapeli. W 2010 roku został wydany ponownie zremasterowany cały dotychczasowy katalog zespołu, a także światło dzienne ujrzały nagrania demo z 1983 roku, które wydano na nowo na winylu pod nazwą "The Lost Grace". Czteroutworowe wydawnictwo zawierało także nagrany numer "Die By The Blade" - jedyną kompozycje Savage Grace autorstwa Kenny'ego Powella, który nagrał ten utwór później ze swoim nowym zespołem Omen na płycie "Battle Cry". Savage Grace uderzyło w trasę po Europie, grając na takich festiwalach jak Bang Your Head, Up The Hammers i Keep It True oraz pojawiając się na DVD z tego ostatniego. W tym czasie miały się także rozpocząć prace nad nowym albumem Savage Grace. Muzycy Roxxcalibur chcieli jednak zająć się wtedy nagrywaniem własnego albumu i przełożyć pracę nad materiałem Savage Grace, na co przystał Chris Logue. Niestety, po kilku tygodniach zniecierpliwiony lider Savage Grace postanowił poszukać innych muzyków, z którymi miał dokończyć swoje dzieło. On i muzycy Roxxcalibur rozmówili się jeszcze w październiku 2010 roku. Od tamtej pory los nowego nagrania Savage Grace, a także samej kapeli, jest niejasny. Podobno kilka tygodni po rozmówieniu się z Chrisem, muzycy Roxxcalibur dostali telefony z zapytaniem o aktualne miejsce pobytu Christiana Logue, który był wtedy poszukiwany przez prawo w związku ze złamaniem postanowień kontraktów muzycznych, podpisując dwie różne umowy na wyłączność. Historia dziedzictwa Savage Grace jednak niekoniecznie kończy się w tym miejscu. Muzycy Roxxcalibur, którzy od kilku lat żyli postanowieniem nagrania nowego albumu Savage Grace i wiedząc, że jego los jest przesądzony, wzięli sprawy w swoje ręce, zakładając projekt Masters of Disguise. Efektem ich prac jest EP "Knutson's Return" oraz studyjny album "Back With a Vengeance". Projekt Masters of Disguise nie tylko samą muzyką i brzmieniem pokazuje, że jest w prostej linii dziedzicem spuścizny Savage Grace. Nazwa kapeli, jej logo, okładki, a także wykorzystanie motywu szalonego oficera Knutsona, widocznego na okładce pierwotnego "Master of Disguise" z 1985 roku - elementu, którego potencjału ówczesne Savage Grace jakoś nie wykorzystało - jasno pokazuje, że z Chrisem Logue czy bez niego, muzyka Savage Grace żyje nadal. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Savage Grace - The Dominatress (1983) Rok 1983 obfitował w wydania EP nagrane przez amerykańskie metalowe kapele. Swoje Extended Playe wydały Pretty Maids, Queensryche, D.R.I., Vixen, Armored Saint, Hellion. Wtedy też zaświeciły pierwsze tego typu wydawnictwa takich znanych power metalowych marek jak Jag Panzer i Warlord. W tym roku ukazało się także pierwsze poważne wydawnictwo innej kapeli pełnej power metalowego potencjału, mianowicie: Savage Grace. Z okładki straszy typowa labadziara z lat osiemdziesiątych, ubrana dość skąpo w gorset i kabaretki, wpisując się idealnie w ten specyficzny i równie spektakularny kicz z tego okresu. Pięć utworów, które znalazły się na tym wydawnictwie stanowi zalążek rozpoznawalnego stylu tej kapeli oraz kunsztownie ukute metalowe kompozycje. Brzmienie wydawnictwa było dość surowe, jednak jednocześnie także dobrze wyważone i czytelne. Niestety, teraz dość trudno jest dostać oryginalny pressing tego winyla sprzed ponad trzydziestu lat. Na szczęście "The Dominatress" została wydana ponownie w 2008 roku oraz w 2010 razem z pierwszym studyjnym albumem Savage Grace "Master of Disguise". W obu przypadkach jej brzmienie zostało bardzo sprawnie zremasterowane, bas i perkusja są głośniejsze, a w całość zostało tchnięte nieco więcej mocy, przy jednoczesnym zachowaniu klasycznego kształtu dźwięku. Dzięki tej nieznacznej kosmetyce pięć utworów, składających się na tę płytę, żyje i przeszywa na wskroś swym pięknem. W album wprowadza perkusyjny taniec po tomach i kotłach na początku "Fight For Your Life". Niezwykle energetyczna kompozycja została okraszona przebojowymi wokalami Johna Birka. Jego niezwykłej mocy śpiew doskonale pasuje do speed metalowych riffów, niejednokrotnie przeszywając uszy słuchacza swoimi wysokimi zaśpiewami. W sukurs idzie mu gitara, której barwne i techniczne solówki, sprawiają, że ten utwór to prawdziwy hymn metalu. Najdłuższy, trwający ponad pięć i pół minuty, utwór - "Curse the Night" - przypomina swymi riffami oraz aranżacjami instrumentalnymi dzieła Judas Priest. Urozmaicenie wprowadza niejednoznaczna, potykająca się perkusja w prechorusie oraz niesamowite, wysokie wokalizy Johna Birka. Mimo swych wysokich zaśpiewów, John uniknął piania, jak ma to w manierze bardzo wielu wokalistów, obdarzonych wysokim głosem. Eksplodujący utwór tytułowy stanowi kulminacyjny punkt wydawnictwa. Zdecydowane, mocne gitary i towarzyszący im bezkompromisowy wokal, wręcz wypluwający z siebie kolejne lubieżne wersy historii obcowania z tytułową dominą, to prawdziwa oldschoolowa metalowa uczta. Całości towarzyszy cudowna gra solowa. Savage Grace nie bawi się w ckliwe miłosne opowiastki, lecz dodaje wszystkiemu dużo pikanterii i swoistego sadystycznego bólu. Następny w kolejności "Live To Burn" nosi w sobie wyraźne znajome brytyjskiej szkoły gry metalowych riffów. Pobrzmiewają tu echa Saxon, Judas Priest a także wczesnego Tank. Ostatnim utworem, zamykającym całość, jest "Too Young To Die". Epicki początek, szczodrze ociekający dostojeństwem i majestatem narzuca wyraźny rytm kompozycji. Monumentalne zwolnienie dodaje smaczku i stanowi idealne preludium do melodyjnej solówki i towarzyszącej jej melodii wyśpiewywanej przez wokalistę. Czyste piękno metalu skroplone na skórzanym bacie barbarzyńskiego poganiacza. Na "The Dominatress" całość zespołu stanęła na wysokości zadania. Ciekawe patenty gitarowe i basowe, niebanalna i nienużąca perkusja oraz przeszywający, dobrze dobrany do całości wokal, stanowią o sile tego nagrania. Pięć bardzo dobrych, zróżnicowanych, lecz jednocześnie utrzymanych w spójnym stylu utworów. Takie nagrania właśnie stawiały wysokie poprzeczki innym kapelom, podnosząc estetykę i poziom metalowej muzyki.


Savage Grace - Master of Disguise (1985) Debiutancki album studyjny Savage Grace to dzieło nieprzeciętnej urody. Jest niczym doskonale skrojony garnitur, praktycznie bez skazy. Nie ma co ukrywać, ten album jest jednym z najlepszych i najważniejszych dzieł amerykańskiego power metalu. Bezkompromisowa rzeźnia - nawałnica szybkich i mocnych riffów idąca w parze ze świdrującymi wokalami i doskonale dopracowanymi melodiami oraz solówkami. Już od samego początku jesteśmy rozrywani na strzępy niezłomnym i wysokooktanowym intro "Lions Roar". Dudniąca perkusja, która uruchamia tutaj całą siłę stopy, werbla i talerzy, ściga się swym okrucieństwem z mocnymi i podniosłymi gitarami. W rzeczy samej Savage Grace na tym albumie to ryczące lwy ognia. Po wkręcającym się w krwioobieg intro atakują nas prawdziwe metalowe hity i hymny. "Bound To Be Free", psychotyczny i majestatyczny "Fear My Way", melodyjny i jednocześnie surowy "Into The Fire" oraz przekozacki "No One Left To Blame" to utwory, które na dłużej pozostaną w naszych głośnikach, umysłach i duszach. Savage Grace nie gra na jedno kopyto i urozmaica tempa i klimat swoich utworów. Na wyróżnienie zasługuje praktycznie każdy jeden utwór z tego albumu. Z początku niepokojący "Betrayer", przechodzi w coraz bardziej poukładaną kompozycję, metodycznie toczącą się z prędkością nieuchronnej zagłady. Świetnie dopracowany refren i solówka należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych punktów na płycie. Zespół wspiął się na wyżyny swoich umiejętności w "Sons of Iniquity" tworząc niezwykle barwną i oryginalną kompozycję, w której prym wiedzie wyjątkowo trudny, lecz jednocześnie płynny riff. Galopująca perkusja, gęsto przeplatająca tomy ze stopą i progresywnym werblem dodaje dalszej pikanterii całości. Nie ukrywam, że jest to jeden z najlepszych numerów stworzonych przez Savage Grace. Warto jednak podkreślić, że całokształt "Master of Disguise" jest wybitną materią, ukutą z najczystszego metalu. Deszcz riffów i świszczących solówek jest nieomylny. W tym wszystkim bryluje charyzmatyczny i wyraźny wokal Mike'a Smitha, który zastąpił na tym wydawnictwie Johna Birka za mikrofonem. Nie ustępuje swojemu poprzednikowi nawet na milimetr, a można wręcz rzec, że z nim Savage Grace naprawdę rozkwitło. Brzmienie "Master of Disguise" jest niezwykłe i w dodatku bardzo charakterystyczne. Savage Grace zdołało wypracować własne brzmienie gitar, lekko rozmyte, miękkie na rogach, lecz przy tym niezwykle ostre i piorunujące megawatami mocy. Całość brzmienia ma jednak swoje mankamenty. Perkusja i bas są bardzo schowane za gitarami i wokalami. Zostało to na szczęście zniwelowane na remasterach. Ostatni, który został wydany w 2010 roku przez Limb Music zawiera na płycie także zremasterowaną wersję EP "The Dominatress" oraz cztery bonusowe nagrania z demówek, wśród których prym wiedzie druzgoczący, zwłaszcza jak na rok 1982, "Scepters of Deceit". Nic dodać nic ująć. Zarejestrowany w 1984 roku "Master of Disguise" to pomnik metalu sam w sobie, żywa legenda i kult. Szalony policjant, który szczerzy pod swym wąsem swe zęby oraz przykuta do jego motoru roznegliżowana cycata dziewoja to przykład świadectwa stylu lat osiemdziesiątych. Ta muza to kat na miałkie memeje i zwiastun pożogi wycelowanej w płowy antyśmieszkizm. Savage Grace - Time For Hard 'N' Heavy (1986) Ten album live, choć jest nieoficjalnym wydawnictwem Savage Grace, stanowi bardzo ciekawe uzupełnienie dyskografii zespołu. Bootleg został zarejestrowany w Niemczech, podczas koncertu Savage Grace na Metal Hammer Festival w niemieckim Loreley. Album wydano w 1986 roku poprzez najprawdopodobniej fikcyjną firmę Steel Blade Records, która oprócz tego wydała bootlegi koncertów innych zespołów grających na tym festiwalu - Metalliki, Nazareth, Running

Wild, Wishbone Ash, Heavy Pettin i Warlock. Jakość nagrania jest bardzo surowa. Dobrze jest słychać głównie wokal oraz perkusję, jednak gitary z basem nie uciekają zbytnio w dal, choć wyraźnie zostają w tle nagrania. Ten koncert jest o tyle ciekawy, że śpiewał na nim gitarzysta Chris Logue, jednocześnie grając niezwykle trudne i absorbujące uwagę riffy. Słychać co prawda, że nie był w stu procentach przygotowany do połączenia obu tych ról. Nie trafiał swym głosem w dźwięki, zdzierał gardło i opuszczał w niektórych utworach części tekstu. Mimo wszystko, materiał można zaliczyć do słuchalnych, choć muzyka Savage Grace dużo traci bez odpowiednich melodii wokalnych. Łatwo wywnioskować, że najlepiej zespołowi wychodziły te partie, w których nie było śpiewu. Oprócz kawałków ze swoich dotychczasowych wydawnictw - "Sins of the Damned", "Into The Fire", "Fight For Your Life", "Lions Roar", "Bound To Be Free" oraz "Sons of Iniquity", Savage Grace zagrało także dwa nowe kawałki, które pojawią się na ich drugim albumie studyjnym - "Destination Unknown" oraz "Flesh And Blood", który został wówczas zapowiedziany jako "World As One". Gdyby nie tragiczne, jak na standardy Savage Grace, wokale - ten koncert byłby prawdziwym popisem kunsztu i techniki. Na szczęście gra instrumentów muzycznych jest bez zarzutu i w tej materii nie ma się tu do czego przyczepić.

także brzmienia) Savage Grace, uległy lekkiemu rozwojowi. Ewolucja jest zauważalna w aranżacji kompozycji, jednak czuć, że narodziła się ona naturalnie i została zastosowana umiejętnie, nie gryząc się w odbiorze płyty. Pierwotnie wydany na winylu materiał, teraz na szczęście znalazł swoje miejsce na zremasterowanym wznowieniu "After The Fall From Grace" z 2010 roku. "Ride Into The Night" (najbardziej w stylu starszych dokonań Savage Grace), "We March On" oraz "The Healing Hand" są utworami, z którymi naprawdę warto się zapoznać. Całość zamyka cover "Burn", który stanowi dość ciekawy dodatek do repertuary kapeli. EPka ta nie była wybitnym wydawnictwem czy też tak pionierskim kamieniem milowym jak wczesne dokonania Savage Grace, jednak nadal stanowi zapis utalentowanej formy tego zespołu.

Savage Grace - After The Fall From Grace (1986) Wydany w 1986 roku drugi album studyjny Savage Grace przyniósł znaczące zmiany w zespole. Z poprzedniego składu został tylko basista Brian East oraz lider formacji, gitarzysta Chris Logue, który na swoje barki także przyjął obowiązki wokalisty. Na szczęście jego forma na albumie studyjnym wypada o niebo lepiej od tej zaprezentowanej na "Time For Hard 'N' Heavy". Jego wokale co prawda nie wypadają tak dobrze w porównaniu z głosem Mike'e Smitha czy Johna Birka, jednak Chris daje radę. Śpiewa czysto i wysoko. Brakuje mu jednak tego drapieżnego pazura, którego mieli poprzedni wokaliści. Jego zaśpiewy są trochę zbyt ugrzecznione jak na agresywny atak Savage Grace. Niemniej, nie stanowi to żadnej poważnej wady czy też rysy na całokształcie "After The Fall From Grace". Na tej płycie znajdziemy świetne utwory i motywy, dzięki którym jakościowa płyta nie odstępuje za bardzo pola "Master of Disguise". "We Came, We Saw, We Conquer", do którego wprowadza nas intro "Call To Arms", jest świetnym old-schoolowym hymnem. Savage Grace dalej syci nas zróżnicowanymi kompozycjami. "Age of Innocence" z wyjącymi gitarami, szybki "Destination Unknown", ciężki "Trial By Fire", gwałtownie atakujący nas po klimatycznym i melancholijnym wstępie czy też w końcu sam "After The Fall From Grace", który wściekle się kojarzy z Running Wild. Na uwagę zasługują także teksty, umiejętnie dopasowane do muzyki. Savage Grace dotyka bardzo wielu różnorakich tematów, a ich liryki nigdy nie są bezpośrednie i często zawierają drugie czy też trzecie dno. Okładka także wpisuje się w styl Savage Grace. Na przedstawionym na nim zdjęciu znajduje się sponiewierana kobieta w celi, do której zmierza uzbrojony w topór zakapturzony kat. Ciekawostką jest fakt, że katem z okładki "After The Fall From Grace" jest dobrze wszystkim znany Gene Hoglan. Albumowi trudno jest zarzucić jakieś wyraźne braki. Nie ma już co prawda tego niepowtarzalnego klimatu, jakim dysponował debiutancki krążek, jednak nadal jest to oldschoolowy amerykański metal i to pełną gębą.

Savage Grace - The Lost Grace (2010) Po rozpadzie zespołu na początku lat dziewięćdziesiątych, nic nie wskazywało na to, że usłyszymy jeszcze coś nowego spod znaku Savage Grace. Okazało się to w sumie prawdą, choć nie do końca. Zespół zreaktywował się w 2009 roku, o ile tak można nazwać Chrisa Logue dokoptowującego sobie muzyków z Roxxcalibur, i miał nagrać kolejny album studyjny. Z samego przedsięwzięcia nic nie wyszło, choć sam Roxxcalibur jako Masters of Disguise nagrał nowy materiał, stylizowany bardzo umiejętnie na klimat Savage Grace. W 2010 roku ukazała się jednak siedmiocalówka "The Lost Grace" zawierające nieopublikowane dotąd nagrania demo z 1983 roku. Znalazły się na niej wczesne wersje "Into The Fire", "No One Left To Blame", "Betrayer" oraz "Die By The Blade" - kompozycja Kenny'ego Powella, którą tenże potem zabierze ze sobą do swej kapeli Omen. Ciekawe jest to, że w wersji Savage Grace z Johnem Birkiem na wokalu ten utwór wypada naprawdę przezacnie. Pozostałe utwory stanowią ciekawe urozmaicenie katalogu zespołu, skierowane głównie dla fanów. Niewiele nowego tu uświadczymy, jednak miło jest posłuchać trochę inne wersje klasycznych utworów Savage Grace, zwłaszcza, że jakość - jak na surowe nagrania demo jest bardzo dobra. W sumie to jest lepsza od co poniektórych wygładzonych syntetycznych produkcji z ostatnich lat. I tak, patrzę tutaj na Warrant i Sanctuary. Jedyne czego brakuje temu wydawnictwu, to charakterystycznej "fotograficznej" okładki w stylu poprzednich albumów. Niestety, mamy nowe millenium i raczej zdjęcia skrępowanych gołodupnych loszek nie są już mile widziane z powodu politycznej poprawności i postępującego feminazizmu. No cóż, ale tak jest przecież lepiej, no nie? Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Savage Grace - Ride Into The Night (1987) Na okładce zdjęcie zespołu i klęczących dwóch półnagich labadziar z obnażonymi piersiami, a w środku trzy nowe utwory oraz cover Deep Purple. Kompozycje, choć nadal niosą ze sobą wyraźne cechy stylu (a

SAVAGE GRACE

27


prostu skończył mu się hajs i chciał jak najszybciej podpisać kontrakt z jakąś wytwórnią. Najlepsze jest to, że podpisał dwa osobne kontrakty z dwoma różnymi wytwórniami. No i zwiał z Niemiec, bo do jego drzwi już pukała policja.

Cholerny heavy metal Nazwa tej kapeli kojarzy się bezpośrednio z klasycznym albumem Savage Grace, jednej z najbardziej charakterystycznych i kultowych formacji starego dobrego amerykańskiego power metalu. I słusznie, bo ma-my tutaj do czynienia z właściwie bezpośrednim dziedzicem tego zespołu. Tak naprawdę pod tą nazwą kryją się muzycy z dość znanej kapeli Roxxcalibur, będących swoistymi "artystami do wynajęcia" dla muzyków kapel, którzy chcą zreaktywować swój stary zespół, ale niekoniecznie mają ochotę robić to ze swymi poprzednimi kolegami. Tak samo było z Savage Grace, które w 2009 roku zostało poskładane na nowo po siedemnastu latach. Założyciel tego zespołu, czyli Chris Logue, postanowił położyć lachę na wszystkich muzyków, z którymi dotychczas współpracował i zatrudnił gości z Roxxcalibur, by móc na nowo wystartować kapelę. Bądź co bądź, z reaktywacji Savage Grace wyszło niewiele, ale na szczęście muzycy z Roxxcalibur tak bardzo się wkręcili w speed/power metalowy styl tego amerykańskiego klasyku, że postanowili kontynuować ich dziedzictwo w nowym projekcie muzycznym - Masters of Disguise. Masters of Disguise dość jasno i wyraźnie nawiązuje do starego stylu Savage Grace. Mimo to muzyka tej kapeli nie boi się obracać też w trochę innych klimatach, poszerzając styl, którym operują. Warto było machnąć wywiad z Kallim, gitarzystą Mastersów, by rzucić nieco światła na ten krótkotrwały zryw Savage Grace oraz to co po nim nastąpiło. W tle będą się przewijać afery prawne, filmy pornograficzne, oszustwa i heavy metal. A co! HMP: Zacznijmy od początku. W 2009 roku Chris Logue, założyciel Savage Grace, zdecydował się zreaktywować swój zespół. Był w nim jedynym członkiem z dawnego składu - resztę zespołu uzupełnili muzycy z Roxxcalibur. Jak to się stało, że złączyliś cie siły z Chrisem na te kilka koncertów? Kalli Coldsmith: Okej, no to ruszamy! W 2009 roku dostaliśmy propozycję dołączenia do Chrisa na koncert Savage Grace na Keep It True w 2010 roku. Potem zainteresowanie wskrzeszonym Savage Grace za-

Ponoć były już konkretne plany na nagranie nowego albumu Savage Grace. Dlaczego nie został on ukończony? Co się stało pomiędzy wami a Chrisem? No owszem, był plan nagrania nowego albumu z zupełnie nowym materiałem. Mieliśmy przygotowane już kilka pierwszych riffów na których chcieliśmy pracować. Jednak koniec końców do niczego nie doszło. Dogadaliśmy się z Chrisem, że najpierw nagramy nowy album Roxxcalibura, a po trzech miesiącach usiądziemy nad nowym materiałem Savage Grace. Nagle jed-

Wiecie co się z nim teraz dzieje? Niezbyt. Nie odpowiada na moje maile. Doszły do mnie słuchy, że udaje lekarza na Karaibach. Był już w więzieniu w Stanach za podszywanie się pod lekarza medycyny, którym najwyraźniej nie jest. Brał też udział w kręceniu filmów porno, jako aktor i jako reżyser. Czego można się jeszcze po nim spodziewać? (śmiech) Następnie zdecydowaliście, że założycie nowy pro jekt muzyczny, oparty na stylu Savage Grace? Mieliśmy już gotowych kilka utworów na ten nowy album Savage Grace, który mieliśmy nagrywać. Dlatego, gdy Chris opuścił niemiecką ziemię, stwierdziliśmy, że popracujemy nad tym materiałem, który składaliśmy na to wydawnictwo. Te riffy były za dobre, by je tak po prostu zaorać. Mieliśmy już świetnego wokalistę w Roxxcalibur, który mógłby zastąpić Chrisa. I tak już poszło! "The Savage and the Grace" będzie waszym drugim albumem studyjnym. Co możesz nam o nim powiedzieć? Cholerny heavy metal, nic innego! (śmiech) Mamy kilka speed metalowych ścigaczy jak "The Enforcer" i "Heavens Fall". Nagraliśmy też cover Savage Grace "Sins of the Damned" oraz cover Flotsam & Jetsam "Hammerhead". Wrzuciliśmy trochę epickiego syfu jak "Conquering the World", "New Horizons" i "War of the Gods (Part I)", co zdecydowanie rozwija zakres naszych kompozycji. Mamy też solidny wałek w średnim tempie "Barbarians at the Gate", który pierwotnie stworzył Chris w 2010 roku. Najbardziej niezwykłym utworem może być "The Scavenger's Daughter". Jest w nim bardzo dużo emocji oraz gitar klasycznych. Alexx za to przeszedł samego siebie za mikrofonem. Mogę więc powiedzieć, że stworzyliśmy bardzo zrównoważoną mieszankę szybkości, mocy i emocji. Na początku w Masters of Disguise udzielał się cały Roxxcalibur, jednak w zeszłym roku z projektu odszedł Neudi i Roger. Dlaczego? Neudi ma teraz szansę bębnić w swej ukochanej Manilla Road, więc kto byłby w stanie go od tego odwieść? (śmiech) Ponieważ jest z nimi bardzo zajęty, a nie chciał nas hamować, więc postanowił opuścić szeregi kapeli. Nadal gramy razem w Roxxcalibur. Roger miał za to swoje powody na gruncie osobistym i zawodowym. Neudiego zastąpił Jens Gellner, który bębni na nowym albumie. Kto jednak zajmie miejsce drugiego gitarzysty? Już mamy nowego wioślarza! To Wolfgang "Wolle" Buchinger. Pasuje do nas idealnie, zarówno pod względem charakteru jak i umiejętności muzycznych. Jak Jens trafił do zespołu? Jens jest starym kumplem Maria, naszego basisty. Gdy Mario zaproponował mu grę w speed metalowym projekcie, tamten się natychmiast zgodził. Zagraliśmy z nim próbę, na której wypadł o wiele lepiej niż się spodziewaliśmy, więc zaprosiliśmy go do naszych szeregów. Dość szybko, bo jakoś po trzech utworach i kilku piwach. (śmiech)

Foto: Limb Music

częło coraz bardziej rosnąć i w krótce doprowadziło to do stworzenia trasy koncertowej po Europie. Przedyskutowaliśmy to i jak najbardziej się na to pisaliśmy, ponieważ strasznie jarało nas granie starych utworów Savage Grace. Nie mogliśmy się doczekać! Wkrótce przekonaliśmy się, że nowy skład tej klasycznej kapeli naprawdę wymiata! (śmiech) Chris bardzo szybko wyszedł do nas z propozycją, byśmy stali się permanentnymi członkami kapeli, a nie tylko gośćmi z którymi gra koncerty.

28

MASTERS OF DISGUISE

nak Chris poczuł jakby zaczął go gonić czas i postanowił nająć innych muzyków sesyjnych do nagrania tego albumu. Jak wyglądało samo wasze rozstanie z Chrisem? Gdy dowiedzieliśmy się, że Chris zamierza wejść do studia bez nas, postanowiliśmy odejść z zespołu. No proszę, typ czekał 20 lat na nagranie albumu, a nie może poczekać jeszcze raptem trzech miesięcy dłużej? Wydawało mi się to szyte grubymi nićmi. Chyba po

Nagraliście wszystko to, co skomponowaliście, czy też ostało się kilka riffów, które zamierzacie zostaw ić sobie na sesję nagraniową trzeciego pełniaka? Szczerze, to nagraliśmy jeden utwór, który nie trafił na płytę. Może użyjemy go jako bonus do wydania winylowego albo jeszcze do czegoś innego. Mamy też jeden numer, który zostawił po sobie Chris, możliwe że go jeszcze nagramy. Oprócz tego nie ma żadnych innych pozostałości, które moglibyśmy użyć na następnym albumie. Nic jeszcze na niego nie stworzyliśmy. Duch Savage Grace jest bardzo silny w Masters of Disguise. Odniesienia do tego zespołu są widocznie nie tylko w waszej muzyce, ale też w nazwie zespołu, stylizacji logo i okładek, a także w obecności postaci policjanta Knutsona. Nie uważasz, że nazwanie nowego albumu "the Savage and the Grace" może być już lekką przesadą? Jako Masters of Disguise chcemy jedynie tworzyć


godnych następców klasycznych albumów Savage Grace, razem ze wszystkimi charakterystycznymi elementami z nimi związanymi. To wszystko jednak dostrzegą jedynie fani Savage Grace. Świeżaki w ogóle tego nie zczają, dlatego dajemy im pewne wyraźne wskazówki. (śmiech) Nie obawiasz się, że ktoś może niesłusznie posądzić was o klonowanie Savage Grace i jazdę na ich dorobku? Hej, jesteśmy członkami ostatniego składu Savage Grace i jako jedyni mieliśmy jako takie pojęcie w jakim kierunku zespół miał się zwrócić. Niektórzy mogą nie zauważyć, że w gruncie rzeczy to my jesteśmy Savage Grace, tylko z innym wokalistą. Z powodu prawnych Chrisa Logue nie będzie żadnego albumu Savage Grace. Przynajmniej przez kilka następnych lat. Wszystko teraz zależy od nas! Jeżeli skoncentrujesz się na muzyce, to zauważysz, że jesteśmy o wiele bardziej prężni i zróżnicowani niż Savage Grace kiedykolwiek było. "The Scavenger Daughter" czy "War of the Gods (Part I)" nigdy nie byłoby regularnym materiałem Savage Grace. Świetnie, że postanowiliście używać wizerunek Knutsona jako charakterystycznego elementu na swoich okładkach. Zastanawia mnie w sumie dlaczego Savage Grace jakoś o nim zapomniało po albumie "Master of Disguise". Przecież on idealnie się nadaje na maskotkę zespołu. To samo pytanie zadałem Chrisowi Logue w 2010 roku. Myśl o tym, by dołączyć jakiś charakterystyczny element do wizerunku Savage Grace nigdy jakoś mu nie przemknęła przez głowę. Chciał po prostu mieć obrazoburczą okładkę na swojej debiutanckiej płycie. W ten sposób został powołany do życia gliniarz o nazwisku Knutson, którego uczynki zostały opisane w tekście tytułowego utworu.

Wszyscy udzielacie się w różnych projektach muzycznych. Jak udaje wam się znaleźć odpowiednią ilość czasu dla Masters of Disguise? Po prostu wszystkie nasze zespoły nie pracują równocześnie. Jeżeli jeden jest w trasie lub w studio, drugi sobie odpoczywa. Wszyscy mamy rodziny i normalne prace, więc inaczej się nie da. Dlatego zawsze jest to jeden lub dwa projekty naraz.

Czy odczuwaliście jakąś presję z powodu oczekiwań fanów, gdy nagrywaliście nowy album? Byliśmy odprężeni i nie wisiało nad nami żadne ciśnienie, prócz terminów. Potrzebowaliśmy kompletnych nagrań do końca 2014 roku, by album został wydany przed naszą trasą europejską z Omen.

Czy zamierzacie grać utwory Savage Grace podczas swoich koncertów? Jasna sprawa! Chcemy godnie reprezentować spuściznę Savage Grace także podczas naszych występów. Obecnie gramy "Into the Fire" i "Bound to be Free". Wcześniej graliśmy "Sins of the Damned". W końcu są to

Foto: Limb Music

utwory z jednego z najlepszych speed metalowych albumów wszechczasów - "Master of Disguise" Savage Grace! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Siła Tytana Muzyka Titan Force zawsze była czymś wyjątkowym. Choć bardzo blisko jej do typowej power metalowej rzeźni w amerykańskim stylu, poprzeplatanej progresywnymi elementami, to jednak charakter stylu i brzmienia zespołu wyróżniał ją ponad innymi kapelami. Miękkość i sprężystość kompozycji, nierozerwalnie zespolonych z przeszywającym głosem Harry'ego Conklina, znanego też z legendarnego Jag Panzer, sprawia że wyraźnie można poczuć oryginalną wizję muzyków Titan Force. Choć zespół nigdy się oficjalnie rozpadł, to po roku 1994 praktycznie nic się w nim nie działo. Dlatego premiera kompilacji nagrań demo oraz fakt, że Titan Force da występ na dwóch już od dawna wyprzedanych festiwalach - Up the Hammers i Keep It True, wprowadziły pewien powiew świeżości i promyk nadziei. Czyżby zespół wracał do grona żywych? Jak można wyczytać z wywiadu poniżej, nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi… HMP: Cześć! Jak się miewają sprawy w Titan Force? Mario Flores: Wszystko idzie bardzo dobrze. Aktualnie robimy próby przed Up The Hammers oraz przed Keep It True.

przypadek? Mario Flores: To także był pomysł Barta. Uważam, że okładka wygląda fantastycznie. Bart miał wizję całego projektu i wykonał go z pełnym profesjonalizmem. Okładka jest świetna i pasuje idealnie do całości.

Muszę przyznać, że wydawnictwo "Force of the Titan" było dość zaskakującą, a przy okazji przy jemną niespodzianką. Od kogo wyszła inicjatywa, by odświeżyć wasze stare nagrania i wydać je w takiej formie? Fajnie, że oryginalne taśmy przetrwały. Mario Flores: Ta płyta to zasługa Barta Gabriela ze Skol Records. To on do mnie wyszedł z takim projektem. Na szczęście mam u siebie kopie niemal wszystkiego, co Titan i Titan Force nagrały przez te wszystkie lata. Szczęśliwie, większość jest nadal w dobrym stanie. Miałem też w zanadrzu dużo starych zdjęć, ulotek i tak dalej, więc daliśmy je do bookletu. Fajnie

Jaką jeszcze rolę w całym przedsięwzięciu odgrywał Bart Gabriel? Mario Flores: No cóż, oprócz tego o czym już zdążyłem powiedzieć, jego entuzjazm i miłość do muzyki były niezwykle inspirujące. Bez ogródek można rzec, że bez niego ta płyta by po prostu nie powstała. Czy "Force of the Titan" jest swojego rodzaju zwias tunem nadchodzącego nowego studyjnego albumu Titan Force? Jeżeli tak, to czy także będzie wydany poprzez Skol Records? Mario Flores: Prace nad nowym albumem Titan Force są stale wznawiane i przerywane - już od wielu, wieFoto: Titan Force

snego materiału. Jakoś wtedy odkryliśmy Jag Panzer, gości z naszego miasta, którzy naprawdę nas nieźle zainspirowali do działania. Efektem były utwory, które znalazły się na demie z 1985 roku i które można usłyszeć na "Force of the Titan". Zespół pierwotnie nosił nazwę Titan. Co was skłoniło do przechrzczenia go na Titan Force? Mario Flores: Istniał wówczas inny zespół używający takiej nazwy. Poza tym brzmiała ona jakoś tak zwyczajnie. Zmieniliśmy więc ją na Titan Force. W słowniku słowo "titan" było zdefiniowane jako "coś o wielkiej mocy lub rozmiarze", stąd doszliśmy do wniosku, ze Titan Force będzie oznaczać siłę o wielkiej mocy lub rozmiarze. Może to się teraz wydawać śmieszne, jednak ta nazwa przylgnęła już do nas na stałe - na dobre i na złe. Kto był wówczas głównie odpowiedzialny za tworze nie nowych numerów? Mario Flores: W sumie wszyscy dokładali swoje trzy grosze, jednak to głównie ja byłem inicjatorem w tworzeniu nowych utworów. Zawsze sprowadzało się do ścisłej współpracy z innymi, przede wszystkim w kwestii tekstu i wokalu. Gdy do zespoły dołączył Harry, to właśnie on zajął się tworzenie tekstu i melodii śpiewu, a ja zająłem się wyłącznie muzyką. Nie zmienia to jednak faktu, że to, co do kompozycji wnieśli John i Stefan, ze swoimi patentami na basie i perkusji, było kluczowe w dopracowaniu świetnego brzmienia utworów! W 1989 roku ukazał się wasz debiutancki album. Chciałbym was spytać o okładkę jaką możemy podziwiać na tym wydawnictwie. Widzimy na niej zdjęcie zespołu na tle czegoś, co przypomina jakieś sprężyny. Dość ciekawa wizja artystyczna. Kto na nią wpadł? Mario Flores: (śmiech) Ach, okładka, którą tak wszyscy nienawidzą! Na pomysł takiego projektu wpadł nasz fotograf. To było tak, że nie mieliśmy za bardzo koncepcji jak ona ma wyglądać. Nie chcieliśmy takiej do bólu stereotypowej okładki w stylu smok plujący ogniem czy czegoś takiego, ponieważ nie uważaliśmy się za zespół, do którego coś takiego by pasowało. Nie mieliśmy też niestety pomysłu jak powinna wyglądać grafika, która pasowałaby do naszej muzyki. Wytwórnia najwyraźniej też nie miała na to pomysłu, więc użyliśmy tego, co widać z przodu naszej debiutanckiej płyty! Kevin Clock pomagał wam nagrać wasze obie płyty studyjne. Duży miał wpływ na styl waszego brzmienia? Mario Flores: Brzmieniowo inżynier dźwięku zawsze ma wpływ na ostateczny efekt nagrania. Podobała nam się jakość pierwszej płyty, więc wróciliśmy do niego by nagrać drugi album. Jak dla mnie oba albumy wyraźnie się od siebie różnią - zarówno pod względem brzmienia jak i wyglądu utworów. Kevin nie wpływał na wygląd utworów. Wszystkie aranżacje, melodie i tak dalej, były zamknięte i skompletowane zanim się udaliśmy do studia. Miał za to pełno pomysłów w dziedzinie produkcji dźwięku i był naprawdę dobrym dźwiękowcem!

było zbierać ten cały materiał i przeżywać na nowo wspomnienia tamtych dni. Utwory, które możemy usłyszeć na "Force of the Titan" były remasterowane lub odświeżane w jakiś szczególny sposób? Mario Flores: Należy zacząć od tej kwestii, że nigdy nie było poddane masteringowi. Jestem pewien, że Bart w swym studio wykonał pewne zmiany w ich brzmieniu. Wydają się teraz czystsze i żywsze w porównaniu z ich pierwowzorami z kaset. Nie zrobiliśmy niestety żadnych remiksów. Żadna z taśm-matek nie nadawała się do takiego zabiegu. Chciałbym, by niektóre z tych utworów zostały ponownie zmiksowane. Jestem jednak wdzięczny losowi, że te kasety przetrwały tyle lat. Podoba mi się jak okładka nowego wydawnictwa nawiązuje do "Winner / Loser". Zapewne nie jest to

30

TITAN FORCE

lu lat. Ta stagnacja była wynikiem słabnącego zapału i zainteresowania u jednych, konfliktami u drugich, a także przez problemy z rozplanowaniem i dostępnością. Nie powiedziałbym, żeby "Force of the Titan" był zapowiedzią nowego albumu. Jeżeli tak się zdarzy, że utoruje mu szlak, to wspaniale. Wchodzenie jednak w dalsze szczegóły na tym etapie byłoby już zwykłym przepowiadaniem przyszłości, więc nie chcę o nich rozmawiać. Porozmawiajmy krótko na temat historii zespołu. Jak wyglądały początki zespołu? Mario Flores: Na początku było trzech braci - John, Stefan i Mario Flores, którzy grali covery swych ulubionych zespołów, a wkrótce także zaczęli tworzyć własne utwory. Gdy umieliśmy grać wystarczająco dużo coverów, zaczęliśmy dawać koncerty w okolicy za niewielkie pieniądze. Wkrótce się tym zmęczyliśmy i postanowiliśmy skupić się wyłącznie na pisaniu wła-

W 1993 Titan Force był co-headlinerem trasy Power Metal Gods of Europe wraz z Anvil. Jak wspominasz tę trasę? Mario Flores: To była prawdziwa przygoda. Nasza pierwsza trasa, a już nas traktowano jak gwiazdy rocka. Mieliśmy własnego busa, kierowcę, technicznych i budżet na wyżywienie i browary. Podobno to był debiut organizacyjny gości, którzy stworzyli tę trasę, ale spisali się na medal. Jestem pewien, że musieli do tego całego interesu jeszcze dołożyć! Dla zespołów to jednak było fantastyczne przeżycie. Jedne z najlepszych chwil jakie przeżyłem z zespołem. Graliśmy dla wielu ludzi, którzy znali i lubili naszą muzykę i dla wielu, którzy w ogóle nas nie kojarzyli. Wydaję mi się, że ta trasa ułożyła podwaliny pod kult jakim została w późniejszych latach otoczona nasza kapela. Co się działo z Titan Force po 1994 roku? Czy jeszcze wtedy tworzyliście czy też zespół zawiesił kompletnie działalność? Mario Flores: Po omawianej przed chwilą trasie, zaczęliśmy komponować nowe numery, które miały się znaleźć na trzecim studyjnym albumie Titan Force. Nasz kontrakt z wytwórnią jednak wtedy wygasł. Nagraliśmy w 1994 roku demo i wysłaliśmy je do kilku labeli. W tym czasie zmieniła się także dynamika samego zespołu, a także moje życie osobiste. Ożeniłem się, kupiłem dom, dostałem awans w pracy, co spowodowało, że mogłem poświęcać zespołowi coraz to


Foto: Titan Force

mniej czasu. W dodatku nie czułem wtedy inspiracji muzycznych. Wtedy też zespół zaczął pisać kompletne kompozycje po raz pierwszy bez mojego udziału. "Bright Red" oraz "Wrong Side" z tego demo są właśnie takimi utworami. Fajnie, że ktoś przejmował ode mnie pałeczkę kompozytorską, zwłaszcza że te utwory nie były złe, jednak to nadal było za mało. Gdyby ktoś wtedy jasno przejął prowadzenie zespołu, to może kapela by przetrwała. Nie omówiliśmy jednak tego. Nigdy oficjalnie się nie rozpadliśmy, po prostu z czasem zespół się zwyczajnie posypał. Undergroundowa scena w Europie dopiero się wtedy tworzyła, a my nie mieliśmy za wiele okazji by tu przyjechać grać dla naszych fanów. W końcu to w Europie znajdowała się ich większość. W USA praktycznie w ogóle nikt nas nie słuchał, nawet w naszym regionie. Podejrzewam, że to stąd się wzięła moja blokada. Patrząc na to z perspektywy czasu, wiem że to był błąd. Powinniśmy byli pchać kapelę dalej. Jednak patrzenie z perspektywy czasu jest proste. Patrzenie w przyszłość już nie do końca. Dlaczego John Flores nie jest już członkiem zespołu? Mario Flores: Tak się złożyło, że z podobnego powodu, z którego Titan Force się rozpadł. Żona, dzieci, dług hipoteczny, dwie prace. Nie jest w stanie wygospodarować tyle czasu, by grać z nami próby i jeździć na koncerty. Jego muzyczne zainteresowania też się zmieniły. Nie lubi już metalu. Gra teraz jazz. Na początku to właśnie John śpiewał w zespole. Co was skłoniło do zatrudnienia nowego, tym razem "wolnostojącego", wokalisty? Mario Flores: John nie miał zbyt "metalowego" głosu. Nadaje się rzeczywiście idealnie do śpiewania chórków albo harmonii. Jednak, gdy usłyszeliśmy Harry'ego w Jag Panzer, to wiedzieliśmy, że to właśnie jego głosu potrzebujemy do swojej muzyki. Harry, skąd się wziął twój przydomek - Tyrant? Harry Conklin: Z pierwszego EP Jag Panzer. Roboczy tytuł tej EPki brzmiał właśnie "Tyrant". Tak się też zresztą nazywał pierwotnie Jag Panzer, jednak chłopaki musieli zmienić nazwę z powodu istnienia innych kapel o nazwie Tyrant. Uważałem, że moje imię nie pasuje w stu procentach do mojego stylu śpiewania, więc je ulepszyłem - tak by intrygowało i frapowało. Jakiś czas temu rozmawiałem z Markiem Briodym z Jag Panzer, ale jakoś nie zeszliśmy na temat tego, co spowodowało, że wasze ścieżki rozeszły się w 1985 roku. Harry Conklin: Arogancja i duma. Potem Harry zaciągnął się do Satan's Host oraz Riot. Aczkolwiek przygoda z tym ostatnim była dość krótka. Trwała raptem kilka miesięcy. Jak to się stało, że Harry trafił w końcu do Titan Force? Mario Flores: Słyszeliśmy, że Harry nie śpiewa już w Jag Panzer i że rozstał się z Riot. Dostaliśmy od Marka Briody'ego jego numer i zapytaliśmy Harry'ego czy nie chciałby z nami nagrać cover "Immigrant Song" Zeppelinów. Zgodził się. Po tym jak nagraliśmy jego wokale, pokazaliśmy mu trochę naszego materiału, z

pytaniem czy nie byłby zainteresowany zaśpiewać także do niego. Te nagrania znalazły się później na pierwszym demo Titan Force, a Harry stał się członkiem naszego zespołu. Dlaczego współpraca z Riot nie trwała dłużej? Harry Conklin: Według managementu oraz niektórych członków zespołu nie pasowałem do stylu Riot. Aczkolwiek Mark Reale i basista Van Stavern bardzo mnie polubili. Mark kontaktował się jeszcze później ze mną w sprawie "Medicine Man/Magic Maker". Chcieliśmy tę współpracę pociągnąć jeszcze dalej, jednak na przeszkodzie stanęła odległość i czas, więc wróciłem wtedy z powrotem do Jag Panzer. I to nie ostatni raz. W 2013 znowu powróciłeś do Jag Panzer, jednak niedługo potem znowu odszedłeś z zespołu. Harry Conklin: Bo zespół znowu stanął na rozdrożu. Tym razem z powodu przejścia Chrisa Brodericka do Megadeth. Męczyło mnie to, że nic nie robimy oprócz grania na letnich festiwalach. Chciałem, by zespół był bardziej aktywny i widoczny. Pozostali członkowie nie potrafili sprostać moim oczekiwaniom, nie dysponowali czasem z powodu swoich etatowych prac, więc odszedłem do Satan's Host. Z którym idzie mi naprawdę nieźle! Czy nie sprawia ci kłopotu śpiewanie jednocześnie w Satan's Host i Titan Force? Satan's Host ostatnio intensywnie pracuje w studio. Harry Conklin: "Force of the Titan" jest jedynie albumem ze starym materiałem. Są na nim rzeczy jeszcze sprzed epoki, gdy byłem członkiem Titan Force. Głównie koncentruję się na Satan's Host. Śpiewam w Titan Force na zasadzie przysługi - dla fanów i dla promotorów. Nie dostajemy za to żadnej grubej forsy. Dla mnie jest to pewien powrót do przeszłości, jednak tak jak wspomniałem, koncentruje się przede wszystkim na Satan's Host. Obadajcie ostatnie albumy, które z nimi nagrałem - nigdy wcześniej tak dobrze nie śpiewałem! Macie w planach występ na Keep It True i Up The Hammers. Czy zamierzacie pojawić się jeszcze na jakiś innych festiwalach, bądź pojedynczych koncer tach? Mario Flores: Póki co nie mamy żadnych planów dotyczących innych koncertów Jak myślisz, co następne lata przyniosą Titan Force? Mario Flores: Nie wiem. Na razie pisaliśmy się na zagranie na tych obu festiwalach. Czas pokaże co nam los przyniesie. Chciałbym powiedzieć coś więcej, ale to najbardziej szczera odpowiedź jaką mogę dać. Bardzo dziękuję za zainteresowanie naszym zespołem i za świetne pytania! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

TITAN FORCE

31


Jesteśmy Shadowbane - postapokaliptyczny power metal z Hamburga! Mój rozmówca, Moritz Schlie, okazał się być bardzo refleksyjnym i wrażliwym człowiekiem. Pomimo że w zespole poruszane są ciężkie tematy związane z nadchodzącym końcem świata, pesymistycznymi, czarnymi wizjami, udało się jednak dostrzec parę pozytywnych aspektów. Zapraszam na głębokie rozważania na temat kondycji power metalu! HMP: Witajcie Shadowbane! Jako krótkie wprowadzenie powiedzcie kilka słów o sobie. Moritz Schlie: Od 2010 graliśmy na scenach północnych Niemiec i wydaliśmy nasze demo EP "Dystopia", któremu udało się przykuć uwagę paru niemieckich heavy metalowych ekspertów, a teraz wracamy z najnowszym albumem "Facing the Fallout", który został wydany przez Pure Steel Records w styczniu tego roku. Nasze post apokaliptyczne power metalowe granie można umiejsowić gdzieś pomiędzy melodyjnym amerykańskim power metalem a surową teutoniczną stalą, z tekstami pełnymi pesymistyczycznych i czarnych wizji rzeczywistości. Doszliśmy do wniosku, że zagadnienie końca czasów oferuje wiele mocnych tematów do pisania, zarówno jeśli chodzi o teksty, jak o muzykę. Utracenie społecznych struktur i publicznych instytucji przynosi nieograniczoną wolność idącą w parze z utratą jakiejkolwiek ochrony. Ten obszar generuje bardzo silne emocje, które są potrzebne w napędzaniu heavy metalu. Jeśli nigdy wcześniej o nas nie słyszeliście, sprawdźcie nas i zerknijcie na nasze nowe video. Gracie typowy power metal. Czy sądzicie, że w dzisiejszych czasach jest jeszcze zapotrzebowanie na

umiędzynarodowiły ekonomię, która tak naprawdę stanowi władzę zamiast legalnie wybieranych rządów. Nieprzewidywalne zagrożenie międzynarodownym terroryzmem pozostawia również konsternację. Możliwe, że poprzez porównywanie dostrzegalnych, indywidualnych nękań i niebezpieczeństw można dojść do uznania sztuki jako płaszczyzny, która daje poczucie siły i promuje idee. W ten sposób metalowi weterani jak Accept, Maiden czy Kreator świętują niewidzialny sukces, a młodsi adepci tacy jak Stallion, Wisdom czy Skull Fist zadwowalają się tymi samymi pragnieniami. By wesprzeć tę hipotezę, chciałbym nadmienić, że mamy ten sam postęp w kinie, gdzie filmy akcji również świętują swój powrót. Myślę tu o nowym Rambo, Die Hard, Mad Max, Expendables czy Machete jako współczesnych filmach z tradycyjną formą tworzenia historii i klasyczną obsadą aktorską. To samo można zaobserwować w filmach traktujących o końcu świata - one również powóciły i to jest właśnie powiązanie z naszym post apokaliptycznym powerm metalem (śmiech). Co jest najistotniejszym elementem w komponowaniu muzyki dla Shadowbane? Nasza muzyka jest - jak stwierdzają recenzje - zdomi-

Co jest takiego wyjątkowego w waszej muzyce, co każdy słuchacz powinien zapamiętać najlepiej? Każdy inaczej odczuwa muzykę. To zależy od osobistych preferencji, wykształcenia muzycznego czy osłuchania. Jesteśmy zadowoleni, gdy słuchacz zapamięta cokolwiek z naszej muzyki. Ogólnie w naszej myzyce godnymi uwagi są zaawansowane partie gitarowe, również refreny mogą szybko wbić się w pamięć. Aczkolwiek nie zależy nam na tym, by być aż nazbyt przebojowymi i mieć chwytliwe melodyjki, które wpadają w ucho po pierwszym przesłuchaniu, a denerwują po trzecim. Wymieńcie kilka zespołów, do których można porów nać Shadowbane. To trudne pytanie. Nie jesteśmy tribute bandem ani niczym w tym rodzaju. Staramy się stworzyć swój niepowtarzalny styl i brzmienie - przez to ciężko mieć niezależne spojrzenie na swoją własną twórczość. Ale z drugiej strony z pewnością nie jesteśmy pierwszym metalowym zespołem na świecie, zatem pewne podobieństwa z wieloma innymi artystami są nieodłączne. Jak wszyscy wiemy, takie porównania są bardzo pomocne jeśli jest mowa o samej muzyce, a mówimy do kogoś, kto nigdy wcześniej nas nie słyszał. Pozbieraliśmy do kupy wszystkie porównania i te, które regularnie się powtarzały to: Iced Earth, Vicious Rumors, Metal Church, Brainstorm i inne typowe zespoły dla sceny US-Power Metal. Kilka razy pojawiły się porównania do naszych kumpli z Hamburga - Stormwarrior i Paragon, czy do heavy metalowych weteranów jak Judas Priest. Ku naszemu zdumieniu najczęściej pojawiającym się porównaniem było jednak Accept. Nie jest tak, że ich nie lubimy, jednak ich muzyka nigdy nie stanowiła dla nas wielkiej inspiracji. Jeśli mowa o porównaniach, nie mam pojęcia, dlaczego jesteśmy równie często porównywani do Helloween i Gamma Ray. Może jesteśmy z tego samego miasta, ale nasze muzyczne podobieństwa nie są zbyt wielkie… Jakie są zatem wasze największe muzyczne inspirac je? Grając muzykę ciężko uniknąć inspiracji i wpływów. Różnica pokoleniowa w Shadowbane wynosi prawie dwie dekady, więc każdy z nas ma inne korzenie. Jednak oczywiście każdy z nas kocha i kochał tradycyjny heavy metal i power metal. Część z nas oddała częściowo swoje serce takim gatunkom, jak true, thrash czy progressive metal. Nie jest tajemnicą, że członkowie Shadowbane bywali regularnie jako fani na Headbangers Open Air i podobnych festiwalach, więc nasz gust muzyczny jest chyba całkiem oczywisty. Jakie są wasze plany na przyszłość? Jakieś koncerty? Trasa? Najważniejsze teraz dla nas to znaleźć nowego perkusistę. Wtedy będziemy otwarci na wszelkie koncerty, które nie będą kolidować z naszymi regularnymi pracami. Więc jeśli chcesz nas zobaczyć w swoim ulubionym klubie, powiedz im o tym (śmiech)

ten typ muzyki? Uh, ostry początek (śmiech). Czy kiedykolwiek było zapotrzebowanie na jakikolwiek rodzaj sztuki? I dla kogo? Dla artystów, publiczności, krytyków? Robimy to, co kochamy i póki co jesteśmy zadowoleni, że znaleźliśmy fanów, ludzi którzy nas wspierają i wydawcę. Myślę, że nie potrzebują naszej muzyki do egzystencji, ale są ludzie, którym podoba się nasza muzyka i to jest zajebiste. Niemniej, robilibyśmy taką muzykę nawet jeśli bylibyśmy ostatnimi ludźmi na świecie, których ona interesuje. Twoje pytanie zawiera jednak bardziej ogólne zagadnienie: Tak! obserwujemy obecnie powrót tradycyjnego heavy i power metalu. Jeśli rozważamy sztukę jako rodzaj nośnika i generatora emocji, wtedy następuje wzrost jej konsumpcji. Tak też biorąc pod uwagę tradycyjny heavy i power metal - jest wyższy popyt na epickość, agresję, mocne i intensywne emocje i często przerysowane postawy. Kiedy powstawał tradycyjny heavy metal zimna wojna była dominującą wówczas kwestią polityczną i nowe groźby, jak przyrodnicze problemy, stwarzały nastroje bycia zastraszanym poprzez rzeczy, które wykraczają poza poczucie naszej indywidualnej kontroli. Dzisiaj mamy podobne nastroje - zamiast supermocy obecne czasy

32

SHADOWBANE

Foto: Pure Steel nowana przez dwóch utalentowanych gitarzystów, tworzących ostre i melodyjne brzmienie. Raczej agresywne jak na power metal i z pewnymi odniesieniami do thrashowych rytmów, ale ciągle z melodyjnymi partiami prowadzącymi i solówkami. Wraz z solidną perkusja, basem i wystarczająco ostrym wokalem na czele stanowią brzmienie Shadowbane i to jest to, co chcemy przemycić w każdej kompozycji, którą tworzymy. Wasza produkcja jest bardzo czysta i klarowna. Dlaczego zdecydowaliście się na tak nowoczesne brzmienie? Nie patrzymy na siebie jako na zespół, który ma odgrywać historycznie pojmowany metal. Będąc świadomym korzeni i fundamentów naszego tradycyjnego power metalu nie mamy powodu, by rezygnować z korzystnych, współczesnych metod produkcji. Poszliśmy w kierunku mocnej, melodyjnej produkcji, by w ten sposób jak najlepiej pomóc naszym utworom. Jest nawet słynny cytat, przypisywany róznym wybitnym autorom, z różnych dziedzin, mówiący, że tradycja nie jest do konserwowania popiołów, ale do wskrzeszania płomieni. Zatem jeśli mamy obecnie okazję podtrzymywać płomień heavy metalu poprzez wysokooktanową współczesną benzynę, będziemy to robić.

Jaki jest odzew metalowego środowiska na "Facing the Fallout" po jego premierze w waszym kraju jak i za granicą? Wiesz, dla nas to coś zupełnie nowego. Teraz zderzamy się z możliwościami i sytuacjami, o których nie wiedzieliśmy wcześniej. Nasze piosenki puszczali w radio we Francji, Belgii i Japonii. Zostaliśmy zaproszeni do studia lokalnego radia jako goście. Klip do "Under Bleeding Skies" osiągnął 10 000 wyświetleń w dwa miesiące. Nasz basista został przedstawiony w telewizyjnej serii o muzykach w mieście, w którym mieszka. Jest ponad czterdzieści recenzji online w około dziesięciu znanym nam językach i większość z nich zdecydowanie pozytywna. Mieliśmy 9/10 w magazynie Deaf Forever i 6/7 w ostatnim niemieckim Metal Hammerze, więc nie mamy na co narzekać. Poza tym nasz koncert premierowy był naszym pierwszym koncertem, gdzie graliśmy jako headliner i to w naszym rodzinnym mieście. Było mnóstwo ludzi. Czujemy, że jesteśmy dobrze odbierani w metalowym światku. No i nigdy wcześniej nie mieliśmy wywiadu z żadnym polskim magazynem. Czy to nie świetne? Dlaczego zdecydowaliście się na współpracę z Pure Steel Records? Mieliście jakieś inne propozycje? Współpracując z Pure Steel Records czujemy się jak w domu. Jest to pierwszy adres dla każdego zespołu w Niemczech, który gra tradycyjny, undergroundowy metal, a zwłaszcza jeśli ma trochę amerykańskich naleciałości. Pure Steel kontaktowało się z nami w przeszłości już dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy natknęli się na nasze pierwsze video "Last Division" (w wersji z naszej EPki), a drugim razem, kiedy Heavy Magazine


umieściło "Source of Grief" na ich składance Metal Crusades. Było zatem naturalne, aby z naszym skończonym albumem zgłosić się najpierw do Pure Steel Records. Szybko uzgodniliśmy warunki kontraktu i już więcej nie szukaliśmy wydawcy. Jak obecnie oceniacie scene metalową w waszym kraju? Które gatunki metalu dominują i dlaczego? Jest wiele metalowego grania, jeśli bierzesz pod uwagę przyrost nowych festiwali oraz dużych wydarzeń, które regularnie powracają do Niemiec w ciągu ostatnich lat. Nie ma jednak głównej stacji telewizyjnej czy stacji radiowej, która nadawałaby metal regularnie. Jedynie, kiedy jest mowa o dużych festiwalach (takich jak Wacken), media poświęcają im więcej uwagi. Specjalnie dla gównianych telewizyjnych celów traktowane są jednak jako zjazdy dziwaków. Wiele wydarzeń i imprez rywalizuje o publiczność, której liczba wcale tak szybko nie wzrasta. W tym momencie wydaje mi się, że mamy odrodzenie glamu i sleaze'a, podobnie jak thrash metalu, który znów staje się popularny. Ekstremalne gatunki takie jak black czy death metal zdominowały underground, zwłaszcza lokalnie. Masz jakieś ulubione współczesne młode zespoły? To milenium przyniosło na prawdę wiele dobrego grania. Na przykład nie było przypadkiem to, że zaprosiliśmy na nasz premierowy koncert grupę Dystopolis. Mają podobny koncept zespołu i są zdecydowanie warci sprawdzenia! Oprócz nich graliśmy z wieloma młodymi kapelami. Warto wspomnieć chociażby Iron Fate, które ma genialnego wokalistę. Oczywiście każdy z nas ma jakichś faworytów. Zwróciłem uwagę tylko na te zespoły, z którymi mieliśmy bezpośredni kontakt jako zespół. Jak widzisz przyszłość europejskiego power metalu? Czy widzisz jakąś szansę, by stał się bardziej popularny? Popularny na metalowej scenie? Mam nadzieję! Więcej power metalowych headlinerów! Więcej koncertów, więcej większych koncertów, dla nas również! Ale popularność w sensie mainstreamowym? Oby nie… Wszyscy teraz mogą kupować koszulki Slayer czy Motorhead w H&M. Teraz są noszone jako modne rzeczy, zamiast stanowić o pewnej muzycznej postawie. Widząc Edguy w podsumowaniach list przebojów również nie czuję się jakoś lepiej… Co sądzisz o młodych zespołach, które jako cel obrały sobie powrót do korzeni heavy metalu? Mam na myśli old schoolowy wizerunek, długie włosy, obcisłe spodnie itp. Każdy kochający tradycyjny metal powinien być zadowolony z każdego zespołu, który gra taka muzkę w tradycyjny sposób. Są przecież kapele, które są bliskie świętowania pół wieku na scenie. Dobrze mieć zatem kontynuatorów. Osobiście w pełni rozumiem fascynacje tradycyjnym, metalowym wizerunkiem. Nie widzę powodu ścinania włosów, dopóki natura mnie do tego nie zmusi, ale do obcisłych spodni musiałbym jednak troche poćwiczyć… Oczywiście są sytuacje, które wymuszają zmianę wyglądu, czy pewnego rodzaju wizerunku - praca, rodzina, starzenie się… Nigdy nic nie wiadomo… Czy wizerunek odgrywa jakąś role w Shadowbane? Czy tego chcesz czy nie, wizerunek odgrywa rolę dla każdego, kto w jakiś sposób występuje publicznie - wychodzi na scenę czy tworzy jakiś rodzaj sztuki. Gdyby było inaczej, nikt nie potrzebowałby okładek albumów czy ciuchów scenicznych. Nawet zrezygnowanie z wizerunku generuje ten wizerunek. Może nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że to wszystko nie polega tylko na pisaniu dobrej muzyki, dobrym jej odegraniu, ale też na przekazaniu jej w pasujący sposób. Nie jesteśmy kapelą jak Powerwolf, Lordi, Steel Panther czy Manowar, niemniej jednak zgadzamy się co do podstawowych zasad, jak zaprezentować nas jako zespół na scenie. Pozostawiamy sobie sporo wolności co do tego, by każdy mógł się wyrazić we własny, indywidualny sposób. Biorąc pod uwagę nasz dystopijny charakter zespołu, nie mamy zbyt wiele możliwości, aby wzbogacić show. Oczywiście występuje korelacja pomiędzy dźwiękiem, a wyglądem. Preferencje muzyczne korelują z czysto estetycznymi. Wyglądając "metalowo" będziesz przyciągał pod scenę metalowców.

Dla nas muzyka jest ucieczką od codzienności We Włoszech w latach 80-tych i 90-tych kolejne szlaki epic power metalu przecierała horda Domine. W tej przygodzie brał udział nasz bohater Agostino Carpo. Niestety, losy potoczyły się swoimi kolejami i Agostino opuścił szeregi zespołu... Tradycje wyniesione z Domine, Carpo kontynuuje w założonym ponad dekadę później zespole Darking. Co nieco o obu zespołach, oraz o dalszych planach na przyszłość opowie nam nie kto inny, jak Agostino Carpo… HMP: Witaj, Agostino wraz z Enrico Paoli współtworzyłeś kultowy włoski epicki zespół Domine. W latach 1986-1991 nagrałeś z nimi trzy dema. Co się stało, że zrezygnowałeś z dalszej współpracy z Domine? Agostino Carpo: To był wspaniały czas. Wraz z Enrico i Riccardo Paoli, Stefano Mazzella i Carlo Funaioli współtworzyłem zespół, który odbił swój ślad w moim życiu osobistym oraz w karierze muzycznej. To był szczęśliwy traf, zrządzenie Fortuny, by poznać paru przyjaciół, z którymi współdzieliło się dziesięć lat i nagrało trzy dema. Jednak życie gna na przód, nieustannie się zmieniając, musieliśmy podjąć parę wyborów życiowych. Bracia Paoli przeprowadzili się do Florencji, natomiast ja odbyłem służbę wojskową i ukończyłem architekturę. Nie owijając w bawełnę, podążyliśmy innymi ścieżkami. Dopiero w 2005 roku powołałeś zespół Darking. Co przez tak długą przerwę porabiałeś? W tym czasie nie byłe związany z innym zespołem... Pomiędzy okresami związanym z moją działalnością z Domine i Darking nie udzielałem się muzycznie, byłem zajęty: najpierw ukończeniem studiów, a potem moją robotą architekta. Wtedy przestałem grać, szczerze będąc przekonany, że nie zagram już ponownie. Jednak Fortuna znów się do mnie uśmiechnęła, dwadzieścia lat po założeniu Domine, spotkałem się z perkusistą Leo Freschi i z Mirko (Miliani, śpiew - przyp. red.), później wraz z Matteo (Lupi, bas - przyp. red), zaczęliśmy grać oraz nagrywać to, co później stało się pierwszym albumem Darking. Czy doświadczenie nabyte w Domine miało wpływ na ostateczny kształt Darking? Tak, zarówno w mojej grze jak i w moim sposobie pisania utworów jest wiele odniesień do Domine. Oczywiście równie ważny jest mój rozwój w tych cichych latach, spotkania z muzykami oraz miłość do zespołów rockowych, których słuchałem za młodu. Jakich muzyków zaprosiłeś do współpracy w Darking i dlaczego? Członkowie Darking są moimi przyjaciółmi, których poznałem na mej drodze życia, goście grający w lokalnych kapelkach, którzy nie zostali zauważeni przez inne zespoły: razem ze mną założyli Darking. Spotkaliśmy się i zaczęliśmy grać, było to bardzo naturalne. W 2010 roku wydaliście "Sons of Steel". Niestety nie znam tego albumu, czy mógłbyś powiedzieć nam, jaka muzyka znalazła się na nim oraz czym różni się od tego co współcześnie gracie? "Sons of Steel" jest naszym pierwszy okresem w działalności zespołu, naszymi pierwszymi pięcioma latami. W tym okresie najpierw graliśmy covery, następnie zaś

napisaliśmy parę utworów na demo. Zaś demo stało się CD. To nagranie określiło nasz styl muzyczny, który wyłonił się z naszych gustów. I stworzyliśmy dzieło z wieloma epickimi, mocnymi odniesieniami, zaczęliśmy pisać utwory z mocnymi riffami i melodyjnymi frazami. Nowy album reprezentuje dojrzewanie tych aspektów: jesteśmy z niego zadowoleni, ponieważ nasz styl gry zdaje swój egzamin... Czy pięcioletni okres oczekiwania na "Steal The Fire" wynikał z czasu, jaki poświęciliście pracy nad nowym materiałem? Gdzie i z kim nagrywaliście mate riał na nową płytę? Nowe utwory były tworzone przez trzy i pół roku, następnie zostały nagrane na album, który był gotowy rok przed wydaniem. Nagrywaliśmy w Piombino (tam gdzie mieszkamy), pomagał nam Andrea Ramacciotti, jako inżynier dźwięku, w tym samym studiu był obrabiany album zespołu Dark Quarterer. Jesteśmy zadowoleni z rezultatu jaki otrzymaliśmy, dźwięk jest mocny i naturalny. Co miało wpływ na brzmienie albumu "Steal The Fire"? Nasze brzmienie wykreowaliśmy w duchu tej muzyki której słuchaliśmy, były to głównie klasyki lat 80-tych takie jak: Black Sabbath, Iron Maiden, Warlord, Helstar, Domine... chociaż każdy ma swoje gusta sięgające od doomu po prog. Jakie wytyczne sobie założyliście pracując nad "Steal The Fire" oraz czy wszystko udało się wam wszystko zrealizować? Jedynymi naszymi celami są czerpanie radości z tworzenia oraz tworzenie świetnych kompozycji, nic więcej… Dla nas muzyka jest ucieczką od codzienności. Czym się inspirowaliście tworząc najnowszy album? To nie była jakaś tam inspiracja, jednak jeśli czymś się kierowałem podczas tworzenia tego albumu to na pewno to były przyjaźń i braterstwo, które powstawało kiedy graliśmy wspólnie; to jest coś epickiego: mała, zdeterminowana armia... "Steal The Fire" w dużej części nawiązuje do mitologii greckiej, czy na kolejnych albumach będą także odniesienia do innych mitologii, np. do rzymskiej, egipskiej bądź sumeryjskiej? Nie mamy tematu utworu przed procesem kompozycji; zaczynamy grać, a temat nasuwa się sam, gęstniejąc z atmosfery kompozycji. Z muzyki wyłania się tekst. Wasze kompozycje są przeważnie długie. Czy zamierzacie komponować jeszcze dłuższe utwory, np. przekraczające czas dziewięć minut? Raczej nie. Utwory nie powinny być zbyt długie lub zbyt krótkie, tak jak książki i filmy... Jeśli utwór będzie

Dzięki za poświęcony czas i odpowiedzi na pytania. Ostatnie słowa należą do Ciebie… Dzięki za zainteresowanie Shadowbane. Zdrowie do wszystkich Shadowmaniacs and Shadowbangers rządzicie! Przemysław Murzyn

Foto: Darking

DARKING

33


HMP: Powiedzcie proszę kilka słów o zespole i o jego członkach. Andreas Kasapis: Zespół został założony na Cyprze pod koniec roku 2006 przez Andreasa Kasapisa i Christisa Isseyegha. Od tego czasu mieliśmy wielu członków, którzy przychodzili i odchodzili ze składu. Nasz ostatni skład to: Christis Isseyegh (perkusja), Andreas Kasapis (gitara, bas), Andreas Pouyioukkas (wokal), Christoforos Gavriel (gitara), Nicholas Liakos (live bas). Wszyscy obecni członkowie są bardzo zaangażowani w zespół i mają wielką pasję do tworzenia muzyki. Do najważniejszych faktów z historii zespołu można zaliczyć: Pierwsze oficjalne demo z 2007 zawierające cztery kawałki. Pierwszy debiutancki album z 2010r. "Saint Strikes Back" z 2011r., wydany zarówno na CD, jak i na płycie winylowej. Seria koncertów po Grecji z legendarnym Helstar. Udział w wielu festiwalach, takich jak Up the Hammers festival w Grecji w 2012r. W końcu nasze nadchodzące wydawnictwo, czyli drugi album studyjny "WWIII", który ma się ukazać 20 marca 2015r.

Foto: Darking

potrzebował tych dziesięciu minut do tego aby zabrzmieć, to będzie miał te dziesięć minut. Jeśli utwór brzmi dobrze, to będzie przyjemnym przeżyciem, niezależnie jak długim czy krótkim. Na waszych albumach LP nie ma utworów instrumentalnych, dlaczego? Myślę, że znakomicie sprawdzilibyście w takich kompozycjach... Na tą chwilę nie potrzebujemy żadnego utworu instrumentalnego: naprawdę lubimy głos Mirko! Poważnie: w przyszłości możemy o tym pomyśleć, jednak to powinno się narodzić spontanicznie. Lubimy wstawiać długie instrumentalne frazy, które są użyteczne w kreowaniu melodyjności danej części utworu. Jak wasze wysiłki oceniają krytycy i fani? Doszły do was już jakieś opinie o "Steal The Fire"? Powinniśmy podziękować recenzentom i fanom za wspaniałe recenzje i pozytywne komentarze. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani. Bardzo dziękujemy. Co było powodem ponownego nagrania utwór "Stormbringer (the Black Sword)" z drugiego dema Domine? W tym nagraniu gościnnie wziął udział Enrico Paoli. Jak przebiegło spotkanie po latach? Zawsze uwielbiałem ten utwór Domine, gdy graliśmy z nimi koncert zostałem na scenę aby zagrać tą piosenkę z nowym składem. To był dla mnie zaszczyt. Tak więc zaproponowałem mojemu zespołowi pomysł zagrania coveru w wersji demo, nagle wszyscy polubili ten pomysł ponieważ wszyscy uwielbiali ten utwór. Tak więc uznaliśmy że zaprosimy Enrico żeby zagrał swoją część utworu. Enrico przyjął zaproszenie. Jesteśmy przyjaciółmi, a teraz mieliśmy kolejną okazje żeby zagrać wspólnie. Mam tylko nadzieje, że będzie jeszcze kilka pięknych okazji aby zagrać razem. Poza coverem Domine zespół w swojej historii ma m.in. cover Omena, "March On", więc pozwolę się zapytać, jak wyglądało wasze uczestnictwo w kom pilacji "All Fear The Axeman/An Italian Tribute To Omen" i co o niej sądzicie? Zazwyczaj nie gramy zbyt dużo coverów. Kochamy pisać nowe utwory, gdy jednak zostaliśmy zaproszeni do udziału w kompilacji uznaliśmy, że będzie to dla nas duża przyjemność, poza tym, uznaliśmy że to będzie tak test naszych umiejętności. "March On" jest świetnym utworem, graliśmy go z prawdziwą przyjemnością, choć mogliśmy wybrać coś szybszego. Podsumowując, ta kompilacja to świetny album, przepełniony miłością do twórczości Omen'a. Wzięliście też udział na albumie oddającym hołd Strana Officina "Officina dei Sogni". Wykonaliście utwór "The Ritual", a gościnnie zagrał w nim Jack Starr. Dla Włochów udział w takim projekcie jest oczywisty... Czy długo musieliście prosić Jack'a Starr'a o pomoc? Czy w ogóle wiedział co to za zespół Strana Officina? Ponownie zostaliśmy poproszeni o udział w tej kompilacji i oddaliśmy hołd zespołowi. Strana Officina jest kultowym zespołem z Livorno. Claudio Pino, mistrz, uhonorował nas prosząc o zagranie tego utwory i my zagraliśmy go z satysfakcją. Claudio angażował także Jacka. Wysłaliśmy mu nagranie bez solówki, Jack dokończył nasze nagranie. Nie wiem czy Jack znał Strana Officina wcześniej, lecz wiem, że spodobał mu się

34

DARKING

końcowy rezultat. Dla Darking to zaszczyt aby pojawić się wraz z takimi świetnymi i znanymi muzykami jak Jack Starr. Czy należycie do muzyków, którzy po jakimś czasie chcieliby wrócić do studia i poprawić to co nagrali? Jest coś na "Sons of Steel" i na "Steal The Fire" co chcielibyście poprawić? Nie, nie jestem tego rodzaju muzykiem. Jesteśmy zadowoleni z naszych dwóch LP, nie zmienię niczego ponieważ uważam że są tworem pewnego okresu naszego życia. Jeśli mam wrócić do studio, to raczej wrócę aby nagrać coś nowego! Jakie macie plany na promocje "Steal The Fire"? We Włoszech ciężko się promuje ciężką muzykę. Sami organizujemy sobie koncerty. Jednak nasze CD zostało pozytywnie ocenione przez magazyny i ziny. Jolly Roger Records (nasz nowy wydawca) działa świetnie. Lecz nadal jest ciężko. Często występujecie na żywo? Gramy parę koncertów we Włoszech. Może trzy czy cztery w ciągu roku. W tym roku może zagramy dwa koncerty w styczniu... jednak ciągle to za mało. Włoska scena epic metalu jest wśród zainteresowanych dość dobrze znana, jednak epickie włoskie zespoły bardzo szybko kończą swoja działalność, jak obecnie wygląda włoska scena epic metalu? Jak mówiłem wcześniej, włoska scena metalowa jest trudna. Wiele wydawnictw jest kiepskich. Jest parę okazji do zagrania. Bardzo często wszyscy się skupiają na dużych zespołach, lub zespołach mających historię. Czasami ktoś daje szansę zespołom, które nie mają zbyt dużych ambicji, które rozpadają się, gdy sukces nie przychodzi tak szybko jakby tego oni chcieli. Uważam, że zespół musi dorosnąć zanim zacznie komponować dobrą muzykę, chociaż nawet to nie daje pewności, że zespół nie zostanie w cieniu. Czy na następny album Darking będziemy czekać kolejnych pięć lat? Macie jakieś pomysły na następny album? Na początku mamy nadzieje, że powstanie kolejny album Darking. Następnie mamy nadzieje, że zajmie to mniej niż pięć lat oraz mamy nadzieje, że to będzie lepszy album niż dwa poprzednie. Zespół kontynuuje dorastanie i pisanie dobrego materiału. Co chcielibyście przekazać czytelnikom HMP? Chcę dodać że w maju zostanie wydana międzynarodowa kompilacja hołdująca dokonania Toni Iommi, w której wezmą udział renomowani muzycy z całego świata. Darking także będzie na tej kompilacji z coverem utworu "The Lawmaker". Dla nas jest to ogromna satysfakcja ponieważ Toni Iommi jest świetnym muzykiem, który wynalazł unikalny styl, grając w niesamowitym zespole. A także, dlatego że nasz utwór został wybrany pośród dziesiątek innych. Z tą wiadomością, z dużą ilością sprzyjających recenzji "Steal The Fire", ze wsparciem dobrego wydawcy jakim jest Jolly Roger Records, ja oraz Darking patrzymy z ufnością w przyszłość. Dziękujemy za wywiad; mamy nadzieje zagrać dla was kiedyś. Jacek Woźniak

Skąd dokładnie wywodzi się zespół i jaką macie tam scenę? Są jakieś warte uwagi zespoły, które moglibyście nam zarekomendować? Christis Isseyegh: Jak zostało wspomniane zespół założyliśmy na Cyprze i wszyscy członkowie są Cypryjczykami. W tym momencie połowa z nas mieszka na Cyprze a reszta w Londynie. Korzystając z okazji chcielibyśmy zrobić krótki przegląd cypryjskiej sceny metalowej. Cypryjska scena nie jest zbyt duża. Nie mamy zbyt wiele zespołów i praktycznie wszyscy się ze wszystkimi dobrze znają. Jak się pewnie spodziewacie różnorodność gatunkowa tworzonej muzyki jak i muzyka prezentowana na festiwalach jest w pewien sposób ograniczona. To samo w zasadzie można powiedzieć o możliwościach jakie oferuje mała wyspa. Chociaż pracowitość i wytrwałość Cypryjskich metalowców jest warta uwagi. Dotyczy to osób, które biorą udział w organizacji muzycznych festiwali jak i ciężko pracujących zespołów, które naprawdę mają sporo do zaoferowania na międzynarodowej scenie metalowej. My osobiście możemy polecić zespół Vomitile, który traktujemy jak braci. Innym wartym uwagi cypryjskim zespołem jest Arrayan Path. Jak wasze wydawnictwa zostały odebrane przez media i publiczność? Andreas Kasapis: Do płyty "Saint Strikes Back", która wyszła w 2011r., media miały raczej mieszane odczucia co do naszej pracy. To była ważna lekcja dla zespołu, wzięliśmy pod uwagę zarówno te dobre jak i negatywne opinie i zaczęliśmy poprawiać rzeczy, które mogłyby pomóc nam osiągać większe cele i mieć większe oczekiwania co do przyszłości. Generalnie byliśmy dobrze odbierani w metalowym środowisku międzynarodowym i za to chcielibyśmy okazać naszą wdzięczność. W roku 2011, kiedy nasze muzyczne możliwości oraz umiejętności produkcyjne zaczęły dojrzewać, zostaliśmy bardziej docenieni w metalowym środowisku. Wzrósł szacunek do nas i zdecydowanie poprawiły się oceny krytyków. Naszym ostatnim wydawnictwem chcielibyśmy dać wam jeszcze więcej muzyki i osiągnąć cele, które przekraczałyby nasze oczekiwania. Czego oczekujecie od słuchacza, który po raz pier wszy słucha waszej muzyki? Co powinien najlepiej zapamiętać? Christis Isseyegh: Odkąd powstał zespół, zawsze przyświecał nam cel, aby dostarczać muzykę, która ma jakiś cel. Poprzez cel rozumiem to, że muzyka jest naszym głównym źródłem ekspresji i każda piosenka jest pewnego rodzaju refleksją odnośnie do naszych odczuć dotyczących społeczeństwa i ludzi w ogóle. To wcale nie oznacza, że jest w nich ukryta jakaś wiadomość, którą chcemy przemycić każdemu słuchaczowi. Każdy słuchacz może interpretować naszą muzykę z jego własnej, osobistej perspektywy i rozumieć ją poprzez swoje wierzenia i styl życia. Mamy nadzieję, że nasz każdy słuchacz identyfikuje w sobie ten wspomniany "cel". Chcielibyśmy też wpłynąć na słuchacza, aby wyrażał swoje odczucia poprzez naszą muzykę. Zwłaszcza poprzez nasze najnowsze wydawnictwo "WWIII". Które zespoły najbardziej wpłynęły na waszą muzykę? Andreas Kasapis: Odpowiedź na to pytanie wydaje się nie mieć końca. Zawiera wiele gatunków muzycznych, których spektrum możecie zauważyć zwłaszcza w naszym najnowszym wydawnictwie. Wartymi zauważenia inspiracjami są na pewno: Accept, Vicious Rumours, Helstar, Death, Testament, Metal


Bo najważniejsza jest wytrwałość i wiara… Lethal Saint to heavy metalowcy z Cypru. Maja w sobie wielką pasję i są bardzo zaangażowani w to co robią. Christis i Andreas, wyczerpująco opowiadają o wszystkich przeciwnościach losu i problemach, z którymi musieli się zmagać, by w końcu wydać swój upragniony w pełni profesjonalny album. Church, I r o n Maiden, Sodom, Judas Priest, Metallica, Liege Lord, Hittman, Pink Floyd, Alan Parson's Project, Dire Straits, jeśli wymienić tylko kilka... Właśnie wydajecie nowy album "WWIII", jak byście określili jego brzmienie? Christis Isseyegh: Jak już wspomnieliśmy wiele wydawnictw, wiele zespołów i gatunków wpłynęło na nasze brzmienie. Ostrym, kopiącym tyłek kawałkom towarzyszą brzmienia mające ukazać pasję, gniew czy złość. Solówki i teksty mają uwydatnić dynamikę, natomiast porządne, solidne riffy i sekcja rytmiczna są bazą każdej piosenki. Warto zaznaczyć, że jest to nasze pierwsze wydawnictwo, w którym produkcja idealnie współgra z naszym brzmieniem. Idealnie uchwyciła dynamikę, którą prezentujemy na scenie. Dla niewtajemniczonych, moglibyście wyjaśnić co oznacza tytuł waszej nowej płyty? Andreas Kasapis: Jak można się domyślić, "WWIII" to skrót od "World War III" czyli od Trzeciej Wojny Światowej. Tym tytułem odnosimy się bezpośrednio do globalnego ekonomicznego upadku, który ma miejsce w ostatnich latach. Wszyscy zdają sobie sprawę z ekonomicznej recesji i wiele osób cierpi z tego powodu. W dodatku ubóstwo w wielu krajach, włączając w to naszą ojczyznę, przyczynia się do myślenia o trwającej aktualnie ekonomicznej wojnie. "WWIII" jest koncept albumem dotyczącym wojny o podłożu ekonomicznym, opisującym wszystkie istotne wydarzenia od początku aż do stanu obecnego. Album ma na celu obudzić ludzką świadomość odnośnie do tego zagadnienia. Ta sprawa nie jest powiązana jedynie z tekstami naszych utworów. Również poprzez samą muzykę chcieliśmy zobrazować tę kwestię.

nasz debiutancki album, wszystko było dla nas znacznie trudniejsze. W związku z tym stworzenie profesjonalnego albumu było niemal niemożliwe. Głównym powodem takiej sytuacji było to, że nie mogliśmy znaleźć żadnej pomocy, żadnego przewodnika czy odpowiedniego studio, aby nagrać i wyprodukować profesjonalną płytę. Naszej płycie z 2010r. brakuje przede wszystkim profesjonalizmu, zarówno jeśli chodzi o produkcję jak i o samą warstwę kompozycyjną. Nasza nowa płyta oferuję natomiast to wszystko. Wtedy chcieliśmy wydać album, który byłby dobrze przyjęty przez metalowe środowiska, z którego bylibyśmy dumni, który łączyłby nasze inspiracje, poglądy i chęć dostarczenia muzyki spójnej z naszymi dążeniami, pomysłami i emocjami. Wszystkie trudności z 2010 roku, z którymi musieliśmy się wtedy zmagać, utrudniły to. Christis Isseyegh: Najnowsze wydawnictwo to rezultat wysiłków, doświadczeń i pasji trwającej przez te wszystkie lata, od kiedy założyliśmy zespół. Tym razem nie poszliśmy na żadne kompromisy, począwszy od produkcji, poprzez komponowanie i muzyczną ekspresję, trwaliśmy w założeniu stworzenia profesjonalnego albumu, używając wszystkich naszych możliwoś-

czymś, co bardzo szanujemy, lubimy i wspieramy z całych sił. Jeśli możemy być skategoryzowani jako jego część, to już nie jest nasz wybór. Pozostawiamy tę decyzję naszym odbiorcom, fanom i ludziom którzy nas wspierają. Jakbyście opisali obecną scenę heavy metalową? Andreas Kasapis: Obecnie powstaje bardzo wiele świetnych albumów. Jest bardzo szeroki wybór dobrych wydawnictw z najróżniejszych odmian metalu. Sądzimy, że muzyka metalowa ciągle ewoluuje wbrew temu, że biznes muzyczny wcale jej wystarczająco nie wspiera. Warto wspomnieć, że w ostatnich latach większość małych, metalowych, undergroundowych zespołów, które wydają się bardzo obiecujące i posiadają nienaganne umiejętności, ma problemy w związku z brakiem funduszy na rozwój. Na szczęście są osoby, które mocno wspierają cały ten podziemny ruch. To dzięki nim młode zespoły mają możliwość kontynuowania swoich pasji i tworzenia nowych, coraz lepszych rzeczy. Macie spore oczekiwania co do nowej płyty? Christis Isseyegh: Naszym podstawowym oczekiwaniem związanym z tym wydawnictwem było wyrażenie naszych przekonań, myśli i uczuć. Osiągnąwszy ten cel teraz oczekujemy, że uda nam się przemycić te uczucia i cały entuzjazm słuchaczom. Mocno wierzymy, że jest to możliwe, ponieważ włożyliśmy mnóstwo ciężkiej pracy, wysiłku i determinacji w tworzenie tego albumu. Chcielibyśmy, aby ta płyta była dobrze odebrana przez publiczność i media. Chcielibyśmy, aby nasza praca została uszanowana. Jesteśmy otwarci na wszelkie pro-

Foto: Pure Steel

Nowy album wychodzi dzięki Pure Steel Records 20 marca, jesteście zadowoleni z dotychczasowych ustaleń z wytwórnią? Christis Isseyegh: Jesteśmy bardziej niż zadowoleni i bardzo entuzjastyczne nastawieni do współpracy z tak znakomitą wytwórnią płytową. Byliśmy z nimi w kontakcie przez kilka lat i zawsze chcieliśmy z nimi współpracować. Jesteśmy fanami tej wytwórni tak samo jak oni są fanami naszej twórczości. To sprawia, że nasza współpraca jest jeszcze bardziej ekscytująca. Jest między nami wzajemny szacunek. Jesteśmy dumni, że pracujemy z tak wpływową wytwórnią. Czy macie jakieś plany koncertowe związane z nowym wydawnictwem? Andreas Kasapis: Na chwilę obecną jeszcze nic nie mamy zorganizowanego. Oczywiście z niecierpliwością oczekujemy koncertów, ale zaczniemy je planować dopiero po premierze 20 marca. Kto wykonał okładkę do płyty "WWIII" i kim są postacie na niej? Christis Isseyegh: Okładka albumu to dzieło wielce utalentowanego artysty o imieniu Dimitar Nikolov. Pomysł rysunku to wynik burzy mózgów, którą mieliśmy podczas czasu spędzonego na nagrywaniu w studio. Chcieliśmy czegoś, co uchwyciłoby cały koncept albumu z każdego punktu widzenia. Osoby skupione wokół okrągłego stołu to tak zwani "światowi liderzy", którzy są odpowiedzialni za aktualny chaos ekonomiczno-społeczny. Za szybą widać osoby protestujące w imieniu światowego pokoju i gotowe umrzeć za swoje hasła, podczas gdy "ludzie prawa" używają broni, by stłumić zaistniałą rebelię pod wymówką "tłumienia zamieszek". Wspomniani światowi liderzy są o krok od wciśnięcia guzika masowej destrukcji. Dimitar Nikolov zdołał połączyć jego wizję z naszą i stworzył dla nas tę wspaniałą ilustrację. Jakbyście porównali nową płytę do waszego debiutu z 2010 roku? Andreas Kasapis: Pięć lat wcześniej, kiedy wydaliśmy

ci. Można pomyśleć, że zajęło nam całe pięć lat, żeby pojawić się z nowym materiałem, ale to wcale nie takie proste. Wszystkie piosenki zostały napisane i nagrane w okresie trzech miesięcy ciężkiej pracy. Przez te pięć lat dojrzewaliśmy jako muzycy, rozszerzaliśmy nasze pomysły, nabieraliśmy doświadczeń, które następnie zawarliśmy na nowym albumie. Jesteśmy niezwykle dumni i bardzo entuzjastycznie nastawieni do tego, co udało nam się osiągnąć na nowym wydawnictwie. Jak łatwo zauważyć te dwie płyty są lata świetlne od siebie, ale razem ukazują nasz rozwój jako zespołu. Jesteśmy usatysfakcjonowani i zadowoleni z naszej dotychczasowej pracy, i jesteśmy ciekawi, jak to wszystko się rozwinie. Czy czujecie się częścią zjawiska, które zostało okrzyknięte przez maniaków mianem NWOTHM? Christis Isseyegh: Dorastając w metalowym środowisku, zawsze identyfikowaliśmy się z pewnym rodzajem czy gatunkiem metalu. Zawsze byliśmy zwolennikami umiejscowienia muzyki metalowej w odpowiednich dla niej kategoriach. Przez te wszystkie lata zdaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że jesteśmy fanami wielu różnych odmian metalu i wszystkie one mają wpływ na naszą twórczość. Dlatego też doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie nie kategoryzować nas jako określonego typu metal, lecz pozwolić rozkwitać naszej kreatywności i muzycznej ekspresji. NWOTHM jest

pozycje, które mogą być wywołane nowym wydawnictwem i które mogą być obiecujące dla przyszłości Lethal Saint. Czy myślicie, że kontrakt z niemiecką wytwórnią może pomóc wam w zdominowaniu południowej części metalowej Europy? Andreas Kasapis: Bardzo ufamy naszym wydawcom z Pure Steel Records. Są naprawdę świetną wytwórnią z dużym potencjałem dystrybucyjnym i wieloma bardzo szanowanymi zespołami. Jesteśmy pewni, że zrobią co w ich mocy, by wydać i dobrze wypromować nasz album, zarówno w południowej Europie, jak i na całym świecie. Oczywiście wszystko jak zawsze zależy od fanów, a my zrobimy tyle, na ile pozwalają nasze możliwości, by uczynić ich szczęśliwymi. Wielkie dzięki za wywiad. Do was należą ostatnie słowa... Christis Isseyegh: Dziękujemy bardzo za fajny wywiad. Doceniamy wasze zainteresowanie i wsparcie. Stay F*Cking Lethal Przemysław Murzyn

LETHAL SAINT

35


Odjechany Koktajl Starego Gówna Obracany W Coś Zupełnie Nowego Czy polecenie w ślimora z innym facetem to pedalstwo czy już nie? Swoją drogą ciekawe czy mogę we wstępie napisać słowo "pedalstwo"? No, zobaczymy, w każdym razie ja tam nikogo nie zamierzam szkalować, ani obmawiać, ale to czego się naoglądałem tu i ówdzie, to moje i co zostało zobaczone, nie zostanie odzobaczone. Członkowie Evil Invaders, młodej speed metalowej kapeli ze słonecznej i egzotycznej Belgii (no nie gadajcie, że Belgia nie kojarzy wam się ze słońcem i egoztyką!), lubili sobie swojego czasu, użyjmy takiej nazwy - "zaimprezować", a i to zdrowo! Można jednak powiedzieć, że na szczęście te imprezowe elementy zostały w końcu usunięte ze składu kapeli. Widać, że ten zespół zamierza być twardym graczem na młodej scenie metalowej, a szczypta profesjonalizmu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Może jakby jeszcze chłopaki nie podpierdzielali riffów tu i tam, to by było naprawdę optymalnie i spoko, ale co ja się tam będę czepiał. Przecież wszystko zostało już w metalu zagrane, no nie? W każdym razie, fakt faktem, Joe z którym gadaliśmy jest fanem metalu z krwi i kości. Nawet dobre festiwale lubi, więc jego kapela nie może być taka zła, nie? HMP: Witaj, jak się masz? Niedługo światło dzienne ujrzy wasz debiutancki krążek "Pulses of Pleasure", który wyda Napalm Records. Jak wyglądają aktualnie nastroje w zespole? Johannes Van Audenhove: Jesteśmy niezwykle podekscytowani! To dopiero nasz debiut, a już recenzje, które do nas docierają są ostro pozytywne! Release party w Belgii zostało kompletnie wyprzedane! Pięciuset zwariowanych metalheadów szalało niczym samo piekło! Jakie to było niesamowite! Nie wiem jak się nam będzie układać za jakiś czas, jednak póki co nie mamy powodów do zmartwień i zamierzamy ude-

jednak pojechaliśmy w trasę podczas której nie mieliśmy za bardzo czasu pisać. Dlatego większość kompozycji powstała w pierwszej połowie 2014. W sierpniu zaczęliśmy nagrywanie, a w listopadzie mieliśmy już gotowy album! Czy według ciebie "Pulses of Pleasure" uchwycił esencję brzmienia i stylu Evil Invaders? Innymi słowy - czy jesteście zadowoleni z tego jak wam ta płyta "wyszła"? Zdecydowanie tak! Nareszcie jesteśmy usatysfakcjonowani z efektu końcowego pracy w studio. Stwier-

czynają brzmieć i rodzą się do życia! Skąd czerpiecie inspiracje do tekstów i muzyki? Muzycznie nasze inspiracje ciągną się od starszych zespołów takich jak Led Zeppelin, Budgie, Black Sabbath, Iron Maiden, Judas Priest do późniejszych bandów jak Exodus, Overkill, Crimson Glory, Savatage, King Diamond… Każdy w zespole lubi trochę inne kapele. Dzięki temu uzyskujemy odjechany koktajl starego gówna, który obracamy w coś zupełnie nowego. Nie kopiujemy muzyki, chcemy po prostu ożywić dawnego ducha - ducha heavy metalu z lat osiemdziesiątych. Inspiracje do pisania tekstów czerpię z tego, co się dzieje w moim otoczeniu. Zawieram w nich moje osobiste frustracje lub spostrzeżenia. Myślę, że moje teksty są teraz o wiele lepsze niż kilka lat temu. Staram się by liryki, które piszę, nadawały się do otwartej interpretacji przez słuchacza. Myślę, że jest to ważne. Lubię pracować nad rzeczami, które nie są jednoznaczne. Nowy album pojawi się tylko na cedeku czy też w grę wchodzą inne nośniki? Album jest dostępny także na winylu, czarnym albo kolorowym! Będzie też dostępny w formie cyfrowej przez iTunes, Spotify… My preferujemy winyle oczywiście! Oczywiście. Nakręciliście teledysk do "Fast, Loud 'n Rude". Kto był odpowiedzialny za jego wyko nanie? Te ujęcia, które widzicie na tym klipie, zostały nakręcone przed naszym show w klubie Biebop w zeszłym roku. Koncert zresztą jest nagrany i wypuścimy go na VHS! Zmontowaliśmy ujęcia bez publiczności z ujęciami z samego koncertu, który zagraliśmy tego samego wieczoru. Taki mieliśmy plan i to był w całości nasz pomysł. Chcieliśmy po prostu pokazać wszystkim na całym świecie jak wyglądają nasze koncerty. Na żywo zawsze dajemy z siebie wszystko. Fajnie, że na tym filmiku widać to stężenie adrenaliny i energii, które zwykle z nas kipi! Pochodzicie z Belgii, krainy konkretnych under groundowych kapel takich jak Acid, Ostrogoth, Crossfire, Lions Pride, Killer, Westfalen i wielu, wielu innych old schooli. Czy dziedzictwo tych zespołów wpłynęło na was w jakimkolwiek stopniu? Osobiście nigdy nie słuchałem tych kapel. Aczkolwiek kiedyś bardzo długo wałkowałem Cyclone. Bardzo też lubię Black Widow i Steelover! No, a na naszym drugim release show będziemy grali z Ostrogoth! Lubimy te zespoły, ale nigdy nie zagłębiałem się w nie jakoś głęboko… Jak w twojej ocenie wygląda kondycja belgijskiej sceny metalowej? Czy heavy/speed się dobrze na niej przyjmuje? Zdecydowanie tak! Wydaję mi się, że mamy świetną scenę jak na tak mały kraj. Pełno miejsc w których można grać, pełno festiwali i rzesza fanów. Powstaje dużo fajnych nowych kapel jak Hammerhead, Witchtrail, Toxic Shock, Horacle… Old schoolowy metal jest całkiem lubiany, zarówno wśród młodszych metalowców jak i tych starszych.

Foto: Napalm

rzyć w trasę. Nie mogę się doczekać grania nowych kawałków na żywo dla maniaków z całego świata! Co możesz nam powiedzieć o nowym albumie? Czego mogą się spodziewać po nim ludzie, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z Evil Invaders? "Pulses of Pleasure" to album, na którym jest dziewięć utworów, z których każdy posiada własną autonomiczna duszę. Nasz materiał to kombinacja heavy, speed i thrash metalu z dużą dozą agresji, a także z chwytliwymi melodiami. Przypomni wam to atmosferę i klimat nagrań zespołów z lat osiemdziesiątych. Wydaję mi się, że na tej płycie nie ma ani jednego zapełniacza. Utwory są ponadto bardzo zróżnicowane, więc na pewno znajdziecie na niej coś dla siebie. Już teraz toniemy w pozytywnych recenzjach naszego nowego krążka, więc jeżeli uwielbiasz old schoolowy metal, to koniecznie obadaj nasz album! Jak długo zajęło wam pisanie materiału na nowy krążek? Najstarszy utwór chyba powstał w 2013 roku. Potem

36

EVIL INVADERS

dziliśmy, że zrobimy wszystko sami, z niewielką pomocą naszego dźwiękowca - Koena Keijersa. Gość opiekuje się naszym brzmieniem podczas koncertów, więc miał od początku pojęcie o naszym materiale i stylu. Dzięki temu wie jakich mikrofonów najlepiej użyć do naszej muzyki. Spędziliśmy naprawdę dużo czasu pracując nad naszym brzmieniem. Nagrania gitar przedłużyły się o dwa dni właśnie z tego powodu. (śmiech) W każdym razie nagranie, miksy i mastering zrobiliśmy samodzielnie. Nie współpracowaliśmy z żadnym znanym producentem muzycznym czy coś takiego. I myślę, ze to był dobry wybór, że postanowiliśmy to zrobić w taki "czysty" sposób - bez żadnych zanieczyszczeń z zewnątrz. Jesteśmy bardzo zadowoleni z dynamicznego brzmienia jakie uzyskaliśmy. Nie przepadamy za tym całym nowoczesnym kompresowaniem ścieżek do bólu. A pełno jest teraz takich albumów, które tak brzmią. Udało nam się nagrać album pełen mocy, który w dodatku wyróżnia się na tle innych dokonań młodych thrash metalowych kapel. Cieszy mnie, że spędziliśmy dużo czasu nad miksami. Dopiero wówczas przecież utwory za-

Ciężko jest walczyć o swoje miejsce na scenie met alowej grając old schoolowy metal? Póki co, wszystko wychodzi nam całkiem dobrze. Nie możemy narzekać. Zdecydowanie różnimy się od innych młodych zespołów i zapewne to jest nasza zaletą. (śmiech) Brzmimy zupełnie inaczej, ale myślę, że spokojnie możemy konkurować także z zespołami, które poszły w nowocześniejsze brzmienie. Teraz jest dobry czas na wydawanie old schoolowych albumów. Ludzie tęsknią za tradycyjnym brzmieniem. A my właśnie takie dostarczamy, odpowiednio odnowione, co czyni nas wyjątkowymi. A my gramy nasze gówno z wielką energią! Uderzacie w trasę z Majesty w 2015 roku. Większość koncertów z tej trasy jest w Niemczech. Wiem, że zapewne nie macie wpływu na to, którędy ona biegnie, ale mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, że metalowcy w Europie to nie tylko Niemcy, Francja i kraje Beneluksu? Nie no, wiemy, stary! Dlatego razem ze Skull Fist będziemy objeżdżać także inne kraje przez pięć tygodni! Dajemy nawet cztery koncerty w Polsce! Graliśmy już wcześniej w takich miejscach jak Japonia, Litwa, Grecja, Czechy, Hiszpania… nie zamierzamy


się koncentrować wyłącznie na bezpośredniej okolicy Belgii. Nie ma obaw! Wszędzie gdzie gramy, zawsze jesteśmy pod wielkim wrażeniem tego jak reagują na nas fani metalu. Dostajemy też bardzo dużo informacji od naszych fanów z całego świata za pośrednictwem Facebooka. Będziemy grali koncerty wszędzie tam gdzie nas chcą o ile będzie nas na to stać! Więc jak wyglądają wasze dalsze plany na aktualny rok? Oprócz tych dwóch tras kminimy także nad jeszcze jedną w październiku! W lecie gramy na festiwalach Out&Loud, Graspop Metal Meeting, czeskim Metalfeście i mam nadzieję, że niedługo się okaże, ze także na innych! Śledźcie naszego Facebooka, bo o wszystkim będziemy informowali na bieżąco! Gdybyś mógł zagrać w dowolnym miejscu na Ziemi, to gdzie by to było? No i dlaczego? Hammersmith byłoby niezłe! Jestem olbrzymim fanem Motorhead, a Hammersmith to legendarna miejscówa! Tak wiele świetnych zespołów jak Venom grało tutaj swoje koncerty. Byłoby naprawdę wspaniale móc wystąpić na tej samej scenie co oni. Podążyć ich śladami.. Cóż, jesteś ostatnim oryginalnym członkiem zespołu, który się ostał w kapeli. Pamiętasz jeszcze w ogóle jak zaczęła się przygoda Evil Invaders? Zaczynaliśmy jako gromada dzieciaków, która chciała dobrze poimprezować. Ledwo graliśmy na tych swoich instrumentach, ale nie dbaliśmy o to. Próby wyglądały raczej jak pijatyki z ziomeczkami. (śmiech) Pierwszy koncert zagraliśmy w 2009 roku. Jak teraz patrzę na zdjęcia z tego gigu, to sam się dziwie, że przyszło na niego tyle osób! Przez następne lata zagraliśmy całkiem sporo koncertów w Belgii i w okolicznych krajach, przeszliśmy też kilka zmian składu. Ale w sumie dopiero przy okazji wydania naszej EP zrozumieliśmy ile w nas drzemie potencjału. Zaczęliśmy wtedy ogarniać kapelę tak na serio i dzięki temu jesteśmy teraz w tym miejscu. Zastanawia mnie dlaczego przyjęliście za nazwę tytuł albumu Razor. W końcu nie gracie stricte thrash metalu. Nie wiem, stary. Po prostu to świetnie brzmiało i pasowało do zespołu. Gdy zaczynaliśmy, to byliśmy zorientowani głównie na thrash, a Razor to była jedna z naszych ulubionych kapel. Nie jest to jednak nasza jedyna inspiracja. Myślę, że thrash, speed i heavy są ze sobą poniekąd nierozłączne i zawsze idą ręka w rękę. Wszystkie mają podobny klimat, więc myślę, że Evil Invaders pasuje do nas jak ulał. Nie uważaliście, że możecie być postrzegani jako niezbyt oryginalna kapela? Dużo zespołów teraz przybiera nazwy od klasycznych thrash metalowych albumów. Nie obchodzi nas to. Po prostu to brzmi fajnie! (śmiech) Nie braliśmy zespołu zbyt serio na początku, więc nikt nie myślał wtedy o przyszłości. Zawsze byłem przekonany o tym, że to idealna nazwa dla nas. No i wygląda na to, że tak jest w istocie, bo obrót spraw jest dla nas bardzo korzystny. Większość zespołów przyjmuje za nazwę jakiś album, po czym zaczynają grać jak ten zespół, który go wydał. My tego nie robimy. W ten sposób chyba nawet pokazujemy jacy jesteśmy otwarci i różnorodni.

To była naprawdę niezła rzeźnia! Graliśmy jako pierwsi drugiego dnia. Robiliśmy soundcheck do pustej sali, więc myśleliśmy, że wszyscy jeszcze śpią i nikt nie przyjdzie. Jednak, gdy zaczynaliśmy nasz koncert, hala była wypchana po brzegi! Po raz pierwszy graliśmy dla tak dużej publiczności! To nas zmiotło! Tyle się dla nas zmieniło po tym festiwalu. Tam spotkaliśmy naszego promotora, który zorganizował nam koncert w Japonii przed Possessed! Keep It True to świetny festiwal i to dobrze zorganizowany. To chyba zresztą mój ulubiony taki zlot metalowców. Nie mogę się doczekać występu Excitera w tym roku! Nie było zbyt dużego ruchu wokół was podczas waszej sesji meet & greet po waszym koncercie. Podejrzewam, że to z powodu tego, że w tym czasie grał Attic. A mi się wydawało, że nawet całkiem sporo ludzi do nas podeszło. Cholera, nie wiem w sumie, byłem pijany i odwalałem dziwne opcje. (śmiech) Tak, Attic był bardzo popularny na tym feście. My wtedy jeszcze byliśmy nieznanym zespołem w sumie, więc nie ma się czemu dziwić. Publika na koncercie reagowała na nas jednak znakomicie. Ciągle temat tego koncertu pojawia się w moich rozmowach z fanami. Dobrze się tam bawiliśmy. Ponadto, był to niezwykły zaszczyt, zagrać na festiwalu na którym byliśmy też rok wcześniej jako fani! Zespół zmienił się praktycznie nie do poznania od 2011 roku, kiedy mieliśmy okazję przelotnie poznać was (i Dietera) na polu namiotowym podczas Headbangers Open Air. Mieliście wtedy ze sobą wielką białą flagę z ryciną potężnego, żylastego penisa. Swoją drogą nie spytałem się was, dlaczego akurat fiut? Nie lepiej wozić ze sobą flagę z cycka mi albo waginą? (Śmiech) Jeden z naszych kumpli znalazł ją na polu na Graspop Metal Meeting i tak jakoś przywieźliśmy ją ze sobą, bo wyglądała zabawnie. Nie mam pojęcia kto ja narysował. Ale dobry pomysł z tymi cyckami i waginami, może sami taką zrobimy i będziemy ze sobą wozić! (śmiech) W 2013 roku na Headbangers Open Air przyjechaliście jako fani i staraliście się uparcie rozklejać plakaty reklamujące waszą EP, które jednak były konsekwentnie zrywane przez organizatorów. Jednak rok później wróciliście na festiwal jako jedna z kapel na nim grających. Jak to się stało? Widzisz, to jest niezmiernie ważne, by promować swoją kapelę. A my wszystko wokół naszej promocji robiliśmy sami. Zawsze jak jeździliśmy na festiwale, to zabieraliśmy za sobą całe naręcze samodzielnie wydrukowanych plakatów. (śmiech) Rozmawiałem z organizatorem HOA podczas KIT. Na HOA jeżdżę nieprzerwanie od 2009 roku, to jest naprawdę świetny festiwal! Chyba to było tak, że napisali do nas maila z zaproszeniem. To niezwykłe uczucie mieć możliwość gry na takich imprezach, na które się jeździło jako fan od bardzo wielu lat. Podobnie jest z Graspop Metal Meeting, na który jechaliśmy jeszcze jako smarkacze! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Dlaczego Alain już nie jest częścią zespołu? Był taką duszą towarzystwa, która lubiła imprezować, zarówno z dziewczynami jak i chłopcami... Wszyscy lubimy imprezować z fanami, ale zespół trzeba traktować poważnie, a my mieliśmy inną wizję niż on na ten temat. Przestało się między nami układać. Gdy jest się w trasie, nie można sobie pozwolić na spiny w kapeli! To była ciężka decyzja, bo zawsze byliśmy sobie bardzo bliscy. Takie rzeczy się jednak zdarzają. Wygląda na to, że ludzie się zmieniają… Dlatego się rozstaliśmy. Na nowej płycie na basie grał Nico, ale on też musiał odejść z kapeli z powodów osobistych. Teraz na basie szarpie się Max Mayhem i jesteśmy bardzo zadowoleni, że możemy go gościć na pokładzie. To prawdziwy metalowy maniak i myślę, że dzięki niemu zespół jest teraz silniejszy! Graliście na Keep It True 2013. Jak wspominasz wasz występ?

EVIL INVADERS

37



Śpiewamy o Metalu! Ruthless to klasyczny przedstawiciel amerykańskiej sceny power metalowej. W latach 80-tych nagrali kultową już EPkę "Metal Without Mercy" i jeden album studyjny, zatytułowany "Discipline of Steel". W 2009r. zagrali na festiwalu Keep it True i spotkali się z nadzwyczaj ciepłym przyjęciem. Po niemal trzydziestu latach wracają z nowym albumem. Czy po tak długim okresie absensji można jeszcze wykrzesać trochę prawdziwego heavy metalu? O tym i o innych istotnych kwestiach miałem przyjemność rozmawiać z gitarzystą i zarazem jednym z założycieli grupy - Kenny'm McGee. HMP: Ruthless, gdzie podziewaliście się przez te wszystkie lata? Kenny McGee: Rozpadliśmy się w 1990 roku, później nastąpił powrót w 2008 roku. Oliver z festiwalu Keep it True skontaktował się z nami i zapytał, czy nie bylibyśmy chętni zejść się ponownie i zagrać na festiwalu. Po rozmowie z Sammy'm zdecydowaliśmy, że powinniśmy to zrobić i pojechać na festiwal. Nie mieliśmy zamiaru wskrzeszać starego składu, dlatego podjęliśmy współpracę z Jimmy'm Durkinem (Dark Angel) na gitarze, skorzystaliśmy z usług starego bębniarza, a Jack Black zagrał na basie... Zagraliśmy kilka koncertów w U.S.A. Później polecieliśmy do Niemiec, gdzie zagraliśmy przed pełną publicznością! Pomiędzy 1990 a 2008 rokiem miałem kilka innych projektów, ale nic większego z tego nie wyszło.

Okładka "They Rise" jest naprawdę znakomita. Kto ją dla Was narysował i czyj to był pomysł? Czy ma dla Was jakieś szczególne znaczenie? Ahhh.... Okładka!!! Dimitar Nikolov to artysta, który stworzył to dzieło. Powiedzieliśmy mu, żeby zrobił coś w stylu naszych poprzednich okładek. Od ręki naszkicował ten projekt. Poszliśmy na to. Myślę, że to idealna okładka! Porozmawiajmy trochę o waszym nowym kontrakcie płytowym. Jesteście teraz w niemieckiej Pure Steel

dajemy dużo wywiadów na całym świecie, zarówno radiowych jak i do różnych magazynów. Utwory na nowym albumie są naprawdę mocne. Masz może jakieś ulubione fragmenty? "Defender", "They Rise", "Circle of Trust" i "Hang Man" to moi faworyci. "Metal Without Mercy" oraz "Discipline of Steel" to klasyczne albumy spod znaku klasycznego amerykańskiego power metalu. Mocne brzmienie, charak terystyczne linie wokalne i gitarowe. Czy sądzisz, że środowisko metalowe po trzydziestu latach powita was z otwartymi ramionami? Czego powinni oczekiwać po nowym wydawnictwie? Myślę, że nowy album jest najlepszy z dotychczasowych. Mamy nadzieję, że starzy fani go polubią. Mamy także nadzieję pozyskać nieco nowych fanów. Jakbyś opisał to, co obecnie dzieje się na amerykańskiej scenie? Jaką macie tam teraz atmosferę? Amerykańska scena jest ciągle mocna. Wprawdzie nie tak jak w latach 80-tych, ale cięgle się dobrze trzyma. Teraz jest tu zupełnie inny świat. Tyle nowych gatunków muzycznych…Od krzyczenia do growlingu. Ciężko zostać zauważonym i usłyszanym. Stacje radiowe

Wasz występ na "Keep it True" był niesamowity. Dlaczego zajęło aż sześć lat, żeby usłyszeć Wasz nowy materiał? Dzięki! Na KIT spędziliśmy znakomity czas, a powodem czekania na nowy materiał były ciągłe roszady w składzie. Jimmy Durkin prowadził rozmowy w celu reaktywacji Dark Angel i nie mógł się dla nas poświęcić. Nasz stary perkusista miał sporo osobistych kwestii do załatwienia. Mieliśmy wiele szczęścia, kiedy odnaleźliśmy naszego ostatniego pałkera Jason'a Van Slyke'a! Znaleźliśmy także świetnego gitarzystę Dave'a Watsona. Wszystko to miało miejsce w sierpniu 2013 roku. Zastąpiliśmy także Jacka Blacka moim bratem Marc'iem McGee. Między nami jest chemia i to chyba nasz najlepszy dotychczasowy skład! Czy wasz powrót był planowany wcześniej czy wszystko stało się spontanicznie? Reaktywacja składu nie była planowana. Nawet nie byłem przekonany czy chcę to robić. Ale po tym jak ponowanie się zeszliśmy, to znowu zaczęło się dziać! Jak miała się kwestia z komponowaniem materiału? Czy po tak długiej przerwie mieliście z tym trudności? Nowe piosenki powstały bardzo szybko. Po prostu zacząłem grać jakieś riffy i tak powstały piosenki! To było magiczne. Myślę, że nowy materiał to typowy old schoolowy Ruthless, tylko że z uaktualnionym brzmieniem.

Foto: Pure Steel

Macie jakiegoś grupowego lidera, czy powstały materiał to dzieło całego zespołu? Cała nasza piątka miała swój udział w pisaniu nowych piosenek. Zaczęliśmy komponować jeszcze z Jimmy'm Durkinem. Pomógł skomponować "Laceration" i "Systematic Terror". Zdecydowanie był to nasz wspólny udział w tworzeniu nowego materiału.

Records. Dlaczego wybraliście właśnie ich? Wysyłaliście materiał do innych wydawców? Nasz menadżer Sean z Eddies Mates Management jest odpowiedzialny za naszą umowę z Pure Steel Records. Nie rozglądaliśmy się za żadnymi wytwórniami. Chcieliśmy po prostu szybko wydać album. Pure Steel zaoferowało nam uczciwy układ. Mogliśmy szukać i szukać i dalej prawdopodobnie byśmy nic nie znaleźli. Póki co jesteśmy zadowoleni!

O czym teraz śpiewacie? Czy przez te wszystkie lata coś się zmieniło w kwestii tekstowej? Nasze kompozycje są o Metalu! Przez minione trzydzieści lat, pojawiło się wiele nowych rodzajów i gatunków muzycznych. Zawsze lubiliśmy klasyczny styl jak Judas Priest, Iron Maiden czy Accept. To kierunek, który obraliśmy. Klasyczny Metal!!!

Na czym polega wasz kontrakt? Zamierzacie wydać dla nich więcej albumów? Zamierzamy nagrać jeszcze dwie płyty dla Pure Steel. Właśnie jesteśmy w fazie pisania nowych kompozycji. Mamy się coraz lepiej! Nowe piosenki są trochę cięższe, ale ciągle jest to Ruthless!!!

Mógłbyś przedstawić nieco bliżej waszych nowych członków zespołu? Dave Watson na gitarze, Marc McGee na basie, Jason Van Slyke na perkusji. Kto odpowiada za brzmienie zaprezentowane na "They Rise"? Z tą kwestią zwróciliśmy się do naszego starego przyjaciela. Bill Metoyer zrealizował naszą pierwszą EPkę "Metal w/o Mercy". Sądzę, że na ostateczne brzmienie "They Rise" złożył się sam materiał, który mieliśmy i perfekcja Billa. Myślę, że wszyscy przyczyniliśmy się do otrzymania takiego brzmienia.

Macie jakieś plany koncertowe? Mieliśmy trochę występów. Otwieraliśmy koncerty Accept i Saxon, byliśmy też lokalnym headlinerem. Ponownie wracamy do Niemiec na H.O.A w lipcu 2015. Aktualnie pracujemy nad tym, żeby jak najwięcej grać. Mamy nadzieję dostać się na więcej festiwali!

w kółko grają The Police i Toma Petty'ego... (śmiech). Zdarza ci się słuchać współczesnych, młodych met alowych kapel? Masz jakiś swoich faworytów? A może znasz jakieś polskie zespoły? Słyszałem kilka nowych zespołów metalowych. Nie słyszałem jednak nic, co by było w klasycznym metalowym stylu… Ciągle jestem napalony na Accept czy Priest... Ich nowe albumy po prostu wymiatają! Myślę, że możemy w jakiś sposób połączyć się z ich fanami. Nie znam żadnych kapel z Polski. W zasadzie chyba dlatego, że nigdy ich nie szukałem. Ciężko obecnie odnajdywać zespoły. Bez puszczania w radio nowych zespołów, ciężko je odkryć. Dzięki za poświęcony czas i odpowiedzi. Ostatnie słowa do fanów Ruthless z Polski należą do ciebie… Dzięki za wywiad. Musicie zdobyć nowy album Ruthless, myślę że jest naprawdę świetny! Mamy nadzieję, że kiedyś uda nam się zagrać w Polsce! Przemysław Murzyn

Jak wygląda sprawa promocji "They Rise"? Planujecie może jakiś video clip? Zrobiliśmy kilka video z koncertów, ale ich jakość nie jest najlepsza. Mamy zamiar i nadzieję zrobić w najbliższym czasie klip. W celu promocji naszej płyty

RUTHLESS

39


które wyjątkowo uwielbiacie grać, lub z których jesteś wybitnie dumni? Mamy tak samo. Moje ulubione kawałki zależą od nastroju w jakim jestem w danej chwili. Osobiście lubię bardzo "Tortured Mind" i "A Thousandth Part" - ponieważ mają ten thrashowy feeling. Jesteśmy dumni z każdego utworu jaki wydaliśmy, inaczej nie dalibyśmy ich na album. Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu całego albumu.

Krytyka ogólnej inwigilacji Niestety nie zawsze jakość muzyki przekłada się na jakieś wymierne korzyści. Większość fanów skupia się na dużych nazwach jednocześnie ignorując te mniejsze, ale wielokrotnie wcale nie gorsze zespoły. Jednym z nich jest niemiecki Stormhunter, który pod koniec ubiegłego roku wypuścił swój trzeci i najlepszy jak dotąd krążek. Jednak brak wytwórni, która mogłaby się zająć promocją oraz odpowiednich funduszy skutkuje tym, że o "An Eye for an I" mówi się niewiele. Szkoda by było, żeby tak świetny materiał przeszedł zupełnie bez echa. Dlatego namawiam was do zaopatrzenia się we własny egzemplarz tej płyty oraz zapraszam do przeczytania rozmowy z gitarzystą Stefanem Müllerem. HMP: Witam i gratuluję znakomitej płyty. Jak wasze samopoczucie? Stefan Müller: Część. Dziękuję za komplement. Czuję się dobrze. Z tego co zauważyłem do praktycznie wszystkie recenzje są bardzo entuzjastyczne. A jaki macie odzew od fanów? Podejrzewam, że też jest świetny. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że album zdobywa dobre recenzje. Tak, reakcje fanów są wspaniałe. Najczęściej słyszymy od nich, że brzmienie, w porównaniu z dwoma pierwszymi albumami, zostało poprawione. Zauważają również różnice w wokalu, który jest bardziej agresywny. Ponad trzy lata trzeba było czekać na wasz nowy krążek, ale z tego co słychać wyszło to waszej muzy-

Pierwsza płyta była raczej projektem, drugi ("Crime And Punishment") miał już elementy zespołowe. Jednak przy najnowszym albumie, "An Eye For An I", po raz pierwszy każdy w zespole był zaangażowany w proces tworzenia. Jak długo nad nim pracowaliście? Trudno powiedzieć jak długo pracowaliśmy nad albumem, bo nie powstał w jednym rzucie. Powiedzmy, że mniej niż trzy lata (śmiech)... Nowy album wreszcie brzmi w pełni profesjonalnie dzięki czemu można poczuć moc waszej muzyki. Czemu dopiero teraz udało wam się tak zabrzmieć? Poprzednie krążki miały jednak ten podziemny sznyt. Spędziliśmy w studiu trzy tygodnie na nagrywaniu i miksowaniu, jednak jest to część prac, która musi być Foto: Stormhunter

Ogromny postęp poczynił Frank Urschler, którego wokale są bardzo mocnym punktem płyty. Śpiewa z większą mocą i dużo agresywniej niż wcześniej. Dużo ćwiczył w ostatnim czasie? Skąd taka zmiana? W swoim głównym zespole, Bitterness (Thrash Metal), Frank śpiewa dużo bardziej agresywnie. Jak już wcześniej powiedziałem, reaktywacja Stormhunter miała być czymś bardziej jak projekt. Czysty śpiew był czymś nowym dla Franka. Dla Stormhunter nigdy nie chciałem typowo powermetalowego wokalu, ale raczej czegoś surowszego, jak na wczesnych albumach Helloween, kiedy śpiewał Kai Hansen. Ponieważ nasze wpływy thrashmetalowe (lub speedmetalowe, jeśli wolisz) są bardziej obecne na "An Eye For An I", agresywniejszy wokal był naturalnym posunięciem. Wyraźnie słychać, że Frank czuje się bardziej komfortowo z tym stylem. Przy okazji, "Bitter Fate" z pierwszego albumu, zawiera trochę prawdziwego wokalu Bitterness na końcu piosenki. Tym razem pracowaliśmy więcej nad detalami albumu (gitarami, basem) i oczywiście również wokalami. Myślę, że to słychać. Wasze teksty wydają się być bardzo zróżnicowane tematycznie. Możecie pokrótce powiedzieć o czym traktują i kto jest ich autorem? Ja i Frank napisaliśmy teksty. Chociaż zawsze mamy kilka banalnych tekstów ("Hunting The Storm", "Knights Of Metal", "The Final Battle"), to jednak większość treści mówi o problemach społecznych, jak depresja, korupcja i inwigilacja. Ciekawy jest tytuł "An Eye for an I". Jak mamy go rozumieć? Co oznacza? Tytuł można interpretować na kilka sposobów. Gra słów (An Eye For An I vs. An Eye For An Eye) niosą ze sobą dwie informacje, żeby krytykować ogólną inwigilację przez rząd i kompanie (wyszukiwarki, media społecznościowe itd.). Na każdą osobę przypada co najmniej jedno śledzące oko, oczywiście jest ich więcej. Całkowita dysproporcja. Tutaj nawiązujemy do pierwotnego znaczenia - An Eye For An Eye (oko za oko). Interpretując w ten sposób stanowi dobre podsumowanie tekstów na albumie. Oczywiście nikt nie jest zmuszony do rozumienia tego w ten sposób. Równie dobrze możesz to interpretować jako grę słów bez głębszego znaczenia.

ce na dobre. Co się działo w tym czasie w obozie Stormhunter? W związku z tym, że niektórzy członkowie Stormhunter grają w innych zespołach, nie skupialiśmy się całkowicie na Stormhunter w ciągu ostatnich trzech lat. Oczywiście spotykaliśmy się na próbach i zagraliśmy kilka koncertów. Na nowym albumie Burkhard włączył się w proces tworzenia piosenek za pomocą kilku riffów. Ja od czasu do czasu pracowałem nad naszymi pomysłami, a próby nad demem zacząłem z naszym perkusistą, Andreasem, już w 2013 roku. Kiedy w końcu zabukowaliśmy studio na początek 2014 roku, razem z Frankiem zacząłem pisać teksty i melodie wokalne. "An Eye For an I" jest moim zdaniem waszym najlep szym i zdecydowanie najdojrzalszym krążkiem. Zgadzacie się z moją opinią? Zgadzam się z tobą, też czujemy, że to jak dotąd nasz najlepszy album. Można powiedzieć, że to nasz pierwszy album, który nagraliśmy jako prawdziwy zespół.

40

STORMHUNTER

zakończona, żeby album był gotowy. To coś więcej niż spotkanie ze mną, (śmiech)... Nadal jesteśmy zespołem undergroundowym. Nad "An Eye For An I" spędziliśmy tyle czasu, ile potrzebowaliśmy, na przykład, żeby odnaleźć odpowiednie brzmienie gitary. Mieliśmy pewne pomysły na chórki, ale czekaliśmy aż utwory i główny wokal będą gotowe. Później robiliśmy surowy mix i pracowaliśmy nad chórkami. Ponieważ nie podporządkowujemy się do jakiejś określonej daty wydania, mogliśmy posiedzieć i wysłuchać piosenek oraz zmienić co nieco. To samo dotyczy miksowania. Miksy robił dla nas Christoph Brandes z Iguana Studios (przy okazji, wspaniała robota), a my mieliśmy czas na słuchanie. Mieliśmy nawet okres dwóch czy trzech tygodni bez przesłuchiwania kawałków. Dzięki temu mogliśmy się cofnąć i być bardziej obiektywni wobec albumu. Udało wam się stworzyć niezwykle równy krążek, więc trudno jest wybrać jakichś faworytów. W moim przypadku zmieniają się z każdym kolejnym przesłuchaniem. A jak jest u was? Są jakieś nowe numery,

Obraz zdobiący album jest też zdecydowanie najlep szym jaki mieliście. Kto go stworzył i jaki jest jego związek z tytułem płyty? Przednia (i tylna) okładka została stworzona przez Petera Sallai, który pracował już dla Sabatonu i Sacred Steel. Nie ma bezpośredniego związku z tytułem płyty. Powiedzieliśmy mu, że chcemy jakąś diabelską postać na grafice i daliśmy mu teksty. Na tylny obrazek (inlay) przedstawiliśmy nasz pomysł teatru i niewidomej osoby, żeby naświetlić ogólny nastrój albumu. Opinie na temat okładki są różne. Jedna wytwórnia powiedziała nam, że z ich doświadczenia, CD sprzeda się lepiej z grafiką w tym samym stylu co poprzednie. Najważniejsze, żeby zespół był zadowolony. Jak w ogóle wygląda sprawa koncertów Stormhunter? Planujecie jakąś trasę na ten rok? Jeśli tak to z kim? W tej chwili mamy potwierdzone dwa koncerty. Pierwszy na Bavarian Metalheadz Open Air, 8.05.2015 w Oberndorfie nad Lechem (Niemcy). Wolf, Hell, Metal Inquisitor i inni też będą tam grali. Drugi koncert to Rising Fest 5 - 25.09.2015 - w Dijon (Francja), z ADX, Brainstorm, Elvenstorm i innymi. Wszyscy mamy normalną pracę, nie możemy ruszyć w prawdziwą trasę. Planowanie jest również drogie, a bez wsparcia wytwórni trudno jest załatwić jakiś gig. Zawsze jesteśmy otwarci na propozycje koncertów, więc ludzie nie powinni się wahać i kontaktować się z nami przez maile czy Facebooka. "An Eye For an I" wydaliście własnym sumptem, więc stąd może mało było słychać o tym krążku. Promocja chyba nie jest taka o jakiej marzycie?


Chyba tak. Jest tak wiele zespołów, więc ciężko jest zostać zauważonym. Nie mamy tyle pieniędzy, żeby reklamować nasze wydawnictwo tak, jak zrobiłaby to wytwórnia. Bez wytwórni i dystrybucji, również niektóre większe magazyny czasami odmawiają zrecenzowania albumu. Wysłaliśmy album do kilku wytwórni, ale tylko jedna była zainteresowana. Ich propozycja była dla nas nie do przyjęcia. Nasz poprzedni label (Emanes METAL Records) wydałby płytę na uczciwych warunkach. Niemniej jednak, zdecydowaliśmy się wydać ją sami, bo to był jedyny sposób, żeby odzyskać co najmniej połowę pieniędzy, które wydaliśmy na produkcję. Nie mieliście żadnych propozycji od wytwórni? Aż ciężko w to uwierzyć, że nikt nie był zainteresowany wydaniem takiego materiału. Nadal jesteśmy otwarci na propozycje. Co zamierzacie zrobić, żeby trafić z nową płytą do jak największej ilości ludzi? Szkoda byłoby zmarnować taki potencjał. Na promocję mamy trzymiesięczną umowę z Gabriel Management, ale obejmuje ona głównie recenzje i wywiady. Poza tym, polegamy wyłącznie na naszych fanach. Którzy rekomendują nas swoim przyjaciołom i dzielą się informacjami na portalach społecznościowych. W waszym regionie raczej nie brakuje metalowych zespołów. Są może jakieś nazwy, które moglibyście polecić? Prawdę mówiąc, tylko ja i Burkhardt jesteśmy z Balingen. Pozostali mieszkają w promieniu 100km. Jest tu wiele zespołów death i thrash metalowych. Bowtom and Traitor, na przykład. Osobiście, o wiele bardziej inspiruje mnie wczesne Helloween, Gamma Ray i Iron Maiden, da się to wyczuć słuchając naszej muzyki. Wolę Running Wild z dawnych lat, kiedy produkcja była bardziej oldschoolowa. Nie da się ukryć, że jednym z waszych ulubionych bandów jest Running Wild. Stąd moje pytania o to co sądzicie na temat reaktywacji i dwóch ostatnich albumów? Prawdę mówiąc, nie śledzę ich poczynań od "Victory". Wiem, że wiele mówiono o reaktywacji, szczególnie dlatego, że doszło do tego na długo po zawieszeniu działalności. Rozumiem jednak, że po oficjalnym zakończeniu działalności i robieniu jakichś innych rzeczy, nie ma już parcia i oczekiwań na wydanie czegoś. To może dać ci prawdziwą wolność i nową motywację. Pochodzicie z miasta Ballingen znanego z jednego z większych festiwali czyli Bang Your Head. Ja byłem tam tylko raz i to dziesięć lat temu. Jesteście stałymi bywalcami tej imprezy? Podejrzewam, że zagraniem tam byłoby dla was wielką sprawą? Bardzo fajnie byłoby zagrać na festiwalu Bang Your Heads, oczywiście. Uczestniczę w nim co roku, od kiedy się zaczął (nawet wcześniej organizowano w balingen open air). Wolałem jednak, kiedy była tylko jedna scena.

"Jesteśmy najczystszym, najbardziej niesamowitym metalowym zespołem jaki kiedykolwiek słyszeliście w swoim życiu" …tak o sobie mówią członkowie Lords Of The Trident. O najnowszej płycie, trasie z 1342 roku, epidemii wywołanej przez szczury, nielegalnych wyścigach w Tokyo, próbach w jaskini, palonych wzmacniaczach, bitwach, krwi i konfetti - rozmawiałem z jedynym w swoim rodzaju, najwspanialszym liderem grupy, zrodzonym prosto z wulkanu u zarania dziejów - Fang'iem VonWrathenstein'em! HMP: Nazywacie samych siebie najbardziej metalowym zespołem na świecie. Dlaczego? Fang VonWrathenstein: Ponieważ, aż do teraz, nie było zespołów, które byłyby w stanie przeciwstawić się naszej muzycznej potędze! W każdej bitwie, w której braliśmy udział, doszczętnie niszczyliśmy pozostałe zespoły, albo znajdowaliśmy je szlochające w kącie i bojące się wyjść na scenę po nas. Podczas ostatniej trasy było przynajmniej trzy zespoły, które wolały się rozpaść, niż dzielić z nami scenę. Wzywamy wszystkie godne zespoły, by stanęły z nami w szranki, ale ostrzegamy, że tylko nieliczni wychodzą z tego pojedynku z życiem. Dla niewtajemniczonych opiszcie nieco swój styl muzyczny i powiedzcie jak powstał project o nazwie Lords of the Trident. Lords of the Trident jest jak słuchanie burzy z piorunami powstałej z odgłosów toporów wojennych. Jesteśmy najczystszym, najbardziej niesamowitym metalowym zespołem jaki kiedykolwiek słyszeliście w swoim życiu. Wielu porównywało nas do klasycznego heavy metalu jak Iron Maiden, Judas Priest czy Dio, mimo że tak naprawdę my poprzedzaliśmy je wszystkie. Lords byli od zarania dziejów. Ja, Fang Von Wrathenstein, zostałem zrodzony z wulkanu ziejącego czystym metalem i stalą już na początku czasu. Moim zadaniem było odnaleźć najwspanialszych heavy metalowych wojów, aby stworzyć zespół. Przemierzałem świat przez wiele wieków i uzupełniałem nasz skład. Pełną homerycko opisaną biografię możecie znaleźć na stronie - www.LordsOfTheTrident.com Skoro gracie od zarania wieków, to dlaczego swój debiutancki album wydaliście dopiero w 2009 roku naszej ery? To dobre pytanie, które otrzymujemy dosyć często. Więc tak, podczas naszej trasy w 1342 roku, mieliśmy fatalnego PR-owca. Miał pomysł, aby do każdego zakupionego biletu, dodawać szczura jako bonus. Nie byliśmy wówczas jakoś specjalnie oświeceni naukowo i nie wiedzieliśmy nic o panującej pladze. Myśleliśmy, że to będzie dobry pomysł na zwiększenie sprzedaży biletów. Jednak wybuch czarnej epidemii wywołał niezwykle mocną reakcję zwrotną. Wszyscy heroldowie stwierdzali zgodnie: "Lordowie przynoszą Śmierć" (w

złym tego słowa znaczeniu)! Więc zdecydowaliśmy się na krótką 750 letnią przerwę, aby całe to złe ciśnienie zeszło z zespołu. Niestety wszyscy nasi fani z tego okresu są obecnie naszymi nieżyjącymi fanami, dlatego zasadniczo musimy teraz zacząć wszystko od nowa. Opowiedzcie teraz o waszej umowie z Killer Metal Records. Ile płyt wytłoczyliście i w jakim formacie? Killer Metal byli zawsze naszymi świetnymi kompanami! Początkowo wytłoczyli tysiąc płyt CD na sprzedaż w całej Europie. Teraz mamy możliwość wytłoczenia płyt winylowych. Wasz wizerunek sceniczny jest nieco… inny, niezbyt typowy dla heavy metalowców. Opowiedzcie trochę więcej o tym. Dlaczego zdecydowaliście się na prze bieranki? Przebieranki? Mam nadzieję, że mówisz o naszych wspaniałych zbrojach wojennych. Prawdziwy barbarzyński wojownik nigdy nie wychodzi z domu bez uprzedniego przywdziania swej zbroi. Wojownik musi być gotów do walki przez cały czas! Miewaliśmy sytuacje, gdy zamachowcy czekali na nas, kryjąc się pośród publiczności! Próbowali nas zabić podczas występu! Chłopie, jakie to szczęście, że miałem na sobie zbroje! Oczywiście jest wiele zespołów, które występują w dżinsach i koszulkach… Zastanawiam się jak oni wszyscy uszli z życiem. Jak byście określili brzmienie i muzykę na waszym najnowszym wydawnictwie "Frostburn"? Czy jest wystarczająco metalowo dla zwykłych śmiertelników? "Frostburn" jest najlepszym albumem jaki kiedykolwiek stworzyliśmy. Po przesłuchaniu tej płyty, wielu fanów spaliło całe swoje kolekcje, zostawiając tylko "Frostburn" i twierdząc (zresztą słusznie), że jest to najczystszy metal jaki kiedykolwiek został wymyślony. Musieliśmy wypróbować album przed wydaniem go śmiertelnikom. Trzeba przyznać, że wysprzątanie pokoju pełnego małych zwierzątek zajęło bardzo wiele czasu…. Radzimy, aby każdy śmiertelnik, który chciałby posłuchać tej płyty, zaopatrzył się przynajmniej w hełm bojowy przed wciśnięciem przycisku play. Poprzedzające sesje przeprowadzone na słuchaczach ukazują, że muzyka może spowodować trwały uraz krę-

Skoro jesteśmy już w temacie festiwali to czy będzie was można zobaczyć w tym roku na którymś z nich? Jak już wcześniej wspomniałem, zagramy na Metalheadz Open Air w Niemczech i na Rising Fest we Francji. Oba festiwale nie są zbyt duże. Jako gości, możecie nas znaleźć na wielu innych festiwalach (śmiech)... Tak już na koniec zdradźcie może czego możemy się spodziewać po Stormhunter w najbliższych miesiącach? Szykujecie się do jakiejś większej ofensywy? Piszemy już kawałki na nowy album, ale na początek musimy zaoszczędzić trochę pieniędzy, żeby móc nagrać nowy materiał. Na ten moment, mamy nadzieję, że załatwimy trochę więcej koncertów i nasz kolejny album zyska większą uwagę. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad! Życzę wam wszystkiego dobrego. Dziękuję za możliwość rozmowy o naszym zespole i albumie. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Foto: Lords Of The Trident

LORDS OF THE TRIDENT

41


gosłupa czy samozapłon… Gdzie został nagrany materiał i kto doświadczył honoru wyprodukowania go? Większość została nagrana 13 mil pod skorupą ziemską, w jamistym terenie zwanym również Nieciągłością Mohorovièicia. Czyli w miejscu, gdzie aktualnie mieszkamy i ćwiczymy. Musieliśmy się przeprowadzić w głąb ziemi, by zapobiec trzęsieniom ziemi, kiedy jednemu z nas pęka struna. Mieliśmy szczęście pracować z Dougiem Olsonem, głównym inżynierem i producentem naszej ostatniej EPki "Plan of Attack". Doug wyprodukował masę znanych i sławnych zespołów, wliczając w to zespoły, takie jak Nirvana, Smashing Pumpkins czy Cheap Trick. Poza tym jest fantastyczny w walce na topory. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby zwykły śmiertelnik miał takie ruchy. Po naszym pierwszym pojedynku na topory wiedzieliśmy, że zostaniemy przyjaciółmi. Bębny zostały nagrane w studio Douga w Madison Media Institute ponieważ jaskiniowy teren dawał zbyt wiele echa i pogłosu. Straciliśmy 56 mikrofonów. Stopiły się poprzez fale gorąca, wywołane przez nasze wzmacniacze. Podczas nagrań zginęło również trzech asystentów produkcji, ale myślę, że ostatecznie było warto. Jakbyście porównali proces nagrywania Frostburn do waszych poprzednich produkcji? Czy to wasze największe osiągnięcie? To jest nasze największe osiągnięcie! Proces nagrywania był podobny do "Plan of Attack", oprócz tego, że tym razem gitary, bas i wokale zostały nagrane w naszym własnym studio. "Plan of Attack" i "Frostburn" są zupełnie inne niż "Death or Sandwich" czy "Chains on Fire", ponieważ nagraliśmy je i wyprodukowali w 100% sami. Macie niezłe poczucie melodii, to fakt. Jakie są wasze muzyczne inspiracje, jeśli jakiekolwiek macie…? To ciężkie pytanie, biorąc pod uwagę mój wiek. Powiedziałbym, że dźwięki wojny, odgłosy ścierających się ostrzy i krzyki umierających ludzi są moją inspiracją. Chociaż kiedy podróżujemy naszym vanem od bitwy do bitwy, słuchamy wielu odmian muzyki. Uwielbiam Dio i jestem wielkim fanem Bruce'a Dickinsona z Iron Maiden. Ogólnie jest duża różnorodność muzyki i wokalistów, których słucham i (świadomie czy też nie) stanowią dla mnie inspiracje. Jesteście znani dzięki sporej dawce humoru w tekstach. Jakimi tematami zajęliście się na nowej płycie? Tylko, jeśli śmiejesz się z bitwy! Tematycznie nowa płyta oscyluje od Drugiej Wojny Światowej poprzez smoki, unoszące się zamki, sokolich jeźdźców, aż do nielegalnych wyścigów w Tokyo. Piszemy o wszystkim! Jakie są wasze oczekiwania po wydaniu "Frostburn"? Kompletna i totalna muzyczna dominacja. Każdy na świecie rozpozna moc swoich Lordów i kupi swój egzemplarz. Ale takie są moje oczekiwania związane z każdym wydawnictwem.

by ograbić twoje miasto, możesz oczekiwać iście piekielnego spektaklu. Zwykle pierwsze dwadzieścia rzędów wykrwawia się, ale tym samym gwarantuje sobie miejsce w Valhalli za swoje męstwo. Jestem pewny, że macie wiele świetnych koncertów i wspomnień na koncie. Czy jest jakieś specjalne wspomnienie, o którym chcielibyście nam opowiedzieć? Przez te lata mieliśmy wiele wspaniałych bitew, to pewne. Mamy historie, które zapełniłyby całe strony w książkach. Jednak jeden z moich ulubionych koncertów to ten z The Protomen z Nashville. Ostatnimi czasy to jeden z moich ulubionych zespołów i fantastycznie było dzielić z nimi wtedy scenę. Kiedyś otwieraliśmy koncert dla Helloween i jeden z ich technicznych ziomków zapytał Sledge'a Garrotte'a (naszego perkusistę z tego okresu) czy "jego chłopak lubi łańcuchy, skóry i ostre kolce" na jego zbroi (z szorstkim niemieckim akcentem) . Prychnęliśmy śmiechem, musieliśmy jednak odciągać Sledge'a i powstrzymać go przed zabiciem kolesia. Co za świetny występ! Gdzie można znaleźć i zamówić wasze płyty? Na naszej stronie - www.LordsOfTheTrident.com można przesłuchać wszystkie z naszych albumów. Jeśli zdecydujesz (i prawidłowo), że Musisz mieć nasz album, są inne sposoby nabycia wspomnianych płyt. W Europie najlepiej jeśli sprawdzisz swoje lokalne sklepy muzyczne w poszukiwaniu "Frostburn". Jeśli tam ich nie będzie, możesz zamówić je bezpośrednio ze strony Killer Metal Records (www.killermetalrecords.de/en/). Jeśli jesteś poza Europą lub chcesz zamówić nasze starsze wydawnictwa, koszulki, plakaty itp., możesz to zrobić przez stronę: www.LordsOfThe Trident.com. Jeśli jesteś typem, który lubi wydawnictwa w formie digital, możesz znaleźć nas wszędzie gdzie sprzedaje się mp3 - iTunes, AmazonMP3, Band Camp itd. Planujecie jakieś koncertowanie w najbliższej przyszłości? Kiedy zdominujecie Europę? Mamy na uwadze koncertowanie w przyszłości, ale w chwili obecnej zajmujemy się kręceniem klipów do "Frostburn'a". Mamy w planach także Europę czy Japonię, ale jak zwykle jest sporo logistycznych niedogodności. Na przykład - próbowaliście kiedyś przesłać paczkę pełną scenicznych rekwizytów i pirotechniki za ocean? To raczej trudna sprawa… Dzięki za poświęcony czas. Teraz możesz podzielić się paroma mądrościami z polskimi fanami… Polscy słudzy! Doceniamy wasze wsparcie. Pewnego dnia wasi Lordowie zstąpią na Polskę i dołączycie do naszej wspaniałej bitwy. Zapewne za pierwszym razem nie będzie nas wielu, ale tak jak w bitwie pod Kłuszynem użyjemy swojej taktycznej mocy, by zwyciężać hordy niegodnych! Jeśli nie macie jeszcze swojej kopii "Frostburn", musicie przygotować się na nadchodzącą destrukcję! Stay Metal!

Muzyka Wretch jest bardzo klasyczna i surowa. Nasuwa mi się myśl, że utwory, które trafiły na "Warriors" powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych. Nick Giannakos: Tak naprawdę, zostały napisane między 2008 a 2012 rokiem. Mike Stephenson: Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak zespół metalowy z lat osiemdziesiątych, jest tak, bo po prostu w graniu Wretch słychać nasze korzenie. Wszyscy, z wyjątkiem naszego dwudziestoletniego perkusisty, Evana, jesteśmy czterdziestoletnimi facetami, którzy dorastali słuchając muzyki i ucząc się grać w latach osiemdziesiątych. Ciekawym pomysłem było wplecenie do trady cyjnego, surowego metalu ozdobników. W "Slepless Dreams" słychać piękne solo na akustycznej gitarze. Ma ono jakieś szczególne znaczenie? Nick Giannakos: Może trochę. Mój tata zawsze lubił dźwięk klasycznej gitary, na której lubiłem grać i zawsze pytał się mnie dlaczego nigdy nie dodamy czegoś takiego do naszych utworów. Sądzę więc, że miało to jakiś związek. Płyta "Warriors" ma intrygującą okładkę. Skąd zacz erpnęliście to zdjęcie? Co chcieliście przez nie przekazać? Nick Giannakos: Stoi za nim wytwórnia. Nie jestem pewien co chcieli za jego pomocą przekazać. Początkowo nie porwał nas ten pomysł, ale teraz nam całkiem odpowiada! Mike Stephenson: Wytwórnia zdecydowała, że nie chce kolejnej typowej okładki w stylu "magii i miecza". Zdziwił nas ten pomysł i z początku się nam nie podobał. Ale chyba się z tym pogodziliśmy. Niektórym się bardzo podoba, inni jej nie znoszą, ale lepsze chyba to, niż brak zainteresowania.

Macie jakiś osobistych faworytów z nowej płyty? No jasne! "Manly Witness" to moja ulubiona piosenka a zarazem najlepsza, jaką kiedykolwiek udało nam się nagrać. Kocham ją. Jeśli moglibyśmy grać ten kawałek każdej nocy, dopóki ziemia nie zderzyłaby się ze słońcem, byłbym szczęśliwy.

Czytałam, że jako Wretch istniejecie od trzydziestu lat. Pierwszą płytę wydaliście dopiero w 2006 roku, jednak przez cały czas byliście aktywni jako zespół. Jak wyglądała wasza działalność, koncertowaliście intensywnie? Nick Giannakos: Byliśmy aktywni od połowy lat osiemdziesiątych do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, a potem rozpadliśmy się chyba w 2002 roku. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji do koncertowania aż do teraz. Mike Stephenson: Pierwszym koncertem heavymetalowym jaki kiedykolwiek widziałem był koncert Wretch w 1987r. Miałem wtedy 16 lat. Nick w tym czasie był moim nauczycielem gitary. Jest ode mnie kilka lat starszy. Wraz z tymi kolesiami przeprowadził się do Los Angeles i próbował zdobyć kontrakt w 1989r., co w zasadzie niczego nie dało. Kiedy Nick i Dennis Hayes, basista, który zresztą grał z Winter's Bane, Beyond Fear i Iced Earth, przyjechali do Ohio z Los Angeles we wczesnych latach dziewięćdziesiątych stworzył zespół o nazwie Castle Black. Koniec końców zostałem ich gitarzystą na kilka lat. Później dołączył do nas Jeff Currenton, perkusista Wretch, czyli już prawie byliśmy tym zespołem. Mniej więcej w tych czasach USA podbijał grunge i nie mogliśmy zrobić gigu, żeby ocalić nasze życie. To był gwóźdź do trumny dla zespołu i powód, dla którego dopiero w 2002 roku Wretch powstał na nowo. Do tego czasu przestałem się angażować w zespół dopóki przypadkiem nie pogadałem z Nickiem w 2011 roku.

Zastanawiam się jak wyglądają wasze koncerty. To musi być chyba coś interesującego, czyż nie? Jest mnóstwo ognia, mieczy, krwi, eksplozji, confetti i metalu! Kiedy Lords of the Trident przyjeżdżają,

Czyli jesteście kolejną grupą, którą dobił grunge... Między powstaniem Wretch a pierwszą płytą minęło ok 23 lat. Między pierwszą, a drugą płytą osiem. Taki długi czas powstawania płyty wpływa na was moty-

Przemysław Murzyn Macie w zespole kogoś, kogo można nazwać liderem, czy też wszystkie pomysły są bezpośrednio od bogów? Jeśli ktokolwiek w zespole miałby nosić tytuł lidera, to byłby to tylko wasz jedyny Fang Von Wrathenstein. Ze zrozumiałych względów, sprzeczki tak silnych osobowości jak pozostała czwórka członków zespołu, to nie lada wyzwanie, ale mamy margines tolerancji i szacunek dla ludzkich śmiertelnych umiejętności, więc trwanie w tym nie jest takie trudne. W kwestii pisania utworów większość pomysłów pochodzi od Killiusa Maximusa i Asiana Metala, później wkraczam ja, pomagając nabrać kawałkowi odpowiedniego kształtu oraz dodaje odpowiednie teksty.

42

HMP: Na początku chciałam pogratulować wam solidnego albumu, "Warriors". Muszę przyznać, że nawet bez czytania informacji o was, miałabym pewność, że jesteście zespołem ze Stanów. Jak to jest, że zespoły ze stanów mają swój charakterystyczny, unikalny styl, nie osiągany w Europie? Nick Giannakos: Dzięki! Nie jestem pewien. Słucham głównie europejskiego metalu, więc myślę, że sporo tego słychać w mojej twórczości. Mike Stephenson: Dziękuję! Myślę, że ma to wiele wspólnego z rodzajem muzyki, z jakim mieliśmy styczność w dzieciństwie. W radio grano głównie muzykę popularną albo klasycznego rocka, więc jestem pewien, że mieliśmy stałą dietę składającą się z zespołów takich jak Blackfoot, Ted Nugent lub Molly Hatchet. Pierwszymi "ciężkimi" albumami, jakie posiadałem, były płyty Quiet Riot, Ratt, Dio i Kiss.

LORDS OF THE TRIDENT


Grunge był gwoździem do trumny Wretch to jeden z tych starych, amerykańskich zespołów, który nie był w stanie rozwinąć skrzydeł. W 1989 roku grupa wydała pierwsze demo i niestety nie dane jej było nagrać regularnej płyty, ponieważ zaraz po tym roku amerykańską scenę zdominowała zupełnie inna moda na granie. Podobnie jednak jak wiele innych zespołów, już w XXI wieku, Wretch zebrał się znów razem i zaczął regularnie nagrywać płyty. O tym, czym dzisiejsze czasy różnią się od legendarnych lat osiemdziesiątych opowiadali dwaj gitarzyści tego ohijskiego zespołu. wujący czy wręcz przeciwnie, im więcej czasu upłynie tym trudniej jest zdecydować się na ostateczny kształt płyty? Jak w tym kontekście pracowało wam się nad "Warriors"? Nick Giannakos: Tyle osób przewijało się przez nasz zespół, że w przeszłości było bardzo ciężko zrobić cokolwiek. W obecnym układzie jest o wiele łatwiej i szybciej możemy się zorganizować. W dodatku pracujemy już nad nowym albumem. Mike Stephenson: Dawny grafik w zespole był długi jak… moja ręka! (śmiech) Zawsze bardzo dobrze współpracowało mi się z Nickiem i od kiedy dołączyłem, pracowaliśmy razem, żeby zapewnić sobie jasne cele, czyli poprzez stworzenie planu ich osiągania. Łatwo się zdekoncentrować, i wciąż się to dzieje, aczkolwiek zamysł polega na skupieniu uwagi na celu i postępowanie w taki sposób, żeby posuwać się naprzód. Chyba złapaliśmy odpowiednią falę od kiedy rozwinęliśmy nasze możliwości nagrywania i mamy dostęp do profesjonalnego studio. Dawniej przecież, możliwość wejścia do studio albo nagrywania była bardzo ograniczona. Już nie musimy liczyć na łaskę innych i ich napiętych harmonogramów, więc mamy nadzieję, że uda nam się tworzyć o wiele szybciej. W obecnym składzie zespołu jest tylko jedna osoba pamiętająca korzenie grupy, Nick Giannakos. Domyślam się, że to on dziś pełni rolę lidera zespołu, odpowiada za jego muzyczny kształt i teksty? Jak bardzo różni się muzycznie i stylistycznie obecny Wretch od tego sprzed trzydziestu lat? To wciąż ten sam zespół? Nick Giannakos: Cóż, sam komponuję większość muzyki ale nigdy nie pisałem słów. Miałem szczęście pracować z dwoma wspaniałymi wokalistami, którzy byli w stanie pisać naprawdę fajne teksty do muzyki, którą dla nich pisałem. Co do bycia liderem - jestem odpowiedzialny za kierunek, w którym zmierza zespół, ale to ci wszyscy wspaniali kolesie mają wkład w to, co robimy. Mike Stephenson: Nick zdecydowanie jest liderem naszego zespołu, ale rozumiemy, że bez charyzmatycznego przywódcy żadna organizacja - ani zespół, ani jednostka wojskowa, ani biznes - nie może odnieść sukcesu. Mamy bardzo mocny skład muzyków w zespole i dogadujemy się świetnie. Nikt nie ma rozbuchanego ego i wszyscy chcemy odnieść sukces, więc robimy co tylko możemy, żeby tak było. Różnica między dniem dzisiejszym a czasem przed trzydziestoma laty polega na tym, że idziemy bardziej w stronę power metalu niż thrash metalu. Nasza starsza twórczość ma o wiele więcej thrashowych elementów niż nowy materiał. Osobiście preferuję thrash, więc może uda mi się wnieść więcej tego stylu do naszych kompozycji, skoro to Nick i ja piszemy materiał na następny album. Wiele zespołów, które po latach wróciły do aktywnej działalności zarówno wydawniczej jak i koncertowej, mówi ciekawą rzecz - dziś jest o wiele łatwiej wypromować zespół, znaleźć miejsce do grania i wytwórnię niż dawniej. Nick Giannakos: Tak, uważam, że o wiele łatwiej jest wydać swój materiał i skontaktować się z wytwórniami. Pomimo tego, wciąż trzeba tworzyć dobrą muzykę, bo inaczej nikt się do ciebie nie odezwie. Mike Stephenson: Technologia bardzo wszystko ułatwia, od interakcji z fanami po nagrywanie muzyki lub teledysków. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było o wiele trudniej zostać zauważonym przez wytwórnie. Jak wyglądała wasza działalność w latach osiemdziesiątych? Macie jakieś wyjątkowo ciekawe wspomnienia? Jest coś, czego Wam dziś brakuje, co było

tylko 20, 30 lat temu? Nick Giannakos: Nie grywaliśmy wiele koncertów w latach osiemdziesiątych, ponieważ nie było w tych czasach dużej sceny metalowej w naszych okolicach. Ale kiedy graliśmy - bawiliśmy się świetnie! Dużo teraz podróżujemy i wydaje się, że idzie nam nieźle w nowych miejscach, gdzie ludzie nie słyszeli o nas, co jest naprawdę fajne. Mike Stephenson: Z mojej perspektywy widzę różnicę w widowni na koncertach między latami osiemdziesiątymi, a teraźniejszością, zwłaszcza w USA. W latach osiemdziesiątych publika była dzika, tyle energii w tłumie… Dzieciaki szalały. Nie widuje się już tego w Stanach. Może w Europie wciąż tak jest. Na przykład, kiedy graliśmy w Grecji w Rainbow Rock Bar w Ate-

Mike Stephenson: Mnie Chastain wyjątkowo zainspirował - tak jak wcześniej, był to zespół, który miałem okazję widzieć na żywo kiedy byłem młody. Pamiętam energię, którą te zespoły emanowały na żywo i głównie w ten sposób wywarły na mnie wrażenie. Kiedy współcześnie wchodzimy na scenę, zabieram te wpływy ze sobą i staram się występować w taki sam sposób. Zostaliście wyróżnieni przez The Youngstown Music Awards w kategorii Best Metal/Hardcore Band jako najlepszy zespól roku 2014. Ciekawi mnie jakiego rodzaju jest to konkurs? Wiąże się z tym wyróżnieniem jakaś konkretna nagroda? Kogo mieliście jako swoich konkurentów? Nick Giannakos: Naprawdę fajnie było wygrać tę nagrodę, zwłaszcza dlatego, że właściwie nie grywamy w okolicach Youngstown, pomimo faktu, że większość członków zespołu stamtąd pochodzi. Jesteśmy więc bardzo dumni z wygranej, ale nie wiemy w jaki sposób i dlaczego to my wygraliśmy. (śmiech) Mike Stephenson: To był dla nas powód do dumy, ponieważ ludzie, z którymi dorastaliśmy, mieli okazję zobaczyć to w wiadomościach i w lokalnych gazetach. Moi rodzice mówili, że ludzie, którzy wiedzieli, że gram w Wretch im gratulowali. Jakimś cudem zostaliśmy nominowani do tej nagrody, a to pozwoliło ludziom głosować. Przewodniczący komisji powiedział, że był zdziwiony liczbą głosów, którą otrzymaliśmy . Założę się, że wiele z tych głosów pochodziło spoza Ohio czy USA! Wspomnieliśmy o naszej nominacji na

Foto: Pure Steel

nach, publika szalała. Przez to, że tłum był tak pełen energii i tak zaangażowany w muzykę, moshując i biegając w młynie, wspomnieniami wracałem do lat osiemdziesiątych. W USA publika jest bardziej zachowawcza. To bardzo ciekawe co mówisz. Faktycznie w Europie ludzie jeszcze szaleją na koncertach, a Grecja z tego wręcz słynie. Z Ohio pochodzi kilka świetnych zespołów takich jak Chastain, Catch 22, Shok Paris... Mieliście w swojej długiej historii jakąś styczność z nimi? Wspólne koncerty, trasy, albo po pros tu znajomość czy przyjaźń? Wpłynęły na was w jakikolwiek sposób lub wręcz przeciwnie, Wy wpłynęliś cie na nich? Nick Giannakos: Przyjaźniliśmy się z Shok Paris przez trzydzieści lat i graliśmy z nimi wiele koncertów. W przeszłości graliśmy również z Chastain i CJSS. Żadna z tych kapel nie miała na mnie wpływu zwyczajnie dlatego, że nie istnieli jeszcze kiedy dorastałem.

Facebooku i wygląda na to, że nasi fani odpowiedzieli głosując. Zatem dziękujemy fanom Wretch! Dzięki wam nasi rodzice są dumni. Za tę nagrodę otrzymaliśmy pamiątkową tabliczkę i trochę lokalnego rozgłosu. Naszymi rywalami były lokalne zespoły, nikt znany. Naprawdę zaczerpnęliśmy korzyści z naszej małej międzynarodowej sławy, którą zyskaliśmy przez lata. Dziękuję za poświęcony nam czas. Wszystkiego dobrego! Nick Giannakos: Dziękuję! Mike Stephenson: Cieszymy się, że mieliśmy okazję porozmawiać z tobą. Wszystkiego dobrego! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Oskar Gowin

WRETCH

43


Metal i agresja idą w parze Od takiego składu po prostu trzeba było wymagać dużo. Muzykom znanym z takich grup jak Watchtower, Ignitor czy Riot nie wypada nagrywać przeciętnych rzeczy, a niestety taka sytuacja miała miejsce przy okazji debiutu Evil United. Nie był to zły krążek, ale do bólu nijaki. Na szczęście drugi, wydany w ubiegłym roku album "Honoured by Fire" jest totalną power/thrashową petardą, która żadnego fana takich dźwięków nie pozostawi obojętnym. Jeśli utrzymają taką tendencję zwyżkową to przy okazji trzeciej płyty może być naprawdę grubo. Zapraszam Was przeczytania rozmowy z zespołem. HMP: Witam. Na początek muszę się zapytać o to jak w ogóle doszło do powstania zespołu? Kto był pomysłodawcą? Todd Connally: Don Van Stavern, John Valenzuela, Shakes - perkusista Jason West - i ja, graliśmy w poprzednim zespole, ale kiedy natknęliśmy się na Jasona (McMaster - przyp red.) na koncercie Heaven and Hell, pomyśleliśmy, że fajnie byłoby dać mu kilka riffów, nad którymi pracowaliśmy. Kiedy usłyszeliśmy jego wokal z nimi, rozwalił nas i pomyśleliśmy, że dobrze byłoby razem ciągnąć to dalej. Skąd pomysł na nazwę? Czy to wy jesteście tym złem, które wreszcie się zjednoczyło?

Wasz debiut trochę mnie zawiódł. Nie pasowało mi brzmienie, któremu brakowało momentami mocy, a same kompozycje również nie powalały. Jak dla mnie był to zbyt przeciętny materiał jak na taki skład. Może jeszcze nie do końca się dotarliście? Jak wy się odnosicie do tej płyty? John Valenzuela: Pierwszy album nie powinien wyjść dalej poza studio, ale zdecydowaliśmy sie go wydać. Powstał głównie na drodze wymiany przez Internet i maile. Miał zdecydowanie charakter wypełniacza. Drugi album, "Honored By Fire" był bardziej zwarty i powstawał znacznie łatwiej. Trzeci album będzie jeszcze lepszy. Jason McMaster: Czasem zwykły projekt studyjny

"Honored by Fire" sieje pożogę i zniszczenie. W każdym elemencie jest lepszy od debiutu. Czy w pełni udało wam się zrealizować założenia dotyczące tego krążka? Todd Connally: Myślę, że "Honored By Fire" jest bliższe temu, jak według nas zespół brzmieć powinien, ale chcielibyśmy myśleć, że możemy to bardziej podkręcić i sprawić, że utwory i produkcja będą jeszcze lepsze na kolejnym albumie Evil United. Ma to wiele związku również z faktem, że mamy za pasem kilka koncertów, a John Valenzuela przejął rolę producenta i inżyniera, co dało nam dużo cięższe brzmienie. O ile na "Evil United" brakowało jakichś wybijających się hitów, to tutaj jest ich mnóstwo. Pomijając już genialny singlowy "Viking Funeral", mamy tutaj takie killery jak "Dead Can See", "Tomb Spawn" czy "Bloody Water". Celowo postawiliście na większą chwytliwość? John Valenzuela: Po prostu wykładamy wszystko na stół, jeśli pasuje do siebie, to pasuje. Nie podchodzimy do tego z zamiarem stosowania jakichś wymyślnych riffów, po prostu samo się tak dzieje. Don Van Stavern: Czy tworzymy razem, czy oddzielnie, zbieramy nasze pomysły, a najlepsze trafiają na płytę. Każdy z nas stworzył właściwie kilka utworów, które nie zostały jeszcze użyte, ale to się może zmienić. Brzmienie po prostu wbija w ziemię. Jest potężne i bardzo dynamiczne, czyli takie jakiego brakowało na "jedynce". Kto jest za nie odpowiedzialny? Czy dokładnie o to właśnie wam chodziło? Todd Connally: Największą zmianą w stosunku do pierwszego wydawnictwa jest John Valenzuela jako inżynier i człowiek od miksów. Jason McMaster: Zasadniczo dbanie o projekt, w którym grasz i tworzysz robi różnicę. Jeżeli chodzi o niektórych inżynierów, to są bardzo zaangażowani i potrafią zrozumieć czego ci potrzeba. Nie potrafią jednak przekształcić tego w dźwięk, w przeciwieństwie do kogoś, kto właściwie go stworzył. Wasza muzyka jest niesamowicie agresywna. Skąd w was tyle wkurwienia? John Valenzuela: Muzyka zawsze stanowi ujście dla emocji, a metal niesie moją agresję. Piszę i tworzę wściekły. Don Van Stavern: Metal i agresja idą razem w parze, to uczucie, kiedy tworzysz i występujesz. Kto odpowiada u was za komponowanie? Jak wygląda proces tworzenia waszej muzyki? Jason McMaster: Nie różni się za bardzo od tego jak u innych. Jeżeli nie masz napisanego kawałeczka, ale pracujesz nad czymś, to albo przyjdzie inspiracja, albo się zatykasz. Nigdy nie wiesz. Teksty powstają później. John Valenzuela, Todd Connally i Shakes West, wszyscy piszą razem. Chyba Don Van Stavern i ja pisaliśmy teksty na ten album w domu. Wszyscy tworzymy, dzięki temu w sali mamy wiele inspiracji, im więcej twórców, tym więcej inspiracji. Czasami trzeba poczekać aż pojawią się twórcze punkty styczne. Jak wspomniano na albumie, Gene Hoglan pomógł nam przy kilku kawałkach i tematach na tej płycie, co jest emocjonujące.

Foto: Evil United

Todd Connally: Myślę, że Don Van Stavern wpadł na pomysł nazwy i wydawało się, że pasuje. Byliśmy przyjaciółmi z różnych zespołów, jednoczącymi się żeby stworzyć trochę zła. Jason McMaster: Ja inaczej to pamiętam, nasz stary przyjaciel, perkusista Machine Head, Dave McClain pomógł ukuć nazwę, ale Don Van Stavern mógł się wtrącić… Don Van Stavern: Ja na to wpadłem! Brzmiała fajnie i oldschoolowo. Mieliśmy parę świetnych pomysłów, ale pomyślałem, że ta nazwa pasuje dobrze, a my niekoniecznie jesteśmy źli, ale jeżeli chodzi o styl, to jest diabelski! 3/5 składu grało wcześniej lub gra nadal w wielu zespołach, których nazwy nie są obce fanom metalu czy też rocka, ale o tym później. Natomiast ciekawi mnie skąd wywodzą się gitarzyści John Valenzuela i T.C. Connally? Jakie jest ich doświadczenie muzy czne? Jason McMaster: John Valenzuela jest z Uriel i Pitbull Daycare. T. C. Connally jest z Pitbull Daycare. Miał też drobny epizod z Rhett Forrester.

44

EVIL UNITED

wychodzi wystarczająco dobrze, żeby go wydać i wpuścić na scenę. Skok jakościowy jaki zanotowaliście pomiędzy debiutem a "Honored by Fire" jest olbrzymi. Chyba nie próżnowaliście w tym czasie i po prostu dopieściliście nowy materiał do perfekcji? Jason McMaster: Nowy materiał był tworzony bardziej jako zespół, razem w pokoju, a nie przez wymienianie się mailami. To proces, który czasami gubi się gdzieś, kiedy ludzie tworzą przez Skype czy coś takiego… Nieprzebywanie w tym samym pomieszczeniu, kiedy riffy wylatują z twojej głowy wprost na ręce, może zabić cały utwór. Czemu na nowy krążek trzeba było czekać aż trzy lata? Tym bardziej, że pierwsze informacje o pracy nad nim pojawiały się już w 2012roku? John Valenzuela: Terminy koncertów i zobowiązania względem innych zespołów/projektów utrudnia czasami postęp. W Evil United nie ma nacisku na występowanie/tworzenie. Jeżeli zaczyna powstawać, to powstaje.

Wasza warstwa liryczna jest mroczna i agresywna, więc świetnie koresponduje z muzyką. Możecie zdradzić więcej szczegółów jak powstają teksty i o co konkretnie chcecie w nich przekazać? Podobno dwa z nich napisał Gene Hoglan? Jason McMaster: Teksty do "Mind Over Pain" i "Ripping Flesh" napisałem z Johnem Valenzuelą. John może opowiedzieć o sprawach tekstowych i ich znaczeniu… John Valenzuela: "Mind Over Pain" jest o przemocy wobec dziecka i tym jak on wznosi się ponad to, znajduje siłę i cel, pomimo cierpienia. "Ripping Flesh" to moje zdanie na temat tego jak religia nas zwodzi i jak zwraca jednego człowieka przeciwko drugiemu, prowadząc do śmierci i cierpienia. Jason McMaster: Ja wpadłem na pomysł tytułu "Tombspawn", a "Ghostcrushed" wymyślił mój brat, Mitch Martin, nie wspomniany na płycie. Gene Hoglan, użył ich i stworzył mroczne, pokręcone historie, które są moimi ulubionymi. Gene jest starym, kochanym przyjacielem i niesamowitym pisarzem. "Tombspawn" mówi o seryjnym mordercy w obliczu zombie holokaustu, po prostu spełnia swoją potrzebę do zabijania i robi przysługę nowemu społeczeństwu eksterminując nieumarłych. To uzależnienie i niebo dla


zabójcy… "Ghostcrushed" to coś więcej niż mroczne miejsce, umysł i ciało. Przynosi ci śmierć taką, jakiej nie daje żadna choroba. Leczenie sprawia, ze jest gorzej, terapia jest jeszcze gorsza. Oprócz brutalnych strzałów prosto w pysk na płycie są też trzy krótkie instrumentalne numery. Jaki jest ich cel? Nie chcieliście zamordować słuchaczy i postanowiliście dać im kilka chwil na zebranie sił i złapanie oddechu? Todd Connally: Zawsze byłem wielkim fanem materiałów UFO z lat siedemdziesiątych. Zawsze podobało mi się jak krótkie miniatury instrumentalne nadają albumowi więcej dynamiki i pozwalają odetchnąć. Delikatniejsze momenty sprawiają, że mocniejsze momenty są jeszcze mocniejsze. Okładka płyty oraz jej tytuł wiążą się ewidentnie z numerem "Viking Funeral"? Skąd taki pomysł jeśli tego utworu nie ma na wszystkich wydaniach płyty, tylko ukazał się na singlu w 2013 roku? Jason McMaster: "Viking Funeral" było jednym z wcześniejszych kawałków na nowy album. Pomysł na nią jest prosty. Byłem pod wrażeniem pewnych kultur, byciu czemuś oddanym, to było coś na całe życie, a wiara była bardzo intensywna, co najmniej. Wiara w to, że śmierć jest początkiem nowego życia, a nie końcem, to nic nowego. Ciężko było o tym pisać. W tym zespole chodzi nie tylko o to, ale to duże wyzwanie dla tych, którzy byli lub są zaangażowani w te wierzenia. Okładki do obu wydawnictw są dziełem Tony'ego Jungwebera i mnie, Tony jest artystą grafikiem z Iowa. "Honored by Fire" wydany został przez MVD audio. Czemu wybraliście akurat ten label? Czy fakt, że wydają też inny zespół Jasona - Ignitor, miał jakiś wpływ na to? Jason McMaster: Kiedy potrzebujesz wytwórni, która wydaje dobre rzeczy i ma podejście w stylu undergroundowego DIY, bez żadnych kłopotów, czy zobowiązań na termin końcowy, grafiki etc. MVD jest idealna dla zespołów z poziomu B. Oferują ci cały świat i przekazują raporty i odzew prasy. Dzielenie wytwórni z podobnymi zespołami itd., nie wiem jak to może krzywdzić. To sprawia, że w wytwórni czujesz się jak w domu. Dużo sobie obiecujecie po współpracy z nimi? Jak do tej pory wywiązują się ze swoich obowiązków? Jason McMaster: Album wychodzi na czas, okładki wyglądają dobrze, nie da się zaprzeczyć, że wykonują swoje zobowiązania. Macie też na koncie już bodajże cztery klipy. Lubicie akurat tę formę promocji? Który z nich uważacie za najbardziej udany i dlaczego? Jason McMaster: Każda promocja, którą wytwórnia czy agencja PR może dla ciebie zrobić i która jest zawarta w kontrakcie, jest dobra. Nic nie poprawi twojego wizerunku bardziej, niż potwierdzenie wydania albumu. Nie wszystkie wytwórnie pozwalają zespołowi potwierdzać takie informacje, po prostu je rozsyłają. Promocyjne wideoklipy są świetnym sposobem, żeby trafić do świata przez media dzisiaj, na Youtube i Spotify oferują darmowy stream, ale darmowy dostęp prawdopodobnie szkodzi sprzedaży, jednak żeby przebić się przez masy wydawnictw i zespołów w naszym stylu jest to potrzebne. Jak ma się sprawa waszych występów na żywo? Często występujecie na scenie? Jakie były dotąd wasze najciekawsze lub też najważniejsze koncerty? Jason McMaster: Kiedy pojawia się możliwość, sensowne jest grać koncerty. Wszyscy jesteśmy bardzo zajętymi muzykami, uczestniczymy w licznych projektach w tym samym czasie, więc musimy dopasowywać terminy. Graliśmy koncerty z Cannibal Corpse, Anvil, OverKill, Havok… Dopiero co dodaliśmy parę koncertów w maju z Armored Saint i Saxon. Są niezbędne i dzięki nim jesteśmy bardziej widoczni.

ukazała się w 2012 roku, więc chyba najwyższa pora na jakiś nowy materiał? Nie liczę oczywiście płytki z coverami. Jason McMaster: Ignitor tworzy, zespół ma pięć nowych utworów, wstępnie ma być soundtrackiem do produkcji gitarzysty Ignitor, Stuarta Laurence'a. Film nie jest jeszcze zatytułowany, bardzo metalowy, będzie zawierać muzykę Ignitor, starą i nową. Nie ma żadnego ostatecznego terminu, więc, kontynuujemy pracę kiedy czas nam pozwala. A jaki jest w ogóle status Watchtower? Jest szansa, że usłyszymy Cię jeszcze śpiewającego na pre mierowym materiale tego zespołu? Podejrzewam, że wiele osób marzy o tym. Jason McMaster: Obóz WatchTower właściwe nie wydał żadnego uaktualnionego wydawnictwa, ale to Alan Techio jest wokalistą grupy. Słyszę, że planują wydać parę piosenek, albo jedną, z długo oczekiwanego nowego materiału, którym był, albo będzie, "Mathematics". Jeżeli chodzi o album, nie marze o niczym innym jak śpiewać z WatchTower, razem z Alanem, albo solo. Alan włożył masę wysiłku w utrzymanie materiału przy życiu, módlmy się, żeby ujrzał światło dzienne. Jeszcze kilka pytań do Dona Van Staverna. Zauważyłem, że czasem Twoje obowiązki dotyczące gry w legendarnym Riot kolidują z waszymi planami i na niektórych koncertach musicie mieć zastępstwo. Często takie sytuacje mają miejsce? Don Van Stavern: Tak jak inni w innych profesjonalnych zespołach, czasami twój management dzwoni, że musisz wyjechać, bo masz zobowiązania wobec nich. Riot zdecydowanie jest pod władzą managementu i innych agencji, więc kiedy dzwonią, muszę jechać. Jeżeli czuję, że sytuacja jest dobra dla Evil United, zamiast coś odwoływać, dostosuję się. Grałeś też w zespole Narita, założonym przez Marka Reale w 1984 roku po rozpadzie Riot. Jak doszło do spotkania z Markiem i wspólnego grania? Don Van Stavern: Wspólny przyjaciel, Rick Wahrheit, był wtedy głową street teamu Riot, a Slayer zazwyczaj robiło próby w garażu Ricka, więc Mark przyszedł na jam i grał razem z nami. To przerodziło się później w tworzenie piosenek i powstanie zespołu Narita, później użyto kilka kawałków w Riot, krótko po tym jak dołączyłem. W ubiegłym roku niestety już bez Marka ukazał się nowy, prześwietny album Riot, którego twórcą w dużej mierze byłeś właśnie Ty. Zamierzacie ciągnąć dalej ten wózek i nagrywać kolejne płyty czy też może "Unleash the Fire" był jednorazowym hołdem dla Marka? Don Van Stavern: Mark chciał, żebyśmy grali dalej, więc jako członek będący w Riot najdłużej, czułem, że taki jest mój obowiązek, żeby utrzymać grupę na powierzchni. Po wielu biznesowych rozmowach byłem w stanie utrzymać wszystko tak jak było, agencje bukujące, kontrakty płytowe itd. Ten album był hołdem dla Marka i pewnego rodzaju testem na przyszłość zespołu. Odpowiedzialność była przytłaczająca (w pozytywnym sensie), a większość europejskich mediów przywołuje "Unleash The Fire" jako album roku, więc zespół będzie dalej nagrywał i koncertował. Dobrnęliśmy już prawie do końca tego wywiadu. Jakie cele postawiliście przed Evil United na 2015 rok? Jason McMaster: Będziemy kontynuować pisanie, nagrywanie, występy i miejmy nadzieję, dotrzemy do większych mas na większą skalę. Granie na festiwalach czy wyskoczenie na wspaniałą światową metalową trasę byłoby równie fajne. Wielkie dzięki za ten wywiad i powodzenia Jason McMaster: Dzięki bracie! Stay Evil! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

A jakie macie plany w tej kwestii na ten rok? Wybieracie się może do Europy? Jakieś festiwale? Jason McMaster: Jedyne czego chcemy, to zabrać zespół na europejskie festiwale. Nie mamy jeszcze żadnych ofert. W międzyczasie, plan jest taki, żeby żyć dalej, tworzyć i wydawać więcej metalu. Jason, co słychać w innym twoim zespole, a mianowicie Ignitor? Ostatnia płyta "Year of the Tiger"

EVIL UNITED

45


Thrashowa bestia z apetytem na więcej Grają już prawie dziesięć lat, jednak to dopiero ich czwarty album "Hyëna" może być przełomem w karierze niemieckiego kwintetu. Udało im się bowiem podpisać kontrakt z Metal Blade Records, a co to oznacza dla każdego zespołu chyba nie trzeba tłumaczyć. Wokalistka Britta Görtz, basista Gerrit Mohrmann i gitarzysta Christian Bröhenhorst opowiadają nam o nagrywaniu najnowszej płyty, kulisach zdobycia kontraktu oraz deklarują chęć jak najszybszego powrotu z koncertami do Polski: HMP: Wydanie waszego najnowszego albumu "Hyëna" nakładem Metal Blade Records jest chyba dla was sporym osiągnięciem, świadczącym o ciągłym rozwoju zespołu? Gerrit Mohrmann: To wspaniałe uczucie mieć Metal Blade jako partnera po naszej stronie. Znali Cripper początków zespołu w 2005 roku, dlatego widząc jego ciężką pracę przez te lata dali nam szansę wejścia na wyższy poziom. Nie ma w tym jednak żadnych kompromisów, bo co do kwestii artystycznych to nadal o wszystkim decydujemy my, a dzięki Metal Blade będziemy mogli dotrzeć do większej liczby ludzi na całym świecie, więcej koncertować i zdobyć nowe doświadczenia. SAOL okazała się pewnie dla was zbyt małą firmą, dlatego też mając propozycję od jednej z legen -

ce i zarejestrowaliśmy je w październiku w Kohlekeller Studios. Mając nowy materiał mogliśmy zagrać na festiwalu Metaldays i tam właśnie ktoś z Metal Blade zwrócił na nas uwagę. Dostaliśmy od nich e-maila. Najpierw myśleliśmy, że ktoś nas oszukuje czy robi sobie żarty, ale w końcu okazało się, że naprawdę jest to firma Metal Blade i są poważnie zainteresowani kontraktem z nami. I tak byliśmy w kontakcie i w końcu zrobiliśmy dobry interes. Kontrakt opiewa tylko na tej jeden album, czy też na większą liczbę płyt? Gerrit Mohrmann: Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. W tym momencie chcemy w pełni skoncentrować się na promowaniu naszej nowej płyty, która została wydana 25 listopada. Christian Bröhenhorst: Zazwyczaj obie strony (firma

liśmy nad tym materiałem podczas dwóch sesji nagraniowych. Pierwsza miała miejsce w listopadzie 2013 roku, kiedy spędziliśmy dwa tygodnie w Kohlekeller Studios nagrywając pierwsze cztery utwory. Drugi etap nagrania to lipiec 2014r. Nagrywaliśmy jednocześnie w różnych studiach, aby zaoszczędzić trochę czasu, niektórzy z nas ponownie w Kohlekeller. Więc ogólnie rzecz biorąc spędziliśmy około sześciu tygodni w studiu. Dobrze było podzielić nagrania, ponieważ ten sposób mieliśmy więcej czasu na dopracowanie naszego brzmienia i pomiędzy miksami a wydaniem płyty. Poza tym te pierwsze cztery utwory pozwoliły nam dogadać się szczegółowo z Metal Blade i dać im pomysł, jak ten album ma brzmieć. Nie było to dla was dodatkowym utrudnieniem przy nagrywaniu tej płyty? Nie lepiej było nagrywać "Hyëna" partiami, dopinając po kolei poszczególne partie od perkusji do wokali? Britta Görtz: To jest dokładnie tak, jak to zrobiliśmy. W pewnym momencie można zacząć pracować jednocześnie. Jak wtedy, gdy Dennis miał już zarejestrowane pierwsze partie perkusji, Jonathan i Christian mogli rozpocząć nagrywanie gitar, a wtedy ja mogłam zacząć nagrywanie wokali. Taką waszą główną bazą stało się ostatecznie Kohlekeller Studio, gdzie powstała zdecydowana większość nagrań? Tam też zmiksowano całość materiału? Britta Görtz: Tak, najwięcej nagrań dokonano w Kohlekeller, poza tym pracowaliśmy w Waveland Studio i Leichtmetall Studio w Hanowerze. Wszystkie miksy i mastering zostały jednak zrobione przez Kai'a Stahlenberga w Kohlekeller. Brzmienie albumu potwierdza, że warto było zreali zować go w ten sposób - od razu mieliście pewność, że ta metoda się sprawdzi? Britta Görtz: Właściwie tak. Wiedzieliśmy, że to dobry pomysł i postaraliśmy się zrealizować go jak najlepiej. Poza tym dzięki takiej metodzie pracy mogliśmy nagrać partie perkusji w specjalnie zaprojektowanym do tego celu, nowym pomieszczeniu studia Kohlekeller, dzięki czemu bardzo zyskały na przejrzystości i dynamice. Czy w dzisiejszych czasach warto aż tak męczyć się nad brzmieniem, skoro większość odbiorców i tak słucha płyt na przenośnych odtwarzaczach z plików nie najlepszej jakości? Britta Görtz: Obecnie największym wyzwaniem jest osiągnięcie dobrego dźwięku, który będzie optymalny dla wszystkich typów powszechnie używanych odtwarzaczy, żeby można było słuchać muzyki z równą przyjemnością na wieży stereo w salonie, w samochodzie czy na smartfonie. A jeśli chodzi o "złą" jakość dźwięku plików to myślę, że została ona bezpowrotnie wyeliminowana na początku lat dwutysięcznych, bo przecież nikt już nie konwertuje MP3 do 128k, prawda? Za to na pewno jakość dźwięku w zakresie jego częstotliwości na pewno najbardziej straciła, gdy płyty winylowe zostały zastąpione CD.

Foto: Alina Omerbasic

darnych metalowych wytwórni nie mogliście przepuścić okazji, by móc powiedzieć, że wydaliście płytę tam, gdzie chociażby Slayer, Mercyful Fate czy Behemoth? Gerrit Mohrmann: Cripper wydał swoje trzy poprzednie płyty dzięki SAOL (Service for Artist Owned Labels), co zapewniało nam promocję i dystrybucję, których sami nie byliśmy w stanie do końca ogarnąć. Tak więc podpisanie kontraktu z Metal Blade nie czyni tu jakichś dużych różnic w sensie biznesowym, ale na pewno współpraca z tą wytwórnią to dla nas duża sprawa i pozwoli Cripper osiągnąć wyższy poziom. Zaczęliście prace nad "Hyëna" wiedząc już, że macie kontrakt w kieszeni, czy też podpisaliście go dopiero po nagraniu tego materiału? Gerrit Mohrmann: I tak i nie. Latem 2013r. zdecydowaliśmy się nagrać cztery nowe utwory z myślą o EP-

46

CRIPPER

płytowa i zespół) starają się osiągnąć maksimum korzyści z kontraktu płytowgo, prawda? Może to być motywacja finansowa, ale nie tylko. Najważniejsze jest to, że jesteś w dobrym nastroju, podpisując umowę i mając tę umowę. I na pewno nie byłoby to dobre rozwiązanie, jeśli zerwałoby się taką umowę tuż po wydaniu pierwszego albumu. Wszyscy czujemy się cholernie dobrze i nie możemy się doczekać dalszej współpracy z Metal Blade. Ale Gerrit ma rację trzeba realnie oceniać sytuację. Możesz być jednak pewien, że na pewno nagramy kolejny album. W tej chwili nie możemy wyobrazić sobie lepszego partnera dla Cripper niż Metal Blade. Uwielbiam być częścią ich rodziny! Spędziliście w kilku studiach sporo czasu, bo prawie 10 miesięcy. Co sprawiło, że zdecydowaliście się pracować właśnie w taki sposób? Britta Görtz: Nie, nie trwało to aż tak długo, pracowa-

Uważasz więc, że jako muzyk musisz dostarczyć słuchaczowi nagrania o najwyższej możliwej jakości, a już od odbiorców zależy, w jakiej formie będą go słuchać? Gerrit Mohrmann: Widzę to z nieco innej perspektywy. Każdy w zespole jest fanem metalu, jak również wszyscy uwielbiamy grać muzykę jaką lubimy. Staramy się więc grać i produkować naszą muzykę tak dobrze, jak to tylko możliwe, przede wszystkim dla siebie, wkładając w to nasze emocje i uczucia. Dlatego "Hyëna" ukazała się też na winylu, nośniku cenionym z racji ciepłego, analogowego brzmienia? Britta Görtz: Zrobiliśmy to dlatego, że tak wiele osób pyta nas o nasze wydawnictwa na winylu. Są to zarówno miłośnicy winylowego brzmienia jak i kolekcjonerzy. I dla nas jako zespołu było to takie niezrealizowane dotąd marzenie, aż wreszcie się udało - nasza pierwsza płyta winylowa kiedykolwiek! Zadbaliście też o kolekcjonerów, oferując im specjalne, limitowane wydanie, złożone z płyt CD i DVD, winylowego singla i koszulki? Christian Bröhenhorst: Tak, oferujemy ten wyjątkowy box set ograniczony do 500 ręcznie numerowanych kopii. Jest sprzedawany wyłącznie przez nas, poprzez sklep internetowy na www.cripper.de i na naszych koncertach. Składa się na niego singel, album w digi-


packu - CD i DVD, pocztówki i koszulka, w rozmiarze kupującego. Dochodzi do tego świetna grafika na grubej, czarnej tekturze, co wygląda bardzo efektownie. Będzie szczęściarzem, kto dostanie w swoje ręce to cudeńko, zanim zostanie wyprzedane - pospieszcie się ludzie! Lepiej przyjrzeć się tej specjalnej edycji na naszej stronie internetowej - jesteśmy naprawdę dumni, widząc ten prezent na naszych półkach. A jakie utwory trafiły na tę 7" płytkę? Gerrit Mohrmann: (Śmiech). Na stronie A znajduje się oczywiście utwór "7"", na B jest "A Dime For The Establishment". Na DVD mamy zaś teledyski, koncert na Metaldays 2014 oraz filmy dokumentujące poszczególne etapy powstawania "Hyëna" - uznaliście, że skoro ma to być wydawnictwo, które trafi do waszych najwierniejszych fanów, to musi znaleźć się na nim coś wyjątkowego, wartego swej ceny? Christian Bröhenhorst: Miło jest dostać coś więcej niż "tylko" album, gdy lubi się dany zespół i wydaje pieniądze na jego płytę. Dlatego staramy się wspierać naszych zwolenników jak możemy. Metal Blade zaoferowało nam dobre warunki, mogliśmy więc wydać po raz pierwszy podwójny digipack. Obejmuje on DVD z pełnym koncertem z Metaldays 2014, wszystkie teledyski zespołu i materiały ze studia. Mam nadzieję, że spodoba się to naszym fanom, jak cieszyliśmy się nagrywając tę płytę dla nich! Koncerty na Metaldays to chyba zawsze szczególne wydarzenie dla was, stąd pomysł na uwiecznienie ostatniego z nich? Gerrit Mohrmann: Tak, masz rację. Metaldays Festival to coś niesamowitego, atmosfera jest tam fantastyczna. Spotykają się tam fani, promotorzy, zespoły. Dlatego pomyśleliśmy, że to może być fajna historia, aby dodać koncertowe wideo na żywo z 2014 roku do pierwszego albumu Cripper dla Metal Blade. Takie "wypasione" wydawnictwa to chyba również dość dobra metoda walki z piractwem, nieprawdaż? Britta Görtz: Nie dlatego to zrobiliśmy. Nadal wierzę, że piractwo jest problemem branży i przemysłu muzy-

cznego, więc to one muszą rozwiązać ten problem. Dbanie o to nie jest sprawą zespołów tworzących muzykę. W kilku utworach gościnnie zagrał gitarzysta Kai Stahlenberg, jednocześnie jedna z osób odpowiedzialnych za produkcję płyty. Poprosiliście go o tę przysługę, bo jak mało kto był zorientowany w każdym szczególe powstających utworów? Christian Bröhenhorst: Zapytaliśmy go, czy mógłby nam pomóc grając gościnnie solo w "Patterns In The Sky". Zaskoczył nas całkowicie, grając coś szalonego, co jednak doskonale pasuje do tej kompozycji. Nie tylko doskonale zrozumiało co nam chodzi, ale też dodał całości nowej jakości. To wspaniały muzyk i facet! Taki gościnny udział dobrego muzyka jest chyba zawsze czymś wyjątkowym dla każdego zespołu, bo ktoś z zewnątrz ma zawsze inne spojrzenie? Christian Bröhenhorst: To może być prawda. Właściwie nigdy dotąd nie pracowaliśmy z muzykiem spoza zespołu. Ale Kai jest dla nas i dla tej płyty kimś więcej niż tylko producentem. Jest jakby członkiem zespołu, bo przeszedł z nami cały proces tworzenia tej płyty, od pierwszych pomysłów na poszczególne utwory, koncepcji całości, aż do miksu i masteringu gotowych nagrań. Słychać w nich, że mocarny, nowoczesny thrash to wciąż stylistyka, w której czujecie się najlepiej? Gerrit Mohrmann: Thrash to gatunek, który łączy wszystkie rzeczy, które każdy z Cripper lubi. Thrash to energia, agresja, zabawa i wiele więcej. Czy Cripper nadal gra thrash? Nie chcę tego przesądzać, ale pod koniec nazywamy go Thrash. (śmiech). Cripper przyprawione Thrash, może być! (śmiech) Ale nie unikacie też eksperymentów, jak chociażby w mrocznym, zróżnicowanym "Pure"? Christian Bröhenhorst: To był dla nas mały eksperyment. Próbowaliśmy połączyć tu wpływy doom, mroczne wibracje i epicki klimat. Dochodzą do tego stonerowe riffy i mroczna atmosfera. I tak powstał nowy utwór. Każdy przecież wie, co ma być umieszczone na samym końcu albumu.

Jednak na waszych koncertach pewnie będą przeważać te mocniejsze, energetyczne numery, idealne do rozkręcenia młyna czy szaleńczego headbangingu? Christian Bröhenhorst: Na Eindhoven Metal Meeting graliśmy "Pure" po raz pierwszy na żywo. To było w grudniu, nie tak dawno temu. Często jest tak, że wypróbowujemy niektóre z nowych kompozycji, jak wypadają na żywo w konfrontacji z publicznością. Podobało się wam w Polsce? Zamierzacie tu wrócić przy okazji promocji "Hyëna"? Britta Görtz: Tylko raz graliśmy w Polsce był to Rock In Szczecin roku 2013. Spędziliśmy tam wspaniałe chwile i mamy nadzieję, że wkrótce znowu zagramy w Polsce. Mili ludzie, zagorzali metalowcy i dobre piwo. (śmiech) Christian Bröhenhorst: Byłoby wspaniale wrócić do Polski bardzo szybko. Może mielibyśmy szansę na tournée po wschodniej Europie i zaplanowanie kilku koncertów również w Polsce. Niestety nic nie jest jeszcze ustalone. Nie ma planów, tylko pomysły. Mam nadzieję, że to się stanie, że zagramy dla was bardzo szybko. Praca w studio to pewnie często mozolne wyzwanie, które możecie odreagować na koncertach? Britta Görtz: Mogę powiedzieć, że pierwszy koncert po wyjściu ze studio to jest dopiero ulga! (śmiech). Ale życie samo w sobie jest wystarczającym wyzwaniem budować napięcie, aby mieć co uwolnić na scenie. (śmiech) Przypuszczam nie bez powodów, że nie poprzes taniecie na tym czego obecnie doświadczyliście, wciąż zamierzacie piąć się w górę? Gerrit Mohrmann: Planujemy właśnie festiwalowe występy na ten rok, mamy już potwierdzony Rock Harz 2015. W naszej wytwórni Metal Blade mamy bardzo dobrego partnera, dlatego liczymy, że tych koncertów będzie stopniowo coraz więcej. Sprawdzajcie daty na www.cripper.de, bo będziemy o nich informować na bieżąco. Do zobaczenia! Wojciech Chamryk


czy "MetaLOA" będzie metalowa czy kolorowa (śmiech). Miała być Krusher'owa i jest (śmiech).

Zbieranina wszechstronnych wariatów i wyjście poza ramy Krusher uderzył po raz kolejny, jednak ich drugi album "MetaLOA" to rzecz znacznie bardziej urozmaicona od debiutanckiego "Forward". Bez obaw, to wciąż heavy metal, ale momentami nie tak oczywisty, wzbogacony dźwiękami skrzypiec, puzonu i akordeonu, nie brakuje też utworów przebojowych czy wręcz zaskakujących w kontekście wcześniejszej twórczości zespołu. Dlatego nie zabrakło nam tematów w rozmowie z liderem i perkusistą grupy Adamem Pucykowiczem i wokalistką Klaudią Kozień: HMP: Zeszło wam trochę z tą drugą płytą - z tego co wiem przyczyny przeciągania się prac nad nią były różne, począwszy od problemów ze zdrowiem? Klaudia Kozień: Racja, płyta realizowana była bardzo długo, bo ponad rok. Złożyło się na to wiele czynników. Adam miał rekonstrukcję wiązadła w kolanie, co na kilka miesięcy wyłączyło go z grania, ale tak naprawdę nie to było największym problemem. Bardzo długo szukaliśmy studia i odpowiedniego realizatora. Lata pracy z Krusher'em wykształciły w nas bardzo konkretne wymagania. Wiedzieliśmy czego chcemy i nie zależało nam szczególnie na tym ile czasu to zajmie. Miało być zrobione dobrze.

"Solvent" znanych już z "Promo 2011"? Klaudia Kozień: My nie ograniczamy się w ogóle. U nas nie ma gadek w stylu "a co ludzie pomyślą?", "czy to się spodoba?" albo, nie wiem "słuchajcie za bardzo odchodzimy od gatunku". Po prostu robimy to co w danym momencie uważamy za najlepsze. Co do płyty "MetaLOA" to na pewno fakt, że utwory komponowane były na przestrzeni wielu lat wpływa na to, że jest tak różnorodna. I muszę przyznać, że część z nas przez chwilę miała obawy czy to aby dobrze, że każdy utwór jest z innej parafii, ale szybko doszliśmy do wniosku, że to jest atut a nie minus. Ta płyta jest kwintesencją nas, pracujemy nad tym wspólnie, a co

"MetaLOA" to bardzo zespołowa płyta, bo nowe utwory tworzyliście praktycznie wszyscy, bodajże za wyjątkiem basisty, ale już ich ogrywanie i aranżowanie to było pewnie wspólne dzieło całej piątki? Klaudia Kozień: (Śmiech), twoja wiedza na temat naszego zaangażowania jest co najmniej schlebiająca (śmiech). Muszę przyznać, że jest dokładnie tak jak mówisz. Szkielet utworu to przeważnie robota Bolusa, choć odkąd Michał dołączył do grupy również on przynosi nowe riffy, czasem Adam dorzuci swoje trzy grosze. Chłopaki zazwyczaj obgrywają to na próbie, dochodzi sekcja rytmiczna, potem dochodzi wokal i tekst. Ostateczna aranżacja to często dzieło przypadku i, nie do końca wyjaśnionych impulsów i wizji (śmiech). Adam Pucykowicz: Ja ci dam trzy grosze (śmiech)… Z bębnami to jest tak, że każdy riff muszę obstukać przez wiele godzin na różne sposoby. Moja wizja bębnów polega na współgraniu z muzyką. Jeśli riff nie jest jakiś wybitny, wtedy można troszkę podrasować bębny i na odwrót - jeśli moment gitarowy jest świetny gram na tyle czytelnie by nie zabić tego fragmentu. Po czym i tak na końcu przychodzi Klaudia z liniami wokalu i okazuje się, że połowę rzeczy muszę robić od nowa, bo nie pasują do wokalu (śmiech). Wiesz, byłoby zupełnie inaczej gdybyśmy pracowali tak jak niektóre bandy metalowe, gdzie wokalistka przynosi śliczne, chwytliwe linie, gitarzyści dokładają trzy riffy jako podkład i wychodzi ładny polo metal (śmiech). Bez dobrej atmosfery w zespole i zgranego składu pewnie nie udałoby się wam nagrać tak udanej płyty? Klaudia Kozień: Pewnie tak, aczkolwiek wbrew pozorom często się ze sobą nie zgadzamy i sprzeczamy, ale to chyba normalne, bo każdy chce aby to co robimy było jak najlepsze. Adam Pucykowicz: Z perspektywy starca zespołu uważam, że takiej atmosfery jak jest teraz jeszcze nigdy nie było. Wiesz my np. nigdy razem nie imprezowaliśmy poza zespołem. Teraz jest inaczej. Nawet się trochę bałem, że się rozleniwimy. Czuje jednak (wprawdzie nikt o tym głośno nie mówi) w powietrzu kolejną płytę.

Foto: Krusher

Adam Pucykowicz: Dodam też, że każdy z nas obecnie mieszka w innym mieście. Z kolei studio i salę prób mamy też totalnie w innym miejscu. Zespół powinien mieszkać w jednym mieście, wtedy praca nad albumem wygląda zupełnie inaczej. Jest jak jest. Trzeba to wziąć na klatę i pracować. Jednak te wszystkie przeciwności zamiast was załamać to wręcz przeciwnie, jakby mobilizowały zespół do jeszcze bardziej wytężonej pracy? Klaudia Kozień: Tak naprawdę przeciwności są zawsze, tym bardziej, że już jesteśmy na takim etapie, że każdy ma swoją pracę, własne życie i mieszkamy od siebie sporą ilość kilometrów. Jednak każdemu z nas zależy i dla każdego z nas Krusher jest priorytetem, więc funkcjonuje to dość dobrze. Nie dajemy się i idziemy do przodu (śmiech). Nie było też czasem tak, że skoro mieliście ponad trzy lata na skomponowanie i dopracowanie tego ma-teriału, to miało to znaczny wpływ na to, że powstały tak różnorodne, bardzo zróżnicowane utwory, czy też od razu założyliście, że nie będziecie się ograniczać, idąc w kierunku utworów "Ogień" i

48

KRUSHER

za tym idzie każdy ma inną wizję jak to powinno wyglądać. Jeden panuje nad zapałem drugiego i wychodzi z tego fajny kompromis (śmiech). Adam Pucykowicz: Muzyka, kompozycje, pomysły wychodzą z nas - prosto z bebechów i serducha. Tak jak powiedziała Klaudia - nie tworzymy, jak większość kapel (niestety też metalowych), pod publiczkę czy stacje radiowe. Muzyka ma się podobać nam - jeśli ktoś też ją zaakceptuje to super. Nie chcieliście też pewnie powtarzać patentów z debiutanckiego "Forward", nagrywać kolejnej, stricte metalowej płyty - jedno AC/DC wystarczy? (śmiech) Klaudia Kozień: Płyta "Forward" to zupełnie inna, stara bajka. To była płyta nagrywana zaraz po moim pojawieniu się w zespole, gdzie musiałam śpiewać utwory napisane pod kątem wokalu męskiego co nie jest proste - szczególnie, gdy nie ma mowy o zmianie tonacji. Płyta ta była muzycznie świetnie dopracowana, bo chłopaki pracowali nad utworami kilka lat, ale jednak był to czas za krótki na dotarcie żeńskiego wokalu z ciężkimi riffami. Adam Pucykowicz: Ja się nie zastanawiałem nad tym

Tytuł "MetaLOA" kojarzy mi się z "LOA House" Kinga Diamonda i to chyba nie przypadek, skoro wasz utwór też traktuje o voodoo? Klaudia Kozień: To było mniej więcej tak, że zastanawialiśmy się nad tytułem płyty i Bolus rzucił hasło, że powinna się nazywać "metalowa" (tak mu się wymarzyło - śmiech) a, że odbywało się to w imprezowych realiach i procenty wzięły górę, to wypowiedział to lekko niepoprawnie, właśnie w stylu "MetaLOA". Adam skojarzył, że chyba było coś takiego jak "LOA". Natenczas Bolus, jako fan Kinga Diamonda, skojarzył tą nazwę właśnie z "LOA House", pogrzebał o co chodzi i okazało się, że odnosi się to do religii voodoo. Mnie temat ten, ze względu na mój kierunek studiów, podjarał i zaczęłam go zgłębiać. W ten sposób powstał motyw główny okładki czyli znak veve, który jest symbolem kultowym loa, a rysowanie go kredą na ziemi poprzedza każdy rytuał w religii voodoo. Oczywiście w naszej zachodniej kulturze voodoo kojarzy się ze szmacianymi laleczkami pełnymi szpilek, które wbija się, aby kogoś zranić, skrzywdzić. Po tym nasza wyobraźnia pomknęła już jak szalona i doszliśmy do wniosku, że taka laleczka byłaby szczytem marzeń dla wszystkich internetowych hejterów. Zamiast produkować zjadliwe posty na forach czy z zapałem klikać łapki w dół mogliby po prostu wbić szpilę w laleczkę i po sprawie (śmiech). Generalnie okładka płyty "MetaLOA", utwór z tej płyty o tej samej nazwie oraz teledysk do tego utworu to metafora gościa (każdy kto coś tworzy na pewno choć raz w życiu z taką osobą się spotkał), który uważa się za wielkiego znawcę wszystkiego, krytykując zjadliwie wszystko za zasłoną internetowej animowości. Internet daje mu nieograniczone możliwości bezproduktywnego napompowywania własnego ego. W świecie realnym jest to osoba zakompleksiona i zakłamana. W spotkaniu z tobą twarzą w twarz będzie się uśmiechać i komplementować a po powrocie do domu zasiądzie w swoim królestwie, czyli przy biurku z komputerem (okładka) i będzie ci wbijać wirtualną szpilę pod filmikami na youtube. Adam Pucykowicz: Eeeee, ja gram na bębnach (śmiech).


Od razu wiedzieliście, że "MetaLOA" to będzie lokomotywa tej płyty, stąd pomysł na nakręcenie teledysku do tego utworu? Klaudia Kozień: Nie wiedzieliśmy (śmiech). Utwór ten powstał jeszcze przed całą metaforyczną koncepcją płyty. Gdy koncepcja zastała mniej więcej nakreślona siadłam do pisania tekstu i pomyślałam sobie, że dobrze jakby właśnie ten numer był tym tytułowym. Tekst opowiada właśnie o tym co mówiłam w poprzednim pytaniu. W dużej mierze właśnie dlatego teledysk został nakręcony do "MetaLOA". Nie obawialiście się reakcji ortodoksyjnych metalowców na wykorzystywane przez was instrumentarium? Bo jak klawisze czy skrzypce od dawna nie są już novum w mocnym graniu, to jednak puzon czy akordeon nie są już tak oczywiste? Klaudia Kozień: Jak już mówiłam na początku nie możemy przejmować się dywagacjami na temat tego czy coś się komuś spodoba czy nie, choć czasem nie jest to proste. Nie dlatego, że mamy gdzieś naszych fanów tylko po prostu dlatego, że tyle opinii ilu ludzi. Jednemu się to będzie podobało, drugiemu nie. Nie wyobrażam sobie Krusher'a przeprowadzającego badania fokusowe na grupie ortodoksyjnych metali po czym "Oj panowie i panie musimy zmniejszyć intensywność akordeonu w numerach, bo statystyki nam lecą". To byłaby paranoja. Jednak inszą sprawą są koncerty. Podczas koncertów obserwujemy jak publika bawi się przy danym numerze. Od niektórych utworów odchodzimy i nie gramy ich na koncertach, bo okazuje się, że są przyjemne do słuchania, ale na koncertach się nie sprawdzają. Muszę przyznać jednak, że do wymienionych przez ciebie pomysłów też musieliśmy dojrzeć, wielu z nas też kiedyś było "ortodoksyjnymi metalami" i wbrew pozorom wciąż nimi jest. Kiedyś używanie tych instrumentów byłoby nie do pomyślenia. Jednak spróbowaliśmy i wyszło to świetnie. Adam Pucykowicz: Skrzypce wzięły się stąd, że zagraliśmy kilka lat temu koncert gdzie m.in. "Ogień" był wsparty tą sekcją. Po kilku latach zaprosiliśmy moją ulubioną skrzypaczkę Ewę. Najpierw zagrała z nami koncert na 10-lecie a potem porwałem ją do studia. Wiesz, o ile skrzypce zostały zaakceptowane, tak mój pomysł z puzonem spotkał się z reakcją w zespole co najmniej średnią. Nasz basista Rafał gra na puzonie i gdy powiedziałem, że tu i tu nagrasz mi puzon, to koledzy patrzyli na mnie jak na wariata. Zresztą zawsze tak jest, bo moje pomysły często nie mieszczą się w kanonie... w ogóle się w niczym nie mieszczą (śmiech). Pamiętam, że Rafał nagrywał ten instrument po suto zakrapianej imprezie, dmuchnął raz i umarł a puzon wskazał dwa promile (śmiech). Dodam jeszcze, że wpadłem na ten pomysł słuchając Emperora. Co do "Lutuj Janka" i akordeonu to graliśmy trasę z Crimfallem z Finlandii i zaproponowałem, że może byśmy spróbowali zagrać folk metal. Byłem ciekaw jak to jest. Na akordeonie gra u nas Bolus (gitara), miał jakiś koncept na numer, zaproponowałem by tekst opowiadał o perypetiach piłkarza na poziomie B klasy, czyli o mnie, bo od 25 lat gram w ten porąbany sport strzelając gole, łamiąc kości i bijąc czasem sędziów. Klaudia zrobiła super tekst i tak o! powstało coś wesołego i nowego. Co ciekawe, poza wsparciem skrzypaczki Ewy Borcz, na pozostałych dodatkowych instrumentach zagraliście już sami - to pewnie zasługa wcześniejszej edukacji w szkole muzycznej? Klaudia Kozień: Odpowiedź na to pytanie zostawiam innym. Ja linie wokalne układam sobie w głowie, bo niestety nie gram na niczym oprócz nerwów. Z tego względu przejęłam rolę tekściarza po Bolusie (śmiech). Adam Pucykowicz: Nasza kapela to jakaś zbieranina wszechstronnych wariatów. Jak wspomniałem wcześniej Bolus-gitarzysta łupie na akordeonie i fortepianie, Rafał-basista na puzonie, ja-bębniarz na fortepianie, Michał? nie mam pojęcia… może chociaż jakiś flet? muszę go zapytać (śmiech). Czyżby z wiekiem przestało wam odpowiadać szu fladkowanie Krusher jako zespołu wyłącznie metalowego i stąd te odniesienia do rocka, gotyku, klasyki, folku, muzyki tanecznej i licho wie czego jeszcze? (śmiech) Klaudia Kozień: Szufladkowanie może być nieraz krzywdzące. Człowiek ma naturalną potrzebę kategoryzowania i ma to służyć ułatwieniu życia ale zauważyłam, że w pewnym momencie ludzie zatracili umiar.

Jak widzę zespoły, które mają w swoim opisie gatunku więcej określeń niż liter w nazwie to zastanawiam się czemu ma to służyć. Nazwa gatunku ma nas opisywać, a nie determinować naszą twórczość i ograniczać. Doprowadza to do sytuacji w której zespoły pracujące na swoją nazwę przez miesiące czy lata nagle poczują, że chcą wprowadzić w swoją twórczość jakiś nowy element i od razu zmieniają nazwę, grzebiąc tym samym cały swój dorobek tylko ze strachu przed zmienieniem szuflady. My wciąż jesteśmy zespołem metalowym, tak czujemy, tak się określamy, metal tworzymy i żaden akordeon czy skrzypce tego nie zmienią. Poza tym Krusher tworzą ludzie którzy też się zmieniają, dojrzewają, mają coraz więcej różnych, nowych inspiracji, które chcą wykorzystać i wypróbować. Adam Pucykowicz: wszystko co robię toczy się wokół muzyki metalowej. Jeśli zapragnę na kolejnej płycie użyć kaloryfera czy wiertarki jako instrumentu to tak właśnie zrobię. A jak potem ktoś powie, że Krusher gra kalowiertaro heavy metal? Ok, niech nazywa jak chce. Nadal jednak lubicie nieźle dołożyć do pieca, stąd ostre, dynamiczne riffy, mocarna sekcja czy rozpędzone heavy/thrashowe numery? Klaudia Kozień: Dokładnie. Zresztą świadczy o tym fakt, że Krusher tak naprawdę nie ma ani jednej metalowej ballady z prawdziwego zdarzenia (śmiech).

Przypomnij sobie z kim wtedy piłaś (śmiech). A skąd pomysł na żartobliwy utwór "Lutuj Janek"? Nie ograniczacie się tu zarówno muzycznie jak i wokalnie, kto wie, czy nie jest to kandydat na spory przebój? (śmiech) Klaudia Kozień: Trzeba przyznać, że sami nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ten utwór będzie tak chwytliwy i zrobi furorę zarówno wśród metalowej publiki jak i wśród ludzi, którzy z metalem na co dzień mają mało wspólnego. Historia tego utworu jest właśnie przykładem na to co wcześniej mówiłam o tym, że pewne elementy naszej twórczości są inspirowane bliżej nieokreślonym impulsem. Wszystko zaczęło się bodajże od IV edycji Krushfest'u (jest to festiwal który organizujemy cyklicznie w Jaśle, zapraszam na www.krushfest.pl). Na tej edycji grał zaprzyjaźniony z nami folk metalowy zespół Crimfall, z którym pojechaliśmy potem na trasę. Zainspirowało nas to do stworzenia utworu z akordeonem w stylu folk. Miał być przaśny, skoczny i trochę na jaja. Potem, gdy muzyczna część utworu była skończona przyszedł czas na napisanie tekstu. Nie pamiętam jak to dokładnie było, ale na którejś z prób pojawił się temat piłki nożnej, ponieważ nasz perkusista Adam jest zapalonym graczem C klasy. Dodam, że jest on bardzo wyrywnym graczem i zdarzało mu się przedstawiać sędziemu swoje racje bynajmniej za pomocą słów. Od

Foto: Krusher

Adam Pucykowicz: Już ci tłumaczyłem dlaczego nie mamy. Dlatego, że do dziś chłopaki nie mają na piecu włącznika "ballada". Odkąd przekonałem Klaudię by zaczęła growlować i drzeć paję możemy z czystym sumieniem zagrać ciężej i mocniej, wychodząc poza ramy klasycznego heavy metalu. Popracowaliście też nad partiami wokalnymi, bo poza czystym śpiewem mamy na "MetaLOA" sporo brutalnego wyziewu, z growlingiem włącznie? Klaudia Kozień: Tak. Kiedyś rolę głównego growlingowego spełniał Adam. Na "Promo 2011" "śpiewa" on ze mną utwór "Solvent". Na koncertach chłopaki produkują się podbijając niektóre moje partie wokalne. Odkąd do składu doszedł Michał zwolnił Adama z funkcji głównego growlingowego i teraz to głównie on się produkuje. Na płycie "MetaLOA" jest utwór "Raven" gdzie Michał "śpiewa" razem ze mną. Jednak prawdziwy "przełom" nastąpił parę lat temu, kiedy po pijaku zaczęłam growlować, potem Adam totalnie wkurzył mnie na próbie i zaczęłam drzeć mordę w "Solvencie". Okazało się, że potrafię growlować i ponoć wychodzi mi to całkiem nieźle. Dlatego "Solvent", nagrany po raz drugi do płyty "MetaLOA", jest już zaśpiewany i zagrowlowany przeze mnie od początku do końca. Ja tak naprawdę nigdy nie lubiłam tej formy wokalu i miałam totalne opory żeby ją praktykować, ale wplecenie tego w nasze utwory i w mój czysty wokal bardzo mi się podoba i na pewno powstanie więcej utworów jak "Solvent". Adam Pucykowicz: Ja cię wkurzyłem? Ja cię nigdy nie wkurzam. Wolę raczej określenie "przekonałem".

słowa do słowa i w końcu pada hasło "ciżba" i "lutuj". Tak nam się to spodobało i taką mieliśmy wtedy polewkę, że postanowiłam napisać o tym tekst. Wykorzystałam do tego gwarę sądecką, czyli tą wywodzącą się z moich terenów i tak właśnie powstał utwór "Lutuj Janek". Adam Pucykowicz: B klasy (a nie C)!!! ile razy mam ci powtarzać (śmiech). Jesteście też kibicami w tym sensie, że śledzicie również rozgrywki drużyn niższych lig z waszego regionu? Klaudia Kozień: Mnie, szczerze powiem, nie interesuje to, ale byłam na paru meczach, gdy Adam grywał i muszę przyznać, że jest to bardzo ciekawe przeżycie i można spotkać wielu… hymmm… specyficznych ludzi, co świetnie widać na zdjęciu w książeczce okładkowej do "Lutuj Janka" (śmiech). Adam Pucykowicz: Kibice to nasza duma (śmiech). Śledzę wszystko bo uwielbiam sport, Bolus też tylko, że on woli mniej męskie sporty typu przebijanie piłeczki przez siateczkę i robienie groźnych min, ale łączy nas np. hokej czy ręczna i tu się zgadzamy. On szydzi z żelu na włosach i umiejętności aktorskich piłkarzy nożnych a ja z klepania się po pupciach przez siatkarzy. Rafał uprawia sporty walki - jakie? nie mam pojęcia,. Walą się po gębach chyba i tyle. Michał ponoć ma zamiar zacząć biegać. Klaudia jest kobietą (śmiech) ale wie co to jest spalony tylko nigdy nie umie tego wytłumaczyć (śmiech). Jednak płytę wieńczy "Watra" - utwór, który śmiało

KRUSHER

49


można określić mianem progresywnego - to zapowiedź kierunku, w którym zamierzacie podążać na kolejnych wydawnictwach? Klaudia Kozień: Nie sądzę. "Watra" jest dla nas po prostu akustyczną wersją utworu "Ogień", która powstała z chęci wykorzystania akordeonu. "Ogień" jest utworem, który cieszy się sporą popularnością wśród odbiorców mniej metalowych. Chcieliśmy aby znalazł się na płycie, ale nie chcieliśmy, aby był dokładni taki sam jak na "Promo 2011". Były dyskusje dotyczące tego czy nagrać tylko "Watrę", a "Ogień" sobie odpuścić. W efekcie nagraliśmy obie wersje, lecz w elektrycznej wprowadziliśmy skrzypce. Smyczkową była Ewa Borcz, która przy okazji nagrywania "Ognia" wymyśliła świetny motyw do "Ravena" i tak zostało. Zastanawiam się tylko, czy w takiej sytuacji potrzebny był tu cover "Poker Face" Lady Gagi, bo jednak odstaje on in minus od waszego autorskiego materiału, a przyzwyczailiście już przecież słucha-

(śmiech). Adam Pucykowicz: Tu masz rację, na koncercie jest ostrzej. Tak zmiksowałem ten numer, że ma taki troszkę bardziej lajtowy charakter. "MetaLOA" to też album szczególny bo postanow iliście opatrzyć każdy z utworów ilustracjami - nie jest to może jakaś nowość, ale zwykle odpowiadają za to zawodowi rysownicy, tymczasem wy wykonal iście je własnoręcznie - skąd pomysł na takie dopełnienie płyty? Klaudia Kozień: Przód i tył okładki jest zrobiony przez zawodowego rysownika a raczej rysowniczkę. A środek (śmiech) był to pomysł Adama i okazał się bardzo trafiony. Podzieliliśmy utwory do zobrazowania między sobą a hasło przewodnie było "technika i interpretacja dowolna". Każdy zrobił swój rysunek od początku do końca sam, nikt nie wtrącał się do twórczości drugiego no i wyszło jak wyszło, osobiście uważam, że wyszło świetnie (śmiech).

Szukaliście potencjalnego wydawcy, czy też zrezygnowaliście po braku odpowiedniego odzewu na "Promo 2011", skupiając się na samodzielnym wyda niu "MetaLOA"? Klaudia Kozień: Potencjalny wydawca pewnie by się znalazł i to pewnie niejeden. Prowadziliśmy rozmowy z paroma wytwórniami, no ale niestety ich warunki nas nie satysfakcjonowały. Samodzielne wydanie płyty wiąże się z ogromnymi kosztami, które musieliśmy ponieść, ale dało nam to coś co warte jest wszystkich pieniędzy świata czyli niezależność. Nikt nam nie mówi jak mamy grać, jak płyta ma być zmiksowana i gdzie możemy ją sprzedawać, a gdzie nie. Adam Pucykowicz: Ten numer za długi, ten za krótki, ten nie ma chwytliwego refrenu, a po co taka ciężka gitara, a najlepiej to nam zapłaćcie kupę kasy to was wydamy. U nas tak naprawdę nie ma rynku muzycznego. Nawet wydawcy, powiedzmy muzyku metalowej, by przetrwać na rynku wydają pop. Jest to znany temat i wałkowany od lat. Nic nowego nie wymyślimy. Może do trzech razy sztuka i przy kolejnym albumie nie będzie już z tym problemu? Adam Pucykowicz: Nie wiemy tego. Problem leży w tym że takiej muzyki u nas się nie słucha. Jesteśmy ograniczeni muzycznie poprzez narzucanie nam różnego gówna w stacjach radiowych, telewizji i innych mediach. To wszystko ogłupia, i tak już zacofany i słabo rozwinięty muzycznie, naród. No chyba, że zaczniemy nagrywać polo rock - prosto, czytelnie, bez mocnych wioseł i przyjemnie dla ucha. Jednak póki co promujecie "MetaLOA" - koncertów pewnie nie zabraknie? Adam Pucykowicz: Tak, planujemy cały rok ostro pograć. Jest już sporo terminów, część już widnieje na stronie zespołu w dziale "koncerty"… Bo gdzie najszybciej sprzedasz płytę, jak nie na koncertach? (śmiech)

Foto: Krusher

czy do energetycznych przeróbek, że wspomnę chociażby "Hot Stuff" Donny Summer? Klaudia Kozień: Szczerze mówiąc jesteś pierwszą osobą, która głośno ten cover skrytykowała. Wydaje mi się, że utwór ten został raczej dobrze przyjęty, aczkolwiek no… nie pytałam o opinie wszystkich, którzy tego słuchali. Ja ten cover bardzo lubię i uważam, że jest bardzo ciekawie zaaranżowany. "Hot Stuff" również miał znaleźć się na płycie, zaczęliśmy go nagrywać ale porzuciliśmy go po nagraniu wokali… po prostu nam nie leżał. Adam Pucykowicz: Aleś się przyczepił heheh aranżacja jest OK. Na serio - nie podoba ci się i bardzo dobrze. Gdyby się każdemu podobało w 100% co robimy to dziś leżał bym na plaży i popijał drinka z dwiema cycatymi laskami (blond i brunetka - bo jak widzisz po naszej muzyce - lubię różnorodność). Na kolejnym wydawnictwie też nagramy jakiś cover. Nawet już wiem jaki. Zobaczymy wtedy co powiesz. Poza tym wiesz fajnie, że napisałeś co ci w tym numerze nie leży, a nie pojechałeś typowo polskim standardem "chu..we". Bo jestem marudą, ale zasadniczym (śmiech). Na koncercie zagraliście pewnie "Poker Face" w ostrze jszej wersji, może trzeba się było tego też trzymać w czasie nagrań? Klaudia Kozień: Owszem można odnosić takie wrażenie ale pewnie dlatego, że w wersji koncertowej nie ma klawiszy, które są na płycie. Klawisze do tego numeru były jednymi z ostatnich jakie Adam skomponował. Są one ukłonem w stronę Lady Gagi i miały na celu dodać temu utworowi Gagowaty charakter

50

KRUSHER

Adam Pucykowicz: W szkole nienawidziłem plastyki i plastyczki. Ruda, wredna baba, dzięki której pojawił się u mnie taki a nie inny pomysł na książeczkę (przynajmniej na to się przydała ta stara rura). Wyszło super i kto wie, czy od teraz nie będziemy zawsze tak robić. Jednego użerania się z grafikiem mniej. Łatwiej było więc nagrać poszczególne utwory czy je zilustrować? (śmiech) Klaudia Kozień: Zdecydowanie zilustrować. Malowanie to była czysta przyjemność i śmiech. Nagrywanie to była ciężka praca, ale jesteśmy zadowoleni. Byliśmy przy każdym etapie jej tworzenia i postanowiliśmy, że będziemy robić tę płytę, dopóki wszyscy nie będą zadowoleni zarówno z całości jak i z brzmienia swojego instrumentu. Adam Pucykowicz: zdecydowanie namalować. Lady Gagę zrobiłem z resztek po grillu w dwie minuty. Miksowałem materiał dwieście godzin (śmiech). Trudno było też pewnie wszystko sfinalizować pod względem finansowym, bo przecież jesteście zespołem w pełni niezależnym? Adam Pucykowicz: Gramy koncerty - zarabiamy i odkładamy na kupkę, pracujemy - wydajemy swoje pieniądze, sponsorzy - też się jacyś znajdą. To wszystko jest ogólnie trudne samo w sobie. Jednak u nas tak to właśnie wygląda. Powiedzmy sobie szczerze: kto w tym kraju zainwestuje w muzykę metalową? Nikt, więc nie ma co się łudzić i trzeba zapieprzać. My i tak mamy całkiem nieźle, bo udaje nam się utrzymać zespół nie dokładając do tego ani złotówki od wielu lat. Może z czasem zaczniemy zarabiać. Pracuj a będzie ci dane (śmiech).

Może i trudno określić was mianem jakichś szczególnych szczęściarzy, ale nie można też powiedzieć, że jesteście pechowcami, bo w końcu macie na koncie sporo sukcesów: spory staż i stabilny skład, kilka udanych wydawnictw, sukces waszego cyklicznego festiwalu Krushfest - wygląda na to, że połączenie ciężkiej pracy z prawdziwą pasją to w waszym przy padku recepta na sukces? Adam Pucykowicz: Po wielu latach spotkałem się z pewnym znajomym i zaczęliśmy rozmawiać o całym tym przemyśle muzycznym i polityce. Trochę, bo to typowo polskie, narzekaliśmy i wtedy on mi powiedział takie coś: "wiesz dlaczego to robisz?? ponieważ świat potrzebuje wariatów". Miał rację. Jeśli braknie takich szaleńców jak my, to świat stanie się jednym wielkim pustkowiem, bez marzeń i wyobraźni. Wiesz być może fajnie jest być sławnym, mieć dużo pieniędzy. Każdy gdzieś tam w głębi o tym marzył lub marzy. Jednak stąpamy twardo po ziemi i cieszymy się z tego co jest. Naprawdę nie powinniśmy narzekać. Inny mają gorzej. Patrzmy optymistycznie i do przodu! Wojciech Chamryk


odpowiedzialny wobec nich, żeby mogli być z nas dumni.

Żyć teraźniejszością i patrzeć w przyszłość Każdy ma życiu lepsze i gorsze momenty - mówi wokalista Stormwitch Andy "Aldrian" Mück. Szkoda tylko, że akurat ten gorszy wypadł w chwili, kiedy miał odpowiedzieć na wywiad dla Heavy Metal Pages. Tym bardziej, że nagrana po długiej przerwie płyta "Season Of The Witch" jest niezła, ale nic ponadto, o poziomie klasycznych dokonań Niemców z lat 80-tych też nie ma mowy: HMP: Stormwitch wraca po dziesięcioletniej przerwie - to nie pierwsza taka sytuacja w waszej karierze, ale tym razem sytuacja była chyba nieco inna niż w połowie lat 90-tych, kiedy zespół się rozpadł? Andy "Aldrian" Mück: W ciągu ostatnich trzydziestu lat było sporo wzlotów i upadków. Ja widzę to jednak, jako coś naturalnego. Każdy ma życiu lepsze i gorsze momenty. Dziwi mnie to o tyle, że przecież w początkach obec nego wielu mieliście stabilny skład, w ciągu dwóch lat wydaliście dwie płyty, podpisaliście też kontrakt z Nuclear Blast - co poszło nie tak? Też tego nie wiem. Musisz zapytać innych.

Zważywszy na obecną świetną atmosferę w zespole pewnie praca nad nowym materiałem to była dla was duża frajda? Czuję się lepiej niż kiedykolwiek. Dysponowaliście już całością materiału który zainteresował Massacre Records, czy też zaufali wam tylko na podstawie krótkiego demo, etc.? Z Massacre Records łączy nas sprawiedliwa umowa. Podobają im się nasze utwory. Łatwiej się chyba pracuje, mając świadomość, że

Zastanawia mnie jednak po co przygotowaliście dwie wersje CD "Season Of The Witch", zwykłą i digipack z dwoma utworami bonusowymi, skoro album w wersji podstawowej jest dość krótki, w granicach 35 minut. Nie lepiej było wydać na CD dziesięć utworów, a jeden bonusowy zamieścić na winylu, tym bardziej, że różnica w cenie pomiędzy zwykłym CD a digi nie jest zbyt duża? To był pomysł Massacre Records. Wygląda też na to, że wasza kariera nabiera niespotykanego dotąd rozmachu, bo zaczynacie się też pojawiać w krajach, w których Stormwitch nigdy dotąd nie grał - macie już chociażby zaplanowaną na przyszły rok Grecję? To najlepszy czas w moim życiu - naprawdę. Pójdą za tym też reedycje waszych klasycznych płyty, tym bardziej, że podczas koncertów gracie pewnie sporo starszych utworów? Właściwie to nie wiem. Na koncertach gramy stare i nowe utwory. Czyli czasem warto się zatrzymać, nabrać dystansu,

Foto: Massacre

Ale mimo wszystko nie zrezygnowałeś z muzyki, czekałeś tylko na odpowiedni moment by wskrzesić Stormwitch? Miałem wielkie szczęście, ze spotkałem Juergena i Stoney'a. Mamy taki sam gust muzyczny i fajnie się z nimi gra. Takim decydującym momentem było chyba stopniowe powstawanie nowego składu grupy, bo z tego fir mującego "Witchcraft" ostałeś się tylko ty? Kiedy znajdziesz dobre towarzystwo, logicznym jest, że palisz się do tworzenia nowych kawałków, grania na żywo i robienia nowego albumu. Jak doszło do twojej ponownej współpracy z basistą pierwszego składu Stormwitch Jürgenem Wannenwetschem? Nie próbowaliście w związku z tym odtworzyć dawnego składu grupy, np. z gitarzystą Steve Merchantem, tym bardziej, że do niedawna grał też z wami perkusista Pete Lancer? Spotkałem Juergena przypadkowo i było to bardzo emocjonalne. Starzy członkowie Stormwitch opuścili zespół na dobre i to ich musisz zapytać dlaczego tak się stało. Czyli pełna chwały przeszłość to już zamknięty rozdział, teraz koncentrujecie się tylko na chwili obecnej? Echa przeszłości są obecne, ale wspaniale jest żyć teraźniejszością i patrzeć w przyszłość. Było o was dość cicho przez kilka lat - mam rozumieć, że w tym czasie kompletowaliście skład i zaczynaliś cie pracować nad nowymi utworami? Masz rację. Zawsze kochałem ten zespół i jego muzykę. Zawsze będę podtrzymywał Witch przy życiu. Jest dla ciebie jakimś obciążeniem fakt, że fani liczą, wręcz oczekują, że nowa płyta Stormwitch musi być nie gorsza, a nawet lepsza, od kultowych "Walpurgis Night" czy "Tales Of Terror"? Nigdy o tym nie myślałem. Czyli tworzenie w twoim przypadku to taki natural ny proces, bez oglądania się na to co było? Tak. Komponowanie to mój naturalny proces. Dużym ułatwieniem jest tu chyba to, że zespół ma w tej chwili jeden z najsilniejszych składów w swej historii? Tak, to jest najsilniejszy skład! Ze stałego klawiszowca zrezygnowałeś chyba w pełni świadomie - to miał być powrót do mocnego, klasy cznego grania Stormwitch? Tak. Żadnych klawiszy. "Witchcraft" było wyjątkiem. Przerabiałeś już w przeszłości sytuację, że nawet wyśmienici muzycy byli wypaleni, nie dawali z siebie wszystkiego, bądź nawet nie wnosili niczego do zespołu - to pewnie też miało wpływ na wzloty i upadki Stormwitch? Czasami się tak zdarzało, ale nie będę podawał żadnych nazwisk.

wspiera was profesjonalna, mogąca zapewnić odpowiednią promocję wytwórnia, bo w przeszłości bywało z tym różnie? Tak, masz całkowitą rację. Po podpisaniu kontraktu w ubiegłym roku praca nad "Season Of The Witch" ruszyła pewnie jeszcze sprawniej, nabraliście przysłowiowego wiatru w żagle? Jesteśmy skromni i wdzięczni. Nie myślimy w sposób komercyjny.

zebrac siły, by po takiej przerwie uderzyć ze zdwo joną siłą i w pełni formy? W naszym przypadku to prawda. Dzięki za to, ze nie pozwalacie Witch zginąć. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Czy po tylu latach kariery odczuwasz wciąż takie same emocje przed premierą kolejnej płyty co przed laty, kiedy ukazywały się pierwsze LP's Stormwitch? To właśnie jest najlepsze w tworzeniu muzyki, podekscytowanie przed koncertami i wydaniem albumu. Dobre recenzje i przyjęcie "Season Of The Witch" są chyba dla was ostatecznym potwierdzeniem, że to nie były zmarnowane lata? Jestem bardzo wdzięczny za zainteresowanie na całym świecie. W dodatku płyta chyba nieźle się sprzedaje, np. na Amazon, co w czasach spadku popularności tradycyjnych wydawnictw tym bardziej was cieszy? Stormwitch miał zawsze silną bazę fanów, przez wszystkie wzloty i upadki. Zawsze czułem się trochę

STORMWITCH

51


Opowieści z krypty Epitaph to kolejny z mało znanych, ale kultowych włoskich zespołów, tworzących w połowie lat 80-tych minionego wieku scenę domoową tego kraju, obok Black Hole czy Sacrilege. Zresztą muzycy Epitaph grali w obu tych zespołach, ale tam też nie zdołali się przebić. Epitaph powrócił do pełnej aktywności dwa lata temu, a na początek liderzy grupy, basista Nicola Murari i perkusista Mauro Tollini zdecydowali się skompletowawszy pełny skład, przypomnieć numery z kaset demo z lat 1988 - 1994, dopełnione jednym nowym utworem. Tak powstał album "Crawling Out Of The Crypt", jazda obowiązkowa dla wszystkich fanów mrocznego doom metalu w najlepszym wydaniu: HMP: Rozpadliście się 20 lat temu, akurat kiedy mroczny doom metal zaczął cieszyć się większą popularnością. Nigdy w związku z tym nie korciło was, by wcześniej wznowić działalność? Nicola Murari: Rozpad Epitaph był dla pozostałych członków dużym ciosem, który pozostawił okropną dziurę i pustkę, a przecież tyle życia poświęciliśmy tej grupie. Tak jak wspomniałeś, rozwa-

Nie było szansy powrotu w oryginalnym składzie z czasów drugiego czy trzeciego demo? Na początku, próbowaliśmy czegoś takiego, ale bez większego entuzjazmu: wiedzieliśmy że to sie nie stanie, z racji różnych zainteresowań oraz niestety komplikacji zdrowotnych. W tamtym czasie, graliśmy z naszym bardzo dobrego przyjacielem Giampim Tomezzolim, który był z zespołem na wszyst-

łowy lat 80-tych minionego wieku nie tylko Epitaph, ale też Sacrilege i Black Hole, w których też występowaliście? W czasach przed internetem każdy album był czymś szczególnym. Każde muzyczne odkrycie było czymś, czym entuzjastycznie dzieliłeś się z przyjaciółmi. Obecnie, masz wszystko co chcesz, a większość ogranicza się do oglądania kolejnych filmików na youtubie. W naszym mieście, małej wiosce przepełnionej grupami przyjaciół kształtowało się to powoli, dając podwaliny pod narodziny wielu szanowanych i undergroundowych kapel, które łączyła szczególnie silna więź. Skoro już o tym rozmawiamy: jak sądzisz, dlaczego Black Hole nie odniósł wtedy sukcesu, mimo tego, że był wówczas jednym z najlepszych, a na pewno jednym z najbardziej oryginalnych, włoskich zespołów? Wydaje mi się, że już odpowiedziałem dlaczego tak się stało. Wtedy oryginalność nie była czymś co było szczególnie przez Włochów pożądane. Szukaliśmy zespołów z którymi mogliśmy grać nawet za granicą, czerpiąc obopólne korzyści brzmieniowe i doskonalenia technicznego. Może dlatego utarło się mówić, że my Włosi też potrafimy grać rocka. Nie ma czasu na tego rodzaju dysputy, po prostu istniał też subtelny urok Black Hole. Ten rodzaj zaściankowej mentalności nadal dręczy scenę, jednakże na szczęście w znacznie mniejszym stopniu. Czy album "Living Mask" sprzed 15 lat z nagrani ami dwuosobowego składu Roberta Measlesa z lat 1988/89 to jeszcze płyta Black Hole i czy powinna ukazać się pod tą nazwą? Cóż, Measles zawsze był najważniejszym człowiekiem w Black Hole - przyczyniał się do większej wydajności zespołu, choć i tak mieliśmy finalne zdanie we wszystkich kwestiach. "Living Mask" może brzmieć nieco dziwnie w stosunku do bardziej znanego "Land Of Misery", choć nie da się zaprzeczyć, że wciąż zawierał najistotniejsze elementy Black Hole. Ponadto, kilka numerów skończyło na tamtym albumie, mimo że były napisane i nagrane lata temu. Więc, nie jest takim skandalem określenie "Living Mask" płytą Black Hole, nawet jeśli rezultat dla wielu fanów był rozczarowaniem, w stosunku do starszego, cięższego brzmienia. Dlatego podsumowaliście działalność grupy boxem "Behind The Gravestone", a później na plan pierwszy ponownie wysunął się Epitaph? Właściwie, nie byłem zaangażowany w re-edycję "Behind The Gravestone", która dla nas była intrygującym produktem. Czytając komentarze, dostrzeżesz dlaczego klasyczny skład Black Hole się rozszedł: nie chcieliśmy ciągle grać tych kruchych riffów! Trzeba było wyrąbać sobie własną ścieżkę, najpierw z Sacrilege, a następnie z Epitaph.

Foto: Epitaph

żaliśmy wszelkie opcje mogące powstrzymać nas przed tym, ale tak naprawdę byłoby to zażynanie martwego już konia. Co takiego wydarzyło się dwa lata temu, że akurat wtedy postanowiliście wskrzesić Epitaph? Było kilka prób reaktywacji Epitaph przed 2012r., ale nie czuliśmy się pewnie odnośnie tego, czy naprawdę chcemy zaczynać wszystko od nowa. Aż w końcu, gdy wykształcił się obecny skład, zahartowani w bojach i pełni furii zaczęliśmy na nowo, od tego czasu nie zwalniając ani na chwilę! Mieliście w czasie tej przerwy kontakt z muzyką, czy też decydując się na ten krok musieliście przypominać sobie wszystko od podstaw? W ostatnich latach były przestoje, niektóre krótsze, inne dłuższe, jednakże nigdy nie przestaliśmy ze sobą grać. Cały czas byliśmy zajęci, głównie projektami innych ludzi, zupełnie odmiennych od tego czym był Epitaph. Trzymaliśmy się z dala od metalowych projektów, które byłyby tylko częściową satysfakcją i mało inspirujące dla nas. Epitaph był czymś rzeczywistym.

52

EPITAPH

kich trzech demach (na pierwszym jako wokalista, a następnie przeskakując na basówkę). Po jakimś czasie, wszystko zaczęło mu smakować jak stare, przeleżałe wino. Mimo to, wciąż jest bardzo pomocny i wspiera nas na różne sposoby, wciąż jesteśmy rodziną! Ale chyba nie mieliście większych problemów ze znalezieniem wokalisty, bo przecież z Emiliano znaliście się od dawna, jeszcze z czasów, zanim zaczął śpiewać w All Souls' Day? Jasne. Do dnia dzisiejszego Emiliano twierdzi, że jest pierwszym fanem Epitaph (jak również drugim, trzecim…). Nie dziwię się, że jest tym tak podekscytowany, nawet jeśli dokłada do naszego projektu swój własny styl, a nie tylko starając się dorównać poprzednikom. Jego czas w All Souls' Day się jednak skończył, czuł się tam niespełniony i postanowił się otrząsnąć, pójść dalej. Teraz, swoją pasję wkłada w Epitaph. Wygląda zresztą na to, że w Weronie mieliście wtedy bardzo zintegrowane, prężnie działające środowisko, stąd pojawienie się na włoskiej scenie po-

Wspomnienia wróciły, kiedy spotkaliście się ponownie po tylu latach przerwy w sali prób? Właściwie, wspomnienia pojawią się gdy tylko wejdziemy ponownie na scenę, ale będzie ich mniej niż rok temu! Spotkać się z publicznością! Na trasie, spotykamy też wielu zaprzyjaźnionych muzyków, z którymi dzieliliśmy scenę. Po prostu tak jak my, nie poddają się, a przynajmniej jeszcze! A jak trafił do was gitarzysta Lorenzo Loatelli? Jest chyba od was młodszy, ale to pewnie w niczym nie przeszkadza i dobrze się dogadujecie zarówno na płaszczyźnie prywatnej jak i muzycznej? Lorenzo był szczęśliwym znajdą! Nie znaliśmy się, ale dobrze się dogadywaliśmy. Prawda, jest niemal dwadzieścia lat młodszy od najstarszego członka zespołu, ale udowodnił, że może być równie dojrzały i pasować do nas (czasami nawet bardziej). Wykonuje znakomitą robotę także w kwestii zaangażowania czy podtrzymywania naszych nastrojów, zwłaszcza gdy coś idzie nie po naszej myśli. Stał się częścią Epitaph. Oczywiście, lubimy też jego ostry jak brzytwa, szybki styl. Pewnie muzykowało się wam tak dobrze, że pomysł wydania płyty pojawił się jako naturalna konsekwencja tego stanu rzeczy? Nie poszliście jed nak na łatwiznę przypomnienia archiwalnych nagrań, ale postanowiliście zarejestrować je na nowo?


Tak. Wszystko toczy się wokół tego że, jeśli chcesz żeby coś żyło i trwało w sile, album musi być dowodem na to, że czujemy się dobrze wykonując go. Nawet, jeśli po tych wszystkich latach chcemy dorzucić kilka nowych elementów i pisków. Nowi członkowie muszą zostawić swój ślad na albumie, musieliśmy to nagrać ponownie i cieszymy się, że to zrobiliśmy. Dokonaliście w tym celu wyboru ośmiu utworów są to według was te, które najlepiej zniosły próbę czasu, najciekawsze, najpopularniejsze? Na pewno jednym z ich jest "Beyond The Mirror", będący w sumie waszym sztandarowym i najbardziej znanym utworem, stąd jego obecność na początku "Crawling Out Of The Crypt"? Wykorzystaliście też mroczny "Necronomicon" czy wręcz archetypowy dla gatunku "Sacred And Profane" - słuchając tych nagrań zastanawiam się, czy już w połowie lat 90-tych myśleliście o płycie w takim właśnie kształcie, czy też pomysł na nią narodził się dopiero po reaktywacji grupy? Ciężko mi powiedzieć. Chwilę przed rozpadem, Epitaph zaczynał obrastać obsesyjną samotnością, naiwnie popełniając błąd przedkładania kompleksowości nad jakością. Jeśli chcieliśmy nagrać album, musieliśmy poświęcić tendencję surowego grania na rzecz czegoś prostszego, nawet kosztem ambicji. Ale dziś lubimy te mroczne numery nawet bardziej! "Beyond The Mirror" był ostatnim napisanym w latach 90-tych, podczas gdy "Necronomicon" był jednym z najwcześniejszych. Sądzimy, że te utwory pojawiające się na "Crawling Out…" są niezłą i intensywną mieszanką. "Daughters Of Lot" jest nowym utworem czy przeciwnie, tak starym, że mało kto o nim słyszał? "Daughters Of Lot" to jedyny nowy utwór jaki znalazł się na płycie. Mieliśmy wiele nowego materiału, ale "Daughters Of Lot" był jedynym z którego byliśmy zadowoleni, gdy zaczynaliśmy nagrywać tę płytę. Nie chcieliśmy wypełniać i psuć jakości "Crawling Out The Crypt" kawałkami napisanymi na kolanie. Jest to niejako zapowiedź rozpoczęcia przez was prac nad nowym materiałem, który, być może, trafi na kolejny, już w pełni premierowy album? Nie skończyliśmy jeszcze z materiałami z demówek. Ale tak, kolejny album będzie zawierał tylko nowy materiał, a stary możemy ograniczyć do trzech, po jednym z każdego demo. Ponadto, te utwory będą mniej unowocześnione niż te, które znalazły się na "Crawling…". W międzyczasie, wszystkie nowe utwory dojrzewają. Nie możemy ich wypuścić wiedząc, że nie ograliśmy ich porządnie, że nie doprowadzają nas do szału, nie sprawiają, że gdy zabrzmią ostatnie akordy nie wzniesiemy toastu! Czyli wydanie "Crawling Out Of The Crypt" tak was rozochociło i zarazem zdopingowało do działania, że na pewno będzie ciąg dalszy? Możecie być tego pewni. Jak długo będą osoby chcące poświęcić swój czas dla Epitaph będzie jeszcze więcej strasznych opowieści, które wyjdą z naszej krypty!

Colossus to piątka zwyczajnie wyglądających facetów. Jednak w ich sercach płonie prawdziwy metal i rządza zniszczenia. Kochają to, co robią i najchętniej zagraliby w otchłani piekielnych czeluści. Jeśli jesteście ciekawi, co planują i co się dzieje w obozie tej amerykańskiej zgrai maniaków tradycyjnego heavy metalu i piwa, zapraszam do lektury!

Jeśli nie możemy być Przygodowym Metalem, to wchodzę w ten NWOTHM HMP: Siema Colossus! Zacznijmy od nowości. Wydajecie składankę, w skład której wchodzą wasze dwie EPki "Drunk On Blood" and "...And The Sepulcher Of The Mirror Warlocks". Dlaczego zdecy dowaliście się na tego rodzaju krok? Ry Eshelman: Pierwotnie Killer Metal Records zaproponowało nam wydanie "Drunk on Blood", ale w związku z jakimiś problemami wytwórni nie mogliśmy tego zrealizować. Killer Metal Records wydało naszą pierwszą płytkę "...And the Rift of the Pandimensional Under-Gods". To wydawnictwo okazało się sukcesem, więc wypracowaliśmy nową umowę na wydanie tych dwóch EPek jako jednego wydawnictwa w Europie. Ta kompilacja zawiera kawałki, które są już znane przez waszych fanów. Dlaczego nie ma na niej nic nowego? Ry Eshelman: Obecnie pracujemy nad nowym wydawnictwem, które zawierać będzie tylko nowy materiał. Niedługo to wydamy. Technicznie rzecz biorąc EPki są osobnymi wydawnictwami, ale zdecydowaliśmy się je umieścić na jednym albumie i wydać je po raz pierwszy u was w Europie. Sean Buchanan: Nieraz słyszeliśmy od naszych fanów z Europy, że te wydania są bardzo trudno dostępne i drogie. Teraz są już łatwo dostępne. Macie kontrakt z Killer Metal Records. Czy jesteś cie z niego zadowoleni? Czemu ich wybraliście? Ry Eshelman: Rządzą. Jens robi świetną robotę. Sean Buchanan: Tak jest. Są najlepiej motywującą wytwórnią, z jaką przyszło nam kiedykolwiek współpracować. Przedtem też otrzymywaliśmy pomoc z wytwórni, ale to Killer Metal Records jako pierwszy zadbał o rozgłos, który teraz mamy. Są bardzo łatwi we współpracy, przyjacielscy i profesjonalni. Jaki jest odbiór nowego wydawnictwa? Ry Eshelman: Większość recenzji jest naprawdę świetna. Dają nam pozytywną energię do pisania nowego materiału. Doza Mendoza: Do tej pory recenzje z całego świata były strasznie dobre. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni. Okładka nowego wydawnictwa też jest bardzo fajna. Możecie coś więcej o niej opowiedzieć? Doza Mendoza: Chcieliśmy, aby okładka zawierała

wszystko to, co identyfikuje nasz zespół: ultra-przemoc, fantastyczna tematyka, barbarzyńskie oręże, rządza krwi i oczywiście najstraszniejszy i najbardziej szanowany Icosahedron. Robotę zleciliśmy naszym dwóm ulubionym artystom i przy okazji przyjaciołom. Po raz kolejny zachwycili nas efektem swojej pracy. Sean Buchanan: Artystą, który wpadł na pomysł okładki i jako pierwszy zrobił ołówkowy szkic, był Guthrie Iddings. Wpadł na pomysł narysowania wielkiego, legendarnego giganta zwanego Bugbear. To było bardzo metalowe, więc się zgodziłem. Wtedy nasz kumpel Chris Prince pokolorował pracę i zrobił tło. Jestem zadowolony z osiągniętego efektu. Gdzie możemy dostać wspominana kompilację i gdzie w ogóle można szukać muzyki Colossus? Bill Fischer: "Drunk On Blood/Sepulcher" najlepiej zamawiać bezpośrednio ze strony: http://www.killermetalrecords.de/en/ Doza Mendoza: Pracujemy nad nowym wideo, które wyjdzie na przełomie kwietnia i maja 2015 roku. Nie chcemy zbyt wiele ujawniać, ale oczekujemy po tym demonicznego opętania, morderstw i koncertu w piekielnych czeluściach. Jak planujecie promowanie nowego wydawnictwa? Bill Fischer: Killer Metal i Jens robią świetną robotę, rozgłaszając o nas wieści. Odpowiedź zwrotna robi wrażenie. Poszukujemy także odpowiedniego PR-owca dla zespołu. Obecnie szykujemy wideo na nadchodzący album. Mam nadzieję, że to wzbudzi zainteresowanie. Macie już jakieś zaplanowane koncerty? Bill Fischer: Gramy dość regularnie w Stanach. W naszym rozkładzie mamy garstkę koncertów na południowym wschodzie kraju, ale obecnie bardziej skupiamy się na pisaniu i nagrywaniu nowego materiału. Mamy nadzieję, że zainteresowanie najnowszym wydawnictwem przyczyni się do tego, że kiedyś zagramy w Europie i poskręcamy wam karki! Stephen Cline: Mamy kilka większych koncertów już niebawem. Właściwie to zaraz po naszej sesji w studio. Gramy na coraz większych scenach i dla coraz większej publiki. To trend, który zdecydowanie mi odpowiada! Jednak zdecydowanie chcielibyśmy zawitać do Europy. Zagranie koncertów w Polsce byłoby niesamowite! Może pewnego dnia doświadczymy łaski zagrania na

Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Ken Trousdell

COLOSSUS

53


Foto: Colossus

HMP: Jakie to uczucie debiutować tak na serio po tylu latach grania i doczekać się wreszcie pierwszej płyty? Stefano Giusti: To fajne uczucie, cel, o którego zrealizowaniu zawsze marzyliśmy i ukoronowanie naszych wysiłków… To naprawdę dobre uczucie! Dlatego właśnie zaakcentowaliście ten nowy rozdział w historii zespołu tytułem "The Beginning"? Tak, "The Beginning" jest tytułem, który symbolizuje fakt, że zrealizowaliśmy cel - nasz pierwszy album, ale jednocześnie jest to nowy początek dla zespołu.

scenie tak wielkiej, jak Polski Woodstock. To byłoby spełnienie marzeń! Mówicie, że piszecie nowy materiał. Może rozwiniecie trochę temat? Ry Eshelman: Tak. Praca nad nowym albumem wre. Bill Fischer: Myślę, że nowe piosenki będą zajebiste. Graliśmy już kilka z nich na koncertach. Świetnie się je nam gra i ich odbiór był również kapitalny. Stephen Cline: Nowe numery to zdecydowanie "hard rockin'" Colossus, z tym, że są nieco bardziej epickie, bardziej w stylu power metalowym. Album będzie zdecydowanie wyróżniał się na tle pozostałych trzech. Doza Mendoza: Nowy album kontynuuje tematykę, która się juz zajmowaliśmy, czyli klasyczny metal i fantastyka. Jesteśmy bardzo podekscytowani nową płytką. Jako inspirację braliśmy halucynogeny i oglądaliśmy filmy Hayao Miyazaki. Zatem kiedy możemy spodziewać się nowej płyty? Ry Eshelman: Powinna być pod koniec 2015. Jest wiele zespołów o nazwie Colossus. Czemu zde cydowaliście się akurat na taką nazwę? Ry Eshelman: Myślimy, że wszystkie zespoły o nazwie Colossus mogłyby stoczyć ze sobą walkę w klatce na śmierć i życie, która zdecydowałaby, który zespół był tym pierwszym prawdziwym Colossus. Do tej pory rzuciliśmy już kilka wyzwań, ale nikt nie podjął rękawicy. Doza Mendoza: Nazwa Colossus jest używana przez nas juz od 2005 roku. Mam wątpliwości, czy jest zespół z dłuższym stażem, który używa tej samej nazwy co my. Dlaczego odgapiają? Jakbyście opisali waszą muzykę ludziom, którzy nigdy wcześniej was nie słyszeli? Bill Fischer: Przygodowy Metal! Doza Mendoza: Zwracamy się ku złotym czasom, w których metal był zabawą. Kiedy mogłeś się uśmiechnąć, pomachać głową i rozlać browarka na siebie i swoich kumpli. Naszą muzykę i instrumenty traktujemy jak najbardziej poważnie, ale sami poważni nie jesteśmy. Kochamy robić radosne i zabawne albumy, uwielbiamy grać na żywo. Nie wyglądacie jak typowy old schoolowy heavy metalowy band, ale Wasza muza mocno do niego nawiązuje. Czy uważacie, że zewnętrzny wizerunek zespołu nie jest istotny? Ry Eshelman: Wizerunek jest ważną częścią sceny metalowej, ale każdy może przecież sobie kupić skórzaną kurtkę. To wcale nie tworzy cię bardziej "metalowym". Czujemy, że nasza muzyka przemawia sama za siebie, robimy to, co kochamy i mamy z tego masę radości i to wszystko w naszych normalnych, wygodnych ubraniach. Dodatkowo, dwóch z nas nie ma włosów. Doza Mendoza: Dla jednych zespołów wizerunek jest bardziej istotny, a dla innych mniej. To nie jest rzecz, na której się skupiamy. My dajemy czadu, pijemy hektolitry piwa i strasznie się pocimy. To jest to, na czym się skupiamy. Czy uważasz, że Colossus stanowi część tzw. New Wave of traditional Heavy Metal? Bill Fischer: Chciałbym myśleć, że nie pasujemy do żadnego nazwanego gatunku, ale tak na serio, jeśli nie możemy być Przygodowym Metalem, to wchodzę w

54

COLOSSUS

Dotąd chyba niespecjalnie dopisywało wam szczęś cie, skoro aż tyle lat musieliście czekać na tę płytę, mimo tego, że od połowy lat 90-tych tradycyjny metal wrócił do łask publiczności? Tego mi chyba najbardziej żal: zaczęliśmy grać tradycyjny heavy metal w pierwszej połowie lat 90-tych… grunge, neo punk, alternatywa, były czymś wielkim, a my brzmieliśmy bardzo klasycznie… w 1995/1996 roku mieliśmy bardzo dobry skład i wiele dobrych kawałków do nagrania, ale nie udało nam się nic profesjonalnie nagrać. Myślę, że mieliśmy wtedy szansę przebić się na scenie, ale z wielu powodów (bardzo długo i trudno by to wyjaśniać…) nie mieliśmy szans pokazać naszego potencjału jako zespół.

ten NWOTHM. Co w ogóle myślicie o tej nowej fali? Bill Fischer: Tradycyjny metal to mój ulubiony metal. To fajna nazwa w sumie. W USA wszyscy mówią raczej o NWOBHM, ale jest oczywiste, że na świecie było i jest mnóstwo zespołów tworzących zajebisty metal! Rock nie jest własnością Brytyjczyków. Jakbyście określili aktualną kondycję młodych amerykańskich kapel? Ry Eshelman: Zaczynamy obserwować wyłanianie się młodych, metalowych zespołów, które grają właśnie w tradycyjnym stylu. Zajmują powoli miejsce tej okropnej fali Nu-Metalowej, której zespoły zalewały scenę przez tak wiele lat. To spora rekompensata. Stephen Cline: Jest zdecydowanie wiele nowych kapel, które mieszają style w fajny sposób i czerpią garściami z europejskich zespołów takich jak Helloween, Sabaton i Grave Digger przy zachowaniu swojego amerykańskiego brzmienia. Jest zdecydowanie lepiej, niż dekadę temu! Doza Mendoza: Nie sądzę, żeby wiek odgrywał jakąkolwiek rolę, jeśli mówimy o kategoriach metalu. Metalowcy, którzy dorastali na tej muzie, będą kochać metal już na zawsze! Oni ciągle kupują płyty i wspierają zarówno te lokalne jak i te międzynarodowe zespoły. Teraz jest dobry czas dla metalu i jesteśmy szczęśliwi, widząc zespoły oraz fanów w różnym wieku. To właśnie powoduje, że ta muzyka żyje. Co jest najważniejsze w pisaniu tekstów dla Colossus? Bill Fischer: Nie ograniczamy się do pisania o specyficznych tematach ale mamy tendencję, by skłaniać się raczej ku tematyce fantasy i science fiction. Naszym punktem odniesienia są głównie książki, filmy oraz gry, które nas ekscytują. Nadchodzący materiał jest ekscytujący, ponieważ jest całkowicie nasz. Fikcje i historie na nim zawarte są w całości wymyślone przez nas! Doza Mendoza: Lubimy wszystko, co przekracza normy. Osobiście kocham wszystko, co jest związane z tematem post apokaliptycznym i byłbym szczęśliwy, gdybyśmy tylko o tym pisali nasze teksty... Ale lubię tez inne tematy, które przynoszą pozostali członkowie zespołu. Mamy także piosenkę "Ghost Fucker", którą w zasadzie ciężko odnieść do czegokolwiek. Dzięki za wywiad. Teraz możecie powiedzieć co tylko chcecie swoim polskim fanom… Ry Eshelman: Mamy nadzieję, że się wkrótce zobaczymy. W sprawie koncertów możecie się z nami śmiało kontaktować pod adresem: http://colossusmetal.com Bill Fischer: Zaiste. Nie mogę się doczekać, by pojechać ponownie do Polski. Gdyby ktokolwiek widział Vrotka z van4band, powiedzcie, że go pozdrawiam! Sean Buchanan: Dzięki! Musicie sprawdzić nasze najnowsze wydawnictwo na Killer Metal Records i wypatrujcie nowej płyty pod koniec roku! Stephen Cline: Widziałem parę koncertówek z Polski i mam wrażenie, że macie tam najlepszą publikę! Mam nadzieję, że uda nam się was niedługo odwiedzić! Doza Mendoza: Polska jest niesamowita! Kochacie metal! Colossus chętnie by z wami obalił piwko i poimprezował! Przemysław Murzyn

Zaczynaliście jeszcze w 1990r. pod nazwą Stigma dlaczego zdecydowaliście się ją zmienić już po dwóch latach grania? Oh, bardzo proste… nie mieliśmy wtedy dostępu do internetu, a słowo "stigma" znalazłem w słowniku języka angielskiego. Ten wczesny zespół rozpadł się w 1992 roku nagrywając jedynie niewydaną kasetę demo z prób, a kiedy ja i gitarzysta Cristian Angellini (współtwórca Twilight Zone) szukaliśmy nowych chłopaków do nowego zespołu, zdecydowaliśmy się ją zmienić, ponieważ odkryliśmy, że we Włoszech istniał inny zespół o tej samej nazwie. Ale nie wpadliście czasem z deszczu po rynnę, bo przecież zespołów o nazwie Twilight Zone było więcej nie tylko we Włoszech - przypomina mi to historię niemieckiego Avenger, który chcąc uniknąć mylenia z angielskim zespołem o takiej samej nazwie przechrz cił się na Rage, znowu dublując nazwę? Dzisiaj, jeżeli zespół szuka nazwy, musi jedynie poszukać w "metalowych archiwach" czy na stronach takich jak wasza, żeby sprawdzić, czy gdzieś na świecie ktoś inny nie wybrał tej samej nazwy. W latach 80-tych było wiele zespołów w różnych krajach, które tak samo się nazywały. Wymieniłeś Avenger i Rage, ja dodam Slayer i Tyrant. Nie znam innych grup Twilight Zone, więc wydawało się to dobrym pomysłem. Co było jej inspiracją: film czy raczej singlowy "Twilight Zone" z drugiego albumu Iron Maiden? Byłem i nadal jestem fanem komiksów, a jednym z moich ulubionych jest "Dylan Dog"… Jest on pewnego rodzaju horrorowym detektywem, a jego przygody opowiadają o koszmarach, horrorach i tego typu rzeczach. Była historia pod tytułem "La zona del crepusculo" ("Twilight Zone"), która podczas czytania bardzo mnie zafascynowała. Oczywiście historia została zainspirowana filmem, ale to tytuł komiksu był główną inspiracją. Może nagranie tego utworu Maiden przez wasz zespół nie byłoby takim złym pomysłem? Kocham Iron Maiden i naprawdę lubię ten utwór… Dobra sugestia, pogadam o tym z chłopakami z zespołu! Od początku wykonywaliście taki mroczny, ale melodyjny heavy metal? Tak, myślę, że to pewnego rodzaju znak rozpoznawczy, który chciałem zatrzymać przez te wszystkie lata i zmiany w składzie: tradycyjny heavy metal ze znakami epickiego i mrocznego brzmienia… Takie granie ma dość bogate tradycje we Włoszech inspirowaliście się dokonaniami rodzimych zespołów, zagranicznych kapel czy łączyliście te wszystkie wpływy? Zawsze bardzo fascynowały mnie horrorowe klimaty: kiedy byłem dzieckiem zacząłem oglądać filmy Dario Argento i klasyczne horrory. Kiedy słuchałem heavy metalu od razu nieświadomie zainteresowałem się zespołami takimi jak Black Sabbath, Candlemass, Death SS, Manilla Road, Omen… Zawsze próbowa-


jak w takiej sytuacji wygląda jego status w Twilight Zone, daje radę pogodzić te wszystkie obowiązki? Na ten moment Val śpiewa tylko z nami… Nagrał wokale na nowym albumie Anguish Force, ale oni są z północnych Włoch (na granicy z Austrią), a to bardzo daleko od miejsca, gdzie wszyscy mieszkamy. Bardzo trudno byłoby mu być członkiem tamtego zespołu. Pracował z Renegade przez krótki czas, chyba na jakimś koncercie, jednak po krótkiej przerwie wrócił ich stary wokalista.

Nowy początek Twilight Zone to zespół o dość długim stażu, jednak jak dotąd mający na koncie tylko kilka demówek i spilt. Jednak od kilku miesięcy dyskografia grupy powiększyła się o debiutancki album, o jakże wymownym tytule "The Beginning". To zdecydowanie dobra wiadomośc dla fanów mrocznego i epickiego heavy metalu, co potwierdza basista zespołu: łem połączyć tego typu mroczne brzmienia z klasycznym brzmieniem metalu w tradycji Iron Maiden, Judas Priest, Manowar, Saxon itd. Kiedy zaczęliście grać coraz więcej koncertów, w tym z legendami takimi jak Virgin Steele czy Omen, a wasze nagrania demo zaczęły wywoływać coraz szerszy odzew nie tylko w podziemiu, utwierdziło to was pewnie w przekonaniu, że jesteście na dobrej drodze? Tak, jasne! Ze względu na zbyt wiele zmian w składzie mieliśmy problem z rozpoczęciem stałej działalności koncertowej, ale mieliśmy wiele satysfakcji grając na żywo z wieloma ważnymi włoskimi zespołami heavymetalowymi, jak Vision Divine, Dark Quarter, czy Necrodeath. Braliśmy też udział w festiwalu Tradate Iron Fest w 2004 roku i dzieliliśmy scenę z Virgin Steele, Omen, Doomsword i wieloma innymi…

"The Beginning" to właściwie wydawnictwo częściowo retrospektywne, bo mamy tu nowe i starsze utwory Twilight Zone. Na jakiej zasadzie je dobier aliście? Tak, płyta podzielona jest na dwie "wyimaginowane" części: cztery kawałki zostały w całości napisane i skomponowane przez nowy skład, a cztery pozostałe są starsze… "Plague" pochodzi z naszego dema z 2006 roku, pierwsza wersja "The Gates Of Hell" jest z naszej

Włączył się też aktywnie w proces powstawania waszego nowego materiału? Tak, głównie w nowych piosenkach, ma duży wkład w melodie wokalne i teksty… Zdecydowanie, jesteśmy zadowoleni z niego, bardzo łatwo dołączył się do dobrze dopasowanego procesu tworzenia… Komponujemy głównie w naszej sali prób… Fabio zaczyna od riffów, ja próbuję dopasować się do niego z basem, Francesco jamuje z jakimiś rytmicznymi próbkami, a Val improwizuje z melodiami lub liniami wokalnymi używając, czegoś w stylu "łamanej angielszczyzny"… Nagrywamy nasze próby, a później znajdujemy coś co można ulepszyć… Wiele naszych utworów powstało w ten sposób. Zdajecie sobie sprawę z tego, że to dopiero drugi album będzie dla was prawdziwym wyzwaniem, bo fani będą od was oczekiwać zupełnie nowych, nie gor-

Foto: Twilight Zone

Upłynęło jednak jeszcze sporo czasu, nim udało się wam sfinalizować nagranie płyty - zmiany składu pewnie nie ułatwiały wam życia, był nawet okres, że istnieliście jako trio? Tak, na samym początku byliśmy triem, tak nagraliśmy pierwsze demo… później znowu byliśmy triem zanim Val Shieldon dołączył do zespołu, kilka lat temu. Trzy lata temu zespół był w bardzo trudnej sytuacji: znowu zostaliśmy bez perkusisty i nasza przyszłość nie wyglądała kolorowo. Na szczęście wiedzieliśmy, że Francesco (grał w tamtym czasie na basie, a ja na gitarze) był bardzo dobrym perkusistą, bo czasami jamowaliśmy zamieniając się instrumentami, a my szukaliśmy jakiś "rozwiązań wewnętrznych"… tak jak w Genesis, kiedy Peter Gabriel odszedł i poprosili Phila Collinsa, żeby śpiewał! To był bardzo długi okres, zacząłem znowu grać na basie po więcej niż dziesięciu latach przerwy i mieliśmy tylko jedną gitarę… Fabio zaczął nam pokazywać jakieś riffy, które przygotował i zaczęliśmy pracować nad "zarodkami" tego, co później przerodziło się w "Going To Hell" i "The Blacklist". Jedyny zarejestrowany ślad tego składu to cover utworu "King Troll" który nagraliśmy na album ku czci włoskiego zespołu Strana Officiana… chwilę zanim Val dołączył do zespołu! Dołączenie Vala Shieldona dwa lata temu było tym decydującym momentem? Stwierdziliście: teraz, albo nigdy? Tak, dokładnie, "teraz, albo nigdy"… chcieliśmy dać sobie jeszcze jedna szansę, a najlepszą rzeczą jaką mogliśmy zrobić było iść krok do przodu i poprawić nasze umiejętności techniczne z naszym bardzo utalentowanym i doświadczonym wokalistą jak Val. Mieliście już wtedy kontakt czy kontrakt z meksykańską EBM Records, czy też sfinalizowaliście tę umowę dopiero po nagraniu "The Beginning"? Nagraliśmy i wyprodukowaliśmy wszystko sami, a później zaczęliśmy rozsyłać materiały promocyjne i zdobyliśmy kontrakt z EBM Records. Dziwi mnie to o tyle, że np. żadna niemiecka wytwórnia specjalizująca się w takiej muzyce nie była zainteresowana wydaniem waszego albumu? A może po prostu nie szukaliście wydawcy na szerszą skalę, ograniczając się do rozesłania kilku czy kilkunastu demówek? Wysłaliśmy wiele cyfrowych i fizycznych materiałów promocyjnych, a niemieckie wytwórnie uważałem z naszą wielką szansę… Jednak bez problemu znaleźliśmy kogoś zainteresowanego naszą muzyką na drugim końcu świata!

kasety demo z 1994 roku (napisałem ją, kiedy miałem 19 lat!), "River Of Pain" nagraliśmy na kompilację, a "Bow To Me" graliśmy wiele razy na scenie, ale nie została wcześniej zarejestrowana. Nie korciło was w związku z tym, by nagrać jeszcze dwie-trzy starsze kompozycje, tym bardziej, że płyta nie jest zbyt długa, trwa niewiele ponad czterdzieści minut? Tak, myśleliśmy o tym… ale nagrywanie przysporzyło wielu problemów, a ostatecznie zdecydowaliśmy się na osiem utworów… może w przyszłości nagramy nowe wersje starych kawałków! Postawiliście więc nie na ilość, ale na jakość, pro ponując zwarty, jednolity stylistycznie, ale i urozmaicony materiał, do którego pozostałe starsze utwory niezbyt pasowały? Niektóre stare utwory mogłyby nie pasować tak dobrze do tych nowych. Jednak wolimy wybierać głównie kawałki, żeby nagrać je utrzymując bardzo wysoki i uniwersalny poziom, jeżeli chodzi o jakość.

szych, a może i lepszych utworów od tych znanych od lat? Pewnie… Pamiętam stary wywiad Iron Maiden, w którym Steve Harris powiedział, że najtrudniejszy do napisania był album "The Number Of The Beast"… Dokończyli wszystkie swoje stare kawałki i wszystko stało się nowe! Tak, próbujemy kilku nowych numerów i myślę, że prawdziwy proces tworzenia rozpoczniemy następnego lata. Z drugiej strony świadomość takich oczekiwań jest chyba bardzo motywująca i daje wam dodatkowego kopa do jeszcze bardziej wytężonej pracy? Tak, otrzymujemy całkiem dobre recenzje, co jest świetną motywacją, żeby iść dalej i ciężko pracować nad nowymi utworami! Nie poddajemy się, czekaliśmy dwadzieścia lat, żeby nagrać prawdziwy album i teraz nie chcemy przestawać! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Val Shieldon jest chyba dość zajętym człowiekiem. Co prawda nie śpiewa już w Renegade, ale to pewnie Anguish Force pozostaje jego głównym zespołem -

TWILIGHT ZONE

55


Napis na nieboskłonie Ten lubelski kwartet zadebiutował niedawno udaną EP "The Scarecrow", łączącą tradycyjny heavy metal z siarczystym thrashem. Młodzi muzycy nie zamierzają jednak poprzestać na tym jednorazowym wyskoku, bowiem w chwili gdy czytacie te słowa finalizują wydanie swego pierwszego albumu. Z gitarzystą Peterem i śpiewającym basistą Jamnikiem rozmawiamy o tym wszystkim, czego nie ma w chińskim kalendarzu na ten rok: HMP: Początkowo chyba nic nie wskazywało na to, że Highlow stanie się regularnie działającym zespołem, bo przecież wszystko zaczęło się od tzw. pospolitego ruszenia przed pewnym koncertem? Peter: W sumie to od samego początku założyłem sobie, że będzie to zespół z prawdziwego zdarzenia, a to pospolite ruszenie było pierwszym krokiem, żeby tak się stało. I jednocześnie najlepszym! Co sprawiło, że postanowiliście pociągnąć to dalej? Entuzjastyczne przyjęcie, tłum fanek pod sceną, perspektywy światowej kariery? (śmiech) Peter: Darmowe żarcie i morze piwa po koncertach! A przede wszystkim radość z grania. To naprawdę wspaniałe uczucie, kiedy robisz to co lubisz, a że ludziom też się to podobało, to był dodatkowy atut. Co prawda zaczęło się od dużo lżejszego grania, ale wpłynęły na to czynniki personalne. W wykonaniu tak młodych ludzi spodziewałbym się

Nie wiem jak uważała reszta składu, ale ja od początku brałem to jako granie na poważnie. Koniec końców znalazły się osoby, które traktowały to tak samo jak ja i po wielu roszadach w końcu nie mamy na pokładzie nikogo, kto nie bierze tego na poważnie. Wcześniejsze demówki i nagrania traktujecie więc jako takie swoiste preludium, rozgrzewkę przed tym co dzieje się obecnie i nastąpi niebawem? Jamnik: Ależ skąd, to materiał innej kapeli! I przynajmniej ja mówię to na serio - oddzieliłbym grubą kreską stare Highlow i nowe Highlow. Wtedy gdy nagrywaliśmy numery z laskami na wokalu mieliśmy nieco inne zapatrywania w przyszłość, możliwości… Dla mnie ten okres to czas zbierania doświadczeń i szlifów przed rozpoczęciem grania jako " nowy" zespół. Właśnie, kojarzyłem wasz zespół jako grupę z wokalistką, tymczasem na "The Scarecrow" nie ma śpiewającej pani - uznaliście, że do trzech razy sztuka, a

CD/EP to nierzadko swoiste The best of early years. Tymczasem wy nagraliście cztery najnowsze utwory - tacy jesteście ambitni czy też te wcześniejsze były po prostu słabsze? (śmiech) Peter: Wcześniejsze nie miały takiego charakteru, który udało nam się w końcu ukształtować przez te wszystkie lata. Dlatego właśnie na EPce wylądowały te cztery najnowsze, najświeższe i najbardziej kopiące po twarzy utwory. Nie da się ukryć słyszalnych wpływów NWOB HM ("Dr Jeckyll"), ale szczególną estymą zdajecie się darzyć niemiecką scenę heavy/power/speed lat 80tych - może to wpływ tego, że w dzieciństwie tata/ mama/starszy brat - niepotrzebne skreślić - katowali was takim "Gates To Purgatory" czy "Under Jolly Roger", bo Running Wild mamy na "The Scarecrow" całkiem sporo? Peter: Najśmieszniejsze jest to, że największym fanem Running Wild w Highlow jest Hevi (perkusista) i jego tata w dzieciństwie katował go takimi "Jolly Rogerami" i innymi "Port Royalami" - a na "The Scarecrow" przyczynił się w zasadzie tylko (aż) do perkusji. Ja z kolei jestem wielkim fanem Helloween i Żelaznej Dziewicy. Jamnik dołożył swoje thrashowe trzy kilogramy (i wymyślił motyw przewodni do doktorka)… I chyba jednak wszystko jest na miejscu! Ano jest, bez dwóch zdań! Lubicie też chyba old schoolowy thrash, bo "D.E.A.D. - Wanna Be?" to wypisz, wymaluj ostry i szybki numer kojarzący się z pierwszymi longami Kreator? Jamnik: Kreator?! Fajnie że to przynosi takie miłe skojarzenia, ale my uwielbiamy amerykańską szkołę thrashu! Niedoścignionym wzorcem są pierwsze nagrania Megadeth. Z thrashowych inspiracji dorzuciłbym pierwsze płyty Metalliki, Exodus, jajcarzy z Anthrax (Peter i Bartek grają ostatnio bardzo często w bermudach, więc tu inspiracje wychodzą chyba nawet poza muzykę - śmiech). Ja sam sobie cenię Whiplash z New Jersey i parę innych wynalazków, nie starczyłoby wydania HMP na ich wymienienie. "The Scarecrow" to zdaje się tylko wybór z waszego obecnego repertuaru, w czym utwierdza mnie to, że do "Moshrippers" nakręciliście teledysk, ale na płytkę nie trafił? Peter: Powód jest bardzo prozaiczny: Jak wydawaliśmy EPkę to "Moshrippers" nie było jeszcze w planach.

Foto: Highlow

raczej jakiegoś nowoczesnego metalcore'a czy innego obecnie modnego ciężkiego grania, tymczasem postanowiliście grać tradycyjny heavy/speed metal - rozu miem, że to wpływ waszych fascynacji muzycznych? Peter: Coś w tym jest. Po prostu lubimy jak jest szybko, ostro i melodyjnie. A metalcore? Chyba wolimy trochę starszą modę. Lepiej wygląda i smakuje. Czyli nie trzeba być starcem pamiętającym czasy świetności gatunku by grać klasyczny metal - wbrew przeciwnie, młodość może być tu pewnym atutem? (śmiech) Peter: Atutem i przekleństwem jednocześnie. Staramy się mieć świeże podejście do gatunku, ale i jest ono na pewno w jakimś stopniu pokierowane tym, co już słyszeliśmy. Ale z drugiej strony wujkowi Mustaine'owi trzęsą się portki, bo kończymy robić nasz wehikuł czasu! Nie zaprzeczysz jednak, że trochę trzeba było poćwiczyć, by zacząć dorównywać starym mistrzom? Peter: Nigdy nie chciałem nikomu dorównać, to pierwszy krok do porażki w każdej dziedzinie. Ale ćwiczenie czyni mistrza, więc… pogadamy za jakieś trzydzieści lat! (śmiech) Hm, za trzyzieści lat mogę mieć już zbyt zaawan sowaną sklerozę by o tym pamiętać, że nie wspomnę o jeszcze mniej optymistycznej sytuacji (śmiech). Był taki przełomowy moment w historii Highlow, kiedy uznaliście, że zaczyna to wszystko przybierać konkretne kształty i warto wziąć się za granie na poważnie? Peter: Dokładnie w momencie pospolitego ruszenia.

56

HIGHLOW

w męskim gronie dogadujecie się lepiej? Jamnik: Byliśmy już zmęczeni "ugrzecznianiem" naszej muzyki przez kolejne wokalistki - co więcej, żadna z nich nie czuła naszego klimatu, czy to poprzez rozwodnienie konkretnych riffów wokalami rodem z grzeczniutkiego rocka czy występem na scenie w japonkach, a fuj! Czaisz, na scenie biega czterech facetów w skórach i ćwiekach, a tu kobita w kiecce i klapkach… To nie mogło wypalić, więc postanowiliśmy sobie dać z nimi spokój. Ale chyba nie szukaliście kolejnego wokalisty, tylko Jamnik tak niejako naturalnie przejąłeś główne partie wokalne? Jamnik: Nie do końca. Na początku szukaliśmy jakiegoś heavy-metalowego piejacza z głosem rozsadzającym szyby i powodującym pytanie "gdzie do k…y ten kolo ma jaja?!" ale bardzo szybko uderzyliśmy głową w mur zwany rzeczywistością… W promieniu 100 km nikt nie śpiewa w ten sposób. Pojawiło się pytanie - dajemy sobie siana z wokalistami, czy czekamy na "tego jedynego". Szczęśliwym trafem, nieco wody ognistej, gitara akustyczna i granie naszych numerów przy ognisku i mój swoisty "akompaniament" ( mam nadzieję że sąsiedzi nam to wybaczą!), podsunęło nam pomysł, że do cholery - wcale to źle nie brzmi, i po powrocie do domu szybko ograliśmy to w pełnym składzie. To okazało się strzałem w dziesiątkę i nawet ładnym kopniakiem w twarz, a ja przez kompletny przypadek wskoczyłem na fotel frontmana… Wiele zespołów przystępując do pracy nad debiutanckim wydawnictwem wybiera zwykle utwory z różnych etapów działalności, dlatego często pierwszy

Nie są to już czasem przymiarki do pierwszego albu mu, tym bardziej, że ponoć nawiązaliście współpracę z Defense Records? Peter: Materiał na album jest już gotowy. Kończymy jego smażenie w studiu i moment wydania nadchodzi wielkimi krokami! Pracujecie nad tym nowym materiałem z kolejnym gitarzystą Bartkiem Traczykiem - taki termin jak sta bilny skład nie jest chyba zbyt adekwatny w przypadku Higlow? Jamnik: Myśleliśmy do niedawna, że udało nam się ustabilizować skład, niestety (lub właściwie stety) w październiku musieliśmy się pożegnać się z naszym dotychczasowym gitarzystą Matim. Cóż - jego wola lub jakby ktoś mógł powiedzieć - strata. Ja, Peter i Hevi gramy razem już od trzech lat, i patrząc z perspektywy czasu tworzymy trzon kapeli. Rzecz jasna nie jest to zamknięta klika i z chęcią przyjmiemy kogoś do naszego… trzonu. Korbol jest na dobrej drodze. Podkradliście go z Snake's Rib czy też pracowicie krąży między próbami dwóch zespołów, nerwowo sprawdzając terminy? (śmiech) Jamnik: Zawsze bywa na próbach Highlow, a nie słyszałem żeby go wyrzucono ze Snake's Rib, z czego wnioskuję że chyba jakaś wyrabia z graniem w dwóch kapelach. Znacie już, chociażby w przybliżeniu, termin pre miery tej płyty? Jamnik: Jedno możemy powiedzieć - ukaże się na pewno w tym roku (albo dziesięcioleciu). Czyli rok 2015 będzie rokiem Higlow? Jamnik: Chiński kalendarz mówi że mamy rok Owcy (lub Kozy). Na mój rozum to ten najliczniejszy naród świata gówno się zna na gwiazdach, gdyż ja widzę na nieboskłonie napis Highlow! Wojciech Chamryk



występów (śmiech). Ale mimo wszystko, Running Wild dalej kocham całym sercem i pewnie jeszcze nie raz gdzieś tam to będzie słychać.

Wilczy jeździec z Breslau Choć wrocławski Wölfrider ma na swoim koncie dopiero czterokawałkową demówkę, nie jest to zupełny debiutant. Grupa funkcjonowała wcześniej pod nazwą Clairvoyant i zdążyła nagrać longplay. O tym, dlaczego chłopaki postanowiły porzucić wyrobioną już markę i zacząć zupełnie od nowa, opowiedzieli nam gitarzysta Kamil Turczynowicz i perkusista Bartek Dolewski. HMP: Próbuję sobie wyobrazić tego jeźdźca na wilku i nie jestem w stanie ogarnąć, czy ten wilk taki wielki, czy ten jeździec musi szurać nogami po ziemi podczas jazdy (śmiech). Skąd pomysł na nazwę? Bo rockowy umlaut to oczywiście puszczenie oka do słuchacza? Bartek Dolewski: Biorąc pod uwagę, że to heavy metal i czyste, "piane" wokale, no to wilk ryje ostro jajcami po ziemi, a jeździec go jeszcze dociska (śmiech). Pomysł na nazwę wziął się stąd, że dawno temu graliśmy sobie z Kamilem w Heroes of Might and Magic III (większy kult niż "Hail to England" i oba "Nordlandy" razem wzięte) i tam była taka niesamowicie kiepska jednostka jak wilczy jeździec. Alkohol zadecydował za nas, że to równie głupia, co śmieszna nazwa na granie "muzyki dla dziadków". Umlaut musi być, bo to klasyczny

Waszych łamach, prawda? Dobre, "prawilne" chłopaki i dobrze robią robotę na scenie. Co prawda nie jestem z Wrocławia i obserwuję tutejszą scenę dopiero od 2008 roku (śmiech), ale Kamil będzie ekspertem w tej kwestii jako rodowity mieszkaniec Breslau. Może kapele, które miały więcej ambicji niż promili wyjechały troszkę w kraj i zobaczyły, że są po prostu do dupy i trzeba albo się poskładać do kupy albo odpuścić? Kamil Turczynowicz: Wrocławska scena zdrowo napierdala, z tym że jeśli chodzi o heavy metal, to z nieco mniejszym impetem - dużo więcej jest koncertów thrashowych czy deathmetalowych - taki klimat. Jeśli chodzi o heavymetalowe podziemie to w zasadzie zostaliśmy tylko my, Crimson Valley i Panzerhund, bo InDespair poszedł w jakieś tam inne klimaty. No i do nowości można zaliczyć coFoto: Wolfrider

metal umlaut - prawda panie Kilmister? - poza tym jest bardziej niemiecko, czyli chamsko i brutalnie. Kamil Turczynowicz: Tak, to prawda - nazwa została wymyślona podczas burzy mózgów na salce. Po tak zwanych "paru głębszych" stwierdziliśmy że nazwa zostanie wybrana z pośród jednostek z Heroes of Might and Magic III. A że nazwać zespół Pikinier albo coś w ten deseń, to nawet jak na nas jest zbyt debilne, więc zostało Wölfrider. Jeszcze dziesięć lat temu wrocławska lokalna scena metalowa stała cięższymi odmianami metalu. Poza Hollow Sign czy Pussy Busters, który był raczej sympatycznym towarzyszem imprez niż źródłem melomańskiego doznania, niewiele się w temacie heavy metalu działo. Obecnie koncertujecie wy, wcześniej jako Clairvoyant, Crimson Valley, In Despair. Wydaje się, że dzieje się więcej. Jak wam, muzykom, wydaje się - co drgnęło na wrocławskiej scenie? Bartek Dolewski: Bardzo trudne pytanie, ale po kolei. Oprócz wyżej wymienionych kapel jest jeszcze Panzerhund, chłopacy ostatnio gościli na

58

WÖLFRIDER

verband Iron Maiden o nazwie Wasted Beers, w którym gram z kolegami z Crimson Valley i Discordii (śmiech). Możecie zdradzić, dlaczego postanowiliście zmienić nazwę i zacząć w zasadzie od początku? Powodem była chęć zerwania z pirackim wiz erunkiem i wzorowaniem się na Running Wild? Bartek Dolewski: Również (śmiech). Były jeszcze pewne dawne "zaszłości historyczne", kiedy Clairvoyant tworzyła banda gówniarzy i lubiła sobie popić przez przed koncertem, bo przecież wszystko to tylko i wyłącznie zabawa, a zespół jest najlepszy na świecie (śmiech). No ale przyszła jakkolwiek szara ale prawdziwa rzeczywistość i swoim półmetrowym fiutem wybiła nam z głów "dziecinadę", a wyruchani wróciliśmy na salkę prób ćwiczyć więcej, więcej i jeszcze raz więcej rzeczy. Kamil Turczynowicz: Poza tym, chcieliśmy się odciąć trochę od poprzedniego grania - teraz robimy utwory krótsze, mocniejsze, no i chyba lepsze (śmiech). No i faktycznie, nie grzejemy już tak przed koncertami, żeby taśma rwała się przed wyjściem na scenę. To trochę poprawia jakość naszych

Mimo to, słucjając demówki"Wölfrider" odnoszę wrażenie, że inspiracje ekipą Rolfa są mniej słyszalne, za to czerpiecie garściami z wielu innych, klasycznych grup. Kamil Turczynowicz: Powiem tak: ilu zespołów słuchasz, tyle masz inspiracji. Robiąc i nagrywając materiał na naszą debiutancką EPkę katowałem wiele różnych zespołów, nie tylko Running Wild. Na długi czas w odtwarzaczu gościł Gary Moore, Bathory, U.D.O. czy węgierski Ossian. Nawiązań do klasycznych zespołów jak Iron Maiden czy Accept też nie dało się uniknąć, bo tego po prostu słucham na co dzień i odcisnęło to trwałe piętno na mojej grze. W każdym razie nigdy nie nastawiam się na chamskie rżnięcie riffów, jak pewien zespół z Rosji, tylko próbuję to wszystko jakoś wyważyć i zmiksować w kotle zwanym Wölfrider. Jestem ogromnie pozytywnie zaskoczona brzmieniem tej demówki. Jak na demo, brzmicie bardzo dobrze. Słychać niezły miks, naturalne brzmienie gitar i przede wszystkim perkusji, która z reguły na demówkach jest najsłabszym ogniwem. Kamil Turczynowicz: Dzięki, miło słyszeć. Utwory na EP, demo, jak zwał tak zwał, były opracowywane na naszej salce i tam też były szlifowane przed nagraniami. Sam materiał zaś został nagrany we wrocławskim Hellsound Studio i faktycznie wyszedł piekielnie dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o brzmienie. Oczywiście nie wszystko szło gładko i pięknie, z różnych powodów z miksowaniem i dogrywkami pieprzyliśmy się parę ładnych miesięcy, ja po drodze zaliczyłem wyjazd do pracy w Niemczech, no ale w końcu się udało. Bartek Dolewski: Dzięki za docenienie moich partii, rzadko to kogoś obchodzi kiedy krytykuje heavy metal. To po prostu nie jest muzyka, gdzie perkusja bywa ciekawa. Po prostu. Potrzeba aby bębny były zagrane równo i dynamicznie, czyli dynamika w metalu to "nakurw" i "ultra-nakurw" (śmiech). Okej, żartuję, ale coś w tym jest... Co do brzmienia? Brałem dziesiątki tabletek Viagry aby móc się ciągle trzepać do tych ścieżek i się spuszczać nad ich brzmieniem (śmiech). Mimo że utwory są tylko cztery, trudno posądzić was o monotonię. Mam wrażenie, że w "Holy Knights" inspirowaliście się Maiden, w "Hearts of Iron" - Helloween, w "Rise of NWO" - … to zostawię na kolejne pytanie, a w " Wölfrider" Running Wild. Kamil Turczynowicz: No nie do końca trafiłaś, szczególnie z Helloween (śmiech). No ale jak wspomniałem przy okazji jednego z poprzednich pytań: nie nastawiamy się teraz na rżnięcie z jednej konkretnej kapeli, (śmiech). No ale tak na poważnie, to cały czas staramy się jakoś te nasze wszystkie inspiracje łączyć w miarę spójną całość. Nie ma co się oszukiwać: nie mamy zamiaru być za wszelką cenę oryginalni i niepowtarzalni bo tak się nie da. Żeby być oryginalnym, trzeba grać jakieś gówno pokroju djent, albo paradować po scenie z dildosem w japie. Moim faworytem jest "Rise od NWO". Odnoszę wrażenie, że w jego przypadku opuściliście Europę i powędrowaliście w stronę bliższą amerykańskim, lekko nawet "progresywnawym" brzmieniom. Udało wam się osiągnąć nastrój, prawdopodobnie dzięki ciekawej linii wokalnej. Jaka jest historia tego utworu? Bartek Dolewski: Jest tragikomiczna… Kamil Turczynowicz: No jest, ale tą opowiadamy tylko jak jesteśmy już bardzo pijani i dana osoba nas nie wkurwia. Co do samego utworu : "szkic" przyniósł na próbę nasz drugi gitarzysta, Maciek, ja w domu tylko dopisałem resztę i wokal. Sam temat też wydał mi się ciekawy, bo czasami lubię na kiblu poczytać te wszystkie bzdety o NWO, masonach i Illuminati. A muzycznie to trochę masz racji, kawałek jest bardziej rozbudowany niż reszta utworów na płytce, można też tu wyczuć lekkiego ducha amerykańskiej sceny, ale raczej nie tej pro


gresywnej. Nie cierpimy jej. Wiem też, że trafił on na składankę wydaną przez magazyn Terrorizer. W jaki sposób udało wam się załapać na to wydawnictwo? Bartek Dolewski: Terrorizer to był jeden z celi na naszej spamerskiej liście z zawracaniem dupy o recenzję. Nawiązaliśmy kontakt z Mirandą Yardley i dowiedzieliśmy się, że akurat mają prawie zamkniętą listę kapel na płytkę do ówczesnego wydania. Potrzeba tylko kilka formalności, podpisanie pewnych papierów i zapłacenia "wpisowego". Tadam, jesteśmy w nakładzie 20 000 sztuk na łamach magazynu Terorrizer i jakoś miesiąc, dwa później na łamach magazynu Zero Tolerance Magazine (http://www.ztmag.com/60.html) w podobnym nakładzie. Dostaliśmy kilka pozdrowień z UK, to było bardzo miłe że ktoś kupił magazyn, przesłuchał płytkę i wolał napisać do zespołu, że lubi jego muzę niż wszedł na YouTube i napisał jakiegoś kolejnego hejta (śmiech). To prawda. Czytałam wasz opis w dziale "infor macje" na Facebooku. Jest barwny i zdradza pewien dystans do tego, co robicie. To cieszy, bo heavy metal jest sam w sobie zabawą i nie ma nic gorszego niż nadęcie, które niestety potrafi wkraść się w niejeden młody zespół. Jak łapiecie balans między pasjonackim, hobbystycznym podejściem do grania, a determinacją w dążeniu do nagrania według was doskonałej płyty? Macie jakąś receptę? Bartek Dolewski: To wynika z naszego bardzo specyficznego poczucia humoru, które nie wiem jakim cudem, wszyscy w zespole mamy to samo (śmiech). Wystarczy z nami poprzebywać trochę, a można nas wziąć za jakiś zespół grindcore'owy. Muzykę jako cały ten biznes dookoła tworzenia piosenek traktujemy bardzo poważnie, nas samych nie do końca. Nie znam młodych kapel, które wyszły dobrze na byciu nadętymi bufonami i snobami. No chyba, że mają więcej hajsu niż talentu. Kamil Turczynowicz: Zdrowy dystans trzeba mieć, inaczej już byśmy dawno wpadli w depresję bo na przykład "tyle czasu gramy, a tu dalej żadna wytwórnia się nie odezwała", albo "buuu, w tym tygodniu nasz fanpage miał tak mało lajków". Podchodzimy do tego typu sprawy z dużym luzem. Jednak nasze granie i ogólnie muzykę traktujemy bardzo poważnie, pomimo że nie żyjemy z tego, póki co (śmiech). Każdy z nas na co dzień tyra w swojej robocie, pije browary, więc granie jest też dla nas dodatkową odskocznią od gównianej, codziennej prozy życia. A że mamy takie a nie inne poczucie humoru ? Tak już jest. Jedni z nami dobrze się bawią, inni mówią że jesteśmy pojebani, a jeszcze inni mają nas za zepsutych degeneratów. Kogoś to obchodzi? Zostając w temacie Facebooka. Kiedyś nośnikiem bakcyla zarażającego nowych słuchaczy zespołem były lokalne koncerty. Dziś ludzie dowiadują się niemal o wszystkim z Facebooka, a często zanim pójdą na koncert zakładają "wydarzenie" i sprawdzają kto będzie, kto nie, potem wymieniają się zdjęciami. Która droga do zaprezentowania siebie według Was ma więcej plusów? Kamil Turczynowicz: Bez koncertów nie było by wydarzeń na fejsie, a bez wydarzenia na fejsie niewielu by wiedziało o wydarzeniu, bo co raz mniej zespołów, czy w szczególności klubów decyduje się na rozklejanie plakatów po mieście. Tak więc jedno i drugie w dzisiejszych czasach musi być. A im więcej koncertów, tym lepiej dla nas, tak więc będziemy starali grać jak najwięcej i najdalej jak się tylko da. Dzięki za poświęcony nam czas! Kamil Turczynowicz: Dzięki wielkie! Pozdrowienia dla całej redakcji HMP, no i oczywiście dla czytelników! Hail! Bartek Dolewski: Do zobaczenia na koncertach w stolicy! Ostatnio gościliśmy tam w Święto Zmarłych i mamy nadzieję, że wrócimy czym prędzej! Katarzyna "Strati" Mikosz

Clairvoyant - Last Crusaders 2009 Self-Released

Clairvoyant to protoplasta obecnego wrocławskiego Wolfrider. Ich demo z 2009 roku zawiera cztery kompozycje. Pierwsza z nich zatytułowana "1410", od razu przywodzi wojenne skojarzenia. I słusznie, gdyż kawałek jest zdecydowanie batalistyczny. Po krótkim akustycznym intro, mamy całkiem dobry riff jednoznacznie kojarzący się z Running Wild. Dobre wrażenie nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ do głosu dochodzi wokalista. Zwrotki niestety są nieciekawe, nudno zaśpiewane, a tekst nad wyraz trywialny. W połowie tej (przydługiej) kompozycji przychodzi, na szczęście, ciekawe aranżacyjne gitarowe ożywienie. Epickie gitarowe motywy wprowadzają fajny klimat i niewątpliwie stanowią o sile Clairvoyant. Kolejny numer - "Conan" - wywołał na mojej twarzy szczery uśmiech. Nie wiem, czy to po prostu humorystyczny kawałek, czy coś nie do końca wyszło, ale chórki w refrenie są rozkosznie groteskowe i zabawne. Ma to jednak jakiś urok, ponieważ przełamuje maksymalnie oklepaną stylistykę wojenno-patatajkową, która na dłuższą metę jest absolutnie nieznośna. Wydawać by się mogło, że więcej zaskoczeń nie będzie i jakoś dotrwamy do końca, a tu w połowie pojawia się jakaś bezsensowna, niepotrzebna gadanina. No cóż, przynajmniej nie jest nudno. Honoru kawałka bronią natomiast dość dobre solówki i fajne harmonie gitarowe. Idąc dalej natrafiamy na tytułową kompozycję. Dobry riff, fajnie zaaranżowane gitary, niezły drive, wszystko wydaje się ok. Szczęście nie trwa długo, ponieważ cały dobrze wypracowany klimat doszczętnie niszczy wokal. Jest to zdecydowanie najsłabszy punkt tego wydawnictwa. Fatalny akcent, złe dzielenie sylab, słaba dykcja i wymowa oraz brak pomysłu na ciekawe linie melodii. No i oczywiście kompletnie tragiczne teksty. Dla wewnętrznego spokoju, wolałem sobie jednak wmówić, że jest to zabieg celowy i one po prostu stanowią swoistą satyrę i przerysowany obraz kiczowatości (mam nadzieję, że taki był cel…). Ostatni numer "On My Way" przynosi małą niespodziankę. Jest zdecydowanie luźniejszy niż reszta materiału. Czuć zabawę i kawałek fajnie się buja. Nie pasuje do reszty, nie jest sztucznie pompatyczny i może dlatego najbardziej wbił mi się w głowę. Podsumowując - jak na materiał demo, kompozycje brzmią nad wyraz dobrze. W zespole kiełkuje potencjał, tylko trzeba wyzbyć się pewnych ciążących, niepotrzebnych, tandetnych wzorców. Gitarzyści ratują honor wydawnictwa i zupełnego dramatu nie ma. (2,5)

Claivoyant - Curse of the Golden Skull 2011 Self-Released

Mamy rok 2011, dwa lata po wydaniu dema Clairvoyant powraca z pełnym wydawnictwem. Intro i następujący po nim tytułowy numer jaskrawo ukazują, że panowie garściami czerpią z twórczości Running Wild. Ciężko to nazwać inspiracją. To po prostu bezczelne zrzynanie. Co by jednak nie mówić, od razu słychać, że przez te dwa lata wrocławski skład nie próżnował. Postęp jest niemal namacalny. Wszystko brzmi lepiej, energiczniej, świeżej i dynamiczniej. Nawet wokalista popracował nad formą ekspresji i jest zdecydowanie bardziej znośny, a nawet akceptowalny! W jego głosie, w końcu, można wyczuć jakiś pierwiastek energii, co zdecydowanie wpływa na bardziej korzystny odbiór mate-

riału. "Bite the Bullet" potwierdza to, co napisałem powyżej. Jest dobrze! Na albumie znajdują się dwa kawałki z poprzedniego dema zespołu - "1410" oraz "Conan". Tym razem brzmią zdecydowanie lepiej i dużo potężniej. Wielka zasługa w tym wokalisty, który uwolnił w sobie jakiegoś demona i teraz bez kompleksów wyśpiewuje te śmieszne teksty. Nie brzmi to jednak groteskowo, tak jak to miało miejsce na wspomnianym demo. Duży postęp i za to szacunek. Nawet ta gadanina w "Conan" ma teraz jakiś wyraz, a gitarowa szarża po niej to już cud, miód i malina niemalże. Nie będę się rozwodził nad każdą kompozycją z osobna, bo wszystkie trzymają równy poziom. Wszystkie są bardzo dynamiczne, melodyjne i to, co dla mnie bardzo istotne: są w końcu jakieś! - są zapamiętywane i mają swój charakter. Może są nieco przydługie, a teksty w dalszym ciągu rażą mnie swoim niestonowanym trywializmem, lecz mimo wszystko słucham płyty bez najmniejszej odrazy i zażenowania. Powiedziałbym nawet, że z pewnego rodzaju przyjemnością. Bardzo doceniam pracę, jaką panowie włożyli w stworzenie tej płyty. To naprawdę solidny power/ heavy metal. I to z Polski! Kolejne losy zespołu, toczą się już jednak pod nazwą Wolfrider… (4).

Wolfrider - Wolfrider 2014 Self-Released

O Wolfrider można powiedzieć, że to zasadniczo kontynuacja Clairvoyant. Jedyna zmiana, która nastąpiła, to roszada na stanowisku wokalisty. Czy zmiana na dobre? Demo zawiera cztery kompozycje. Otwierający płytkę "Holy Knights" brzmi bardzo nowocześnie. Bardzo sterylnie jak na demo. Słychać, że chłopaki skupili się mocno na produkcji i chcieli, żeby materiał brzmiał dobrze i mocno. Od razu słychać, że rejestry wokalisty są o wiele wyższe, niż jego poprzednika. Zdecydowanie posiada większą skalę i całkiem sporą wyobraźnie w kreowaniu linii melodii. Szczerze powiedziawszy, po udanej płycie Clairvoyant "Curse of the Gloden Skull", byłem ciekawy jak następnym razem zaprezentuje się wokal, gdyż przejawiał tendencje zwyżkową. Trzeba jednak przyznać, że obecny gardłowy daje radę. Wiem, że na naszej rodzimej scenie o naprawdę dobry i porządny wokal zakorzeniony w klimatach hard rockowo/heavy metalowych jest wybitnie ciężko. Znalezienie odpowiedniego frontmana z nienaganną techniką śpiewu, dobrym wizerunkiem i charyzmą graniczy z cudem, przez co zespoły często muszą się zadowolić tym co jest, nierzadko popadając w niełaskę albo się rozpadają. W tej kwestii w przypadku Wolfrider jest nieźle. Oczywiście jest się do czego przyczepić, lecz zasadniczo tragedii nie ma. Czasem irytować mogą nieczyste wyższe partie oraz klimat patosu, który momentami próbuje stworzyć wokalista. Silenie się na epickość nie zawsze dobrze wychodzi. Czasami lepiej odpuścić i zluzować. Skupmy się jednak na reszcie materiału: "Heart of Iron" to bardzo ciekawe power metalowe uderzenie. Świetny początek, rewelacyjny riff, dynamika, melodyjność. Jest tu wszystko, co potrzeba. W dodatku bardzo dobre partie gitarowe. Naprawdę dobrze się słucha. Są ciekawe i nie nużą. Przy "Rise the NWO" nieco zwalniamy. Jest to po prostu dobrze skomponowany heavy metalowy utwór. Czuć, że panowie mają pojęcie o muzyce i to co robią, robią w pełni świadomie. Demo kończy epicki i wzniosły utwór tytułowy. Marszowe tempo, melodyjne gitary, znowu mam skojarzenia z Running Wild, ale to na plus. Utwór jest przewidywalny, wtórny, ale naprawdę bardzo dobry! Hymnowy refren robi wrażenie. Kolejna dobra kompozycja. Można by powiedzieć, że pewnego rodzaju wizytówka składu z Wrocławia. Kończąc moje wywody muszę powiedzieć, że jestem mile zaskoczony. Dobra robota. Jak na materiał demo całość brzmi lepiej niż dobrze. Osobiście mogę się przyczepić do zbyt nowoczesnego brzmienia i pewnych niedociągnięć wokalnych, ale ogólnie z konfrontacji Wolfrider wychodzi obronną ręką. (4) Przemysław Murzyn

WÖLFRIDER

59


sprzedane. Oczywiście w tym gatunku sprzedawanie winyli jest lepsze niż CD. W Finlandii płyty winylowe mają się dużo lepiej, jeśli chodzi o podziemne wydawnictwa metalowe. Istnieje u nas jednak także rynek płyt kompaktowych. Fiński black metalowy zespół Satanic Warmaster po prostu zrobił oficjalną listę przebojów tylko z wydawnictwem na CD.

Tradycyjny heavy metal jest ponadczasową formą sztuki Muszę przyznać, że wywiady z debiutanckimi zespołami nie zawsze bywają ciekawe. W przypadku Lord Fist jest inaczej. Wszystko dzięki temu, że gitarzysta grupy nie skupił się tylko na swojej formacji, ale na jej tle opowiedział nam szerzej, jak działa fińska metalowa scena i rynek wydawniczy. Sama byłam zaskoczona choćby faktem, że grupa wydała więcej płyt na winylu niż na kompakcie, co się podobno sprawdza, czy tym, że w Finlandii w zasadzie istnieją dwie, kompletnie inne sceny metalowe. Zapraszam do przeczytania wywiady z Niko Kolehmainenem. HMP: Muszę przyznać, że Lord Fist mnie zaskoczył. Ostatnio tego rodzaju klasyczne, "oldschoolowe" zespoły powstają na potęgę w Szwecji. Finlandia celuje raczej w "power metalu" i bardziej uwspółcześnionym graniu. Niko Kolehmainen: Cóż, Szwecja jest zdecydowanie przed Finlandią jeśli chodzi o powoływanie do życia nowych tradycyjnych heavy metalowych grup, jednak fińska scena niezmiernie się rozrosła przed ostatnie kilka lat. Mamy wielkie spektrum młodych kapel grających heavy i speed metal: Mausoleum Gate, Speedtrap, Ranger, Angel Sword, Legionnaire, Tailgunner i innych oldschoolowo ale wyjątkowo brzmiących grup. Nie czujecie się odosobnieni w Finlandii grając

zespoły sprzedają się stosunkowo dobrze i osiągają coraz wyższe pozycje na listach sprzedaży pomiędzy mainstreamową muzyką czy mainstreamowym metalem. A obecnie takie zespoły jak Enforcer czy Ranger są w dużych wytwórniach razem z tymi "niefajnymi" zespołami. Robią dobrze i utrzymują swój styl bez żadnych kompromisów. To może wydawać się absurdalne i głupie, ale w Finlandii istnieje naprawdę mocna konfrontacja między undergroundem a mainstreamem. Jesteście młodzi i dopiero debiutujecie... Wydajecie debiutancką płytę od razu w trzech wersjach (CD, winyl czarny, winyl zielony). Nie obawiacie się, że nie uda wam się ich od razu rozdystrybuować? Pytam, bo u nas w Polsce zespoły czę-

Foto: Lord Fist

heavy metal rodem z lat osiemdziesiątych? (śmiech) Nie, nie czujemy się wyobcowani. Kiedy zaczynaliśmy, w Finlandii nie było podobnych nam młodych kapel. Jednak nasze pierwsze demo dowodzi, że ta scena czekała na zespół taki jak nasz, żeby móc wzrastać, wsparcie było dobre od początku. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że pochodzimy z miasta pozbawionego prawdziwej sceny, a kiedy zaczynaliśmy nie mieliśmy żadnych kontaktów. Czujemy się dużo bardziej "objęci" niż wyobcowani. Teraz jednak mówię o tej podziemnej scenie. W Finlandii rzuca się w oczy przepaść metalowej sceny. Małe, ale pełne pasji podziemie wspiera oldschoolowe i ekstremalne style, a te wielkie, popularne grupy takie jak Sonata Arctica, Battle Beast czy Ensiferum w zasadzie mogą je wyśmiać. Trudno nakreślić ten obraz komuś z zewnątrz. Zwłaszcza teraz, kiedy w Finlandii niektóre podziemne

60

LORD FIST

sto mają problemy ze sprzedaniem zwykłego CD, a na winylach kupuje się prawie tylko klasy czne zespoły. Właściwie jest to bardziej problem naszej wytwórni niż nasz (śmiech). Wzruszyło nas jednak jak Jussi z Ektro Records o nas zawalczył. To nasze pierwsze długogrające wydawnictwo i winyl wydany 1000 kopii. Płyta CD wydana jest w 500 kopiach, ale dosłownie kilka dni temu Jussi powiedział, że wytłoczy jeszcze 500 ponieważ wydaje się, że album zyska spore zainteresowanie wśród dystrybutorów. Oczywiście, że to jest też nasz problem, bo mamy tantiemy Ektro w płytach CD i LP, ale jesteśmy w miarę pewni, że nasze wydawnictwa zejdą w rok lub coś koło tego, więc to naprawdę nie ma znaczenia. Naprawdę pocieszające jest posiadanie świadomości, że mamy jeszcze materiał do sprzedania, bo spotkaliśmy się także z sytuacją, że ludzie pytali o taśmy demo i inne wydania, które były już

A propos black metalu. Połowa waszego zespołu grała wcześniej w blackmetalowej grupie. Skąd pomysł, żeby porzucić na ekstremalny gatunek na rzecz korzeni metalu? Nie porzuciliśmy metalu ekstremalnego, wciąż go uwielbiamy i większość z nas wciąż gra w bardziej "ekstremalnych" kapelach. Lord Fist po prostu został naszym pierwszym zespołem, który przyciągnął jakąkolwiek realną uwagę. Dzisiejsza scena składa się przeważanie z gości takich jak my, którzy kochają oldschoolowy i podziemny metal, od tradycyjnego heavy po black. Zdecydowaliście się na bardzo "oldscholoowy" wizerunek, wasze logo, ręcznie rysowana okładka przywołują na myśl wydawnictwa z lat osiemdziesiątych wydawane na kasetach. Dlaczego w czasach, gdy niemal wszystko można zrobić jed nym kliknięciem myszki, niektóre zespoły, tak jak wy, świadomie odcinają się od tych zdobyczy cywilizacji? (śmiech) (śmiech) Jeśli tak stawiasz sprawę, to brzmi to prawie tak, jakbyśmy wkładali ogromny wysiłek w podążaniu za oldschoolową estetyką. Dla nas realizowanie tych wartości było naturalne. Jednak tylko fartem udało nam się osiągać je w większym stopniu niż tego oczekiwaliśmy. Od pierwszego dnia wspierali nas przyjaciele pomagający nam w temacie logo, okładek, projektów koszulek, promosów i tak dalej. Był to niemal zbiorowy wysiłek osiągnięty z pomocą kręgu naszych bliskich przyjaciół, których wizje bardzo pasowały do naszych. Wydawali się być świadomi tego jak my chcemy zaprezentować Lord Fist i to dzięki temu zyskaliśmy tak wiele. Okładka do naszego pierwszego LP jest rzecz jasna największą rzeczą jaka z tego wszystkiego wynikła. Mogliśmy tylko pomarzyć o ręcznie malowanej okładce, ale praca Riikka'ego przerosła nasze oczekiwania. To najlepsza metalowa okładka jaką widzieliśmy w XXI wieku. Wydawnictwa kasetowe także wychodzą. Jeśli chodzi o mnogość wydawnictw, od razu powiedzieliśmy "tak", ponieważ sami jesteśmy miłośnikami muzyki i kolekcjonerami nagrań. Oczywiście chcielibyśmy zobaczyć nasze nagrania na największej ilości formatów, jaka jest możliwa. Z jednej strony włożyliśmy trochę wysiłku w robienie rzeczy na sposób oldschoolowy, z drugiej wykorzystaliśmy erę internetu dla promocji muzyki, rezerwacji koncertów, nawiązywania kontaktów i tym podobnych. Jej zaletą jest łatwość realizowania tych spraw. Z drugiej strony w erze informacji istnieje wielka nadwyżka rozrywki i sztuki. Trudno wyróżnić się w tej masie. Bez wątpienia... Co oznacza "Green Eyleen" i co jest na okładce płyty? Czuję jej klimat, ale kompletnie nie wiem jak ją interpretować (śmiech) To opowieść zainspirowana gatunkiem science fiction, której akcja dzieje się w przyszłości, gdzie przeludnienie i masowa konsumpcja spowodowała, że zasoby naturalne zmarniały. Struktura cywilizowanej rzeczywistości się rozpada, a świat zamienia się w post-apokaliptyczne pole bitwy. Do tego momentu to dość banalny scenariusz, ale wtedy pojawia się Eyleen... Nieznane, cywilizowane i dużo bardziej zaawansowane technologicznie gatunki z innej galaktyki stworzyły potężne statki kosmiczne zawierające sztuczne planety z własnym ekosystemem. Wysłały je w poszukiwaniu innych inteligentnych form życia w kosmosie. Jeden z nich, Green Eyleen właśnie, znajduje naszą ziemię i przybywa ratować ludzkość. Pojemność statku jest jednak ograniczona i może pomieścić tylko pewien procent populacji, wiec musi wybierać swoich pasażerów. Ich selekcja opiera się na poszukiwaniu osób z najlepszymi cechami pozwalającymi na współistnienie z innymi formami życia. Trzeba dodać, że ta


metoda jest w konflikcie z naturalnymi instynktem ludzkości do przetrwania. Kawałek "Green Eyleen" opowiada o przybyciu i odlocie statku. Sequelowy track "The Weel of Ganchul'" podsumowuje historię i ukazuje przeznaczenie ludzkości mieszkającej na statku już po opuszczeniu ziemi. Przesłanie utworu może wydawać się eko-faszystowskie ale naprawdę nie miałem takiej intencji, kiedy zacząłem pracę nad tym konceptem. Przedstawiłem go wokaliście, Perttu, a on napisał końcowe słowa i dokonał wokalnych aranżacji. Najlepsze jest to, że jeśli "Green Eyleen" przybyłby jutro, nie mógłbym założyć, że ja czy ktokolwiek będzie na pokładzie. Okładka jest wizją artysty Riikka Pesonena na temat albumu i muzyki. Apokaliptyczny wojownik ujeżdża motocykl uciekając z umierającego miasta. Daliśmy Rikkiemu bardzo skąpe instrukcje, co zachęciło go do podążenia za własnym strumieniem świadomości i utrzymaniem swojego stylu. Efekt okazał się zachwycający. Najlepsza możliwa odpowiedź na nasze długoletnie marzenia o heavy metalu.

płyty Lord Fist. W ten sposób ominęło nas ewentualne wyrzucanie pieniędzy w błoto i mogliśmy pracować z kimś, kogo już znamy. Samuli zgodził się i zrobiliśmy studio z naszej salki prób. I tak, było ono bardzo skromne. Nie sądzę, żeby wiele długogrających płyt zostało nagranych w tak małej przestrzeni. To bardzo mała sala, ma około 12 metrów kwadratowych. Samuli przyniósł mikrofony oraz inne rzeczy i zwyczajnie zaczął nagrywać. Przez cały czas wątpiłem w ten proces. Nie byłbym zaskoczony, gdyby wszystko się posypało na samym początku, kiedy zaczęliśmy nagrywać perkusję. Każdy wie, że bębny są najtrudniejszą częścią, a nie wiedzieliśmy, czy nasza sala prób w ogóle nadaje się do nagrywania bębnów, nie mieliśmy gwarancji dźwięku. Jednak i tym razem, mimo wszelkich złych podejrzeń, okazało się, że perkusja brzmi świetnie. Jest nawet zdjęcie, na którym wi-

już po latach osiemdziesiątych. Graliście na festiwalu Metal Assault V, który zresztą chodził mi po głowie ze względu na kilka zespołów. Dla mnie grający tam Wolf to przykład perfekcyjnego zespołu, który wyszedł od grania oldschoolowego heavy metalu, a skończył na świetnie brzmiącym, współcześnie granym tradycyjnym heavy metalu. Jestem ciekawa jakie jest wasze zdanie - muzyków grających podobny gatunek - na temat Wolf. Nie słuchałem za ich wiele, ale sądzę, że grają bardzo dobrze. Mają silny wokal, chwytliwe melodie, a muzyka zbudowana jest wokół nich. Mój heavy metalowy ideał jest zbliżony raczej do Megadeth. Chodzi mi o to, że gitarowe aranżacje powinny być imponujące i niezapomniane same z siebie w każdym momencie, nie tylko wtedy, gdy milknie wo-

"Green Eyleen" stylistycznie brzmi jak płyta z czasów NWoBHM nagrana analogowo. Z drugiej strony, udało wam się uniknąć brzmienia z piachem czy ginących w miksie wokali, typowych dla NWoBHM. Niektóre zespoły myślą, że jak nagrywać w stylu NWoBHM to z wszystkimi cechami, także tymi negatywnymi. W jaki sposób udało Wam się wyważyć proporcje? Nigdy nie próbowaliśmy uzyskać brzmienia dokładnie z roku 1982. Naszym głównym celem było osiągniecie organicznego brzmienia, które z jednej strony ujawnia emocje, a z drugiej luki w naszej grze i realizacji. Nigdy nie próbowaliśmy nagrywać analogowo, ale możemy spróbować w przyszłości, żeby sprawdzić, czy co nasza wizja muzyki mogłaby na tym zyskać. Dla nas to jednak nie kwestia "musimy". Dla "Green Eylen" zaplanowaliśmy brzmienie z lat 1989-1991, takie, jakie miało Running Wild na "Death or Glory" albo na "Blazon Stone". Chcieliśmy uzyskać kopa w brzmieniu gitar ponieważ nasza muzyka to dużo skomplikowanej i technicznej gitarowej roboty. Jeśli faktycznie udało nam się wyważyć proporcje, jak to ujęłaś, to wszystko dzięki Samuli, znanemu w Finlandii z doom metalowego Wandering Widget, który płytę nagrał, zmiksował i poddał masteringowi. Wokalista, Perttu Koivunen, przykuwa uwagę. W wielu utworach zakańcza końcówki fraz charakterystycznym zaśpiewem. Skąd u niego taka maniera? Szukaliście swojego wyznacznika, cechy charakterystycznej? Naprawdę nie wiem skąd ta jego maniera. Pewnie wypływa z jego podświadomości. W pierwszych dniach istnienia zespołu, był pomysł, żeby grać heavy metal z dwoma równie mocnymi gitarami prowadzącymi i oddzielnym wokalistą. Trudno jednak znaleźć wokalistę, więc Perttu spróbował przejąć tę rolę. Właściwie śpiewał już trochę wcześniej, występował w małym szkolnym zespole w szkole średniej, oczywiście nosząc koszulkę Bathory. Jego głos stał się wyznacznikiem i jest to o tyle fajne, że niczego takiego nie planowaliśmy. Okazał się świetny. Jego pełen emocji głos jest estetycznie ponad tymi banalnymi piskliwymi "yeaaah, yeaaah", typowymi dla wielu wokalistów w tym gatunku. Widziałam na waszym Facebooku zdjęcia z nagrywania. Studio wyglądało bardzo skromnie... Jak wyglądało powstawanie i nagrywanie tej płyty? Nie chcieliśmy płacić dużej sumy za profesjonalne studio. Obawialiśmy się, że będzie to koniec końców strata pieniędzy, ponieważ sami nie mieliśmy pojęcia o inżynierii dźwięku i nie byliśmy w stanie przewidzieć czy uda nam się znaleźć wspólny język z ludźmi pracującymi w studio. Słyszeliśmy brzmienie jakie Samuli stworzył ze swoim zespołem Wandering Midget i naszymi przyjaciółmi z Evilnight i byliśmy pod wrażeniem tych organicznych dźwięków, jakie zostały osiągnięte bardzo skromnymi środkami. Dlatego więc zapytaliśmy Samuli czy byłby zainteresowany zrobieniem długogrającej

Foto: Lord Fist

dać, że mikrofon, który łapie dźwięk centrali stoi na małych kartonowych pudełeczkach, ponieważ nie mieliśmy wystarczająco dużo stojaków pod mikrofony. Strasznie to niechlujne. Nagrywanie dodatkowych gitar było istnym piekłem, ponieważ pomieszczenie było za małe, nie mogliśmy wydzielić osobnego pokoju kontrolnego i trzeba było uruchomić stare Marshalle SCM 800, żeby wyciągnąć z nich świetne brzmienie. Kiedy nagrywaliśmy solowe partie gitar, trzeba było mieć na uszach słuchawki, dostosowane tak, żeby można było usłyszeć kontekst, w którym się gra, ale jednocześnie też sygnał, wiec można się było skupić na bardziej precyzyjnych sprawach, takich jak na przykład wibrato. Po prostu śmiesznie! Ale jakoś to poszło. Myślę, że spędziliśmy trzy pełne weekendy i kilka dodatkowych popołudni przy pracy nad albumem. Mieliśmy przy tym także sporo zabawy i z pewnością pozostanie wiele wydarzeń do wspominania.

kal. Nie jest to standard w tradycyjnym heavy metalu, ale coś, czego chcemy spróbować. Jednak fakt, że nowy, tradycyjny, heavy metalowy zespół może osiągnąć nawet dziś coś w rodzaju uznanego statusu, stanowi bardzo budujący widok. Ale Wolf nie jest jedyny, są inne zespoły, u których wygląda to podobnie. To dowodzi czegoś, z czego zawsze zdawaliśmy sobie sprawę - tradycyjny heavy metal jest ponadczasową formą sztuki, która będzie ceniona niezależnie od bieżących trendów. Katarzyna "Strati" Mikosz

Pomijając wszystkie klasyczne skojarzenia związane z latami osiemdziesiątymi, w wielu momen tach wasza muyzka przywołuje mi na myśl także amerykański zespół Zandelle. Ich też charakteryzują szybkie tempa, dynamiczne riffy ale jednocześnie melodyjne wokale. Nie słyszałem wcześniej tego zespołu ale sprawdziłem go i brzmi dobrze. Zdecydowanie bardziej power metalowo od nas i bardziej "nowocześnie", włączając klawisze i neo-klasyczne wpływy. Ale tak, w Lord Fist eksplorujemy też inne obszary poza NWoBHM, więc to miłe, że nasza muzyka wywołuje także skojarzenia z innymi zespołami. Naszym celem jest stworzenie ponadczasowej muzyki metalowej, co według nas wcale nie oznacza, że nie możemy czerpać z muzyki, która powstała

LORD FIST

61


Esencja speed metalu BoltCrown to młody warszawski kwartet debiutujący niedawno EP-ką "Reign Of The Damned" i wymiatający siarczysty hevy/speed metal w najlepszym stylu lat 80-tych. O krótkiej historii grupy, nagraniu debiutu i najnowszej wieści z obozu zespołu, to jest podpisaniu kontraktu na pierwszy album z włoską wytwórnią, rozmawiamy z gitarzystą Grzegorzem Piotrowskim i wokalistą Kacprem Kuczyńskim: HMP: Debiutujecie z impetem, bo po raptem półtorarocznej działalności wydaliście profesjonalną pod każdym względem EP-kę "Reign Of The Damned". Takie podejście to efekt jakiegoś konsekwentnie realizowanego od początku planu, czy też sprawy potoczyły się szybciej niż zakładaliście i uznaliście, że nie ma na co czekać nagrywamy i wydajemy? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Od początku nie było żadnego planu, dopiero z czasem stwierdziliśmy, że skoro mamy już minimum materiału to nie ma na co czekać. Plan formułował się sam. Gdy kończyliśmy jedną rzecz myśleliśmy o kolejnym kroku. Niestety warunki uniemożliwiały realizowanie wszystkiego za jednym zamachem. Nagrywanie rozpoczęliśmy pół roku od utworzenia składu. Całość przedłużyła się w czasie, głównie z powodów finansowych. Koniec końców, wydaliśmy materiał dopiero po roku, czyli w zasadzie jakieś pół roku później niż planowaliśmy. Kacper "Kaz" Kuczyński: Szczerze to planu nie mieliśmy żadnego (śmiech). Ale masz racje, sprawy potoczyły się w dość szybkim tempie, choć z początku mieliśmy spory problem ze znalezieniem odpowiedniej osoby na stanowisko drugiego gitarzysty. Nie

gwizdka. Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później to się na nas zemści. Na jakości. Już w tym momencie, wiele młodych metalowych zespołów polskich tak właśnie podchodzi do tematu. To już chyba standard. Trzeba się trochę wysilić, żeby zwrócić na siebie uwagę. Tak naprawdę to ciągła praca. Kacper "Kaz" Kuczyński: Myślę, że kapel ''grających dla grania'' nie uświadczysz za parę lat już wcale. Postęp technologiczny i coraz większy dostęp do możliwości nagrywania szybko i tanio sprawia, że takie zespoły giną śmiercią naturalną. Tak naprawdę każdy może teraz nagrać i wydać album. Sam znam parę takich kapel, które istnieją, dajmy na to, ponad 10 lat i dopiero teraz zaczynają nagrywać i publikować swój materiał. A wcześniej grały tylko w ramach hobby. Dzisiaj ''próbowanie swoich sił w muzyce'' nie ogranicza się jedynie do grania prób - nagrywanie płyt jest na porządku dziennym. BoltCrown istnieje od niedawna, ale z tego co słyszę to raczej nie było tak, że spotkaliście się na pier wszej próbie i dopiero wtedy ustalaliście kto na czym będzie grać, bo pewnie udzielaliście się już wcześniej w innych kapelach bądź ćwiczyliście w

kalnie mnie zawsze ciągnęło bardziej w stronę Dio niż Angelrippera (śmiech). Więc odszedłem i po krótkim czasie dołączyłem do Wild Whips. Tam poznałem Crissa i zanim jeszcze zespół zakończył działalność, obiecaliśmy sobie, że stworzymy kiedyś speed metalowy band. Więc w sumie korzeni Boltcrown można dopatrywać się właśnie w Wild Whips. A skąd pomysł na anglojęzyczne personalia/ksywy? Mogli Stormwitch czy wiele innych zespołów, więc wy również postanowiliście do nich dołączyć? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Głównie wzięło się to z tego, że jesteśmy nastawieni głównie na zagranicznych odbiorców. Kacper "Kaz" Kuczyński: Pomysł z ksywkami pojawił się stosunkowo niedawno, bardzo spontanicznie i pod wpływem chwili. Stwierdziliśmy z Crissem, że skoro tak dobrze nam się w Boltcrown gra i podchodzimy do sprawy na poważnie, to imiona Grzesio czy Krzysio będą wyglądały trochę głupio na rewersie płyty. Wziąłem więc małą karteczkę, taką jak na listę zakupów i w minutę stworzyliśmy każdemu z nas artystyczny pseudonim. Mam zresztą dalej tę kartkę, noszę ją cały czas przy sobie. To mój szczęśliwy talizman! (śmiech) Poza tym, gdybyście stali się bardziej rozpoznawal ni w świecie, to nikt nie będzie sobie łamał języka tym przysłowiowym Grzegorzem Brzęczyszczykiewiczem… (śmiech) Grzegorz "Greg" Piotrowski: Coś w tym stylu... (śmiech) Może polscy odbiorcy mogą patrzeć na to z uśmiechem, ale fakt jest taki, że zapamiętanie naszych prawdziwych nazwisk dla obcokrajowca byłoby udręką. Kacper "Kaz" Kuczyński: Trafiłeś w sedno! No bo czy ktoś wyobraża sobie, że np. w zespole Queen występuje frontman o imieniu Farokh Bulsara a nie Freddie Mercury? Albo że Ronnie James Dio wydaje solowe albumy pod swym prawdziwym nazwiskiem, Padavona? Jeśli już decydujesz się na - mniej lub bardziej ale jednak - poważne granie w kapeli i planujesz wypuścić swoją twórczość w eter, lepiej jest stworzyć sobie taki pseudonim, może nawet i rodzaj artystycznego alter ego. Nie każdy metalowiec kojarzy w pierwszej chwili nazwisko Thomas Börje Forsberg natomiast każdy kojarzy ksywę Quorthon. Uważam, że takie zabiegi dodają tylko klimatu zespołowi. Od początku wymiataliście taki żywiołowy heavy/ speed metal? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Pierwsze założenie było takie, że gramy speed metal. Obecnie nasza muzyka ewoluuje i obecny materiał jest coraz mniej ortodoksyjny. Kacper "Kaz" Kuczyński: Takie było pierwotne zało-żenie moje i Crissa, żeby grać szybki i bardzo pierwotny speed metal, coś w duchu Agent Steel, Savage Grace czy belgijskiego Crossfire. Zresztą drugi album Crossfire, "Second Attack'" uważam za esencję tego, co się nazywa speed metalem, wiele inspiracji zaczerpnąłem właśnie z tego albumu.

Foto: Boltcrown

przechodziło nam wtedy przez myśl, że moglibyśmy grać jako kwartet. Ale po paru miesiącach... Wiesz, myślę, że byliśmy wszyscy zaskoczeni tym, jak dobrze nam się wspólnie gra i tworzy w czwórkę. Narodziła się pomiędzy nami specyficzna muzyczna chemia, stwierdziliśmy więc, że nie ma sensu angażować nikogo więcej. Jest dobrze tak jak jest, prujemy więc do przodu! Zresztą w obecnych warunkach społeczno-gospo darczych chyba nie ma już większego sensu granie tylko dla grania, tak na pół gwizdka, ciągłe próby i nic więcej - skoro są możliwości trzeba próbować iść dalej, wychodzić ze swoją muzyką do ludzi? Grzegorz "Greg" Piotrowski: To zależy. Nie każdy musi mieć wysokie ambicje tworząc zespół. Niektórzy robią to czysto hobbistycznie, ale to prawda, że gdy robi się coś więcej niż granie na salce to nabiera to większego sensu. Nie chcieliśmy robić nic na pół

62

BOLTCROWN

domowych pieleszach różne riffy i zagrywki? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Każdy z nas grywał już w kapelach. Każdy z nas miał już podstawowy warsztat do tego, żeby próbować coś robić. Kriss i Kuczy (Kaz) grali wcześniej w kapeli Wild Whips. Ja grywałem w paru kapelach. Kacper "Kaz" Kuczyński: Ja i Criss znamy się od kilku lat, wcześniej graliśmy razem w zespole Wild Whips. Mieliśmy na koncie demówki i trochę koncertów. Natomiast moje "najpierwsze" doświadczenia muzyczne to kapela, którą założyliśmy z kolegami ze szkoły mając po 12 lat. Twór ten istniał cztery lata, stworzyliśmy jeden kawałek i daliśmy zero koncertów (śmiech). Nazwy nie podaję, gdyż zmieniała się ona równie często co stylistyka. Na początku chciałem, żeby to była hybryda Venom i Mercyful Fate, coś co niektórzy nazywają evil heavy metalem. A skończyło się na tym, że graliśmy coś pomiędzy Deicide a Sodom. Wtedy stwierdziłem, że to nie dla mnie, bo wo-

Tak Crossfire to świetna, chociaż niedoceniana kapela. Pamiętam czasy, kiedy takie dźwięki były, wraz z raczkującym thrash metalem, czymś nowym na scenie hard 'n' heavy. Tymczasem minęło ponad 30 lat i młodzi ludzie wciąż chcą grać taką muzykę to chyba najlepszy dowód na to, że przetrwała próbę czasu? Grzegorz "Greg" Piotrowski: W pewnym sensie tak. Niektóre z podgatunków przeżywają swój renesans. Jest obecnie wiele zespołów które grają speed. Powstają nowe zespoły, ale taka naprawdę tylko kilka wnosi coś nowego do muzyki. My osobiście staramy się szukać nowych dróg. Nie chcemy się zamykać w jednym podgatunku. Wydaje mi się, że obecnie speed metal wzbudza większe zainteresowanie niż pierwotnie, mówi się nawet o nowej fali co jest moim zdaniem sporym wyolbrzymieniem. W latach 80-tych bardzo szybko ewoluował w thrash metal, więc brakowało trochę przestrzeni czasowej na to, aby ten gatunek mógł się bardziej rozwinąć. Kacper "Kaz" Kuczyński: Uważam, że obecnie nastały wyjątkowo ciekawe czasy dla, jak to ująłeś, gatunku hard 'n' heavy. Bo tak naprawdę dopiero niedawno takie grupy jak Slayer czy Venom stały się faktycznie legendami, a co za tym idzie, ich spuścizna może dopiero teraz być przetwarzana w sposób


odkrywczy. Takie grupy jak Grand Magus, Portrait, Steelwing czy generalnie cała nowa fala heavy i thrash metalu, jakkolwiek grające oldschoolowo, nie są tylko kopiami kapel z lat osiemdziesiątych. Grają heavy, ale w delikatnie unowocześniony sposób, na mia-rę XXI wieku. Od razu odróżnisz ze słuchu współczesny zespół heavy metalowy od kapeli ''z epoki''. Jest to dla mnie zjawisko cholernie budujące, pokazuje bowiem, że można wprowadzić lekki powiew świeżości do nawet najbardziej hermetycznego metalowego łojenia i pozostać przy tym wiernym stylistyce i klimatowi. Są głosy, że obecne młode pokolenie nie za bardzo potrafi odnaleźć się w tych ostrych, chociaż nie pozbawionych melodii utworach, ale tu pewnie będziecie polemizować z autorami takich opinii? Grzegorz "Greg" Piotrowski: To nieprawda, bo coraz więcej młodych słucha bardzo podziemnej muzyki z lat 80-tych. Stało się to modne wśród metalowych fanów w ostatnich latach. Bardzo modny stał się thrash metal, który w zasadzie jest ostrzejszy gatunkowo od speed metalu. Ja prędzej bym się zastanawiał, czy muzyka speed metalowa znajdzie większą ilość odbiorców w kraju death i black metalu niż tego czy to będzie za ostre. Mówię tu w kontekście młodego pokolenia. Kacper "Kaz" Kuczyński: Gadanie! Metalowa scena jest wciąż bardzo silna i pełna wigoru, zwłaszcza w Europie. Wystarczy pojechać na takie Keep It True czy Headbanger's Open Air żeby się o tym przekonać. Legiony młodych, często nastoletnich gości w grubo obszytych katanach, wdrażających się w ten zupełnie dla nich nowy świat. Odnoszę nawet wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku lat ta liczba młodych ''adeptów'' metalowego światka gwałtownie wzrosła i rosnąć chyba prędko nie przestanie. A przecież to gdzieś pośród tych młodych ludzi znajdują się twórcy nowych kapel... Macie zresztą niezgorszy argument na obronę swoich słów, to jest "Reign Of The Damned".Takie krótkie wydawnictwa rządzą się jednak swoimi prawami, więc pewnie musieliście dokonać wyboru utworów spośród ich większej liczby? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Szczerze mówiąc, były to pierwsze trzy numery jakie zrobiliśmy. Nie było z czego z wybierać. Zdecydowaliście się na te najbardziej według was reprezentatywne, różnorodne, najciekawsze, najbardziej ulubione, etc.? Było głosowanie, długie narady, tworzyły się jakieś grupy zwolenników poszczególnych numerów? (śmiech) Grzegorz "Greg" Piotrowski: W zasadzie nie było dyskusji. Nagraliśmy pierwsze lepsze. Kiedy ich słucham dochodzę do wniosku, że nieobce są wam również Running Wild czy Exciter, ale nie unikacie też wpływów NWOBHM, tak więc generalnie to scena tradycyjnego metalu wczesnych lat 80-tych musiała wywrzeć na was największy wpływ w sensie inspiracji?Są tu jakieś punkty wspólne, tj. zespoły lubiane bądź cenione przez was wszystkich, czy też każdy z was ma innych ulubieńców, a to co tworzycie w BoltCrown jest wypadkową tych fascynacji? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Na pewno naszym wspólnym mianownikiem jest muzyka metalowa ogólnie. Heavy, speed i thrash, czy początki death metalu, to w zasadzie muzyka lat 80-tych więc naturalnie miała na nas największy wpływ. Mimo wszystko każdy z nas personalnie słucha innej muzyki. Nie starczyło by czasu na wymienienie wszystkich zespołów, które cenimy i nie chodzi tu tylko o zespoły metalowe. To co tworzymy w Boltcrown to faktycznie wypadkowa tego co wiemy o muzyce. Nie posiadamy konkretnej inspiracji w postaci zespołu. Najważniejszy to sposób myślenia o muzyce. Nie bać się tworzyć czegoś co odbiega od schematu. Kacper "Kaz" Kuczyński: Myślę, że nie zaskoczę nikogo, kiedy odpowiem ''Opcja numer dwa''. Tak właśnie powinna wyglądać praca w zespole - kolaż tego co każdy z nas ma we łbie. Pewnie, jest mnóstwo kapel, które wspólnie cenimy. Ale każdy ma swoich faworytów. Simon najbardziej z naszej czwórki siedzi w deathowych brzmieniach, Criss natomiast uwielbia starą szkołę prymitywnego speedowego grania w stylu Agent Steel czy choćby wymienionego przez ciebie Excitera. Greg z kolei gustuje w bardziej techni-

cznych grupach jak Coroner czy Helstar oraz w nowocześniejszym, mrocznym black-deathowym graniu, a la Tribulation. Jeśli chodzi o mnie, to jednymi z najbardziej inspirujących dla mnie kapel są Savatage i Crimson Glory. Dodajmy do tego odrobinę stylu Razor i Overkill i bum! - Boltcrown w pigułce (śmiech). To są te moje podstawowe fundamenty, chociaż słucham bardzo różnych rzeczy. Siedzę w latach sześćdziesiątych niemal równie mocno co w osiemdziesiątych. Zapomniane zespoły hard rock/ proto metalowe typu Sir Lord Baltimore, Lucifer's Friend czy Buffalo - dla mnie to rzecz kultowa! Tak samo jak epic/doomowe granie w stylu Candlemass, Pagan Altar lub Solitude Aeturnus. No i oczywiście Black Sabbath. Staram się wyciągać jak najwięcej z każdej kapeli, której słucham i wtłaczać to wszystko później do własnej twórczości. RMS Live & Studio Records jest bardziej kojarzone z muzyką klasyczną czy rozrywkową, jednak zdecydowaliście się nagrać EP-kę właśnie tam skąd taki wybór? Zadecydowały metalowe korze nie Rafała Sekulaka? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Rafał to znajomy Crissa z poprzedniej kapeli. Zaproponował, abyśmy nagrali u niego EP-kę. Kacper "Kaz" Kuczyński: Rafała znam równie długo co Crissa, grał razem z nami w Wild Whips. Gdy dowiedzieliśmy się, że prowadzi studio nagrań, postanowiliśmy się z nim skontaktować i powierzyć mu nagranie "Reign Of The Damned'", przez wzgląd na stare czasy. No i mieliśmy pewność, że nasze numery są w rękach dobrego realizatora. Brzmienie "Reign Of The Damned" potwierdza, że to był słuszny krok, tym bardziej, że miks i master ing tego materiału też powierzyliście zawodowcom z Mandragora Studio? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Byliśmy zadowoleni z brzmienia. Po nagraniach uznaliśmy jednak, że chcemy poprawić kilka rzeczy i spróbować zrobić to trochę inaczej. Poszliśmy do znajomego studia, które mieściło się obok naszej ówczesnej sali prób, gdzie producent Maciek Radecki, słynął z bardziej nowoczesnego brzmienia. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy. Kacper "Kaz" Kuczyński: Mieliśmy szczęście, Mandragora Studio mieściło się bowiem dosłownie drzwi obok naszej sali prób i w ten sposób poznaliśmy Maćka Radeckiego, tamtejszego realizatora. Mogliśmy go zresztą parę razy obserwować w akcji, kiedy nagrywał naszych znajomych z Morthus i Thunderwar. To bardzo równy gość, szanujący wizje muzyków ale też potrafiący dać do zrozumienia, kiedy coś spieprzymy (śmiech). Bardzo dobrze się nam razem pracowało. Właśnie wtedy uznaliście, że brakuje wam jeszcze odpowiedniej okładki i za przykładem kumpli z Thunderwar zwróciliście się do Mario Lopeza? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Podpatrywaliśmy trochę naszych kolegów z Thunderwar, którzy służyli dobrą radą. Swoją drogą jest to bardzo dobry przykład młodej kapeli, która pokazuje jak młodzi powinni zabierać się do prowadzenia kapeli. Ich praca przynosi efekty. Kacper "Kaz" Kuczyński: O tak, okładka "The Birth Of Thunder" od razu przypadła nam do gustu stylistycznie. Mario Lopez wydawał się idealnym wyborem. Uznaliśmy, że nie musimy koniecznie już na pierwszym wydawnictwie zwracać się w sprawie okładki do Kena Kelly czy Seagrave'a (śmiech).

(śmiech). Ale praca, którą wykonał dla nas Mario Lopez przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Gdy zobaczyliśmy końcowy efekt szczęki nam opadły. Gość wykonał fantastyczną robotę, sprostał zadaniu na 200 procent. I jestem pewien, że wrócimy jeszcze do tej współpracy. Mario jest też autorem waszego logo - dostaliście w związku z tym promocyjną cenę? (śmiech) Grzegorz "Greg" Piotrowski: Tak. Niewiele, ale trochę spuścił z ceny (śmiech) Muzycy Thunderwar udzielają się też gościnnie na waszym debiucie, ale nie są chyba jedynymi gośćmi na "Reign Of The Damned"? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Nie tylko. Studio znajdowało się drzwi od naszej próbowni. Graliśmy na jednej salce razem z Bestiality i Thunderwar. tak, więc przy okazji nagrywania udzielili swoich głosów, jako, że kręcili się obok (śmiech) Kacper "Kaz" Kuczyński: Poza Thunderwar na "Reignie" można też usłyszeć muzyków Bestiality. To oni wydają z siebie ten exodusowy, wspólny okrzyk w "Lust For Blood'". Z kolei Madness i Olszak z Thunderwar stworzyli nam chórki do marzowej części "(Apocalypse) Troops Of The Fallen". Niedawno zadebiutowaliście też na scenicznych deskach w klubie VooDoo - jak wrażenia? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Był lekki stres ale generalnie było zajebiście. Ludziom podobno się podobało. Co do klubu też nie było zastrzeżeń. Był to też koncert szczególny z tego powodu, że na rzecz Adriana "Covana" Kowanka, który wciąż potrzebuje wsparcia i pomocy po tym tragicznym wypadku, dlatego była to pewnie dla was jeszcze więk sza motywacja, by wypaść jak najlepiej? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Chcieliśmy wypaść jak najlepiej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli koncerty jest grany w tak szczytnym celu to z pewnością na koncert przyjdą różnej maści ludzie. Nie liczyliśmy na taryfę ulgową tylko dlatego, że to był nasz debiut, zwłaszcza, że publika w Warszawie dosyć surowo ocenia wykonawców. Koniec końców cały koncert był bardzo udany, a na rzecz Covana uzbieraliśmy 1000 zł. Teraz koncertów będzie pewnie coraz więcej, wszak to wymarzona metoda promocji metalowego mate riału? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Obecnie szukamy wszelkich możliwości grania poza Warszawą. Niestety jesteśmy jeszcze słabo rozpoznawalni i nie ma za wiele propozycji. A jakie macie dalsze plany? Myślicie już o debiu tanckim albumie czy na razie koncentrujecie się na promowaniu EP-ki i do tematu wrócicie za jakiś czas? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Teraz skupiamy się na promocji EP-ki i dalszych koncertach. Mieliśmy w planach nagranie jednego utworu - singla. Finansowo póki co na tyle mogliśmy sobie pozwolić (śmiech). Tak czy inaczej byliśmy zaskoczeni, gdy pod koniec roku zgłosiła się do nas z propozycją współpracy niewielka wytwórnia z Włoch. Po omówieniu warunków podpisaliśmy kontrakt z Nightbraker Production na wydanie naszego pierwszego krążka długogrającego. Jest to dla nas osobiście duży sukces po zaledwie kilku miesiącach od upublicznienia materiału z EP. Wojciech Chamryk

Szybko się dogadaliście co do projektu, warunków współpracy, etc.? Grzegorz "Greg" Piotrowski: Mario był bardzo konkretny i profesjonalny. Warunki ustaliliśmy bardzo szybko. Pomysł na okładkę, tworzył się kilka miesięcy - miał chyba ze trzy wersje. Moim zdaniem, jest to jeden z najlepszych artystów w świecie metalowym. Kacper "Kaz" Kuczyński: Przedstawiliśmy mu bardzo powierzchowny zarys tego co chcielibyśmy zobaczyć na okładce. Przyznam się, że odkąd tylko zachciało mi się być muzykiem, marzyła mi się okładka płyty w klimacie Cirith Ungol i Manowar. Świat Magii i Miecza, armie żywych trupów, smoki, góry, gołe baby... uwielbiam to! Po niejeden album heavy metalowy sięgnąłem dzięki właśnie tego typu okładkom. Myślałem sobie '"skoro okładka jest tak dobra to muzyka musi być co najmniej równie dobra!'"

BOLTCROWN

63


czuliśmy, że to jest właśnie to. Nie widzę innej, oddającej równie mocno klimat naszej twórczości. Decyzja zapadła i nikt z nas już nie wnikał, czy są zespoły o podobnej nazwie.

Spirit Metal Szczerze przyznaję, że zespół AfterLife i EP-ka "Chains Of Death" zaskoczyły mnie totalnie. Po przesłuchaniu muzyki i znalezieniu informacji, że stanowisko wokalisty dzierży niejaki Vinnie Moon, pewny byłem, że mamy do czynienia z kolejną mocną propozycją zagraniczną. Tymczasem niezwykle miło jest mi poinformować tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że AfterLife, to polski zespół, na którego czele stoi znany z zespołu Kruk znakomity gitarzy sta i wokalista, Tomasz Wiśniewski. Muzyka z "Chains Of Death" idąca w parze z ciekawymi lirykami i mrocznym klimatem, z pewnością sprawią, że nazwa zespołu stanie się wkrótce znana szerszej rzeszy fanów muzyki metalowej nie tylko w Polsce. Oto garść informacji dotyczących zespołu, wprost od Tomka Wiśniewskiego HMP: Witam serdecznie, muszę przyznać, że po przesłuchaniu "Chains Of Death" czuję się, jak po konkretnym ciosie obuchem w głowę, mimo to uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. Świetny materiał. Czy o wzbudzenie takich odczuć u słuchacza wam chodziło? Tomasz Wiśniewski: Witam! Cieszę się, że możemy pogadać na łamach HMP. Dzięki za te słowa, o taką reakcję nam chodziło. To mocny i szczery materiał. Odpowiada nam takie granie - heavy, thrash, speed metal, dobrze się w tym czujemy, no i oczywiście to dobrze, że wzbudza takie emocje, to cieszy. Mam nadzieję, że płyta dotrze do wielu fanów na całym świecie. Tomek, w 2013 roku opuściłeś grupę Kruk. Czy możemy na krótko powrócić do przyczyn twojego odejścia z kapeli? Chciałbym cię też poprosić o kilka słów dotyczących lat spędzonych w zespole Kruk. Jak je wspominasz?

tym czasie przebywał w Irlandii. Wiedziałem, że to odpowiednia osoba na stanowisko drugiego gitarzysty, kochająca metal równie mocno. Krzysztof wrócił szybko do Polski. Planując AfterLife wiedzieliśmy, że potrzebujemy świetnego basisty. Na myśl przyszła nam tylko jedna osoba - Daniel (Daniel Woszczek, basista zespołu - przyp.red.) Z Krzyśkiem dużo grali już wcześniej, przez to sytuacja była jasna, co do trójki w składzie. Z tego co wiem, materiał skomponowaliście jeszcze bez udziału perkusisty. W końcu jednak dołączył do was Marcin Korzekwa, także znany z Kruka… Po długich poszukiwaniach, pomyślałem o Marcinie, z którym koncertowałem w przeszłości. Nie wiedziałem czego się spodziewać, ze względu na to, że jest na stałe w Anglii. Pamiętam, że dobrze się rozumieliśmy, zawsze istniała między nami nić porozumienia. Napisałem do niego, a on się zgodził. Cieszyłem się, ponieważ dzięki temu zespół mógł być w komplecie, Foto: Afterlife

Jeszcze przed zapoznaniem się z zawartością płyty, uwagę zwraca świetna okładka. Opowiedz trochę o współpracy z Martitą Gonzalez. Kim jest ta urocza i utalentowana niewiasta? Ta urocza niewiasta jest dziewczyną Hoflera, Marta bardzo ładnie i ciekawie rysuje. Jej prace zwróciły na nas szczególną uwagę. Potrzebowaliśmy dobrej okładki, która uchwyci tematycznie zawartość muzyczną i liryczną. Uważam, że dziewczyna udźwignęła to w 100 procentach. Myślę, że jeszcze nie jeden raz będziecie mogli przekonać się o jej talencie. Podpisujesz się pseudonimem Vinnie Moon. To pierwszy krok w stronę kariery zagranicznej? To wynikło jakoś naturalnie, jak odrodzenie, nowy rozdział w życiu. AfterLife stał się dla mnie ważnym życiowym celem. Jest to oddzielenie od przeszłości, postawienie grubej kreski nad tym, co już było i nie powracanie już do tego. Vinnie Moon to mój pseudonim artystyczny, również z racji tego, że zamierzamy działać za granicą - to prawda. Pomyślałem wówczas, że dobrze będzie stworzyć sobie taki pseudonim. Jak wyglądał proces komponowania, nagrywania EPki "Chains Of Death"? Proces był mocno twórczy, riffy, linie basu, wokale i teksty powstały w ekspresowym tempie. Całe mnóstwo pomysłów dosłownie się z nas wylewało. Do wybranych, czterech numerów na EPkę Marcin dograł swoje partie perkusji za granicą i odesłał nam je, dodając jednocześnie swojego osobliwego charakteru. Jego pasja do starej szkoły grania dodała nam jeszcze więcej energii. W domu stworzyliśmy sobie warunki do tego, by nagrywać. To jest duży komfort pracy z racji tego, że wszystkie pomysły można niemalże natychmiast zarejestrować. Płytę wydaliście własnym sumptem? Tak, postanowiliśmy, że na tym, początkowym etapie pozostaniemy niezależni. Od początku do końca wydania tej płyty chcieliśmy realizować naszą wizję bez ingerencji kogokolwiek spoza zespołu. Przechodząc do imponującej warstwy muzycznej, muszę przyznać, że trudno się pokusić o zaklasyfikowanie waszej muzyki… W jednej z audycji radiowych z Nowego Jorku, gdzie puszczali nasze numery padło określenie spirit metal (!), zapewne z racji tematyki utworów. Jeśli chodzi o klasyfikację, określamy swój zespół jako heavy, thrash, speed. Metal jest bardzo bogaty w różne podgatunki, więc dlaczego by ich nie łączyć ze sobą. Muzyka nabiera wtedy szerszego spektrum, a sam odbiór takiej muzyki staje się przez to świeży i ciekawy.

Od pewnego czasu czułem, że to nie jest już "mój" zespół. Polityka kapeli nie do końca mi odpowiadała. Myślami powracałem ciągle do metalu i wiedziałem, że czas na zmiany. Brakowało mi gitary i mocnego uderzenia. Potrzebowałem większej wolności, czegoś, co pozwoli mi w pełni otworzyć się muzycznie. Niemniej jednak, był to dobry czas na kształtowanie wokalu, bycia na scenie, koncertowania. Dzięki temu poznałem wielu wspaniałych ludzi, odwiedziłem wiele miejsc. To był dobry czas, te początki, pierwsze koncerty, później płyty, studia nagrań. Zespoły, z którymi wspólnie graliśmy - tego się nie zapomina, to zostaje. Dużo wspólnie zdziałaliśmy, jednak po dziewięciu latach śpiewania coś się zmieniło, potrzebowałem odmiany, stąd ta decyzja. Przechodząc do AfterLife, opowiedz o powodach założenia kapeli i jak udało się sformować skład? Chciałem założyć swój zespół. Pewnego dnia obudziłem się z wizją. Napisałem do Hoflera (Krzysztof Hofler, gitarzysta kapeli - przyp.red.), który w tam-

64

AFTERLIFE

a co za tym idzie, zdolny do nagrywania płyt i koncertowania. To niełatwa sytuacja dla zespołu, gdy jeden z nas przebywa daleko stąd, jednak okazało się, że to nie jest aż tak wielka bariera. Mamy dużo mocy w sobie, na tyle, by współtworzyć AfterLife. Faktycznie, w czasie, gdy szukaliśmy perkusisty, tworzyliśmy już materiał. Mieliśmy mnóstwo pomysłów, przez to numery powstawały bardzo szybko. Takim sposobem powstało m.in. Demo, które wrzuciliśmy do sieci. Dołączenie Marcina do zespołu zaowocowało nagraniem EP-ki "Chains Of Death". Dlaczego AfterLife? Nazwa wydaje się już być znana i używana przez kilka kapel, choć brzmi doskonale. Nazwa jest ściśle związana z klimatem, jaki chcieliśmy wspólnie tworzyć. Zawsze ciekawiły nas motywy śmierci, wędrówki dusz, planu astralnego oraz świadomości ludzkiej, wymiaru transcendentalnego. Inspiruje to nas do tworzenia muzyki w takiej właśnie konwencji. Kiedy padła nazwa AfterLife po-

Świetne wrażenie robi już epicki początek kompozy cji "Land Of The Broken Mirrors" z kapitalnym delikatnym fragmentem, spinającym całą kompozy cję… "Walking through the outworld, I saw too much, to just forget..." To wers wprowadzający, wchodzimy w tym momencie w świat AfterLife. Ma na celu wprowadzenie słuchacza w naszą przestrzeń muzyczną, w której się poruszamy. Lirycznie, jest to wejście w zaświaty, rozszerzanie świadomości i szukanie nie fizycznych doznań. Jednak muzyka na "Chains Of Death" jest dość eklektyczna. Gładko przemieszczacie się w klimat ach heavy, speed czy thrash metalowych. Imponują partie gitarowe, potężne riffy, rozbudowane i sza lone solówki, jak we wspomnianym "Land…"… Wynika to z tego, że nie czujemy ograniczeń w tworzeniu zawartości muzycznej. Inspirują nas przeróżni muzycy, instrumentaliści, do których czujemy głęboki szacunek. Staramy się unikać utartych ścieżek muzycznych, szufladkowania się w jednym, ściśle określonym gatunku. Piękno muzyki jest na tyle rozległe, że nie postrzegamy tego, jako zamkniętą sferę, a wręcz przeciwnie. Kolejnym wyznacznikiem płyty są dość pokombi nowane, interesujące kompozycje. W duchu progre-


sywnego grania… Technika wynika z naszych dążeń ku samodoskonaleniu. Każdy z nas odczuwa niedosyt i nieustannie kieruje się do wyrażania siebie w jak najbardziej kreatywny sposób. Stąd też wiele zawiłości, które mogłeś zauważyć. Mimo to, staramy się by nasze kompozycje były wyważone, by nie zabrnąć w ślepy zaułek. Indywidualność każdego jest harmonizowana przez naszą wspólną pracę. Mieliście jakieś założenia muzyczne na początku, czy wszystko potoczyło się naturalnie? Założenia były takie, żeby grać metal, ale ostateczne brzmienie zespołu nadał każdy z nas. Nie wyznaczaliśmy z góry jaki ma być ostateczny kształt naszej twórczosci, dzięki temu mamy znacznie większy obszar muzyczny i przez to czujemy się swobodniejsi w tym co robimy. Nawałnica gitarowa i szalone partie solowe na początku "Chains Of Death" przypominają mi nieco Mercyful Fate, utwór jednak imponuje także świetnymi melodyjnymi solówkami, fantastycznym mrocznym klimatem… Uwielbiamy Mercyful Fate, ich mroczny klimat ma na nas duży wpływ. Uwalniamy energię, która w nas drzemie. Jeśli chodzi o solówki gitarowe, jesteśmy zdania, że utwory bez solówek byłyby jakby czegoś pozbawione. Wiele zespołów rezygnuje dzisiaj z tego sądząc, że to jest nie potrzebne. Uważam, ze solówki muszą być i komponując, bierzemy je zawsze pod uwagę. Ekspresja i melodia w solówkach, można wtedy nieźle odpłynąć. Sporo w waszej muzie także odniesień do thrash metalu. Wyczuwam tu spory szacunek do starej szkoły thrash O tak, to prawda, jesteśmy maniakami oldschoolowego grania. Powstało wtedy wiele wspaniałych zespołów, o których się nie zapomina. Lata 80-te i 90-te w muzyce metalowej to mnóstwo zajebistych płyt, które odcisnęły na nas duże piętno. Lista albumów takich zespołów jest bardzo długa i trudno mi je wszystkie wymienić.

Z kolei w "The Falling Rain" obok szalonej zwrotki z blastami perkusyjnymi, mamy klasyczny heavymetalowy refren. To połączenie stylów muzycznych w waszym wykonaniu wypada naprawdę świetnie i oryginalnie… Każdy z nas wkłada w zespół swój charakter i swoją miłość do muzyki. Jesteśmy otwarci na siebie i swoje pomysły. Stworzyliśmy swój świat, w którym czujemy się po prostu dobrze. Tym światem chcemy się z wami dzielić i czujemy się podekscytowani, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja. Płyty, koncerty to jest to, co chcemy robić. Oczywiście nie mogę przejść obojętnie nad fan tastycznymi, zróżnicowanymi partiami wokalnymi, czego kulminacją jest niesamowity wrzask wieńczący wspomniany "The Falling Rain". Jako miłośnik klasycznych wokalistów heavy metalowych jestem pod wrażeniem… Jest mi bardzo miło, że tak uważasz. Emocje, które drzemią we mnie oraz to, że identyfikuję się z tekstami, które śpiewam nosi w sobie pewną energię, którą staram się uwolnić. Ten kulminacyjny moment, o którym mówisz jest punktem w kawałku, gdzie wznoszę swój głos na wyżyny wspomnianych emocji. Jest to oddanie dramaturgii tekstu z mocnym ekspresyjnym zakończeniem. Płyta brzmi mocno, niezwykle intensywnie. Sądzisz, że nagracie w przyszłości jakąś klasyczną balladę metalową? Szczerze mówiąc stworzyliśmy już kilka takich kompozycji, i pewnie w przyszłości ujrzą światło dzienne. Jak wygląda sytuacja, jeśli chodzi o nagranie pełnego albumu? Macie więcej skomponowanego materiału? Co do kwestii materiału - jest on bardzo obszerny. Być może na tą chwilę nam nie uwierzysz, ale moglibyśmy wejść do studia i nagrać nawet kilka płyt (śmiech). Gdybym był właścicielem wytwórni pły-towej, po

wysłuchaniu "Chains Of Death" kontrakt mielibyście w kieszeni. Jak to wygląda w rzeczywistości? Jesteśmy w trakcie poszukiwań wytwórni, która zapewni nam dogodną i uczciwą współpracę. Mamy nadzieję nagrać materiał pod odpowiednim szyldem. Jakieś konkretne plany na najbliższe miesiące? Przede wszystkim koncerty. W najbliższym czasie na naszym fanpage'u na facebooku pojawią się terminy. Chcemy, żeby ten rok był dla zespołu bardzo produktywny i aktywny koncertowo. Na koniec chciałbym abyś osobiście zareklamował zespół i EP "Chains Of Death"czytelnikom Heavy Metal Pages… Śledźcie nasze poczynania, słuchajcie "Chains Of Death". Myślę, że każdy fan metalu może w nim odkryć coś dla siebie. Niech natchniony duch metalu zawładnie waszymi duszami! AfterLife is coming! Dziękuję za rozmowę… Dzięki, pozdrawiam! Tomasz "Kazek" Kazimierczak


Żadnych ograniczeń! Są z Los Angeles, od ponad siedmiu lat grają thrash i wydali właśnie drugi album. Nie brzmią jednak jak typowa amerykańska kapela, chętnie sięgając też do twórczości niemieckich mistrzów gatunku czy bardziej intensywnych, death metalowych pionierów, jak Possessed czy Death. O "Pulse Of Terror" i nie tylko rozmawiamy z wokalistą Tormenter: HMP: Po wydaniu debiutanckiego albumu "Pulse Of Terror" przed czterema laty jakbyście trochę się przyczaili, zrobiło się o was ciszej - szykowaliście w spokoju kolejny materiał? Carlos Rodelo: Prawdę mówiąc, mieliśmy trochę trudniejszy okres, kiedy wydaliśmy nasz debiutancki album. Wszyscy mieliśmy wtedy sporo problemów osobistych. W zasadzie zrobiliśmy sobie przerwę od muzyki na jakieś półtora roku, żeby uporządkować swoje sprawy. Przez ten czas napisaliśmy naszą EP-kę, "Phantom Time" i utwory, które pó-

z tego sprawę, łatwo było nam po prostu robić cokolwiek chcieliśmy, nie patrząc na to, jak będzie to odbierane. Ale czuliście się dodatkowo zobligowani tymi oczekiwaniami, miało to wpływ na wasze podejście, maksymalną koncentrację, etc.? Nie, przede wszystkim tworzymy muzykę, którą lubimy. Oczywiście chcemy, żeby ludziom podobała się nasza muzyka, ale ma się też podobać nam i wyrażać naszą miłość do thrash metalu, uznanie Foto: Tormenter

Co ciekawe kiedy usłyszałem was po raz pierwszy byłem przekonany, że jesteście pewnie zespołem z Niemiec, a już na pewno z Europy, bo brzmicie inaczej niż większość współczesnych młodych amerykańskich kapel thrashowych, inspirując się zapewne bardziej sceną europejską? Mamy na pewno wielkie uznanie dla wielu europejskich zespołów, ale nie tylko. Mamy bardzo szeroki wachlarz wpływów, niezależnie czy pochodzą z Ameryki Północnej, Południowej, czy Europy. Już wcześniej mówiono nam, że brzmimy jakbyśmy byli z Niemiec, naprawdę nie mam pojęcia dlatego nam się to przypisuje, ale jeżeli ludzie myślą, że jesteśmy z Niemiec, czy z Europy, to mamy nadzieję, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami, kiedy ruszymy tam w naszą pierwszą podróż (śmiech). W sumie moglibyście nazywać się Tormentor, gdyby nie to, że kilka zespołów już wcześniej wykorzystało tę nazwę? (śmiech) Tak! Historia jaka stoi za nazwą jest taka, zaczęliśmy w szkole średniej i początkowo używaliśmy nazwy Tormentor. Wzięliśmy ją z kawałka Slayera. Nie mieliśmy pojęcia wtedy, że już wtedy było mnóstwo zespołów, które nazwały się Tormentor. Niecały rok później, kiedy nagraliśmy naszą pierwszą EP-kę/demo, zdaliśmy sobie z tego sprawę i zdecydowaliśmy się ją nieznacznie zmienić, żeby uniknąć zamieszania, zamiast zmieniać całkowicie nazwę, bo bardzo spodobała nam się tamta nazwa i wydawało nam się, że idealnie do nas pasuje. Jednak poza słyszalnymi wpływami Kreator czy Destruction mamy też na "Prophetic Deceiver" echa dokonań np. Exodus - cenicie również te zespoły, które potrafią nie tylko konkretnie przyłoić, ale też grają muzykę bardzo zaawansowaną tech nicznie? Zdecydowanie, łączymy wiele różnych stylów thrashu w naszym brzmieniu. Nie chcemy grać w jednym stylu, lubimy mieszać po kawałku różnych rzeczy, żeby móc się wyróżnić. Lubicie też chyba stary, dobry Possessed, a czasem idziecie nawet dalej, bo np. blastowa końcówka "Cosmic Collapse" to już wręcz death metal? Tak, razem z thrash metalem, jesteśmy wielkimi fanami zespołów takich jak Death, Pestilence, Cannibal Corpse, Massacre itd. Chcemy więc oddać hołd naszym inspiracjom w naszych utworach. Nie boimy się podejmować ryzyka i włączamy to wszystko w nasze brzmienie. Czyli nie lubicie się ograniczać, sięgając niekiedy po mniej oczywiste, ale pasujące do danej kom pozycji rozwiązania? Żadnych ograniczeń! Według nas, muzyka jest interpretacją tego kim jesteś, a skoro każdy z nas robi to samo, to nic innego nas nie interesuje. Nie jestem pewny, kto to powiedział, musiałbym trochę pogrzebać, w każdym bądź razie przeczytałem coś takiego: "Możemy być zespołem, jakiego chcemy słuchać" i żyjemy tym. Tworzymy więc muzykę, która zaspokaja nasz głód na agresywny thrash metal, ale także ma melodię i technikę, którą doceniamy, a później połączyliśmy to wszystko i stworzyliśmy coś, czego jesteśmy fanami.

66

źniej stały się częścią "Prophetic Deceiver".

dla innych gatunków i możliwości grania na instrumentach.

Ponoć trzecia płyta jest dla przełomowa dla każdego zespołu, ale nie brakuje też głosów, że to właśnie drugi album jest najważniejszy, bo na przygotowanie i nagranie pierwszego każdy zespół ma zwykle sporo czasu, gdy kolejny powsta je już pod pewną presją, pojawiają się oczekiwa nia fanów czy mediów? Absolutnie nie, nie siedzimy pod tym samym mikroskopem co zespoły jak Exodus czy Testament, gdzie każdy nawet najmniejszy element, który trafia na album jest krytykowany, egzaminowany, a każda nuta jest wyśmiewana. Kiedy zdaliśmy sobie

I udało się o tyle, że nagraliście znacznie lepszą, bardziej dojrzałą płytę od jedynki. Jest satysfakc ja z tego powodu? Czuliście potencjał tego mate riału już wejściem do studia, czy też dotarło to do was dopiero po nagraniach, gdy odsłuchaliście gotowy materiał w całości po raz pierwszy? Mówię teraz za siebie, pomyślałem, że to będzie świetny album w naszych rękach w 2012 roku, kiedy kawałki zaczęły się razem układać, ale oczywiście nigdy nic nie wiadomo na pewno, dopóki tego nie usłyszysz.

TORMENTER

Stąd oparty na basowej partii krótki instrumental "C.P.R." czy "Critical Stasis" z solówką Kory'ego Alvareza? Zrobiliśmy to, bo uważamy, że niewielu basistów ma miejsce, na które zasługują. Są bardzo ważną częścią zespołu, ale z jakichś powodów, nie są tak szanowani jak gitarzyści, więc zdecydowaliśmy się zrobić coś, żeby pokazać, że basista może być tak samo utalentowany jak gitarzysta i ukazaliśmy możliwości Kory'ego. Zresztą generalnie na "Prophetic Deceiver" sekc ja rytmiczna ma sporo do powiedzenia, jak np. w numerze tytułowym, co niewątpliwie dodaje waszym utworom intensywności? Nawiązujesz tutaj trochę do poprzedniego pytania.


Wszystko w muzyce zespołu jest ważne i chcemy tak to czuć. Staraliśmy się więc, żeby zaakcentować wszystko najlepiej jak potrafiliśmy. Jahir Funes i Joey Cazarez popełnili tu też sporo efektownych solówek - czasem mieliście chyba nadmiar bogactwa, stąd zdublowane popisy w "Sacrilege" czy "Prophetic Deceiver"? Wierzę, że jesteśmy naprawdę dobrymi muzykami, a dla gitarzysty, jednym z najlepszych sposobów na pokazanie tego, jest gitarowe solo. Wierzę też, że to dodaje trochę więcej osobowości gitarzysty do muzyki. Fajnie jest więc mieć solówki ich obu, a w niektórych kawałkach harmonizują nawet ze sobą, tak jak w ostatniej minucie "Snakes In The Throne Room".

Słowa poszczególnych utworów muszą być zaakceptowane przez was wszystkich zanim trafią na płytę, to jest wasz wspólny głos w sprawach, które uważacie za warte poruszenia? Nie powiedziałbym "zaakceptowane", ponieważ nie muszę brać każdego tekstu i wręczać go komuś innemu mówiąc: "Masz! Czytaj!". Prezentuję im wszystko, żeby mieli w to jakiś wkład. Wręczają mi swoje notatki, pomysły, które można by dodać, ale chyba wypracowaliśmy między sobą zaufanie i nie musimy tego robić. Oczywiście cenię opinię każdego na temat utworów i szukam ich. Wersy "Cathedrals of fear erected in faith/ A symbolic crypt to entomb the wraith" z "Sacrilege" czy "Deceived...illusions of freedom/ Enslaved through a promise/ By a tongue speaking dishon est" ze "Snakes In The Throne Room" pokazują, że nie potraficie przechodzić obojętnie obok zakłamania, hipokryzji i fałszu? Oczywiście, to jakby główna tematyka albumu i zawarliśmy to na pewno w tytule albumu. Kłamstwa mają wiele twarzy, mogą być używane do kontrolowania kogoś, żeby wyprowadzić na manowce dla władzy, bogactwa, a lista jest długa. To jeden z najbardziej interesujących defektów ludzkiego charakteru (albo jakości, zależy kogo zapytasz). Zbadaliśmy to dokładnie w zawartości tekstowej albumu. Niezależnie od tego, czy okłamujesz się, że kontrolujesz swoje uzależnienie, jak w "Hanging From A Noose", czy jak w "Critical Stasis", gdzie okłamujemy się, że pokonamy śmierć, podtrzymując życie będąc podłączonymi do tych wszystkich maszyn. Mamy też kawałki o politycznych i religijnych oszustwach, jak już wspomniałeś w "Snakes In The Throne Room" i "Sacrilege". Chociaż to naprawdę przychodzi do głowy przy utworze tytułowym, próbowaliśmy ucieleśnić personifikację klasycznego kłamcy, kogoś kto uważa, że po prostu posiada całą wiedzę i używa jej, żeby oszukiwać i prowadzić ludzi określonymi ścieżkami, co w inny sposób by się nie udało. Takie teksty są chyba ciekawsze, bardziej prawdziwe od tematów fantasy poruszanych przez

Foto: Tormenter

Co jest dla was większym wyzwaniem: kom ponowanie czy pisanie tekstów? Myślę, że obie te czynności są tak samo trudne. Tak naprawdę zależy to jedynie od twojego podejścia. Zazwyczaj zajmuję się większością tekstów i może to być momentami dość trudne. Osobiście lubię pisać teksty, które mają określoną tematykę i mają coś do przekazania (a mam do powiedzenia dużo), ale dopasowanie ich do melodii, którą próbujesz, może być czasami trudne. Nie lubię się też powtarzać ze słownictwem, więc czasami proces może być dużym wyzwaniem. Lubię też używać określonego obrazowania jako sposobu przekazywania tego, co chcę powiedzieć. Na przykład, "Snakes In The Throne Room" opowiada o tej myśli (czy teorii spiskowej, zależy z kim rozmawiasz), że Reptilianie chodzą po świecie. Chciałem napisać o tym utwór i zdecydowałem, że zamiast nazywać ich wprost Reptilianami, użyję słowa "snake", które byłoby tez metaforą oszustw i kłamstw, ponieważ wąż zawsze się z tym kojarzy. Użyłem wiele słów i fraz związanych z wężami, żeby zbudować wokół tego całą opowieść i chyba wyszło świetnie.

wiele innych zespołów? Próbowałem bardziej fantastycznych tematów tekstów wcześniej, z innymi projektami i tak naprawdę nie kliknęło między nami, nie mogłem się do nich odnosić. Miałem trudny okres, kiedy tworzyłem coś, co mnie nie interesowało, a nie chcę być kimś, kto próbuje zmusić się do czegoś. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu i doceniam numery o tematyce fantasy, w końcu jestem wielkim fanem zespołów takich jak Dio, Iced Earth i Hammerfall, a masa ich materiału to właśnie fantasy. Czujecie dzięki swoim tekstom, że macie, chociażby tylko teoretyczną, ale jednak, możliwość zmiany czegoś na lepsze? Nie wiem czy mają wystarczającą siłę, żeby cokolwiek zmienić i nie mamy takiego zamiaru. Ktoś może nas posłuchać i może z naszą pomocą wypracuje własne zdanie, ale to nie jest nasza intencja. Każdy ma prawo do formułowania swojej opinii, a my jedynie chcemy podzielić się naszą, bez względu na to, czy trafi w próżnię, czy wręcz odwrotnie. Niektórzy ludzie tego nie lubią, może wolą tematykę średniowiecznego zła, jak u Exmortus, albo lekkie teksty Municipal Waste czy Lich King, ale właśnie to jest wspaniałe w tekstach i ogólnie metalu, każdy znajdzie coś dla siebie. To w sumie też klasyczne podejście zespołów thrashowych od zarania istnienia takiej muzyki w tym sensie czujecie się ich spadkobiercami? Metal był gatunkiem muzycznym stworzonym przez niepokój, więc naturalne jest, że takie teksty i metal idą razem w parze. Czy czujemy się ich spadkobiercami? Może, ale jednocześnie nie chcemy definiować się w taki sposób. Wolimy wierzyć, że jesteśmy po prostu sobą, nawet jeżeli to nieprawda (śmiech). Może na trzecim albumie będziemy mieli kilka kawałków o tematyce fantasy, żeby sobie to zapewnić.

pretekstem, by znowu przypomnieć się słuchaczom na koncertach? Koncerty są bardzo dobrym sposobem dla zespołów do promocji ich albumów bo wiele osób uczestniczy w nich nie wiedząc właściwie kogo idą zobaczyć, a na koniec stwierdzają, że bardzo podoba im się zespół, a dzięki temu natkną się na ich ostatnią płytę. Jak wasi fani odbierają nowe utwory Tormenter na koncertach? Bardzo dobrze, myślę, że nasz nowy materiał jest naprawdę przyjazny fanom. Kawałki są łatwiejsze do wspólnego śpiewania niż na poprzednich wydawnictwach. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z odbioru, jak dotąd każdy bardzo wspierał nowy materiał, podchodzili do nas po koncertach, żeby nam o tym mówić. Czujecie się więc dobrze w studio, ale to na koncertach wasz zespół osiąga maksimum pod każdym względem? Nie myśleliście w związku z tym o nagraniu któregoś z tych występów i wydaniu go, chociażby w formie takiego oficjalnego bootlega CD bądź DVD? Może… nie mogę mówić o tym za dużo teraz, ale miejcie oczy szeroko otwarte, bo nigdy nic nie wiadomo (śmiech). Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Dawne thrashowe ekipy nastawiały się przede wszystkim na jak największą ilość koncertów, wy też idziecie tym tropem? Z chęcią ruszylibyśmy w trasę trwającą ponad 300 dni w roku, żeby po prostu dzielić się naszą muzyką na całym świecie, jednak nadal jesteśmy przede wszystkim niezależnym zespołem, więc bardzo trudno jest ruszyć w tak ogromne trasy. Próbujemy jednak grać tak często jak to możliwe, może nie lokalnie, ale na pewno bardzo staramy się zabrać koncerty w drogę i miejmy nadzieję, że będziemy mieli taką możliwość w najbliższej przyszłości. Zresztą jest to chyba zgodne i z obecnymi zmi anami na rynku muzycznym, bo kiedyś ruszało się w trasę by promować płytę, teraz nagranie jej jest

TORMENTER

67


Nie gramy muzyki aby cokolwiek udowodnić! Trochę to trwało, ale w końcu berlińscy thrashers z First Aid zdołali po siedmiu latach przerwy wydać swój kolejny album. "Nursed" to kawał siarczystego, momentami nawet dość brutlanego thrashu, a wokalista grupy zapewnia, że trwają już prace nad kolejną płytą First Aid: HMP: Wygląda na to, że sami potrzebowaliście niedawno, może nie pierwszej, ale jednak pomocy, bo zespół po dynamicznym starcie i wydaniu dwóch płyt jakby stracił impet? Zmiany składu miały pewnie znaczący wpływ na taki stan rzeczy, tym bardziej, że nastąpiła też roszada na pozycji wokalisty, kiedy to w 2008 r. pojawiłeś się w zespole? Chris Carl: Oczywiście zmiany w składzie miały ogromny wpływ na naszą twórczość. Dołączyłem do First Aid rok po wydaniu "Infection" i po kilku miesiącach zdecydowaliśmy, że zostanę przedstawiony jako nowy wokalista za pomocą nowego utworu wrzuconego na MySpace, więc nagraliśmy "Heavy Metal Attack". Później musieliśmy rozstać się z Benem i poszukać nowego sześciostrunowca, a to miało o wiele większy wpływ niż zmiana wokalisty, ponieważ Ben jest pieprzonym gitarowym maniakiem i miał świetne pomysły przy komponowaniu. Ale wydaje mi się, że znaleźliśmy fajne zastępstwo w postaci Stephana, naszego przyjaciela od dawna, który kilkukrotnie towarzyszył nam podczas tras koncertowych.

nia lepiej niż my. Kiedy wchodzimy na scenę, jesteśmy uśmiechnięci, nie jesteśmy tym rodzajem gości, którzy udają, że są agresywni, pełni przemocy lub źli. Jesteśmy prawdziwi i nigdy nie zmienilibyśmy naszego podejścia tylko dla występu. Realizuję się we wszystkim co robię. Kocham death metal i kocham thrash metal. Ale uważam, że lepiej wykonywać jedno i drugie w różniący się sposób, a nie tylko w jednym zespołem łączącym oba gatunki.

Alex Stein nie był już zainteresowany dalszą współpracą z zespołem, czy też były inne powody jego odejścia? Tak naprawdę to nikt nie zna prawdziwego powodu. Czasem ludziom zaczyna się nudzić to co robią i muszą znaleźć sobie inny sposób na osiągnięcie szczęścia. Takie życie.

Co lub kto inspiruje was do tworzenia takich właśnie dźwięków? Są one pewnie reakcją na to, co widzicie dookoła, zarówno w bezpośrednim sąsiedztwie czy w telewizji? Dlatego też teksty waszych utworów pięt nują i zwracają uwagę na hipokryzję i zakłamanie współczesnego świata, poruszacie też tematykę konfliktów zbrojnych, które wciąż są jego ogromnym problemem? Czerpię inspirację do moich tekstów z każdego dnia. Po prostu wystarczy, że usiądę w autobusie albo w pociągu w drodze do pracy i posłucham ludzi naokoło. Niektórzy gadają naprawdę wariackie rzeczy o swoich "tak zwanych" znajomych póki nie ma ich w pobliżu, a jak tylko się spotkają zaczynają udawać, że ich kochają i są najlepszymi przyjaciółmi. Takie sytuacje były inspiracją dla "Grimace Of Lies". Ale też niektóre wojenne wydarzenia, które nie mogłyby być bardziej aktualne w dzisiejszych czasach. Sprawy nabierają szalonego obrotu i to wszystko zakończy się kolejną wielką wojną jeśli ludzie szybko się nie zmienią.

Do tej pory byłeś raczej znany jako wokalista death metalowy, nie miałeś w związku z tym obaw, że możesz się nie sprawdzić w thrashowej stylistyce? Cóż, z Harmony Dies graliśmy parę razy jako coverband pod nazwą Harmöny Scheiß. Graliśmy parę oldschoolowych utworów z gatunków death, thrash i heavy metalowych. Zawsze zmieniałem głos aby dopaso-

Myślisz, że tego rodzaju bunt czy zwracanie uwagi opinii społecznej na takie problemy ma jakikolwiek sens, może cokolwiek zmienić? Wiele z nich jest przecież wielokrotnie nagłaśnianych przez media i dalej nic się z tym nie robi, a ludzie wciąż giną w bezsensownych wojnach czy zamachach terrorystycznych? Nie sądzę, żebyśmy mogli zmienić cokolwiek w poli-

udało się wam znaleźć wydawcę dla tego materiału? Miało to jakikolwiek wpływ na działalność First Aid, czy też wciąż jesteście podziemnym, niezależnym zespołem? Znalezienie wydawcy sprawia, że niektóre rzeczy są dla nas łatwiejsze, ale nie ma żadnego wpływu na dojrzałość naszych prac. Piszemy nasze utwory bez ingerencji kogokolwiek spoza zespołu oraz cały projekt albumu stworzyliśmy samodzielnie. Podkreśla to też okładka płyty, na której wasza zaprzyjaźniona siostrzyczka nie dość, że nie podpala już tylko szpitali, ale eksterminuje całe miasto, to jeszcze jej image stał się wręcz demoniczno-deathmetalowy? (śmiech) Pielęgniarka może zostać naszym Eddie'm, Snaggletooth'em czy Vic'em Rattlehead'em. Ale w tym momencie jest bezimienna. Kto wie, może któregoś dnia ogłosimy jej imię? (śmiech) Pokusiłbyś się o próbę określenia miejsca First Aid na obecnej niemieckiej i europejskiej scenie thrashowej? Nie, to mogą zrobić inni. My jesteśmy po prostu zespołem, który słucha głosu swoich serc. Nie gramy muzyki aby cokolwiek udowodnić. Wracając do gry z nowym albumem będziecie pewnie bardzo intensywnie go promować, co może też wpłynąć na rozpoznawalność i popularność First Aid? Oczywiście chcemy grać jak najwięcej. Czasami bardzo ciężko jest wszystko pogodzić. Mamy zwykłe prace, a dwóch z nas gra również w innych zespołach, ale liczymy na to, że podbijemy parę scen w tym roku. Koncerty ze znanymi zespołami, jak np. z Metal Church są chyba dobrym sposobem na dotarcie do tych fanów thrashu, którzy jeszcze o was nie słyszeli? Występ z Metal Church był wspaniały, a dzielenie sceny z nimi było dla nas wielkim zaszczytem, ale nie sądzę, żebyśmy dotarli do kogokolwiek, kto nie znałby nas wcześniej, ponieważ to był tylko jeden koncert w naszym rodowitym mieście, Berlinie, i myślę, że znaliśmy prawie wszystkich obecnych osobiście (śmiech). Przekłada się to później na lepszą sprzedaż koszulek i płyt po waszych koncertach? Nie do końca. Może kiedyś, jeśli będziemy mieli okazję grać przed jakimś znanym zespołem więcej niż tylko raz w Berlinie. Może cała trasa byłaby ku temu dobrą okolicznością. Sami też wspieracie niezależne zespoły kupując ich wydawnictwa? Oczywiście. Zawsze wspieramy podziemie, ponieważ jesteśmy jego częścią. Jeśli podoba nam się jakiś zespół, kupujemy ich płyty i nosimy ich koszulki. Na "Nursed" zaśpiewali gościnnie Matthias Windelschmidt i Torsten Schmollinger - to też pewnie efekty waszych dobrych relacji z różnymi muzykami? Matthias jest wokalistą zespołów Attacktion oraz Unperfect Strangers. Attacktion jest coverbandem, w którego skład wchodzą Johannes, Max i Stephan z First Aid. Z kolei Torsten jest moim wieloletnim znajomym i od zawsze fascynował mnie jego głęboki głos, więc poprosiłem go, aby zrobił dla nas mówioną partię w outro utworu "Rise Of The Dead". To był jego pierwszy raz przed mikrofonem, ale poradził sobie bardzo dobrze.

Foto: First Aid

wać się do brzmienia każdej piosenki, albo raczej starałem się to osiągnąć. Kiedy First Aid zaczęło szukać nowego wokalisty, Johannes zadzwonił do mnie i spytał czy chciałbym wypełnić lukę w zespole, a ja powiedziałem, że możemy spróbować. Wszyscy uważamy, że to była dobra decyzja. Chociaż i waszym utworom nie można odmówić intensywności i ogromnej dawki mocy, dzięki czemu można chyba śmiało powiedzieć, że gracie brutalny thrash metal? Co to jest brutalny thrash metal? My gramy po prostu thrash metal. Oczywiście istnieje wiele różnych stylów, nawet w thrash metalu, ale my nie jesteśmy brutalni, jest wiele zespołów, które pasowałyby do tego określe-

68

FIRST AID

tyce za pomocą naszej muzyki, ale przynajmniej możemy zmienić smutny dzień każdego osobnika w cholernie dobrą, alkoholową imprezę. I może niektórzy ludzie zgodzą się z moją opinią zawartą w tekstach albo utożsamią się z naszymi utworami. To może smutny wniosek, ale wygląda na to, że tem atów do kolejnych tekstów pewnie jeszcze długo wam nie zabraknie… Tak, to naprawdę smutne. Ale to dobrze dla mnie (śmiech). Niemniej jednak piszę również teksty o innej tematyce, o dobrych rzeczach, takich jak gorzała, heavy metal i imprezowanie. "Nursed" to zdecydowanie najlepszy i najbardziej dojrzały album w waszym dorobku, pewnie dlatego

Zdarzają się wam na koncertach sytuacje, że ktoś spontanicznie dołącza do was na przykład na bis, z jakiegoś zaprzyjaźnionego, czy nawet niekoniecznie, zespołu? Jeszcze nie, ale kto wie… (śmiech). Właśnie mieliśmy nasz występ w Berlinie z okazji wydania albumu i Matthias dołączył do nas podczas "Rise Of The Dead", ale to nie było spontaniczne. Zawsze chcemy, żeby publiczność szalała i uwielbiamy, kiedy ktoś dołącza do nas na scenie tylko po to, aby ponownie wskoczyć w tłum. Teraz będziecie pewnie mieli jeszcze więcej okazji do tego typu akcji, bo pewnie promujecie "Nursed" pełną parą? Rok 2015 będzie więc rekordowy pod wzglę dem ilości koncertów First Aid? Staramy się grać najwięcej koncertów jak tylko się da. Ale na wasz kolejny album nie trzeba będzie czekać przez następnych siedem lat, to był pewnie jednora zowy wypadek przy pracy? (Śmiech).Ttak, pracujemy nad nowym materiałem. Wątpię, żebyście musieli czekać kolejne siedem lat. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Oskar Gowin


rzamy iść dalej tą ścieżką, na której jesteśmy. Utrzymamy jego szybkość, ciężkość, a gdzieniegdzie pojawi się ballada. Według nas to bardzo dobry przepis i nic nie trzeba zmieniać.

Klasyka z nutką nowoczesności "Through The Iron Forest" to debiutancka EP-ka tego duńskiego kwintetu, ale kilka wcześniejszych lat młodzi muzycy spędzili terminując pod inną nazwą Momentum. Wyszło im to na zdrowie, bo obecnie prezentują porywający, tradycyjny heavy metal najwyższej jakości, nawiązując nie tylko do rodzimych gwiazd gatunku, ale pokazując też, że nie tylko młodzi Szwedzi potrafią tak grać. Wokalista Troels Rasmussen opowiada o początkach grupy, sensacyjnym debiucie i perspektywach Savage Machine: HMP: Czyżbyście pozazdrościli sukcesów prężnej młodej szwedzkiej scenie metalowej i nie było innego wyjścia niż założenie własnego zespołu? (śmiech) Troels Rasmussen: Coś w tym stylu (śmiech). Oldschoolowy metal tak naprawdę nie istnieje tutaj w Danii. Chcemy to zmienić! Żarty żartami, ale jest też faktem, że duńska scena lat 80-tych nie była może najliczniejsza w porówna niu ze szwedzką, niemiecką czy angielską, ale mieliście przecież legendarnych Mercyful Fate i Kinga Diamonda, sporą popularnością cieszył się Pretty Maids, były kultowe Maltese Falcon, Alien Force, Crystal Knight - mieliście sporo rodzimych wzorów do naśladowania? I tak, i nie. Oczywiście nie można ignorować wspaniałych zespołów jak Pretty Maids, Artillery, Mercyful Fate. Jednak żeby znaleźć prawdziwe wzorce musisz szukać w Anglii (Iron Maiden, Judas Priest), w Niemczech (Accept, Helloween) i nie mniej ważnej Szwecji (Hamerfall).

nii. Ludzie nie mogą pomóc porównując cię do gigantów i chodzi tu zarówno o te bardzo dobre, jak i bardzo złe rzeczy. My słyszeliśmy jedne i drugie. Na szczęście przeważają jednak te dobre. W jednym magazynie on-line napisali, że myśleli, że "Poisoners Of War" jest coverem Iron Maiden… Teraz pytasz mnie czy to dobrze czy źle? Osobiście uważam, że jest całkiem fajne, pokazuje, że trafiamy w odpowiednie standardy (śmiech) Taki "Fifth Computerworld" czy "Iron Forest" można by spokojnie puszczać w ramach np. konkursów jako nieodkryte dotąd nieznane perełki z lat 80. i myślę, że nawet wielu starych wyjadaczy mogłoby się na to nabrać? (śmiech) (Śmiech), cieszę się, że tak to odbierasz! Mamy nadzieję, że dotrzemy do ludzi w każdym wieku należą-

"Through The Iron Forest" to dość krótki materiał, tak więc grając koncerty sięgacie też pewnie po inne utwory, może nawet z czasów Momentum czy jakieś covery? Oczywiście, tak, nadal gramy wiele numerów z czasów Momentum, trochę nowego materiału, ale nigdy coverów. Podjęliśmy taką decyzję dawno temu, po prostu dlatego, że chcemy, żeby ludzie pamiętali nas z własnej twórczości, a nie dlatego, że zakończyliśmy set grając "The Trooper", czy "Painkiller". Gracie stopniowo coraz więcej, a takie okazje jak W:O:A Metal Battle Danmark są dla was kolejną okazją do wypłynięcia na szerokie wody? Pod względem koncertowym, sprawy w 2015 roku wyglądają już bardzo dobrze. Tak, W:O:A Metal Battle Danmark będzie zajebisty i niesamowity. Będziemy pokazywać wielu wspaniałym ludziom, że oldschoolowy metal jest żywy i rozwala! Występ na tym festiwalu to byłoby dla was coś niesamowitego? Mieliśmy wiele szczęścia i przeszliśmy całą tę drogę, granie na W:O:A będzie dla nas najwspanialszym doświadczeniem jak dotąd i jestem pewny, że otworzy się przed nami wiele ekscytujących furtek. Nawet jeżeli

Nie są to jednak pewnie wasze jedyne źródła inspiracji, bo musicie też chyba cenić inne niemieckie zespoły czy klasyków NWOBHM? Absolutnie! Świetne zespoły jak Priest, Maiden, Accept są dziś nadal silne. To muzyka o zajebistej jakości i nie możesz temu zaprzeczyć!

Nie ma chyba jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem Savage Machine wydaje mi się znacznie ciekawszą nazwą, bardziej podkreślającą wasze old schoolowe podejście - kolejnych jej zmian zapewne już nie przewidujecie? Absolutnie się zgadzam. Savage Machine ma większą głębię i jesteśmy z tej nazwy bardzo zadowoleni. Teraz nas widać, znaleźliśmy swoje brzmienie i gwarantuję wam, że nie będziemy robili żadnych zmian gatunkowych! Dzięki zmianie nazwy mieliście szansę dwukrotnie debiutować - tym drugim debiutem jest EP "Through The Iron Forest". To bardzo udany materiał - gdybym nie widział waszego zdjęcia mógłbym przysiąc, że te utwory popełniła jakaś grająca od wielu lat grupa z najlepszych czasów tradycyjnego metalu! (śmiech) Dzięki, wyobraź nas sobie za dziesięć lat. To będzie fantastyczne (śmiech)! Jaka jest wasza recepta na to, by brzmiało to jednocześnie świeżo i porywająco, a przy tym tak klasy cznie? Bo nie da się ukryć, że jest wiele zespołów próbujących się mierzyć z klasycznym heavy metalem, ale nie zawsze są to próby udane? Całkowicie kochamy to, co robimy. Tworzenie muzyki to cudowne hobby, a tworzenie czegoś, co podoba się również innym ludziom jest głównym powodem, ze robimy to, co robimy. To fantastyczne! Myślę, że każdy członek zespołu wnosi swój unikalny styl do tego połączenia. Utrzymujemy je w bardzo oldschoolowym stylu, ale próbujemy też wrzucić do tego kotła również nowocześniejsze elementy. To prawda, że kiedy chcesz grać oldschoolowy metal musisz stąpać po cienkiej li-

Foto: Savage Machine

Co do Priest to bym polemizował (śmiech). Co sprawiło, że po trzech latach istnienia zdecydowaliście się na zmianę nazwy? Momentum nie brzmiało wystarczająco ciężko, czy też musieliście zrezygnować z tego szyldu bo istniały już wcześniej zespoły o takiej nazwie? Oh, klątwa znalezienia pasującej nazwy do zespołu (śmiech). Na Momentum zdecydowaliśmy się chyba, kiedy nagrywaliśmy nasze pierwsze demo w 2011 roku. To było coś na naprawdę ostatnią chwilę, w stylu "Cholera jasna, panowie, potrzebujemy nazwy, teraz!". Ostatecznie zostaliśmy przy Momentum. Chyba jednak powinniśmy lepiej odrobić zadanie domowe, bo okazało się, że trzy inne zespoły mają taką samą nazwę. Byliśmy wśród nich po prostu niewidzialni i potrzebowaliśmy czegoś nowego. Kiedy więc nagrywaliśmy "Through The Iron Forest" zdecydowaliśmy, że to odpowiedni moment.

cych do heavymetalowej społeczności. Właśnie to jest tak wspaniałe w (oldschoolowym) heavy metalu, wiek nie ma tu nic do rzeczy. Jak się nim interesujesz, to się interesujesz. Nie ma znaczenia czy masz osiemnaście czy osiemdziesiąt lat. Zależało wam chyba na osiągnięciu takiego surowego, szlachetnego brzmienia, bez dominacji cyfrowego, wygładzonego dźwięku - to pewnie też ma wpływ na taki a nie inny odbiór waszej EP-ki? Absolutnie, świetnie pracuje się z producentem, Jacobem Bredahl'em. Bardzo dobrze wie, jakiego brzmienia szukamy, surowego, że ja pierdolę, z nutką nowoczesności (śmiech). Nie jest jednak tak, że ograniczacie się tylko do ostrego, dość prostego grania - "The Final March" to wielowątkowa, urozmaicona kompozycja o iście epickim rozmachu - nie przypadkiem zamyka więc "Through The Iron Forest"? "The Final March" jest świetnym kawałkiem heavymetalowym. Został napisany jakieś czternaście dni przed wejściem do studia, żeby nagrywać EP-kę. Nie został stworzony jako zamykacz, ale kiedy go słuchaliśmy, nie mieliśmy wątpliwości, że EP-kę musi wieńczyć "The Final March". Często bywa tak, że te ostatnie utwory są zapowiedzią kierunku, w jakim dany zespół zamierza podążać na kolejnej płycie - u was może się stać podobnie, tym bardziej, że "The Easy Way Out" to podobne klimaty? Jesteśmy zajęci tworzeniem nowego materiału i zamie-

nie wygramy, damy im czas… Będziemy po prostu czekać, aż W:O:A znowu nas zaproszą (śmiech). Pewnie marzy się wam też nagranie debiutanckiego albumu, ale w przypadku niezależnego, wszystko finansującego samodzielnie zespołu nie jest to pewnie łatwe? Masz rację. Nie jest to łatwe, ale na pewno możliwe. Piszemy właśnie materiał na pełnej długości album, to się dzieje! Z czy bez wsparcia wytwórni! Traktujecie więc pierwszą EP również jako materiał promocyjny, licząc, że uda się wam dzięki niej pod pisać kontrakt? Absolutnie. Zgłaszały się już wytwórnie, które chcą wydać nasz debiutancki album. Spełnia więc swoją rolę (śmiech). A gdyby się nie udało? Przeliczycie oszczędności, weźmiecie dodatkową pracę, aby tylko sfinalizować wydanie tej płyty? Dokładnie (śmiech). Jestem pewny, że znajdziemy sposób na poradzenie sobie z pieniędzmi lub ich brakiem. Oczywiście, że nam się uda, a nawet jak nie, nadal będziemy robić to, co kochamy. Będziemy tworzyć i grać oldschoolowy heavy metal. Muzyka jest więc dla was najważniejsza, przynajm niej na tym etapie, na którym obecnie jesteście - tym bardziej, że przecież wszystko przed wami? Świat nie usłyszał jeszcze ostatniego słowa Savage Machine, zapewniam! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

SAVAGE MACHINE

69


Muzyczny wybuch Detonacja to młody kwintet z Gdańska, proponujący na swym debiutanckim albumie surowy crossover/ thrash metal z buntowniczymi tekstami. Grupa nawiązuje w nich zarówno do metalowych jak i punkowych wpływów, nie unikając niewygodnych tematów i grubszych słów. O tym, co tak denerwuje muzyków Detonacji w codziennym życiu i jest inspiracją do powstania takich tekstów jak: "Epicentrum epidemii", "Mutująca zgnilizna" czy "Trucizna" opowiedzieli nam wszyscy muzycy grupy: HMP: Pewnie nie pomylę się zbytnio zakładając, że do założenia zespołu zainspirowały was bardziej złożone powody niż tylko nawrót popularności thrashu i crossover kilka lat temu? Detonacja: Wszystko zaczęło się w podstawówce w 1998 roku, gdy zaczęliśmy słuchać cięższej muzyki. Już wtedy na lekcjach religii projektowaliśmy okładkę swojego zespołu, którego jeszcze wtedy nie mieliśmy (śmiech). W jakiś sposób już o tym marzyliśmy. Pojawiły się pierwsze instrumenty i zmaganie z nimi. Do tego najlepszy okres w odkrywaniu muzyki, wszystko jest nowe i tak zajebiste, że człowiek każde pieniądze jakie dostał od babci inwestował w kasety. Czasami gdzieś inspirowane recenzją w jakimś metalowym piśmie, a częściej wybierane po tym czy ktoś miał fajną okładkę czy nie (śmiech). W okresie szkoły średniej każdy zaliczył jakieś epizody w zespołach lub gościnne występy na imprezach ale to byłoby na tyle. Muzyka do 2009 roku opierała się głównie na jej poznawaniu i słuchaniu a granie było sporadyczne i tylko w domowych warunkach. Były to podróże w najrozmaitsze krainy od muzyki klasycznej do najcięższych odmian metalu. Na początku 2009 roku zaczęliśmy grać w grę

riał, żeby nie było tak, że każdy kawałek jest z innej parafii. Przy tworzeniu numerów najpierw była muzyka, a później było myślenie o czym one mają być. Muzycznie wychodziły trzy typy muzyki: radosna, pojebana i na wkurwie. I właśnie ten trzeci typ wszedł na płytę i ustalił bezkompromisowy przekaz (śmiech). Thrashowe riffy wychodziły same, bo na tym się w dużej części wychowaliśmy. Nigdy nie słuchaliśmy prawdziwego punka, bo tam się mało działo. Byliśmy kiedyś zdziwieni po pierwszym koncercie, gdy ludzie mówili, że gramy punkowo (śmiech). Acid Drinkers też tak podobno było określane po pierwszej płycie (śmiech). Nazwa Detonacja miała to zapewne zaakcentować jeszcze dobitniej? Miał być to muzyczny wybuch i wejście z hukiem w polską scenę muzyczną (śmiech). Tekstowo detonacja niezadowolenia społecznego, które cały czas rośnie. I stroimy się od D więc często od tego D się gra (śmiech). Dlatego też na okładce waszego debiutanckiego albumu widnieje ten demoniczny, kojarzący się też z jakimś ołtarzem, detonator?

potwierdzają chociażby nagrania z restauracji "Sowa i Przyjaciele", chyba macie szansę do nich dotrzeć, dzięki zwrotom takim jak: "Ty skurwysynie" czy "Idź pan w chuj"? (śmiech) Tak jakoś wyszło, że takie zwroty weszły w teksty. W sumie głównie dlatego, że w pełni pasowały. Wulgaryzmy w języku polskim są właśnie po to, żeby ich używać (śmiech). Może to kogoś bulwersować, ma do tego prawo. Nie musi też słuchać (śmiech) Nie przepadacie też chyba za światem obecnych mediów, co zdaje się potwierdzać tekst "Trucizny"? Zgadza się. Przyszedł taki czas, że człowiek zaczął się zastanawiać nad tym co mówią i pokazują w mediach. Im więcej człowiek zauważał manipulacji i kłamstw, tym bardziej się zniechęcał. Ale czy w takiej sytuacji wysyłanie płyt do recenzji i odpowiadanie na pytania w wywiadach ma sens, skoro jednocześnie nawołujecie: "Nie wierz w medialną rzeczywistość/Nie wierz tym jebanym skurwysyn om!"? (śmiech) Sami się nad tym zastanawialiśmy czy otrzymamy kiedyś takie pytanie (śmiech) ale nie jest to kierowane do wszystkich. Chyba nie każdy jest manipulującym kłamliwym jebanym skurwysynem? (śmiech). Czyli zdecydowanie oddzielacie media goniące za sensacją i robiące ludziom wodę z mózgu od tych mających coś naprawdę do przekazania bądź powiedzenia? Dokładnie. Chyba każdy w zespole nie ogląda telewizji, a zwłaszcza programów z głównego nurtu. Titus śpiewał o tym, że nie chce by jego głowa była śmietnikiem na cały ten informacyjny syf (śmiech). Selekcja informacji w dzisiejszym świecie jest bardzo ważna. Różnego rodzaju informacja atakuje nas z każdej strony. Te informacje, które do nas wpadają mogą zajmować niepotrzebnie miejsce na dysku twardym w naszym mózgu. Jeszcze gorzej jak są to informacje, które są niezgodne z prawdą. Dostaje się też w waszych tekstach szkolnictwu, bo "Czy kiedykolwiek się…" traktuje chyba o naszym, niezbyt wydolnym i efektywnym, systemie edukacji? Zgadza się. Nauka pochłonęła mnóstwo czasu z naszego życia. Od podstawówki uczyliśmy się prawie wszystkiego w najrozmaitszych dziedzinach. Większość zaczęła studia, jedni skończyli, inni rzucili na piątym roku, inni wcześniej. Każdy doszedł do tego samego wniosku. Uczył się tyle lat po to, żeby nic nie umieć. Żaden z nas nie został specjalistą w jakiejś dziedzinie. Przez tyle lat można było zostać specjalistą spokojnie w jednej, jak nie w kilku dziedzinach. Jak można dobrze grać na gitarze czy perkusji jak trzeba się uczyć grać na instrumentach całej orkiestry? (śmiech).

Foto: Detonacja

Guitar Hero na Xbox (głównie Metallica) żłopiąc przy okazji browary. Po jakimś czasie doszliśmy do poziomu expert i do wniosku, że na zwykłych instrumentach w taki sam sposób możemy dojść do poziomu expert. W sierpniu 2009 roku myśl weszła w życie i mieliśmy prawie cały skład poza basem. Nie mając całego sprzętu, we wrześniu zaczęliśmy próby w Pałacu Młodzieży w Gdańsku z Pawłem na basie, którego znał gitarzysta Darek. Zaczynaliśmy z trzema gitarzystami w składzie. Przy okazji do założenia zespołu zainspirowała nas myśl, żeby być gwiazdami rocka i nie chodzić do roboty (śmiech). Od początku mieliście sprecyzowaną wizję brzmienia i równie bezkompromisowego przekazu zespołu? Thrash jest idealnym stylem do jego zaakcentowa nia, jeśli chce się grać metal, a nie na przykład równie buntowniczy punk? Na początku nie wiedzieliśmy co w ogóle mamy grać. Graliśmy trzy covery ("I Want It All" Queen, "Sabbra Cadabra" wersja metallikowa i "Midnight Mover" Accept). Jak widać było to daleko od thrashu (śmiech). Pierwsze autorskie kawałki były bardziej rock'n'rollowe. Z biegiem czasu zaczęły powstawać cięższe i bardziej zaawansowane numery. Do momentu nagrania płyty powstało ok. 15-16 kawałków z różnej stylistyki. Wyselekcjonowaliśmy w miarę zwarty i spójny mate-

70

DETONACJA

Detonator jest ściśle powiązany z Detonacją (śmiech). Na początku miały być świnie żrące pieniądze z koryta, ale wyszło inaczej (śmiech). Kogo przede wszystkim umieścilibyście na liście osób wskazanych do jak najszybszego wysadzenia? Wnioskując z tekstów "Epicentrum epidemii" czy "Mutująca zgnilizna" politycy niższego czy wyższego szczebla mieliby pewnie spore szanse na czołowe miejsce? Ludzi, którym powierzona jest władza nad ludźmi, i którzy nie potrafią tych ludzi traktować jak ludzi. Takich, którzy widzą drogę na szczyt zapominając, że wcześniej sami byli gdzieś niżej. Takich, którzy włażą w dupę bez wazeliny, pieprzą same słodkości a czyny wykonują gorzkie. Politycy na pewno mają czołowe miejsca (śmiech). Myślę, że wiele osób takich ludzi ma gdzieś w swoim otoczeniu i umiałoby te teksty do nich przypisać. Takich ludzi wypadałoby wysadzać ze stanowisk właśnie od najniższych szczebli władzy, żeby nie doszli dalej i nie czynili więcej szkód wśród ludzi, bo oczywiście mówimy tu o wysadzaniu ze stanowisk a nie w sensie dosłownym (śmiech). Niektórych może zbulwersować forma w jakiej zwracacie się do adresatów tych słów, ale zważywszy na to, jakiego języka używają nasi politycy, co

Mój ojciec, nauczyciel z zawodu, zawsze z przekąsem powtarzał, że szkoła nie uczy, tylko ogłupia uczniów, przeciwko czemu zawsze się buntował. Było to w latach 70-tych /90-tych ubiegłego wieku wasze obserwacje zdają się potwierdzać, że mimo rozmaitych reform, powrotu do systemu gimnazjów, etc. , nic się tu nie zmieniło na lepsze? Jest chyba gorzej. My jesteśmy w większości jeszcze z systemu, gdzie gimnazjum nie było. Szło się do szkoły średniej a tam uczyli się o głowę wyżsi już dorośli ludzie, do których trzeba było mieć jakiś szacunek. Gimnazjum jest w najbardziej buntowniczym wieku i trzyma wszystkich buntowników razem w jednym miejscu. Nie potrafimy sobie wyobrazić co tam się teraz musi dziać (śmiech). Człowiek dzisiaj żałuje, że nie poszedł do zawodówki i nie ma teraz jednego fachu w swych rękach. (śmiech) Naprawdę liczycie na to, że takie apele jak chociażby "Zobacz, poczuj co się wkoło dzieje" z anty telewiz yjnej "Szklanej ewangelii" są w stanie, w szerszym aspekcie, cokolwiek zmienić? Nawet jak jedna osoba na tysiąc posłucha takiego apelu to będzie sukces. Zmienić można coś, tylko coś robiąc. Jak to się mówi "Samo się nie zrobi". (śmiech) Bo przecież największy problem nie w tym, że ludzie są ogłupiani czy manipulowani, ale raczej jest związany z ich lenistwem, niechęcią do podejmowa nia świadomych wyborów, etc., etc.? Wydaje nam się, że ludzie sami w sobie są mądrzy. Często nie potrafią dojść do prawidłowych wniosków tylko dlatego, że do czegoś się już przyzwyczaili lub o czymś pomyśleli jak byli młodsi i tego czegoś już nie potrafią w sobie zmienić. Ludzie łatwiej umieją trafić do celu mając jakiś drogowskaz. Bez drogowskazu będą


Nie jesteśmy częścią trendu

myśleć "a co ja mogę zmienić ?" itp. Stąd takie teksty jak "Tragedia ludzkości"? Chcecie wstrząsnąć słuchaczami, zainspirować ich do samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków po ukazaniu pewnych spraw, które są albo z premedytacją pomijane w medialnych przekazach, albo nawet nie zdajemy sobie z nich sprawy? Dokładnie tak. Fajnie chyba by było jakby ludzie zaczęli się bardziej zastanawiać nad swoim życiem, nad wartościami, które są naprawdę ważne, a nie byli tylko maszynami działającymi na rzecz systemu wyznając wartości, które system gloryfikuje. Czyli buntujecie się tak generalnie przeciwko systemowi jako takiemu, nie dostrzegacie niczego pozyty wnego w otaczającej was rzeczywistości? Stąd te nawiązania do punkowej rewolty z lat 70-tych, okrzy ki "Jebać system!", jak w "Czy kiedykolwiek się…"? Na pewno zdarzają się rzeczy pozytywne, ale w większości raczej dzieje się wszystko na odwrót do tego jak powinno być i nie idzie w dobrym kierunku. U nas system się zmienił stosunkowo niedawno. Po walce z jednym systemem zaczyna się walka z drugim. Jest w nas trochę punkowej rewolty lat 70-tych, jak i chyba klimat Polski lat 80-tych. Jesteśmy chyba właśnie tymi dorosłymi dziećmi, które mają żal, że ktoś im tyle życia skradł, jak śpiewał zespół Turbo na początku lat 80-tych. A co symbolizuje ilustracja z tyłu okładki? Majsterkowanie przy mechanizmie detonatora (śmiech). Zależało wam chyba na tym, by stworzyć dopracow aną pod każdym względem całość: nie tylko muzy cznie i tekstowo, ale też co do oprawy graficznej płyty, stąd współpraca z Pawłem Kędzierskim? Jak wcześniej wspomnieliśmy, jak byliśmy młodsi to czasami po okładce się kupowało kasetę (śmiech). Zawsze byliśmy zafascynowani okładkami Iron Maiden, Metalliki czy Acid Drinkers itp. Stwierdziliśmy, że też musimy mieć okładkę z prawdziwego zdarzenia, a Paweł Kędzierski wydawał się osobą, która temu zadaniu sprosta. Zaprojektował ten cover samodzielnie na podstawie tekstów i nazwy zespołu, czy też zasugerowaliście mu ten pomysł? Spotkaliśmy się z Pawłem na próbie i trochę dyskutowaliśmy na ten temat przy piwku. Odpadły te świnie przy korycie ze złotem (śmiech) i kilka innych pomysłów. Paweł zrobił kilka szkiców z których wybraliśmy ten monumentalny detonator. Najbardziej pasował do tego co jest na płycie. Sami firmujecie "Detonację", czyli jakby świadomie potwierdzacie tę niechęć do bycia częścią jakiegokol wiek systemu/korporacji/zinstytucjonalizowanej formy? Sami firmujemy Detonację. Chcemy zostać gwiazdami rocka, które nie muszą wchodzić komuś w dupę by osiągnąć sukces, tak jak Bóg Lemmy, który pisał o tym bodajże w swojej biografii (śmiech). Ciężkie zadanie przed nami, bo to długa droga by osiągnąć szczyt rock'n'rolla, jak śpiewał Bon Scott w AC/DC. Nie przez przypadek ten kawałek leci przed koncertami Metalliki. Niezależność jest więc dla was podstawą działalności, wolicie samodzielnie organizować koncerty bądź dołączać do obsady mniejszych, podziemnych imprez, na których macie szansę sprzedawać płyty i dotrzeć do ludzi naprawdę zainteresowanych waszą twórczością? Ogólnie to chcielibyśmy, żeby słuchali nas wszyscy (śmiech). Na razie gramy, głównie lokalnie z powodów transportowych ale mamy nadzieję, że się to zmieni (śmiech). Jak więc postrzegacie dalszy rozwój Detonacji? Słowo kariera nie jest tu chyba odpowiednim terminem, tak więc co planujecie na najbliższe miesiące i lata? W najbliższym czasie chcemy promować pierwszą płytę dochodząc do jak najszerszego grona odbiorców naszej muzyki. Zajmiemy się również nagrywaniem drugiego albumu, który z pewnością będzie niespodzian-ką. Są już także trzy numery na trzecią płytę, więc na pewno będzie co robić w najbliższych latach. Tak więc słuchajcie nas (śmiech). Pozdrawiamy - DetonacjA Wojciech Chamryk

Chłopaki z szwedzkiego Night mają obecnie po dwadzieścia lat i już drugą pełną płytę na koncie. Dziś wydaje się to dziwne, ale rzeczywiście w początkach heavy metalu to głównie "dzieciaki" nagrywały klasyczne dziś płyty. Night nawiązuje do tej tradycji nie tylko wiekiem, ale przede wszystkim stylem. Na ich ostatniej płycie znajdziecie miks inspiracji latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi. Opowiada o niej gitarzysta, Calle Englund. HMP: Patrzę na wasze okładki i pewne zdjęcie na Facebooku i nasuwa mi się myśl, że "pozazdrościl iście" Budgie papużki jako maskotki i postanowiliście wykorzystać... sowę. (śmiech) Calle Englund: (Śmiech) W zasadzie to nigdy ani nie słuchałem ani nie widziałem Budgie, wiec o kradzieży nie ma mowy. Pomysł pojawił się kiedy tworzyliśmy nasze pierwszego winylowego singla. Chodziło nam o naprawdę fajną okładkę i wymyśliliśmy sowę, a potem ona wyewoluowała w kapitalną rzecz, która istnieje do dziś.

Majów, tekst "Across the Ocean" może nawiązywać do podróży europejczyków w tę część świa ta... To tylko luźne skojarzenie? Cóż z pewnością jest to wątek snujący się przez płytę, ale jest ona jednak bardziej o życiu tu i teraz oraz o wykorzystywaniu swojego czasu jak najlepiej. To album pisany raczej z perspektywy "bycia tu i teraz", co jest niezwykle ważne w tym materialnym świecie. Pierwotni mieszkańcy Ameryki mieli z pewnością takie samo podejście do życia, dlatego wszystko do siebie pasuje.

Ostatnimi laty europejski metal przechodził przez fazę fascynacji latami osiemdziesiątymi. Nie da się ukryć, że prym wiodły szwedzkie zespoły. Mam na myśli Enforcer, RAM czy Portrait. Ostatnio wielu muzyków zaczęło inspirować się końcówką lat siedemdziesiątych... i znów ognisko tego zjawiska można zauważyć w Szwecji, na przykład The Dagger czy Ghost. Wydaje mi się, że Night także jest czę-ścią tego nurtu, fascynacji samymi początkami heavy metalu. Nie powiedziałbym, że jesteśmy częścią jakiegoś gatunku czy trendu. Mimo tego, że właściwie inspirujemy się zarówno latami siedemdziesiątymi jak i osiemdziesiątymi, szczególnie na nowej płycie, sądzę, że tworzymy coś swojego. Stworzyliśmy coś, co naprawdę nie brzmi jak cokolwiek innego, nawet pomimo tego, że możesz wychwycić różne wpływy.

Kto projektuje wasze okładki? Są to ręczne rysun ki? Okładki to obu naszych albumów są zaprojektowane przez Mattiasa Friska, wspaniałego artystę, który zresztą pracował między innymi z Ghost. I faktycznie maluje swoje dzieła ręcznie. Uwielbiam jego prace!

Wasza muzyka, podobnie zresztą jak muzyka innych, inspirujących się przełomem lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zespołów, jest jednocześnie surowa i gitarowa, a jednocześnie momentami, wręcz łagodna. Skąd pomysł, żeby świadomie uniknąć agresywnych brzmień? Dla wielu grup z początku lat osiemdziesiątych osiągnięcie agresywnego brzmienia było szczytem marzeń. To, że dziś ich muzyka wydaje się łagodna, to oczywiście kwesta naszego spojrzenia z perspektywy czasu. Wy celowo stylizujecie niektóre utwory na subtelne. Ja na przykład nie uważam za korzystne, żeby muzyka brzmiała agresywnie. Stworzyliśmy pewne partie na nowej płycie, które są agresywne w swoim własnym tego słowa znaczeniu. Z drugiej jednak strony wiem o co ci chodzi, sądzę, że my po prosu zawsze bardziej lubiliśmy "subtelny" sposób grania rock'n'rolla i numery wyszły takie, a nie inne, ponieważ właśnie takie nam się najbardziej podobają! "Soldiers of Time" brzmi zupełnie jak nagrywana analogowo. Pozbawiona jest jednak - zapewne celowo - brudu czy piasku. Nagraliśmy ją w Studio Underjord w Norrköping z Jooa Hassinen. Wybór padł dlatego, że ma on na swoim koncie masę świetnych nagrań w klimacie vintage. Płyta została nagrana w około trzy tygodnie, więc tym razem poświęciliśmy więcej uwagi detalom niż w przypadku poprzedniej płyty, którą nagraliśmy w zaledwie pięć dni.

Jesteście wszyscy bardzo młodzi. Pierwszą płytę nagrywaliście jako nastolatkowie. Skąd u was fas cynacja muzyką, która była popularna na długo przed waszymi narodzinami? Myślę, że wszyscy dorastaliśmy z nią, dlatego jest ona częścią naszego życia. Zawsze kochałem "starą" muzykę rockową. Kiedyś mój tata pokazał mi klip do "Detroit Rock City" Kiss. Miałem wtedy dziewięć lat i od tamtej pory nigdy o nim nie zapomniałem. W latach osiemdziesiątych wielu muzyków w waszym wieku zyskało już wielką popularność i miało za sobą nagranie znakomitych płyt. Na przykład Grosskopf nagrywając klasyk, "Walls of Jericho" miał dwadzieścia lat. Jak wam się wydaje, dlaczego dziś tak niewielu bardzo młodych muzyków osiąga taki sukces jak dawniej? Nie wydaje mi się, że wiek ma specjalnie wiele wspólnego z tym zjawiskiem. Jeżeli ktoś jest utalentowany i zdeterminowany, naprawdę może coś osiągnąć. Wtedy nie ma znaczenia czy ma 18 czy 20 lat. Ale obecnie trudniej jest osiągnąć sławę, taką, jaka była typowa dla lat osiemdziesiątych, kiedy można było kupić Ferrari po wydaniu pierwszej płyty. Sądzę więc, że dziś osiągnięcie sukcesu zajmuje więcej czasu i może właśnie dlatego ci ludzie sukcesu są dziś nieco starsi. Szwecja w oczach Polaków to kraj "mlekiem i mio dem płynący", zapewne bardzo młode zespoły mają fantastyczne warunki, żeby nagrać płytę, a potem ją promować. Jak jest w rzeczywistości? Napotkaliście jakiekolwiek problemy? Jesteśmy zachwyceni, że możemy pracować z wspaniałymi ludźmi, dlatego w naszym przypadku nie było tak ciężko. Rzecz jasna wypruwasz sobie flaki, żeby uczynić płytę tak świetną jak to tylko możliwe, ale od kiedy mamy swoją wytwórnią, Gaphals, który zajmuje się promocją, jesteśmy przeszczęśliwi, że nie musimy się za bardzo troszczyć o tę sferę. (śmiech) Katarzyna "Strati" Mikosz

"Soldiers of Time" jest w jakimś stopniu konceptem? Okładka nawiązuje do Foto: Night

NIGHT

71


Metalowy doktor Who Soldier na początku lat 80-tych minionego wieku był jednym z najciekawszych młodych zespołów NWOBHM i stał u progu wielkiej kariery. Niestety w tamtych czasach nic z niej nie wyszło, a grupa rozpadła się po nagraniu raptem kilku kaset demo/live i singla. Kilkakrotnie wznawiała działalność, by na dobre powrócić dwanaście lat temu. Od tamtego czasu dyskografia Soldier wzbogaciła się o kilka wydawnictw, w tym najnowszy album studyjny "Dogs Of War" i dwa z materiałem archiwalnym: "Live @ The Heathery Wishaw, Scotland 1983" oraz "Chronicles". O przeszłości i planach grupy rozmawiamy z jej założycielem, liderem i gitarzystą Ian'em Dickiem: HMP: Ostatnimi laty bardzo się uaktywniliście, bo w historii zespołu jeszcze nie było takiej sytu acji, żeby w ciągu roku ukazały się aż trzy albumy z premierowym i archiwalnym materiałem? Ian Dick: Tak, to prawda. Głównym powodem, że jest to wykonalne jest fakt, że teraz mam swoje studio i mogę nagrywać, być inżynierem i masterować materiał, bez kosztów dla zespołu. Różnie wam się wiodło przez te wszystkie lata, mieliście też bardzo długą przerwę między 1983 a 2002 rokiem. Zastanawiałeś się kiedyś jak zareagowałbyś w 1979 r. gdy powstawał Soldier na wieść, że w XXI wieku też będziecie wydawać płyty? Pewnie gdyby ktoś ci o tym powiedział, posłałbyś go do diabła bądź do działu science-fiction w księ garni? (śmiech) (Śmiech). Miałem wtedy ledwo dwadzieścia lat i nie wybiegałem z planami tak daleko do przodu. Patrząc

prestiż zespołu. Dostał się na listę "Kerrang", grano go często w londyńskich klubach rockowych i w Europie. Dość szybko nagraliście demo i udało wam się zainteresować swoją muzyką Paula Bircha z Heavy Metal Records, czego efektem było pojaw ienie się utworu "Storm Of Steel" na kompilacji "Heavy Metal Heroes"? Tak, "Storm Of Steel" zaznaczył prawdziwą zmianę w brzmieniu zespołu który zdecydowanie ruszył w stronę NWOBHM i heavy metalu. Nagraliśmy utwór w trzech różnych studiach, jedna wersja jest znacznie lepsza od tej wydanej. Mieliśmy nadzieję dołączyć ją do "Chronicles", ale niestety kaseta była zbyt zniszczona. Ponoć musieliście zapłacić za umieszczenie tego utworu na wspomnianej składance? Foto: Soldier

trakt na trzy albumy i nagrywać z samym Martinem Birchem, producentem Black Sabbath i Iron Maiden? Cóż, początkowo były praktycznie dwie wersje Soldier do 1983roku. Zespół, który ja założyłem i prowadziłem, a później MK2 i Steve'm Taylorem na czele. HMR oferowało zespołowi kontrakt na pięć albumów, Music For Nations też byli zainteresowani, ale ostatecznie podpisali kontrakt z Tank. Mniejsze wytwórnie oferowały kontrakty, które były śmieszne, a Soldier nie był gotowy się sprzedać. Wiele zespołów oczywiście wskoczyło na pokład i wydało albumy, ale nigdy nie widzieli żadnych pieniędzy. Z perspektywy czasu, może też powinniśmy podpisać kontrakt, bo teraz wiele zespołów uważa się za sławniejsze niż Soldier, chociaż prawdopodobnie mieliśmy większe możliwości w tamtym czasie. Obie wersje zespołu wciąż koncertowały przez cztery lata i budowały reputację jako zespół grający na żywo. To dlatego Garry Phillips odszedł z zespołu, a wy próbowaliście przyciągnąć zainteresowanie choćby koncertową kasetą "Live Forces", gdy nie było szans na wydanie płyty? Nie, Garry był z zespołem prawie do samego końca, tak jak Steve Barlow. Ostateczny skład istniał bardzo krótko i nagrał kilka piosenek. Nie jestem pewny, ale myślę, że ta wersja doczekała się nawet koncertu. To Nick Bicknells wpadł na pomysł, żebyśmy sami wydali kasetę live, która okazała się bardzo popularna. Prawdę mówiąc, teraz są bardzo drogie na E-bayu. Zarówno Steve Barlow, jak i ja, czuliśmy, ze materiał Soldier staje się zbyt popowy i odchodzi od metalowego brzmienia, jednak Steve wytrzymał prawie do końca. Również Steve Taylor i ja nigdy właściwie nie odpadliśmy, obaj byliśmy silnymi osobowościami, które miały inne pomysły. Steve Taylor przychodził na liczne koncerty razem z Garrym i wchodził na scenę, żeby śpiewać "Sheralee". Ponowne spotkanie po tylu latach i odłożenie tych wszystkich bzdur było bardzo miłym uczuciem. W 1983r. zapaliło się dla was jakby światełko w tunelu, bo w składzie pojawili się byli muzycy Gaskin - basista Mark McKenzie i Girl oraz Torme wokalista Phil Lewis. To z nimi nagraliście bardziej przebojowy materiał na kolejnego singla, jednak ta płyta nigdy się nie ukazała, a zespół po raz kolejny poszedł w rozsypkę? Oczywiście, opuściłem zespół na jakiś rok, ale jak już powiedziałem, Music For Nations robiło dużo szumu i chcieli usłyszeć nowy materiał. Niestety nie doszło do tego, a zespół załamał się i zakończył działalność.

teraz wstecz, to dla mnie niesamowite, że nie tylko nadal tworzymy muzykę, ale też dlatego, że tak wielu ludzi chce jej słuchać. Przybliżysz nam okoliczności powstania zespołu? Bo tak jak instrumentaliści pojawili się w składzie dość szybko, to mieliście problem z wokalistą, rozwiązany dopiero po tym, jak Garry Phillips odpowiedział na wasze ogłoszenie? Grałem w rockowych zespołach coverowych przez kilka lat, co było dobrym treningiem. Znudziłem się tym po jakimś czasie i chciałem napisać coś własnego. Stworzyłem muzykę i teksty do "Magician" i zabukowałem studio, żeby to nagrać, chociaż nie mieliśmy wtedy wokalisty. Garry odpowiedział na ogłoszenie w brytyjskim magazynie muzycznym i pojawił się w trakcie nagrań. Później wyprodukowaliśmy "Silver Screen Teaser", a wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że ten utwór naprawdę podniósł

72

SOLDIER

Wydaje mi się, że niektóre z zespołów musiały, chociaż z tego co wiem, my nie musieliśmy, bo Paul Birch miał nadzieję na dalszą współpracę z zespołem.

Co porabialiście przez te 20 lat? Niektórzy z was nie stracili kontaktu z muzyką, ale część dała chyba sobie spokój z graniem, poszła do normalnej pracy, etc.? Jeżeli chodzi o mnie, to od wielu lat nie dotykałem gitary. Później zainteresowałem się nagrywaniem i zrobiłem trzy albumy pod nazwą Fret z innymi lokalnymi muzykami. Nick Bicknell dołączył na chwilę do popowego zespołu. Nick Lashley wyjechał do Stanów i rozpoczął dochodową karierę, łącznie z graniem na gitarze dla Alanis Morissette. Steve Taylor zawsze tworzył muzykę i grał w innych zespołach. Ed Barlow, brat Steve'a, który również tworzył nasze brzmienie, jeździł w trasy jako roadie z wieloma wielkimi zespołami.

Częste zmiany składu chyba utrudniały wam wówczas życie, ale zdołaliście nagrać singla "Sheralee" / "Force" dla tej samej firmy w 1982 r. - czuliście wtedy, że macie szansę się przebić, tym bardziej, że pochodzące z niego utwory cieszyły się pewną pop ularnością również w kontynentalnej Europie? Mówiąc szczerze, tak, bo "Sheralee" to świetny kawałek, który nawet dziś brzmi dobrze. Poszło mu dobrze nie tylko w Europie, ale też w Stanach i Japonii. Niestety nie napisałem tego kawałka!! (śmiech)

Ale chyba wciąż tęskniliście za wspólnym graniem, skoro odnowienie kontaktów zaowocowało powrotną EP "Infantrycide" w 2003 r, a wkrótce po tym debiutanckim albumem "Sins Of The Warrior", zawierającym też nowe utwory? To chyba niebywałe uczucie doczekać się pierwszej dużej studyjnej płyty po tylu latach grania? Chyba zawsze byliśmy sfrustrowani, że nigdy nie wydaliśmy tego nieuchwytnego albumu studyjnego, a wydanie go było bardzo satysfakcjonujące. Jak na ironię, z Paulem Birchem z MHR, który odrzucił nas wiele lat temu!

Co poszło nie tak, że się nie udało? Sporo przecież koncertowaliście, mieliście też ponoć podpisać kon-

W połowie minionej dekady mogło się wydawać, że po tym albumie i kompilacji "Heavy Metal Force",


zawierającej, m. in. materiał z "Live Force", Soldier nieodwołalnie przejdzie już historii, tym bardziej, że z zespołem z powodów zdrowotnych rozstał się Gary Phillips? Włożyliśmy dużo wysiłku w próby i smutno nam było, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że zarówno z powodu dystansu, jaki dzielił nas od Garry'ego, jak i jego problemów zdrowotnych, nie uda się. Prawdę mówiąc, wystąpiliśmy wtedy tylko raz na żywo. Ale wróciliście z nowym wokalistą Richardem Frostem - jak trafił do zespołu? On i pozostali nowi muzycy, gitarzysta Miles Goodmann i basista Dave Harrison, zainspirowali was do ponownej większej aktywności, tym bardziej, że zaczęliście dostawać coraz więcej ofert koncertowych? Znaliśmy Richarda, który zarówno śpiewał, jak i grał na perkusji w kilku lokalnych zespołach. Zaczęliśmy ćwiczyć z nim już w 2007 roku. Nagranie z tych prób można ściągnąć za darmo z naszej strony. Dzięki szansie spotkania z Milesem, zdecydowaliśmy się spróbować jeszcze raz, a zespół otrzymał ofertę zagrania na British Steel Festival w Camden, wtedy wszystko wystartowało. Ale od koncertów do kolejnej płyty jeszcze daleka droga - kiedy pojawił się pomysł nagrania "Dogs Of War"? Nie byłem do końca zadowolony z "Sins Of The Warrior". Była trochę chaotyczna. Nie reprezentowała najlepszych możliwości Soldier, więc zacząłem tworzyć album, który będzie płynąć, z charakterystycznym brzmieniem Soldier, gitarowym duetemi wyraźnym znakiem NWOBHM. Na szczęście pozyskanie Richarda nam to umożliwiło. Sami sfinansowaliście ten materiał i chyba też sami go wydaliście, poza wersją winylową firmowaną przez High Roller Records? Do ostatniej minuty prowadziliśmy z HMR rozmowy na temat wydania. Niestety nie mogliśmy zgodzić się co do warunków kontraktu, więc zdecydowaliśmy się go wydać przez naszą wytwórnię, Star-

heaven. Wyszło bardzo dobrze, bo mieliśmy swobodę w negocjacjach na temat dystrybucji za pomocą różnych źródeł.

mikrofon, czasami z biurka. Jak już powiedziałem, mieliśmy szczęście, że Steve Barlow był na tyle przewidujący, że wszystko przechowywał.

Nie jest to jedyny powód do radości dla fanów Soldier, bowiem w roku ubiegłym wydaliście też dwie kolejne kompilacje. Pierwsza zawiera nagrania koncertowe z roku 1983, kolejna to zbiór nagrań demo z lat 1980 - 2014 - wygląda na to, że konsek wentnie nadrabiacie zaległości wydawnicze? Na szczęście dla zespołu Steve Barlow był przez lata zagorzałym obrońcą nagrań Soldier w różnych formatach, od minidysków do kaset i taśm matek. Natknęliśmy się na nagranie całego koncertu Soldier z 1983 roku, lepsze niż "Live Forces" klejone z kilku koncertów. Pomyśleliśmy o zremasterowaniu materiału i wydaniu go ponownie ze Starheaven Records. To zainspirowało nas do dalszych poszukiwań i wkrótce zdaliśmy sobie sprawę, że mamy więcej materiału niż na jedną płytę, zdecydowaliśmy się więc wydać podwójny album "Chronicles".

A jak było z materiałami video? Ktoś z kręgu waszych znajomych miał może kamerę i uwiecznił np. jakąś próbę czy koncert? Są szanse na publikację takowego materiału, nawet jako oficjalnego bootlega? Nagrywając klip do "Sheralee" kręciliśmy również teledysk do "Force" ze strony B. Jeżeli ktoś je posiada, bylibyśmy bardzo zainteresowani. Nie zapominajcie, że istnieliśmy na długo przed generacją telefonów komórkowych!!!

"Chronicles" to prawdziwy raj dla fanów Soldier i NWOBHM, wiele z tych utworów to nie tylko archiwalne ciekawostki ale i prawdziwe perełki domyślam się, że macie pewnie w zanadrzu więcej takich niewydanych dotąd materiałów, nowszych i sprzed wielu lat? To prawda, jest więcej materiałów sprzed lat, są one jednak albo mocno zdegradowane, albo mają inne wady, na przykład gitary są tak rozstrojone, że nie da się ich wydać. "Chronicles" to najlepszy materiał, jaki znaleźliśmy w archiwum. Niestety Steve Lucking, który był naszym głównym inżynierem dźwięku, nagrywał każdą próbę i każdy koncert przez dwa lata, albo i więcej, a wszystkie kasety zaginęły, co jest naprawdę tragiczne. Wiele zespołów jakoś zaniedbywało archiwiz owanie swej działalności, tymczasem u was dostrzegam coś zupełnie przeciwnego - próby też reje strowaliście, chociażby na kaseciaku? Tak, na kasetach magnetofonowych, czasami tylko

Znowu intensywnie koncertujecie, planujecie też kolejny album studyjny - to już nie druga, ale wręcz trzecia młodość? (śmiech) (Śmiech). Tak, regenerujemy się jak Doctor Who. Nie wydamy albumu tylko po to, żeby móc powiedzieć, że oto jest kolejny. Zdecydowałem, że dopóki nie będziemy w stanie napisać materiału równie dobrego, albo lepszego niż "Dogs Of War", nie ma sensu tego robić. Na szczęście, mam nadzieję, że wpadliśmy na kilka świetnych pomysłów na nowy album, który zatytułowany jest "Defiant". Myślę, że jest dojrzalszy (tak jak ludzie, którzy na nim grają!) i bardziej złożony. Mam nadzieję, że będzie odebrany tak samo dobrze jak "Dogs…". Powinien zostać wydany latem. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska


Piękna surowość thrashu Komu jak komu, ale Grekom nie brakuje powodów do frustracji i niezadowolenia, a wie o tym każdy, kto chociaż od czasu do czasu ogląda wiadomości telewizyjne, czyta gazety czy internetowe newsy. Debiutujący płytą "Lobotomized" thrashersi z Biotoxic Warfare mają więc doskonały punkt wyjścia do czynienia różnych obserwacji, a dopełniają je ostrym, bezkompromisowym thrashem: HMP: Jesteście bardzo młodymi ludźmi, a wasz zespół istnieje niecałe trzy lata - pewnie zakładając Biotoxic Warfare nie spodziewaliście się, że sprawy tak szybko przybiorą tak pozytywny dla was obrót? George "Dimator" Dimitrakakis: Zakładaliśmy zespół mając wspólny cel - dotrzeć tak daleko jak to możliwe. Jesteśmy więcej niż chętni do ciężkiej pracy, żeby to osiągnąć. Od samego początku wiedzieliśmy, że jeżeli chcemy osiągnąć wszystko to, o czym marzyliśmy jako zespół, potrzebujemy jedynie ciężkiej pracy i determinacji. Jednak wsparcie jakie uzyskaliśmy przez ostatnie trzy lata było większe niż się spodziewaliśmy! Nasza baza fanów staje się coraz większa z każdym dniem, recenzje debiutanckiego albumu są więcej niż zachęcające, ogólnie jest wokół nas dużo szumu, co jest bardzo przyjemne. Ale to gdzieś chyba podświadomie siedzi w każdym muzyku - nadzieja, że będzie grać coraz więcej kon certów, podpisze kontrakt i wyda płytę, bo inaczej nie powstawałoby przecież tyle nowych zespołów, praw da? (śmiech) Tak, każdy muzyk jest bardzo ambitny. Wszyscy marzymy o wydaniu wielu płyt, ruszeniu w trasę, współpracy z największymi wytwórniami, a efektem jest taki, że tak jak powiedziałeś, mamy wysyp nowych zespołów. Jednak tylko niektórym z nich uda się dotrzeć na szczyt piramidy światowej metalowej muzycznej sceny, a powód jest bardzo prosty. Widzisz, wybicie się wy-

czeństwo, a także bardziej abstrakcyjne tematy pojawiające się w naszych umysłach. Ta piękna "surowość" tworzy bardzo silną więź komunikacyjną ze słuchaczem, który w każdy sposób może identyfikować się z tekstem. Muzycznie w sensie twórczym thrash metal jest bardzo płodnym gruntem, ponieważ możesz z sukcesem mieszać różne wpływy z całego metalowego spectrum, żeby uzyskać rozwalający efekt. Dlatego nie unikacie też wpływów death metalowych, o czym świadczy chociażby cover Death "Evil Death" na waszym debiutanckim materiale? Opisujemy nasz styl muzyczny jako mix oldschoolowego europejskiego thrash metalu (głównie w niemieckim stylu) z oldschoolowym amerykańskim death metalem. Łącząc thrash i death metal uzyskujesz cięższy, surowszy i agresywniejszy materiał, a "Evil Dead" jest idealnym przykładem co może powstać z takiej kombinacji. Co ciekawe sięgnęliście po jeden z utworów Chucka Schuldinera z pierwszego LP Death "Scream Bloody Gore", kiedy to w muzyce tej grupy były jeszcze słyszalne echa i wpływy thrashu? Pomysł na scoverowanie tego arcydzieła Death powstał kilka miesięcy przez wydaniem naszej debiutanckiej EP-ki. Pewne przyjazne zespoły powiedziały nam o albumie mającym być hołdem dla Death, na którym zespoły grające death/thrash będą grały covery Death. Ciągle szukali zespołów, więc natychmiast nawiązaliFoto: Biotoxic Warfare

nej sceny metalowej i zaczęliśmy kopać w Morbid Angel, Death, Obituary, Cancer, Malevolent Creation, Bolt Thrower, Pestilence, itd. To w sumie prawie cała różnorodność naszych wpływów, które determinują tożsamość muzyczną Biotoxic Warfare. Death'owe kapele miały też chyba wpływ na manierę wokalną Mike'a, bo nader chętnie posługuje się on mocarnym, niskim, ocierającym się o growling rykiem? Tak, można powiedzieć, że death metal ma większy wpływ na śpiew Mike'a niż thrash. Stosuje oldschoolowy gardłowy styl, połączony z niskim ryczeniem i trochę prymitywnym warczeniem. Tego właśnie potrzeba naszej muzyce, żeby wyrazić bardziej agresywny styl thrashu i utrzymać równowagę pomiędzy thrashem i deathem, co jest bardzo istotne. Długo pracowaliście nad "Lobotomized"? Jesteście zwolennikami zespołowej pracy na próbach czy też autorzy muzyki przynoszą na nie już w pełni dopracowane, wymagające tylko ogrania, utwory? "Lobotomized" zaczęliśmy pisać kilka miesięcy po wydaniu debiutanckiej EP-ki. Około sierpnia 2014 byliśmy gotowi wejść do studia na sesje nagraniowe, niestety, ze względu na pewne opóźnienia zaczęliśmy nagrywać około września. Pod koniec października końcowy mix/mastering był gotowy, a album został w końcu wydany w 19 stycznia 2015. Jeżeli chodzi o tworzenie, zazwyczaj stosujemy następujący proces. Ja, jako główny twórca, prezentuję ogólny "szkielet" riffów, coś jak surowy szkic utworu. Każdy dokłada do tego swoje propozycje, pomysły itd., aż znajdziemy wspólną linię porozumienia i kontynuujemy ten proces. Jest to więc bardziej praca zespołowa. W przypadku metalowej kapeli taka zespołowa praca sprawdza się chyba znacznie lepiej? Tak, zdecydowanie. Ostatecznie, 4 czy 5 mózgów jest lepsze niż jeden! Każdy muzyk zdolny do własnych pomysłów, ma przedstawiać swoje sugestie i propozycje. To właśnie klucz do większej różnorodności muzycznej, mix licznych wpływów pochodzących od różnych uszu w zespole, trzymając się oczywiście ich muzycznej tożsamości. Rezultatem jest to, że muzyka powstaje znacznie łatwiej i jest bardziej świeża, mniej powtarzalna. Nie chodzi tu jedynie o proces twórczy. Ogólnie, w grupie, dowiedzione jest, że praca zespołowa jest dużo bardziej efektywna i łatwiejsza niż inne metody. Nagraliście też ponownie "Baptized In Blood And Greed" oraz "Lust For Hate" z debiutanckiej EPuznaliście, że to zbyt dobre utwory, by zmarnowały się, nie docierając do szerszego grona zaintere sowanych? "Lust…" było pierwszym kawałkiem w ogóle, który został wydany w 2012 roku. Była to pierwsza oznaka życia Biotoxic Warfare. Publiczność od razu go pokochała i zrobiła z niego "hit". Prawie na każdym koncercie możesz zobaczyć ludzi krzyczących i wypluwających płuca podczas śpiewania tekstu i moshingujących jak wariaci. Pomyśleliśmy więc, że szkoda byłoby nie zawrzeć jej na naszym debiutanckim albumie. Tak samo "Baptized…". Dodatkowo, te dwa numery są czymś w stylu osobistych faworytów zespołu, musimy ich więc użyć, oczywiście ponownie je nagramy i zaaranżujemy.

74

maga wiele ciężkiej pracy, szczególnie jeżeli chodzi o początkujące młode zespoły z podziemia. Kiedy sprawy idą nie po ich myśli, najłatwiej jest obwinić "niewspierającą i umierającą lokalną scenę", magazyny i wytwórnie za ich "brak zainteresowania undergroundem", promotorów, itd. itd. Z drugiej strony, trudno jest pochylić głowę, trzymać się swoich celów i harować jak pies, bez narzekania. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zbierzesz plony, które posiałeś. Oczywiście zakładając, że posiadasz talent, który jest wymagany!

śmy kontakt. Wybraliśmy "Evil Dead" ze względu na thrashowy styl i był to nasz ulubiony kawałek. Pomyśleliśmy, że z naszym thrashowym podejściem nadamy temu klasycznemu hymnowi nowe tchnienie, oczywiście nie tracąc jego oryginalności. Cover był częścią kompilacyjnego albumu "Only Death Is Certain… (A Hellenic Tribute To Death)" i został wydany przez Chaos and Hell Productions. Również byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu i zdecydowaliśmy się włączyć go do naszej EP-ki "Baptized In Blood And Greed".

A dlaczego zdecydowaliście się grać ostry, bezkom promisowy thrash? Właśnie w takich dźwiękach czu jecie się najlepiej, najpełniej wyrażacie to co chcecie przekazać odbiorcom i czujecie, że to właśnie to? Wybraliśmy ten ostry, surowy i agresywny typ thrashu, po pierwsze dlatego, że wszyscy go kochamy i żeby odróżnić się od nowej fali thrash metalu, która rozpoczęła się po 2010 roku i ma bardziej pokręcone korzenie. Ze względu na jego prymitywną i agresywną naturę, łatwiej jest wyrazić siebie i przekazać swój punkt widzenia na temat spraw, które dotykają nasze społe-

Musicie też chyba cenić Obituary czy Morbid Angel, zresztą nie zdziwiłbym się, gdybyście poznali najpierw te bardziej ekstremalne zespoły, by od nich przejść dopiero do tych thrashowych? Właściwie, jako nastolatkowie zaczęliśmy od typowych rzeczy. Maiden, Priest, dużo Sabbath, Metalliki. Dorastając zapoznaliśmy się z cięższym materiałem, jak Kreator, Slayer, Sodom, Sepultura, Sacred Reich, Dark Angel i rozpoczęło sięzniszczenie! Nasz gust muzyczny wkrótce eskalował w stronę ekstremal-

BIOTOXIC WARFARE

Taka ostra i gniewna muzyka jest doskonałym medi um do przekazywania ważkich treści, tak więc macie chyba niezłe pole do popisu również pod tym względem? Tak, ze względu na jego ekstremalną naturę, ten rodzaj muzyki jest znakomitym sposobem komunikowania się z publicznością i wyrażanie siebie. Muzycznie i tekstowo, łatwiej jest przedstawić surową rzeczywistość i być bardzo ostrym i bezpośrednim. Dlatego przyciąga coraz więcej fanów. Przeciętny słuchacz metalu potrafi wczuć się w tę muzykę, czuć ją swoim sercem, bardzo łatwe i nieuniknione jest to, że staje się jej częścią. Generalnie to chyba nigdzie życie nie jest usłane różami, ale gdzie jak gdzie, lecz w Grecji macie chyba jeszcze więcej powodów do frustracji i manifestowania niezadowolenia? Obecna sytuacja społeczna i polityczna w Grecji jest gruntem bardzo podatnym na frustrację, gniew i bunt. Szybkie przełączanie między codziennymi wiadomościami może napełnić cię każdym z tych uczuć, a nawet więcej. Sprawy tutaj wyglądają dość ostro, a to może być przyczyną, że ekstremalne zespoły metalowe eksplodowały w moim kraju. Ludzie uważają to za ide-


alny sposób na wyrażenie całego napięcia, którego doświadczają codziennie i ich własny sposób na opór. Pewnie jesteście jeszcze studentami, może niektórzy z was już pracują, ale perspektywy macie generalnie niewesołe - ot, tytuł z dzisiejszej gazety "Ateny znowu proszą o przedłużenie finansowej kroplówki" - ponoć Grecję bez dalszej pomocy czeka do końca lutego bankructwo? Jedyne co jest pewne, to że przyszłość jest mroczna i pusta. Nie mamy żadnej nadziei i marzeń na przyszłość… Jedyne na co możemy liczyć, to to, że możliwie szybko i bezpiecznie przezwyciężymy tą katastrofalną bitwę o przetrwanie, która z każdym momentem staje się w naszym kraju coraz gorsza. Ta tragiczna sytuacja przekłada się też pewnie negatywnie na sytuację sceny muzycznej w waszym kraju, bo ludzie mając mniej pieniędzy pewnie rzadziej lub wcale chodzą na koncerty, nie kupują płyt, ale jeśli już się na to zdecydują, to wybiorą raczej wydawnictwo znanej grupy niż debiut rodzimego zespołu? Tak, ta sytuacja miała zdecydowanie duży wpływ na scenę muzyczną, szczególnie podziemną, nie tylko z punktu widzenia publiczności, ale również z punktu widzenia zespołów. Coraz trudniej jest ludziom uczestniczyć w koncertach, kupować merch i wspierać grupy finansowo. Jeżeli będą mieli możliwość, będą woleli jakieś bardziej znane zespoły, tak jak powiedziałeś, a przez to słabnie lokalna scena. Ze strony zespołu, ta sytuacja ekonomiczna sprawiła, że wiele rzeczy jest niemożliwych. Bardzo trudno jest zaaranżować show w innym mieście, ze względu na koszty transportu. Niektóre zespoły nie mogą sobie nawet pozwolić na produkcję albumu! Dlatego właśnie "Lobotomized" wydała irlandzka Slaney Records? Slaney Records było jedną z pierwszych wytwórni, z którymi się skontaktowaliśmy podczas poszukiwań labelu, który wyda nasz album. Wykazali duże zainteresowanie naszym materiałem i wkrótce rozmawialiśmy o możliwym kontrakcie. Umowa była bardzo obiecująca, a wytwórnia pokładała w nas wiarę od samego początku. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej współpracy, była ona kluczowa dla przyszłości Biotoxic Warfare. Nie rozumiem tylko jednego - dlaczego ukazała się limitowana edycja tej płyty w super jewel case, nie różniąca się niczym od wydania w standardowym pudełku? Żebyście dodali tam chociaż w ramach bonusu utwory z EP "Baptized In Blood And Greed"… To był pomysł wytwórni, my zostaliśmy poinformowani o tym trochę za późno, więc nie mogliśmy dodać jakichś bonusowych kawałków. A jak wygląda sprawa z koncertami? Staracie się pojawiać gdzieś poza Kretą czy jest to dość utrudnione? Robimy co w naszej mocy, żeby planować koncerty poza Kretą, szczególnie w Atenach, jako większego centrum. Próbujemy też i mamy nadzieję zaplanować również show za granicą. Jest to jednak bardzo trudne, żeby zrobić z tego regularne zajęcie w tym momencie z powodu kosztów transportu.

W metalowym kartelu Drugie pod względem wielkości miasto w Kolumbii, Medellin, znane było jeszcze niedawno głównie, jako jedna z najbardziej niebezpiecznych metropolii na świecie. To tutaj siedzibę miał największy kartel narkotykowy Pablo Escobara a liczba morderstw sięgała 700 rocznie. Od kilku lat Medellin ulega potężnym przeobrażeniom. Jedną z oznak normalności jest powstanie wielu interesujących zespołów metalowych. Iron Command to jeden z nich a smaczku dodaje fakt, że w zespole dominują kobiety. Właśnie z nimi - wokalistką Paolą Martinez, basistką Claudią Yepes oraz gitarzystką Caroliną Quirogą, porozmawialiśmy o debiucie płytowym zespołu zatytułowanym "Play It Loud". HMP: Witaj, Wasz zespół pochodzi z Kolumbii. Dla przeciętnego fana metalu z Europy, to dość egzotyczne miejsce… Paola Martinez: Witaj! Cóż, to jest egzotyczne miejsce! Do tego fantastyczne miejsce! Poza wszystkimi tymi paskudnymi sprawami, o których słyszał niemal cały Świat w ostatnich latach (kartele narkotykowe), jesteśmy teraz nowym krajem, który także ma swoje problemy, jednak jesteśmy w stanie sobie z nimi radzić. Szczerze zachęcam do zapoznania się z drugim obliczem tego pięknego kraju!!! Opowiedz trochę o tych zmianach. Co sprawiło, że udało się odegnać złą sławę ciągnącą się za Medellin? Paola Martinez: Mnóstwo spraw uległo zmianie, oczywiście nie wszystko, ale w porównaniu z dawnymi czasami, zmiana jest zasadnicza. Miasto zyskało dzięki zmianom architektonicznym, mnóstwie projektów socjalnych, poprawie poziomu edukacji, integracji. To teraz inne miasto! Do tego mamy mnóstwo zabójczych kapel metalowych. Musisz tu przyjechać a pokochasz to miasto i jego metalowe kapele! Medellin wygląda pięknie na zdjęciach, ale z drugiej strony, z tego co wiem nadal jest tam mnóstwo bied nych ludzi … Paola Martinez: Tak, masz rację. Są części miasta (północno-wschodnie wzgórza), gdzie nadal żyje mnóstwo biednych ludzi, ale są wdrażane kolejne projekty, które mają pomóc tym ludziom, zmienić oblicze tego miejsca. Za trzy-cztery lata wszystko powinno wyglądać dużo lepiej. Jako zespół wystartowaliście w 2011 roku. Opowiedz o początkach kapeli… Paola Martinez: Wiesz, na początku był plan, by założyć zespół złożony wyłącznie z kobiet, ale mieliśmy nieco problemów ze skompletowaniem załogi. Zaczęliśmy od samego początku tworzyć własne utwory, w szybkim tempie, co pozwoliło nam dość szybko skompletować materiał na pierwsze demo. Graliśmy także mnóstwo coverów w pierwszym okresie, były to utwory Rainbow, Deep Purple, Judas Priest, Acid, Scorpions, Black Sabbath. Było mnóstwo zabawy!

Łatwo jest być heavy-metalowym zespołem w Kolumbii? Paola Martinez: Nie do końca, dlatego że muzyka z krajów południowo-amerykańskich, jest bardzo agresywna i surowa. Większość osób tutaj preferuje taki rodzaj grania i nie ma za dużo wsparcia dla heavy-metalu. Przynajmniej do tej pory tak było. Teraz mamy nową falę kolumbijskich grup heavy-metalowych, które wykonują świetna robotę i wypełniają przestrzeń klasycznym, surowym metalem! Więc na początku nie było tak łatwo? Paola Martinez: Zespół zmieniał wokalistki kilka razy, zanim trafiłam do kapeli. Nagrany wcześniej materiał, trzeba było więc od strony wokalnej nagrywać na nowo. Było z tym trochę kłopotu. W roku 2013 nagraliście płytę demo "Iron Command". Jaki był odzew? Paola Martinez: Odzew i wsparcie były fantastyczne! Początkowo wyprodukowaliśmy 150 sztuk płyty, na festiwal, w którym braliśmy udział (Envigado Metal Fest). Wszystko poszło w jeden dzień! Potem skończyliśmy nagrywanie albumu i recenzje były naprawdę fantastyczne. Jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi, ponieważ nakład jest bliski wyczerpania. Zostało około 60 sztuk z początkowych 500. To ostatni moment by kupić naszą płytę! Udzielacie się także w innych zespołach. Powiedz coś na ten temat… Paola Martinez: Tak! Johnathan Cale (gitarzysta zespołu - przyp. red.) gra w zespołach Enemy (www.facebook.com/enemymedellin), oraz Savage Agression. To kapele grające thrash i death/thrash metal. Nasz perkusista, Daniel Hernandez, gra w kapelach Revenge i Morbid Macabre. Johnathan jest także właścicielem wytwórni Bestial Death Records, w której jest kilka świetnych zespołów. Polecam zapoznanie się z twórczością tych kapel! Na kanale Youtube widziałem jak wykonujecie cover Trance "Heavy Metal Queen". To jedna z waszych inspiracji? Paola Martinez: Kochamy ten numer! Być może dołą-

Foto: Iron Command

Nakręciliście co prawda teledysk do "Proclaim The Gospel Of Lies", ale nie ma jednak jak seria ener getycznych występów - lepszej promocji dla metalowej płyty chyba nie ma? Teledyski w metalu są idealnym sposobem na promocję zespołu i albumu. Przyciągają uwagę przeciętnego fana lepiej niż zwykła piosenka udostępniona na YouTube. Są również bardziej fascynujące i przyciągają coraz większą bazę fanów. Zdecydowanie, są dobrym środkiem promocji! Czyli waszym głównym celem na tę chwilę jest jak najbardziej intensywne promowanie "Lobotomized", bo zdajecie sobie sprawę, że macie niepowtarzalną szansę by zaistnieć nieco szerzej niż tylko na lokalnej scenie? Może to zapewnić wiele szans na sukces i jest kluczem do większej kariery. Jednak my, w żaden sposób, nie spoczywamy na sukcesie "Lobotomized". Zaczęliśmy już sesje, podczas których tworzymy materiał na drugi album Biotoxic, a w tym samym czasie nadal promujemy nasz debiut. Nie lubimy być nieaktywni nawet przez jeden dzień. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

IRON COMMAND

75


Foto: Iron Command

HMP: Zadebiutowaliście niedawno płytą "Freedom" i wnoszę po lekturze waszej biografii, że wcześniej jakoś nie narzekaliście na nadmiar szczęścia, skoro owa płyta ukazała się w siódmym roku istnienia zespołu? Ivan Stalev: Na początku chcieliśmy wam podziękować za wywiad. Tak, wcześniej nie mieliśmy szansy nagrać albumu. Może warto było długo czekać. W ciągu ostatnich siedmiu lat dorośliśmy jako muzycy i jako osobowości, po prostu czekaliśmy na swój moment. Zawsze brakowało nam tej iskierki, impulsu, który rozpaliłby ogień. Cóż, Blaze dał nam ten impuls. (śmiech) Ciągłe zmiany na stanowisku wokalisty są pewnie szczególnie uciążliwe, bo to głos jest często najbardziej charakterystycznym i rozpoznawalnym ele mentem brzmienia każdego zespołu? Dokładnie, mieliśmy wiele zmian na stanowisku wokalisty… naprawdę trudno jest znaleźć właściwą osobę. Na szczęście teraz mamy świetnego wokalistę Bogoljuba Manica. Pochodzi z Serbii. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że możemy z nim pracować i jest częścią zespołu już prawie od roku. Wspaniały człowiek i wspaniały głos. Wierzymy, ze znaleźliśmy naszego człowieka. (śmiech)

czymy go do reedycji naszej płyty. Trance to fantastyczny zespół. Oczywiście to jedna z naszych inspiracji. Te riffy! Te wrzaski! Kochamy ten sound! Zostając w temacie. Opowiedz trochę więcej o waszych inspiracjach… Paola Martinez: (śmiech) Mamy mnóstwo inspiracji, jak Deep Purple, Rainbow, AC/DC, Whitesnake, Acid, Bitch Chevy, Manilla Road, Judas Priest, Iron Angel, Angel Steel, Scarab, Stormwitch, Bitch, Trance, Black Sabbath, Led Zeppelin. Wszystko w klimacie tradycyjnego rocka i metalu! Muzyka na albumie "Play It Loud" jest jednak agresywna, mniej melodyjna, niż w przypadku większości wymienionych przez Ciebie zespołów. Coś w duchu wczesnego speed metalu… Paola Martinez: Tak, chcieliśmy nagrać mocny, agresywny materiał, nieodbiegający jednak od klasycznego soundu zbyt daleko. Pozostać gdzieś pośrodku. Płyta jest dość krótka, za to niezwykle intensywna… Paola Martinez: "Play It Loud" to krótki materiał, wystarczający jednak, by powiedzieć to na czym nam zależało. To bardzo intensywny, agresywny, czysty heavy metal! Czy to prawda, że pracujecie już nad drugim albumem? Paola Martinez: Tak! Komponujemy nowe utwory. W duchu "Play It Loud", są szybkie, ale też mamy nieco wolniejsze klimaty, trochę rock'n'rolla (śmiech). Mamy frajdę z komponowania i nagrywania. Graliście już koncerty poza Kolumbią? Paola Martinez: Jeszcze nie, ale mamy nadzieję to zrobić tak szybko, jak to będzie możliwe. Chcemy dotrzeć z naszą muzyką wszędzie tam, gdzie to będzie możliwe. Jesteście znani w Medellin? Paola Martinez: Tak, jesteśmy dość dobrze znani w Medellin i ogólnie Kolumbii. Świetny odbiór "Play It Loud" tutaj w Kolumbii, ale także na całym świecie jest dla nas wielkim zaskoczeniem. Jesteśmy bardzo wdzięczni za wsparcie, które otrzymaliśmy od przyjaciół, tutaj w Medellin. Wróćmy jeszcze do kolumbijskiej sceny metalowej. Wspomniałaś o niezłych kapelach na Waszym rodz imym podwórku… Paola Martinez: Mamy tutaj mnóstwo świetnych kapel! Polecę wam kilka - Tyger Tank, Steel Hammer, Criminal, RunnerHell, Nightmare, Hell, Heavy Madness, to nazwy niektórych z nich. Jak się gra w kapeli z przewagą kobiet nad mężczyznami? Paola Martinez: To, że kobiety grają metal, jest dla mnie normalne. Jednak nadal jesteśmy mniejszością, co sprawia, że jesteśmy zauważalne, mimo przeciwności. Oprócz wyróżniania się w zdominowanym przez mężczyzn środowisku, musimy zwracać większą uwagę

76

IRON COMMAND

na muzykę, niż wygląd. Zespół to praca grupowa, bez względu na to, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Każdy przynosi swoje pomysły a fakt, że mamy podobne muzyczne gusta czyni sprawy łatwiejszymi. Carolina Quirog: Dla mnie jest świetnie, ponieważ rola kobiet w metalu była dotąd dość ograniczona a potrafimy to robić tak samo dobrze, jak mężczyźni. Claudia Yepes: To bardzo interesujące, bo nie miałam wcześniej możliwości grania z kobietami i naprawdę jest to świetne. Jest większa różnorodność pomysłów i muzycznych gustów, które możemy połączyć, by uzyskać dobry efekt. Z drugiej strony jesteśmy przyjaciółkami. Masz jakieś ulubione wokalistki heavy metalowe? Paola Martinez: Lubię zespoły z kobietami na wokalu, gdzie potężny i mocny głos podąża z muzyką, jak w przypadku Kate de Lombaert z Acid, Jody Turner z Rock Goddess, Kelly Johnson z Girlschool czy Ann Boleyn z Hellion. Dbasz o głos w jakiś specjalny sposób? Paola Martinez: Nie, niezupełnie. Staram się dobrze wyspać przed sesją nagraniową lub koncertem i podczas dnia być odpowiednio nawodniona. Robię też trochę ćwiczeń wokalnych godzinę przed występem. Poza tym żyję normalnie. Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Paola Martinez: Najważniejsza jest teraz praca nad drugim albumem, który jest planowany na przyszły rok a będzie wydany przez francuską wytwórnię Inferno Records. Na koniec chciałbym poprosić o kilka słów dla czytelników Heavy Metal Pages … Paola Martinez: Chciałabym szczerze podziękować za wasze wsparcie! Polecam zapoznanie się z zabójczymi kapelami z Kolumbii, mamy tu naprawdę mnóstwo kapel! Polecam Enemy, Revenge, Savage Agression, Morbid Macabre!!! Dziękuję bardzo za rozmowę … Paola Martinez: Dzięki! Stay Heavy! Stay Evil! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

A może mieliście pecha, bo ciąży nad wami swoista klątwa, skoro zespół został założony jako solowy projekt i dopiero później przeobraził się w grupę o pełnym składzie? (śmiech) (Śmiech) Może, kto wie… Możesz wierzyć lub nie, ale w pewnym momencie naszego istnienia zaczęliśmy myśleć, że może jesteśmy przeklęci. Naprawdę mieliśmy wielkiego pecha szukając wokalisty. Ale wiesz, Blaze i Bogoljub dali nam nadzieję i teraz czujemy się bardzo dobrze. A dlaczego zdecydowałeś się na anglojęzyczne brzmienie nazwy? John Steel brzmi zapewne w uszach zagranicznych fanów lepiej niż Ivan Stalev? Nie chcemy nikogo urazić, ale wiesz… językiem rocka i metalu jest angielski. Dla nas, nasza muzyka brzmi lepiej po angielsku. Poza tym, gdybyśmy nagrali album po bułgarsku, nie byłoby światowego sukcesu, to również ważne. Tak, John Steel brzmi lepiej (śmiech), ale w tłumaczeniu oznacza to Ivan Stalev. Może trochę jak Yngwie Malmsteen. (śmiech) To ciągłe problemy z wokalistami sprawiły, że zde cydowałeś się nagrać pierwszy album John Steel z pomocą sesyjnych śpiewaków? Właściwie tak. Byliśmy w ogromnej potrzebie, żeby zmienić coś w zarządzaniu zespołem. Próbowaliśmy z wieloma wokalistami… nic się nie wydarzyło. Wtedy Zhividar po prostu napisał do Blaze'a. Ivan napisał do innych wokalistów. Pierwszy odpowiedział Blaze. Wysłaliśmy mu dema, a on powiedział "OK, możemy to zrobić". W sumie nie ty pierwszy wpadłeś na taki pomysł, ale zwykle mało kto, jeszcze z kraju o niewielkich metalowych tradycjach i z niezbyt znanego zespołu, decyduje się zaprosić do udziału w sesji nagran iowej metalową legendę. Jak doszło do waszej współpracy z Blaze'm Bayley'em? Tak, niestety masz rację. Bułgaria ma małe tradycje metalowe, które (tak przy okazji) rozrastają się z dnia na dzień. Mieliśmy jednak pecha, że byliśmy po wschodniej stronie żelaznej kurtyny, po II wojnie światowej i zabroniono nam słuchać zachodniej muzyki, co spowolniło rozwój naszych rockowych i metalowych tradycji. Jeżeli chodzi o współpracę z Blaze, jak już powiedziałem, po prostu napisaliśmy mu wiadomość na Facebooku, a on na szczęście odpowiedział. Przyjechał do Bułgarii na koncert z Thomasem Zwijsenem w kwietniu 2013 r., wtedy nagraliśmy "Nightmare" i "Evil Sky". Później przyjechał specjalnie dla nas na Halloween tego roku, żeby dokończyć album. Znaliście się wcześniej z jakichś koncertów czy festiwali, czy też skontaktowaliście się po raz pier wszy przy okazji powstawania "Freedom"? Chętnie odpowiedział na wasze zaproszenie, nie był "niedostępną gwiazdą rocka"? (śmiech) Skontaktowaliśmy się z nim wtedy po raz pierwszy. Blaze jest bardzo fajnym gościem, właściwie spodziewaliśmy się, że będzie "nieosiągalną gwiazdą rocka",


Jedynie Bogoljub jest naszym człowiekiem. Bardzo go lubimy jako osobę i wokalistę. Jest wspaniały. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, ze jest częścią John Steel.

Nazywamy się John Steel, a nie Iron Maiden Rzadko zdarzają się takie sytuacje jak bułgarskiemu John Steel, bowiem podczas nagrywania debiutanckiego albumu grupy w roli wokalisty wystąpił sam... Blaze Bayley. Były frontman Iron Maiden nie tylko wystąpił w roli wokalisty, ale napisał na "Freedom" teksty i linie wokalne, zdarza mu się koncertować z John Steel i nie wyklucza dalszej współpracy z tym zespołem. I chociaż "Freedom" nie powala niczym szczególnym, to jednak warto posłuchać tej płyty ze względu na tę zaskakującą współpracę gwiazdy z debiutantami: ale okazał się bardzo normalnym gościem. Wasza współpraca była o tyle ciekawa, że Blaze napisał też teksty śpiewanych przez siebie utworów, co zdarza się dość rzadko przy tego typu sytuacjach i jest też chyba jednocześnie dowodem na to, że się zaprzyjaźniliście? Cóż, staliśmy się dobrymi przyjaciółmi (śmiech). Mieliśmy sporo czasu, żeby razem pić, dobrze się bawić, pracować w studio i rozmawiać o Iron Maiden. Między nami powstała pewnego rodzaju chemia. Napisał teksty i linie wokalne, których się nie spodziewaliśmy, robił też cuda z aranżacjami utworów. Wszystkie wokale nagraliśmy w Bułgarii. Za drugim razem był tutaj przez pięć dni. Pracowaliśmy razem od poranka do północy w studiu. Mieliście też wiele innych okazji do spotkań, bo zarejestrowaliście teledysk do utworu "Nightmare" oraz zaczęliście wspólnie koncertować? Właściwie, za pierwszym razem, kiedy Blaze grał koncert z Thomasem, nagraliśmy dwie piosenki i nakręciliśmy video, ale to było do "Evil Sky", spodziewamy się, że niebawem będzie gotowe. Jeżeli chodzi o improwizowany klip do "Nightmare"… Wzięliśmy jedynie kilka zdjęć z klipu do "Evil Sky" i podłożyliśmy pod muzykę. Ale Blaze Bayley to nie jedyny gość na "Freedeom", bo w dwóch utworach śpiewa też Dilian Arnaudov - jak to się stało, że dołączył do was? Blaze nie miał czasu na nagranie wszystkich zaplanowanych utworów? Tak. Mr. Dilian Arnaudov nagrał ostatnie dwie piosenki na albumie. Jest naszym bardzo dobrym przyjacielem. Jest Bułgarem, ale mieszka w Londynie. Cóż, chcieliśmy mieć album z siedmioma kawałkami, ale materiał okazał się zbyt krótki na album i zbyt długi na EP-kę. Wtedy zdecydowaliśmy się dograć dwa bonusy. "Angel" została napisana przez Ivana w 2001 roku, kiedy miał 17 lat, więc chcieliśmy dać temu numerowi nowe życie. Blaze był wtedy dostęp-

ny… Chcieliśmy po prostu, żeby to był materiał bonusowy zaśpiewany przez kogoś innego. Dilian był odpowiednią osobą. To za sprawą Diliana nagraliście ten cover zespołu Nephwrack, w którym kiedyś śpiewał? Nie. To dlatego, że kochamy ten kawałek. Zapytaliśmy Nephwrack, a oni dali nam pozwolenie na nagranie coveru. A nie korciło was, żeby zarejestrować też jakąś prz eróbkę Iron Maiden, czy też uznaliście, że byłoby to przesadą, skoro śpiewa z wami gość z tego zespołu? Właściwie nigdy o tym nie myśleliśmy. Może spróbujemy czegoś z kolejnym albumem, który właśnie przygotowujemy (śmiech)... jednak przy "Freedom" o tym nie myśleliśmy. Nagranie kawałka Iron Maiden z Blaze'm, to mogłoby być za wiele. Ale na koncertach z nim sięgacie czasem po maide nowe klasyki, jak np. "Lord Of The Flies"? Tak, graliśmy w Bułgarii kilka utworów Iron Maiden ("Lord Of The Flies", "Judgement Of Heaven", "Man On The Edge" itd.). Zresztą chyba generalnie lubicie grać covery, nie tylko metalowe? Cóż, czasami tak. Zaczynaliśmy jako cover band, ale przyszedł czas, żeby dorosnąć i zaczęliśmy grać własną muzykę (śmiech). Przy okazji, robienie coverów nie jest złe. Wielu sławnych muzyków dzisiaj nadal cudze utwory. Płyta płytą, koncerty koncertami, ale od niedawna macie stałego wokalistę, Bogoljuba Manica. Pewnie dołączył do was już po nagraniu "Freedom", jak więc wygląda teraz jego status w zespole, skoro nadal wspierają was gościnnie na koncertach Blaze Bayley i Toma Zdravkov? Bogoljub jest naszym wokalistą. Blaze i Toma są gośćmi. Zagraliśmy kilka koncertów z Toma (Bulgarian Music Idol), ale on ma swoją muzykę i karierę.

Taka sytuacja nie ma negatywnego wpływu na atmosferę w zespole? Bo przyznam, że nie spotyka się dość często czegoś takiego? W ogóle! Cały czas świetnie się bawimy. Bagoljub dołączył do zespołu po tym jak prawie skończyliśmy album, nie było więc miejsca na jego partie na tej płycie. Nie ma też miejsca na negatywny wpływ. Jesteśmy przyjaciółmi, lubimy tworzyć muzykę, razem dobrze się bawimy. Wydaliście "Freedom" samodzielnie. Oczywiście Blaze nie jest obecnie gwiazdą pierwszej wielkości, również sam musi dbać o swoje wydawnictwa, ale interesuje mnie, czy w Bułgarii nie było żadnej firmy zainteresowanej wydaniem tej płyty - w końcu Maiden był i chyba wciąż jest, bardzo popularnym u was zespołem? To dlatego, że nie chcieliśmy oddać praw do jej wydania żadnej wytwórni. Wierzymy, że damy radę wydawać sami. Tak, Maiden są bardzo popularni w Bułgarii, tak jak w każdej innej części świata… To nie zmienia naszej sytuacji, nazywamy się John Steel, a nie Iron Maiden. Czyli kryzys daje się we znaki wszystkim, a piract wo dopełnia ten kielich goryczy? Jeżeli coś pada ofiarą piractwa, to oznacza, że jest dobre. Oczywiście, jeżeli komuś podoba się muzyka, może nas wspomóc i kupić coś bezpośrednio od nas przez Ebay, albo iTunes, Amazon, Spotify itd. Uczucie posiadania oryginalnej płyty CD zespołu jest niesamowite. Czasami też wolimy coś ściągnąć za darmo, żeby sprawdzić z czym mamy do czynienia, a jeżeli nam się spodoba, kupujemy. Tak samo jest z oprogramowaniem komputerowym - żeby mieć "darmową wersję testową" produktu. Wy jednak zdajecie się spoglądać w przyszłość z optymizmem, promujecie płytę, coraz częściej gra cie poza granicami swego kraju - najważniejsze jest więc to, by robić z pełnym przekonaniem to, co się kocha i właśnie tę zasadę staracie się wcielać w życie? Naszym głównym celem w 2015 roku będzie zakończenie prac nad drugim albumem, później nie będziemy się już mogli doczekać kolejnych koncertów i festiwali poza Bułgarią. Stajemy się coraz silniejsi i wierzymy, ze możemy dać dobrą muzykę wszystkim fanom rocka i metalu na całym świecie. Naprawdę kochamy to co robimy! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: John Steel

JOHN STEEL

77


W 2014 powstało wiele dzieł wykutych ze stali. Wśród nich "Fire in The Sky" austriackiej grupy Liquid Steel, która otwiera się na nowe horyzonty, hołdując starym tradycjom heavy metalowym i zespołom takim jak Judas Priest i Iron Maiden. W swoim dorobku mają demo, album i współudział w kompilacji "Austrian Heavy Metal Alliance". O tym co było wcześniej, co jest obecnie oraz o planach na przyszłość, będzie mówił wokalista grupy, Fabio Carta.

Gramy muzykę, którą lubimy słuchać HMP: Witaj Fabio! Fabio Carta: Cześć! Chcemy wam podziękować za możliwość zaprezentowania się przed metalowymi maniakami z Polski. Rządzicie! Miło to słyszeć... od debiutu "Fire In The Sky" minęło parę miesięcy, jakie opinie wśród fanów i recen zentów zebrał album przez ten czas? Recenzje naszego pierwszego albumu do tej pory były fantastyczne. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i wszystko się układa po naszej myśli. Czy jest coś co po takim czasie zmienilibyście w utworach z debiutu? Nie, ponieważ ten album reprezentuje ważny moment w historii naszego zespołu, jest wspomnieniem danego

Na "Fire in The Sky" poruszacie kwestie m.in. ingerencji obcych w nasze życie; koszmarów sennych czy temat post-apokalipsy. Skąd Fabio bierzesz natchnienie pisząc teksty? (Śmiech), to prawda, raczej nie śpiewamy o zrywaniu kwiatków w heavy metalu czyż nie? Więc, ja nie wiem, słowa mają pasować do kompozycji. Zazwyczaj zaczynam od refrenu i skupiając się na nim piszę resztę. A tworzę na różne tematy, na przykład "Scream In The Night" jest zainspirowane przez koszmar, który miałem będąc dzieckiem i uwierz mi, naprawdę bałem się zasnąć następnej nocy, (śmiech). "Liquid Steel" jest zainspirowany przez film stworzony przez Austriackiego aktora, który swoją karierę zaczął od kulturystyki w Stanach Zjednoczonych. Foto: Liquid Steel

Słuchając początku waszego utworu instrumentalnego "Oceans" przypomina mi się trochę Running Wild. Czy moje skojarzenia są słuszne? Naprawdę? Ok, to jest coś nowego. Julle padnie ze śmiechu kiedy to przeczyta... Z jakich powodów zaczęliście grać tak staromodną muzykę jak heavy metal? Dobre pytanie! Byliśmy już o nie dość często pytani. My nie gramy stylizowanego "Old School Heavy Metal". Po prostu robimy to co robimy. Gramy muzykę, którą lubimy słuchać. Nie podążamy za nurtem trendów, tylko gramy to co przychodzi nam naturalnie. Jak to się stało, że wasze nagrania znalazły się na składance "Austrian Heavy Metal Alliance"? Błagaliśmy ich. No dobra, żartuję. Spotkaliśmy się z naprawdę fajnymi gośćmi ze środowiska heavy metalowego. Upiliśmy się tam niemiłosiernie i zdecydowaliśmy, że to był najwyższy czas aby znaleźć się na "Austrian Heavy Metal Alliance", (śmiech). Czy znacie osobiście kapele, które znalazły się na tej składance i co o nich sądzicie? Tak, wszystkie, z wyłączeniem Diamond Falcon. Niebawem zagramy na Alpine Steel Festival (dwudniowy festiwal z Austriackimi heavy metalowymi zespołami) z High Heeler i Wildhunt w Innsbruku za dwa tygodnie, to będzie coś bombowego. Jak wygląda scena tradycyjnego heavy metalu w waszym kraju, czy są inne młode kapele tego nurtu, na które warto zwrócić uwagę? Jest świetna, jest mnóstwo młodych ludzi którzy mocno czują ten klimat metalu lat osiemdziesiątych i są na każdym koncercie, na którym mogą być. Myślę, że to jest niesamowite. Jest parę zespołów które powinieneś koniecznie sprawdzić, w obecnej chwili na myśl mi przychodzi m.in.: Roadwolf, Diamond Falcon, Triumphant, High Heeler, Insanity Alert, Horizon Divine, Harvesta,… Jak promujecie "Fire In The Sky", dużo koncertów zagraliście? Wszystko zmierza ku lepszemu... Graliśmy trochę w ostatnim roku. Natomiast w tym roku będzie znacznie lepiej. Mamy parę świetnych koncertów w przyszłości, których oczekujemy. Alpine Steel Festival w Innsbruku, który będzie zajebisty. Mamy także dwa koncerty wraz z Skull Fist i Evil Invaders, zagramy także na Atzwang Metal Fest we Włoszech, z paroma świetnymi, kultowymi heavy metalowymi zespołami z lat 80-tych i tymi nowszymi, będziemy dwukrotnie w Niemczech. Oraz niebawem zabieramy się za teledysk. Zauważyłem, że mieliście w planach koncert z Wolf, jak udała się ta impreza? Niestety, wszyscy zachorowaliśmy więc musieliśmy odwołać ten koncert. Co sądzicie o ostatnim krążku Wolf, "Devil Seed"? Myślę że jest to naprawdę mocny album.

okresu naszej działalności. Niczego nie chciałbym w nim zmienić. Jestem zadowolony z obecnej wersji naszego debiutu. Jak długo trwał okres tworzenia materiału na album i nagrywania go w studio? Na "Fire In The Sky" komponowaliśmy utwory około półtora roku. Sesje nagraniowe przebiegły znacznie szybciej. Na początku nagraliśmy bębny. Wokale, gitary i bas zostały nagrane w ciągu sześciu dni. W studio pracowaliście z Patrykiem W. Engel'em, jak oceniacie jego pracę, pomógł wam w czasie sesji? Oh tak, pomógł nam. Patryk jest świetny! Jest absolutnym zawodowcem i perfekcjonistą. Lubimy z nim pracować, wszystko poszło jak po maśle. Wasza okładka utrzymana jest w błękitnych kolorach, idealnie opisuje wasze brzmienie - tak mi się skojarzyło - czyste niczym morze z norweskich fiordów ale także odpowiednio ostre i gorące jak palnik acetylenowy. Kto poddał pomysł realizacji albumu w ten sposób? Dziękuje. To był mój pomysł, choć miałem inny obraz jego zrealizowania. Ostatecznie wyszło to lepiej niż myślałem, (śmiech). Emanuel Kofler wykonał fantastyczną robotę projektując tą okładkę. Przy okazji, skąd pomysł aby na okładce uwiecznić atak obcych, co chcieliście w ten sposób przekazać? Album został zainspirowany przez utwór "Fire In The Sky", który to jest o ataku obcych.

78

LIQUID STEEL

"King of Avalon" jest bardzo przyjemnym utworem opartym na tematyce legend arturiańskich. Czy będą jeszcze tworzone przez was kompozycje traktujące na temat legend średniowiecznych? Mam nadzieję, naprawdę lubię ten utwór. Zaintrygował mnie kawałek "Samuraj" Ciekawi mnie geneza powstania tego utworu? Skąd pomysł na jego temat? Phew! "Samurai" jest trudnym utworem… Wciąż dodawaliśmy i usuwaliśmy kolejne części do momentu, w którym to byliśmy zadowoleni z rezultatu. Nie jestem pewien skąd Ferdl wziął inspiracje do riffu… Tworząc tekst do tego utworu chciałem namalować w głowie słuchacza konkretny obraz: na wzgórzu twarzą do słońca stoi samuraj, o czym myślał chwilę przed spotkaniem twarzą w twarz ze śmiercią? Słuchając was czuję dość mocny, świeży powiew energii tradycyjnego heavy metalu, czym inspirowaliście się tworząc "Fire In The Sky"? Czy tylko mu-zyką Iron Maiden i Judas Priest czy także czymś innym? Bardzo ci dziękuje, stary. Tak... myślę, że Iron Maiden i Judas Priest są Świetym Graalem świata heavy metalowego, prawda? Oczywiście jesteśmy wielkimi fanami Iron Maiden i Judas Priest (ogółem metal lat 80tych a w szczególności NWoBHM!), jednakże inspirujemy się także nowymi zespołami takimi jak Skull Fist, Enforcer, Stallion, Evil Invaders, Vanderbuyst, Ambush i tak dalej.

Jakie kawałki z albumu gracie w czasie show? Ogrywacie już nowe kawałki? Gramy każdy kawałek z albumu, więc także będziemy grać nowe utwory. No właśnie, czy myślicie już o materiale na wasz drugi album? Szykujecie jakieś zmiany lub inne niespodzianki? Myśleliśmy już o tym, jednak przed nami długa droga za nim to zrealizujemy… Mamy cztery czy pięć wspaniale brzmiących utworów, to mogę ci powiedzieć. Mam nadzieję, że możemy je nagrać. A nasze wideo? A tak, to będzie coś mocnego. Oraz mamy parę innych zwariowanych pomysłów, (śmiech). Ostatnie słowa należą do was... Dziękujemy za wywiad! Chcielibyśmy przyjechać do Polski i zagrać dla was chłopaki. Jeśli znacie jakiś promotorów, którzy chcą zorganizować nasz koncert to dajcie znać! Wiemy, że macie zajebistą scenę metalową i chcielibyśmy odwiedzić wasz wspaniały kraj. Do wszystkich fanów heavy metalu w Polsce, bądźcie szczerzy w tym co robicie i nie zaprzestawajcie walki! In steel we trust! Również dziękuje i życzę dalszych sukcesów. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Próbujemy tworzyć sztukę Ten w zasadzie nieznany zespół z Florydy tworzą prawdziwi pasjonaci. Założyciele mają hiszpańskie korzenie, interesują się iberyjską muzyką ludową, gitarzysta sam tworzy swoje instrumenty, a grają... "typowy" amerykański heavy metal, tyle, że z wplecionymi smaczkami zdradzającymi pozametalowe pasje muzyków. Na nasze pytania odpowiadali wokalista Nestor Aguirre oraz gitarzysta Damien le Thorr. HMP: Wasza druga płyta wyszła w 2011 roku. Jednak dopiero teraz dostałam ją do recenzji. Zaplanowaliście reedycję na rok 2015, czy to przypadek? Nestor Aguirre: Osobiście wierzę, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, nie ma czegoś takiego jak przypadek. Ale cieszę się, że trafiłaś na nasz zespół i mam nadzieję, że podoba ci się nasz album, stworzony z miłości i troski o fanów, ale też i "nie fanów". Gracie bardzo zróżnicowaną muzykę, na "Born in Blood" można znaleźć utwory nawiązujące do Iron Maiden, utwory prawie thrashowe oraz miniatury zaczerpnięte z muzyki klasycznej. Damien le Thorr: Uczyłem się grania wielu rodzajów muzyki. Mając iberyjskie korzenie wniosłem hiszpańskie wpływy. Komponuję bardzo zróżnicowane rzeczy i lubię pokazywać co zespół potrafi stworzyć jako mentalna jedność. Pracuje nam się naprawdę bardzo dobrze razem. Nestor Aguirre: Wszyscy słuchamy różnorodnej muzyki i kiedy łączysz rozmaite gatunki, wychodzą różne pomysły. Jako wokalista jestem pod ogromnym wpływem Mercedes Sosy, popularnej argentyńskiej folkowej pieśniarki, muszę przyznać, że jest moją główną inspiracją. Kocham ten styl, ponieważ jest to rodzaj muzyki, z którym dorastałem. Ale oczywiście inspirują mnie też metalowi i rockowi wokaliści, tacy jak Freddie Mercury, Hansi Kursh czy Dickinson. Niekiedy zróżnicowanie stylów jest typowe tylko dla jednego utworu jak na przykład. w "Days without Rain". Słychać tam thrashowy riff i wokal, harmonię gitarową w stylu Maiden i masywny riff a la Metallika z "czarnego albumu". Damien le Thorr: Lubię grać utwory z wieloma detalami. Zwyczajnie nudzę się, kiedy numer jest zbyt prosty. To bardzo ważne, żeby pokazać cały wachlarz swoich barw. Nestor Aguirre: Różnorodność jest zawsze na miejscu, nie sądzę, żeby było dobre dla zespołu zafiksować się na słuchaniu tylko jednego stylu i posiłkować się nim w pisaniu utworów. Wystarczy spojrzeć na Beatelsów, to różnorodność dała im taką eksplozję kreatywności. Można zaczerpnąć wiele ciekawych pomysłów z przeróżnych stylów, włączyć je w brzmienie własnego zespołu i okaże się, że wyjdzie coś naprawdę fajnego. Skąd zamiłowanie do motywów granych na gitarę akustyczną? Jest ich kilka na "Born in Blood". Damien le Thorr: Intro do "Home" zostało napisane nad brzegiem Morza Śródziemnego. Czułem jak muzyka przybywa do mnie kiedy siedziałem samotnie patrząc na wschód słońc. To była piękna chwila. Kiedy pisałem "Home", to akustyczne intro wydawało mi się do niej doskonałe. A intro "Born in Blood" zostało napisane na lutni. To był mój pierwszy, główny kierunek studiów. Nestor Aguirre: Myślę, że Damien zrobił kawał wyśmienitej roboty. Jest mistrzem w graniu tego rodzaju akustycznych partii, komponuje całą muzykę. Dzielimy tę samą pasję dla niektórych niemetalowych artys-

tów, głównie hiszpańskich i latynoamerykańskich, rozumiemy się nawzajem doskonale. Z tego co widziałam na waszej stronie, używacie bardzo ciekawej i nietypowej kolekcji gitar... Damien le Thorr: Robię gitary, na których sam gram. Tworzenie instrumentów to jedna z moich wielkich pasji, a bycie gitarzystą pomaga mi w stworzeniu gitary, która świetnie zabrzmi i będzie się na niej dobrze grać. Predator nie jest zespołem założonym przez uczniów, wszyscy macie za sobą już dużo doświadczenia. Wydaje mi się jednak, że dla części z was Predator to pierwszy zespół. Zakładam więc, że jest to wasze "oczko w głowie" i spełnienie marzeń z młodszych lat? Damien le Thorr: Predator jest moim życiem. Mogę mieć bardzo kiepski dzień wypełniony samymi problemami i smutkami... ale kiedy tylko gramy, pojawia się magia! To pozwala mi zapomnieć o wszystkim co złe. Uwielbiam patrzeć na Nesotra, Mike'a, Jairo i Darrina kiedy grają, bo to niesamowite uczucie. Nestor Aguirre: Predator to moje życie. Dołączyłem do grupy w 2008 roku i nie pomyliłem się w tej decyzji. Nigdy nie patrzę wstecz, nawet gdy mamy wzloty i upadki, zmiany składu, niedogodności, ale koniec końców, wytrwałość i dbałość o to, co kochasz jest siłą napędową tego zespołu i samego życia. Czasy są zawsze trudne dla wszystkich, ale zaakceptowanie rzeczywistości i walka przez nią to krok ku zwycięstwu. Planujemy być więcej działać w 2015 roku. Mam wrażenie, że prawie wszystko, co dotyczy wydawanie płyt robicie sami - od okładki po wydanie płyty (wiem, że druga wydana jest przez mały label, ale pierwsza nie). Dlaczego zdecydowaliście się na taką drogę? Zakładam, że Predator to po prostu wasze hobby, coś co robicie "po godzinach"? Damien le Thorr: Świat się zmienił. Obecnie, od kiedy technologia komputerowa się rozwinęła do tego punktu, że ludzie mogą ściągać muzykę bez rekompensaty dla twórcy, artysta ma więcej trudności w sprzedawaniu swojej muzyki. Jeśli byłoby to 30 lat temu, bylibyśmy dziś wszyscy bardzo bogaci. Robimy jednak to, ponieważ kochamy to robić. Jak powiedziałem, Predator to moje życie. Wypełnia je jak nic innego. Chciałbym także zauważyć, że nasi fani są najlepszymi fanami, jakich zespół w ogóle może mieć. Wydaliśmy nasz drugi album w małej wytwórni z przyczyn osobistych i nie zauważyliśmy spadku sprzedaży. Nestor Aguirre: Cóż, to coś, co wszyscy kochamy, a jak powiedziałem, czasy dla małych zespołów są trudne. Taka sytuacja może zdradzić, jaki zespół jest fałszywy, a jaki prawdziwy. Gramy z pasji oraz dla fanów głodnych dobrego materiału. Sam jestem fanem muzyki, więc mogę oczekiwać tego samego od wielkich, uznanych zespołów. Wszystko, co powstało od nagrania po okładkę zostało zrobione przez nas samych. Mając mało czasu i środków, próbowaliśmy wydać jak najlepszy materiał dla naszych fanów.

W jaki sposób udaje wam się do nich dotrzeć? Stawiacie na coś więcej niż koncerty? Pytam, bo przeglądając waszą stronę i Facebooka zauważyłam, że macie wielu oddanych fanów. Damien le Thorr: Nasi fani są najlepsi! Nestor Aguirre: Głównie przez Facebook. Kiedy doświadczaliśmy zmian składu i problemów byliśmy troszkę nieaktywni, ja mieszkałem w innym kraju, ale powrócimy, żeby to zmienić i robić "stuff". Powracamy z nowym materiałem, który będzie zawierał wspaniałe riffy, teksty, melodie, czystą magię. Tego roku, miejmy nadzieję, będziemy już w formie, będziemy ćwiczyć. Czas i odległość nigdy nie są czynnikiem ponieważ wszyscy są świetnymi muzykami, a zawsze łatwiej jest pracować z ludźmi, którzy wiedzą, co robią. Pochodzicie z pięknego miasta położonego nad plażą. My Polacy, możemy o takich widokach tylko pomarzyć (śmiech). Zawszy mnie zastanawia skąd zamiłowanie do tekstów o krwi i śmierci u zespołów żyjących w takich optymistycznych warunkach (śmiech)? Damien le Thorr: Moje teksty traktują o refleksji nad światem. Pragniemy zauważyć jakie zmiany mają miejsce tam, gdzie brakuje sprawiedliwości. Jesteśmy ateistami i sprzeciwiamy się religijnej tyranii, szczególnie jeśli wychodzi ona od religijnych polityków, którzy usiłują przemycić swoją wiarę do prawa, gwałcąc naszą wolność i prawa człowieka. Nestor Aguirre: Cóż, ja pochodzę z getta, wiec to jest tak optymistyczne jak diabli (śmiech). Naprawdę nie piszemy o krwi czy śmierci dosłownie, ale o rzeczywistości, w której żyjemy. Jeśli rozejrzysz się wokół siebie zobaczysz skorumpowanych polityków, którzy leją na wszystkich. Więc tak, to rzeczywistość jest nasza inspiracją, pozwala nam wyrzucić to, co mamy w środku i umieścić to w najbardziej subtelnej formie jaką jest sztuka, ponieważ generalnie to jest to, co próbujemy stwarzać - sztukę. Rzeczywiście warunki do nagrywania, koncertowania i tworzenia tak zwanej "sceny metalowej" są w Fort Lauderdale dobre? Damien le Thorr: Nie jest to dla nas takie łatwe ponieważ spotykamy się w naszej działalności z przeciwnościami. Jednak nie palimy za sobą żadnych mostów i działamy dalej ponieważ wierzymy w to, co robimy. Predator dla nas wszystkich to praca wykonywaną z miłością. Nestor Aguirre: Cóż, jak wspomniałem wcześniej, istnieje swego rodzaju trudność w aktywności młodych zespołów, więc koniec końców robi się to dla pasji. Ale główna trudność polega na tym, że trudno jest znaleźć dobrych, kompetentnych ludzi z wytwórni, promotorów, menadżerów, wiec ostatecznie sam musisz robić to wszystko samemu. W przeszłości mieliśmy bardzo nieprzyjemne doświadczenia z promotorami. Dziękuję za poświęcony czas na wywiad. Życzę wszystkiego dobrego! Damien le Thorr: Dzięki za wszystko. Dzięki za wasze wsparcie. Mamy nadzieję, że kiedyś zagramy w Polsce i będziemy mogli uścisnąć sobie ręce! Nestor Aguirre: Także dziękuje za wszystko, liczę, że rzeczywiście zagramy kiedyś dla polskich wojowników i spędzimy świetnie czas. Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Predator

PREDATOR

79


Nowy początek Zarówno tytuł tego wywiadu jak i najnowszego krążka Savage Wizdom idealnie pasuje do sytuacji w jakiej znalazł się ten zespół. Poza wokalistą Stevem Montoya Sr całkowicie nowy skład, nowa płyta po siedmiu latach oraz nowy styl. "A New Beginning" pojawił się znikąd i z miejsca zdobył moje metalowe serce. Power metal w ich wykonaniu jest bardzo mocno zakorzeniony w latach 80-tych i przede wszystkic uderzający wręcz szczerością oraz ewidentnym oddaniem tej muzyce. Każdy fan takich bandów jak Helstar, Jag Panzer, Iron Maiden etc powinien jak najszybciej zapoznać się z Savage Wizdom. Na moje pytania odpowiadał w większości Pablo Roybal, a kilka zdań dorzucił też założyciel grupy Steve Montoya Senior. nam sobie sugestię zmiany nazwy, po tym jak odtwoHMP: Witam Was. Ponieważ jest to pierwszy wyrzyliśmy grupę w 2008 roku, bo wiedziałem że będzie wiad Savage Wizdom dla HMP, więc zaczniemy to coś całkiem innego. Stwierdziliśmy jednak, że to bęstandardowo od pytania o wasze początki. Jakie okodzie dobra nazwa, lubiliśmy piosenki z "No Time For liczności sprawiły, że zespół został powołany do żyMercy" i chcieliśmy dalej je grać. cia? Pablo Roybal: Zespół założył w 2004 roku Steve Między debiutem a "dwójką" nastąpiło 7 lat przerwy. Montoya. Od dziesięciu lat jeździł ciężarówkami po Czemu to aż tak długo trwało? całym kraju, wychowywał i wspierał swoich dwóch synów. Steve miał w latach 80-tych i na początku 90Pablo Roybal: My w zasadzie musieliśmy zrestartotych zespół o nazwie Prowler, po jego rozwiązaniu wać zespół. Musieliśmy znaleźć nowych członków i zrobił sobie przerwę od muzyki. Nigdy jednak nie poprzywrócić nas na scenę. Nauczyliśmy się materiału z rzucił jej i zdecydował się założyć kolejną grupę w "No Time For Mercy" i wróciliśmy, żeby dać albumo2004 roku z lokalnymi muzykami z Santa Fe. W powi takie wsparcie, jakiego nigdy nie miał. Kiedy zaczęczątkowych latach było wiele zmian w składzie, ale do liśmy tworzyć nowy materiał, zdecydowaliśmy się nie 2007 roku zespół zgromadził wystarczającą ilość matespieszyć i napisać materiał, z którego będziemy dumni riału na wydanie pełnego debiutu. i który będzie dobrze działał na koncertach. Nie widzieliśmy żadnego powodu, żeby się spieszyć i zebrać materiał szybko, żeby tylko wbiec do studia. ZaczęliNie wydaliście żadnych demówek tylko od razu śmy nagrywać w 2008 roku, a proces zajął kolejne dwa uderzyliście pełnym krążkiem "No Time for Mercy". lata, bo natknęliśmy się na kilka problemów, które wyChyba nie wywołał on spodziewanego efektu, bo mknęły się spod kontroli. Na drodze było dużo haków, przeszedł raczej bez echa. Jakie jest wasze zdanie na a czasami wydawało się, że nigdy nie skończymy tego ten temat? projektu, myślę jednak, że ostateczny produkt był warPablo Roybal: "No Time For Mercy" tak naprawdę

Płyta jest wypełniona mnóstwem wybornych melodii i bardzo mnie ciekawi kto jest ich twórcą? W jaki sposób komponujecie swoją muzykę? Pablo Roybal: Głównymi twórcami są Steve Sr., Steven i ja. Różne kawałki powstały w różny sposób. "Trail Of Sorrow" i "Shattered Lives" to kompletne muzyczne pomysły Stevena, ale temat i tekst stworzył Steve Sr. Inne kawałki, jak "Let It Go" i "Do Or Die" są wspólnym dziełem. Nasza trójka jest bardzo skłonna muzycznie, więc utwory będą zazwyczaj pochodzić od jednego z nas, śpiewającego lub grającego dobrą melodię. Bawimy się nimi i szukamy w nich progresji akordów, aż powoli zacznie nam się objawiać. Wtedy zaczynamy myśleć nad aranżacjami. Czy to melodia wokalu czy gitary? Czy zdublujemy ją, czy sharmonizujemy? Zazwyczaj w tym momencie mamy wiele pomysłów na jeden utwór, a później zaczynamy je łączyć razem. Staramy się, żeby kawałki były ekscytujące. Utrzymujemy podejście, że jeżeli numer nam nie zaimponuje, to prawdopodobnie nie zaimponuje nikomu. Słychać, że wkładacie w swoją muzykę mnóstwo uczucia, wystarczy posłuchać choćby takiego "Shattered Lives". Musi to być dla Was bardzo osobisty album? Pablo Roybal: Absolutnie. Myślę, że każdy z nas czuje, że to najlepszy produkt, którego częścią mogliśmy być jak dotąd. Dla mnie, osobiście, właśnie taki album chciałem stworzyć, kiedy zaczynałem grać na gitarze w wieku 15 lat. Czuje się tak, jakby wszystko co do tej pory robiłem, prowadziło mnie do tego. Tytułowy numer "A New Beginning" brzmi jak swego rodzaju manifest, w którym oznajmiacie, że teraz jesteście już silni i możecie stanąć do walki ze wszystkimi przeciwnościami zarówno jako zespół jak i ludzie. Dobrze zrozumiałem przesłanie? Pablo Roybal: Całkiem dobrze. To drugi utwór, który napisaliśmy i po prostu wydawało się, że to świetny tytuł i temat dla tej ery zespołu. Wszyscy mieliśmy momenty, kiedy czuliśmy, że nie mamy szczęścia i utknęliśmy gdzieś, gdzie nie chcieliśmy być. Ten kawałek mówi po prostu o tym, że jesteś w stanie wnieść się ponad to i wrócić do momentu, w którym życie ci dowaliło. Wychodzi świetnie na żywo, a momentami brzmi nawet jak okrzyk bojowy. Daje to dużo siły. W utworze "Let it Go" gościnnie zaśpiewał Blaze Bayley. Czemu wpadliście na pomysł zaproszenia właśnie jego? Długo musieliście go namawiać? Pablo Roybal: Z Blazem pracowało się łatwo. Bardzo profesjonalnie. Jestem fanem Maiden od dziecka i większość moich wczesnych lat przypada na erą Blazea w "The X Factor" i "Virtual XI", więc jego śpiew na moim albumie jest jak spełnienie marzeń. Słyszałem niektóre z gościnnych wokali, jakie nagrał dla innych grup i zdecydowałem się z nim skontaktować. Zapytał o czym mówi kawałek i chciał wiedzieć jaka będzie jego rola, bo nie chce popierać czyichś politycznych czy religijnych opinii. Zgodził się praktycznie od razu.

Foto: Savage Wizdom

nigdy nie miał szans. To dobry album i myślę, że zasługiwał na więcej. Co się stało, to że grupa rozpadła się krótko po wydaniu go, więc nie było zespołu, który by go wspierał. Nie jestem do końca zorientowany, co się tam wtedy działo, bo nie było mnie w pobliżu, ale Steve powiedział mi, że ogólnie morale było na dnie, a kiedy Chris Salazar (perkusista) zdecydował się odejść, wszyscy pozostali poszli za nim. To było jak efekt domina. Nadal gramy te kawałki i dobrze się z nimi bawimy. Myślę, że to naprawdę mocny debiut. Do tej pory nie słyszałem tego krążka. Jak byście go porównali do "A New Beginning"? Pablo Roybal: "No Time For Mercy" jest całkiem innym albumem od "A New Beginning". Jest dużo bardziej surowy i thrashowy, podczas gdy "A New Beginning" jest bardziej wykończony i melodyjny. Wes Rivera (gitarzysta na "No Time For Mercy") jest mocno inspirowany zespołami jak Slipknot i wiele z tego wyszło w gitarowych riffach, które napisał, podczas gdy Steven i ja wolimy zespoły takie jak Iron Maiden i Helloween. Od początku wiedzieliśmy, że nowy materiał nie będzie zbyt podobny do starego, z wyjątkiem wokalu Steve'a. Faktem jest, że przypomi-

80

SAVAGE WIZDOM

ty stresu i bólów głowy. W ubiegłym roku wydaliście doskonały album "A New Beginning". Kiedy zaczęliście prace nad tym materiałem? Pablo Roybal: Jako pierwsze napisaliśmy "Do Or Die", było to w 2008 roku, zanim Steve Cordova (perkusista) dołączył do zespołu. Zaczęliśmy pracować nad tym kawałkiem, bo naszemu ówczesnemu perkusiście brakowało praktyki, więc zdecydowaliśmy się zacząć rzucać nowymi pomysłami i poczekać aż wróci, żebyśmy mogli dalej ćwiczyć materiał z "No Time…". Okazyjnie pracowaliśmy nad nowymi dźwiękami w kolejnych latach i zatrzymywaliśmy te pomysły, których byliśmy najbardziej pewni. To co według mnie jest interesujące w tym albumie, to to, że możesz słyszeć rozwój członków zespołu jako muzyków i twórców na jednej płycie. Kawałki napisane wcześniej, jak "Do Or Die", "A New Beginning" i "Chase The Dragon" są dość proste i bezpośrednie, podczas gdy późniejsze numery, jak "Let It Go", "Point Of No Return" i "Shattered Lives" są trochę bardziej progresywne. To był miły, niezamierzony efekt uboczny spędzenia czterech lat pracując nad materiałem na nowy album.

Słyszał cały krążek? Wyraził jakąś opinię na jego temat? Pablo Roybal: Wysłaliśmy mu CD i T-shirt zanim zrobiliśmy naszą imprezę wydawniczą, miał więc jedną z pierwszych kopi. Nigdy później się nie odezwał, więc nie wiem czy przesłuchał album, czy co o nim myśli. Naturalnie, mamy nadzieję, ze był chociaż trochę pod wrażeniem. Muzycznie album jest bez zarzutu, jednak czy nie obawiałeś się, że dla niektórych płyta może być ciut za długa? Pablo Roybal: Szczerze mówiąc, ta myśl nie pojawiła się u nas do czasu, kiedy przeczytaliśmy kilka recenzji, które było napisane dokładnie to, o czym mówisz. Na początku wydawało nam się to trochę dziwne, bo uważaliśmy to za śmiałe posunięcie. Chcieliśmy dać ludziom jak najlepszy efekt i wydać prawdziwy album długogrający. Chociaż z perspektywy czasu, rozumiem komentarze na temat długości. Myślę, ze czasami zbyt mocno chcemy rywalizować z naszymi bohaterami, jak Iron Maiden, czy Helloween, dlatego zapominamy, że nimi nie jesteśmy. Prosząc słuchacza o spędzenie 63 minut z zespołem, którego nigdy wcześniej nie słyszeli może okazać się zbyt wymagające. Jeżeli wydamy kolejny album, może postaramy się go skrócić do 45 minut. Jesteście zadowoleni z produkcji? Moim zdaniem mogłoby być trochę lepiej. Przede wszystkim bębny.


Jak się słucha na słuchawkach to nie ma większego problemu, ale na normalnych głośnikach jednak są trochę za cicho. Pablo Roybal: Ani się nie zgodzę, ani nie potwierdzę tego komentarza. To klasyczny przykład, dlaczego warto zatrudnić producenta, żeby uniknąć takich właśnie sytuacji. To co się stało nie różni się zbytnio od tego, co się dzieje w innych zespołach. Każdy zaczyna skupiać się na swoim instrumentem, zawsze walczą, żeby lepiej było je słychać. Steve Cordova (perkusista) nie jest inny. Bębny, które słyszysz na płycie są w rzeczywistości niżej w miksie, niż na poprzednich wersjach. Powiedzieliśmy mu, ze tak trzeba i w końcu zaczęło to razem trochę działać, ale zgodzę się, że są momenty, w których powinny być jeszcze niżej. Ciężko jest całkowicie przysłonić czyjąś opinię, kiedy wspomaga projekt finansowo z własnej kieszeni, jak każdy inny. W rozwiązaniu tego problemu idealna okazałaby się osoba trzecia. Mówiąc na przykład, że mocne bębny są zdecydowanie dużą częścią naszego brzmienia, więc dlaczego nie miałoby ich być na nagraniach? Ostatecznie jestem chyba w 90% zadowolony z produkcji. Jeżeli jednak moglibyśmy cofnąć się i skorygować, zdecydowanie naciskałbym na zmianę kilku rzeczy.

Właściwie czasami jest to trochę dziwne, ale jesteśmy kumplami. Jak przedstawia się wasza sytuacja w kwestii koncertów? Często występujecie na scenie? Pablo Roybal: Zagramy wszędzie, gdzie jest publiczność, niezależnie od tego, czy będzie to teatr, czy mały klub. Granie na żywo jest częścią pracy, którą każdy z nas uwielbia najbardziej. Jednak większość naszych koncertów odbywa się w okolicach Santa Fe i Albuquerque, staramy się nie zmęczyć naszego rynku. Nie możemy się już doczekać koncertów w sąsiednich stanach tego lata i zabrania naszej muzyki do miejsc i ludzi, którzy nigdy wcześniej nas nie widzieli. Dostaliście może jakieś ciekawe propozycje na rok 2015? Może zagracie na jakichś festach w Europie? Pablo Roybal: Z wielką chęcią zagralibyśmy na jakichś festiwalach w Europie. Nie wydaje mi się, że to możliwe, ale skorzystalibyśmy z takiej okazji. W tym momencie staramy się pojeździć po Stanach w 2015 roku, żeby dać parę koncertów i zapoznać nowych ludzi z naszą muzyką. Wasze logo skojarzyło mi się trochę z Nasty Savage, może nie sam wygląd, ale ogólny klimat. Wiedzieli-

z problemami każdego rodzaju. Ludzie uciekają w uzależnienie od alkoholu i narkotyków, wracają do szkoły, żenią się… Po prostu trudno jest utrzymać razem zespół i nie inaczej było z Prowler. Dwie EP-ki wydaliśmy bardziej dla siebie i tak naprawdę nigdy nie miały być wydane. Chcieliśmy rozdać je jedynie wśród przyjaciół dopóki nie wydamy albumu, ale to się nigdy nie stało, bo chłopaki odeszli od tego i pomysłu, to nas ograniczyło. Wracając do Savage Wizdom to teraz takie lekko złośliwe pytanie (śmiech). Czy jest szansa, że kolejny krążek będzie szybciej niż za siedem lat? Pablo Roybal: Mam taką nadzieję. Mamy już dwa nowe kawałki, które chcemy zagrać na koncertach w tym roku, ale dopóki album nie jest gotowy, nie mogę powiedzieć. Jak Steve już wcześniej powiedział, trzymanie zespołu razem może być czasami trudne i chociaż jak na razie obecny skład jest dla mnie najbardziej stabilny od jakiegoś czas, to trzeba być przygotowanym na nieoczekiwane. Nie spodziewałem się nagrywać "A New Beginning" aż tak długo. Mamy kilka dobrych pomysłów, które chcemy użyć w nowych piosenkach i jeśli wszystko pójdzie dobrze, może uda nam się wydać kolejny album w ciągu kilku lat. To zależy od wielu czynników, włącznie z osobistymi sprawami ka-

Jak to się stało, że pomimo niewątpliwej wysokiej jakości waszego albumu byliście zmuszeni wydać go własnym sumptem? Tak chcieliście czy po prostu nie dostaliście żadnej propozycji? Pablo Roybal: Nie dostaliśmy żadnych propozycji. Wysłaliśmy materiał do Metal Blade, Nuclear Blast, Pure Steel i nigdy nie dostaliśmy odpowiedzi. Wysłaliśmy go do około 15 wytwórni i nikt nie odpisał. To było trochę rozczarowujące, ale byliśmy przygotowani, żeby wydać płytę bez wytwórni. Od pierwszego momentu, kiedy zaczęliśmy gadać o nagraniu albumu, upewniałem się, że wszyscy zdają sobie sprawę, że to raczej nie będzie przedsięwzięcie, na którym zarobimy, ale wydanie porządnego produktu.

Dlaczego w Waszej nazwie w słowie Wizdom jest z a nie s? Miało być bardzie oryginalnie czy tez zaważyły na tym inne powody? Pablo Roybal: Nie było na to głębszego powodu. Zrobiliśmy to, żeby dodać nazwie stylu i sprytu. Tyle. Jak dla mnie wasza muzyka jest znakomitą wypadkową niemieckiego(stary Helloween) i amerykańskiego (Jag Panzer, Helstar) power metalu z dodatkiem Iron Maiden. Czy są ta faktycznie wasze największe inspiracje? Jakie grupy miały największy wpływ na waszą muzykę? Pablo Roybal: Często spotykamy się z komentarzami o Helstar. Zabawne jest to, że nikt z nas ich nie zna. Będąc porównywanymi tak wiele razy z nimi, będziemy musieli ich sprawdzić. Zarówno Helloween jaki i Maiden są dla nas ogromną inspiracją, tak samo jak Avantasia, Primal Fear i Queensryche. Jeżeli coś ma dobrą melodię, lubimy to. Nasz perkusista, Steve Cordova, nie podziela naszego entuzjazmu niektórymi zespołami i skłania się bardziej ku zespołom jak Rush. Myślę, że to co ma wpływ na Neila Pearta zdecydowanie przebija się w jego graniu, co jest dla nas ogromną zaletą. Steve, grasz w zespole razem z własnym synem. Jakie to uczucie? Czy relacja między wami jest typowa ojciec - syn, czy też traktujecie się bardziej jak kumple? Steve Montoya: Bardziej jak koledzy. Steven i ja mocno się związaliśmy podczas podróży, kiedy byłem kierowcą ciężarówki, a teraz jesteśmy jakby jednością.

Foto: Savage Wizdom

Jako fanatyk metalowych okładek muszę się zapytać kto stworzył waszą? W jaki sposób łączy się z zawartością płyty? Pablo Roybal: Mieliśmy sporo szczęścia, że JP Fournier pracował z nami nad tym. JP pracował dla Avantasii i Edguy, byliśmy więc zachwyceni, ze mamy go na pokładzie. Przedstawiliśmy mu nasz koncept i pozwoliliśmy mu działać, dołożyć coś od siebie. Obraz węża zjadającego swój ogon jest symbolem nazywanym ouroboros, używany był w różnych mitologiach i symbolizował odrodzenie, a właśnie to album znaczy dla zespołu. Postać czarodzieja była od jakiegoś czasu dla nas czymś w stylu maskotki, więc pozwoliliśmy JP stworzyć jego własną wersję i umieścić go w ouroborosie, żeby jeszcze lepiej przedstawić wiadomość o odrodzeniu zespołu. Barbarzyńców dodaliśmy jedynie jako odniesienie do naszego utworu "The Barbarian".

ście o tym podobieństwie czy jest to całkowity przypadek? A może trzecia wersja czyli po prostu widzę rzeczy, które chcę widzieć (śmiech)? Pablo Roybal: To musi być przypadek. Steve wpadł na pomysł tego logo i myślę, że odzwierciedla jego osobisty styl jako artysty. Jeżeli cofniesz się i spojrzysz na stare logo Prowler, zobaczysz związek. Steve, jesteś obecny na scenie już od bardzo długiego czasu. Jak doszło do Twojej fascynacji heavy metalem? Kto lub co miało na to największy wpływ? Steve Montoya: We wczesnych latach słuchałem Deep Purple i tego typu rzeczy, ale kiedy zobaczyłem Bruce'a Dickinsona w "Run To The Hills" na MTV, moje życie się zmieniło. Kto jest twoim Bogiem wokalu i niedoścignionym wzorem? Z kim chciałbyś zaśpiewać w duecie gdybyś mógł wybrać ze wszystkich wokalistów metalowych? Steve Montoya: Odszedł już, ale gdybym mógł kogoś wybrać, to byłby to Midnight z Crimson Glory. To jest najlepszy wybór.

żdego z nas, budżetem i ilością czasu, jaki będziemy mogli przeznaczyć na ten projekt. Ok, w takim razie czego możemy się spodziewać po Savage Wizdom w 2015 roku? Szykujecie coś ciekawego? Pablo Roybal: Mamy nadzieję zagrać parę koncertów w Stanach w tym roku i mamy nowe utwory, którymi chcemy zadebiutować na wiosennych gigach, Dyskutujemy także nad możliwością re-edycji naszego debiutu, "No Time For Mercy" i nagranie teledysku do jednego z naszych utworów. Mamy więc czym się zajmować w najbliższym czasie. To już były wszystkie pytania. Bardzo dziękuję za wywiad i mam nadzieję do zobaczenia w niedalekiej przyszłości.

Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Przede wszystkim grałeś w grupie Prowler, która powstała już w 1981 roku. Czemu przez tyle lat gra nia wydaliście tylko dwie skromne EPki? Co poszło nie tak? Steve Montoya: Będąc w zespole musisz zmierzyć się

SAVAGE WIZDOM

81


Dajemy z siebie wszystko! Nie należą może do tych zespołów, których nazwy elektryzują fanów na całym świecie, ale hiszpańscy thrashers z Angelus Apatrida konsekwentnie robią swoje i stają się coraz bardziej rozpoznawalni. Najnowsza, bardzo udana płyta "Hidden Evolution" na pewno im w tym pomoże, tym bardziej, że zaplanowali zakrojoną na szeroką skalę jej koncertową promocję. Wokalista i gitarzysta Guillermo "Polako" Izquierdo nie szczędzi szczegółów tej operacji: HMP: Z jakimi założeniami przystępowaliście do pracy nad "Hidden Evolution"? Waszym głównym zamiarem było zapewne przebicie, zarówno poziomem materiału jak i jego popularnością, poprzedniej płyty "The Call"? Guillermo "Polako" Izquierdo: Kiedy komponujemy nowy album nigdy nie stawiamy sobie żadnych celów czy ograniczeń. Po prostu chcemy napisać najlepsze kawałki jak umiemy, wiedząc, że nasz poprzedni album, "The Call And Clockwork", był całkiem niezły i trudny do przebicia. Pomyśleliśmy: "chłopaki, musimy skomponować naszą najlepszą w życiu piosenkę, a dopóki nie będziemy tego pewni, nie nagramy jej…". Tak więc zrobiliśmy - po prostu pozwalamy naszej kreatywności i inspiracjom płynąć i to jest właśnie efekt,

cię zachwyci. Czasami trudno sobie wyobrazić jaka piosenka będzie, jeżeli słuchasz jej tylko bez wokalu czy detali. Nagrywanie jest łatwiejsze, szczególnie z Danielem Cardoso, większość kawałków kończymy z nim w studiu, dodając do nich coś ekstra, co sprawiaja, że ostatecznie powstaje idealny dla nas numer! Znowu nagrywaliście w Ultrasound Studio - czyżby w Hiszpanii nie było odpowiedniego dla was studia? Są, ale od kiedy wiemy o Danielu i Ultrasound Studios, zdecydowaliśmy się stworzyć z nimi dobrą relację. Jak dotąd to najlepsza opcja jaką mamy. Daniel Cardoso to producent znany ze współpracy z nie tylko metalowymi wykonawcami, by wymienić

Tak, zgadzam się. Oczywiście wpływy zawsze będą obecne, nigdy też nie mamy zamiaru ich ukrywać, czy się ich wstydzić. Jednak możemy powiedzieć, że na tym albumie, naszą największą inspiracją byliśmy my sami. Chyba najpełniej ukazuje to 9-minutowy finałowy utwór tytułowy. Dlatego właśnie zamyka płytę, będąc też chyba zarazem zapowiedzią waszych kole jnych muzycznych poszukiwań? Nie, nie sądzę. Cały album jest zapowiedzią naszej drogi, która nie odbiega daleko od dotychczasowego stylu Angelus Apatrida. Ten kawałek mógł być pierwszy na albumie, w środku, albo na końcu. Pomyśleliśmy, że będzie dobrym zamknięciem, żeby nikogo nie zanudzić i trzymać wysoki poziom aż do zakończenia płyty! Ale nie brakuje też na "Hidden Evolution" wpływów klasycznego metalu czy nawet black metalu w postaci perkusyjnych blastów np. w "Tug Of War" czy ocierającego się o growling śpiewu w "Architects" - przy tematach które poruszacie w tekstach wydaje się to dobrym rozwiązaniem? Z biegiem czasu uczymy się innych technik i używania ich w naszej muzyce. W taki sposób udoskonalamy się, robiąc rzeczy, których nie mogliśmy robić w przeszłości. Tak czy inaczej, myślę, że taki tego typu detale były zawsze obecne w naszej muzyce, liczniejsze lub mniej liczne, ale zawsze tam były. Niepokoi was to, że ten ogromny postęp technologiczny może już niebawem mieć nieodwracalne następstwa dla ludzkości, tym bardziej, że jest przecież powiązany z różnego rodzaju brudnymi interesami czy machinacjami różnych wielkich firm i korporacji? Absolutnie, ale nie ma w tym nic nowego, konspiracja i ukryte intencje są żywe od początku istnienia gatunku ludzkiego. Bazuje na tym kapitalizm, aby bogaci byli jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, trzymając ludzi na smyczy, dając czasami jakąś małą przyjemność. Tak jak dajesz swojemu psu ciastko, kiedy zrobi coś dobrego i jest spokojny, rozumiesz… To chyba dość dziwna sytuacja, że w dzisiejszych czasach tak łatwo jest ogłupić ludzi czy coś im wmówić, przy takim dostępie do informacji, niemal braku analfabetyzmu, etc.? Myślę, że ludzie wraz z biegiem czasu stali się trochę leniwi mentalnie, dzieje się tak szczególnie za sprawą internetu. Zdarza się, że ktoś uwierzy w coś jedynie po przeczytaniu tytułu jakiegoś artykułu, nie czytając reszty tekstu, ale ma już opinię na ten temat i oczywiście wrzuca to na Facebooka czy Twittera. Widzę to codziennie, nawet wśród ludzi z mojego otoczenia. Strasznie mnie to wkurza. Jak napisałem w tekście "Hidden Evolution", "don't believe what you see or what you read, and always question what it means".

Foto: Leandro Garcia Hernandez

tylko Anathema czy Anneke Van Giersbergen z The Gathering - dzięki temu mieliście pewność, że pode jdzie do waszej muzyki bez schematów, ze świeżym spojrzeniem? Oczywiście, Daniel Cardoso w pewnym sensie stał się kolejnym członkiem Angelus Apatrida. Chce jak najlepiej dla naszej muzyki, a my czujemy się komfortowo pracując z nim. Właściwie staliśmy się bliskimi przyjaciółmi, jesteśmy siebie pewni i ufamy sobie, więc sprawy toczą się szybciej i lepiej.

"Hidden Evolution" jest więc waszym buntem przeci wko tej sytuacji, próbą zwrócenia uwagi na to co się dzieje? Coś w tym stylu, ale tak czy inaczej, jestem tylko kolejnym, losowym człowiekiem na świecie, nie będę udawał, że coś zmieniam, ani próbował otworzyć ludziom oczu. Jeżeli to komuś pomoże, zainteresuje się tymi sprawami, będzie wspaniale, ale nasza muzyka i teksty po prostu odzwierciedlają nasze uczucia i myśli. Każdy ma prawo interpretować je tak jak chce.

Mielicie ustalony termin zakończenia prac, czy też Century Media Records nie narzucała wam żadnego deadline, wychodząc z założenia, że i tak jesteście zdeterminowani, by skomponować i nagrać jak najlepszy album? Nie, praca z Century Media jest bardzo przyjemna. Zawsze informujemy ich co się dzieje w zespole, jeżeli czujemy, ze jesteśmy gotowi nagrać kolejny album. Oni ufają nam, a my im. Nie musimy mówić, że będziemy pracować ciężej niż kiedykolwiek, żeby stworzyć najlepsze kawałki jakie się da, bo jeżeli nie jesteśmy zadowoleni z efektu, nie wydamy nigdy czegoś, co nam się nie podoba. Oni oczekują od zespołu najlepszego, a my dajemy z siebie wszystko!

"Hidden Evolution" to niezwykle intensywny mate riał, momentami wręcz brutalny, ale też dopracowany od strony aranżacyjnej i bardzo urozmaicony. Wymagało to chyba spędzenia w studio sporej liczby godzin, że nie wspomnę już o miesiącach prób przed sesją nagraniową? Zawsze staramy się odrobić nasze zadanie domowe przed wejściem do studia, ale jak już wcześniej powiedziałem, wiele rzeczy skończyliśmy w studiu. Słuchając gotowego materiału zaczynasz zdawać sobie sprawę z tego co możesz zmienić, dodać, udoskonalić. Tym razem wszystko było łatwiejsze niż wcześniej. Kawałki były bardzo dobrze przećwiczone, a praca ramię w ramię z Cardoso sprawiła, ze poszło nam o wiele szybciej. Rezultat nie mógłby być lepszy!

Na pewno jest to łatwiejszy sposób dotarcia do potencjalnego odbiorcy niż wygłaszanie referatów czy publikowanie tekstów w prasie lub w internecie, bo podanie tekstu z muzyką czyni go atrakcyjniejszym, zwraca na niego uwagę? Nie jestem co do tego pewny, szczególnie jeżeli nie rozumiesz dobrze o czym mówi tekst, a czasami nawet tekst może zostać błędnie zinterpretowany. Jedno jest jednak pewne, nikt nie powinien wierzyć w coś tylko dlatego, że ktoś inny tak powiedział, albo wyczytał to w tej gazecie, albo zobaczył na tamtej reklamie. Każdy musi mieć swoją własną opinię i nie powinien się wstydzić, jeżeli jest ona inna niż większości, bo prawdopodobnie to ty masz rację.

Co było trudniejsze: komponowanie i aranżowanie poszczególnych kompozycji, czy też ich nagrywanie tak, aby efekty końcowe jak najpełniej oddawały wasze wyobrażenia o nich? Trudniej jest komponować utwór, który zdecydowanie

Wygląda na to, że wciąż jesteście pod wpływem Pantery, Testament czy Megadeth, ale można już mówić o wykrystalizowaniu się waszego własnego stylu, łączącego technikę z bezkompromisowym graniem?

najlepszy jaki w tym momencie mogliśmy osiągnąć! Świadomość tego, że trzeba zmierzyć się z takim wyzwaniem bardziej deprymuje czy mobilizuje do działania? Oczywiście, to zawsze bardzo motywuje! Lubimy wyzwania i ryzyko, (śmiech), to bardzo ważne jeżeli nie chcesz się nudzić, albo powtarzać nieprzytomnie tej samej formuły. To trzyma nas przy życiu i zmusza nas do dawania z siebie tego, co najlepsze! Kochamy działać pod presją!

82

ANGELUS APATRIDA

Macie tu szczególnego gościa, bo solo w "Speed Of Light" zagrał sam Chris Amott, znany chociażby z Arch Enemy. Jak doszło do tej współpracy? Nasz drugi gitarzysta David utrzymywał kontakt z Chrisem po tym jak koncertowaliśmy razem z Arch Enemy w 2009 roku. Wszyscy uwielbiamy Arch


Enemy, a Chris jest szczególnym mistrzem riffów. David wpadł na ten pomysł, skontaktował się z Chrisem, a jego odpowiedź brzmiała: "Kurwa, oczywiście, że tak, z chęcią!". Właśnie tak do tego doszło, było idealnie. On doskonale rozumiał piosenkę i dodał swoją solówkę. Dokładnie tego od niego oczekiwaliśmy. Ten gość jest geniuszem! Ciekawostką jest też utwór dodatkowy z limi towanej wersji płyty, bo nagraliście też "Highway Star" Deep Purple? Kochamy przerabiać piosenki, głównie zespołów, które wpłynęły na nas, kiedy byliśmy dziećmi! Ten kawałek ma ogromną wewnętrzną siłę i pomyśleliśmy "Jak by brzmiał ten numer, gdybyśmy go trochę "zmetalizowali"?" Spróbowaliśmy więc, a rezultat się nam spodobał! Nagrywaliśmy już inne klasyczne zespoły, które były dla nas główna inspiracją, wydając ich utwory na naszych albumach, a tym razem przyszedł czas na Deep Purple! Covery to dla was nie pierwszyzna, ale zaczynaliście od Pantery, potem był Iron Maiden, teraz zaś wzięliście na warsztat klasyków hard rocka - punk tem wyjścia był tu dla was oryginał z 1972r., czy też zainspirowała was również wersja tego utworu nagrana kiedyś przez Metal Church? Tak, chodziło nam o pierwszą wersję i również tę nagraną na "Made In Japan", która jest absolutnym arcydziełem! Skoro już tak sobie gawędzimy o klasyce, to nie można pominąć milczeniem faktu, że okładkę "Hidden Evolution" zaprojektował dla was Gyula Havancsák, znany z prac dla Annihilator, Destruction czy Grave Digger. To był wasz wybór, czy też stało się to możliwe dzięki Century Media? To był mój własny wybór, kocham okładki Gyula, więc przedstawiłem jego prace reszcie chłopaków z zespołu. Naprawdę im się spodobały i Century Media też. Zaczęliśmy więc razem pracować! Wytwórnia chyba wierzy w wasz sukces, bo nie dość, że oprócz wersji CD "Hidden Evolution" ukaże się też na winylu, to macie przed sobą dużą trasę - w lutym i marcu przyszłego roku odwiedzicie aż 35 europejskich miast, wcześniej nie zabraknie też koncertów promujących to wydawnictwo w Hiszpanii? Tak! I to wszystko zaczyna się w tym tygodniu, zaczynamy od Hiszpanii - Madrytu, Barcelony i Walencji, a po naszej europejskiej trasie wrócimy i zrównamy z ziemią każde hiszpańskie miasto! Zagracie z Suicidal Angels i Dr. Living Dead, tak więc to chyba wymarzony zestaw do podbicia pub liczności? Taki jest plan, damy do seta nasze najlepsze kawałki, szybkie i mocne, chcemy być częścią tego conocnego chaosu, razem z tymi dwoma niesamowitymi zespołami! Obecny skład jest wspaniały i na pewno każda noc będzie zabójcza! Pojawicie się też dwukrotnie w Polsce: 19 lutego w Warszawie i następnego dnia w Krakowie - jakie macie oczekiwania przed tymi koncertami? Szykujecie coś wyjątkowego na tę trasę? Człowieku, nie możemy sie już doczekać aż dotrzemy do Polski, to będzie nasz pierwszy raz i nie moglibyśmy być szczęśliwsi! Przygotujcie się, bo będzie jeszcze szybciej, głośniej i bardziej thrashowo!!

Nikt z nas nie cierpi dla pieniędzy Przez niemal trzydzieści lat zanosiło się na to, że Trauma już na wieki pozostanie zespołem jednego albumu, przez większość fanów kojarzona jako zespół pierwszego basisty Metalliki. Tymczasem po niedawnej reedycji kultowego debiutu"Scratch And Scream" grupa nieoczekiwanie wznowiła działalność, dorzucając do tego świeżutkiego longa "Rapture And Wrath". Perkusista Traumy Kris Gustofson w krótkich, żołnierskich słowach przybliża stare i nowe dzieje zespołu: HMP: Półtora roku temu podjęliście decyzję o wznowieniu działalności grupy - co was do tego skłoniło? Kris Gustofson: Podeszliśmy do zebrania z powrotem składu po reedycji "Scratch And Scream". Tak, żeby zespół mógł grać na żywo. Były też inne wytwórnie, które chciały wydać nasz nowy album. Zdecydowaliśmy się na Pure Steel Records w Niemczech. Są naprawdę dobrzy w tym, co robią. Ułatwieniem było tu chyba to, że przez te wszystkie lata nie straciliście kontaktu z muzyką, by wymienić tylko zespół St. Elmos Fire? Tak, Pozostałem w kontakcie z Jeffem Jonesem przez te lata. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Odczuwaliście też pewnie niedosyt związany z tym, że w latach 80-tych nie pograliście zbyt długo, raptem cztery lata? Byłem aktywnym perkusistą od lat 80-tych. Grałem na wielu albumach i koncertowałem w kraju i za granicą z innymi zespołami po rozwiązaniu Traumy. Byłem bardzo zajęty innymi typami muzyki oprócz metalu. Naprawdę kocham grać na perkusji. Pamiętasz jeszcze okoliczności powstania zespołu? Trauma była chyba wtedy częścią prężnie działającej sceny w San Francisco, jakże odmiennej od tego, co grało się w innych rejonach USA? Brałem udział w przesłuchaniach do zespołu i zabrali mnie na koncert po przetestowaniu wielu perkusistów. Scena była wtedy czymś, co nigdy więcej się nie powtórzy. Było tak wiele miejsc, w których można było grać: The Old Waldof, The Stone, Keystone Berkeley, można by wymienić więcej. Wiele razy graliśmy z Slayerem i Exodus w tych klubach. Siedem nocy w tygodniu. Pamiętam, że parę razy widziałem Metallikę w różnych klubach. Mieliście wtedy świadomość, że jesteście współtwórcami zjawiska, które już niedługo stanie się sym bolem odrodzenia metalu nie tylko w waszej ojczyźnie? Tak, to prawda. Trauma była jednym z pionierów tej sceny wtedy. Jeżeli chodzi o odrodzenie metalu tutaj, w Stanach, obecnie… Powiedzmy, że takie wydarzenie jest mało prawdopodobne. Smutne, ale prawdziwe… Szybko nagraliście pierwszą kasetę demo - to dzięki niej zostaliście zauważeni, czego namacalnym efektem było pojawienie się pochodzącego z niej utworu "Such A Shame" na kompilacji "Metal Massacre II"?

Tak. Można bez większego ryzyka stwierdzić, że stanęliś cie wtedy przed sporą szansą na karierę, tymczasem właśnie wtedy Cliff Burton odszedł do Metalliki mieliście mu to wtedy za złe? Jeżeli chodzi o Traumę. Niewiele wytwórni wie co z nami zrobić. Nasz styl muzyczny był nowy i jeszcze nie przyjął się w Stanach. Wczesne lata 80-tych to również początek sceny hair metalowej. Metallica wyjechała do Nowego Jorku, nagrała pierwszy album i pojechała do Europy. To było sprytne posunięcie. My nie mieliśmy nic przeciwko temu, że Cliff opuścił zespół. Cieszyliśmy się jego szczęściem. Chciał coś zmienić. Ponoć zadecydowało to, że Metallica była dla niego gwarancją ciężkiego grania, podczas gdy w Traumie mieliście różne zdania co do kierunku, były głosy, żeby zacząć grać lżej, bardziej przebojowo? W tym biznesie nie ma żadnych gwarancji. Metallica miała wtedy przy sobie odpowiednich ludzi, żeby zrealizować ich wizję. I osiągnąć sukces. Jestem wielkim fanem tego zespołu. Trauma grała po prostu w innym stylu. Ludzie opuszczają zespoły z różnych powodów. Ja sam, w ciągu tych lat, byłem w tak wielu, że straciłem rachubę. To wtedy zaczęły się te liczne zmiany składu, które koniec końców wpłynęły chyba bardzo negatywnie na stabilność Traumy i jej notowania w branży? Tak, to może być prawda. Odszedłem z zespołu i przeprowadziłem się do LA. Grałem jednak z nimi przez jakiś czas. Wiem, że było im trudno znaleźć innych muzyków. Zawsze mnie to zastanawiało: dlaczego wasz wów czas jedyny album "Scratch And Scream" ukazał się w 1984r. nakładem Shrapnel Records a nie Metal Blade? Mike Varney dotarł do nas po tym, jak widział nas grających w Stone, kiedy supportowaliśmy Saxon. Kilka tygodni później podpisaliśmy wszyscy kontrakt w ubikacji Stone. Miał oko na zespół. Czy potwierdzisz słowa Briana Slagela, który w "To Live Is To Die. The Life And Death Of Metallica's Cliff Burton" Joela McIvera mówi wprost, że na kon cercie w klubie Troubadour poza Cliffem reszta zespołu go nie powaliła i to mogło zaważyć na braku oferty dla Traumy, tym bardziej, że Metal Blade była wtedy wytwórnią o niedużym budżecie? Wtedy Metal Blade i Shrapnel dopiero zaczynały.

Tak więc dziękujemy za rozmowę i do zobaczenia na waszych koncertach! Dzięki za wywiad i za wasz czas, do zobaczenia w Polsce! Pokój z wami! Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Pure Steel

TRAUMA

83


Trauma otrzymała ofertę od Roadrunner po wydaniu "Scratch and Scream", żeby wypuścić kolejny album, ale zespół już wtedy nie istniał. Mike Varney nie miał za to żadnych wątpliwości, dlatego staliście się częścią jego firmy, mimo tego, że nie byliście przecież zespołem dodatkiem do gitarzysty-wirtuoza, których Varney faworyzował? Właściwie… Zwolniliśmy pierwszego gitarzystę prowadzącego. Mike'owi nie za bardzo podobało się jego granie. Wszyscy wybraliśmy się na konkurs gitarzystów w Stone, w San Francisco i wybraliśmy Rossa Alexandra po obejrzeniu całej masy gównianych gitarzystów. Miał 17 lat, kiedy nagrywaliśmy album. Tak jak słucham tego materiału dochodzę do wniosku, że chyba nie trafiliście w swój czas, bo dla fanów potężniejącego z każdą chwilą thrashu byliście zbyt melodyjni, a dla zwolenników hair metalu graliście zdecydowanie zbyt ciężko? Całkiem możliwe. Nie pasowaliśmy zbyt dobrze do sceny hair metalowej. Mieliście wtedy świadomość takiego bicia głową w mur, spotykaliście się z niezrozumieniem ze strony promotorów, speców od promocji, którzy najzwycza jniej w świecie nie mieli pomysłu jak "sprzedać" Traumę? Tak, było trudno. Varney naprawdę nie miał pojęcia co z nami zrobić. Tak jak z wieloma innymi zespołami w tamtym czasie. Odbiór tej płyty w Europie był chyba znacznie lep szy, ale nie przełożyło się to na jakąś większą promocję czy oferty koncertów? Jeżeli mówisz o "Scratch and Scream". Kto wie? To było dawno temu… Jeżeli były jakieś propozycje grania w Europie, ja o nich nie wiem. Mieliście ponoć kontrakt ze Shrapnel Rec. na dwie płyty, ale chyba zanim doszło do jakichkolwiek prac nad drugim materiałem zawiesiliście działalność? Tak. Co ciekawe niedawne wznowienie "Scratch And Scream" z bonusowymi utworami było chyba tym decydującym bodźcem, który zdopingował was do powrotu? Ja i Donny Hillier chcieliśmy mieć pewność, że mamy zespół, który wesprze reedycję. Przez te lata, znalazły się też wytwórnie zainteresowane nagraniem przez nas nowego albumu. Jednak nie wszyscy z dawnych muzyków Traumy są nadal aktywnymi muzykami, dlatego wsparli was gitarzysta Kurt Fry i basista Marcel Eaton, zastąpiony niedawno przez Steve'a Robello? Niektórzy z pierwszych członków mieli inne sprawy w swoim życiu, którymi musieli się zająć. Steve Robello pojawił się w składzie po tym jak Marcel miał problemy z podróżowaniem. To doświadczeni muzycy, co pewnie miało też decy dujący wpływ na ich zwerbowanie, bo w końcu trudniej dogadać się z młokosami marzącymi o sławie, karierze i milionach dolarów na koncie? Tak, są. Lubię jednak grać z młodszymi ludźmi. Wyszło tak, bo znaliśmy tych gości już długo i pomyśleliśmy, ze będą do nas dobrze pasować. Jeżeli chodzi o miliony na kontach bankowych… cóż, powiedzmy, że… nikt z nas nie cierpi dla pieniędzy… (śmiech) Przemysł muzyczny kiedyś a dzisiaj to dwa zupełnie inne światy, dlatego najpierw musieliście zareje strować nowy album, a dopiero potem szukać potencjalnego wydawcy? Na początku mieliśmy potencjalną ofertę z dobrze znanej niemieckiej wytwórni, którą pomógł nam wywalczyć Mike Varney. Nie chcę mówić z której. Jednak kiedy rozpoczęły się nagrania otrzymaliśmy ofertę od Pure Steel Records, która była dla nas bardziej sensowna. Dysponowaliście jednak nielichym atutem w postaci "Rapture And Wrath" - chyba sporo zainwestowaliście w ten album, zarejestrowany w Tanglewood Folsom? Spędziliśmy nad tym albumem trochę czasu. Chcieliśmy, żeby był najlepszy na jaki nas stać, ponieważ Trauma swój ostatni nowy materiał wydała jak jeszcze dinozaury chodziły po Ziemi. W Tanglewood mieli sprzęt i dobrą lokalizację, która nam pasowała. Podpisaliście kontrakt z niemiecką Pure Steel

84

TRAUMA

Records - to chyba wymarzony wydawca dla takiego zespołu jak Trauma? Wspaniale się z nimi pracowało, jako z wytwórnią. Naprawdę wiedzą co robią. To materiał odnoszący się do Traumy lat 80., ale zarazem też udana próba pokazania, że US power metal nie jest w roku 2015 jakąś archeologiczną skamieliną? Chyba ci się podoba. Mam nadzieję. Nagraliśmy po prostu materiał, który nam wszystkim się podobał w tamtym momencie. Nie było nas przez długi czas. Musieliśmy od czegoś zacząć. Nasz kolejny album, który tworzymy w trakcie tej rozmowy, będzie trochę cięższy. Musieliśmy zadać sobie pytanie: "Gdzie zacząć?". Mieliśmy duże wsparcie ze strony wytwórni. Jakie nadzieje wiążecie z tą płytą? Gwiazdami pewnie już nie będziecie, ale przy odpowiednim wspar ciu możecie jeszcze dostarczyć zarówno sobie jak i swoim fanom wiele radości? Jeżeli chodzi o nasze nadzieje, to chcemy ruszyć w trasę po całej Europie, żeby ludzie mieli szansę zobaczyć zespół na żywo. Chcemy wydać kolejny album i kontynuować, dopóki istnieje zapotrzebowanie na muzykę Traumy. Jeżeli chodzi o bycie gwiazdami… Nigdy się na tym nie skupialiśmy. Po prostu lubimy grać na naszych instrumentach i tworzyć muzykę, którą mamy nadzieję, polubią ludzie. Zamierzacie też częściej koncertować? Czy udany występ na Headbangers Open Air w ubiegłym roku pociągnie za sobą kolejne występy w Europie? Nasz booking agent, Red Lion Music w Niemczech, pracuje nad załatwieniem tam jakichś dat. Naprawdę lubimy Europę i mamy nadzieję, że się uda. Bardzo chcielibyśmy ruszyć w trasę. To był ponoć wasz pierwszy europejski koncert w his torii zespołu - czyli jak by się ten powrót Traumy nie skończył, to i tak osiągnęliście już sporo, zważywszy na problemy, z jakimi borykaliście się w latach 80tych? Tak, to był pierwszy raz Traumy. Na przestrzeni lat byłem w Europie z innymi zespołami, tak samo jak inni członkowie Traumy. Wydaje nam się, że dobrze nam wyszło. Nie możemy się doczekać kolejnej możliwości. Czujemy się szczęśliwi, że mieliśmy możliwość, żeby to zrobić i odnieść sukces. Jesteśmy to winni naszym fanom w Europie, którzy lubią ten typ muzyki i utrzymują go przy życiu przychodząc na festiwale, kupując płyty i wszystko inne. Bez tego, nie rozmawialibyśmy teraz. Czyli nie spoglądacie za siebie, nie rozważacie nieustannie co by było gdyby, lecz konsekwentnie nadrabiacie stracony czas? Cóż, oczywiście, że wspaniale byłoby móc podróżować w czasie… Jednak w większości nie ma czego żałować. Jesteśmy po prostu szczęśliwi, że mamy tak wielu fanów, którym podoba się to, co robimy. Kto wie co mogło się zdarzyć. Jak już powiedziałem, nie ma gwarancji sukcesu w tym biznesie. Robisz to z miłości do grania na instrumencie i dowiedzenia się o nim wszystkiego, co możliwe. Odkrywanie na rzecz tworzenia nigdy się nie kończy w umyśle muzyka, trwa dopóki płonie ogień w jego duszy. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

HMP: Witam was gorąco, na wstępie chciałbym pogratulować znakomitego albumu "Ravenhead", który można określić jako jeden z waszych najlepszych wydawnictw. Czy również tak go postrzegacie? Seeb: Tak, absolutnie. Jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni z tego albumu. Z jakimi opiniami się spotkaliście na temat waszego nowego krążka? Co byście jeszcze zmienili, gdyby była taka możliwość? Nic bym nie zmienił, pracowaliśmy dniem i nocą przez sześć miesięcy żeby uzyskać taki rezultat. Większość dziennikarzy się z tym zgadza i mówi, że to jak dotąd najlepszy album Orden Ogan. Jesteście jednym z tych zespołów, który trafił w miarę szybko do elity. Trzeba się z wami liczyć, jeśli chodzi o melodyjny power metal i spory w tym udział wydawnictwa "To The End". Ten album pokazał, że podnieśliście poprzeczkę znacznie wyżej. To było wielkie dzieło, które zachwycało chłodnym klimatem, niezwykłą produkcją i przebojowością. Bardzo dziękuję. "Easton Hope" wydany w 2010 roku był naszym albumem "progresywnym", na którym dużo się działo, było dużo bardzo długich utworów z masą riffów i różnych części. Zredukowaliśmy to trochę na "To The End", zmniejszyliśmy trochę jego ciężkość i nagraliśmy bezpośrednią płytę. Myślę, że "To The End" było dla nas bardzo ważne, było dla nas wielkim krokiem naprzód (#41 numer na Niemieckiej liście przebojów, ponad 1,2 miliona kliknięć na "The Things That We Believe In" i tak dalej) i pokazało nam kierunek, w którym mieliśmy się udać przy "Ravenhead"… "Ravenhead" można postrzegać jako swoistą kontynuacją tamtego wydawnictwa, zwłaszcza pod względem stylu i produkcji. Udało się zachować przebojowość i energię, która emanowała z "To The End". Czy to była ta najcięższa część zadania? Nie, właściwie bardzo łatwo pisało się i produkowało "Ravenhead". W ciągu ostatnich dwóch lat Orden Ogan zdarzyło się wiele wspaniałych rzeczy, bardzo wydorośleliśmy, publiczność się powiększyła, jest więcej festiwali i czujemy tę bardzo pozytywną energię od wielu ludzi, którzy lubią zespół. Myślę, że słuchając "Ravenhead" czuć właśnie tę pozytywną energię. W Orden Ogan to ty odgrywasz główną rolę. Jak było w przypadku tworzenia nowego materiału? Czy to efekt pracy zespołowej, czy znów więcej dałeś z siebie, Seeb? Jak przebiegał proces kompozycyjny i czym się różnił od poprzedniego? Podczas tworzenia "To The End" basista Niels i perkusista Dirk byli nowi w zespole, więc sporo musiałem zrobić sam. Musiałem sam podjąć wiele decyzji. Tym razem było inaczej. Sporo razem koncertowaliśmy, graliśmy na festiwalach, przeprowadzaliśmy próby i mamy wspólne, dobre wspomnienia. Dirk i Niels rozumieją teraz jak powinno brzmieć Orden Ogan, ponieważ są jego prawdziwą częścią. Sporo utworów stworzyłem z naszym perkusistą, Dirkiem, a Niels napisał "Sorrow Is Your Tale" prawie samodzielnie. Chyba znowu mamy pełny zespół. To wspaniałe. W zapowiedziach mówiliście, że na nowym albumie jest wszystkiego więcej i rzeczywiście tak jest. Mamy na nim więcej Orden Ogan niż zawsze. Jak to możliwe? Jest więcej energii, pazura, mocy, agresji i przebojowości. Sporo ciekawych i pomysłowych melodii i motywów, a wszystko to na jednym albumie. Czy to kolejny dowód na to, że mamy do czynie-nia z najlepszym dziełem Orden Ogan? Absolutnie! (śmiech) Waszą muzykę można określić jako tradycyjny heavy/power metal z elementami folkowymi i nowoczesnym brzmieniem. Jak się na to zapatrujecie? Też myślę, że to bardziej heavy metal z power metalem i innymi elementami - nowoczesnymi i tradycyjnymi. Jesteśmy zbyt mocni, żeby być normalnym zespołem powermetalowym i zbyt melodyjni na typowy zespół heavymetalowy. Słuchając tytułowego utworu "Ravenhead" można z łatwością wyłapać wpływy Running Wild... Gitarzysta Tobi i ja kochamy stare nagrania Running Wild, takie jak "Death Or Glory" czy "Black Hand Inn", ale słuchaliśmy tego jak byliśmy młodzi. Może wpłynęło to na nasze ogólne wyczucie muzyki, ale nie jest to coś, co miało wpływ na ten album.


byliśmy jeszcze uczniami, którzy w wieku piętnastu lat zdecydowali się kupić pierwsze instrumenty - a to było właśnie w 1996r. Nie ma to nic wspólnego z tym, czym Orden Ogan jest dzisiaj…

Nie oglądamy się za siebie… Najnowszy album "For the Journey" to czwarty nagrany z Damianem Wilsonem i drugi po jego powrocie do zespołu. Po znakomitym "March of Progress" wiele osób zastanawiało się zapewne czy można nagrać album równie intensywny, a może nawet go przewyższający. Okazało się, że jest to możliwe. Choć część pytań była również kierowana bezpośrednio do Wilsona, odpowiedzi udzielał gitarzysta Threshold Karl Groom. Muzyk opowiada o najnowszym albumie, obszernie wyjaśnia o czym są poszczególne numery, mówi o przyszłości grupy i o tym, że nie ma w zwyczaju spoglądać za siebie. Znacie ostatni album Running wild? Jak go ocenia cie? Och, nie oceniam innych zespołów, ani ich wydawnictw publicznie. Ludzie lubią cytować innych w niepoprawny sposób i nagle wychodzi się na dupka, (śmiech). Skoro jesteśmy przy Running Wild. Znakomicie odd aliście styl tej kapeli w utworze "We Are Pirate" w którym gościnnie zagrał Majk Moti. Sam utwór brzmi podobnie do "Riding The Storm". Skąd wziął się na niego pomysł? Było to wtedy, kiedy Running Wild ogłosił, że przechodzi na emeryturę i zagra ostatni koncert na Wacken Open Air. "We Are Pirates" celowo brzmi jak "Riding The Storm", bo to nasz hołd dla zespołu, który kochamy.

Nie chciałbym nagrywać płyty bez niego. Zaś mocne i agresywniejsze brzmienie to w sumie robota Twoja i Dennisa Kohne, który współpracował z Lacuna Coil, czy Sodom. Jak oceniacie jego prace i czy dzięki niemu płyta brzmi tak soczyście i drapieżnie? Dennis robił mastering albumu, ja zająłem się kwestiami technicznymi, produkcją i miksowaniem. Jest świetnym inżynierem, a druga opinia której możesz ufać jest zawsze bardzo pomocna. Robię wiele produkcji w moim własnym studio (www.greenman-studio.

Co brakowało debiutowi "Testimonium A.D."? Ostatecznie nie przyciągnął mocno uwagi słuchaczy? Nie zrobił takiej furory co "Vale"... "Testimonium A.D." jest demem z 2004 roku, które wydaliśmy własnym sumptem, a zawiera sześć utworów plus intro. Główną rzeczą, której brakowało była wytwórnia, management i booking (śmiech)… "Easten Hope" to wasz trzeci album i można go postrzegać jako album koncepcyjny. O czym konkretnie opowiada? Wszystkie płyty Orden Ogan tworzone są jako jakaś koncepcja, ale bez potrzeby wciskania wszystkiego w ten właśnie koncept. W większości to coś bardziej jak otoczka, a nie koncept. Historię "Easten Hope" możecie przeczytać w jej booklecie. Nie chcę mówić zbyt wiele, żeby każdy mógł sam więcej odkryć. Kiedy rusza trasa koncertowa? Jakie utwory z nowej płyty zamierzacie zagrać? No i najważniejsze pytanie - czy zamierzacie zagrać w Polsce? Trasa rusza 16 stycznia i będziemy grać trzy kawałki z "Ravenhead". Jednym z nich będzie oczywiście "F.E.V.E.R", a inne to niespodzianka! (śmiech). Będziemy grać w Pradze, ale niestety nie w Polsce, ale

Innym zespołem, który przemawia w waszej muzyce to Blind Guardian. Znakomicie to odzwierciedla kli matyczny "A Reason To Give". Czym się inspirujecie tworząc takie kompozycje jak ta? Szczerze myślę, że "A Reason To Give" brzmi bardziej jak muzyka filmowa z folkowymi wpływami niż utwór Blind Guardian. Tak przy okazji - ani my, ani Blind Guardian nie uważamy, że Orden Ogan brzmi jak Blind Guardian, (śmiech). Podczas tworzenia "A Reason To Give" chciałem stworzyć coś szczególnego, jakiś numer, który nie brzmi jak ballada lub folkowy kawałek, ale jak muzyka filmowa z metalowym wokalem. Myślę, że dobrze wyszło. Znakomicie prezentuje się bojowy "Sorrow Is Your Tale" z gościnnym występem Joacima Cansa, który nadaje kawałkowi bardziej hammerfalloyw charakter. Czy od razu wiedzieliście, że chcecie jego głowy w tym utworze? Po pierwsze, nie jestem fanem rzucania nazwiskami. Jeżeli ludzie kupują płytę Orden Organ powinni to robić, dlatego, bo lubią zespół, a nie dlatego, że jakiś inny gość śpiewa na nim kilka linijek. Wszystko musi pasować muzycznie i osobowo. Prawdę mówiąc, w tym przypadku nie byłem przekonany, co do tego jak przejścia będą brzmiały z moim głosem, pomyślałem więc, że może dobrym pomysłem byłoby, gdyby zaśpiewał je ktoś inny. Było to w czasie, kiedy potwierdzono nasz udział w trasie HammerFall w styczniu i lutym 2015 roku, był to więc oczywisty wybór. Najostrzejszym i najmroczniejszym utworem na płycie jest "Here At The End Of The World", który przesycony jest klimatem Grave Digger. Tak, więc nie dziwi tutaj obecność Chrisa Boltendahla. Jak udało wam się zaprosić tak wyśmienitych gości do współpracy? Mieliśmy trasę z Grave Digger w 2011 roku i Chris też poprosił mnie żebym robił chórki na ich ostatnim albumie. Rozwinęła się wiec między nami pewnego rodzaju przyjaźń. Powiedział "Teraz ty jesteś na naszym albumie, jak chcesz, zaśpiewam na twoim!" - i w momencie kiedy to powiedział, wiedziałem już co to będzie za kawałek. Zachwyca też okładka autorstwa Andrea Marschalla. Miło, że znów udało wam się przekonać tego specjalistę od klimatycznych okładek do zrobienia jej dla Was. Jak go poznaliście i przekonaliście by z wami współpracował? Cóż, pracujemy z Andreasem od "Vale" czyli od 2008 roku. W międzyczasie stał się naszym dobrym przyjacielem. Skomponowałem nawet muzykę do jego horroru "Masks" z 2010 roku. Dzieła Andreasa są wspaniałe i unikatowe, idealnie pasują do naszej muzyki.

Foto: AFM

de) i jeżeli to możliwe, staram się, żeby Dennis zajmował się ich masteringiem. Dobrze nam się pracuje w grupie. Nowy album promował jeden z Waszych najwięk szych hitów, a mianowicie "Fever". Do tego kawałka nakręcony dość mroczny klip. Gdzie go kręciliście? …na prawdziwych bagnach i nad jeziorem w Niemczech nocą, w deszczu pod koniec listopada. I tak - było bardzo zimno… Wróćmy na koniec do waszej historii. Skąd się wzięła nazwa Orden Ogan i co ona oznacza? (Śmiech), w przeszłości zazwyczaj odpowiadaliśmy dziennikarzom na to pytanie podają różne, głupie znaczenia, jak "chleb serowy w starym języku transylwańskim"… jednak pewnego dnia, nasz management i wytwórnia skarżyły się, że powinniśmy przestać wprowadzać ludzi w błąd i powiedzieć prawdę, więc oto ona: "Orden" to po niemiecku "zakon", "Ogan" to w staro celtyckim "strach", czyli Zakon Strachu. Tak przy okazji - "Ravenhead" to stare opactwo i dom mnichów z zakonu strachu…

może uda nam się dotrzeć do was pod koniec roku. Czego brakuje wam dopełni szczęścia? Jakie są wasze marzenia i czy czujecie się spełnieni w muzyce? Swój główny cel już osiągnąłem. Mogę żyć z Orden Ogan i nie robić nic innego poza tworzeniem i produkcją muzyki. Niczego więcej nigdy nie chciałem. Wszystko co otrzymujemy więc teraz, jest dla mnie bonusem. Możecie na koniec przesłać wiadomość do polskich fanów. Dziękujemy, że przychodzicie na nasze koncerty, kupujecie nasze płyty i nasze koszulki i inne gadżety. Bez was, nie moglibyśmy robić tego co roimy - utrzymujecie metal przy życiu. Dziękujemy! Tyle z mojej strony. Dziękuje za wyczerpujące odpowiedzi. Do zobaczenia na koncertach. Dzięki za wywiad! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Wasze początki sięgają 1996 roku... To nie do końca prawda. Historię Orden Ogan liczymy od 2008 roku, kiedy wydano album "Vale". Zatrzymaliśmy nazwę Orden Ogan jako hołd dla dawnych czasów, kiedy byliśmy garażowym zespołem, kiedy

ORDEN OGAN

85


sze uczelnie. Jest wiele zespołów indy i newschool bluegrass, które stąd pochodzą. W szczególności, Raleigh posiada też bardzo zdrową scenę heavymetalową. Wydała na świat wiele sławnych związanych z doomem grup, jak C.O.C, Penance i Daylight Dies, ale obecnie mamy tutaj zespoły każdego typu, jak Walpyrgus na pierwszym miejscu, taa, (śmiech) I… Salvacion, Bedowyn, Widow, Bloody Hammers, Demon Eye, Horseskull, Colossus, Knightmare, a lista jest bardzo długa.

Dobra muzyka dla dziewczyn, żeby mogły pomachać cyckami Walpyrgus to nowa nazwa na mapie tradycyjnego heavy metalu. Wystartowali tylko trzy-utworową EPką, lecz uszy wielu fanów, już wyłapało jej dźwięki. Nie ma co się dziwić, okazuje się, że w projekt zaangażowani są starzy wyjadacze, znani m.in. z Twisted Tower Dire. O początkach kariery, debiucie, przyszłości i innych sprawach związanych z kapelą z Raleigh opowiada gitarzysta Scott Waldrop. HMP: Cześć, mam same dobre odczucia po przesłuchaniu waszej nowej EP-ki… Scott Waldrop: Bardzo dziękuję. Wybraliśmy trzy kawałki, które kompletnie się od siebie różniły stylistycznie, żeby mogły pokazać różną dynamikę naszego brzmienia. Mam nadzieję, że to przygotuje ludzi na "dziwność" nadchodzącego pełnego albumu. Zespół został utworzony w 2012 roku. Powiedz nam cos o jego początkach… Zawsze chciałem grać i tworzyć oryginalną muzykę z Charley'em (gitara), bo jest takim czystym gitarzystą ze świetnym brzmieniem. Również jego styl jest bardzo oryginalny. Nikt inny nie gra soló-

Bardzo krótko grałem też na gitarze w While Heaven Wept i October 31. Nasz basista, Jim, też jest obecnie w Twisted Tower Dire, While Heaven Wept, October 31 i tribute bandzie Iron Maiden, o nazwie Up The Irons. Był też w Revelation (Maryland) przez krótki czas. Nasz perkusista, Peter, miał kilka innych lokalnych zespołów, gra w Kinightmare i Jackpot. Grał też w Viper i Widow. Nasz drugi gitarzysta, Charley, zanim dołączył do Walpyrgus stworzył Hellrazor, a obecnie jest członkiem Daylight Dies. Był też twórcą zespołu o nazwie Iskariot, który był dość legendarną deathmetalową grupą tutaj w Raleigh w latach 90-tych. Nasz wokalista, Jonny, śpiewa też dla Twisted Tower Dire i prze wiele

Powiedz coś o nazwie zepołu. Jest trochę dziwna… Ona jest bardzo kurwa dziwna! Mógłbyś pomyśleć, że byliśmy naćpani. Ogólnie chcieliśmy, żeby zespół tekstowo i wizualnie pokazywał duchy i czarownice. Pierwotnie mieliśmy się nazywać "Walpurgis", co większość z was, Europejczyków, zna jako wiosenne święto (my nazywamy je Mayday i nadal jest celebrowane szeroko w górach, tutaj na południu, jeżeli chcielibyście usłyszeć jakiś interesujący fakt na temat naszego regionu). Tak czy inaczej, zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy nie było jakiegoś super płodnego metalowego zespołu o nazwie "Walpurgis". Zdecydowaliśmy, że powinniśmy iść naprzód i ja wyrwać, żeby stać się super sławnymi rockerami. Wymawialiśmy ja dziwnie, bo jesteśmy bardzo oszczędnymi w słowach dziwakami i wiedzieliśmy, że jeżeli dodamy samogłoski "y" i "u" zwiększymy naszą wyszukiwarkę optymalizacji i nie będzie wątpliwości, kim jesteśmy. Wymowa wygląda też ogólnie tajemniczo i nekrokultycznie, więc stwierdziliśmy, że dotrze do wszystkich metalowych dziwaków jak ty i ja! Na waszej EP-ce są trzy utwory. Skomponowaliście ich więcej? Do diabła, oczywiście! Mój mózg kipi od nich szybciej niż jestem w stanie nagrywać je na komputerze samemu, pozwalam moim zespołom wybierać te, których chcą się nauczyć i przedstawić. Mamy kawałki warte albumu, nad którymi pracowaliśmy przez ostatnie dwa - trzy lata, grając je na żywo i zmieniając je. Zrobiliśmy z nich dema, nagrywając w piwnicy Petera, na jego komputerze. W marcu wejdziemy do prawdziwego studia i nagramy ostateczne wersje. Nie mamy ustalonego limitu czasu, kiedy planujemy skończyć album. Naszym największym zmartwieniem jest jakość dźwięku, dlatego nie śpieszymy się, żeby ją wydobyć. Nowe tytuły to na przykład "The Dead of Night", "Lauralone", "Somewhere Under Sum-merwind", "Walpyrgus", "Palmystry", "She Lives" i cover Witch Cross "Light of A Torch".

Foto: No Remorse

wek jak on. Chciałem tez grać w zespole z Peterem (perkusja), bo jest najlepszym perkusistą w Raleigh, jeżeli mnie zapytasz. Grał w Viper z naszym wokalistą i dorastali razem w zespołach, rzeźbiąc swoją wokalną harmonię przez wiele lat. Razem należą do zespołu. Właściwie chciałem kapeli w moim mieście z tymi właśnie ludźmi (i Jimmem Hunterem na basie), z którymi przyjaźniłem się od lat i o których wiedziałem, że są niesamowitymi muzykami. Sprawiają, że moje utwory ożywają! Z tego co wiem, członkowie zespołu są zaangażowani też w innych bandach. Czy mógłbyś cos o tym powiedzieć? Tak, nie lubię za bardzo rozmawiać o innych zespołach, bo nie chcę, żeby wyglądało jakby Walpyrgus czuł się jakoś specjalnie utytułowany ze względu na osiągnięcia innych grup, ale jeżeli musisz już wiedzieć (śmiech), opowiem o każdym po kolei: Ja (Scott Waldrop) jestem jednym z założycieli i głównym twórcą w Twisted Tower Dire.

86

WALPYRGUS

lat był mózgiem Viper. Dlaczego zdecydowałeś się założyć nowy zespół? Zaczynało mi się nudzić, bo nie mogłem jammować z moim pierwszym zespołem, Twisted Tower Dire, tak często jakbym chciał. Niektórzy z nas mieszkają bardzo daleko. Chciałem zespołu głównie z Raleigh, Północnej Karoliny, żebym mógł mieć grupę ludzi mogących grać co tydzień i spędzić więcej czasu pracując nad piosenkami. Miło jest móc pisać utwór i pozwolić im inkubować się przez dłuższy czas zanim zostaną nagrane. Możesz grać je na żywo, dopasować się do nich i zobaczyć co naprawdę zdaje egzamin, a co nie. W ten sposób wycinamy i dodajemy do nich drobne detale. Powiedz nam coś o swoim mieście - Raleigh. Czy jest tam jakaś silna scena heavymetalowa? Oczywiście, że jest. To świetne miasto dla muzyki wokół, bo mamy w okolicy wszystkie ważniej-

Podpisaliście kontrakt z No Remorse Records? Czy obejmuje on wydanie pełnego albumu? No Remorse jedynie licencjonowało EP-kę. Nie mamy żadnego oficjalnego kontraktu, czy wytwórni, w której bylibyśmy do czegoś zobligowani. Oczywiście dajemy No Remorse pierwszeństwo jeżeli chcą, lub nie, wydać nasz album, kiedy nadejdzie pora. Wspaniale się z nimi pracowało i można powiedzieć, że naprawdę kochają muzykę ogólnie i nie kierują się tutaj żadnymi innymi pobudkami. Kocham tych gości! Przechodząc do muzyki na waszej EP-ce. Robi fantastyczne wrażenie… Dzięki! Zawsze wspaniale to słyszeć. Jako twórca nigdy tak naprawdę nie wiesz, czy to co tworzysz będzie coś znaczyło dla kogoś innego. Jeżeli więc jest tylko jedna osoba na całym świecie, która podejdzie do ciebie i powie, "Człowieku, kocham ten kawałek, który napisałeś, a oto dlaczego…", to znaczy, że warto było poświęcić tyle czasu i wysiłku. Muzyka to dziwna energia. Melodia i słowa są czymś, co składujesz w mózgu i zabierasz ze sobą w życiowej wędrówce. Tak więc, aby ktoś polubił muzykę (według mnie) jest to równoważne z zaakceptowaniem cię do czyjejś zbiorowej nieświadomości, a nawet osobowości. Pogrążam się


Foto: No Remorse

w gównie w tym wywiadzie! Spróbuję znaleźć sposób, żeby pogadać o cyckach i piwie gdzieś później w naszej rozmowie, w celu uzupełnienia (smiech) Na EP-ce mamy trzy kawałki, ale każdy z nich jest fantastyczny i różni się od pozostałych… Staramy się nadać każdemu kawałkowi własną osobowość i świadomie nie powtarzamy zbyt często pomysłów. Zauważyliśmy, że na pierwszej EPce mogliśmy równie dobrze przedstawić każdemu w najszerszym możliwym spektrum nasze brzmienie. Przy pełny album wkradnie się dużo więcej inspiracji, których nie byliśmy w stanie uchwycić w jedynie trzech utworach. Początek "Cold Cold Ground" przypomina mi stare hity Scorpions… Tak, nigdy nie mógłbym uciec od tego riffu "Rock & Roll" w Twisted Tower Dire. To praktycznie klasyczny boogie blues, ale grany w skali minorowej, żeby dodać mu tego "diabelsko rock & rollowego" brzmienia. Tak, Scorpions mają na nas na pewno duży wpływ. Dobra muzyka dla dziewczyn, żeby mogły pomachać cyckami i dla kolesi, żeby mogli waląc jakieś porządne piwo. Bardzo interesujący jest również "Sisters", bazujący na wspaniałej partii basowej… Ten kawałek jest również mocno zainspirowany Scorpionsami. Linia basowa jest właściwie dość standardowa dla ruchu disco, ale Merciful Fate wpadło na to wcześniej, więc stwierdziliśmy, że możemy też spróbować (śmiech). Robiłem demo tej piosenki w domu, a na bazową linię basu wpadłem po posłuchaniu bardzo słynnego europejskiego zespołu disco, którego nazwy tutaj nie wymienię, bo wszyscy pomyślą, że jesteśmy totalnymi pizdami. "We Are The Wolves" brzmi jak powermetalowy hymn. Fantastyczny refren! Dzięki! Muszę tu oddać cześć mojej żonie. Pierwotnie nazywała się "We Are The Ones". Robiłem demo w domu, w mojej męskiej jaskini, krzycząc "We are the ones, we are the ones" do mikrofonu. Kiedy zszedłem na dół, moja żona była w kuchni i śpiewała "we are the wolves, we are the wolves". Od razu stwierdziłem, "okey, to było fajniejsze, teraz to będzie mój tekst"… (śmiech). Ten kawałek był mieszanka pomiędzy punkowymi wpływami w zwrotkach, a refren jest wyraźnym nawiązaniem do mojej oddanej miłości do Helloween z Deris'em. Takie materiały tworzę, kiedy jestem w złym nastroju. Zawsze sprawiają, że się uśmiecham. Wszystkie utwory na EP-ce są bardzo chwytliwe i brzmią jak hołd to muzyki lat 80-tych. Chodzi mi o oldschoolowy heavy metal i hard rock. Lubisz takie klimaty? Teksty utworów są trochę inne niż w typowych heavymetalowych utworach… Tak, to moje korzenie! Kiedy byłem małym chłopcem we wczesnych latach 80-tych. na przedmieściach Waszyngtonu, wszystkie dzieciaki z przed-

mieści Virginii były metalowymi rockowcami (no może nie wszystkie, ale było to bardzo popularne). My też mieliśmy wtedy swoją niesamowitą scenę muzyczną, z podejścia "zrób to sam" zrodziła się hardcorowa scena metalowa. To właśnie wessało mnie do świata ciężkiej undergroundowej muzyki. Moje początki jako metalowca są tym dziwnym mixem dwóch rzeczy: Po pierwsze… patrzenia z podziwem na sypialnię mojego nastoletniego sąsiada w 1984 roku, która była pokryta od podłogi po sufit z plakaty Motley Crue i Van Halen… i po drugie, moich kuzynów punkowców, którzy bardzo lubili Slayera i Cro-Mags… Mieli farbowane włosy, irokezy i zabierali mnie na metalowe koncerty w paskudne, brudne miejsca w Baltimore i stolicy w późnych latach 80tych. To ja w pigułce. To są moje muzyczne doświadczenia i moje muzyczne DNA. To właśnie słyszysz w Walpyrgus (dodając moją fascynację rzeczami nadnaturalnymi). Jakie macie plany na najbliższych kilka miesięcy? Cóż, jestem zdruzgotany, ale musze ogłosić, że Peter wyprowadza się do Kalifornii tego lata, ale na szczęście dojdzie do nas Carlos, z Salvacion, żeby wesprzeć nas na perkusji na chwilę, mamy nadzieję, że może zostanie na dłużej, jeżeli sprawy dobrze się potoczą. Ktokolwiek go zastąpi (Petera), zmieni to nasze brzmienie dość znacznie, bo Peter robił też dużo harmonii wokalnych, a jego bębnienie jest tak wspaniałe i charakterystyczne. Z radością oznajmiam też, że nasz drugi gitarzysta, Charley, wiosną zostanie tatusiem, okażemy mu tyle cierpliwości ile będzie potrzeba, żeby wpasował się w tę rolę i kontynuował pracę z zespołem bez zakłócania jego życia osobistego. Ja bardzo to doceniam, ponieważ mój syn urodził się w 2003 roku, kiedy Twisted Tower Dire było bardzo zajętym zespołem, więc wiem jak trudno to wszystko zrównoważyć. Tak się sprawy układają, więc planujemy dokończyć kawałki Charley'a i Petera wczesną wiosną, żeby reszta z nas mogła się skoncentrować na pracy nad albumem przez lato. W maju mamy zaplanowany koncert na festiwalu Ragnarökkr w Chicago, a oprócz tego, myślę, że najlepsze co Walpyrgus może dla siebie zrobić, to stworzenie świetnie brzmiącego albumu. Jeżeli nie masz fajnego albumu, nie masz nic! Jeszcze w kwietniu pojawimy się na Skol Records Riot tribute albumie, który zadebiutuje na Keep It True Fest 21 lutego oficjalnie stanę się autorem, ponieważ DMR Books wydaje antologię o nazwie "Swords of Steel", do której również dopisałem pewną historię.

"nauczyć grać razem" i będzie też punktem wyznaczającym jaki typ piosenek byłby dla nas dobry. Ten utwór jest trochę bardziej agresywny w riffie zwrotek niż w materiale Walpyrgus, ale super melodyjny refren jest prawdziwą esencją tego, czym byliśmy (i jesteśmy), próbowaliśmy uchwycić to w naszej własnej muzyce. Co jak dotąd było najważniejszym wydarzeniem w historii zespołu? Prawdopodobnie moment, kiedy Mike z Swords and Chains skontaktował się z nami w celu wydania kasety. Zdecydowanie pomogło to bardzo zwrócić na nas uwagę innych firm, jak kontrakt z No Remorse i występ na The Ragnarökkr Fest. Było to znaczące, bo nikt jak dotąd nie słyszał zespołu, a Mike po prostu zaryzykował, bo większość z nas pochodzi z Twisted Tower Dire. Kiedy możemy spodziewać się od Walpyrgus pełnego albumu? Realistycznie rzecz ujmując, powiedziałbym, że pod koniec 2015 roku. Nie jestem pewny jak dużo czasu, czy jak dużo pieniędzy to pochłonie, ale jestem pewny, że będzie to więcej niż jestem w stanie sobie uświadomić. Zależy to również od tego kto będzie chciał nas wydać i kiedy będzie dostępny. Nie ma sensu tego przyspieszać. Bo jeżeli będziemy brzmieć jak coś po prostu zrzucone razem, albo produkcja będzie gówniana, to nie miałaby sensu nasza harówka nad udoskonalaniem tych wszystkich dźwięków przez ostatnich kilka lat. To po prostu nie byłoby fajne. Na koniec, może słowo do czytelników HMP w Polsce… Polsko, dziękuję za czytanie tego! Dzięki za Vader, polską kiełbasę i bardzo, bardzo piękne kobiety! Dzięki za wywiad. Dzięki za słuchanie mnie! Tomasz "Kazek" Kazimierczak Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Nagraliście cover Mercyful Fate. Dlaczego właśnie ten zespół? Właściwie ja i Jim zawsze chcieliśmy scoverować ten kawałek. Pasuje do stylu tekstów Walpyrgus, tak samo jak cały ten klimat nadprzyrodzonej, horrorowej, demonicznej kobiety. Również, kiedy zakładaliśmy Walpurgys, zdecydowaliśmy się zagrać kilka coverów kiedy po raz pierwszy znaleźliśmy się wszyscy w jednym pomieszczeniu. Stwierdziliśmy, że to pomoże nam się dostroić,

VALPYRGUS

87


Wielki come back O Angrze można by napisać książkę, jest to żyjąca legenda progresywnego power metalu. To nie tylko kapela, która miała wpływ na gatunek, ale również jedna z najbardziej rozpoznawalnych brazylijskich kapel. W tym roku powraca po pięciu latach niebytu z nowym albumem "Secret Garden". Rolę wokalisty objął Fabio Lione, znany z Rhapsody. Jesteśmy świadkami odrodzenia Angry. O tym i samym albumie udało mi się porozmawiać z liderem grupy, czyli Kiko Loureiro. HMP: Witam was gorąco, dobrze widzieć, że po dłuższym postoju Angra wraca do biznesu i to w wielkim stylu. Wasz nowy album "Secret Garden" to najlepszy album od czasów "Temple of Shadows", a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Masz podobne odczucia? Kiko Loureiro: Cześć! Wydaliśmy nowy album, "Secret Garden", tak jak mówisz, to najlepsza rzecz od czasów "Temple Of Shadow". "Temple Of Shadow" to świetny album, zgadzam się z tym, włożyliśmy w niego dużo wysiłku. Lubimy też wiele kompozycji, które powstały później, albumy jak "Aurora Consurgens" i "Aqua", ale teraz włożyliśmy dożo wysiłku w "Secret Garden". Klimat w zespole i wszystko co jest niezbędne, żeby powstało to połączenie między muzykami/ artystami, producentem i wszystkimi innymi zaangażowanymi, były bardzo intensywne, bardzo dobre. Myślę, że słychać to w muzyce. Mamy więc bardzo dobre odczucia co do nowego albumu. Płyta zbiera bardzo pozytywne opinię. Z jednej strony jest to typowy album Angry, gdzie jest power metal i progresja. Z drugiej strony jest to album bardziej podniosły, z motywami symfonicznymi. Czy taki był cel? To duże wyzwanie dla zespołu, który zaczynał pod koniec roku 1991r., swoje pierwsze demo wydaliśmy w

bie jest unikalna i bardzo nowoczesna. Tak więc myślę, że naprawdę osiągnęliśmy dobry balans. Pięć lat przerwy od "Auqa" to dużo. Sporo się działo w zespole, odeszło kilku muzyków, w tym wokalista Edu Falashi, który śpiewał prawie dekadę w Angrze... Ta pięcioletnia przerwa nie trwała w rzeczywistości pięć lat, bo w 2013 roku wydaliśmy koncertowe DVD z Sao Paulo. W 2013 i 2014 roku byliśmy w trasie i pracowaliśmy nad albumem. Nie czujemy więc, jakbyśmy mieli przerwę. Wydałem również solowy album, "Sounds Of Innocence" w 2012 roku. Byliśmy więc w tym czasie bardzo aktywni. Powiedziałbym, że w 2012r. trochę przystopowaliśmy. W 2011r. byliśmy w trasie z "Aqua", a w 2010 wydaliśmy ten album. Czyli tak, w 2010r. album "Aqua", w 2011r. trasa, w 2012r. mój solowy album (nie robiliśmy wtedy zbyt dużo). Później w 2013r. znowu z Fabiem daliśmy kilka koncertów, sprawy się polepszyły. Następnie ruszyliśmy w trasę, wydaliśmy DVD i ciągle graliśmy, bo było na to duże zapotrzebowanie, na festiwalach i koncertach. Głównie jeździliśmy po Ameryce Południowej, ale nie tylko, bo zawitaliśmy też do Europy, Japonii. Byliśmy więc całkiem zajęci. Komponowaliśmy też i tworzyliśmy nowy album... klipy muzyczne... Nie była więc to prawdziwa przerwa. Jeżeli chodzi o odejście Foto: Henrique Grandi

1992r., pierwszy album w 1993r., to bardzo długi czas, więc bardzo trudno jest utrzymać ten wczesny muzyczny koncept, muzyczne inspiracje, a jednocześnie być na bieżąco i patrzyć w przyszłość, brzmieć nowocześnie i brzmieć inaczej niż współczesne zespoły. Zmieniamy się także jako muzycy, jako osoby. Trudno jest więc znaleźć odpowiednią równowagę między tym, czym jesteśmy dzisiaj i tym, jaki był koncept zespołu, kiedy tworzyliśmy go ponad dwadzieścia lat temu. Bardzo dużo myślimy o tej ewolucji, jak powinniśmy brzmieć w roku 2015. "Secret Garden" jest na to odpowiedzią. Wierzymy, że zawarliśmy w niej dużo tradycyjnych elementów zespołu, również użyliśmy trochę nowych, nowoczesnych brzmień. Produkcja sama w so-

88

ANGRA

Edu, to chciał założył swój własny zespół, Almah. Po wielu wspólnych latach pojawiły się też między nami pewne sprawy osobiste, ale głównie chciał się skupić na swoim zespole i karierze, na trochę innym stylu. Opuścił więc zespół jakoś w roku 2012. Jak wyglądał nabór na wokalistów? Wiedzieliście od razu, że w Angrze będzie Fabio Lione? Nie myślałeś, żeby ściągnąć znów Andre Matosa? Staraliśmy się znaleźć jakiegoś Brazylijczyka. Rozmawialiśmy z Andre Matosem już od jakiegoś czasu, bo w 2013 roku przypadła dwudziesta rocznica wydania albumu "Angels Cry". Chcieliśmy zrobić coś w związku z tym, może jakiś dobry koncert, małą trasę, albo

jakąś imprezę, albo coś innego. Skontaktowaliśmy się więc z nim, ale nie chciał do nas dołączyć na tą rocznicę. Mieliśmy już zabukowanych kilka koncertów, poprosiliśmy Fabio, żeby dołączył do nas jako gość. Czuliśmy się z nim świetnie, dobrze się razem bawiliśmy. Jest przemiłym człowiekiem i świetnym wokalistą, super profesjonalnym i doświadczonym. Szło nam z nim bardzo łatwo, więc zaczęliśmy dawać więcej koncertów, bo wielu promotorów zaczęło nas się pytać, dlaczego nie zrobimy jakiejś trasy, np. Fabio & Angra, Fabio jako nasz gość. Zgodziliśmy się i nagle zorientowaliśmy się, że Fabio naprawdę jest z nami. Zintegrował się z zespołem. Wydaliśmy razem DVD koncertowe z Sao Paulo, żeby uczcić dwudziesta rocznicę wydania "Angels Cry". Świetny show z Tarją Turunen, Uli Jon Rothem. Decyzja, żeby Fabio przyłączył się do zespołu była bardziej dojrzała, dlatego zdecydowaliśmy się zaprosić go do śpiewania na naszym albumie jako członek zespołu. Nie bałeś się, że przyjście Fabio sprawi, że Angra stanie się podobna do Rhapsody? Wierzymy, że komponujemy zupełnie inaczej niż Rhapsody, łączy nas jedynie głos. Chodzi bardziej o fanów, jak się czują, kiedy słuchają albumu z wokalem Fabio. Prawdopodobnie myślą wtedy o Rhapsody i jego innych zespołach. Nie ma co do tego wątpliwości, bo głos to głos. Wydaje mi się jednak, że sposób w jaki nasz zespół gra, sposób komponowania jest kompletnie inny od Rhapsody. "Secret Garden" to album, na którym nie brakuje znakomitych gości, w tym Doro Pesch, Simone z Epica czy Patrik Johanson z Bloodbound. Jak udało wam się zabrać takich znakomitych gości? Tak, zaprosiliśmy zarówno Doro Pesch, jak i Simone z Epica, i Patricka. Bardzo spodobał nam się pomysł, żeby znani muzycy współpracowali z nami. Mieliśmy piosenkę pod tytułem "Secret Garden". Ze względu na tekst, koncept historii, bardzo fajnie byłoby mieć jakiś kobiecy głos w tym numerze. Pomyśleliśmy oczywiście o Simone Simons, Fabio jest jej przyjacielem. Skontaktował się z nią, wysłaliśmy jej utwór, bardzo jej się spodobał i zdecydowała się zaśpiewać z nami. Wtedy pomyśleliśmy, że jeżeli mamy już Simone, to dlaczego by nie zaprosić królowej muzyki metalowej. Nasz manager jest przyjacielem Doro, więc skontaktował się z nią i zapytał czy nie chciałaby współpracować z nami, piosenka jej się spodobała. Fajnie jest dla zespołu, który ma ponad dwadzieścia lat, że wokalistki takie jak Simone i Doro chcą z nami pracować i doceniają naszą muzykę. Album promował otwierający "Newborn Me" i to jest strzał w dziesiątkę. To jest cała Angra, jednocześnie power metalowa i bardzo progresywna. To jeden z najlepszych utworów Angry wciągu ostatnich dziesięciu lat. Czy był to łatwy wybór? Sami go dokonaliście czy wytwórnia wam pomogła? Dzięki za miłe słowa. Tak, "Newborn Me" jest power metalowa i progresywna. Wytwórnia nie ma tu znaczenia. Nigdy żadna wytwórnia nie kierowała nami, ani nie mówiła co mamy robić. Licencjonujemy swoje albumy i robimy dokładnie to, co wydaje nam się, że będzie dobre. Później wysyłamy płytę do wytwórni. Jeżeli naprawdę im się spodoba, usłyszą, że jakiś utwór jest świetny, to będzie mocniej cisnęła na ten album. Będzie w niego inwestowała i robiła więcej dla promocji. Jeżeli label nie będzie usatysfakcjonowany z jakiegoś powodu, prawdopodobnie nie będą narzekać, ale nie będą inwestować tak dużo w marketing i inne niezbędne rzeczy do powiększenia grona fanów. Właśnie tak to było. To nie tak, że przed nagraniem kompozycji ktoś z wytwórni przyszedł do nas i zaczął zachowywać się jak reżyser, czy muzyk. Dużo zależy też od producenta. W przed-produkcji "Secret Garden" pomagał nam Roy Z., a Jens Bogren był producentem. Obaj więc pomogli zespołowi stworzyć kawałki i decydować. Nie pamiętam kto wymyślił taką kolejność utworów, ale zespół razem z producentami słuchają komentarzy, na przykład naszego managera trasy, który słucha numerów i mówi "to mi się podoba", "to mi się nie podoba", "to wolałbym zrobić w inny sposób", "nie zapomnijcie o tym". Słuchamy ludzi, którzy z naszego otoczenia. Oczywiście moglibyśmy słuchać też ludzi z wytwórni, znających zespół, rynek i w ogóle, ale ostateczna decyzja należy do nas. Jednym z mocniejszych kawałków na płycie jest "Black Hearted Soul", takiej power metalowej petardy dawno nie było w repertuarze Angra. Kto jest


autorem tego kawałka? "Black Hearted Soul" to kawałek power metalowy. Bardzo lubimy agresywny styl. Właściwie był to jeden z najtrudniejszych numerów do skomponowania. Zrobiliśmy już wiele piosenek jak ta, więc bardzo trudno jest wpaść na coś nowego, coś, co będzie miało w sobie coś innego, świeżego, ale nadal będzie nawiązywało do tradycji. Ja ją skomponowałem. Fabio pomógł chyba z melodią, Bittencourt też. Trzeba przyznać, że "Secret Garden" jest urozmaiconym albumem i może trafić do różnych odbiorców. Jest nie tylko epicko, power metalowo, ale i też pro gresywnie co potwierdza choćby pomysłowy "Final Light". Czy ciężko było zmajstrować taki zróżnicow any materiał? "Final Light" jest według nas bardzo progresywne. Pod koniec marca wydamy bardzo fajny klip do tego numeru. Będą samoloty i ogólnie bardzo dobra produkcja. Tak więc proszę, sprawdźcie na naszym kanale. Uwielbiamy tworzyć taki różnorodny materiał. Każdy z nas komponuje, jesteśmy otwarci na wszystkie pomysły. Dlatego mamy takie szerokie spektrum styli. Jako muzycy mamy naprawdę otwarte umysły, lubimy więc rzucać na stół różne rzeczy, żeby pokazać innym. Jest więc coś bardziej popowego, coś bardziej progresywnego, cięższego, to nie ma znaczenia. Uwielbiamy kiedy możemy znaleźć sposób, żeby połączyć te wszystkie pomysły w jedno. Pozwolę sobie jeszcze wymienić "Perfect Symphony", który ma coś z Rhapsody. To znakomity dowód, że jesteście w dobrej formie i stać was na wiele. Czy trudno było wrócić do takiego stylu? I do takiej klasy jaką prezentowaliście dekadę temu? Tak, dobrze przywodzi na myśl dawny styl Angry. To dla nas naturalne. Czasami trudno jest wpaść na jakieś specjalne melodie, coś, co byłoby nawiązaniem, ale nie byłoby dokładnie takie samo jak w przeszłości. Spędzamy więc trochę czasu próbując różnych melodii, groove'ów, itd. Tak, żeby wnieść coś nowego do czegoś, co było już grane od długiego czasu. Dobra, powiedz proszę jak powstał zespół Angra? Czyj był to pomysł? Jak udało wam się stworzyć własny styl? Angra powstała, jak już powiedziałem, pod koniec 1991 roku, właściwie to w październiku. Rafael Bittencourt miał pomysł na nazwę dla zespołu. Poznał Andre Matosa, studiowali razem na Uniwerytecie Muzycznym. Razem zdecydowali: "Dobra, załóżmy zespół". Mnie tam nie było. Grałem z Rafaelem już wcześniej, kiedy mieliśmy 17 lat, ale to był inny zespół, coś innego. Rafael miał wśród przyjaciół wielu muzyków, miał dobre znajomości w tamtym czasie, zaczął się więc z nimi kontaktować, pytać, czy nie chcą się przyłączyć. Później wydaliśmy pierwszy album "Angels Cry", staliśmy się prawdziwymi partnerami. Następnie nastąpiły zmiany w składzie, Andre opuścił Angrę w 2000 roku. Zawsze szliśmy do przodu, razem pracowaliśmy ciężko, komponowaliśmy, pomagaliśmy managementowi. Styl został stworzony przez ludzi, którzy tam byli. Oczywiście na początku zależało to od Rafaela i Andre, bo chodzili w końcu na Uniwersytet Muzyczny. Mieli pojęcie o łączeniu tradycyjnych heavymetalowych kapel jak Iron Maiden, Black Sabbath, głównie NWOBHM, wiesz, dwie gitary i tego typu sprawy. Queensryche również maiło na nas duży wpływ. Również zespóły takie jak Queen, z wspaniałymi melodiami i świetnymi kawałkami, bardzo dobrą muzykalnością. Bandy progresywne też były dla nas inspirujące. Właśnie ten mix heavy metalu z symfonią i muzyką klasyczną... Uniwersytet pokazał im kulturę brazylijską, nasze melodie, harmonie, jak Brazylia postrzega muzykę. A muzyka brazylijska jest bardzo złożona i głęboka. Pod względem muzycznym Brazylia jest bardzo bogata i eksportuje ją na cały świat już od wielu dekad, od klasyki jak Villa - Lobos, przez bossa novę, czy karnawał, czy perkusję, wielu graczy akustycznych, wielu świetnych muzyków. Chcieliśmy więc połączyć te brazylijskie tradycje kulturowe z muzyką klasyczną i heavy metalem. Jaką rolę odegrał Kai Hansen w waszej karierze? Czy jego rola skończyła się tylko na zarejestrowaniu "Agnels Cry"? Udało się wam go też zaprosić przy okazji "Temple of Shadows". Naszym pierwszym albumem było "Angels Cry", mieliśmy wtedy niemieckiego managera w Europie. Nie byliśmy pewni, czy w Brazylii znajdziemy studio i producentów, którzy zrozumieją naszą muzykę, ponieważ

heavy metal nie był u nas popularny. Zdecydowaliśmy się więc podążać za radą managera i pojechaliśmy do Niemiec, żeby nagrać album. Zabukowaliśmy studio Kaia Hansena. Studio, w którym nagrywał albumy Gamma Ray. Brzmiały wspaniale. Właśnie dlatego wybraliśmy to miejsce. Kai nie był naszym producentem, nie nagrywał nas, czasami po prostu tam przychodził. Zagrał gościnnie solo, co było fajne. Naszym producentem był jednak Charlie Bauerfeind, pracował też z Helloween, Motorhead, z wieloma świetnymi kapelami. W Japonii "Angels Cry" otrzymało status złotej płyty. Niesamowite. Nie spodziewaliśmy się tego. Przy nagrywaniu "Holly Land" znowu skorzystaliśmy z studia Kaia Hansena. Rozwinęła się między nami przyjaźń. Później pojawiły się festiwale, inne sytuacje, w których graliśmy razem z Gamma Ray, więc spotkaliśmy się kilka razy. A przy "Temple Of Shadows" bardzo chcieliśmy go zaprosić za względu na naszą przyjaźń i historii jaką chcieliśmy się podzielić w jednym numerze. Oczywiście z wielką radością do nas dołączył. Daliśmy nawet koncert w Brazylii, na który specjalnie przyleciał z Niemiec, żeby z nami zaśpiewać. Jest świetnym wokalistą, gitarzystą, kompozytorem. Naprawdę uwielbiam jego dzieła. Czy trudne było go przekonać do występu na waszej płycie? Czy było trudno go przekonać? Nie, w ogóle. Prawdę mówiąc trochę już nie pamiętam, ale Kai jest dobrym przyjacielem, człowiekiem, który lubi nasz zespół. Był z nami kiedy zaczynaliśmy, kiedy byliśmy bardzo młodzi, mogliśmy na niego liczyć. Jestem pewny, że jest dumny z nas i z tego, że pomógł Angrze stać się tym, czym jest dzisiaj. Znacznie ciekawszym albumem okazał się "Holy Land", który zawieraj więcej elementów orkiestrowych, brazylijskiego folku i do tego wszędzie pojawiły się podniosłe chóry. Jak ty oceniasz ten album na przestrzeni lat? Zgadzam się, "Holly Land" był bardzo interesujący, dzięki. Dla nas był wielkim eksperymentem i podoba mi się jak nam wyszedł. Ten sam producent, to samo studio co w "Angels Cry", ale producent wiedział już lepiej czego chcieliśmy, że chcemy czegoś innego. Zawsze byliśmy bardzo artystyczni i zawsze chcieliśmy zrobić coś inaczej, rozwinąć różne rzeczy i zrobić coś szczególnego. "Holly Land" było wspaniałe i odniosło sukces w wielu krajach, jak Francja, Włochy, Hiszpania, Japonia pomimo tego, że nie było takie ciężkie, Nie było takie jak Pantera, Metallica, chcieliśmy stworzyć coś bardziej wzniosłego. Perkusja brzmiała bardzo unikalnie, można powiedzieć, że próbowaliśmy etnicznego metalu. I to właśnie jest fajne, stało się naszym znakiem rozpoznawczym, jestem więc bardzo dumny z tego albumu. "Fireworks" to album z kolei mniej progresywny, a bardziej heavy metalowy. Z czego wynikała ta ewolucja? Przy "Fireworks" chcieliśmy się znowu zmienić, bo zawsze chcemy prezentować inne albumy pomiędzy trasami. Graliśmy więc prościej, bezpośrednio i nagrywając analogowo. Znaleźliśmy innego producenta, Chrisa Tsangaridesa, który pracował wcześniej dla Judas Priest, i innych wybitnych artystów. Weszliśmy do wspaniałych studiów w Anglii, byliśmy nawet w Abbey Road, żeby nagrać prawdziwą orkiestrę. Tworzyliśmy w bardziej organiczny sposób, graliśmy razem, nie dodawaliśmy zbyt dużo. Jest więc dużo zespołowego grania, jest mniej progresji. To bardzo interesujące. Wielu fanom się podoba, ale są tacy, którzy nie uważają go za nasz najlepszy. Ci oczekiwali od nas zawsze dużo orkiestry, czy więcej symfonicznych elementów. Na tym albumie mniej jest symfonii, ale za to jest ona prawdziwa, orkiestra brzmi tak wspaniale, bo jest prawdziwa. W roku 2000 Angrę opuścili Andre Matos, Luis i Ricardo. Czy myśleliście żeby zakończyć działalność? Czy ciężko było znaleźć godne zastępstwo? Tak, w 2000 roku doszło do rozłamu w zespole. Zostaliśmy tylko ja, Rafael i manager. Było to dla nas bardzo dobre, bo z Rafaelem bardzo aktywnie komponowaliśmy, ciężko pracowaliśmy dla zespołu. Kiedy zostaliśmy sami, mogliśmy udowodnić fanom, że to właśnie my jesteśmy odpowiedzialni za większość spraw. Założyliśmy kapele, nadal ją ciągniemy, wydaliśmy świetny album "Rebirth", znaleźliśmy wspaniałych muzyków - Edu, Aquiles i Felipe - świetni ludzie, kompozytorzy. Pomogli nam komponować i stworzyliśmy prawdziwe arcydzieło. Jestem naprawdę dumny z

tego albumu i utworów. Był to bardzo interesujący moment. Mimo zmian personalnych, nowy album zatytułowany "Rebirth" osiągnął status złotej płyty w Brazylii. Jak do tego doszło? Co wyróżnia ten album na tle innych? Jakie są według Ciebie zalety tego wydawnictwa? Nie wiem co go wyróżnia spośród innych. To coś poza utworami, chociaż te też są świetne. W Brazylii zrobiliśmy coś jak dwie wersje live, z trochę lżejszymi gitarami. Graliśmy dużo w radiu, na festiwalach. Pozwolił nam dotrzeć do szerszej publiczności, właśnie dlatego otrzymaliśmy złota płytę. Bardzo fajnie. Znajdują się na niej dobre kawałki, które możesz grać akustycznie i nawet wtedy brzmią wyśmienicie. Młodzi ludzie, którzy nigdy nie słuchali heavy metalu sięgnęli po naszą płytę, dzieciaki, które dopiero odkrywali naszą muzykę, byliśmy pierwszym zespołem jakiego słuchają. Moim ulubionym albumem jest "Temple of Shadows", bo jest tutaj jakby więcej power metalu, jest też ciekawa historia, co sprawia że mamy prawdziwy koncepcyjny album. W dodatku jest Kai Hansen i Hansi Kursch. To potwierdza, że wasz każdy album niby zachowuje styl Angry, ale różni się od poprzed nich. Wspominałeś już o z tym... Twoim ulubionym albumem jest "Temple Of Shadows", bardzo dobrze. Wielu fanów wymienia właśnie ten album jako swój ulubiony i "Holy Land". Starsi fani prawdopodobnie postawią na "Holy Land". Zgadzam się, że na każdym albumie utrzymujemy styl, ale robimy coś innego. Właśnie to zawsze staramy się osiągnąć. Nowe albumy przynoszą coś nowego, pokazują kim jesteśmy, utrzymują koncepcje, element, które stworzyły nas na samym początku. Bardzo ważne jest bycie stałym w tym co robisz, w tym, co oferujesz ludziom, ale ważne jest także podawanie czegoś nowego, głębokiego, żeby ludzie mogli trochę pokopać i odkryć nowy materiał. Kolejne wasze albumy były dobre, ale już brakowało nieco tej iskry, tego zaangażowania i mam wrażenie, że pełny blask Angry wraca na nowym albumie... Powiedziałbym, że niektóre albumy odzwierciedlają też problemy wewnętrzne. Po trasie jesteś bardzo zmęczony a musisz zacząć robić kolejny album. Jest więc wiele rzeczy, które wpływają na płytę. Przy każdym albumie pamiętam jak kawałki brzmiały, kiedy nie były jeszcze dokończone i gdy były już gotowe. Niektóre z nich może nie są atrakcyjne, nie mają może tej iskry, zarówno utwory jak i albumy. Chodzi o to, że wiele kawałków na naszych płytach są na prawdę dobre, ale niektóre albumy kończysz po prostu za wcześnie. Powinniśmy wtedy więcej zaangażować się, pracować więcej, spróbować wszystkiego. Tak czuję. Nad tymi najbardziej lubianymi przez fanów albumami spędziliśmy więcej czasu, albo mieliśmy lepszy klimat przy współpracy. Może były świeższe, miały innego producenta, albo to "coś" sprawiało, że ludzie byli bardziej zmotywowani. Bardzo ciekawe jak to odbija się w muzyce. Wszystko opiera się na klimacie, gdy ludzie wspólnie pracują nad czymś. Nawet na tych najwcześniejszych płytach znajdziesz naprawdę świetne kompozycje, piękne melodie, ale według nas nie są w stu procentach dokończone. Jakie macie plany na przyszłość? Czy zamierzacie zagrać jakiś koncert w Polsce? Teraz jedziemy do Japonii, niebawem wypuszczamy nowy klip. Robimy trasę po Ameryce Południowej w czerwcu, koncerty są już zabukowane. Zagramy na Wacken Open Air na przełomie lipca i sierpnia. Kolejny festiwal we Włoszech, później Rock In Rio, Brazylia we wrześniu. Następnie Atlanta i ProgPower Festiwal, też we wrześniu. Naprawdę będziemy wiele koncertować, dużo będzie się działo. Mam nadzieję, że zawitamy do Polski. Jak na razie, z tego co wiem nie mamy żadnych ofert, więc zobaczymy. Miejmy nadzieję, że wkrótce odwiedzę wasz kraj z Angrą. Tyle z mojej strony. Jakaś wiadomość dla polskich fanów Angra? Dziękuję bardzo za ten wywiad, pa, pa (śmiech). Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

ANGRA

89


mi tego czynu konsekwencjami.

Zespół na odległość Tak to jest jak się pisze recenzję zanim zrobi się wywiad. Dałabym sobie rękę uciąć, że wiele do powiedzenia w zespole ma Roland Grapow, ze względu na masterplanowy styl płyty. Choć zespół utrzymuje, że Serious Black składa się z sześciu liderów, sam pomysł na zespół miał Mario Lochert współpracujący i później grający w Visons of Atlantis. Co więcej, międzyczasie Grapow musiał opuścić Serious Black z powodu choroby. O powstaniu i pierwszych krokach grupy rozmawialiśmy z Dominikiem Sebastianem (basistą) i Urbanem Breedem (wokalistą). HMP: Na początku chciałabym wam pogratulować dobrej płyty! Bardzo ucieszyła mnie wasza deklaracja, że nie jesteście kolejną supergrupą, tylko prawdziwym zespołem. Tak zwane supergrupy są często tworem sztucznym i muzycznie zupełnie niewiarygodnym. Zakładam, że taka deklaracja wiąże się też z samym sposobem założenia zespołu - naturalnym, a nie nie odgórnym, narzuconym na przykład przez wytwórnię. Dominik Sebastian: Dzięki za komplementy, jesteśmy wdzięczni za te słowa. Dokładnie, większość z nas znała się od dłuższego czasu, jako że pracowaliśmy razem przy różnych okazjach. Dlatego też mamy zbliżony gust muzyczny i sposób pracy. Logiczne więc było, że możemy razem działać. Kilka tygodni po tym, jak zdaliśmy sobie z tego sprawę, stało się jasne, że piątka z nas na pewno będzie częścią tej grupy. Urbana w tym czasie jeszcze z nami nie było. Zamknęliśmy się na tydzień w studiu Dreamsound w Monachium i zbieraliśmy pomysły, prawie kończyliśmy utwory, riffy, z którymi natychmiast zaczęliśmy pracować. Później Urban dołączył do zespołu i również podesłał swoje pomysły. Krok po kroku poskładaliśmy puzzle tych różnych stylów w jeden twór, obecnie zwany Serious Black. Naturalne jest, że powstanie każdego zespołu ma swojego inicjatora. Możesz zdradzić kto był takim inicjatorem w Serious Black? Dominik Sebastian: Pierwotny pomysł na zespół miał Mario (Lochert, basista - przyp. red.). To on szukał właściwych członków, wszystko organizował. Cieszę się, że to wszystko przekształciło się w ciągu zaledwie roku z hakiem w to, czym jest obecnie. Sądząc po stylistyce waszej płyty, która w dużej mierze ociera się o Helloween i Masterplan, zakładałam, że w pisaniu kompozycji bardzo ważną rolę odgrywał Roland Grapow. Dominik Sebastian: Nie. To styl jego gry może wpływać na twoje podejrzenie, że kawałki były przez niego napisane. Pomysły na utwory przyszły w

mniejszym lub większym stopniu od nas wszystkich i wszyscy nad nimi pracowaliśmy. To, że Roland nagrał wszystkie gitary rytmiczne pewnie jest powodem, który sprawia, że myślisz o Helloween i Masterplan. Nie da się ukryć, że skład grupy jest rewelacyjny. Napaliłam się na waszą płytę, jak tylko jakiś czas temu dowiedziałam się, że coś takiego jak Serious Black się szykuje. Chyba największe jednak wrażenie zrobiła na mnie obecność jednego z najlep szych heavymetalowych wokalistów na świecie, Urbana Breeda. W jaki sposób dołączył on do składu? Dominik Sebastian: W trakcie pracy nad materiałem stawało się coraz to bardziej jasne, jakiego rodzaju wokalisty potrzebuje ta muzyka. Omawialiśmy kilka nazwisk kiedy Thomen wpadł na pomysł z Urbanem. Reszta jest historią (śmiech). Urban Breed: Byłem ostatnią osobą w składzie i oczywiście nie brałem udziału w rozmowach dotyczących wyboru wokalisty, nie jestem w stanie przekazać ci całej tej historii. Mogę jedynie opowiedzieć tobie to, co mi powiedziano od momentu, kiedy zaczęliśmy współpracę. Kiedy oni stworzyli prawie cały zespół z luką w miejscu wokalisty, wysunęli kilka propozycji. Niektóre nazwiska pewnie słyszałaś, a niektórych możesz nie kojarzyć. Koniec końców zdecydowali, że zwrócą się do mnie. Łatwiej to było powiedzieć niż uczynić, bo wszyscy założyli, że każdy ma konto na Facebooku. Nie jestem gościem, który rozdaje wszystkim wizytówki. Spotykam się na trasie i poza nią, więc szukanie mnie skończyło się na detektywistycznej pracy. Mario pokazał swoje niesamowite talenty i ostatecznie złapał mnie poprzez moją córkę. Wyjaśnił mi o co chodzi i zapytał czy byłbym zainteresowany dołączeniem do tego ciężko już pracującego zespołu. Rozmawialiśmy więc co nieco o tym, co byłoby wymagane i jaki zakres wolności miałby każdy z członków grupy. Na koniec powiedziałem, że bardzo bym chciał wziąć udział pod warunkiem, że oni naprawdę mnie chcą z wszystki-

I tym sposobem nie dość, że macie w zespole prawdziwy wokalny skarb, to jeszcze w tym momencie ten wokalny skarb śpiewa w jeszcze innych dwóch zespołach, więc można by się spodziewać, że nie będzie miał czasu na trzeci. Twój udział w zupełnie nieznanym Project Arkadia był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Jesteś w Project Arkadia pełnoprawnym członkiem i masz w planie długofalowo kontynuować współpracę z tym zespołem? Urban Breed: W pełni zamierzam kontynuować pracę z Project Arkadia, a od kiedy chwyciłem za mikrofon w Serious Black, okazało się, że jest to dalece bardziej skomplikowane przedsięwzięcie. Jest jednak ono zdecydowanie warte zrealizowania. Byłoby to trudne, gdyby Serious Black i Project Arkadia miały podobną twórczość. Będą pewne podobieństwa wynikające jeśli nie z potraktowania wokali, to z różnych osobowości, co dla mnie czyni je bardzo wartościowymi. Żeby upewnić bię, że to nie żadne nieporozumienie - tak, jestem regularnym członkiem Project Arcadia i byłoby smutne, gdybym nim nie był. Jesteś także współtwórcą kapitalnego Trail of Murder. Tym bardziej zaciekawiło mnie to, że wśród utworów Serious Black znalazł się utwór pod tytułem "Trail of Murder". Jaka kryje się za nim historia? Urban Breed: Historia jest prosta. Wraz z Markusem Albertssonem, kumplem z czasów Bloodbound, napisałem kawałek pod tytułem "Trail of Murder". Był on przeznaczony na mój album solowy, a nazwa została zaczerpnięta z tego utworu. Jak się okazało, ani Daniel ani Pelle (obaj z Trail of Murder) nie byli zainteresowani rozwijaniem tego kawałka. Znalazłem więc dla niego idealny dom w Serious Black. Dlatego właśnie tak chętnie uczyniliśmy ten utwór naszym kawałkiem. Z pewnością ludzie będą porównywać Serious Black do Bloodbound, szczególnie do pierwszej płyty z tobą. Urban Breed: Nie myślałem w ten sposób. Przynajmniej nie podczas pracy nad tym materiałem. Poddałem jednak tę płytę pewnej inspekcji później i tak, widzę pewne podobieństwa do tego, co zrobiliśmy z Bloodbound, ale według mnie, akurat nie za bardzo do tego, co zrobiliśmy na płycie "Nosferatu". Jest pewien numer Serious Black, któremu dałem wyraźnie sznyt płyty "Tabula Rasa". Jest to absolutnie w porządku, ponieważ jest to część mojej muzycznej osobowości, jak zresztą wszystko, co możesz znaleźć w Serious Black. Nie śpiewam niczego, co nie byłoby w ze mną zgodzie. Ani jednego słowa. Thomen Stauch w 2006 roku zrobił przerwę od tworzenia muzyki. Jak to się stało, że kiedy po-

Foto: AFM

90

SERIOUS BLACK


stanowił wrócić do grania, wrócił właśnie do Serious Black? Dominik Sebastian: Thomen przez cały ten czas pracował z kilkoma nowymi zespołami. Jednak okazało się, że wszyscy członkowie jego nowych grup w tym okresie zachowywali się niesolidnie i wciąż kazali mu czekać na swój materiał, niemal je rzucił i zaczął próbować tworzyć coś nowego. Kiedy więc Mario poprosił go o dołączenie do Serious Black, ten zgodził się natychmiast, bo od razu spodobała mu się idea zespołu. Zwłaszcza, że właśnie w tym momencie był wyjątkowo cięty na członków swoich aktualnych kapel, przez to, że działali tak ślamazarnie. Właśnie to mniej więcej Thomen nam opowiedział w trakcie jednej z rozmów podczas pisania numerów dla Serious Black. Gra Thomena w Blind Guardian i Savage Circus zawsze była bardzo ciekawa. Mam wrażenie, że w Serious Black aranżacje perkusji są skromniejsze. To celowy zabieg mający wyeksponować inne par tie zespołu? Dominik Sebastian: Dokładnie. Thomen jest znany z tego, że jako perkusista zawsze podpiera konstrukcję utworu, ale nie niszczy go. Jego gra jest zawsze dość mocna i eksponuje muzykę w bardzo wysmakowany sposób. Zaufaliśmy mu więc w stu procentach i pozwoliliśmy podejmować własne decyzje. Różnica jaką zauważyłaś między Savage Circus czy Blind Guardian i Serious Black jest dość jasna z uwagi na fakt, że Serious Black gra power, a Savage Circus i Blind Guardian grały speed metal. W każdym razie nasze utwory są o wiele prostsze i posiadają zazwyczaj mniej partii w każdym jednym kawałku, inaczej jak w przypadku numerów Savage Circus i Blind Guardian. Muszę niestety przyznać, że nie znam dobrze twórczości Dreamscape, a to w tym zespole za klawisze przez lata odpowiedzialny był Jan Vacik. Klawisze w Serious Black brzmią bardzo "power metalowo", niemalże w stylu Masterplan. Jan Vacik komponował podobne w Dreamscape, czy wręcz przeciwnie, te w Serious Black są celowo odmienne i powstały konkretnie z myślą o Seriou Black? Dominik Sebastian: Jan Vacik jest wszechstronnym klawiszowcem i wie jak napisać partie keyboardu idealnie pod konkretny utwór. Dreamscape to absolutnie inny gatunek muzyki - metal progresywny, w stylu dobrze znanego Dream Theater. Oczywiście Jan zagrał więcej klawiszy w tej grupie ze względu na wszystkie instrumentalne partie, ale najważniejsze dla niego było stworzenie świetnych i dobranych klawiszy, które będą wspierać nie tylko utwór, ale też każdą pojedynczą jego część. Na przykład w "Older and Wiser" gra w nieco zniekształcony sposób, ponieważ w jego koncepcji pasuje to perfekcyjnie. A że gitary kopią tyłek jak trzeba, dlaczego więc klawisze miałyby niszczyć moc riffów? Czytając wasze "bio" na stronie, odniosłam wrażenie, że stylistka jaką prezentuje Serious Black jest wręcz idealna dla Mario Locherta, biorąc pod uwagę zespoły, jakie podaje jako swoje ulubione. Dominik Sebastian: Cóż, to w końcu Mario miał pomysł na założenie grupy, która skupia sześciu liderów. Ostatniego lata była szansa to zrealizować, wiec stworzył Serious Black. Było mu łatwo zebrać sześciu kumpli do jednej grupy, większość z nas znała się przecież od lat i pragnęła razem tworzyć muzykę. Myślę, że słychać jaką radość bijącą z tego nagrania. Chcemy zawojować razem świat i muzyczne sceny.

posunięciami Echnatona, cóż, po prostu przyciąga moją uwagę. W zasadzie wszyscy członkowie Serious Blak pochodzą z różnych miejsc. Często macie okazje spotykać się wszyscy razem czy grupa powstawała na odległość? Dominik Sebastian: Tak naprawdę, my, wszyscy razem, spotkaliśmy się do tej pory raz - podczas kręcenia video do "High and Low". Cała praca realizowana była na odległość. Wyobrażacie sobie funkcjonowanie takiego zespołu dwadzieścia lat temu, gdy możliwości zdalnej i jednocześnie owocnej pracy były ograniczone? Dominik Sebastian: Nie sądzę, żeby taka praca, nawet podobna, była możliwa w tamtych czasach. Wysyłanie sobie ton kaset pocztą... I czekanie miesiącami na odpowiedź... bardzo trudne nawet do wyobrażenia. Gdzie nagrywaliście "As Daylight Breaks"? Udało wam się nagrać całość w jednym miejscu? Dominik Sebastian: Większość nagrań była zrealizowana w "Dreamsound Studios" w Monachium i w "Grapow Studios" na Słowacji. Wydaje mi się, że tylko niektóre wokale były nagrane w Stanach. Długo przed wydaniem płyty pojawiła się informa cja o waszym uczestnictwie na festiwalu Masters of Rock. Póki co, ludzie nie bardzo wiedzą z czym tę nazwę kojarzyć, ale mam nadzieję, że za kilka miesięcy będzie ona magnesem. Nie obawialiście się podawania informacji o waszym uczestnictwie tak długo przed premierą płyty? Dominik Sebastian: Ani trochę. W tym czasie ogłosiliśmy także trasę z Hammerfall i mieliśmy wydany pierwszy trailer. Patrząc na członków grupy, można było sobie wyobrazić styl naszej muzyki i sposób, w jaki będzie grana. Ruszyliście z bardzo intensywną trasą koncertową. Domyślam się, że macie w planie grać cały album... Dominik Sebastian: Niestety jeszcze nie ma możliwości grania na żywo całej płyty. Supportujemy Hammerfall na ich europejskiej trasie, od 16 stycznia do 14 lutego i mamy tylko 30 minut, niestety więc musimy dokonać selekcji. Dla niektórych osób w składzie będzie to chyba pierwsza trasa po długiej przerwie. Jak się czujecie przed takim intensywnym koncertowaniem? Dominik Sebastian: Każdy z nas się teraz mocno przygotowuje. I te trzydzieści minut dziennie wpłynie na naszą kondycję na przyszłe koncerty i festiwale. W każdym razie będziemy kopać tyłki od pierwszego dźwięku, aż po wielki finał. Nie wiem czy dobrze patrzę, ale na stronie nie podano trasy wakacyjnej. Możecie zdradzić na jakich festiwalach jeszcze wystąpicie? Dominik Sebastian: Jeszcze nie. Jak dotąd jesteśmy w kontakcie z kilkoma festiwalami. Sądzę, że to zależy od informacji zwrotnych przychodzących podczas trasy i po niej. Zobaczymy, co czas przyniesie. Jeśli nie w tym roku to w przyszłym... Katarzyna "Strati" Mikosz Anna Kozłowska

Dlaczego akurat ballada została tytułem płyty? Dominik Sebastian: Nie wiem. Oczywiście sam utwór jest świetnym hymnem i jego tytuł "As Daylight Breaks" brzmi jak doskonała nazwa dla debiutanckiego albumu. Dlaczego więc nie? Tylko dlatego, że to nietypowe? Utwór "Akhenaton" opowiada pewnym o "kon trowersyjnym" egipskim faraonie Echnatonie. Skąd pomysł na wykorzystanie akurat tej postaci? Urban Breed: Ludzie, którzy się wyróżniają, przyciągają oko. Konformizm jest nudny. Egipska historia i mitologia sama w sobie jest wielobarwna i skłaniająca do myślenia, a w połączeniu z odważnymi

SERIOUS BLACK

91


! wsze wraca a z ć ś o ił m Prawdziwa

Steel Velvet udowadniają po raz kolejny, że melodyjne, przebojowe, ale też ostre i zadziorne hard 'n' heavy można z powodzeniem grać również w Polsce. Już debiut kwartetu ze Strzyżowa był całkiem udany, ale na najnowszym krążku grupa poszła jeszcze dalej, proponując osiem porywających numerów niczym z lat 80-tych, ale brzmiących przy tym świeżo i dynamicznie. O płycie i recepcie na sukces muzyków rozmawiamy z gitarzystą Dominikiem Cynarem: HMP: Jesteście wręcz podręcznikowym przykładem tego jak konsekwentnie dążyć do zaplanowanego celu - od początku istnienia zespołu mieliście takie właśnie założenie, że będziecie się rozwijać stopniowo, krok po kroku? Dominik Cynar: Myślę, że można tak powiedzieć. Od początku chcieliśmy robić muzykę dla kogoś, czyli grać jak największą ilość koncertów. Robić to jak najlepiej! Fakt, że od początku istnienia Steel Velvet gracie w tym samym składzie jest tu pewnie dodatkowym plusem, bo dzięki temu rozumiecie się pewnie jak mało kto? Jak najbardziej tak jest. Przez te lata poznaliśmy się naprawdę, nie tylko od tych dobrych stron, ale także od stron naszych złych nawyków czy słabości itp. Cóż… chyba nic nie buduje tak przyjaźni i silnej więzi, jak poznanie w człowieku tych złych stron i zaakceptowaniem go takim jakim jest... Nieraz są spięcia, ale nie trwają zbyt długo... Szkoda nam na nie czasu. (śmiech) Już wasz debiutancki album "Luz" sprzed trzech lat był niezłym przykładem melodyjnego hard'n'heavy, ale na jego następcy poszliście zdecydowanie do przodu. To efekt ciągłego wzrostu waszych umiejęt ności, rozwijania się i pewnie również tego, że poświęciliście temu materiałowi sporo pracy? Oczywiście. Staramy się nigdy nie stać w miejscu, dążyć do coraz lepszego: stylu, brzmienia, przekazu itd. - co właśnie słychać na przykładzie "Chwili". Po prostu, jeśli ma się z tego określony poziom satysfakcji to praca (która powoduje ten postęp) nie jest uciążliwa, a wręcz przyjemna. "Chwila" brzmi tak, jakby powstała w całości na

próbach, metodą prób i błędów, swobodnego jamowania i komponowania na żywo - było tak w rzeczy wistości? Proces twórczy w odróżnieniu od "Luzu" wyglądał w ten sposób, że materiał robiliśmy i od razu nagrywaliśmy w naszym prywatnym studiu. Dzięki czemu mieliśmy wgląd jak brzmi cały numer i co ewentualnie w nim nie pasuje. Zdradzić możemy, że świetnie się przy tym bawiliśmy i każdy kolejny kawałek napędzał nas do dalszego działania. Ale trzeba przyznać, ze tworzenie, zgrywanie, nagrywanie, obrabianie, reklama, dystrybucja itd. to ciężka i czasochłonna i energochłonna praca! Podczas nagrywania ostatecznego w Maq Records i Regnat Audio mieliśmy już wszystko ułożone i wiedzieliśmy co po czym, choć pewne rzeczy w trakcie sesji też zmienialiśmy lub modyfikowaliśmy. (śmiech) Tych osiem utworów to według was optymalna dawka muzyki, dlatego też nie przedłużaliście niepotrzebnie płyty, w myśl zasady, że lepiej krócej, ale treściwiej? Na pewno nie chcieliśmy nagrywać numerów na "zapchaj". Lepiej mniej a treściwie, jednak nie ukrywamy, że osiem to nie była nasza wymarzona liczba bowiem chcieliśmy nagrać dziesięć max, ale niestety "money, money money..." Ale... koniec końców dobrze się stało. (śmiech) Te niewykorzystane kompozycje trafiły do kosza, czy też będziecie nad nimi pracować przy okazji kolejnej płyty, bo są zbyt dobre, żeby z nich zrezyg nować? To jest tak, że mamy je zawsze na uwadze. Czasem się coś zmieni, dopisze, użyje jakiegoś fragmentu. Po za tym jak już wspominaliśmy - cały czas się staramy dojrzewać i rozwijać i czasem się okazuje, że pewien nu-

mer musiał swoje odleżeć, aby można było go poprawić bądź wykorzystać. "Julie" to idealny opener, utwór pięknie się rozwijający, przebojowy i zadziorny - nie było innej opcji, od razu wiedzieliście, ż będzie otwierać album? Opcji było kilka - jak to zazwyczaj bywa. Ostatecznie zostało to tak jak widać na płycie i chyba jest to dobry wybór. Wiedzieliśmy, że "Julie" to dobry opener - tym bardziej, że teledysk już był w realizacji, co w całości dopełniło naszą koncepcję na promocję. To jego potencjał zdecydował, że postanowiliście nakręcić do niego profesjonalny teledysk? Tak zgadza się od początku chcieliśmy właśnie do tego utworu nakręcić jakiś obraz - profesjonalny. Miło nam, gdy słyszymy tak przychylne przymiotniki. Teledysk nagrany został w miarę naszych możliwości, oczywiście nie artystycznych - tylko raczej przyziemno-finansowych. Ale oczywiście jesteśmy z niego bardzo zadowoleni i dumni, no i odbiór wśród ludzi jest bardzo pozytywny. To jak dotąd chyba wasza największa i zarazem najbardziej dopracowana produkcja tego typu? Doświadczenie nas nauczyło, że można coś zrobić dobrze i bez potężnego budżetu - tylko wymaga to trochę pracy własnej. Oby kolejne były jeszcze lepsze (śmiech)! Czyli nie jest tak, że w czasach spadku popularnoś ci telewizyjnych stacji muzycznych clipy stały się przeżytkiem, bo można dzięki nim promować się również w sieci? Zawsze tak było, że przekaz wizualny lepiej się "wchłaniał"... Teledysk jest jedną z form przekazu/ odbioru muzyki. Dzięki klipowi, który po miesiącu miał ponad 10 tys. wyświetleń sporo ludzi dowiedziało się o nowej płycie - bądź nawet o naszym istnieniu. Ale nie zapominacie też o klasycznym medium jak radio, stąd cieszą was pewnie sukcesy "Julie" na liś cie RockTime? Radio się rządzi swoimi prawami (śmiech). Nie mamy numerów robionych pod radio - na szczęście istnieją takie stacje jak w/w RockTime, które promują muzykę, a nie papkowate super hity sklecone na jeden sezon i tłoczone w ludzi z każdej strony jako "Najlepsza polska muzyka". Oczywiście musimy tu wspomnieć też o naszym patronie - czyli Radiu Rzeszów, które też stara się pomagać w promocji i innych tematach. Wasze utwory stały się jakby bardziej rock 'n' rollowe, więcej w nich luzu, tej specyficznej przebojowej surowości, która charakteryzowała np. największe przeboje Oddziału Zamkniętego, co słychać nie tylko "Julie", ale też w "Piekielnym holu" czy "Aniele"? Wiesz - to jest tak, że ile ludzi, tyle opinii he... Jedni twierdzą odwrotnie, że "Luz" był rock'n'rollowy, a "Chwila" jest już przemyślana i "wyliczona". Inni wręcz odwrotnie - ważne dla nas, że jest odbiór - tak starej jak nowej płyty i to odbiór bardzo pozytywny! Słychać też, że wciąż was inspiruje amerykańskie, przebojowe granie z takiego nurtu, by wymienić Van Halen, Dokken czy Bon Jovi? Jasna sprawa - kochamy te zespoły (nie tylko te trzy wymienione bo to znacznie za mało). Inspirują nas do tworzenia utworów cały czas. Nie raz się rozstajemy z nimi, żeby posłuchać czegoś innego ale prawdziwa miłość zawsze wraca (śmiech). Ale mamy też na tej płycie utwory mocniejsze, mroczniejsze, świadczące o tym, że owszem, jest melodyjnie, ale to jednak metal: "Cierń", "Nie ma miejsca"? Chcieliśmy, żeby na płycie panowała równowaga pomiędzy spokojnymi, lekkimi, ciężkimi oraz zadziornymi utworami. Staramy się znaleźć jakiś złoty środek . Tak, żeby było różnorodnie, spójnie, ale nie nudno. Poza tym cięższe riffy musiały się znaleźć na płycie chociażby przez to, że taki klimat pasował do ich tekstu.

Foto: Steel Velvet

92

STEEL VELVET

Wzbogacenie aranżacji poszczególnych utworów partiami instrumentów klawiszowych i Hammonda przez Szymona Kontrę było dobrym posunięciem szczególnie efektownie brzmi to w "Mroku", kojarzącym mi się za sprawą gitar i klawiszy z najlepszymi


utworami Rainbow… No tak. Pasowała nam taka koncepcja i jak słychać udało się urozmaicić brzmienia numerów - co za tym idzie oddać taki klimat, jaki był zamierzony. "Mrok" był tak naprawdę pierwszą kompozycją na "Chwilę" i nie planowaliśmy tam za wiele partii klawiszowych, jednak wnioskując po treści pytania - wyszło dobrze (śmiech). Jednak we wstępie "Anioła" wykorzystaliście fortepian, na którym zagrał Piotr Krygowski, wygląda więc, że nie boicie się mniej oczywistych rozwiązań? Pewna prostota tego rozwiązania sprawiła, że stało się właśnie takie "mniej oczywiste". Po prostu tak nam to grało w duszy, co tu dużo pisać! Mimo tego, że tworzycie bardzo atrakcyjną muzykę jesteście samowystarczalni, bo wydajecie swe płyty bez pośrednictwa żadnego wydawcy - to świadomy krok w czasach coraz bardziej zmniejszającego się znaczenia i roli tradycyjnie pojmowanych wytwórni płytowych? To co mogły nam zaoferować wydawnictwa - przynajmniej te z którymi mieliśmy kontakt - nie dawało nam nic. Jak widać z promocją i wytworzeniem fizycznym płyty poradziliśmy sobie dobrze sami. Prawda jest taka, że takie zespoły jak nasz, które ich zdaniem nie wygenerują zysku są z góry skreślane. Gdyby teksty były po angielsku, to może jeszcze. Tutaj sprawa wygląda tak, ze dwie zagraniczne wytwórnie są zainteresowane wydaniem płyty na rynku zachodnim. Póki co trwają rozmowy i zobaczymy co z tego wyjdzie, bo wiadomo, że to kwestia pieniędzy. Choć nie ukrywamy, ze bardzo nam zależy na wydaniu albumu za granicą. Jednak priorytetem dla nas jest wskrzeszanie polskiego hard rocka. Promowanie tej muzyki i upowszechnianie - mimo, że jest to (tak niektórzy słusznie lub nie, twierdzą) muzyka już wyeksploatowana uważamy, że może wnieść wiele radości w nasze i codzienne życie słuchaczy. Jak więc osoby zainteresowane mogą nabyć "Chwilę" i wasze wcześniejsze wydawnictwa - w drodze sprzedaży wysyłkowej, na koncertach?

Zajęliśmy się dystrybucją płyty. Poza oczywistymi kanałami, typu na koncertach i wysyłkowo płyta jest dostępna w sklepach, chociaż by w EMPiKu. Dostępna jest również w dystrybucji cyfrowej. W naszym sklepie na 8merch możecie nabyć chociażby paczkę mp3 za jedyne 10zł. Reasumując: da się ją kupić szybko i wygodnie! A propos występów to jesteście jednym z najczęściej występujących młodych zespołów, bo wasza biografia podaje, że macie na koncie już ponad 160 kon certów - wygląda na to, że scena jest waszym drugim domem? (śmiech) Staramy się grać jak najwięcej, aczkolwiek od zeszłego roku obraliśmy tendencję, grania: mniej, a ciekawszych. To nie znaczy (co widać na spisie koncertów), że czekamy na same zaproszenie z Nowego Yorku jednak wolimy czasem coś "odpuścić" z jakichś tam powodów. Jak już przychodzi co do czego - to na scenie czujemy się bardzo dobrze. Zagraliśmy koncerty na różnym nagłośnieniu i w różnych miejscach (śmiech)... To jest taka szkoła rocka, że tego się nie da żałować ani nie wspomnieć z uśmiechem albo z przekleństwem na ustach! Oby każdy rok był przynajmniej taki jak wcześniejsze. Mieliście już okazję występować z największymi gwiazdami polskiej i zagranicznej sceny metalowej jak ci wyjadacze oceniali wasze koncerty? Zawsze na koncertach panowała przyjacielska atmosfera. Często udawało się z nimi porozmawiać (usłyszeć kilka ciekawych opowieści), otrzymać jakieś wskazówki czy rady. Generalnie fajnie było poznać tych ludzi, których muzyki słuchało się już od dawna, stanąć na jednej scenie i stworzyć jedno muzyczne wydarzenie! Zazwyczaj spotykamy się z pozytywnymi opiniami z ich strony, jednocześnie staramy się coś nauczyć, zaobserwować, wyciągnąć z nich heh … zawsze jest OK! Tuż po premierze nowego albumu jesteście pewnie na etapie planowania jak największej ilości kon certów promujących "Chwilę"? Z nami zawszę jest tak, że nie mamy trasy rozpisanej

początkiem roku na ileś tam koncertów. W tym momencie jest dziesięć, a do końca roku zagramy czterdzieści albo i więcej, jak wszystko się poskłada dla nas dobrze. Tu też organizujecie wszystko sami, czy też korzystacie ze wsparcia np. agencji koncertowej? Głównie organizujemy wszystko sami, ale też współpracujemy z kilkoma agencjami. (śmiech) Planujecie wobec tego próbę przejścia kiedyś na poziom grania zawodowego, czy też ten obecny status Steel Velvet w zupełności wam wystarcza i muzyka będzie dla was przede wszystkim pasją, a nie źródłem utrzymania? W zasadzie nie ma tutaj jakiegoś planu. Mało kto z młodego pokolenia rocka u nas gra zawodowo - w sensie żyje z tego. Zawodowo planujemy grać, czyli taki właśnie prezentować poziom i oby to się udało. Wojciech Chamryk


Świetne wrażenie robi współpraca instrumentów klawiszowych i gitar, w takich utworach, jak "Dim The Halo", "Invisible"… O tak! Marco (Marco Sneck - klawiszowiec zespołu, przyp.red.) to prawdziwy czarodziej keyboarda (śmiech).

W duchu lat 80-tych Nazwisko Ahonen i Finlandia mogą budzić w naszym kraju tylko jedno skojarzenie - skoki narciarskie. Wszak wieloletni konkurent naszego Adama Małysza, orła z Wisły, nazywał się Janne Ahonen. Tymczasem niejaki Pete Ahonen, fiński gitarzysta metalowy, lider i główny kompozytor kilku tamtejszych zespołów , także na brak talentu narzekać nie może. Dowodem na to najnowszy, drugi album formacji Stargazery, wypełniony po brzegi znakomitym, melodyjnym metalem. O płycie "Stars Aligned" a także innych swoich projektach i planach opowiada Pete Ahonen. HMP: Witaj Pete, na początku muszę pogratulować znakomitego albumu "Stars Aligned"… Pete Ahonen: Witaj, wielkie dzięki! Stargazery to dość młody zespół. Podobno wszystko zaczęło się od utworu "How Many Miles" z poprzedniej płyty? Tak, od tego utworu zaczęła się historia zespołu. Po

Mam nadzieję, że kolejną płytę przygotujemy zdecydowanie szybciej! Z tego, co wiem, utwór "Everytime I Dream Of You" zyskał sporą popularność wśród fanów… Tak, na to wygląda i jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu! Kocham ten utwór i jest to bardzo miłe, gdy obserwuję odbiór i komentarze dotyczące go. Foto: Pure Steel

Album przyciąga uwagę fantastycznymi, chwytliwymi refrenami. "Voodoo", "Bring Me The Night", to znakomite przykłady przebojowego grania… Tak jak powiedziałem wcześniej, dorastałem w latach osiemdziesiątych a to był czas "dużych refrenów". Zawsze staram się skomponować mocny, potężny refren! To dla mnie bardzo naturalne, jeśli chodzi o sposób komponowania. Z drugiej strony w utworze "Hidding" można usłyszeć trochę starego, dobrego hard rocka… Tak, postrzegam ten utwór, jako blues hard - rock (śmiech). Pierwszy raz napisałem taki rodzaj piosenki. Jest tu trochę podobieństw do Yngwie Malmsteena i jego utworu "Bad Blood". Jestem bardzo dumny z tego utworu, jako kompozytor, ponieważ pozwolił mi wyjść poza mój typowy styl. Bardzo ciekawy jest także "Painted Into a Corner". To hołd dla Deep Purple? Nie było takiej intencji i nie bardzo słyszę w tym numerze Deep Purple, ale co ja tam wiem!!! (śmiech). Świetne jest zakończenie albumu w postaci utworów "Warrior's Inn" z cudownym refrenem i "Dark Lady", kombinacją heavy-epickiego klimatu z rock'n'rollem. Mógłbyś opowiedzieć trochę więcej o tych utworach? Tak, "Warrior's Inn", to prawdziwie "celtycki" utwór, w klimacie Gary Moore'a. Obudziłem się w środku nocy z tą melodią w głowie. Pamiętam, że musiałem wstać i nagrać to szybko na telefon, żeby pamiętać o niej rano (śmiech). "Dark Lady", to cover Cher, który jest hitem w Finlandii, w naszej wersji językowej, jako "Tumma Nainen". Zawsze uwielbiałem tą melodię i tragiczną opowieść stojącą za tym utworem. Chciałem nagrać ten utwór latami i w końcu się udało!!! Czy macie już jakieś plany koncertowe ze Stargazery? Plany, tak. Czas pokaże, czy uda się je zrealizować. Wszystko zależy do sprzedaży albumu, promocji etc. To jedna z najważniejszych spraw dla muzyka, móc grać materiał na żywo. Jesteśmy na to gotowi! Pete, powiedz, co sprawiło, że zostałeś gitarzystą? Dawno temu, mój kumpel u siebie w domu zaczął grać riff "Number Of The Beast". Pomyślałem - wow!! Też chcę tak grać! Tak zaczęła się ta podróż…

napisaniu tego kawałka czułem, że nie pasuje on do moich innych zespołów pod względem stylistycznym i pomyślałem, by zebrać muzyków i nagrać demo pod nowym szyldem. No i właśnie rozmawiamy o drugim albumie Stargazery. Jesteś nadal zaangażowany także w innych zespołach. Opowiedz nam nieco więcej o tym… Tak, jestem mocno zaangażowany w muzykę. Kończymy pracę nad nowymi albumami Burning Point i Ghost Machinery. Prowadzę też rozmowy dotyczące kontraktu dla kolejnego nowego bandu, nazwanego Unations. Także dzieje się sporo, ale kocham to! Jesteś głównym kompozytorem dla kilku zespołów. Komponowanie nie stanowi chyba dla ciebie problemu? W ostatnich kilku latach utwory wprost wyskakiwały z mojej głowy i muszę przyznać, że to świetne doświadczenie, móc tworzyć nowe utwory, przez cały czas. Jednak nie biorę niczego za pewnik. Powiedz, co wydarzyło się w zespole, po wydaniu debiutanckiej płyty "Eye On The Sky" z roku 2011? Cóż, zagraliśmy kilka koncertów, na miejscu w Finlandii, próbując promować nowy materiał, jak tylko się dało. Niestety nie udało nam się zagrać tylu koncertów, ile planowaliśmy i wszystko skończyło się rozwiązaniem kontraktu z agencją koncertową. Zacząłem pisać nowe utwory i do końca 2012 roku miałem napisany cały album, nagraliśmy także gitary i perkusję. Mieliśmy także zobowiązania dotyczące wydania nowego albumu Burning Point, który ukazał się latem 2012 roku. Sam nie wiem, dlaczego wszystko tak się przeciągało, jednak ostateczne nagrania zrobiliśmy wiosną 2014 roku. Jestem bardzo impulsywną osobą i nagrywanie albumu tak długo, irytuje mnie (śmiech).

94

STARGAZERY

W Polsce muzyka metalowa jest grana tylko w niezależnych stacjach radiowych. Jak to wygląda w Finlandii? Wiesz, listy przebojów są dość wąskie i limitowane, ale muzyka metalowa jest grana w krajowych rozgłośniach. Jednak mniej znane zespoły, jak nasz, nie mają zbyt dużego wsparcia (finansowego!), by znaleźć się w przestrzeni publicznej. Smutne, ale prawdziwe. Jednak my się nie poddajemy! Ile koncertów zagraliście dotąd, jako Stargazery? Niestety bardzo mało. Wszystko jednak przed nami!!! Nie znam zbyt wielu kapel metalowych z Finlandii. Mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom ten temat? Jest tu mnóstwo świetnych bandów!! Oprócz naszych zespołów osobiście uwielbiam starsze kapele, jak Tarot, Zero Nine, Peer Gynt etc. Sytuacja na naszej scenie metalowej jest bardzo dynamiczna. Przechodząc do "Stars Aligned". Powiedziałeś już nieco o powstawaniu płyty. Trwało to dość długo… Tak, zdecydowanie zbyt długo! Naprawdę trudno to wyjaśnić, dlaczego wszystko zajęło dwa lata. Muzyka na nowej płycie jest osadzona głęboko w latach osiemdziesiątych, może nawet dalej, jednak brzmi świeżo… Tak, zdecydowanie! Wzrastałem w latach osiemdziesiątych słuchając metalu i to są zdecydowanie moje korzenie muzyczne! Wyczuwam też trochę podobieństw do innych skandynawskich zespołów, jak Pretty Maids, czy Europe. Mam rację? Jeśli słyszysz te zespoły w naszej muzyce - świetnie! Uwielbiam oba wymienione przez ciebie zespoły!

Mam jeszcze jedno, dziwne pytanie. Która dyscyplina jest popularniejsza w Finlandii, skoki narciarskie, czy heavy-metal? Moim zdaniem heavy-metal!!! Dziękując za wywiad, chciałbym wyrazić nadzieję zobaczenia Stargazery na koncertach, także w Polsce… Dzięki za świetny wywiad, mam nadzieję, że zagramy wkrótce w Polsce. Dzięki za wsparcie i mam nadzieję, że pokochacie nasz nowy album! Śmiało piszcie o nim na naszym Facebooku!! Pozdrawiam!!! Tomasz "Kazek" Kazimierczak


Tak jest. Rob napisał "Killing Kind" i… cholera jak to było… no te inne piosenki… przepraszam ale zapomniałem tytułów (śmiech)

Lądowanie w Kwadracie Koncert U.F.O. w krakowskim "Kwadracie" przyciągnął naprawdę sporą rzeszę fanów. Wśród nich dominowali raczej starsi wyjadacze, którzy doskonale mogą pamiętać zespół jeszcze z lat 70-tych i 80-tych. Mimo tego wśród tłumu można było zauważyć również sporą liczbę reprezentantów młodego pokolenia. Po udanym koncercie zespół wyszedł do ludzi i przez długi czas bez mrugnięcia okiem rozdawał autografy i dawał się fotografować. Panowie okazali się niezwykle ciepli i sympatyczni. Ucieszyłem się, widząc uśmiechniętego Vinnie'go Moore'a, bo z nim miałem zaplanowany wywiad. Po chwili siedziałem już z nim na backstage'u. Udało mi się przeprowadzić krótka rozmowę. Trzeba przyznać, że Vinnie był tego wieczora wyjątkowo rozchwytywany, dlatego tym bardziej cieszy fakt, że udało mi się zająć jego parę, tak drogocennych dla fanów, minut. HMP: Witaj Vinnie! Świetny koncert. Jak ci się grało przed polską publicznością? Vinnie Moore: Naprawdę świetnie. Byliśmy już tutaj dwukrotnie. Za każdym razem było doskonale. Moim zdaniem ostatni koncert w Warszawie był swoistym zwieńczeniem tej trasy. Był zdecydowanie jednym z najlepszych koncertów, ale dzisiaj było równie dobrze! Fani byli świetni i widać było, że bardzo doceniają to, co robimy. To chyba lubicie wracać do Polski? Kocham tu wracać, może tu będę w następnym tygodniu. Mam nadzieję, że niedługo. Chciałbym u was grać znacznie częściej.

Jaka była główna przyczyna z rezygnacji z usług Tommy'ego Newtona, producenta pracującego z UFO od dziesięciu lat? Zrobiliśmy z nim pięć płyt i stwierdziliśmy, że czas, by spróbować czegoś nowego. Oczywiście bardzo go lubimy, ale stwierdziliśmy, że bez sensu robić cały czas w kółko to samo. Dobrze czasem spróbować czegoś innego. W takim razie jak wam się pracowało z Chrisem

Pisanie chyba nigdy nie nastręczało wam jakichś większych trudności. Jak było w przypadku "A Conspiracy Of Stars"? Każdy z nas przychodził z pewnymi pomysłami prosto z domu. Spotykaliśmy się, graliśmy próby, próbowaliśmy, jak te kawałki najlepiej zaśpiewać i zaaranżować. Materiału jak zwykle powstało więcej, niż znalazło się na albumie. Zawsze lepiej mieć trochę więcej piosenek, bo potem możesz wybierać. Nie ograniczacie się tylko do hard rocka, bo na "A Conspiracy Of Stars" mamy też odniesienia cho ciażby do bluesa w "Ballad Of The Left Hand Gun" czy lżejsze klimaty w "The Real Deal". Co o tym sądzisz? Osobiście mam całe mnóstwo różnych inspiracji. Blues, jazz, rock, muzyka klasyczna. Jestem ponad podziałami. Lubię wszystko to, gdzie muzyka jest naprawdę dobra. Nie przesadzacie z szybkimi numerami. Czy to znaczy, że już ich tak bardzo nie lubisz? Które szybkie kawałki masz na myśli? Chociażby bonusowy "King Of The Hill", który jest jednym z nielicznych, szybszych momentów na płycie. Dalej lubię grać szybsze rzeczy. W zasadzie nie wiem, dlaczego tak się stało. Tak po prostu wyszło. Takie

Foto: SPV

Jesteście w trakcie dużej trasy koncertowej. Czy mógłbyś coś powiedzieć odnośnie do odbioru nowych kawałków? Jak starzy fani reagują na nowy materiał? Myślę, że idzie nam całkiem dobrze. Nowe kawałki są mocno rockowe. W szczególności gdy gramy "Run boy Run" widzę, jak ludzie machają głowami i mocno się wkręcają. To świadczy o tym, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Zauważyłem, że na koncerty przychodzi też sporo młodych słuchaczy, jest to chyba ostateczne potwierdzenie faktu, że UFO nie jest reliktem czy żywą skamieliną z lat 70-tych. Pewnie jesteście zadowoleni z tego faktu? Bardzo mi się to podoba. Ciągle mamy starych fanów, przybywa nowych fanów, są osoby bardzo młode, są też dziewczyny, które zawsze dobrze widzieć! Dzisiaj zauważyłem również wiele dzieciaków wśród publiczności. Doskonale widzieć ich wszystkich razem. Z jakimi założeniami przystępowaliście do prac nad "A Conspiracy Of Stars"? Szczerze powiedziawszy nie mieliśmy żadnych założeń. Nie zajmowaliśmy się założeniami. Zwykle kiedy piszę materiał, nie mam jakoś szczególnie skonkretyzowanych celów. Zazwyczaj nie mam planów, biorę po prostu gitarę, zaczynam coś grać, wtedy spływają na mnie różne inspiracje. Nigdy nie siadam do pracy z jakimś planem, że na przykład to wydawnictwo ma wyglądać w ten, a nie inny sposób. To się po prostu dzieje. Wasz nowy album to płyta szczególna o tyle, że od ponad dwudziestu lat nagrywaliście zwykle poza granicami kraju, a tym razem zdecydowaliście się pra cować w Anglii. Skąd taka decyzja? Wraz z naszym producentem Tommym'm Newtonem robiliśmy albumy w Niemczech. Teraz razem poczuliśmy i zdecydowaliśmy, że pora na zmianę. Poczuliśmy, że trzeba znaleźć kogoś odpowiedniego w Anglii, skąd jest bliżej do domu, a poza tym chcieliśmy spróbować po prostu czegoś nowego. Producentem "A Conspiracy Of Stars" został, pracujący już niegdyś z zespołem, sam Chris Tsangarides - jakie to uczucie kiedy legendy spotykają legendę? Tak jest. Myślę, że to wyszło nawet troszkę przypadkowo. Jeszcze w latach 70-tych podczas nagrywania pierwszej płyty był asystentem w jakimś studiu gdzieś w Anglii, nie pamiętam nawet nazwy. Sądzę, że to bardzo interesujące, że nasze ścieżki znowu się skrzyżowały.

Tsangaridesem? Na podstawie brzmienia "A Conspiracy Of Stars" wnioskuję, że jesteście pewnie zad owoleni z tej współpracy? Jesteśmy szczęściarzami, że możemy z nim współpracować. Zero ciśnienia, jesteśmy wyluzowani. To naprawdę świetny facet. Nie chciał nas w jakiś sposób ukierunkować. Po prostu wcisnął przycisk nagrywania, żebyśmy nagrali to, co chcemy. Jak jest z brzmieniem nowej płyty? Czy próbowaliś cie w jakiś sposób wracać do dawnych czasów, czy ta płyta to miał być swoisty portret UFO A.D. 2015? Nie mieliśmy planu, aby iść w jakiś określony, zaplanowany styl. Po prostu to zrobiliśmy. Bez jakiejkolwiek premedytacji.

kawałki wybraliśmy na płytę, gdyż uznaliśmy, że będą odpowiednie. Miewacie czasem dylemat, chcąc zagrać jak najwięcej utworów z nowego albumu, mając jed nocześnie świadomość, że fani oczekują utworów, które wykonywaliście już tysiące razy i może czasem odczuwacie już nimi przesyt? Uwielbiam grać te stare numery. Wiesz, tak naprawdę to z nimi dorastałem i dojrzewałem. Tak samo uwielbiam grać te nowe. Właściwie nie ma to dla mnie większego znaczenia, bo przy wszystkich świetnie się bawię. Przemysław Murzyn

Czym Rob De Luca (basista UFO) przekonał was, że obdarzyliście go zaufaniem i znalazł się w zespole? Czy kilka lat wspólnych koncertów upewniły was, że to ktoś odpowiedni? Sam nie wiem, czym nas przekonał. Czujemy się z nim naturalnie. Gra już z nami całkiem długo. To świetny gość i rewelacyjny instrumentalista. Napisał nawet trochę piosenek… Właśnie. Czy Rob był zaangażowany w proces tworzenia materiału na nowy album?

UFO

95


rem Vinkem w zespole, nasze brzmienie jest bardziej gitarowe. Przedtem dominowały klawisze, a teraz między jednym a drugim osiągnęliśmy równowagę. Niektóre kawałki mają również mocne riffy z gitarą i basem wspieranymi przez perkusję. Wcześniej tego nie robiliśmy. Kolejny album będzie znowu inny, bo zawsze szukamy nowych brzmień i kompozycji.

...zawsze szukamy nowych brzmień... Knight Area należy do wykonawców, którzy umiejętnie łączą klimaty lat siedemdziesiątych ze współczesnymi brzmieniami, do czego odpowiednio wykorzystują techniki, które daje współczesne studia nagrań. Ich muzyka to pełen rozmachu rock symfoniczny, wypełniony przestrzennymi barwami i ciekawymi melodiami. Będziemy mogli przekonać się o tym na koncertach, na których Holendrzy będą promować ich ostatni studyjny album z 2014 roku, "Hyperdrive". Myślę, że fani progresywnego rocka już szykują się na to misterium, tym bardziej, że Knight Area będzie rozpoczynała koncerty uwielbianej u nas Areny. O nowym krążku, koncertach i innych sprawa opowiedzą nam muzycy... HMP: Witam. Wasz zespół od kilku lat gości dość często w moim odtwarzaczu. W zeszłym roku zaszczyciliście fanów nowym wydawnictwem "Hyperdrive" i skłonny jestem powiedzieć, że to jedno z najlepszych dzieł, jakie dotychczas napisaliście. Skąd u was taka wena twórcza? Gerben Klazinga: Dziękuję! Myślę, że wszyscy zainspirowaliśmy się wpływem nowych członków zespołu, którzy rzucili nowe światło na sposób, w jaki tworzymy muzykę. Każdy z nas ma swój gust i pozwoliliśmy, żeby wpłynął na naszą muzykę, co poszerzyło nasz styl. Wasz najnowszy album zawiera jedenaście znakomicie rozbudowanych kompozycji. Muszę przyznać, że

i znają się od lat. Peter zapytał Arjena, czy zagrałby solo do utworu, który napisalibyśmy specjalnie pod gitarę. Mark Bogert napisał więc "Stepping Out", zagrał pierwszą i ostatnią część, a Arjen zagrał wspaniałą solówkę w środku. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Jak to jest, że w waszej muzyce zawieracie tyle treś ci i przekazujecie ją w sposób godny najwyższego uznania, jednocześnie przeciętny słuchacz dzięki wam zaznajomi się z muzyką wyższego szczebla. Nie tylko technicznego. Macie jakiś przepis na dotarcie do słuchaczy? Czy po prostu tworzycie to, co macie w sercach? Gerben Klazinga: Cóż, dobra piosenka zaczyna się od dobrego szkieletu, który daje słuchaczowi możliwość

Jakie zespoły mają największy wpływ na waszą muzykę? Pieter van Hoorn: Słucham mnóstwo muzyki od hard rocka do rockabilly. Inspirują mnie perkusiści jak John Bonham, Gavin Harrison, Ian Paice i Martin Axenrot, ale jest o wiele więcej innej muzyki, która wpływa na moje podświadome myślenie o perkusji. Gerben Klazinga: Genesis i Camel. Mark Bogert: Inspiruje mnie wielu artystów. Oczywiście pod względem gitarowym słucham dużo Steve'a Vaia, Joe Satriani, Paula Gilberta, Steve'a Moorse'a i wiele więcej. Jednak ogólnie przy komponowaniu i w kwestiach muzycznych inspiruję się różnymi stylami muzycznymi, zespołami i artystami. Mark Smit: Queen, Pink Floyd, Steven Wilson, Iron Maiden, Dream Theater. Co w ciągu tych jedenastu lat najbardziej wam utkwiło w pamięci, jako muzyków koncertowych, czy też studyjnych? Pieter van Hoorn: Dla mnie był to Gavin Harrison. Potrafi zagrać w każdym stylu i dostosować się do niego pozostawiając na nim swój odcisk palca. Posiada wspaniałe umiejętności perkusisty, ale w jego grze jest wiele energii i emocji, właśnie to porusza ludzi (w szczególności mnie). W kwietniu tego roku po raz pierwszy odwiedzicie nasz kraj, macie o nim jakieś zdanie, albo spodziewacie się czegoś po naszej publiczności? Gerben Klazinga: Mamy nadzieję znaleźć widownię, która w sposób widoczny i słyszalny będzie się cieszyć naszą muzyką. Potrzebujemy naszej publiczności, nasza muzyka należy do nich. Będziecie supportowali znakomity brytyjski progrockowy projekt Arena. Powiedzcie jak doszło do tej współpracy między wami? Gerben Klazinga: Metal Mind Productions z Polski uprzejmie nas poprosili o zagranie z Arena i oczywiście przyjęliśmy zaproszenie. Po zabukowaniu tych koncertów dostaliśmy też propozycję bycia suportem Areny w Zoetermeer w Holandii (w De Boerderij), więc zagramy razem trzy razy.

Foto: Knight Area

najbardziej przypadła mi do gustu najdłuższy utwór "Hypnotised". Jak przebiegała praca w studiu nad albumem? Gerben Klazinga: Teraz napisałem mniej numerów niż na poprzednich albumach. W ten sposób inni mają szansę tworzyć własne kawałki. Kiedy piosenka jest pisana przez któregoś z członków zespołu, próbujemy ją i modyfikujemy tak, żeby stała się efektem pracy całego zespołu. Niektóre utwory, jak "Hypnotised" są kombinacją twórczości dwóch członków zespołu. Od 2009 roku większość tekstów pisze Mark Smit, a muzykę pisze reszta zespołu. Dlaczego tak jest? Na czym polega ta kooperacja. Muzykę tworzycie pod tekst, na obrót, a może wszystko naraz się tworzy? Gerben Klazinga: Od kiedy Joop Klazinga opuścił zespół, Mark Smit jest jedynym członkiem zespołu, który pisze teksty. Zazwyczaj zaczynamy od muzyki, a słowa dopiero później. Jedynie przy kompozycjach Marka Smita czasami robimy odwrotnie. W utworze "Stepping Out" solo gitarowe gra sam Arjen Anthony Lucassen z Aryeon. Jakie są kulisy jego zaproszenia? Gerben Klazinga: Peter Vink jest bardzo dobrym przyjacielem Arjena. Zagrał z nim w wielu projektach

96

KNIGHT AREA

słuchania jej w kółko bez zmęczenia. Utwór musi naturalnie płynąć. Oprócz tego, fajnie jest mieć chwytliwą linię w refrenie z chwytliwym wokalem. Zdecydowaliśmy się dać również więcej miejsca gitarom podczas miksowania. Jednym z waszych znaków rozpoznawczych jest niewolnicza wręcz dbałość o najdrobniejsze muzyczne szczegóły. W waszych utworach trudno doszukać się niepotrzebnych melodii czy pustych wypełniaczy. W jaki sposób udaje się wam utrzymać tak długo tak wysoki poziom muzyki? Gerben Klazinga: Uważnie wsłuchujemy się w nasze ulubione zespoły. Przez całe życie lubiłem analizować muzykę. Nie kopiuję, ale używam tych samych trików jak inni, jako sprytne zmiany akordów i melodii. Nagrywacie już od ponad dziesięciu lat, a na waszych albumach słychać ogromne zróżnicowanie dźwięków i muzyki. To godne podziwu. Czy w ciągu tych lat coś się zmieniło w waszej muzyce i stylu? Gerben Klazinga: Rozwinęliśmy się przez lata. Każda zmiana w składzie oznacza kolejny wpływ na styl muzyki. Tak, nasza muzyka jest zróżnicowana, taką drogę wybraliśmy. Nie chcemy nagrać dwa razy takiego samego albumu. Dzisiaj, z Markiem Bogertem i Pete-

Na tym koncercie Arena będzie nagrywać swoje jubileuszowe DVD. Czy wy także będziecie na nim uwzględnieni? A może będziecie mieli własne wydawnictwo? Jakie nastroje panują przed tym wydarzeniem w zespole? Gerben Klazinga: Będziemy nagrywać swoje własne DVD z koncertu w Katowicach! To nasze pierwsze live DVD, więc jesteśmy bardzo podekscytowani. Słyszeliśmy, że publiczność w Katowicach jest niesamowita, więc to dobra okazja! Nastroje w zespole są różne przed koncertem. Lubimy to, co robimy, więc zawsze jesteśmy szczęśliwi i podekscytowani graniem. Czasami jest trochę napięcia, na przykład, kiedy robimy nowe show po raz pierwszy, ale jest to zawsze pozytywne napięcie. To pewnego rodzaju motywacja, której potrzeba, żeby dać z siebie wszystko. Nie koncertujecie wiele. Dotychczas naliczyłem 65 koncertów w ciągu jedenastu lat. To niedużo, raptem sześć koncertów rocznie, jeśli uśrednić. Czym jest to dyktowane? Rodziny, życie prywatne? To dość nietypowe w dzisiejszych czasach, gdy zespół nie goni po koncertach. To godne podziwu. Gerben Klazinga: Rodzina i życie osobiste były powodem, żeby nie ruszać w trasy w początkowych latach istnienia zespołu. Dziś możemy jeździć w trasy na kilka tygodni pod rząd i nie ma problemu. Powodem, dla którego nie gramy trzydziestu koncertów pod rząd jest to, że nie mamy żadnej agencji bookującej, która by nas wspierała. Załatwienie koncertu dla zespołu zajmu-je dużo czasu i trzeba do tego pomocy agencji. Niestety nie ma agencji, która by nam teraz pomagała, ale mamy nadzieję, że to się niebawem zmieni, wkładamy w to dużo wysiłku. Jak wyglądały początki zespołu? Czy były jakieś problemy, a może droga nie była trudna? Gerben Klazinga: Nie było żadnych problemów.


Dziesięć lat temu, sam nagrałem album solowy. Użyłem na nim większość utworów, które stworzyłem od 1980 roku. Mój brat Joop wysłał album do kilku wytwórni i znaleźliśmy się w luksusowym położeniu, bo mogliśmy sami spośród nich wybierać. Kolejnym krokiem było zadzwonienie do kilku przyjaciół muzyków, żeby złożyć prawdziwy zespół. Waszym basistą jest 66 letni Peter Vink. W jaki sposób nawiązaliście współpracę z takim weter anem? W styczniu 2015 roku minęły już dwa lata od kiedy dołączył do zespołu. Gerben Klazinga: Po nagraniu albumu Nine Stones Close, "One Eye On The Sunrise", Peter rozmawiał z Pieterem (perkusistą Nine Stones Close). Nagle zapytał go, czy chce grać w Knight Area. Peter zna zespół tylko z nazwy, ale spodobał mu się ten pomysł po tym jak Pieter pokazał mu kilka naszych kawałków. Dał Peterowi parę dni na zastanowienie. Po tym jak powiedzieliśmy, że jesteśmy za, Peter zdecydował się do nas dołączyć. Jakie macie plany na najbliższe lata? Gerben Klazinga: W zeszłym roku musieliśmy znaleźć nowe brzmienie dla zespołu. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego jak nam teraz idzie i gdzie jesteśmy. Chcemy budować na tym brzmieniu i zrobić nowy album. Już rozpoczęliśmy pisanie i nagrywanie nowego materiału, będzie świetny. Chcemy też zagrać więcej koncertów niż to miało miejsce w przeszłości. Chcemy się rozwijać i budować wspaniałe widowiska, które każdy musi zobaczyć. Jesteśmy bardziej niż gotowi na to, co przyniesie przyszłość. Nie możemy się tego doczekać. W naszym kraju nie jesteście jeszcze zbyt popularni poza kręgami stricte gatunkowymi. Czym byście zachęcili laika do sięgnięcia po waszą muzykę? Gerben Klazinga: Wierzymy, że nasza muzyka ma potencjał odwołując się do publiczności spoza tego gatunku. Wierzymy też, że zdobycie popularności nie jest aż tak trudne, po prostu ludzie muszą usłyszeć o twojej muzyce. Zbliżamy się do stacji radiowych i staramy się zainteresować ludzi przez socialmedia. Jest jednak mnóstwo zespołów i czasami po prostu trzeba mieć trochę szczęścia. Tak kończąc wywiad - czy jest coś, co chcielibyście powiedzieć polskim fanom przed koncertem? Czego mogą się spodziewać? Czego oczekiwać? Gerben Klazinga: Zagramy tak, jakby to był nasz ostatni koncert! Możecie się po nas spodziewać przytłaczającego show. Po raz pierwszy zagramy w Polsce i nagrywamy u was live DVD, tak więc sprawimy, że pospadają wam gacie!!! Powiedziano nam, że polscy fani są niesamowicie entuzjastyczni i lojalni wobec zespołów i muzyki, więc będzie to pamiętna noc zarówno dla nas, jak i dla was! Mamy nadzieję, że spotkamy się wszyscy w Katowicach lub Warszawie, bardzo doceniamy wasze wsparcie!! Dzięki za rozmowę, życzę dalszych sukcesów! Gerben Klazinga: Dzięki za możliwość opowiedzenia naszej historii. Naprawdę nie możemy się doczekać spotkania z wami na jednym z naszych koncertów w Polsce 9 i 10 kwietnia.

Festiwal Wacken Open Air 2015, 31.VII - 1.VIII 2015 - zapowiedź Wacken Open Air jest jednym z największych festiwali z muzyką metalową na świecie. Pierwszy odbył się w 1990 roku, trwał jedynie dwa dni i zagrało na nim całe sześć zespołów. Już w następnym roku w logo festiwalu pojawiła się czaszka krowy, zwierzaka, którego nie sposób nie spotkać na pastwiskach rozciąga-jących się w gminie Wacken. Do dziś jest ona nierozerwalnym motywem imprezy i występuje na niemal wszystkich gadżetach związanych z festiwalem. W tym roku festiwal odbędzie się już 26 raz! I choć jubileusz festiwal świętował rok temu, okazuje się, że zaplanowany nań skład był prawie zwyczajny (oczywiście patrząc w kategoriach Wacken, na którym zawsze jest dużo grup, na które warto się wybrać) porównując z tym zaplanowanym na nadciągającą edycję. Przede wszystkim kilka najważniejszych gwiazd zapowiedziano już ostatniego dnia edycji 2014. Nazwy, które wyświetlono na ekranie mogły co niektórych przyprawić o zawał serca, jednak większość przyprawiły o szybkie trzepanie portfela i szukanie pieniędzy na bilet. A ten przecież warto było kupić od razu, jako, że bilety na Wacken schodzą jak ciepłe bułeczki. Tak było i tym razem. Organizatorzy ogłosili występy m.in. Savatage, Trans Siberian Orchestra i Running Wild. Savatave zagrało ostatni raz na Wacken w 2002 roku o by to jeden z ostatnich koncertów Amerykanów, jako, że zespół rozpadł się jeszcze w tym samym roku. Jako, że nikt nie wierzył w reaktywację grupy, wiadomość o jednorazowym reunionie na Wacken spowodowała lawinę wykupowania biletów. Ostatecznie, gdzie może się odbyć tak wyjątkowy, reunionowy koncert jeśli nie na Wacken? Prawdopodobnie jednak Amerykanie dali się namówić na taki bezprecedensowy występ ze względu na możliwość promowania Trans Siberian Orchestra, zespołu składającego się także z muzyków Savatage. Koncert Trans Siberian Orchestra zresztą też będzie nie lada gratką, jako że grupa ta niezwykle rzadko koncertuje w Europie, a ich występy są show z prawdziwego zdarzenia. Zaskoczyła także trzecia propozycja. Mimo że Running Wild jest zespołem niemieckim (mało tego, korzenie ma w Hamburgu, rzut beretem od Wacken), z koncertami jest na bakier. Ostatni występ także odbył się na Wacken Open Air w 2009 roku. Z czasem zaczęto do-

dawać kolejne zespoły do składu, pojawiły się między innymi takie tuzy jak Judas Priest, Dream Theater czy Queensryche. Na dzień dzisiejszy skład XXVI edycji wygląda tak: Alkbottle, Amorphis, Anaal Nathrakh, Ancient Bards, Angra, Annihilator, Armored Saint, Asrock, At The Gates, Avatar, Baltic Sea Child, Bembers, Biohazard, Black Label Society, Blood Red Throne, Bloodbath, Butcher Babies, Cannibal Corpse, Combichrist, Cradle of Filth, Crossplane, Cryptopsy, Danko Jones, Dark Tranquillity, Deadiron, Death Angel, Dream Theater, Ensiferum, Epica, Europe, Exumer, Falconer, God-sized, Grailknights, Ill Nino, In Extremo, In Flames, Judas Priest, Kärbholz, Kataklysm, Khold, Kommando, Kvelertak, Lord of the Lost, M.O.D., Mantar, Metaprism, Morgoth, Mushroomhead, My Dying Bride, New Model Army, Noctiferia, Nuclear Assault, Obituary, Opeth, Powerwolf, Queensryche, Rob Zombie, Rock meets classic, Running Wild, Sabaton, Samael, Savatage, Sepultura, Shining, Skiltron, Skindred, Stoneman, Stratovarius, Subway to Sally, Tears for Beers, The Answer, The Black Spiders, The BossHoss, The Gentle Storm, The Quireboys, Thyrfing, Trans-Siberian Orchestra, Truckfighters, U.D.O. z wojskową orkiestrą, Waltari, Within Temptation, Zodiac. Prawdopodobnie lista jeszcze się powiększy, ponieważ ostatnimi laty Wacken anonsuje ok 130 zespołów. Skład tegorocznej edycji można śledzić pod linkiem: http://www. wacken.com/en/bands/bands-billing/ Tegoroczna edycja już tradycyjnie odbędzie się w pierwszy weekend sierpnia, dokładnie 30 lipca - 1 sierpnia 2015 roku. Zespoły zagrają na 7 scenach, dwóch największych - Wacken True Metal Stage, Wacken Black Stage, mniejszych Party Stage, W.E.T Stage, Headbanger Stage oraz najmniejszych - Wackinger Stage i Beergarden Stage. Warto wspomnieć także o polskim akcencie. Od 2004 roku Wacken Open Air organizuje międzynarodowy konkurs dla młodych zespołów nie posiadających wielopłytowych kontraktów z wielkimi wytwórniami - Wacken Metal Battle. Zwycięzca konkursu nie tylko ma okazję zagrać na festiwalu, ale także wygrywa kontrakt płytowy i nagrody rzeczowe ufundowane przez organizatora festiwalu. W poprzednich latach Polskę reprezentowały kolejno: Corruption, Chainsaw, None, The Sixpounder, Leash Eye, De-vil's Note i Gnida. Zwycięzcę tegorocznej edycji poznamy w kwietniu. Więcej na temat imprezy można przeczytać pod linkiem: http://www.metal-battle.com/ Festiwal Wacken Open Air ostatnimi laty przyciąga publikę rzędu 85 000 osób. Nic dziwnego, że cała infrastruktura jest znakomicie przygotowana od gigantycznych pól namiotowych (z alejkami nazwanymi na cześć znanych zespołów), przez setki toalet, wodopojów z pitną wodą, punktów gastronomicznych, ogródków piwnych oraz sklepom z płytami, koszulkami i wszelkiej maści gadżetami. Sam festiwal zresztą słynie także ze sprzedaży nawet najbardziej wymyślnych gadżetów ze swoim logo - od namiotów, przez tostery, zestawy turystyczne po ręczniki. Impreza jest doskonale zorganizowana, a samo miasteczko Wacken - na co dzień spokojna miejscowość z jedną dużą ulicą, marketem, cmentarzem i kościołem - zamienia się na tydzień w prawdziwą stolicę metalu. Katarzyna "Strati" Mikosz

Stanisław Gerle Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Foto: Wacken

WACKEN OPEN AIR

97



Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

AfterLife - Chains Of Death 2014 Self-Released

Uwielbiam takie niespodzianki. Wśród iluś tam przesłuchiwanych debiutanckich płyt, demówek trafia się coś, co natychmiast zwraca uwagę, powoduje szybsze bicie serca. Do tego okazuje się, że mamy do czynienia z naszym, polskim zespołem. Nieważne, że nazwa może mało oryginalna. Jestem pewien, że wkrótce wszystkie inne zespoły grające pod nazwą Afterlife zostaną przyćmione przez naszych rodaków. Jeśli jeszcze nie wiecie, kto kryje się pod pseudonimem Vinnie Moon, jakim podpisuje się wokalista kapeli, informuje tylko, że to całkiem znany na naszej rockowej scenie jegomość. Teraz do rzeczy. Cztery utwory, ale pozostawiają tyle pozytywnych wrażeń, co niejedna cała płyta. "Land Of The Broken Mirrors" rozpoczyna się genialną, delikatną klamrą, spinającą utwór, po czym atakuje nas agresywny riff gitarowy i totalna nawałnica gitarowo wokalna w zwrotce. Solówki gitarowe w tym utworze po prostu wyrywają z butów! Mocne, intensywne granie spod znaku thrash, speed metalu czeka na nas także w kolejnym "Possessed". Muzycy nie ograniczają się do prostych patentów, w każdym utworze pełno jest elementów progresywnych, smaczków, interesujących partii gitarowych. Jest w tym wszystkim niesamowita energia, moc. Najdłuższy na płycie, rozpoczynający się zawodzeniem dziecka "Chains Of Death", to kolejna porcja łamanych partii gitarowych i obłędnych solówek, które gdzieś tam kojarzą mi się z robotą panów Shermanna i Dennera z wiadomego bandu. Mamy tu także wolne, mroczne fragmenty, jakby w duchu doom metalu i dla kontrastu ładną, melodyjną solówkę i fragmenty bliższe klasycznemu heavy metalowi. Podobnie jak w refrenie wieńczącego dzieło "The Falling Rain", gdzie w zwrotce słyszymy nawet blasty perkusyjne. Niesamowity miks. Jeśli ta płyta miała za cel zwrócić uwagę, zainteresować słuchaczy nowym zespołem, to jestem pewien, że efekt swój osiągnie. Ja zdecydowanie jestem zainteresowany i polecam! (5.2) Tomasz "Kazek" Kazimierczak Alas Negras - Bella Morte 2009 Self-Released

To drugi album zespołu z Puerto Rico, jednak pochodzący sprzed pięciu lat od tamtego czasu Alas Negras wzbogacili swą dyskografię o dwa kolejne albumy. Nie wiem co i jak na nich grają, w każdym razie w roku 2009 w ich sercach i - zapewne czarnych - duszach rozbrzmiewał tradycyjny heavy metal. To granie totalnie oldschoolowe, brzmiące tak, jakby dla muzyków czas zatrzymał się tak w 1984 roku. Jest więc surowo, ale z melodyjnym refrenem i iście Mai-

denowym przyspieszeniem ("Bella Morte"), patetycznie, wręcz epicko ("Thermopylae") czy różnorodnie, w stopniowo przyspieszającym "Silence Whispers Your Name". Jednak im dalej tym częściej niezłe pomysły sąsiadują z mniej udanymi: taki "Requiem" to porywające zwrotki z popisowymi unisonami i zadziornym, histerycznym śpiewem Giancarlo Martineza, ale już rozpisany na kilka głosów refren to smętne zawodzenie i totalna nuda. Równie monotonny jest "47", nie porywa też finałowy "Veritas Aeguitas". Na szczęście szybkie, bardzo udane numery "Playing God" i "Free Runner" zacierają to niekorzystne wrażenie, fajnie prezentuje się też miarowy, momentami wręcz doom metalowy "Beyond Good & Evil" z quasi growlingiem. Można więc sprawdzić tę płytę, ale rewelacji nie ma się co spodziewać. (3,5) Wojciech Chamryk

Alphakill - Unmitigated Disaster 2012 Self-Released

Okładka debiutu Kanadyjczyków z Alphakill zakrawa lekko o kicz, chociaż może się kojarzyć z którąś ze starych okładek Overkill. W podobnym klimacie utrzymane są layouty płyt różnych młodych kapel reprezentujących tzw. Nową Falę Thrashu. Muzyka na "Unmitigated Disaster" przynosi jednak coś zgoła innego, a mianowicie: dziewięć wyśmienitych utworów spod znaku progresywnego thrash metalu. Już od otwierającego płytę "Thrash Eternal" słychać, że mamy do czynienia z zespołem, który nie będzie przynudzał słuchaczowi. Szybki łomot pędzącej perkusji, strzeliste partie gitary rytmicznej… Zaczyna się na pozór typowo, jednak z biegiem czasu w utworze dzieje się coraz więcej. Jest on urozmaicony kilkoma krótkimi pauzami (zespół powtarza to również w "Threat From Within"). Na płycie mamy więcej takich smaczków jak chociażby ciekawie skonstruowane progresje akordów, stanowiące czasami tło dla technicznych solówek (granych niekiedy harmonicznie przez obu gitarzystów). Solówki, ich jakość, konstrukcja, styl i artykulacja dowodzą wysokich umiejętności technicznych gitarzystów Jona Warrena i Justina Steara. Ten drugi jest również znakomitym wokalistą - śpiewa szybko, ale bardzo czysto. Potrafi zręcznie wchodzić w wysokie rejestry. Pochwalić trzeba sekcję ryt-

miczną, a szczególnie perkusistę, która bardzo precyzyjnie wywiązuje się tu ze swoich zadań. Bardzo dobre wrażenie robią szybkie i precyzyjne zmiany rytmów. Na płycie można wyróżnić szczególnie takie utwory jak "Let Me Die", tytułowy (epicko rozpoczynający się) "Unmitigated Disaster", czy przedostatni w stawce "The Age Of Debt Slaves". Trudno mówić tu o słabych punktach albumu. Jak na debiutanckie wydawnictwo Alphakill zaprezentował się naprawdę znakomicie. Oby utrzymali to na kolejnym albumie. (5,5) Rafał Mrowicki

Angra - Secred Garden 2015 earMusic

Angra miała zawsze pod górkę ze stabilnym składem. Tym co rzuca się od w razu w uszy na "Secred Garden", to że za mikrofonem mamy nowego wokalistę, a jest nim, nie kto inny jak Fabio Lione. Nie jestem wielkim zwolennikiem jego głosu ale muszę przyznać, że Lione zawsze gwarantuje solidną jakość przedsięwzięciu, w którym bierze udział. Nie inaczej jest i tym razem, tym bardziej, że wspomagają go głosy Patrika Johansona, Rafaela Bittencourta (swoją drogą, wyjątkowo dobry głos), Simone Simons oraz Doro Pesch. Angra przez wielu uważana jest za power metalowy zespół, inna spora część uważa band za progresywny. Prawda zaś leży po środku i według mnie najwłaściwszym określeniem byłoby, że Brazylijczycy parają się graniem ambitnego i urozmaiconego power metalu. Właśnie, różnorodność to największy atut tego zespołu. W najlepszych momentach kariery Angry ich wielobarwność muzyczna dotknęła niedoścignionej perfekcji, za czym kapela z każdą nową płytą próbuje zmierzać. Niestety z różnym rezultatem, raz jest lepiej, raz jest gorzej, z rzadka zbliżając się do wyznaczonego przez siebie mistrzostwa. Nowy album zaczyna się od bardzo mocnego akcentu. "Newborn Me" to perfekcyjna fuzja progresywnej techniki z power metalową melodyjnością. To właśnie ten moment, gdy band dotyka własnego geniuszu. Jednak zdecydowanie mocniej uwypuklona jest tu progresywna struktura, zagrana w niewiarygodnie technicznej procedurze, także niejedna kapela tego nurtu chciałby mieć w repertuarze taką kompozycję. Takiego wrażenia zespół nie uzyskałby gdyby nie wyjątkowej urody melodia, która spina cały utwór. Nie są to wszystkie atrakcje tego złożonego kawałka, bowiem muzycy wtłaczają w niego również elementy muzyki latynoskiej lub jak kto woli brzmień etnicznych, co nadaje egzotycznego smaku, tak chętnie wykorzystywanego przez ten zespół. No i te solówki! "Black Hearted Soul" zaczyna się od podniosłego chóru, który przeradza się w speed/power metalowego "patataja" w

stylu wczesnych Gamma Ray i Rhapsody. Byłby to typowy power metalowy kawałek, gdyby w drugiej części najpierw nie wszedł ponownie chór, a następnie nie eksplodowały popisy gitarzystów (niesamowite riffowanie i solówki). Właśnie ta część utworu każe spojrzeć na "Black Hearted Soul" jako kawałek wychylający się nieco ponad przeciętność. Z "Final Light" Brazylijczycy powracają w klimaty prog-powerowe, z tym że utwór jest prostszy od openera, nabiera filmowej narracji, gitary brzmią mocniej i nowocześniej, sekcja zaś mocno wspomaga się etnicznymi rytmami. Zaś ostatecznego wyrazu kawałkowi nadaje patetyczny, acz przesycony melodią wokal. W "Storm Of Emotions" muzycy podchodzą do tematu progresji i power metalu w sposób bardziej refleksyjny i podejmują próby oczarowania nas bardziej subtelnymi brzmieniami, choć refren skutecznie wyrywa nasz z admiracji swym podniosłym, przestrzennym i mocnym charakterem. "Synchronicity II" jakby nie było to wielki przebój The Police, łatwo przy takich kawałkach polec. Muzycy Angry nie tylko pokazali swoją technikę i umiejętności ale także niezwykłą wrażliwość muzyczną, dzięki której z przebojowej piosenki zrobili jeszcze lepiej brzmiącą kompozycję. "Violet Sky" i tytułowy "Secred Garden" to najsłabsze momenty tego albumu. Obie kompozycje wkraczają w bardziej filmową estetykę tak dobrze znaną nam z krążków Withni Temptation czy Epica. Oba kawałki bardziej nastawione są na chwytliwość i melodyjność niż doznania artystyczne. "Violet Sky" oparty jest na ciut nowoczesnych mocnych gitarach i męskim wokalu, co można jeszcze przełknąć, natomiast "Secred Garden" rozpływa się w orkiestrowej aranżacji, a wokal Simone Simons rozmywa utwór całkowicie, pozbawiając go jakichkolwiek atutów. Złe wrażenie reperuje "Upper Levels", który rozkwita w pełnych barwach najlepszych walorów zespołu, ponownie integrując najlepsze cechy progresji, power metalu, techniki i melodii. "Crushing Room" zaliczyłbym do kompozycji "filmowych", choć w tym wypadku utwór ma swój charakter a druga część rozwija się w techniczny popis estetyki prog-powerowej. Nie można pominąć milczeniem, że bardzo wiele temperamentu kompozycji dodał głos Doro. Z "Perfect Symetry" następuje kolejna zmiana klimatu. Tym razem kapela wpada w radosny melodyjny power metal z elementami symfonii. Taki typowy kawałek ale życzyłbym wszystkim zespołom tego nurtu aby w ich repertuarze pojawiały się takie kompozycje z dużo częstszą częstotliwością. Finałem albumu jest niesamowity akustyczny "Silent Call", tak jakby ktoś chciał zamknąć w nim najlepsze elementy The Eagles, Styx i Pink Floyd. Album "Secred Garden" jest bardzo dobrze wyprodukowany, z wyśmienitymi brzmieniami instrumentów i głosów, zagrany z zaangażowaniem ale w oparciu o mistrzowskie umiejętności muzyków. Powinien zadowolić fanów Angry, choć w moim wypadku, wolałbym aby Brazylijczycy odstąpili od swojej rozmaitości na rzecz bardziej spójnego albumu. Oczywiście powinni oprzeć się na kompozycjach "Newborn Me" i "Upper Levels" tak, żeby spróbować zbudować magiczny świat

RECENZJE

99


powerowego progresu z nastawieniem czarowania nie tylko pomysłami muzycznymi i melodiami ale techniką, egzotyką rodzimego folkloru oraz popisami umiejętności poszczególnych muzyków. Może ten pomysł Brazylijczycy podejmą wraz z kolejnym albumem, choć gdyby nadal pozostali przy idei ukazania zespołu w wielu różnych dźwiękowych odsłonach i zachowaniu poziomu z "Secred Garden", to wielu fanów Angry ponownie z chęcią sięgnie po ich kolejny krążek. Liczę że stanie sie to niedługo mimo, że gitarzysta Kiko Loureiro zaangażował się w współpracę z Rudym z Megadeth. (4) \m/\m/

Apostle of Solitude - Of Woe and Wounds 2014 Cruz Del Sur Music

Trzeba powiedzieć uczciwie: Chłopaki wiedzą, co to klasyczny doom metal i potrafią to wykorzystać. W zeszłym roku opublikowali nowy album, co przyjąłem z wielką radością, bowiem od ładnych paru lat z zaciekawieniem i nieukrywaną przyjemnością słucham ich muzyki. Zapytacie, jaki gatunek uprawiają? Na pewno. Tradycyjny doom metal, tak zabrzmi moja odpowiedź. Dotychczasowym numerem jeden amerykanów byłe fenomenalny album "Sincerest Misery" z 2008 roku z fenomenalnym, monumentalnym - czternastominutowym utworem tytułowym. Tak więc rok 2014 przyniósł ze sobą trzeci już długograj tego zespołu i to kolejny fenomenalny album. Całość rozpisano na dziesięć doskonale spójnych ze sobą utworów. Coraz rzadziej dziś spotkać ludzi, którzy tak bardzo kochają muzykę, którą grają. Całość otwiera ledwie półtoraminutowy wstępniak z przytłumionym, dość powolnym tempem, który doskonale nastraja i jego zakończenie jest jednocześnie wstępem do drugiego kawałka, "Blackest of Times". Ponad sześciominutowy utwór charakteryzuje się przede wszystkim dość szybkim tempem i czystym heavymetalowym zacięciem. Całość jest doskonale ubarwiona fenomenalnym wokalem Chucka Browna. A zakończenie utworu to istne fajerwerki, które powodują wręcz mimowolne machanie łbem. Bez chwili zbędnego wytchnienia atakuje nas szaleńczo "Whore's Wings", bodaj najbardziej heavymetalowy kawałek na płytce. Rzecz niezwykle żywiołowa z nisko strojonymi gitarami i fenomenalną sekcją basową i fenomenalnym solo gitarowym. To pięć minut czystego metalu w najlepszym, bardzo tradycyjnym stylu. Ale nie martwcie się, jeśli kogoś zmartwiło szaleńcze tempo to niech odetchnie z ulgą, "Lamentations of a Broken Man" to wynagradza. Już wstęp tego niemalże siedmiominutowego utworu jest tradycyjnie doom metalowy. Candlemass, to pierwsze skojarzenie, które mi przychodzi słuchając tego utworu. Jest wspaniale powolny, z minutowym wstępem. Chuck Brown jest w fenomenalnej formie wokalnej. To jeden z najlepszych kawałków na całym albumie. Jest po prostu fenomenalny. Następny utwór "Die Vicar Die" (prawda, że fajny tytuł?) to doskonała kontynuacja poprzednika, lecz w swej bu-

100

RECENZJE

dowie utwór kompletnie inny. Wsłuchajcie się w tą melodię wydobywającą się z dźwięku gitar! Ten niemalże ośmiominutowy kolos zwraca na siebie uwagę także znakomitym refrenem (?) i doskonałym rozplanowaniem przestrzeni. A Chuck na dość wysokich (i nie tylko) partiach wokalnych (i wspomagany przez chórki) daje pełnego czadu! Wsłuchajcie się w fenomenalne zakończenie. "Push Mortal Coil" wściekle kontynuuje zamysł (chyba) chłopaków by przedstawić nam nieziemsko piękny doom metal w takiej postaci w jakiej winien być. Aczkolwiek tempo minimalnie większe niż w poprzedniku. Ale wynagradza to fenomenalnymi gitarowymi zagrywkami Steve'a (te solówki!). Miło czasem się zanurzyć w tak staroświeckiej muzyce. Prawda, ze w heavymetalowym doom metalu wciąż tkwi ogromna moc? Też tak myślę, a najlepszym tego dowodem jest "This Mania". Fenomenalny, szybki i bardzo skoczny utwór. Ale… dojdźmy do drugiej minuty i - tradycyjne tempo wraca, choć nie zdążycie odpłynąć, najpierw zaatakuje solo, które urywa cztery litery i tempo wzrasta, choć skoczność gdzieś ucieka. Do końca utworu będzie sporo zawijasów i zmian tempa, a to nie pozwala się nawet przez chwilę nudzić. Sam riff kończący mnie urzeka swoją prostotą i świetnym jego wykorzystaniem. W ten sposób mija ponad sześć minut. Następujący po nim fenomenalny utwór "Siren" to takie dziwadło bym rzekł. Genialne, ale dziwadło. Dosyć nietypowy zarówno w stopniu zastosowanych technik, jak i bardzo niejednostajnego tempa. Jedno z oczek w mojej głowie, jeśli chodzi o cały album. Mistrzowska rzecz, szczególnie, jeśli dodać to tego fenomenalną grę Corey'a na perkusji i doskonały akompaniament na basie. W ten sposób dobrnęliśmy do najdłuższego, trochę ponad ośmiominutowego kolosa "Luna", który jest moim ulubionym utworem na całym albumie. Potężny, ciężki, bardzo tradycjonalistyczny i przede wszystkim pełen nieodpartego mroku, którym się gatunek winien charakteryzować. Nie wspominając u przepięknie powolnym tempie, które aż wzruszają. To piekielnie rozbudowany, fenomenalny popis umiejętności, tych zarówno technicznych, jak i aranżacyjno-kompozytorskich. To bez wątpienia jeden z najlepszych utworów w całym 2014 roku. W ten sposób dobrnęliśmy do ostatniego utworu oznaczonego numerem 10, "Distance and the Cold Heart (reprise)". Krótki, niecałe trzy i pół minuty, lecz stanowi doskonałą opozycję do wstępniaka i pozostawia nas z wspaniałym klimatem. Lekkie gitary i powolne tempo, bez wokali, z dość psychodelicznym klimatem. Podsumowując cały album, to jest to doskonała, niemalże wybitna rzecz. Jeśli kochacie Candlemass, Trouble, Saint Vitus, a nawet Black Sabbath, to jest rzecz przeznaczona właśnie dla was. To czysty doom metal dla koneserów i wielbicieli. Ten fenomenalnie zagrany, napisany i niesamowicie klimatyczny album zabierze was w rejony, których tak bardzo łakniecie. Gwarantuję. To idealna dawka, podana w 58 minutach. Chłopaki z Indianapolis nie są amatorami i wiedzą doskonale, co robią. (5,5) Stanisław Gerle Arion - Last Of Us 2014 Victor

Przyszło w końcu stawić mi czoło fińskiemu Arion, który w 2014 roku wydał debiutancki album, "Last Of Us". Odrzucała mnie młodzieżowa konwencja symfonicznego power metalu jaki sprzedaje ten zespół. Zresztą sami są młodzi

i wydaje się, że chyba do końca nie jest im w głowie poważny i wysokiej klasy symfoniczny metal. Okładka rodem z bajek dla dzieci też nie przekonuje. Jednak trzeba było dać szanse temu zespołowi i zmierzyć się z ich muzyką. Wydawało mi się, że będzie to droga pełna tortur i męki, przeżyłem jednak zaskoczenie. Nie dość, że płyty nawet przyjemnie się słucha, to można dostrzec pewien potencjał w zespole. Wie on jak wykorzystać symfoniczne patenty na swoją korzyść, jak wykorzystać elementy power i heavy metalu. Być może, gdyby zrobić z tego poważny zespół, który wie czego chce i potrafi wykorzystać potencjał, byłoby naprawdę ciekawie. Na wyróżnienie właściwie zasługuje wokalista Viljami, który potrafi rozgrzać swoim głosem, a także sprawić, że poczujemy epickość. Znakomicie radzi sobie w wysokich rejestrach. Niestety gorzej jest z partiami gitarowymi, które momentami wieją nudą. Warto zaskakiwać pomysłowością i techniką, a tego na płycie brakuje. Na płycie jest kilka przebłysków i ciekawych momentów. Jednym z nich jest z pewnością podniosły "Out of Ashes" z pewnymi progresywnymi elementami. Rockowy "Shadows" też dość ciekawe brzmi, choć jednocześnie komercyjnie. Najlepiej wypada z tego wszystkiego power metalowy "Seven", szkoda, że więcej takich petard na krążku nie ma. Równie pozytywne emocje wywołuje przebojowy "I am The Storm". Jednak parę ciekawych momentów to zdecydowanie za mało, żeby przekonać słuchacza do Arion. Za dużo komercji, młodzieżowych motywów, a za mało metalu. Szkoda. (2) Łukasz Frasek

Armifera - Eradication 2013 Horror Pain Gore Death Productions

Szczerze wam powiem, ja takiego wstępu się nie spodziewałem. No bo w sumie okładka pokazuje nam zlot kapturków, a pierwsze sekundy albumu zaczynają się od wrzawy bitewnej przepełnionej szczękiem broni i krzykami spoconych rycerzy oraz odgłosami dekapitacji, które zostają wkrótce zagłuszone przez syrenę przeciwlotniczą. Dalej mamy już przeniesienie do czasów współczesnych. Tak się zaczyna "Eradication". Uśmiech okiełznął me lico, gdy me ucho usłyszało ten wstęp. Może rozwinę bardziej, z czym się ten album je? No można to przyporządkować do swoistego kotła, w którym to autorzy nawrzucali dużo thrashowego, "zawadiackiego" stylu, trochę stylizowanego charczenia przywołującego black metal oraz niewiele deathu. A także ciut spokojniejszych przerw (połowa "Blunt Force Mania", "D.M.H (Death Metal Horror)") przed kolejnymi nawałami, które

tworzy ten zespół. Nad sekcją instrumentalną nie będę się rozpisywał. Gitary są, a ich brzmienie specjalnie się nie wyróżnia, perkusja też jest, a bas pomyka w kapturze, jak ta pielgrzymka zebrana w koło na okładce. Teraz coś co naprawdę zawodzi na tym albumie. Większa część linii wokalnych ma strasznie kiepską manierę, która czasami zbliża się do metalcore. Wokal często wchodzi stylistycznie w black, (nawet wtedy gdy to nie jest konieczne), po czym przechodzi w thrashowe skandowanie, aby znowu wrzeszczeć jak na black metal przystało (np. "Iron Entities"). Co mogę jeszcze powiedzieć? Między innymi to, że album traci na ciągłej wymuszonej manierze agresji oraz przez nieskładny miks kilku gatunków. No i ten nieszczęsny początek. Uważam, że "Eradication" będzie podobał się osobom, które lubią wszelkiej maści miksy: thrashu, blacku i deathcore. To byłoby na tyle. (3) Steel Prophecy

Art Of Illusion - Round Square Of The Triangle 2014 Lynx Music

Czterech iluzjonistów z Bydgoszczy już dwa lata temu dało całkiem niezły popis za pośrednictwem singla "Thrown Into The Fog". Rozmach, mnogość tonacji, imponująca strona techniczna - już wtedy było słychać, że grupa świetnie odnajduje się w progmetalowych brzmieniach. Pod koniec zeszłego roku, zgodnie z zapowiedzią, Art Of Illusion wypuścił swój debiutancki album studyjny zatytułowany "Round Square Of The Triangle". Panowie przygotowali bardzo zróżnicowany materiał, na którym odsłaniają swoje dwa oblicza. Ich pierwszą tożsamość określają instrumentalne kompozycje, niestroniące od skomplikowanej formy. Prócz wcześniej wspomnianego singla, dużą uwagę skupia na sobie pędzący "Distance" (gitarowy popis Filipa Wiśniewskiego) oraz pełen rytmicznych połamańców "Instinct". Punktem kulminacyjnym płyty są utwory "Round Square" oraz "The Triangle", które tworzą tytułową suitę. Orientalne odniesienia, elementy jazz-fusion (nawet w rytmie polki!) i narkotyczne partie saksofonu w wykonaniu Tomasza Glazika - panowie nie stawiają sobie żadnych granic. Więcej przestrzeni usłyszymy na finałowym "Disconnection", w którym na pierwszy plan wyłania się sekcja rytmiczna w wykonaniu Kamila Kluczyńskiego i Mateusza Wiśniewskiego. Drugie oblicze Art Of Illusion prezentują utwory nagrane wraz z wokalistą - Marcinem Walczakiem. Muzyk posiada charakterystyczną barwę i pomimo drobnych problemów z emisją głosu, świetnie odnajduje się w rozbudowanych formach, nadając kompozycjom odpowiedniej dynamiki. Nie znaczy to jednak, że grupa zrezygnowała z ciekawych rozwiązań melodycznych. Na "For Her" nie brakuje odniesień do folku (partie fletu nagrała Emilia Mielewczyk), czy rocka progresywnego lat 70-tych (hammondowe brzmienie klawiszy). "Shattered Mirror" ucieka w subtelniejsze tonacje, gdzie dominuje akustyczna otoczka oraz partie pianina w wykonaniu Pawła Łapucia.


Jednak prawdziwą energię poczujemy na "The Rite Of Fire". Stopniowane napięcie, angażujący refren oraz imponujące partie solowe - to najlepszy utwór na płycie. Dwie tożsamości i dwa różne podejścia do muzyki. Które z nich wypada lepiej? Od czasu debiutu Joseph Magazine nie było na polskim rynku albumu z nurtu instrumentalnego prog metalu. Na pewno nie w takim wydaniu. Jednak pomimo zróżnicowanej formy, bardziej przekonująco wypada druga twarz Art Of Illusion. Panowie zgrabnie porzucają własne ramy i pokazują się z nieco innej strony - pełnej szczerej pasji, dramaturgii oraz subtelnych inspiracji. To naprawdę działa i myślę, że grupa powinna pójść w tym kierunku na kolejnych wydawnictwach. Pod kątem produkcji, krążek nie jest już tak imponujący (za głośna perkusja, zbyt surowe brzmienie), ale jako debiut nie ma się czego wstydzić. To solidna robota, choć bez wodotrysków. Każdy iluzjonista po udanym popisie liczy na prestiż ze strony publiczności. Kto jeszcze nie miał styczności z "Round Square Of The Triangle", powinien to jak najszybciej nadrobić. Magicy z Bydgoszczy znają się na fachu, a do perfekcji brakuje im tylko doświadczenia i lepszej sceny. Wszystko przyjdzie z czasem. W końcu osiągnięcie mistrzostwa w sztuce iluzji wymaga cierpliwości. (4,5)

nim można delektować się prawdziwym progresywnym heavy metalem z ciekawym motywem gitarowym, jak to ma miejsce w otwierającym "Zeroes and Ones". Mamy też ostrzejsze granie z mocnym riffem w roli głównej. Taki właśnie jest "A Man Without Identity" czy "My Escape". Na płycie pojawiają się też krótkie przerywniki jak "Sacret Society", które mają na celu budowanie klimatu futurystycznego. "The Amazing Ascendancy" z kolei posiada pewne elementy Queen. Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy "Battle Plan". Płyta jako ciekawostka muzyczna czy wrota do innego, futurystycznego świata sprawdza się idealnie. Jeśli jednak szukamy naprawdę ciekawych melodii i chwytliwego metalu to niestety, ale tego tutaj nie znajdziemy. Specyficzny album, ale z pewnością warty posłuchania i wyrobienia swojego zdania na temat Ascendancy i ich nowego albumu. (3) Łukasz Frasek

tego, że zawodzi w kwestii oryginalności, to zawodzi także w podążaniu śladami swoich inspiracji. A tymczasem, mimo fajnych patentów, już pal licho czy oryginalnych czy nie, to na "Mindhood" utwory mutują w ucieleśnienie nudy. Ten album jest wcieleniem tego, co możemy zaobserwować na młodej scenie od ładnych paru lat. Para gości uzbrojonych przypadkowo w instrumenty, gra to, co uważa za czystą formę muzycznej agresji, pełną gniewnych riffów i przesterowanych brzmień, sądząc, że dzięki temu zbliżą się do poziomu muzyki i stylu wyniesionych na piedestał legendarnych thrashowych kapel z lat osiemdziesiątych. Ten swoisty thrashowy kult cargo najczęściej zawodzi po całości, czego skutkiem jest istna nawałnica średnich, przeciętnych, a często marnych albumów, które prezentują mdłe podejście do zagadnienia. To, że Overkill, Kreator i Vio-Lence (a raczej powinienem powiedzieć Suicidal Tendencies, Metallica, Death Angel i Artillery, bo głównie takie klimaty słychać na "Mindhood") nagrało fajne albumy thrashowe, wcale nie znaczy, że jeżeli będziecie obracać się w podobnym stylu, według swojego mniemania, to uda wam się stworzyć muzykę podobnych lotów. (2,8) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Łukasz "Geralt" Jakubiak Ashura - Mindhood 2014 Earthquake Terror Noise

Ascendancy - The Amazing Ascendancy Versus Cound Illuminatus 2014 Metal Gate

Fanów Arjena Lucassena z Star One czy Ayeron nie brakuje na całym świecie. Każdy z nas ma ochotę czasami odpłynąć do innego, magicznego świata, gdzie rzeczywistość przestanie dla nas istnieć. Tak, to jest specjalista od tworzenia niezwykłego klimatu i ciekawych kawałków z kręgu progresywnego metalu. Jak się okazuję w Czechach też mają swojego Lucassena i jest nim gitarzysta Libor Kukula, który założył w 2008 roku Ascendancy. Początkowo wyglądało to trochę niewinnie bo były tylko gitary, ale z czasem dodano klawisze i uzupełniono skład. Zespół ma już za sobą debiut w postaci "Out of Nowhere" i teraz wydał drugi album o bardzo długim tytule. "The Amazing Ascendancy Versus Cound Illuminatus" pewnie nie każdego zachęci tytułem czy dziwaczną okładką, ale z pewnością każdy kto siedzi w progresywnej muzyce powinien zaznajomić się z nowym dziełem Czechów. Klimaty SF i świat futurystyczny są wszechobecne, ale przecież ciężko sobie wyobrazić coś lepszego, bardziej pasującego do tego progresywnego świata, pełnego wyszukanych melodii. Nawet klawisze brzmią jakby były wyjęte z innej przestrzeni kosmicznej. To właśnie one są motorem napędowym i główną atrakcją tego wydawnictwa. Nieco gorzej jest właśnie z riffami i całą otoczką gitarową. Libor nie zawsze popisuje się techniką czy udanymi melodiami. Można poczuć niedosyt, ale cóż, nie wszystko można mieć. Jeszcze gorzej ma się sprawa niewyróżniającego się śpiewu Ivana Jakubo. Jeżeli chodzi o kompozycje, to dzieje się w nich całkiem sporo i dzięki

Kolejna młoda thrashowa załoga z Włoch. Ciekawe, że za nazwę wzięli sobie muzułmańskie święto poświęcone wnukowi Mahometa. Nic tylko czekać na jakiś metalowy zespół, który nazwie się Zielone Świątki czy Niedziela Palmowa. No nic, w każdym razie, w roku pańskim 2014 ukazała się debiutancka płyta rzeczonej Ashury, zatytułowana "Mindhood". Można od razu powiedzieć, że najlepsze z tego albumu jest pierwsze dwanaście sekund pierwszego utworu. Potem zacząłem się zastanawiać ile razy Włosi zapętlą ten jeden prosty riff zanim usłyszymy coś nowego w tym wałku. No fakt, zdarza im się zagrać coś innego w tym "Reap What You Sow", nawet zdarza im się od czasu do czasu czymś zaskoczyć w pozostałej części albumu. Nie powiem jednak by było to coś wynagradzającego czas spędzony nad tym wydawnictwem. Bardzo szybko zaczyna tu się robić niemiło. No mamy tutaj thrashowe riffy i perkę, no i co z tego? Całość nie trybi tak jak powinna. Brakuje tu czegoś, co by nadało sens temu albumowi. Wokale prezentują się, w sumie też średnio. Ot, takie w miarę poprawne wysokie czyste zaśpiewy, które ostatnio wśród młodych thrashowych kapel są dość często spotykane. Plusem jest bardzo żywy i nieokrzesany bas, który bardzo często chadza własnymi ścieżkami w utworach, zamiast grzecznie podążać za gitarą rytmiczną. No i co można rzec więcej? Łał, nagraliście album thrashowy, no gratulacje - czy jest to powód dla którego wszyscy mają sobie wywalać ozory i walić konie? To jest metal, do cholery, tu potrzeba pasji, ikry, duszy, innymi słowy "tego czegoś", co by sprawiło, że utwory żyłyby własnym życiem i same by wchodziły w krwiooobieg, zamiast być jedynie zlepkiem dźwięków. Metal, niezależnie od tego jakiego zabarwienia, czy jest to thrash, death, tradycyjne heavy czy power, nie powinien być muzyką, za którą stoi "hej, lubię takie brzmienia, nagrajmy taki album!", jeżeli oprócz takiego podejścia artysta nie potrafi przekazać wiele więcej. Zwłaszcza, gdy oprócz

Avenger - The Slaughter Never Stops 2014 Rocksektor

Wielce się me serce raduje, gdy kapela wraca po latach z nowym albumem, który jest godną kontynuacją ich dotychczasowego dorobku. Zwłaszcza, że fakt, że jakiś zespół dowalił w latach osiemdziesiątych do pieca świetnymi wydawnictwami, nie oznacza wcale, że po latach nadal potrafi nagrywać porządną muzykę. Było ostatnio trochę reunionów starych klasyków NWOBHM. Część z nich, jak Battleaxe czy Satan, pokazało, że nadal można tworzyć nową muzykę w klasycznych klimatach. Większość jednak brutalnie zawiodła, dostarczając jakieś krzywe bękarty, które z klasycznym metalem mają tyle wspólnego co Zielone Żabki, Farben Lehre czy Luxtorpeda. Dlatego powrotny album Avengera, dopóki go nie odtworzyłem, był swoistym albumem Schroedingera - jednocześnie mógł być dobry, a jednocześnie mógł być szmirą. Ich debiut, z którego okładki straszyła krwawy postać w ćwiekowanym kasku i ochraniaczach, dzierżąca piłę spalinową Stihl, stanowił dość ciekawy punkt na mapie brytyjskiego metalu. Znajdywały się na nim skondensowane, niezbyt rozwlekłe (z jednym wyjątkiem), szybkie kompozycje w postaci "On the Rocks" czy "Enforcer". Już nie wspominając o drogowym zabójstwie na piątym biegu jakim jest "Death Race 2000". Za kompozycje na pierwszej płycie był w większości odpowiedzialny nieobecny już w zespole Mick Moore. Na następnym w kolejności albumie "Killer Elite" więcej miał do powiedzenia ówczesny gitarzysta Greg Reiter, co zresztą nieznacznie słychać w utworach. Na tym albumie występuje już większe zróżnicowanie utworów. Nie zmienia to faktu, że "dwójka" Avengera także prezentuje

rasowy materiał ociekający metalowym mięsiwem. Minęło niemal trzydzieści lat od czasu premiery "Killer Elite" i właśnie zostaliśmy ugoszczeni zupełnie nowym, świeżutkim albumem, uzupełniającym katalog Avengera z lat osiemdziesiątych. Z ówczesnego składu ostał się jedynie perkusista Gary Young, jeden z założycieli kapeli, oraz wokalista Ian Swift, który miał swój epizod w Atomkrafcie i Satanie. Nowiutki "The Slaughter Never Stops" okazał się bardzo interesującym dziełem. Rozpoczyna go klimatyczne instrumentalne intro, zatytułowane "Mace Imperial", które roztacza aurę niepokoju i tajemniczości. Po nastrojowym i atmosferycznym wstępie uderza w nas silny kontrast, gdyż na pierwszy plan wtacza się "Race Against Time" - utwór w gruncie rzeczy szybki i energiczny. Napisałem "w gruncie rzeczy", gdyż niestety kompozycja nie jest pozbawiona pewnych wad. Zawiera co prawda świetne riffy i jest niezwykle energetyczna, jednak w środku, po refrenie, ma wtrącone średnio pasujące do siebie zwolnienie i zmianę stylu. Nie jest to zły utwór, ale dość niefortunne połączenie patentów sprawia, że może być odebrany za jeden z gorszych na albumie. Zwłaszcza, że z każdym kolejnym kawałkiem Avenger rozgrzewa się coraz bardziej. Dudniący "Fate" został uzbrojony w bardzo ciekawe połączenie stylów oraz przeplatanie się heavy metalowych riffów charakterystycznych dla niemieckiej szkoły z tymi, które jednoznacznie kojarzą się z NWOBHM. Znajdują się w nim także świetnie dobrane przejścia i melodie grane przez dwie gitary oraz fajna solówka. Siła albumu Avenger jednak dopiero zaczyna się pojawiać. Majdenowo-Angelwitchowy początek do "Fields of the Burnt" stanowi jeden z najlepszych momentów na tej płycie. Zespół jednak nie popada w tendencyjność i tuż po nim następuje dość ciekawa zmiana kierunku w utworze, która sprawia, że nie dość, że kompozycja jest bardzo oryginalna i zapadająca w pamięć, ale też jest naprawdę świetnie zaaranżowana i zagrana. Wokalista nie stroni też od pokazywania ognia w gardle. Wysoki poziom zostaje utrzymany przez pędzący "Into The Nexus", który dzięki licznym zmianom i bridge'om tętni życiodajną siłą, oraz takimi konkretami jak "Decimated" i "Into Arcadia Go", łączącymi siłę z melodią i dokoksane przejścia z płomiennymi solówkami. Jak łatwo zauważyć - dobrze zaaranżowane utwory, do których wstawiono odpowiednio ze sobą współgrające figury i zagrywki, to znak firmowy "The Slaughter Never Stops". Avenger umieścił też cover "Killers" na swoim nowym wydawnictwie. Jest to dość ciekawy wybór, nie zmienia to jednak faktu, że został zagrany z prawdziwym ogniem i werwą, a dość podobna barwa głosu Iana Swifta do Paula Di'Anno, sprawia, że wersji Avengera słucha się bardzo przyjemnie. Następny w kolejności "Flayer Psychosis" jest chyba najbardziej radosnym i melodyjnym utworem o mordowaniu i oskórowaniu swych ofiar w historii metalu. Szybkie kopytko połączone z energetyczną gitarą, harmoniami i ostrymi zagrywkami w refrenie, które brzmią niezwykle mięsiście ze względu na brzmienie wzmacniaczy… nie powiem, nowy Avenger to prawdziwe sanktuarium heavy metalu. Sama kompozycja trwa ponad siedem minut i jest najdłuższą na albumie, zdominowanym przez wałki trwające standardowo po trzy, cztery minuty. "Flayer…" jest jednak tak samo starannie dopracowany jak inne kompozycje, dlatego nie nudzi, a raczej co chwila zaskakuje kolejnymi patentami.

RECENZJE

101


Raz następuje klimatyczne zwolnienie, z solówką, tylko po to by się przerodzić w prawdziwy tappingowy pojedynek dwóch gitar chwilę później. Kolejnym razem lekko zmieniony podkład pod zwrotkę wprowadza zupełnie nowy odcień do całokształtu utworu - te siedem minut przelatuje tak szybko, że aż człowiek łapie się za głowę, dlaczego ten utwór tak szybko się skończył! Nowy album Avengera obfituje w punkty zwrotne oraz prawdziwe hiciory, do których się ciągle wraca. Znajdują się tutaj troszeczkę gorsze wałki, które choć ustępują prawdziwym mocarzom, to jednak nie są wcale słabe. Czy na nowym albumie jest godny następca "Under the Hammer"? Myślę, że tak. "Fields of the Burnt", "Into the Nexus", "In Arcadia Go!", "Flayer Psychosis" czy zaczynający się dość sztampowo, jednak przeradzający się z czasem w fajny utwór "Shot to Hell" to kompozycje, które są bardzo udane i które ukontentują niejednego maniaka metalu. Ian Swift na ogół śpiewa dość spokojnie, jednak potrafi przyłożyć prawdziwym piekłem z przepony, gdy utwory tego wymagają. Siłę albumu stanowią świetnie zaaranżowane kompozycje. Charakterystyczne elementy (początek "Fields of the Burnt", przejście przed solówką w Into the Nexus), umiejętnie skomponowane pasaże, sprawne operowanie kontrastami i imponujący warsztat instrumentalny sprawiają, że nowy Avenger jest płytą obok której nie sposób przejść obojętnie. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Avoral - War Is Not Over 2014 Self-Released

Ponoć ten włoski kwintet pogrywa na swym debiutanckim albumie epic metal. Ano, nie do końca jest to prawda, zdecydowanie bowiem bliżej tym dźwiękom do współczesnego power metalu z elementami folk metalu. Owszem, nie brakuje patetycznych, niekiedy nawet symfonicznych partii, jak w openerze "Ivory Gates" czy refrenie "I'll Rise Again", ale to jeszcze nie to, do Manilla Road czy nawet Visigoth jeszcze wam panowie daleko. Już znacznie ciekawiej wypadają próby łączenia dynamicznego power metalu z folkowymi klimatami (tenże "Ivory Gates"), zespół płynnie umieszcza też w ramach jednej kompozycji balladowe partie z dynamicznymi przyspieszeniami, dodając do tego niemal blackowe blasty i takiż ryk udzielającego się gościnnie Davide Valerini z Obsolete Theory. Growling pojawia się zresztą w kilku innych utworach z "War Is Not Over", jednak nie zawsze jest to uzasadnione, szczególnie w na poły balladowym "Unwanted Treason", w którym spokojnie wystarczyłyby partie operującego czystym, ale drapieżnym głosem wokalisty zespołu Franka. Do stricte metalowego instrumentarium muzycy dodają też skrzypce i wiolonczelę (gościnnie Laura Brancorsini i Simone Malan), co całkiem efektownie wypada w "Journey To The Glory" i zakończeniu utworu tytułowego. Jednak jako całość "War Is Not Over" nie porywa. (3,5) Wojciech Chamryk

102

RECENZJE

Battle Beast - Unholy Saviour 2015 Nuclear Blast

Niezależnie od tego, czy lubicie Battle Beast, czy też nie - musicie przyznać, ze grają muzykę cholernie uczciwą. Taką bardzo tradycyjnie tradycyjną. Nie żeby coś, nigdy nie przykładałem specjalnej uwagi to twórczości finów i nie do końca zdawałem sobie sprawę, jak to może być fajny zespół. Cóż - dziś już wiem, że jest bardzo fajny. Wraz z początkiem 2015 roku światło dzienne ujrzał nowy, trzeci już album i jest… no właśnie, jaki jest? Jest znakomity, bardzo skoczny, jest po prostu pełen doskonałych kompozycji, które idealnie wpasowują się w kanon. Miło czasami dla odmiany przejść na coś o wiele bardziej radosnego (i przy tym bardzo przeze mnie lubianego) niż zwyczajowo goszczący w mych głośnikach doom metal. Tak więc sami się przekonajcie, cóż to za zjawisko to "Unholy Saviour" wydane pod szyldem Battle Beast. Z zaczyna się wszystko tak… …"Lionheart"! Potężne, prawie pięciominutowe uderzenie jest niczym piorun, momentalnie podrywa i zmusza nasz kark do wykonywania przeróżnych akrobacji. Całosć jest ukwiecona doskonałym głosem wokalistki, Noory Louhimo. Ma baba kondycję wokalną i wspaniale zadziera głos. Numerem dwa na liście jest utwór tytułowy, ponad pięć minut power metalowego młócenia. Kto by narzekał? Jest średnio szybkie tempo, jest miła dla ucha solówka, jest refren pełen chórów i oczywiście wstawki orkiestrowe. Muszę przyznać, że głos wokalistki bardzo mi przypadł do gustu. "I Want The World… And Everything In It" to numer trzy, moją uwagę zwraca przede wszystkim doskonała linia basowa i cholernie darty wokal Noory. Tutaj także wyraźnie słychać wokalizy gitarzysty prowadzącego - Antona Kabanena. To bardzo żywy, prosty niczym budowa cepa utwór w najlepszym stylu. Bez solówki się nie obeszło oczywiście. Kolejny kawałek to jeden z moich ulubionych na całym dysku, czyli "Madness". Bodajże najbardziej power metalowy utwór, podwójna stopa towarzyszy nam niemalże przez cały czas trwania utworu, mamy tutaj także znakomity refren i chórki, nie widzę powodów do narzekań. Solo oczywiście obecne. "Sea of Dreams", rozpoczyna się niepozornie, klawiszowy wstęp, a po chwili wchodzi elektroniczny bit perkusyjny. Jak tytuł wskazuje, to spokojniejszy utwór, innymi słoami - to zwyczajna ballada, pięknie ukwiecona czystym śpiewem wokalistki. Całość niestety jest może i piękna melodycznie, jak i wokalnie, ale to stanowczo zbyt monotonna rzecz, a trwa całe pięć minut. Nie jest to zły kawałek, ale - jak dla mnie - po prostu nudny, dopiero po ponad trzech minutach nabiera odpowiednio epickiego rozpędu. I to jest jego najlepsza część. Jeśli ktoś byłby ciekawy, to tak - solo na gitarze jest. "Speed and Danger" w zupełności nam jednak wynagradza monotonię poprzedniego kawałka. Heavy metal w sosie własnym bez zbędnych dodatków (no może zajeżdża power metalem, ale to żaden minus). Bardzo, ale to bardzo żywiołowy kawałek - cóż za wspaniały refren, jakie piękne ukazanie możliwości wokalnych wokalistki. Pię-

kna rzecz. Solo? Obecne i to w formie bardzo popisowej! Numerem siedem jest "Touch in the Night". Toż to czyste lata 80-te! Kawałek niczym z dyskoteki, wsłuchajcie się w te klawisze! Perkusja brzmi niczym stare, dobre elektroniczne bity, kicz wody czystej, ale w sensie bardzo pozytywnym. Ale nie myślcie, że zapomniano o gitarowych solówkach w żadnym wypadku. Niecałe półtorej minuty, tyle trwa kolejny utwór, "The Black Swordsman". Lekki, gitarowy wstępniak, ale doprawiony śpiewem i pięknym tłem. No tutaj solówki nie ma. Następujący po nim ledwie minutę dłuższy "Hero's Quest" jest utworem instrumentalnym. Wspaniała melodia grana na klawiszach i bardzo skoczne, czysto patatajowe tempo, mniam. Utwór oznaczony numerem dziesięć to "Far Far Away", bardzo rokenrolowy utwór z pełnym patosu i dumy refrenem. Całość jest pięknie ubarwiona żywiołowym tempem i brawurową solówką (a jakże!). I w ten sposób dochodzimy do ostatniego na liście utworu, przepięknej ballady "Angel Cry". Jest to mój ulubiony kawałek na całym albumie. Wspaniała melodycznie kompozycja, tutaj najwyraźniej można usłyszeć wspaniałe możliwości wokalistki. Jestem w tym utworze po prostu zakochany. Piękna melodia, z doskonałym refrenem i wspaniałym klawiszowym tłem, które uzupełnia lekka gitara. To najbardziej epicki i pełen patosu utwór na całym albumie. Zawiera w sobie coś nieodparcie smutnego, toteż zapewne tym dociera do mojego doomowego serducha. Dobrnęliście wraz ze mną do samego końca - zdaje się, że nie ma co specjalnie przedłużać podsumowania. To album cholernie sprawny, pełen patosu, fantastyki i doskonałych aranżacji. To bardzo staroświecka rzecz, część z was może zarzucić, że nie ma na nim niczego nowego i odkrywczego - owszem, lecz to przede wszystkim muzyka dla muzyki. Czuć w niej radość i miłość, a to najważniejsze. Nie spodziewałem się, ze tak dobrze mi wejdzie, a jednak. Sporo razy przesłuchałem i mnie nie nudzi. A to dobry znak. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić wam nowe dzieło marki Battle Beast. Jest warte swojej ceny. (4,8)

lówek przypomina niemiecką i amerykańską szkołę thrashu. Brzmienie instrumentarium jest nad wyraz w porządku, gitary są lekko przytłumione, (co jednak nie przeszkadza w odbiorze, a nawet da się lubić), bas jest słyszalny i odpowiednio wyraźny, perkusja nie wybiega przed szereg. Utwory instrumentalne i wstawki instrumentalne w "Atomic Nightmare" jak najbardziej na plus, całkiem przyjemne i melodyjne granie. Na minus natomiast dość miałki głos wokalisty i średnie wałki. Album na takie (3,7). Zespół ma potencjał. Steel Prophecy

Beast - Thrash Metal Propaganda 2012 Self-Released

"Thrash Metal Propaganda" to album, którego tytuł mówi wszystko. EPka jest utrzymana w typowym thrashowym brzmieniu, w lekko przyciężkawym klimacie, nasiąknięta ogranymi schematami i utrzymana w miłości do brzmienia i stylu tuzów takich jak Destruction czy Exodus. Na EPce znalazły się cztery wałki, które hołdują starym tradycjom thrashu. Poza tymi utworami znalazło się także miejsce dla akustycznego "Blood Upon The Snow", przyciągającego i budzącego grozę swoją aurą. Instrumentarium na tym albumie to ciągle dość przytłumione gitary, w miarę wyraźna perkusja oraz bas, co przechadzał się w cieniu kompozycji. Na stałe ulokował się też dość przeciętny głos wokalisty. Ogółem album ma parę rzeczy do zaoferowania, m.in. riff z "Toxic Waste" czy kompozycję instrumentalną wspomniany już "Blood Upon The Snow". Jednak ogółem to (3,7). Steel Prophecy

Stanisław Gerle

Beast - Infernal Hangover... Wrecked in Space 2013 Slaney

Beast - Of Beer And Blood 2011 Self-Released

Brzmi jakoś znajomo ten tytuł. Czy to Tankard wydał swój kolejny album? Nie... "Of Beer And Blood" to EPka hiszpańskiej hordy Beast. Zawiera w sobie kilka ostrych, choć dość ogranych wałków i parę instrumentalnych popisów. Zaczyna się kobiecym krzykiem, który przechodzi w tytułowy kawałek, trwa przez krótkie, treściwe "Beware", dość długie, rozległe "Atomic Nightmare" oraz przez "Thrill Killer" i kończy się instrumentalnymi "Dawn of The Pripyat Part 1" i "Dawn of The Pripyat Part 2". Słuchając tego albumu można zauważyć wiele odniesień do twórczości chociażby Destruction, m.in. w riffach czy samym sposobie śpiewania, np.: "Thrill Killer" lekko zalatuje mi "Mad Butcher". Konstrukcja riffów i części so-

"Infernal Hangover... Wrecked in Space" to około 37 minutowa porcja hiszpańskiego thrashu granego w stylu zespołów takich jak chociażby Municipal Waste czy Toxic Holocaust, Destruction czy czasami także Razor. Album jest podzielony na dwie części, pierwsze cztery utwory rozpoczyna kilkunastosekundowe intro, analogicznie jest w drugiej części. Razem jest osiem utworów i dwa otwieracze. Na albumie przeważają dość szybkie, choć nie przesadnie rwące wałki, które omiatają bębenki słuchacza niczym salwy z pistoletów maszynowych. Na "Infernal Hangover..." możemy odnaleźć utwory z poprzednich albumów zespołu, m.in. "Atomic Nightmare", "Thrill Killer" czy "Black Death". "Black Death" nieznacznie różni się od swojego pierwowzoru brzmieniem (które brzmiało lepiej na EPce), "Atomic Nightmare" różni się


długością, czystszym brzmieniem i tempem na końcu. "Thrill Killer" natomiast umiejscowieniem solówki w kompozycji. Ogółem "Infernal Hangover..." jest klarowniejsze od swoich poprzedników, o wiele bardziej dopracowane pod względem technicznym. Instrumentarium też jest ciekawsze, gitary brzmią odpowiednio ostro, bas dopełnia sekcje rytmiczną, perkusja jest wyraźniejsza w porównaniu do poprzednich albumów. Niestety wokalista nadal pozostał taki sobie. Kompozycje utrzymane w thrashowych standardach. Brakuje tutaj instrumentalnych kompozycji, znanych z wcześniejszych EPek, co jest minusem. W mojej ocenie album idealny dla ludzi, którzy chcą pokiwać głową w rytmie niezobowiązującego thrashu. Tym razem (4)

ce". Album nie wprowadza specjalnie jakiś nowych, oryginalnych i wyróżniających się kawałków. Bazuje na starych, opracowanych motywach, jednak granych z odpowiednią siłą, która jest zdolna poruszyć niejedną głowę. Oczywiście głównie do polecenia fanom thrashu, granego w dość nowoczesny sposób, którzy lubią zagadnienia oscylujące wokół polityki i tematów społecznych, etc. (3,9) Steel Prophecy

HM nie brakuje też w "Apocalypse (Troops Of The Fallen)", numerze z miarowymi zwolnieniami i dynamicznymi przyspieszeniami, kojarzącymi się z klasykami Anvil czy Exciter. Z kolei "Lust For Blood" to zarówno klimat Running Wild z czasów, zanim jeszcze stali się piratami, jak i bardziej melodyjne, chociaż wciąż siarczyste momenty. BoltCrown zadbali też o solidne, kojarzące się z analogowym soundem brzmienie (RMS Live & Studio Records, Mandragora Studio) oraz o efektowną okładkę i dopracowane logo, których autorem jest Mario Lopez, zaś na płycie słychać kilku gości, w tym muzyków Thunderwar. Ano, po takim starcie nie pozostaje nic innego jak czekać na pierwszą pełną płytę zespołu. (5,5) Wojciech Chamryk

Steel Prophecy

Blaze Out - Headshot 2013 Blood Fire Death Music

Biotoxic Warfare - Lobotomized 2015 Slaney

Młodziaki z Krety debiutują "Lobotomized" dzięki Slaney Records i bez dwóch zdań to całkiem udany kawał siarczystego thrash metalu, z masą konkretnych ostrych riffów, solowymi popisami i licznymi przyspieszeniami. Nie brakuje też sporej dozy melodii ("Baptized In Blood And Greed"), są, dające chwilę wytchnienia, balladowe wstępy i zwolnienia (utwór tytułowy, "Proclaim The Gospel Of Lies"), a dowodem na już spore umiejętności muzyków jest też instrumentalny opener "Mors Indecepta". Pojawiają się też wpływy death metalu, słyszalne zarówno w niskim, inspirowanym growlingiem rykiem Mike'a jak też w takich bardziej surowych kompozycjach jak chociażby "Dysphoric Reality". Nie jest to na pewno płyta jakoś szczególnie oryginalna, ale muzycy nadrabiają te braki ogromną energią i zaangażowaniem - warto dać im szansę. (4,) Wojciech Chamryk

Kwartet z Barcelony to niby debiutanci, jednak kilka ładnych lat pogrywali pod nazwą Bustin' Out, po czym pozostała nawet pamiątka w postaci utworu o takim właśnie tytule. Nie wiem co grali wcześniej, ale zawartość "Headshot" nie zachęciła mnie w najmniejszym stopniu do szukania ich poprzednich wydawnictw czy nawet kontrolnego odsłuchu w sieci. Mamy tu bowiem nowoczesne, post metalowe granie z wyrazistym groove, alternatywnym posmakiem i więcej klimatów kojarzących się bardziej z linią programową MTV Rocks niż z heavy metalem. Co ciekawe początek płyty jeszcze na to nie wskazuje, bo "S.I.N.S." kojarzy się bardziej z klasycznym hard rockiem niż jego nowocześniejszymi odmianami, a równie dynamiczny "Shining Blood" uderza zarówno mocarnym riffem jak i dynamicznym przyspieszeniem w dość tradycyjnym stylu. Jednak z każdym kolejnym utworem robi się lżej, czasem wręcz rockowo, jak w "Red Silence" czy "Behind The Bullet", a dopełniają je przebojowe refreny, cięte riffy i skandowane, często chóralne partie wokalne. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że Blaze Out miotają się dość bezwładnie nie mając jasnej koncepcji tej płyty, bo balladowy, niemal pop rockowy "Kids Of War" sąsiaduje z rozpędzonym thrashowym "Elixir", w niektórych utworach też mamy takie dość karkołomne, niezbyt udane połączenia, czego najlepszym dowodem jest "Hot Wheels". (3)

Bridge Of Diod - Creativity In Captivity 2012 Self-Released

Bridge Of Diod to kolejna włoska grupa manifestująca swe przywiązanie do klasycznych form metalu. "Creativity In Captivity" to debiutancka i wydana własnym nakładem EP-ka zespołu zawierająca pięć udanych kompozycji. Co prawda nie brakuje wśród nich dowodów na to, że mamy do czynienia z grupą istniejącą współcześnie (syntetyczne, pozbawione mocy i nienaturalnie brzmiące bębny np. w "Drops Of Rain" czy "Stars Crammed In Damned Stables"), ale to na szczęście nieliczne wpadki. "Clown Of The Seasons" to już ostra jazda z drapieżnym śpiewem Stefano Barbero, a melodyjny gitarowy pasaż w końcówce jeszcze bardziej uwypukla agresywną zwrotkę. Mamy też kojarzące się z Iron Maiden brzmienia balladowo - akustyczne ("Back From Limbo"), nie brakuje nawiązań do Helloween i niemieckiego speed metalu ("Stars Crammed In…"), tak więc jeśli zespół popracuje trochę nad brzmieniem swych ewentualnych kolejnych nagrań to będą z nich ludzie. (4) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Blast Off - World of Lies 2014 Suspiria

"World of Lies" to cztero-utworowa EPka typowego przedstawiciela thrashu. Osiemnaście minut przesiąkniętych dość szybką i dość ostrą jazdą sekcji instrumentalnej, mięsem gitarowym, wonią gitary basowej, która czasami mocniej szarpnie zmysłem (chociażby w "Magnicide"), z warczącym głosem wokalisty (być może za bardzo warczącym) i perkusją będącą raczej na trochę dalszym planie. "World Of Lies" jest dość porządnie dopracowane pod względem technicznym, brak sterylności nagrania i odpowiednia moc brzmienia została uwydatniona. Utwory kompozycyjnie składają się m.in. z dość typowych riffów dla thrashu, solówek opartych na pentatonikach, flażoletach oraz "kacz-

Chity - Sinhabumi BoltCrown - Reign Of The Damned 2014 Self-Released

Na swej debiutanckiej EP-ce młody warszawski kwartet śmiało i bez kompleksów podąża śladami mistrzów tradycyjnego heavy/speed metalu lat 80tych. W tytułowym openerze mamy więc nie tylko szybkie tempo niczym z najlepszych utworów Judas Priest, ale też ostre, wysokie i bardzo drapieżne partie wokalne typowe dla niemieckiej sceny oraz sporą dozę melodii. Nawiązań do tzw. euro metalu ale też NWOB

2014 M Entertainment

Największym powodzeniem cieszy się muzyka, w której teksty są dla nas zrozumiałe i wiemy czego słuchamy. Łatwiej się identyfikować z taką muzyką i można coś z niej wynieść. No, a co kiedy mamy do czynienia z ojczysty językiem z Sri Lanki (obowiązują tam dwa urzędowe języki, syngaleski i tamilski przyp. red)? Jest to wyzwanie. Jednak kiedy widzi się nazwisko Somapala to można być spokojnym o efekt. W końcu to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów metalowych naszych

czasów. Poznaliśmy go jako frontmana Firewind, Civilization One czy Power Quest. Teraz czas przyszedł na nieco inne klimaty w wykonaniu tego pana. Ktoś chętny na melodyjny rock z elementami progresywnymi i popu? Właśnie taki jest "Sinhabumi". To jest coś innego, ale czy gorszego? To już zależy od naszego podejścia i tego czego się spodziewamy. Nie jest to coś do czego nas przyzwyczaił ten znakomity wokalista. Tutaj zabiera on nas do świata rocka i egzotycznej muzyki Sri Lanki. Pojawiają się elementy kultury tego kraju, ale to jest akurat miły akcent na tej płycie. Stylistycznie dostajemy mieszankę progresywnego rocka, melodyjnego rocka czy popu. Już otwieracz "Sinhabumi" to nam dość dobrze obrazuje. Słychać, że to właśnie wokal tutaj odgrywa pierwszą rolę, a cała reszta to tylko tło. Chitral mimo lat wciąż brzmi znakomicie i tylko potwierdza swoją klasę. Nie można być z pewnością obojętnym na zagrane z pomysłem partie gitarowe. Tutaj Sebastian Eder się spisał i można odnaleźć nawiązanie do Briana Maya czy Slasha. Jest ukłon w stronę klasyki. "Me Lokaya Ape" to miły rockowy kawałek z wpływami właśnie Queeen. Nie brakuje przebojów i chwytliwych melodii. Wystarczy posłuchać "Ralu Mawathe", z kolei taki "Miringuwa Parada" przejawia wpływy etnicznej muzyki Sri Lanki. Płyta jest lekka i przyjemna w odbiorze. Choć tutaj nie ma się co nastawiać na jakiś mocny hard rock czy heavy metal. Ciekawie zostały tutaj wplecione różne motywy orientalnej muzyki i wokal Somapaly znakomicie pasuje do takich klimatów. Produkcja tej płyty została dobrze przyrządzana, niestety same kompozycje nie powalają. Tak więc wygląda to tak: soczyste brzmienie, znakomity wokal Somapaly i brak ciekawych pomysłów na ciekawy rockowy album. Zmarnowano potencjał, a szkoda bo mógł to być udany rockowy produkt. (3,3) Łukasz Frasek

Colossus - Drunk on Blood…And the Sepulcher of the Mirror Warlocks 2015 Killer Metal

Colossus to kolejna przyzwoita propozycja ze Stanów. Ot fajne i przyjemne heavy metalowe granie. Niezbyt oldschoolowe i niezbyt nowoczesne. Na wstępie należy powiedzieć, że recenzowana płyta to tak naprawdę dwie wcześniej już wydane EPki z 2009 i 2012 roku. Osobiście niezbyt rozumiem ten zabieg ze strony muzyków, ale ok, niech będzie. Nie będę wyszczególniał pojedynczych kompozycji. Wszystkie są średnio ciekawe, wszystkie średnio poruszają i wszystkie są średnio zapamiętywane, ale są w porządku. Niczym nie odrzucają i nie brzmią źle. Są po prostu raczej przeciętne, choć na całe szczęście zachowane w dobrym klimacie. Patrząc na członków zespołu, ciężko powiedzieć, by byli to ortodoksyjni heavy metalowi maniacy. Jednak tworząc muzykę świetnie się przy tym bawią. Trzeba im oddać to, że ich twórczość jest jak najbardziej heavy metalowa. Grają świadomie, gdyż ramy gatunkowe są wyraźnie utrzymane, a i warsztat panowie mają bardzo solidny. Muzyka jest oczy-

RECENZJE

103


wiście jak najbardziej wtórna, ale wcale mi to nie przeszkadza. Zdecydowanie wolę dobrze zagraną, świadomą wtórność, którą można nazwać swoistym hołdem, niż nieświadome brnięcie w pseudo odkrywczość, która nieraz okazuje się tylko zamaskowaną nieudolnością. Obie EPki są do siebie podobne, więc raczej trudno je porównywać. Może ta nowsza jest nieco lepiej zgrana i bardziej rozwinięta pod kontem aranżacji. Widać naturalny rozwój zespołu. Kompozycje zyskały na wyrazistości i mam wrażenie, że są bardziej przestrzenne. Szału nie ma, ale ogólnie rzecz biorąc przyjemnie się słucha. I teraz pytanie jak tu ocenić zlepek, jakby nie patrzeć, dwóch płyt? Chyba tego nie zrobię, gdyż mija się to z celem. Mimo że EPki są podobne, to jednak każde wydawnictwo ma swój charakter. Powiem tak: obie zawarte na płycie EPki są bardzo przyzwoite. (-) Przemysław Murzyn

Crimson Wind - Last Poetry Line 2015 Pitch Black

Wielu fanów symfonicznego power metalu widzi w włoskim Crimson Wind drugi Vision Divine czy Symphony X. Kiedy się przyjrzymy stylistyce, sposób, w jaki sposób te zespoły tworzą kompozycje i wypełniają ją aranżacją to faktycznie można dostrzec podobieństwa. W dodatku Crimson Wind reprezentuje włoską scenę, która jest znana z symfonicznego power metalu. Grają od 2008 roku i dorobili się dwóch albumów. Ten najnowszy, zatytułowany "Last Poetry Line", który miał premierę 23 lutego tego roku jest to płyta, która faktycznie zabiera nas w rejony Vision Divine czy Symphony X. Dokładnie udało się przerysować symfoniczny power metal z elementami progresywnego heavy metalu czy hard rocka. W muzyce Włochów sporą rolę odgrywają klawisze Diego Galetiego. To właśnie one nadają kawałkom przestrzeni i lekkości. Jest w nich też sporo z progresji, zwłaszcza fajnie wybrzmiewa ten element w power metalowym "Still". Można poczuć się jak w innej czasoprzestrzeni, jak w innym świecie. Jest magia, jest nutka finezji i lekkości, a wszystko podane w dość słodkiej formie. Gitarzysta Giuseppe daje nam niezły popis umiejętności, w którym można się delektować jak z lekkością przechodzi między poszczególnymi motywami. W takim "Black Shelter" można wyczuć wpływy Ritchie Blackmore'a i innych wielkich gitarzystów. Zespół potrafi też postawić na epickość, co pokazuje w "Heirlloom". Jest to utwór bardziej rozbudowany i zawiera sporo ciekawych motywów, które stanowią bogatą całość. Płyta mimo lekkiego i ciepłego brzmienia ma kilka mocnych momentów, w których zespół pokazuje pazurki, a mam tutaj na myśli power metalowe petardy takie jak "Death Dwell In Sight" czy "The Stom" . W takich kawałkach zespół wypada bardzo dobrze i myślę, że powinien się trzymać tego charakteru. Może momentami jest zbyt słodko, może momentami wdziera się komercja, ale mimo tego jest to kawał solidnego power me-talu w symfonicznej konwencji.

104

RECENZJE

"Last Poetry Line" to miła i przyjemna dla ucha płyta, która spodoba się fanom szeroko pojętego melodyjnego power metalu. (4) Łukasz Frasek

Darking - Steal The Fire 2015 Jolly Roger

W 2005 roku we Włoszech powstał zespół Darking, powołany przez Agostino Carpo (ex-Domine), zaś na dziesięciolecie powstania ów zespół postanowił nas uraczyć nową płytą, obracającą się brzmieniowo w kanonach metalu epickiego. Kwartet ten skomponował osiem utworów (w tym jeden bonusowy) wybrzmiewających niczym fanfary na cześć antycznych bogów przez 53 minuty. Album brzmi przyjemnie, wokal łechce podniebienie, sekcja gitar i basu przyjemnie współgra ze sobą tworząc klimat o dość ognistym temperamencie, zaś perkusja nadaje tempa i mocy kompozycjom. Najważniejsze jest to, że mimo przyjemnego brzmienia nie traci, nic a nic, na sile przekazu. Pierwszy zespół jaki przychodzi mi na myśl słysząc Darking to Domine (w utworze "Stormbringer" gościem specjalnym jest gitarzysta Domine), Omen (Darking zresztą zrobił cover "March On" na kompilacji "All Fear The Axeman") i Iron Maiden, czasami także zalatuje Chastain. Cały album obraca się wokół tematyki mitologicznej i egzystencjalnej polanej sosem śródziemnomorskiego temperamentu. Utwór rozpoczynający album ("Icarus"), pędzi niczym trackie konie galopem, a tematyką przypomina mi także utwory Turbo ("Szalony Ikar") i Iron Maiden ("Flight of The Icarus"). Kompozycja raz to jest rozpoczynana wejściem basu ("Stormbringer"), raz to jakimś krótkim monologiem ("I'm A Legend"), przywołującym mi na myśl Helstara z okresu albumu "Nosferatu". Zespół odwalił kawał porządnej roboty. "Steal The Fire" to krążek, który warto przesłuchać. Ode mnie (4,5) Steel Prophecy

Death Magic - Too Hot to Roll 2013 Self-Released

Włoski heavy metal znów w natarciu. Młoda kapela z Turynu atakuje debiutancką EPką "Too Hot to Roll" i czyni to całkiem skutecznie. Słychać sporo bardzo wczesnego Iron Maiden z Di Anno, słychać Running Wild i sporo innych klasycznych nazw, a wszystko do podlane speedowym sosem. Same kompozycje nie są może wybitnie skomplikowane, a większość riffów słyszeliśmy już wcześniej, ale co z tego? Ważne, że słuchanie ich sprawia przyjemność i nie nuży ani nie wkurwia. Przeważają szybkie tempa i słychać, że makarony dobrze sobie radzą w takiej roz-

pędzonej wersji. Należy pochwalić też solówki, które są bardzo mocnym punktem tej płytki oraz fajne głębokie i naturalne brzmienie. Trochę irytuje mnie głos wokalisty, który za często piszczy lub pieje. Mimo wszystko da się wytrzymać choć preferuję jednak mocniejsze zaśpiewy. Ostatnio jednak nastąpiła zmiana na tej pozycji, więc zobaczymy jak zabrzmią z nowym gardłowym. Na program "Too Hot to Roll" składa się intro plus cztery długie utwory trwające pomiędzy sześć a ponad dziewięć minut. Jestem ciekaw czy utrzymają tę tendencję w przyszłości, bo boję się, że przy ponad godzinnej dawce mogłoby się wkraść pewne zmęczenie. Czy tak będzie to przekonamy się pewnie niedługo. Opisywany materiał ukazał się już w 2013 roku, więc najwyższa pora na jakiś nowy materiał Death Magic. Jak na debiut jest bardzo ok, ale liczę, że nowe utwory będą jeszcze lepsze. (4) Maciej Osipiak

openerze "Epicentrum epidemii", czy podszytym buntowniczym punkowym podejściem "Czy kiedykolwiek się…". Nie brakuje też bardziej melodyjnych utworów w rodzaju niesionego nerwowym rytmem "Tragedia ludzkości" czy motorycznego "Percepcja partycypacji" kiedy to wokalista Konrad Wulkiewicz rezygnuje z szaleńczego, ocierającego się o growl ryku na rzecz wyższego, czystszego śpiewu. Zdarzają się też chóralne refreny ("Kwatery mózgu głównymi kwaterami"), jest kilka prostych, ale pasujących do struktur poszczególnych kompozycji solówek, w tym z wyeksponowaną partią basu w "Czy kiedykolwiek się…". Tekstowo jest równie ostro, bo zespół nie oszczędza polityków ("Epicentrum epidemii", "Mutująca zgnilizna"), mediów ("Trucizna", "Szklana ewangelia") czy szkolnictwa ("Czy kiedykolwiek się…"), apelując do słuchaczy by zwracali uwagę na swoje wybory i generalnie życiowe postawy. (4,5) Wojciech Chamryk

Demolition Train - Unleash the Hordes 2015 No Remorse

Grecy grają imprezowo, mocno, melodyjnie, nieco punkowo, ale jako cel nr.1 postawili sobie być drugim Motorheadem. Nawet okładka do złudzenia przypomina "Orgasmatron". Cel bardzo fajny, lecz taki sam postawiło sobie już wcześniej dwadzieścia tysięcy innych zespołów. Otwierający "Wrecking Crew" jest już definicją tego, co znajduje się na płycie. Zasadniczo nie ma się nad czym rozwodzić. Ta formuła jest znana i do bólu już wyeksploatowana. Co z tego, skoro ciągle aktualna i ciągle znajdująca swoich amatorów! Z płyty kipi energia, są fajne solówki, krzyczący wokal i mnóstwo rock'n'rolla. Jest to muzyka, która idealnie (!) nadaje się na koncerty i to jest jej przeznaczeniem. "Unleash the Hordes", jak przystało na tego typu granie, jest równe, niewybitne i po pewnym czasie zaczyna nużyć. Płyta nie prezentuje nic, co wykraczałoby poza standardowe wyobrażenie fuzji Motorheada z punkiem w stylu chociażby Born to Lose. Wszystko oparte na jednym schemacie i tak przez ponad 45 minut. Zero niespodzianek. Ale chyba tego oczekują fani tego typu grania. Płytka jest po prostu fajna, ale podobnych słyszałem już bardzo wiele. Żeby mieć pełny ogląd albumu wystarczy puścić sobie jeden, obojętnie który kawałek. Lubię tego typu granie. Fajnie puścić na imprezie, super jeśli leci w knajpie czy barze. Najlepiej jednak słucha się jej chyba w wersji live. W każdym razie i tak polecam. Long live rock'n'roll! (4) Przemysław Murzyn Detonacja - Detonacja 2014 Self-Released

Debiutancki album gdańszczan to 40 minut bezkompromisowego crossover i thrash metalu. Zakorzenionego zarówno w tych bardziej klasycznych brzmieniach z lat 80-tych, jak i w nowocześniejszym graniu spod znaku np. Pantery ("Mutująca zgnilizna"). Czasem jeszcze bardziej ostrego i surowego, jak w łączącym crossover z bardziej hardcore'owym podejściem dwuminutowym

Devil's Train - II 2015 earMusic

Często się zdarza, że trafiamy na płyty o mocnym brzmieniu, z niezłą energią, mocnymi riffami i w miarę równym materiałem, ale ostatecznie płyta nas nie rusza. Trafiamy na płytę niezapadającą w pamięci, która nie potrafi niczym porwać. Takich płyt z serii "przesłuchaj i zapomnij", każdego roku wychodzi pełno. Jednak czy można było się spodziewać, że muzycy znani z takich bandów jak Mystic Prophecy czy Running Wild wydadzą taki właśnie album? Otóż nie i to już jest nie lada niespodzianką. Już debiut Devil's Train nie należał do najlepszych płyt z muzyką hard rockową i heavy metalową, ale było czego posłuchać i kilka kompozycji zapadło w pamięci. Niestety "II" to już album niższej klasy i jest to płyta na jeden raz. Stylistycznie nie pojawiło się nic nowego i wciąż jest to hard rock z elementami heavy metalu. Brzmienie też dalej jest nowoczesne i nastawione na mrok i agresję. Jednak słychać, że Laki Ragazas oszczędza się w riffach i solówkach. Wszystko zagrane jest na jedno kopyto i bez pomysłu. Lepiej prezentuje się wokalista R.D. Liapakis, aczkolwiek mam wrażenie i on się marnuje w tym zespole. Brak wyraźnych hitów, brak jakiegoś zaskoczenia, to największa bolączka tej płyty. Na co tak naprawdę zwrócić uwagę? Na energiczny otwieracz "Down On You", w którym jest przejaw jakiejś radości i pomysłowości. Żywiołowy i nieco cięższy "You and Me" też pokazuje, że można stworzyć jeszcze jakieś ciekawe melodie i chwytliwy refren. Sporo jednak na płycie nijakich kompozycji, które pełnią rolę wypełniaczy. Tak należy potraktować


"Hollywood Girl", który ma sporo wpływów Alice Coopera. Podobać się może z pewnością chwytliwy "Mr. Jones", gdzie zespół pokazuje jak ciekawe wmieszać patenty bluesowe. Później długo przelatują wspomniane kompozycje na jedno kopyto, dopiero tą monotonię przerywa energiczny "Thunderstorm", który jest najszybszym kawałkiem na płycie. Nie miałbym nic przeciwko takim kompozycjom, gdzie można posmakować Liapakisa w czymś, co choć trochę przypomina Mystic Prophecy. Resztę właściwie należy przemilczeć. Materiał jest monotonny, brakuje wyrazistych kompozycji, a całość zagrana na niskim poziomie. Nie zawsze wielkie nazwiska są gwarantem udanej płyty. Niestety Devil's Train, w którym udziela się Jorg Micheal i R.D. Liapakis poniósł klęskę przy drugim albumie. Soczyste brzmienie, ostre riffy to nie wszystko. Za brakło ciekawych pomysłów i udanych kompozycji. Dwa czy trzy kawałki to zdecydowanie za mało, żeby zdobyć uznanie słuchaczy. Kolejne rozczarowanie roku 2015. (2)

wyciąga swój wokal i doskonale daje radę w mocnych fragmentach. Niestety trochę słabiej jest , gdy przychodzi mu zaśpiewać spokojniej i bez pełnej pary, wtedy daje się wyczuć, że nie do końca panuje nad głosem. Zdarzają się też małe niedociągnięcia w niektórych przejściach, czy zmianach rytmu, ale nie przeszkadzają w odbiorze. Słucha się tego albumu bardzo dobrze, ale jakichś mega zachwytów nie ma. Ogólnie dobry krążek i warto sprawdzić "Heavy Metal Combat", bo na pewno jest czego posłuchać. Jak na debiut jest naprawdę nieźle. Wyczuwam w Diamon Falcon pewien potencjał i mam nadzieję, że na dwójce to potwierdzą. (4)

łek, to przykład w jak wielkiej formie jest zespół. To jeden z ich najlepszych kawałków, który na długo zostaje w głowie. Płyta robi dobre wrażenie, nie tylko dzięki równemu i energicznemu materiałowi, ale też dzięki soczystemu i dopieszczonemu brzmieniowi czy klimatycznej okładce. Zespół poczynił postępy i żeby się o tym przekonać, wystarczy skupić uwagę wyłącznie na wokaliście Dell'Orto czy właśnie gitarzyście. Razem wspólnymi siłami stworzyli album, który każdy fan heavy/power metalu powinien znać i liczyć się z nim w tegorocznych rozliczeniach. Polecam. (5) Łukasz Frasek

Maciej Osipiak

Łukasz Frasek

Eden's Curse - Live with the Curse 2015 AFM

Drakkar - Run With The Wolf 2015 My Kingdom Music

Diamond Falcon - Heavy Metal Combat 2014 Self-Released

Austria nigdy nie słynęła z mocnej sceny heavy metalowej, a w porównaniu choćby z niemiecką to wręcz nie miała jej wcale. Jednak ostatnio się okazało, że w tym kraju zaczęło się coś zmieniać na lepsze i oprócz kobiety z brodą zwanej kiełbasą, Austriacy mogą się też pochwalić kilkoma zespołami prezentującymi tradycyjny metal tj. Liquid Steel, ValSans, czy Diamond Falcon. No i właśnie ten ostatni band wydał w ubiegłym roku własnym sumptem debiut zatytułowany "Heavy Metal Combat". Muzyka na nim zawarta to klasyczne heavy z ogromnymi wpływami Iron Maiden. Inspirację Żelazną Dziewicą słychać zarówno w melodyce, sposobie grania sekcji rytmicznej z wysuniętym maksymalnie do przodu melodyjnym basem oraz w ogromnej ilości patatajów. Pierwszy i zarazem jeden z lepszych na krążku "Away from the Sun" zaczyna się od gitary przywodzącej na myśl debiut HammerFall, ale po chwili to wrażenie znika i nie ma już żadnych naleciałości Szwedów. Moim ulubionym kawałkiem jest "Through Death" oparty na świetnych melodiach, a przede wszystkim posiada naprawdę fajny refren. Lubię sobie go od czasu do czasu zapuścić i myślę, że akurat do tego numery będę jeszcze nie raz wracał. Natomiast "Break Free" przywołuje skojarzenia raz z "Virtual XI", a za chwilę z "Somewhere in Time". Temat ajronów powraca w numerze "Fantasia", w którym pojawia się nawiązanie do ekipy Harrisa i cytat z "Only the Good Die Young" będący jak mniemam swego rodzaju hołdem. Niestety reszta utworów pomimo dużej dawki melodii jest jednak trochę za mało wyrazista i zlewa się ze sobą. Brzmienie jest dość mocno zbasowane, ale na szczęście obsługująca cztery struny Roxy Riotrat robi to znakomicie i jest bardzo jasnym punktem tego materiału. Oprócz tego sporo niezłych solówek i gardłowy Vin Weazzel, który świetnie

W 2012 roku włoski Drakkar powrócił po dekadzie milczenia i twórczej nieaktywności. "When Lightning Strikes" to była bilet powrotny dla tej włoskiej formacji. Przekonała się ona o tym, że wciąż fani są głodni jej muzyki, że wciąż rajcuje ich heavy/power metal z elementami symfonicznymi czy epickimi jaki prezentuje Drakkar. To było wydawnictwo przemyślane, ale zarazem zaskakujące. Zespół brzmiał świeżo i zarazem wyciągał znakomite pomysły niczym asy z rękawa. Wielu z nas wciąż wraca do tego albumu i zachwyca się tym wysokiej klasy materiałem. Cóż, czas leci, przyszedł czas na nowy krążek, który godnie będzie podtrzymywał wysoką formę zespołu. "Run With The Wolf" to w sumie dwupłytowy album, który robi jeszcze większe wrażenie niż poprzednik. Z czego to wynika? To nie kwestia zmian stylistycznych czy personalnych, po prostu zespół jeszcze bardziej się rozwinął, poszedł naprzód jeśli chodzi o komponowanie i dobieranie aranżacji. Raz klawisze bywają podniosłe, a kiedy trzeba to brzmią bardziej progresywnie i w stylu Deep Purple czy Uriah Heep. Wystarczy się wsłuchać w epicki "Call of the Dargonlord", żeby się przekonać o czym mówię. Są momenty, które mają wydźwięk bardziej symfoniczny i potwierdza to spokojniejszy "Galadriel's Song". Na płycie panuje znakomity, nieco fantastyczny klimat o czym przekonuje nas już otwieracz "Rise Of The Dark Lords". Nowy album to przede wszystkim masa znakomitych przebojów utrzymanych w konwencji heavy/power metalowej. Właśnie takie petardy jak "Under The Banners of War", czy "Run With The Wolf" z wpływami Deep Purple stanowią trzon tej płyty. Zespół też potrafi zaskoczyć i urozmaicić swoją muzykę i tak w takim "Ride The Storm" zawiera wpływy folkowe. Fanom ostrzejszego grania polecam przede wszystkim "Gods of Thunder" czy "Burning" bowiem tutaj gitarzysta Dario daje z siebie wszystko. Jego gra może się podobać, bowiem nie bawi się i nie kombinuje - gra z pomysłem i potrafi stworzyć ciekawy motyw czy melodię. Druga płyta o dziwo równie jest udana. To właśnie tam znajdziemy utrzymany w klimatach Judas Priest "Coming From The Past" czy hard rockowy "Dragonheart". Ten ostatni kawa-

Kompilacje czy albumy koncertowe to zawsze dobra okazja aby przekonać słuchaczy do danego zespołu. Jeśli jest ktoś, kto jeszcze nie zna brytyjskiego Eden's Curse to jest okazja by to zmienić. W tym roku kapela pokusiła się o wydanie koncertowego albumu, "Live with the Curse". Jest to dwupłytowe wydawnictwo, które zawiera koncert zarejestrowany podczas występu w Glasgow. Zespół promował wówczas swój album zatytułowany "Symphony of Sin". Właśnie z tego albumu pochodzi najwięcej kawałków. Ogólnie Angole dobrali taki zestaw utworów, aby zabrać nas w podróż po przez wszystkie płyty oraz pozwolić nam poznać najważniejsze hity zespołu. To też znakomity dowód na to, że Eden's Curse ma swój status, swój styl i swoich fanów. Każdy kto lubi mieszankę hard rocka i melodyjnego heavy metalu będzie zachwycony muzyką, a już z pewnością tym albumem "live". Podoba mi się, że jest to koncert dopracowany, dobrze brzmiący, słychać również, że publika dobrze się bawi. Spora w tym zasługa frontmana Nikola, który potrafi rozgrzać fanów uczestniczących w tym show. Dobrze to rozbrzmiewa w "Masquerade Ball". Nie zabrakło też power metalowego hitu w postaci "Black Widow". Również na plus można zaliczyć urozmaicenie i przekrój materiału - słychać melodyjny metal w postaci "Angels & Demons", rocka w "Unbreakable" oraz chwytliwość w "Fly Away". Dzięki tym częściom składowym, ten album koncertowy może się podobać i co ważniejsze przekonać do zespołu tych słuchaczy, którym nie jest znana twórczość Brytyjczyków. Solidne wydawnictwo, z którym warto się zapoznać. (3,9) Łukasz Frasek Enforcer - From Beyond 2015 Nuclear Blast

Szwecja już od dobrych siedmiu lat wiedzie prym jeśli chodzi o heavy metal grany w Europie. Dość wspomnieć, że w 2008 roku zadebiutował Enforcer i Portrait, rok później R.A.M. nagrał drugą płytę, która odbiła się niemałym echem wśród fanów klasycznego metalu, rok 2010 to zaś czas debiutu Steelwing. Przykłady tej "nowej fali szwedzkiego metalu" można jeszcze mnożyć, ale najważniejsze w tym zjawisku jest to, że w dużej mierze są to dobre i bar-

dzo dobre wydawnictwa. Co więcej, niektóre z tych zespołów rosną jak na dobrym nawozie. Odnoszę wrażenie (i jednocześnie mam cichą nadzieję), że Enforcer idzie śladami przetartymi przez Wolf. Wolf, choć zadebiutował dekadę przed "nową falą szwedzkiego metalu" z początku był jedynie wprawnym naśladowcą NWoBHM i klasyki heavy metalu. Dopiero z czasem rozwinął czarne skrzydła i wyrósł na mistrza w swoim gatunku. Enforcer oczarował nas młodzieńcza energią, radością czerpania chochlami ze speed metalu i rzeczonego NWoBHM. Kolejne płyty przynosiły powielone - w świetnej formie - patenty z pierwszej płyty. Dopiero po siedmiu latach od debiutu grupa zauważyła, że ślizganie się na samej sile świeżości czy młodości nie jest formułą bez dna. Jej zasoby siłą rzeczy muszą się wyczerpać. Jestem pod wielkim wrażeniem, jak sprawnie Enforcer wybrnął z tej potencjalnej sytuacji. Zanim zdążył pożreć własny ogon i męczyć słuchacza setną wersją hitu "Into the Night" zrobił unik i nagrał płytę, na której błyskotliwie łączy wypracowany speedowy styl, znany z pierwszego krążka, z wędrówkami w stronę klimatu i interesującej warstwy gitarowej. Pod tym kątem jego ewolucja nieco przypomina mi Wolf, który właśnie z unikalnych riffów i klimatu opartego na klasycznym heavy metalu uczynił swój wyznacznik. "From Beyond", czwarta płyta Szwedów, jest wydawnictwem od początku do końca wysadzającym z butów (czy też białych adidasów) i daję sobie rękę uciąć, że gdyby ukazała się powiedzmy w 1985 roku, byłaby dziś klasykiem otoczonym kultem nie mniejszym niż drugi krążek Exciter. Mimo że jest to płyta z gruntu speedowa, trzymająca w napięciu przez całe swoje 42 minuty, dzieje się na niej tak wiele, że ani przez moment nie pozwala nam opuścić naszej uwagi. Pod kątem doboru kompozycji jest to absolutnie doskonałe wydawnictwo. Poza typowymi dla Enfocer, speedowymi numerami takimi jak: ultraenergiczny i prosty "Destroyer", posiadający rewelacyjny refren "Undying Evil", okraszony liniami wokalnymi rodem z lat osiemdziesiątych "One with Fire", rozpoczynający się pomysłowym wstępem "The Banshee", osadzone na dynamicznym riffie "Farewell" i "Hell Will Follow" (oba prują niczym "Future World" Pretty Maids), można na płycie znaleźć inne smaczki. Najbardziej zaskakujący wydane się zamykający krążek, oparty tekstem na książce Edgara Allana Poe, "Mask of Red Death". Ten utrzymany w średnim czy nawet wolnym tempie przeplatany szybszymi harmoniami i posiadający ciekawą konstrukcję kawałek, jest świetnym przykładem dojrzałego utworu, którego jedynym celem nie jest "wysadzanie z adidasów" ludzi na koncertach. Muszę przyznać, że dla mnie utwór ten ma wiele wspólnego z tym, w jaki sposób atmosferę potrafi uchwycić obecnie Wolf. Zaskoczyć może również tytułowy "From Beyond", subtelnie zaśpiewany, z nastrojową linią wokalną, kompletnie nie pasuje do "imprezowej" koncepcji na Enforcer sprzed siedmiu lat. Zaś to, co zaprezentował zespół na "Below the Slumber" to

RECENZJE

105


prawdziwe mistrzostwo. Jest to utwór na miarę wielkich, klasycznych dziś utwór z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Rozpoczyna się balladowym wprowadzeniem wyraźnie inspirowanym sposobem prowadzenia linii wokalnej przez Mike'a Howego, żeby raptownie przejść do dynamicznej linii melodyjnej, stanowiącej oś całego utworu. W międzyczasie uderza przejściem rodem z Running Wild i prostą, ale szalenie nastrojową solówką. Enforcer tym kawałkiem wspiął się na wyżyny komponowania i jeśli lotne pomysły nadal będą się go trzymać, możemy spodziewać się prawdziwej perełki na europejskiej scenie. Enforcer na "From Beyond" zademonstrował kapitalna rzecz. Dla wielu współczesnych muzyków, ale też słuchaczy, istnieją dwie kategorie: worek z prostym heavy metalem stworzonym do zabawy i worek z tak zwanym metalem ambitnym, w którym forma przeważa nad lekkością odbioru. Enforcer nie tylko stanął pośrodku, ale przede wszystkim przywołał coś, co stanowiło o wielkości heavy metalu dwie i pół dekady temu. Przypomniał czas, kiedy powstawały albumy ogromnie nośnie kompozycyjnie, a jednocześnie dalekie od banału. Słuchając i przesłuchując masę współcześnie nagrywanych płyt, nie zauważam często takiego balansu. Enforcer budując ciekawe kompozycje, różnicując sposób śpiewania pokazał dojrzałość, nie wychodząc spoza ram klasycznego, speedowego zespołu. Co więcej, typową dla siebie estetykę poszerzył o inspirację wielką amerykańską sceną sprzed 25 lat. Słychać jak uważnie muzycy Enforcer słuchają płyt i jak wnikliwie je obserwują. Mówi się, że muzycy nie mają czasu na słuchanie nieswojej muzyki. Nie wierzę, że to dotyczy także Szwedów. Masa patentów dotyczących kompozycji motywów gitarowych, linii wokalnych i utworów w ogóle, zdradza ich wielką pasję do klasycznego heavy metalu. Jest dopiero początek roku, ale wiem, że trudno będzie przebić komukolwiek "From Beyond". (5,5) Strati

Belgów. Evil Invaders brzmi jak Exciter pomieszany z Agent Steel, a także z Exodusem w bardziej thrashowych momentach, których wcale niemało na tym krążku. W pewnym momencie zacząłem nawet sobie wypisywać z jakich kawałków słyszę "zainspirowane" riffy w kompozycjach Evil Invaders, ale dałem sobie w końcu siana. Głównie dlatego, że młodzi Belgowie bardzo często, jakby dla niepoznaki, zmieniają kilka drobnych dźwięków, by figura nie brzmiała jak skopiowana na żywca. No i dobrze, można i tak, w końcu jak zrzynać, to od najlepszych. Nie zmienia to jednak faktu, że tych cholernie irytujących wokali nie da się ścierpieć na dłużej niż pięć minut. Na szczęście nie wszystkie zagrywki gitarowe wydają się być zaczerpnięte z twórczości klasycznych zespołów speed i thrash metalowych i czasem zdarza się jakiś fajny motyw, jak ta wykopana w kosmos melodia pod koniec kawałka tytułowego czy bardzo udany "Stairway To Insanity". Takie sporadyczne klepanie po pleckach jednak nie osładza reszty. W dodatku, żeby jeszcze było bardziej interesująco, najgorszy, najbardziej kwadratowy i najbardziej nudny kawałek został wstawiony na rozpoczęcie płyty. Ponadto chłopaczki są z niego chyba naprawdę dumni, bo nawet do niego teledysk strzelili. To jest jak splunięcie w twarz. Wśród młodych zespołów znajduje się kilka naprawdę spoko składów, które potrafią grać z kopytem i jednocześnie dostarczyć coś nowego, nawet jeżeli jest to mało innowacyjne. Evil Invaders tego nie robi. Słuchając ich debiutanckiego krążka można odnieść wrażenie, że metal jest wyeksploatowanym stylem muzycznym, a przecież wcale tak do cholery nie jest. Tę płytę można by spokojnie ograniczyć do połowy, a to co zostanie przepisać i zaaranżować na nowo. Wtedy nie mielibyśmy walenia po oczach tandetnym kiczem i uzyskalibyśmy całkiem dobre dzieło. A tak mamy dość awangardowo odgrzewanego kotleta podawanego przez irytującego kelnera. Kolejny przykład na odstawianie kultu cargo na młodej scenie metalowej. Ubierzemy się jak old-schoolowe kapele z lat osiemdziesiątych i będziemy przepisywać riffy z lat osiemdziesiątych, to będziemy tacy fajni i kultowi jak te kapele z lat osiemdziesiątych. No nie tak to jednak działa. O tekstach to już w ogóle nie wspominam, bo szkoda sobie psuć krwi. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Evil Invaders - Pulses of Pleasure 2015 Napalm

Mamy w końcu debiutancki krążek Evil Invaders, młodego belgijskiego speed/ thrashowego zespołu. I niby wszystko na tym albumie jest w porządku: są szybkie tempa, są szaleńcze tremola, są melodyjne solówki, są wysokie zaśpiewy. Fajnie, nie? Niestety, całość jest bardzo nudna i zaskakująco mdła. Nie da się przejść tego krążka w jednym podejściu przy pełnym skupieniu się na odebraniu jego zawartości, jakkolwiek by się nie starało. Po jakiś dwóch czy trzech kawałkach wokale Johannesa zaczynają być skrajnie irytujące, a kolejne patenty gitarowe i perkusyjne przewidywalne do bólu. To jest dość ciekawe, bo takiego Johna Cyriisa czy Dana Beehlera można słuchać godzinami, lecz w przypadku tego, co nam prezentuje Evil Invaders to człowieka krew zalewa. Nie bez kozery wspomniałem o tych dwóch wokalistach, gdyż do tego sprowadza się kolejna ciekawostka dotycząca muzyki

106

RECENZJE

Evil United - Evil United 2011 Self-Released

Wystarczył rzut oka na skład by narobić sobie ogromnego apetytu na ich muzykę. Evil United tworzą genialny wokalista Jason McMaster (Watchtower, Ignitor), basista Don Van Stavern (Riot, Narita, S.A. Slayer), bębniarz Jason "Shakes" West (Sebastian Bach, Wednesday 13, Murderdolls) oraz dwóch nieznanych mi gitarzystów John "JV4" Valenzuela i T.C. "Bird" Connally. Zespół powstał w 2011 roku, by już kilka miesięcy później wydać debiutancki krążek "Evil United". No i muszę przyznać, że lekko się zawiodłem.

Muzyka na nim zawarta to thrash z elementami poweru, czyli jest ostro, agresywnie, nie brakuje pojedynków gitarowych, perkusista napierdala jak szalony, a McMaster zdziera gardło do krwi. Jednak to nie jest to na co liczyłem. Mam wrażenie jakby przynajmniej niektóre numery były pisane w pośpiechu przez co są po prostu przeciętne. Czasem mamy fajne, kopiące dupę motywy, by za moment pojawiła się jakaś chujowa zagrywka zalatująca nowoczesnym gównem. Obok klasycznego power/thrashu w takim na przykład "Speak" słyszę echa Pantery czy nawet Voivod z okresu "Negatron". Brakuje mi przede wszystkim jakichś ciekawych i w miarę oryginalnych riffów oraz melodii, bo te tutaj są już do bólu ograne, przez co ten materiał wydaje się zbyt "bezpieczny" i asekurancki. Brakuje tu tej odrobiny polotu i szaleństwa. Może to też wina mało konkretnego brzmienia, ale mnie to nie porywa. Poza tym coś mi też nie pasi w niektórych aranżacjach, które wydają się momentami za bardzo chaotyczne. Ogólnie jednak nie jest to zły krążek, a takie wałki jak "Dawn of Armageddon" czy "Fifty Year Storm" to bardzo konkretne strzały. Jest naprawdę duża dawka agresji, a teksty dopełniają ponurej otoczki jaką tworzą dźwięki. Jednak obiecywałem sobie po tej kapeli duuużo więcej. Słychać, że mają ciekawy pomysł na swoją muzykę, więc może po prostu wystarczyłoby dłużej popracować nad tymi kompozycjami i dojebać potężniejszym brzmieniem? Na pewno wiele osób nie zgodzi się ze mną w kwestii oceny tego albumu i uzna go za znakomity jednak ja jakoś nie mogę się do niego całkowicie przekonać. (3,8) Maciej Osipiak

Evil United - Honored by Fire 2014 MVD Audio

Ależ przykurwili! Trzy lata dzielące wydanie "Honored by Fire" od debiutu nie poszły na marne. Zespół dopieścił swój styl i stworzył o wiele lepszy materiał, dokładnie taki na miarę swojego ogromnego przecież potencjału. Rzeczywistość okazała się na tyle przewrotna, że o ile z "jedynką" wiązałem ogromne nadzieje, które jak wiadomo się ni ziściły, to w przypadku tego krążka oczekiwań nie miałem zbyt wygórowanych. Miło być zaskakiwanym w taki sposób. Wszystkie minusy, które wytknąłem im w poprzedniej recenzji tutaj zostały zredukowane do zera. Brzmienie jest soczyste i dynamiczne, a gitary wręcz podcinają tętnice. Poza tym o ile wcześniej można, a nawet trzeba było narzekać na brak hitów to tutaj jest ich pod dostatkiem. Singlowy "Viking Funeral" pali wioski, a "Dead Can See", "Bloody Water" i przede wszystkim "Tomb Spawn" wcale mu nie ustępują. Słychać, że duet gitarzystów Valenzuela/Connally wykonał dobrą robotę co skutkuje zarówno lepszym zgraniem jak i ciekawszymi kompozycjami. Wreszcie jest też masa zajebistych riffów, które wyrywają wnętrzności, a sekcja nabija rytm, przy którym istnieje obawa połamania sobie karku. Wokal Jasona McMastera to jak zwykle mistrzostwo świata. Facet czy to drze mordę czy też śpiewa robi to

fenomenalnie. Power/thrash made by Evil United jest tak niesamowicie intensywny i agresywny, że po prostu nie ma bata, żeby przesłuchać tego na spokojnie w pozycji siedzącej. Jeśli nie wierzycie to obczajcie sobie klip do "Viking Funeral", a wszelkie wątpliwości opadną z was szybciej niż majtki z pijanej licealistki. Jednak jak się okazuje, to ci goście nie są aż takimi radykalnymi sadystami i dają słuchaczom krótkie chwile wytchnienia w postaci trzech bardzo udanych instrumentalnych miniaturek. Evil United stworzyli materiał dopracowany, potężny i wypełniony znakomitymi kawałkami, będący z pewnością punktem zwrotnym dla zespołu. Tak prawdę mówiąc to tu więcej nie ma co pisać, tu trzeba słuchać. (5,3) Maciej Osipiak

Exorcist - Utterances of Going Forth By Day 2014 Self-Released

Warszawskiego Exorcista nie trzeba chyba szerzej nikomu przedstawiać. Klasyka i legenda polskiej sceny metalowej, przy której te wszystkie podskakujki nagrywające pitolenie dla psuedometalowczyków, to czczy wymiot anorektycznej ulicznicy. Exorcist stanowił razem z takimi zespołami jak Thrasher Death, Merciless Death, Wolf Spider, Dragon, Kat i wieloma innymi, ostrą szpicę polskiej toksyczno-agresywnej muzyki gargantuicznego wpierdolu. Ich dwie demówki - "Voices from the Graves" i "After the North Winds" - nagrane wtedy, gdy kapela była najbardziej aktywna, stanowią jeden z najgenialniejszych materiałów speed/thrashu z naszego kraju. Nie bez kozery używam tutaj takich superlatyw, te kaseciaki wgniątają w ścianę. Gdyby ten zespół zrodził się w Niemczech, Stanach lub Kanadzie, praktycznie właściwie gdziekolwiek na zachód od naszego zapyziałego grajdołka, to pewnikiem jest, że na tych demówkach rozwścieczony Egzorcysta by nie poprzestał. Niestety jak u nas było, wszyscy wiedzą. Na szczęście Exorcist nie poszedł jeszcze do piachu. W 2014 roku, czyli prawie trzydzieści lat od momentu powstania kapeli, zespół nagrał swój pierwszy studyjny album długogrający. "Utterances of Going Forth By Day" powstał w składzie Skwierawski - Kuczyński - Ręczkowski - Godlewski, a za mikrofonem stanął znany z plującego siarką Ragehammera Tymon Jędrzejczyk. Trzeba przyznać, że to właśnie osoba Tymona stanowi jeden z kluczowych atutów albumu Exorcist. Nie tylko dlatego, że gość dysponuje bardzo dobrym wokalem, ale też dlatego, że jego zaśpiewy pasują idealnie do kompozycji Exorcista i do brzmienia uzyskanego w studio. Mimo to, że Exorcist to legenda, to ten młody gość dał radę, jakby niepomny ciśnienia i presji oraz faktu, że każdy ze starych - i przynajmniej połowy młodych - metalowców z Polski, będzie wnikliwie i bardzo krytycznie oceniać jego formę. Czy podołał? Podołał, i to jak! Wydaję mi się, że to dzięki niemu kawałki Exorcista błyszczą. W końcu gdy pierwotnie były nagrywane w latach osiemdziesiątych, to muzycy tego zespołu (w tym wokaliści) byli mniej więcej w jego wieku. Dzięki temu, że na


"Utterances…" "użyto" młodego wokalu, wpisującego się w odpowiednią stylistykę, udało się skatalizować i przekazać tę z trudem ujarzmioną energię. Podejrzewam, że nie dokonałby tego żaden starszej daty wokalista, a na pewno nie z takim efektem. Tymek nie jest naturalnie jedynym atutem tego wydawnictwa. Główny trzon zespołu czyli Tomasz Godlewski i Paweł Ręczkowski nadal stanowi silną składową kapeli. Dzięki temu Exorcist nie traci swej magii i charakterystycznej atmosfery całości. Dodajmy do tego fakt, że na album trafiły sprawdzone kompozycje, które można było usłyszeć w bardzo rachitycznej jakości na kasetach trzy dekady temu, oraz to, że przy nagrywaniu nowego albumu uzyskano brzmienie tnące niczym brudna i ostra żyleta, i mamy pełen obraz szlachetnego urodzaju jakim dysponuje to przemocarne wydawnictwo. Padam na kolana i dziękuję jakiejkolwiek opatrzności, która spoglądała przychylnym okiem na powstawanie tego albumu, właśnie za to, że brzmienie - perkusji, basu i gitar - nie zostało spieprzone, że nikt tego nie chciał unowocześniać na siłę, polerując całość syntetycznym przesterem czy zamulaniem miksu całości sprowadzając wszystkie suwaki equalizera na parter. Tak wiele dobrych wydawnictw ostatnimi laty jest w ten sposób niszczonych. A tu proszę, brzmienie płyty to prawdziwy thrash i tyle. Żadne pitu-pitu, lecz brudny, lecz jednocześnie przejrzysty i mięsisty destylat destrukcji. Nie zapominajmy, że jedną z najważniejszych cech, które stanowią o sile i ponadczasowości albumu muzycznego jest zdolność do umiejętnego i urozmaiconego zaaranżowania utworów, tak by wydawnictwo było równocześnie zróżnicowane i ciekawe, a przy tym także spójne. Utwory Exorcista takie właśnie są, dzięki zaciekle atakującym, niebanalnym gitarom i rozmaitym patentom, które niemal prześcigają się w poszczególnych utworach o miano tego najbardziej chwytliwego i kopiącego dupska. "Utterances…" posiada wszystko, co powinien mieć najlepszej światowej klasy metal. Może to dzięki temu, że zawarte na nim utwory zostały skomponowane w tych złotych latach osiemdziesiątych. Nie zmienia to jednak faktu, że te stare numery zostały nagrane z genialną dozą energii i agresji. Jak na album z 2014 roku Exorcist błyszczy i dumnie pręży swe żelazne muskuły. "Utterances of Going Forth By Day" to gradobicie płynnej stali i niekończąca się chłosta drutem kolczastym. Zawsze mnie ciekawiło jak taki "Ostatni Diakon" i "Sabat Zakonnic" brzmiałyby na porządnym nagraniu. Ten album jest na to odpowiedzią. (6)

Jednak nie skreślałbym od razu płyty "Shout On The Fog". Wokalista troszkę chrypie, jednak na plus dla niego. Wokale są tu szybkie, a niektóre refreny wychodzą świetnie jak np. "Hidden In The Dark", a inne wychodzą cienko ("Earth Massacre"). Zamykający płytę utwór "Run Away From The Cross" świetnie wieńczy całość. Solo w tym utworze to najjaśniejszy punkt na płycie. Bardzo ładnie wyszedł "Tell Me (What You Want)". Całości słucha się całkiem miło, chociaż brakuje tu czegoś naprawdę ujmującego. (3)

'n' heavy z niewielkimi wpływami thrashu. Są one słyszalne w rozpędzonym "To The Sea" i mocnej balladzie "Leave This Planet", ale pozostałe utwory to już tradycyjne granie. Dynamiczne, melodyjne, niezbyt mocne, z fajnymi solówkami czy unisonami gitar. Często bywa tak, że gdy robi się deliatniej w warstwie muzycznej to nadrabia to wokalista, tak jak w openerze "Letters" czy w iście histerycznym od strony wokalnej "To The Sea". Można posłuchać w wolnej chwili. (3,5) Wojciech Chamryk

Rafał Mrowicki

2014 Self-Released

Exxperior to jednoosobowy thrashowy projekt niemieckiego muzyka Toma Liebinga, odpowiedzialnego za wszystkie partie instrumentów. Na albumie występuje gościnnie kilku wokalistów (jak np. Chris Carl z Harmony Dies, Bart ze Straightline, czy Angelos z Toxic Waltz) oraz gitarzystów (np. Jimi z Toxic Waltz czy Jake Charlett ze Street Hawk). Tomowi Liebingowi udało się zebrać sporo ciekawych wokalistów metalowych, którzy sprawili, że płyta jest bardzo różnorodna. Bardzo dobrze wyszedł utwór "Warden of Infinity", w którym śpiewa Mika Eronen. Utwór jest szybki, jest w nim sporo ciekawych przejść, a wokalista śpiewa wysoko i szybko, lekko zawodząc, jednak na plus. Jest to jeden z lepiej zaśpiewanych utworów na płycie. Świetnie wyszły tu również partie gitar. Wściekły "Thrash Insanity" również bardzo dobrze wypada. Fajnie wypada jeszcze bardziej agresywny "Exx Song", w którym jednak bardzo dobre solo troszkę ginie w brudzie gitary rytmicznej. Całości dopełnia podzielony na pięć części "Curse of Misery I". Pięć utworów powiązanych ze sobą tekstowo, w których zaśpiewało łącznie czterech wokalistów stanowi bardzo dobre zakończenie płyty. Album godny uwagi fanów dobrego thrashu. (4)

2014 Self-Released

Nazwa tej młodej lubelskiej ekipy obiła mi się już o uszy, wiedziałem więc, że to grupa z wokalistką w składzie, grająca ostro, klasycznie i melodyjnie. Tymczasem na debiutanckiej EP-ce grupa występuje już jako męski kwartet, zdecydowanie ciążąc w stronę mocarnego, tradycyjnego heavy/speed metalu z wpływami thrashu. Nie mamy tu oczywiście do czynienia z jakimś szczególnym objawieniem, ale zważywszy na to, iż to na dobrą sprawę początki grupy, Higlow radzą sobie całkiem nieźle. Tytułowy opener to szybki, surowy numer z melodią i zwolnieniem zaczerpniętymi od Running Wild, z trademarkowymi dla lat 80-tych chórkami. "Clinical Death" to znowu wczesny Rock 'N' Rolf w połączeniu z niemieckim speed/ thrash metalem: intensywny, dynamiczny ale też niepozbawiony pewnej chwytliwości. W "Dr Jeckyll" robi się na odmianę bardziej maidenowo, ale finałowy "D.E.A.D. - Wanna Be?" to znowu ostrzejsza jazda - kłania się wczesny Kreator. Grupa zapowiada intensyfikację prac nad pierwszym albumem, tak więc fani takich dźwięków powinni zachować czujność. (4) Wojciech Chamryk

Rafał Mrowicki

Hypertension - Primeval Tyrants Prevails 2013 Self-Released

Greydon Fields - Room With A View 2013 Self-Released

Explorer - Shout On The Fog Exploer na drugim albumie daje próbkę całkiem niezłego, aczkolwiek momentami trochę rzemieślniczego, speed metalu. Mamy tu bardzo proste riffy. Niektóre wręcz bardzo wtórne. Całość jest grana trochę na jedno kopyto. Solówki gitarowe czasami wychodzą tu koślawo.

Rafał Mrowicki

Highlow - The Scarecrow Exxperior - Killing Entertainment

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

2014 Iron Shield

kombinatorstwa, ale również nudy. Zespół zawarł na płycie przemyślane kompozycje, cechujące się solidnością i wysoką jakością wykonawczą. Bardzo dobrze wypada otwieracz, czyli "Born of the Realms of Darkness". Trzeci na płycie, "Across The Holy Graves" również jest bardzo przekonujący. Świetne riffy są w "Pandemic Has Begun" czy w "Behaviour In Grave". Warto pochwalić ostatnie kompozycje na albumie. Perełką na płycie jest "Envenomed By Vipers", w którym jest również trochę miejsca na trochę spokojniejszych taktów oraz śpiew w wysokich rejestrach. Wokalnie jest bardzo przyzwoicie. Henrik Lasgardh śpiewa nisko i z dużą mocą w głosie. Całościowo materiał jest bardzo spójny. Zamykający płytę utwór tytułowy jest nieco spokojniejszy. Riffy są grane wolniej, ale nie tracą na swej mocy. Bardzo dobrze dopina album do końca. "Primeval Tyrants Prevails" powinno przypaść do gustu fanom rasowego speed i thrash metalu. (4)

Dziwny to album: sześć utworów, raptem niewiele ponad pół godziny muzyki. Przy ekstremalnym metalu to długość w sam raz, ale przy bardziej klasycznym graniu to raczej MCD, tym bardziej, że Vader czy Slayer nagrywają znacznie więcej utworów na tak krótkie płyty. Jednak trzeba oddać Niemcom sprawiedliwość: grać jak najbardziej potrafią, z komponowaniem też jest nieźle, a zarejestrowany we własnym studio materiał brzmi profesjonalnie. Generalnie mamy tu do czynienia z hard

"Primeval Tyrants Prevails" to długogrający debiut Szwedów z Hypertension. Już na wstępie warto pochwalić wydawnictwo za jego produkcję. Partie basu oraz wokalu są tu świetnie wyeksponowane. Bardzo dobrze brzmią gitary. Ich sound nie jest jednorodny, co daje miły efekt. Brzmienie gitar nie jest suche, tylko rasowe i konkretne, na co wpływ ma również technika gry gitarzysty Augusta Lasgardha, który ma bardzo dobrą artykulację oraz świetnie rozkłada akcenty w partiach rytmicznych. Gra bardzo dobre solówki, zarówno te szybkie, techniczne, jak i te nieco bardziej minimalistyczne. Pod względem strukturalnym nie mamy tu zbytniego

Kaledon - Antillius: The King Of The Light 2014 Scarlet

Włosi Kaledon to coś w rodzaju młodszego brata Rhapsody of Fire. Obie grupy pochodzą z Włoch, działają od końca lat dziewięćdziesiątych i grają symfoniczny power metal. Dodatkowo, tworzą albumy koncepcyjne osadzone w klimatach fantasy. Kaledon też może się pochwalić bogatą dyskografią - nagrał osiem albumów, a ostatni "Antillius: The King Of The Light" to jeden z ich najlepszych wydawnictw. Pomijam to, że zespół tak jak zawsze dba o bogate aranżacje, stawia na epicki wydźwięk, całość musi mieć koncepcyjną historię i musi stanowić spójną całość. Odnoszę wrażenie, że włoski band po raz pierwszy nagrał tak dojrzały materiał. "Artillus" to dzieło, które w przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw cechuje się większą przebojowością, więcej na nim power metalu i atrakcyjnych motywów, które zachwycają świeżością i pomysłowością. Może to być dziwne, ale pierwszy raz jestem w pełni zadowolony z tego, co stworzył Kaledon. Nie bał się zagrać agresywniej, co słychać w ostrzejszym "The Calm Before The Storm". Gitarzyści odwalają na nim kawał dobre roboty. Czuć, że jest to power metal i to wysokiej klasy. Klawisze nie zagłuszają pracy gitary i pełnią rolę ozdobnika. I choć często to właśnie one właśnie budują napięcie i podkreślają melodyjny charakter. Jest energia i moc, czego mi brakowało na ostatnich płytach Kaledon, a przynajmniej nie mogłem trafić na takiego killera jak choćby "Friends Will Be Enemies". Nie brakuje ciekawych riffów, co słychać w takim "New Glory For The Kingdom" i aż miło posłuchać takiej pracy gitar, gdzie jest finezja, lekkość i przebojowość. Dodatkowym plusem jest to, że brzmi to jak miks Gamma Ray i Rhapsody. Melodyjny "The Party" porywa radosnym wydźwiękiem i patentami rodem z Dreamtale czy Freedom Call. Zespół nieźle przyspiesza w "The Envil Conquest" ocierając się o tempo Dragonforce. Im dalej w las tym ciekawiej i

RECENZJE

107


pojawiają się bardziej urozmaicone kawałki. Jednym z takim ciekawszych jest bez wątpienia "rycerski" "Light After Darkness", który jest dowodem, że wciąż można grać oklepany melodyjny power metal zakorzeniony w latach dziewięćdziesiątych i to na wysokim poziomie. Zaś coś z Blind Guardian słyszę w bardziej klimatycznym "My Will". Najlepsze jest jednak to, że do samego końca, aż po rozbudowany "The Fallen King" nie słychać słabych kompozycji. Wszystko zostało dobrze przemyślane i zagrane z głową. Kaledon nagrał sporo albumów o podobnych konstrukcjach i klimacie. Jednak żaden nie ma tyle killerów, takiej energii i takiej dawki przebojowości co "Antillius". Jak dla mnie jeden z ich najlepszych albumów, do którego będę często wracać. Miło jest słyszeć, że duch Rhapsody przemawia w ich muzyce. Gorąco polecam. (4,8) Łukasz Frasek

Krusher - MetaLOA 2014 Self-Released

Trochę trzeba było na tę płytę pocze-kać, ale było wiadomo, że Krusher prędzej czy później wyda następcę debiutanckiego "Forward" z 2008 roku. Już po jej premierze w składzie pojawił się basista Rafał Berkowicz, dwa lata temu drugim gitarzystą został, znany czytelnikom HMP z Arondight, Michał Kustra i razem z wokalistką Klaudią Kozień oraz założycielami grupy, gitarzystą Bartoszem Wierzbickim i perkusistą Adamem Pucykowiczem stworzyli nie tylko zgrany skład, ale też dopracowany, bardzo udany album. "MetaLOA" to już rzecz zdecydowanie nie tak jednowymiarowa i jednorodna stylistycznie jak pierwszy album Krusher. Owszem, ciężkich momentów, mocarnej sekcji czy szybkich, wręcz thrashowych petard też tu nie brakuje (utwór tytułowy, "Raven", balladowy "Za karę"), ale muzycy postawili na zróżnicowanie materiału. Stąd obecność w kilku utworach nietypowych instrumentów, jak puzon, skrzypce, akordeon, na których, poza skrzypcami (gościnnie Ewa Borcz) zagrali muzycy Krushera. Sporo też na "MetaLOA" klawiszowych i fortepianowych partii, a wszystko to wzbogaca i tak już ciekawie zaaranżowane, numery jak finałowa "Watra", gotycko/folk metalowy "Ogień", już jednoznacznie gotycki "Ogień" czy urozmaicony "Solvent". Partie wokalistów też są bardzo dopracowane, bo poza czystym śpiewem mamy tu też pełne spektrum ekstremalnych wokali, od skrzeku do growlingu, liczne chórki, etc. Przezabawnie wypadają one w żartobliwym quasi walczyku "Lutuj Janek" o meczu piłkarskim na poziomie A klasy, który fajnie urozmaica tę udaną płytę. Co dziwne na tym tle bardzo blado wypada "Poker Face" Lady Gagi - pozbawiony dynamiki i energii, jakiś taki syntetyczny i bez wyrazu, ale i tak "MetaLOA" to płyta ze wszech miar udana. (5) Wojciech Chamryk

108

RECENZJE

Lethal Saint - WWIII 2015 Pure Steel

Najnowszy album Cypryjczyków otwiera klimatyczne intro, po którym mamy mocne uderzenie w postaci "Merciless Decay". Co mnie razi od początku, to nieco przeprodukowane brzmienie bębnów. Całość dźwięku mocno na tym traci, gdyż staje się przez to mało naturalne i plastikowe. Jak sami zainteresowani mówią, jest to ich pierwszy w pełni profesjonalnie zaaranżowany, nagrany i wyprodukowany materiał. Rzeczywiście, w porównaniu do debiutu wypada bardziej "profesjonalnie". Brzmienie jest czystsze, dużo bardziej klarowne, lecz nie mogę pozbyć się odczucia, że też mniej prawdziwe. Kompozycje trzymają równy poziom. Są naprawdę w porządku. Ale tylko w porządku. Oczywiście są świetnie zagrane, instrumentalistom nie można nic zarzucić, lecz za mało w nich spontaniczności i wyrazistości. W tym chyba sęk. Po przesłuchaniu płyty trudno przypomnieć sobie jakieś charakterystyczne momenty. Całość wypada niezwykle równo, co też stanowi spory atut, jednak wolałbym jakiś "hit", który stanowiłby wizytówkę płyty, lub chociaż trochę się wyróżniał na tle reszty. Warto nadmienić, iż jest to koncept album traktujący o problemach współczesnego świata. Panowie nie zawracają nam głowy smokami, zamkami itp., tylko poruszają poważne tematy związane z globalną ekonomią, pauperyzacją czy ruchami społecznymi, mającymi na celu walkę o pewne wartości i prawa. Bulwersuje ich chaos panujący obecnie na świecie, za co obwiniają tzw. "światowych liderów". No cóż, ciężko o spontaniczność, gdy podejmuje się taką tematykę. Podsumowując trzeba przyznać, że panowie naprawdę się postarali i stworzyli fajną rzecz. Słychać duże zaangażowanie muzyków. Całość wyszła może troszkę za sztywno, lecz kolegom z Cypru należy się i tak duży szacunek za cały swój wkład i serce, które niewątpliwie włożyli w tworzenie płyty. (4) Przemysław Murzyn

Lethal Vice - Thrash Converters 2014 Suspiria

Gdy zacząłem przygodę z tworem Lethal Vice, usłyszałem parę dźwięków kojarzących się z grami na automatach. Melodyjka ta wkrótce przerodziła się w instrumentalne intro ("Insert Coin"), które z kolejnymi sekundami nabierało mocy, przeradzając się w wałek inspirowany Megadeth i Metallica ("In Greed We Trust" brzmiący podobnie do m.in "Holy Wars... The Punishment Due"). Zespół czerpie garściami z twórczości Megadeth, Metallica, Nuclear Assault czy Anthrax. Szczególnie jeśli chodzi o riffy. Kolejne utwory utwierdziły

mnie w tym przekonaniu, ("Dyplomatic Immunity" i "Psycho Surgery"). W następnym kawałku, "NWO" jednak odnalazłem inspiracje Destruction. I tak przez kolejne utwory. Tak jak w rozpoczynający się flangerem "Zombies From Outer Space" gdzie lekko zaleciało Sodom z okresu "Agent Orange", aż do instrumentalnego outra "Lethal Thrashing Madness", które przeplata motywy thrashowe z swoistym blues/rockowym smaczkiem i spaja cały album. Zespół brzmi dość "staroszkolnie", gitary są nieco przytłumione, raczej z przodu wraz z wokalistą, perkusja i bas natomiast z tyłu, poza paroma momentami (np. solówki). Solówki oparte na podciągnięciach i legato, pomykające z boku by wyjść na pierwszy plan ("Godless World") brzmi to całkiem przyjemne. Wokalista śpiewa młodzieńczo, ma odpowiednią werwę i pasuje do rodzaju muzyki jaką gra Lethal Vice. Na "Thrash Converters" jest miejsce na przymrużenie oka, w przerwach pomiędzy poruszaniem kwestii społeczno-politycznych kapela pozwala sobie odnieść się np. do gier wideo. Album jest w porządku, stanowi wypadkową stylów kilku zespołów, a muzycy podchodzą do muzyki i zespołu na luzie i z dystansem. Lethal Vice jest wart zainteresowania fanów Nuclear Assault czy Anthrax. (4,2) Steel Prophecy

Liquid Steel - Fire in The Sky 2014 Scream

W latach 80-tych i 90-tych swoją muzykę tworzyło wiele kapel, takich jak Iron Maiden, Judas Priest i Black Sabbath. Ich muzyka natchnęła do powstania pięcioosobowego zespołu Liquid Steel w Austrii w 2009 roku. Lat pięć po powstaniu zespół wypuścił album "Fire in The Sky" oprawiony w okładkę i wkładkę koloru niebieskiego, zawierający dziewięć kompozycji (w tym trwające kilkanaście sekund intro), trwający 40 minut i cieszący ucho swoją zawartością. Okładka przedstawia potyczkę sił kosmitów z helikopterem. Kolor niebieski idealnie obrazuje brzmienie tego albumu - jest czyste niczym Morze Norweskie, przy tym także głośne jak przedstawicielki płci pięknej widzące wyprzedaż ubrań. Tematyka utworów okrąża niczym domokrążcy osiedla domków jednorodzinnych, tematykę obcych, heavy metalu jako takiego oraz kutury wschodniej ("Samurai") i legend arturiańskich ("King of Avalon"). Nie zabrakło także miejsca także dla kompozycji instrumentalnej ("Oceans") zalatującej Running Wild. Wokal Fabio czasami pobrzmiewa niczym wokalista Angel Witch, jednakże nie jest to wokal, który wrzyna się w pamięć na dłużej, brak mu odpowiedniego charakteru i emocji, gitary brzmią odpowiednio ciężko i są głośne, perkusja grzmi równo, a bas jest słyszalny, mimo że schodzi na dalszy plan. Jednakże album nie wyróżnia się świeżością taką jaką sugeruje okładka, nie ma żadnego przeboju, który zostanie klasykiem muzyki heavy metalowej (mimo pretendentów w postaci utworów "Speed Demon" i "Riding High"), jednakże jest warty jest przesłuchania, szczególnie dla fanów

nowej szkoły heavy metalu. Album na (3,5) Steel Prophecy

Lord Fist - Green Eyleen 2015 Ektro

Do niedawna boom na oldschoolowy heavy metal miał miejsce głównie w Szwecji. Wydaje się jednak, że zaraża on także sąsiednie kraje i coraz więcej tego typu zespołów powstaje w Finalndii. I choć Finlandia ma potężną heavy metalową scenę, jest to jednak scena w dużej mierze komercyjna. Podziemie w tym kraju to zupełnie inna para kaloszy czy też, chciało by się napisać, białych adidasów. Z jednej strony podziemne zespoły nie mają ani mocnego wsparcia w dużych wytwórniach, ani możliwości nagrywania w profesjonalnych studiach. Z drugiej strony, taka "chałupniczość" i skromność tylko podkreśla pierwotny, oldschoolowy klimat tych grup. Niewątpliwie w ich gronie znalazł się Lord Fist. To zespół, który w zasadzie mógłby z powodzeniem nagrywać w latach osiemdziesiątych. Nie dość, że chłopaki otaczają się iście "staroszkolnym" anturażem, to jeszcze wydają swoje płyty głównie na winylu. Jak łatwo się domyśleć, to, co płynie z głośników po odpaleniu ich debiutanckiej płyty, nie odbiega daleko od grania sprzed trzydziestu lat. Faktycznie, pod piękną, ręcznie rysowaną okładką (wg muzyków, najlepszą w XXI wieku w ogóle!), kryje się klasyczny, surowo brzmiący heavy metal - z jednej strony bardzo głęboko osadzony w stylu NWoBHM, z drugiej czerpiący garściami z amerykańskiego speed metalu. Rzeczywiście, zwracając uwagę na samą warstwę gitarową, trudno odmówić Finom urozmaicenia, słuchając płyty bezustannie dajemy się porywać dynamicznym, zmieniającym się jak w kalejdoskopie riffom. Efekt potęguje fakt, że sekcja rytmiczna chodzi naturalnie i miękko, co doskonale eksponuje urozmaicenie w sferze gitar. Finom kapitalnie wychodzą dynamiczne, nośne, rozpędzone utwory takie jak w "Who Wants to Live Forever" czy "Road Ravens". Wbrew pozorom to szuka, utrzymać napięcie i interesującą kompozycję w szybkim nurcie utworu. Osadzenie muzyki na szybkich tempach i w towarzystwie jazgotliwych solówek, mogłyby sprawić, że Lord Fist będzie fińską odpowiedzią na szwedzkie zespoły nowej fali oldschoolowego metalu spod znaku R.A.M. czy Enforcer. Niestety tak nie jest, bo najsłabszym ogniwem Finów jest coś, co chcąc nie chcąc zawsze najbardziej rzuca się w uszy wokal. Perttu Koivunen śpiewa bardzo charakterystycznie, wprowadzając nietypową manierę przeciągania niektórych fraz na ich końcach. Niestety jednak wydaje się ona na dłuższą metę irytująca, a sam sposób jego śpiewania męczący. Zespół miał problemy ze znalezieniem wokalisty (widać to nie tylko polski problem), ale niestety postawienie w jego roli gitarzysty nie było strzałem w dziesiątkę. Bardzo szkoda, bo pan Koivunen słyszalnie obniża poziom płyty. Niemniej jednak "Green Eyleen" jest płytą stworzoną nie tylko dla miłośników tradycyjnego, starego


heavy metalu, ale też dla fanów heavy/ speed metalu ze Szwecji. Dla mnie to dokładnie ta sama bajka. A, że bardzo lubię tę bajkę, daję Lord Fist dużą szansę. (4) Strati

Mad Agony - Chernobitch 2013 Self-Released

Lords of the Trident - Frostburn 2015 Killer Metal

Lords of the Trident to piątka dziwnych kolesi w przebraniach. Mamy tu zbroje, maski, rzymskie peleryny… istny misz masz. Twierdzą, że grają najczystszy i najlepszy heavy metal, z jakim kiedykolwiek ludzie mieli do czynienia. Są dość zabawni, to fakt. Zawsze miałem słabość do kapel, które miały do siebie duży dystans. Wokół swojego (jednak niespójnego) wizerunku osnuli całą ideologię i masę historyjek o powstaniu zespołu oraz o prowadzonych przez siebie bojach. Niby nic nowego, można powiedzieć, że to już było. Owszem było, ale pajacowanie nigdy się nie nudzi. Przechodząc do zawartości płyty - pierwsze, co się rzuca w uszy, to nowoczesne i wypolerowane brzmienie. Z początku delikatny, nieco niewieści wokal w "Knight's of Dragons Deep" nie przekonuje, a po refrenie już zupełnie odrzuca. Na szczęście drugi w kolejności utwór - "The Longest Journey" nieco ratuje sytuację. Nie ma tu mowy o jakimś nagłym zwrocie, lecz kawałek posiada ciekawą rockową melodykę - po prostu wpada w ucho i miło się słucha. Zapewnienia muzyków o twardym, prawdziwym metalu nie odnajdują jednak potwierdzenia. Wokal jest zbyt miękki i delikatny. Bez niezbędnego ognia i zadziora. Gardłowy powinien starać się o posadkę jako wokalista w zespole pokroju Nickleback. Tam by się świetnie sprawdził, bo do metalowego wokalu bardzo mu daleko, a czuć, że ma fajne poczucie melodii. Pierwszą power metalową bitewkę mamy w postaci "Winds of Storm". Do potężnych wiatrów czy huraganów jest dość daleko ale mamy do czynienia z przyjemnym zefirkiem. Kolejny "Manly Witness" to typowy hiciorek. Dość mocny, dobrze osadzony riff spotyka się jednak szybko z chłopięcym głosem i cała powaga i epickość ulatuje tak szybko, jak się pojawiła. Jest jednak ok. Naprawdę przyjemnie się słucha. Pierwsza połowa płyty jest wystarczająco charakterystyczna, by mogła zostać przez słuchacza zapamiętana na dłużej niż pięć minut. To atut. Pierwszym kawałkiem na płycie, który w jakimś sensie ociera się o metal, o którym z takim zapałem mówią członkowie zespołu to "Kill to Die". Kolejne utwory zachowane są w średnich tempach, lecz nie są już tak przebojowe i momentami zwyczajnie zamulają. Jedynie "Light This City" daje przyjemnego kopniaczka. Ogólnie rzecz biorąc całkiem przyjemna płyta, jeśli nie myśli się o niej w kategoriach "najczystszego" metalowego rzemiosła. (3,5) Przemysław Murzyn

Włosi istnieli krótko na początku lat 90-tych, rozpadli się jednak po nagraniu raptem jednej kasety demo. Wrócili do gry trzy lata temu, a album "Chernobitch" jest pierwszym tego dowodem. Uczucia po odsłuchu mam zdecydowanie mieszane, bo to płyta bardzo nierówna, co dziwi w kontekscie tego, że zespół tworzy pięciu doświadczonych muzyków. Tymczasem grany przez nich tradycyjny heavy metal nie powala ani poziomem ani demówkową jakością brzmienia. Początek jest więc zdecydowanie słabszy: tytułowy opener to niezły riff, ale schowany w miksie za walącą na pierwszym planie perkusją, a całość, mimo szybkiego tempa jest dziwnie rozlazła i nijaka. "Subconscious Fear" nisie z kolei riff napisany jakieś trzydzieści lat temu przez Tony'ego Iommiego, lecz mimo tych wpływów Black Sababth jest równie drętwo. Ciekawiej robi się w zadziornym "Poetry Of Rage" - tu wszystko już się zgadza, a Max Zanetti ostro zdziera gardło, podobnie jak w na poły balladowym "Eclipse Of A Friend", z delikatniejszymi zwrotkami i mocarnym, ale melodyjnym refrenem. W siedmiominutowym "Boundaries of Death" mamy bardziej epickie klimaty oraz nawiązania do wczesnego Running Wild, z kolei "Back In Town" to typowy szybki numer z chóralnym refrenem, charakterystycznym dla połowy lat 80-tych. Niestety "Presence" i "Mad Agony" to znowy nijakie wypełniacze, na szczęście przedziela je rozpędzony speed/thrashowy "Tribute Of Blood", chociaż i w nim muzycy nieco się pogubili, bo miast skończyć po czterech minutach, niepotrzebnie wydłużyli numer do ponad sześciu, co zepsuło początkowy efekt. Gdyby tę płytę nagrała grupa 20-latków mógłbym napisać, że część utworów nieźle rokuje na przyszłość, ale w przypadku panów w średnim wieku na żaden rozwój raczej nie ma co liczyć - jest przeciętnie, poprawnie i z nielicznymi przebłyskami. (3) Wojciech Chamryk

Mad Hatter's Den - Welcome To The Den 2013 Inverse

Pamięta ktoś taki zespół power metalowy jak Altaria? Pamięta ktoś wokalistę Taage Laiho? Pewnie się zastanawiacie co się dzieje z tym muzykiem? Otóż obecnie ma on swój zespół, który się zwie Mad Hatters Den i który w tym roku wydał debiutancki album zatytułowany "Welcome To The Den". Już na pierwszy rzut oka widać, że okładka zdobi płytę z kręgu melodyjnego metalu. Tutaj się wszystko zgadza, bo-

wiem Mad Hatters Den obraca się wokół tego gatunku. Słychać w nim oczywiście wpływy zespołu Altaria, ale nie tylko, bowiem da się wychwycić też coś z Rainbow czy Iron Maiden. Płyta jest przemyślana i poukładana, co przyczynia się do tego że album jest równy. Soczyste i krystaliczne czyste brzmienie znakomicie współgra z tym, co wygrywają muzycy oraz z głosem Laiho. Ma on mocny i wyrazisty wokal, przez co płyta opiera się głównie na nim, bo to on tutaj gra pierwsze skrzypce. Jednak znakomicie też wypada dynamiczna i zróżnicowana sekcja rytmiczna. Takie utwory jak "Stone Cold Flame" czy "The Dark Wheel" pokazują że duet gitarzystów zna się na rzeczy i potrafi wygrać ciekawe, melodyjne partie, które trzymają dobry poziom. Choć nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to jednak miło posłuchać takich utworów w których jest luz, melodyjność, dynamika i rytmiczność. Fani power metalu powinni przede wszystkim posłuchać "Welcome To The Den", który jest prawdziwą petardą. "Blind Leading the Blind" potrafi przekonać, że w muzyce tej kapeli jest coś z Rainbow i że klawiszowiec Petja odgrywa tutaj kluczową rolę. Ballada w postaci "Journey" kryje sobie w sobie piękno i emocje, zaś "Legacy Of The Kings" to przebój, który przekona tych co mają wątpliwości co do tego zespołu i tej płyty. Próba stworzenia kawałka w którym dźwięki rządzą i mają ducha neoklasycznego grania można uznać za jak najbardziej udaną. Gdzie w tym oryginalność? Gdzie powiew świeżości? Gdzie próba stworzenia czegoś nowego? Nie ma. Jest za to szczerość, umiejętność stworzenia materiału, który nawiązuje do Altaria czy Rainbow, bez zbędnego plagiatu. W całości zachwyca urozmaicony materiał i jego melodyjny charakter. Bardzo udany debiut. Już czekam na kolejne wydawnictwo. (4,5) Łukasz Frasek

Magic Kingdom - Savage Requiem 2015 AFM

Belgijski wirtuoz gitary Dushan Petrossi to lider dwóch znakomitych bandów grających neoklasyczny power metal i godny następca Yngwiego Malmsteena. To człowiek, który wie jak zaczarować gitarę by mogła przemówić, specjalista od ciekawych motywów, od finezyjności, od melodyjności i energii. Prawdziwy z niego czarodziej. Początkowe kariery Magic Kingdom i Iron Mask były zawrotne i szybko zyskały status kultowych. Z czasem, jednak płyty tych kapel były nieco słabsze i mniej porywające niż te sprzed lat. Niedawno udało się wyciągnąć markę Iron Mask z kryzysu. Teraz przyszedł czas na Magic Kingdom, który zawsze był nieco zaniedbywany i pełnił rolę drugoplanową. Wydany w 2010 roku "Symphony Of War" okazał się prawdziwą perełką w gatunku neoklasycznego power metalu. Od tamtego czasu Duschan milczał w sprawie Magic Kingdom. Teraz jednak powraca z nowym albumem i ma już nowego wokalistę, Christiana Palina, który już śpiewał w Adagio. To dawało nadzieję, że album będzie power metalowy i pełen energii. Zapowiadał się

jeden z najlepszych albumów Duschana i "Savage Requiem" z pewności spełnia te oczekiwania. Płyty Duschana to przede wysoki standard brzmieniowy, klimatyczne okładki i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Właściwie pod tym względem nowy album Magic Kingdom wręcz przoduje i w końcu dostajemy album, który ma klimat pierwszych wydawnictw Iron Mask. Duschan muzycznie też ostatnio próbował dorównać tamtym albumom, ale wychodziło to różnie. W końcu można mówić o powrocie do korzeni, o neoklasycznym power metalu z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy ci, którzy kochają Duschana za te gitarowe popisy, za energię, niezwykle ciekawe motywy gitarowe, za złożone solówki czy przeboje mogą być spokojni. Wasze małe marzenie się właśnie spełniło bo Duschan powraca po pięciu latach od czasów "Symphony Of War" z krążkiem, który może śmiało uchodzić za jeden z najlepszych. Urok tej płyty tkwi nie tylko w partiach gitarowych Duschana, w tym że materiał jest przemyślany, pełen energii i ciekawych przebojów. Tutaj kawał dobrej roboty odwala wokalista Christain. Pasuje on idealnie do świata magii i neoklasycznego power metalu. Śpiewa ostro, zarazem czysto i podniośle. To jeden z najlepszych występów roku 2015 jeśli chodzi o wokal. To jest właśnie to co mi się podobało w takim "Revenge Is My Name" czy "Hordes Of The Brave". Słuchając nowego albumu znów mam na myśli tamte płyty i perfekcyjny wokal, który współgrał z popisami Dunschana. Teraz ta machina znów znakomicie współgra i daje nam powód do radości. Już otwarcie w postaci "In Umbra Mea" pokazuje że jest neoklasycyzm, jest podniosłość i pomysł na to by znów muzyka Duschana brzmiała świeżo i zaskakiwała. Szybko dostajemy rozbudowany trwający siedem minut "Guardian Angels". To jest to co najlepsze w muzyce Duschana i tutaj jest to wszystko za co go pokochaliśmy - ciekawe popisy gitarowe, power metalowe tempo, ciekawe melodie i przebojowa konwencja. "Rivals Forever" atakuje nas od razu mocnym i zadziornym riffem. Odżywają stare wspomnienia i przypomina mi się ta radość, która towarzyszyła mi przy słuchaniu "Hordes Of The Brave" czy "Revenge Is My Name". Znów są obecne te znakomite przejścia, urozmaicenia motywami, a najważniejsze to power metal, którego brakowało ostatnio w muzyce Duschana. Kto lubi spokojniejsze tempo, mroczniejszy klimat rodem z płyt Black Sabbath z Tony Martinem i epickość ten z pewnością doceni mocny "Full Moon Sacrifice". Oczywiście nie zabrakło motywów muzyki poważnej co potwierdza "Ship Of Ghosts", w którym jest motyw "Ody do radości". Sam kawałek ma pewne znamiona stylu Gamma Ray. "Four Demon Kings of Shadowlands" to z kolei miks symfonicznego oraz progresywnego metalu. Oczywiście dalej dostajemy neoklasyczny power metalu i sporą dawkę energii. Album spodoba się przede wszystkim fanom power metalu, bowiem tutaj taka konwencja dominuje, co znakomicie potwierdzają takie petardy jak "With Fire And Sword" czy imponujący "Battlefield Magic", który zabiera nas do pierwszych dwóch płyt Iron Mask. Oj dawno Duschan nie stworzył takich ostrych i chwytliwych kawałków. To jest właśnie to. co kocham w jego muzyce i za czym tęskniłem. Nie jest łatwo wrócić do szczytowej formy, nawiązać do swoich najlepszych dzieł i stworzyć coś równie wysokiej klasy co przed laty. Jednak Duschan przemyślał priorytety

RECENZJE

109


i znów postawił na energię, szybkość, a przede wszystkim power metal. Powróciły stare dobre czasy i fani "Hordes of The Brave" czy "Revenge Is My Name" będą w siódmym niebie. Co tutaj dużo pisać Duschan nagrał album perfekcyjny, który śmiało może rywalizować z tymi najlepszymi. (6) Łukasz Frasek

Magnum - Escape From The Shadow Garden-Live 2014 2015 SPV

Magnum udziela się na scenie od ponad czterdziestu lat. Na zachodzie Europy ma wyrobiona markę, w Polsce nadal pozostaje zespołem praktycznie nieznanym. Może w naszym pięknym kraju nazwę pamięta kilku starych pierdzieli, którym - w jakiś sposób - w latach osiemdziesiątych wpadło w ręce parę albumów tej kapeli. Trzeba się też uderzyć w piersi, że w HMP nie wiele zrobiono, aby ten stan rzeczy próbować zmienić. Wydaje się, że na tą chwile nie ma nikogo, kto mógł podjąć się tego wyzwania. I nie chodzi o muzykę, bo ta ciągle jest na tym samym dobrym poziomie. W wypadku tego zespołu pod tym względem nic się nie zmienia. To raczej kwestia lat, bowiem liderzy Magnum, kompozytor, tekściarz, gitarzysta Tony Clarkin i wokalista Bob Catley dobiegają prawie siedemdziesiątki, a drugi w stażu, klawiszowiec Mark Stanway rozpoczął już sześćdziesiątkę. Tak w ogóle panowie mogą służyć za przykład kolegom z UFO czy Deep Purple jak powinno się starzeć. Oczywiście chodzi o kwestię muzyczną. No właśnie, jedni określają zespół jako progresywny, inni - w tym moja osoba - uważają Magnum za kapelę hard rockową. Owszem muzyka Angoli niesie ze sobą pewną progresję, ale bardziej są to zabiegi aranżacyjne, niż progresywne czy symfoniczne granie. Prawdopodobnie ten rozdźwięk w zaszufladkowaniu kapeli spowodował zniechęcenie polskich fanów do Magnum. Dla miłośników progresji byli zbyt bezpośredni, dla drugich zbyt udziwnieni. Niezwykła plastyczność kompozytorska Clarkina zapewniała kapeli stały dopływ świeżych i ciągle intrygujących kompozycji, mocno osadzonych w hard rockowej dynamice, eksponujących pomysłowe i zadziorne riffy, spięte rozbudowanym i bogato zaaranżowanymi fragmentami. W tych wypadkach mogli zaistnieć nie tylko gitarzysta ale pozostali instrumentaliści, a szczególnie perkusista i klawiszowiec. Znakiem szczególnym są także melodie, które są fantastycznie wyśpiewywane przez mistrza w swoim fachu, Boba Catleya. Jego umiejętności, a także łatwość Clarkina do pisania nie tylko frapującej muzyki ale także do wpadających w ucho melodii, powodowało, że kapela momentami ciążyła w stronę AOR'u. Niemniej ciągle był to dynamiczny, z epicką narracją, a nawet pompatyczny hard rock, zagrany przez wysokiej klasy muzyków. I tak przez całe lata, ciągle na solidnym i wysokim poziomie. W takiej formie odnajdujemy Magnum na "Escape From The Shadow Garden-Live 2014". Muzycy w ostatnim czasie mocniej stawiają na gitarę, co przy tym koncercie wyraźnie słychać. Jakoś im wiek nie prze-

110

RECENZJE

szkadza aby trochę przyłożyć i nie zasłaniają się majestatem lat, że nie wypada aby starsi panowie aż tak szaleli. Na repertuar składają się wybrane nagrania z trzech ostatnich studyjnych albumów, a równoważą im aż trzy nagrania z "On A Storyteller's Night" (1985), tytułowy utwór z "Vigilante" (1986) oraz "Kingdom of Madness" z debiutu (1978). Myślę, że ci co nie znają wcześniejszych dokonań tej kapeli w żaden sposób nie zorientują się, że te kompozycje pochodzą z różnych przedziałów czasowych, w dodatku tak odległych. Każda z tych kompozycji podkreśla także wszystkie walory Magnum, których jest nie mało, jak to nadmieniłem powyżej. Nie czuć na tym wydawnictwie, że mamy do czynienia z tak obytymi muzykami. Nie ma tu nic z negatywnych aspektów starszego wieku, za to procentuje doświadczenie, a wigoru mogą im pozazdrościć zdecydowanie młodsi. Ci co cenią klasyczny hard rock, nie ten teraźniejszy niewiarygodnie drętwy, a właśnie korzenny, soczysty, prosto z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w światłach współczesnej sceny powinni zgłębić temat Magnum. Może zacząć właśnie od "Escape From The Shadow Garden-Live 2014". (-) \m/\m/

Manilla Road - The Blessed Curse 2015 Golden Core

Pamiętam jak jeszcze niedawno spuszczałem się z zachwytu nad poprzednim krążkiem Manilla Road uważając go za coś absolutnie wybitnego. Podejrzewam, że gdybym dał "Mysterium" trochę więcej czasu i napisał recenzję z bardziej chłodną głową to ocena byłaby trochę mniej entuzjastyczna, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to znakomity album. Natomiast z najnowszym materiałem bogów epickiego metalu postąpiłem nieco inaczej. Słuchałem go w nocy, w dzień, na słuchawkach, głośnikach. Robiłem przerwy i ponownie do niego wracałem. Wszystko po to by przekonać się z całą stanowczością, że jest to dzieło wybitne. Może nie najlepsze, bo niektórych tytułów po prostu nie da się przebić, ale również zasługujące na to miano. Zespół po raz pierwszy w historii wydał dwupłytowy materiał. Pierwsza część zatytułowana "The Blessed Curse" to główna składowa tego wydawnictwa, a zawiera ona dziesięć premierowych kompozycji. Już pierwszy, tytułowy numer, pokazuje nam, że oto właśnie zetknęliśmy się z czymś nietuzinkowym i jedynym w swoim rodzaju. Na początek spokojne gitary i delikatny śpiew Sheltona w zwrotkach, po czym następuje fantastyczny refren i w tym momencie jestem już kupiony. Niespodziewanie w pewnym momencie pojawia się w tym utworze progresywna, a może nawet trochę jazzowa wstawka. Po prostu arcydzieło. Co ciekawe, na tym materiale większe wrażenie robią te spokojniejsze utwory. Kolejnym absolutem jak dla mnie jest ponad 8-mio minutowy "Tomes of Clay", który dzięki orientalizmom wprowadza nas w świat starożytnego Sumeru i doskonale uzupełnia się

z tekstem. Poza solówkami, cały jest zagrany na gitarach akustycznych i jak dla mnie jest to czysty geniusz. W podobnych klimatach utrzymane są też przepiękny i bardzo przestrzenny "Falling", w którym gościnnie zagrali i zaśpiewali backing wokale Gianluca Silvi (Battle Ram, Doomsword)) oraz Kostas Tzortzis (Battleroar), a także zamykające tę część akustyczne arcydzieło "The Muses Kiss". Zapytacie teraz, a gdzie tu metal? Pomijając to, że nawet w tych spokojniejszych kompozycjach słychać jaki zespół je wykonuje, to reszta utworów to konkretny strzał między oczy. Takie "Truth in the Ash", "King of Invention" czy "Reign of Dreams" to typowo manillowe, metalowe killery depczące pozerów i fanów popowych melodii. Jedyną rysą na tym materiale jak dla mnie jest refren "Luxiferia's Night", ale za to zwrotki w tym numerze i główny riff są znakomite. Pozostałe utwory to "The Dead Still Speak", bardzo bezpośredni numer z niesamowicie wkręcającym riffem na początku i na końcu oraz "Sword of Hate" będący typowym numerem dla Sheltona z pięknym epickim gitarowym wejściem przeradzającym się w cudowne solo. Właśnie pozostając w temacie solówek to są one najlepsze jakie Shelton stworzył od wielu lat. Zresztą wszystkie jego partie gitarowe tutaj to po prostu perfekcja. Podobnie jak gra sekcji z fenomenalnym Neudim na bębnach, który tutaj przeszedł samego siebie oraz znakomitym Joshem Castillo na basie, który tworzy gęste, pulsujące tło pod gitarę mistrza. Utwory, nawet te teoretycznie proste mają w sobie tyle smaczków, że odkrywanie ich wszystkich zajmuje wiele przesłuchań. Ja z każdym kolejnym wielbię ten krążek co raz bardziej. Prawdziwa uczta dla fanów Manilla Road i ogólnie pojętej muzyki metalowej. Słychać, że zespół po zwartej heavy metalowej "Mysterium" powrócił do bardziej epickich form wyrazu. Drugi krążek zatytułowany jest "After the Muse" i należy go potraktować jako ciekawostkę i prezent dla fanów, ale utrzymany na tak wysokim poziomie, że wręcz nie wypada traktować go jako coś gorszego sortu. Wszystkie utwory, poza kilkoma solami, są zagrane niemal w całości akustycznie. Na program tej płyty składają się choćby dwie wersje utworu "All Hallows Eve" pierwotnie nagranego na próbie w 1981 roku i odświeżonego po latach z gościnnym udziałem syna Marka, Ian'a Alexandra na gitarze oraz Ricka Fishera na bębnach. Oprócz tego mamy nowe lub niepublikowane wcześniej utwory "After the Muse", "Life Goes On", "Reach" oraz napisany przez Marka i Gianluce Silvi'ego "In Search of the lost Chord". Bardzo miły i relaksujący materiał wzbudzający większy apetyt na solowy akustyczny projekt Sheltona Obsidian Dreams, którego debiut ma wyjść jeszcze w tym roku. Podsumowując "The Blessed Curse" jest kolejnym arcydziełem twórców epickiego metalu. Jest to płyta, która jeśli tylko dacie jej szansę to zawładnie wami totalnie i zapewni niesamowite doznania. Wielki zespół nagrał kolejny wielki krążek, a ja gnę się w pokłonach. (5,9) Maciej Osipiak Maxxxwell Carlisle - Visions of Speed and Thunder 2015 Killer Metal

Maxxxwell Carlisle to amerykański gitarzysta, który lubi styl shredowy. Do tej pory nie był znany, ale udział w Hellion sprawił, że co raz więcej słuchaczy heavy metalu zaczęło się nim interesować. Warto wspomnieć, że już

przed Hellion znakomicie sobie radził w ramach swojej kariery solowej. Jednak dopiero teraz jego działalność nabrała rozpędu. Z jednoosobowego projektu, Maxxxwell Carlisle przerodził się w zespół z krwi i kości, gdzie można posłuchać czegoś więcej, niż tylko popisów gitarowych Maxxxwella. Jeżeli jest się fanem heavy metalu i takich zespołów jak Judas Priest, Accept, czy Dio to z pewnością nie można pominąć w tym roku "Visions of Speed and Thunder". Szczerze nie sądziłem, że ten zespół przerodzi się w maszynkę do tworzenia wysokiej klasy heavy/power metalu, w którym usłyszę nawiązania do klasyki, zwłaszcza tej amerykańskiej. Może mocnym punktem nie jest wokalista, który swoją manierą nieco przypomina Blaze'a Bayleya, ale to już szczegół. Te niedociągnięcia maskuje znakomity Maxxxwell, który dwoi się i troi, by oczarować nas swoją grą. Jest pełno ciekawych popisów i melodii, tak więc tutaj na pewno nie można się nudzić. Wycieczkę do lat osiemdziesiątych fundują nam riffy wyjęte jakby z płyt Jag Panzer, Judas Priest, czy Dio. Wystarczy posłuchać "Full Metal Thunder", który już się pojawił wcześniej na EPce. Słychać od samego początku, że zespół rozwinął skrzydła od czasów mini albumu. Jest energia, niezwykła pomysłowość do kompozycji, wśród których aż się roi od przebojów. Zresztą jeden z nich otwiera album - "Visions of Speed and Thunder" to prawdziwy strzał między oczy. Nic tylko zapętlić ten niesamowity killer. "Marching With Dragons" to bardziej toporny kawałek w stylizacji Accept i tutaj można poczuć ten mroczny klimat i riff rodem z "Balls to The Wall". Kto lubi power metal i kobiecy wokal powinien zagłębić się w "Power Angel". Bardzo ciekawym rozwiązaniem okazało się dobranie dwóch wokali. Echa Hellion można uświadczyć z kolei w melodyjnym "Visions of Victory". Zespół też wykorzystuje już sprawdzone kompozycje z EPek i tak o to się pojawia "Ramming Speed", "Speed Force" czy przebojowy "Axxis Accelator". Wyszedł z tego ciekawy miks power/heavy i shred metalu. Śmiało można pominąć dotychczasowy dorobek Maxxxwella i od razu przejść do dania głównego czyli "Visions of Speed and Thunder". Są tutaj nowe pomysły, a także te, które pojawiły się już wcześniej na mini albumach. Co ciekawe nowy album jest bardziej spójny i równiejszy, przez co słucha się go jednym tchem. Maxxxwell to jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów młodego pokolenia i ten album, tylko to potwierdza. Łukasz Frasek Mutant Squad - Social Misfits 2012 Suspiria

"Social Misfits" to EPka hiszpańskiego trio Mutant Squad, złożona z czterech utworów będących swoistym połączeniem thrash metalu i metalcore oraz groove (posłuchajcie chociażby "Cannon Fodder"). Na albumie są poruszone m.in. kwestie polityczno-społeczne. Utwory grzmią odpowiednim mięsem gitarowym, gitary wiodą tutaj prym, bas czasami zagrzmi, perkusja wzbogaca


całą rytmiką. Wokalista wykrzykuje kolejne słowa ze swoistą nutką szaleństwa w głosie, często wchodzą wokale dodatkowe. Gitary mają swój groove i mięso, a ich brzmienie lekko przypomina mi "Grin" Coroner'a. Z kolejnymi kawałkami słuchacz jest zasypywany nieustającymi nawałami perkusji i basu. Wokal brzmi w stylu Metalliki, a także zalatuje troszkę Intruder i Nuclear Assault. Kompozycyjnie jest dobrze, kojarzy się trochę z nowoczesnością. Riff na "Cannon Fodder", przypomina mi ścieżkę dźwiękową z Painkillera (gry komputerowej), stworzoną przez polski Mech (fragment od 4,33). Album jest wykonany porządnie i ma sporego kopa. Jest wart uwagi, chociaż nie jest to coś wybitnego. Polecam głównie zwolennikom bardziej nowoczesnego grania. Takie (4,1) Steel Prophecy

Mutant Squad - Titanomakhia 2013 Suspiria

Mutant Squad w czerwcu 2013 roku wydaje LP "Titanomakhia". Album ten jest stworzony w stylu takich zespołów jak Lamb of God czy Mastodon. Jest to 38 minut, które przypadnie do gustu fanom nowoczesnego podejścia do muzyki ciężkiej. Te osiem utworów wypełnionych jest po brzegi riffami. Zespół brzmi całkiem ciężko, gitary są dość ostre, bas współbrzmi z nawałami perkusji. Album jest głośny, każdy instrument grzmi. Wokalista miota kolejnymi słowami całkiem dobrze przy tym brzmiąc. Kompozycje są utrzymane w stylu wcześniej wspomnianego Lamb of God, czasami są odniesienia do stylistyki thrashu, np. w "Rage of Ohms". Zespół nie stroni od sztuczek gitarowych (chociażby koniec "Mutants Will Rise" czy początek "The Third Eye"). Ogółem album jest dla ludzi lubiących metal zagrany w nowoczesny sposób z dużą ilością trików gitarowych. Dla mnie (4,2)

wzorowanego muzycznie i wizerunkowo na latach osiemdziesiątych, znów uruchamia wajchę "cała wstecz!". Da się zaobserwować, że coraz to więcej zespołów sięga do lat siedemdziesiątych. Do tego nurtu należy Night. Jak na zespółrekonstruckje przystało, już sam image grupy wskazuje na zawartość muzyczną - na okładce płyty mistyczny obrazek rodem z lat siedemdziesiątych, na zdjęciach wąsaci dwudziestolatkowie w ramoneskach. Prawdziwi żołnierze czasu! Muzyka rzecz jasna podąża za anturażem. Jest to porcja klasycznego heavy metalu i hard rocka utrzymanego w średnich tempach. Proste, niegęste riffy prowadzą skojarzenia do pionierów NWoBHM, a czasem wręcz do klasycznego hard rocka sprzed czterdziestu lat. Ciepłe i miękkie brzmienie nadaje muzyce niemal subtelności, a tym mocnym i wyrazistym akcentem jest rozdarty, momentami niemal piskliwy wokal Oskara Anderssona. Atutem krążka jest naturalność i surowość oraz pewna wiarygodność. Coś ostatecznie pcha tak młodych ludzi, urodzonych już w latach dziewięćdziesiątych, do korzeni heavy metalu. Być może jest to znudzenie coraz to bardziej wirtualnym światem i łatwością jego obsługi, a być może po prostu moda. Pewnie, że żaden zespół do płynięcia z nurtem mody się nie przyzna, ale wbrew pozorom pewne zjawiska oddziaływają na nas nieświadomie. Dopóki powstawanie takich grup jest sporadyczne, dopóty mieści się ono jeszcze w chęci bycia oryginalnym. Za rok, dwa ten fenomen straci na atrakcyjności. Już dziś coraz więcej skandynawskich wytwórni próbuje pozyskać tego typu grupy do swoich szeregów. Muszę jednak przyznać, że do mnie "Soldiers of Time" nie trafia do końca. Być może wynika to z faktu, że nie pałam dużą miłością do samych początków heavy metalu, a być może zwyczajnie szukam w muzyce innych wrażeń - mocy czy porywających riffów. Tymczasem to, co prezentuje Night, jest lekkie, łatwe i bardzo zwyczajne. Ilekroć słucham podobnego zespołu, zastanawia mnie jedno. Jeśli już wracać do konkretnej muzycznej epoki, dlaczego nie wracać od razu do tej najlepszej, kiedy heavy metal osiągnął szczyt swojej formy? Wiem, że istnieją fani takiego grania, istnieją fani Night, na pewno znajdą się nowi fani, ale mnie osobiście, zupełnie subiektywnie, wracanie do raczkującego heavy metalu nie do końca przekonuje. Dlatego też daje swoje absolutnie subiektywne trzy i pół. (3,5) Strati

Steel Prophecy

wish. Z jednej strony mamy do czynienia z typowym singlem Nightwish, który może kojarzyć się z "Nemo" czy "I Want My Tears Back", z drugiej, singiel daje nam możliwość ocenienia przede wszystkim nowej wokalistki i tego co wnosi do zespołu. Z pewnością ma więcej mocy głosie niż Anette Olzon i jednocześnie mniej sopranu w stosunku do Tarji. Jednak Floor sprawiła, że Nightwish brzmi bardziej metalowo, co już ogromną zmianą. Sam utwór to taki typowy singiel Nightwish. Tym razem zespół postanowił jeszcze raz wykorzystać celtycki klimat i folkową melodię. Wyszło to na korzyść singla, który jest bardziej chwytliwy i łatwiej zapada w pamięci. Utwór nastawiony nieco na komercję, ale spełnia swoje zadanie. Powstały trzy wersje tego utworu, a mianowicie albumowa, radiowa i alternatywna. Numer cztery na singlu to "Sagan", który nie trafił na pełnometrażowy album. "Elan" to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o singiel promujący nowy album. (4) Łukasz Frasek

Rafał Mrowicki

Nitrovolt - Dirty Wings 2015 Mausoleum

Pamiętana z wielu LP's wydanych w latach 80-tych belgijska Mausoleum Records pewnie nie zdoła już nawiązać do poziomu z tamtych lat, ale fakt faktem, że od kilku lat regularnie wypuszcza na rynek kolejne wydawnictwa. Co prawda nie ma wśród nich perełek na miarę płyt Baron Rojo, Blacklace, Crossfire, Killer czy debiutu Wildfire, ale trafiają się też udane płyty. Jedną z nich jest trzeci album niemieckiego Nitrovolt. Kwartet z Kolonii to zadeklarowani wyznawcy siarczystego speed metalu. Wystarczy powiedzieć, że z trzynastoma utworami uwinęli się raptem w niecałe 32 minuty, a większość utworów brzmi niczym Motörhead na sterydach. Są tu też crossoverowe wygłupy w rodzaju ośmio sekundowego "Zeke Saturday", nawiązania do ostrego punk rocka '77 w "Stuck" czy The Ramones w "Lick It Up", a nawet "Target" pod AC/DC czy rock'n'rollowy "Drugs", ale pewnie chłopaki byliby dumni z tego, że jak dla mnie brzmią niczym nieślubne pociechy samego Lemmy'ego. Na długą podróż czy na suto zakrapianą imprezę "Dirty Wings" to zdecydowany pewniak, bo rozrusza każdego, nawet największego ponuraka. (4) Wojciech Chamryk Onkel Tom - H.E.L.D.

Nightwish - Elan 2015 Nuclear Blast

Night - Soldiers of Time 2015 Gaphals

Jak to jest, że mimo ponad trzydziestu lat istnienia heavy metalu, dla nowych zespoły grających "oldskulowy" metal, tak oczywiste nazwy jak The Dagger czy Night wciąż były do wzięcia? Ot, zagadka. Szwecja, po fali heavy metalu

Singiel Nightwish zatytułowany "Elan" wzbudził emocje głównie faktem, że wypłynął do internetu znacznie wcześniej, niż przewidziano premierę. Wielkie oburzenie muzyków w zasadzie nie było zaskoczeniem, zwłaszcza że trzymano wszystko w sekrecie. Szkoda tylko, że ten singiel nie zrobił furory ze względu na muzykę, którą zawiera, tylko ze względu na aferę wokół niego. "Elan" to pierwszy singiel promujący nowy album z Floor Jansen na pokładzie Night-

Są tu też nieco poważniejsze lirycznie wątki, jak np. we wściekłym "Auf Gedeih Und Verderb", w którym jest mowa o skorumpowanych politykach. "Der Duft Von Lavendel" również prezentuje się wyśmienicie już od pierwszego riffu, typowo heavymetalowego. Bardzo rock& rollowy klimat ma utwór "I'm Stuf". Sporym zaskoczeniem dla fanów Toma i Sodom może być akustyczna ballada "Ich Bin Noch Am Leben", kończąca album. Pierwsza ballada, którą Tom Angelripper zaśpiewał w swojej karierze. Śpiewa tutaj o sobie i o tym, że jest zwykłym człowiekiem. Przypomina to nieco ballady rodem z repertuaru Motorhead. Całościowo płyta wypada bardzo dobrze. Warto posłuchać Wuja Toma. (4,8)

2014 SPV

Na najnowszej płycie Onkel Tom odszedł od grania naładowanych sterydami wersji biesiadnych szlagierów. Tym razem ekipa Wuja Toma Angelrippera raczy nas w pełni autorskim materiałem. Nie brakuje tu jednak wesołych piosenek traktujących o alkoholu, czego idealnym przykładem jest "Ein Bisschen Alkohol". Bardzo ładnie wyszedł "Am Morgen Danach", zaczynający się nieco spokojnie i nabierający z biegiem patetyczności. Następny w stawce "Was Euch Nicht Passt" zaczyna się nieco rzewnie, jednak i jemu nie brakuje mocy.

Perpetrator - Thermonuclear Epiphany 2014 Stormspell

Na swoim pierwszym długogrającym wydawnictwie portugalski Perpetrator zawarł dziewięć thrashowych killerów. Materiał całościowo nie powala na kolana, jednak jest zagrany bardzo solidnie. Pierwsze kilka utworów brzmi bardzo typowo dla gatunku. Mamy tu sporo szybkich mięsistych riffów, bardzo dobrych technicznie rozpędzonych solówek… One są jedną z mocniejszych stron tego materiału, co słychać już w otwierającym album utworze "Megaton Therion". Godny uwagi jest "Doomed to Death", w którym gitary już od pierwszy taktów wytwarzają ciekawy klimat. W tym kawałku jest sporo ciekawych riffów oraz rasowych solówek gitarowych. Może się kojarzyć z Metalliką z okresu "Ride the Lightning", jednakże tylko w warstwie instrumentalnej. Rick, śpiewający basista, przez całą płytę raczy krzykiem, który może nie zawsze jest zrozumiały, ale dobrze się go słucha. W "Proud Pariahs" mamy za to ścianę szumu wytworzoną przez zabójczo szybkie gitary oraz perkusję. Całość kończy się o wiele lepiej niźli rozpoczyna: "Fire Unleashed" to największa perełka na "Thermonucelar Epiphany". Tu już na samym początku uwagę słuchacza przykuwa świetne intro, w którym najciekawszą rolę odgrywa gitara prowadząca. Utwór dosyć prosty w swojej strukturze (chociaż przybiera ciekawe obroty), ale jakże solidny. Lizboński Perpetrator na swoim debiucie prezentuje się bardzo porządnie. Mam jednak nadzieję, że drugi album pokaże nam jeszcze dojrzalsze oblicze zespołu. (3,5) Rafał Mrowicki

RECENZJE

111


Predator - Born in Blood 2011 God Of Thunder

Predator to w zasadzie nieznany zespół z Florydy, grający amerykański heavy metal. Jak na gatunek przystało, jest w ich muzyce i szczypta thrashu i duch Maiden. Nic dziwnego, że momentami zatem słychać dalekie echa Iced Earth czy Agent Steel. Zespół tworzy piątka muzyków, częściowo pochodzących z krajów hiszpańskojęzycznych. Właśnie to jest powodem niecodziennych ozdobników pojawiających się na płycie. Intra do kilku utworów tworzą latynoamerykańskie miniatury na gitarę akustyczną oraz motyw zagrany na instrumentach smyczkowych. Choć są zaskakującym elementem w tej typowej dla Stanów stylistyce, nie wprowadzając do obioru płyty zamieszania. Nie przeplatają się z klasyczną tkanką riffów, funkcjonują jako osobne, zamknięte formy. Szkoda, mogłyby wykreować ciekawe, oryginalne brzmienie, gdyby stapiały się z "US powerem" wypełniającym płytę. A tak, dostajemy po prostu zwyczajną porcję metalu z tego rejonu świata przeplecioną niezwyczajnymi wstawkami. Dużym plusem Predatora jest warstwa gitarowa, dzieje się w niej wiele, począwszy od klasycznych riffów, na neoklasycznych, zdradzających zamiłowanie Amerykanów do muzyki poważnej riffach, solach i harmoniach kończąc. Pewne zdumienie może wywołać wokalista - Nestor Aguirre śpiewa bardzo wysoko, wręcz piskliwie. Dla niejednego ucha przyzwyczajonego do pewnych wzorców w "US powerze" jego barwa i sposób śpiewania może wywołać dysonans. Przyznam, że i mi zderzenie tych dwóch światów nie brzmi dobrze. Być może jednak jest to efekt nieudanego miksu płyty, który sprawia, że wokal wydaje się być "doklejony" i nie stanowi integralnej cześć płyty. Warto jednak zauważyć, że Predator jest zespołem robiąc wszystko - od okładki, przez obrobienie nagrania - samemu. Trudno więc oczekiwać perfekcji pod względem brzmienia. Na pewno z inaczej nagranym wokalem lub inaczej zaśpiewanymi partiami wokalnymi, zespół zyskałby bardzo wiele, zwłaszcza, że gitarowo jest czego posłuchać. (4) Strati

Project Pain - I Have Sinned 2012 Self-Released

Debiutancki album Holendrów to 35 minut nowoczesnego thrash metalu. Nieźle brzmiącego, sporo czerpiącego z dokonań mistrzów ze Slayer, ale jednak przeciętnego muzycznie, co przy istnej nadprodukcji metalowych zespołów za dobrze Project Pain nie wróży. Teoretycznie wszystko jest na miejscu: szybkie, nierzadko wręcz ekstremalne tempa

("W.O.D.", "Hatred"), mocarne, iście pancerne zwolnienia ("Thrashopolis"), nie brakuje też licznych solówek, pojawiają się też klawisze ("False Prophet") oraz całkiem melodyjny instrumental ("Canister"). Bauke Goudbeek też daje radę, do szaleńczego, wyższego śpiewu dodając growling ("Embrace Death", Silent But Deadly") czy mroczną melodeklamację ("I Have Sinned"), jednak cały czas mam wrażenie, że brakuje w tych dźwiękach życia, że to bardziej typowa produkcja niż utwory spowstałe w rezultacie twórczej i pełnej emocji współpracy. I gdyby nie to, że w większości utworów mamy świetne partie często wysuniętego na plan pierwszy basu, a wspomniany "Thrashopolis" to kawał naprawdę energetycznego, momentami zakręconego thrashu, to uznałbym te dwa kwadranse z hakiem za czas całkowicie stracony. A tak: (3) Wojciech Chamryk

Prowler - Stallions of Steel 2015 Pure Steel

Cóż za surowizna! Bezczelnie old schoolowe i toporne jak tępa siekiera brzmienie. Po samej okładce nigdy bym się tego nie spodziewał. Zapowiada się ciekawie… Pierwszy kawałek "Motorcycle of Love", który jest również singlem promującym, ukazuje wszystko, czego możemy się spodziewać po reszcie płyty. Prostota, prostota i jeszcze raz prostota. Ale za to jaka szczerość! Tu nikt nikogo nie oszukuje. Chłopaki nie kombinują, nie eksperymentują z brzmieniem. Można by powiedzieć, że idą linią najmniejszego oporu, ale w tym wszystkim jest jakaś metoda. Tytułowy kawałek to już czysty hołd dla NWOBHM. Tego typu utwór bez problemu mógłby znaleźć się na jednym z pierwszych wydawnictw Saxon. Wprawdzie wyraźnie słychać niedociągnięcia techniczne muzyków, gitary nie zawsze grają równo i czysto, wokalista także pozostawia sporo do życzenia, ale mimo wszystko jest na plus. W zespole słychać potencjał, jest ambicja i energia. Jedynie nad czym trzeba popracować to warsztat. Młodzieńczy entuzjazm przewija się przez cały czas trwania płyty. Mamy do czynienia z ciekawymi, lecz nieco prostackimi zagrywkami, ale o to tutaj chyba chodzi. O dobrą zabawę! Młodzi Niemcy dzielnie podążają dawno już utartymi, sprawdzonymi szlakami. Nie są za grosz innowacyjni, ale za to do bólu szczerzy w swoim przekazie. Oczywiście można narzekać, że krzywo, nieczysto, niezbyt pomysłowo, ale jestem przekonany, że znajdzie się grupa odbiorców, która doceni to, co robią nasi zachodni sąsiedzi. Płyta jest bardzo równa. Wszystkie kompozycje zachowane są w najlepszej tradycji surowego i bezpośredniego NWOBHM. Popracować nad warsztatem muzycznym i nad (jednak!) trochę monotonnym wokalem, a będzie naprawdę świetnie. (4) Przemysław Murzyn


Quake - Subsisto Novus Ordo Seclorum 2014 Self-Released

Z łacińskiego: "zatrzymać nowy porządek wieków". Z tym mottem na ustach będziemy kroczyć przez ten 39 minutowy album. Brytyjski Quake postanowił dać upust swoim emocjom, które przekuł w ciężki, agresywny thrash. Na pierwszym albumie znalazło się siedem wałków, które są odzwierciedleniem reakcji zespołu na to, co obecnie dzieje się na świecie. Kapela porusza m.in kwestie konfliktów na Bliskim Wschodzie czy niesprawiedliwości na świecie. Kompozycje są utrzymane w stylu hord takich jak Slayer, Vio-Lence czy Intruder. Sekcja gitarowa jest dosyć słyszalna, grzeje niczym dobra czarna. Zespół postawił głównie na riffy, które nie są specjalnie innowacyjne. Solówki są w porządku, chociaż nie są to długie wojaże gitarowe, a jedynie lakoniczne motyw spajające jedną część kompozycji z drugą. Perkusja współgra z gitarami, zaś bas przemieszcza się prawie niewidocznie, jak pieniądze przez ręce bogaczy. Wokal natomiast wyraźnie spaja całość klamrą. Śpiew frontmana lekko przypominał mi Demolition Hammer, jednakże nie jest tak ostry i tak nienawistny, jak we wspomnianym zespole. Ogółem wokal w mojej ocenie jest troszkę za niski, oraz nie ma w sobie tego czegoś, co pozwoliłoby zapamiętać go na dłużej. Quake i jego "Subsisto Novus Ordo Seclorum" jest do polecenia fanom thrashu, którzy poszukują czegoś, co nie odstaje od kanonu grania tegoż typu. Ode mnie (3,9). Steel Prophecy

Reasons Behind - The Alpha Memory 2014 Self-Released

W 2014 roku światło dzienne ujrzał debiut włoskiej kapeli Reasons Behind. Album nosi tytuł "The Alpha Memory" i jest to pozycja skierowana do fanów symfonicznego power metalu oraz tych, którzy poszukują takich kapel, gdzie rządzi wokalistka. Zespół działa od 2010 roku i celem było stworzenie formacji grającej muzykę, w której będzie słychać wpływy After Forever, Epica, Kamelot czy Amaranthe. Ten cel udało się osiągnąć i w efekcie dostaliśmy młody zespół, który ma pomysł na siebie i wydaje się, że wie co chce grać. Debiutancki album może nie jest czymś nowym w gatunku, ani też czymś co można określić mianem arcydzieła. Mimo tego, jest to z pewnością wydawnictwo, którego fani symfonicznego power metalu nie mogą pominąć. Elisa pasuje do stylu w którym obraca się zespół i nadaje tego gotycko-symfonicznego charakteru Reasons Behind. Mocny atutem tego albumu jest przede wszys-

tkim nowoczesne brzmienie, a zgrana i urozmaicona sekcja rytmiczna korzystnie wypada przy szybkich kawałkach pokroju "Under The Surface", które ukazują piękno power metalu. Dalej mamy progresywny "The Chemical Theater" czy bardziej rozbudowany "With Your Light". Do udanych kompozycji należy też zaliczyć bez wątpienia "The Ghost Under My Skin", w którym więcej do powiedzenia ma gitarzysta Gabriele. Jest to najmocniejszy kawałek na płycie, który jest zbudowany w oparciu o mocny, agresywny riff i szybką sekcję rytmiczną. Skojarzenia z Epica również są tutaj jak najbardziej na plus. Czasami zespół zbacza w stronę bardziej komercyjna i takie kompozycje jak "The Alpha Memory" są po prostu nudne. Szkoda tylko, że zapychają miejsce na płycie. Mimo pewnych niedociągnięć, wypełniaczy i nie potrzebnych ozdobników, płyta się broni i ostatecznie album robi dobre wrażenie. Fani symfonicznego metalu i kapel pokroju Amaranthe czy Epica nie powinni narzekać. (3,9) Łukasz Frasek

Reek - Rubbish Through Your Veins 2012 Self-Released

"Rubbish Through Your Veins" jest pierwszym aktem hiszpańskiego zespołu Reek. Na albumie znajduje się pięć kompozycji (w tym dwie instrumentalne) zamykających się w dwudziestu minutach. Album Reek jest swoistym połączeniem klimatów Testamentu i Metalliki oraz neoklasycznych fraz w stylu Helstara. Zespół brzmieniowo wyróżnia się od całego szeregu nowej fali thrashu właśnie owym przeplataniem neoklasycznych fraz z typowymi, agresywnymi, thrashowymi riffami, które czasami zmierzają ku rozbudowanej progresji. Niestety, często nasuwała mi się pewna myśl, gdy słuchałem owego albumu: "ja już gdzieś to słyszałem". Gitary mają odpowiednią dozę ciężkości (mimo swego lekkiego przygłuszenia) utrzymującą je w kompozycji. Bas przechadza się po utworach prawie bezszelestnie, czasami wyda swoje parę pomruków by następnie znowu oddalić do cienia. Perkusja podąża za gitarami. Wokal moim zdaniem jest do oszlifowania, ma ździebko wymuszoną manierę oscylującą wokół Chucka Billy'ego. Teksty są na temat zdrady i problemów ze świadomością. Jest także napomknięcie o wojnie, a także nie zabrakło odgłosów walki. Moją ulubioną kompozycją jest ostatnia, "Babidi Ressurection". Natomiast taki "Hypochondriac" mnie nie przekonał. (3,3) Steel Prophecy

metalu. Jak wcześniej, zespół postanowił zamieścić utwory instrumentalne, poza "Babidi Ressurection" przypominającym m.in. "Dark Queen" Helstara, są także utwory: smutny i akustyczny, "Ethereal Shadows" oraz emocjonalny, zagrany z zacięciem przypominającym styl Bucketheada "Landscapes of Elysium". Album od swego poprzednika różni się m.in. brzmieniem gitar (których brzmienie na "Necrogenesis" jest bardziej ostre) i większymi wpływami groove metalu (m.in. w "Pernicious Gerontophiliac Commitment"). Natomiast to co nie uległo zmianom to, to że kompozycje z "Necrogenesis" są nadal choć w części - oparte na bardziej rozbudowanej progresji. No oraz to, że nadal wokalista brzmi jak Chuck Billy przemieszany z Hetfield'em i nutką sztucznej maniery. Chociaż mamy tu wyjątek w postaci "Scions of the Void", gdzie wokalista zapuszcza się w rejony black metalowe. Mamy też możliwość przypomnieć sobie kawałek "Hypochondriac". A także to, że sekcja basu znowu zasiada w cieniu. Album zaczyna się thrashowym, chwytliwym "The Sound of Decadence" by następnie przejść do "Violent Winterlight". Później wkracza "Hypochondriac", który poprzedza dwa instrumentalne utwory. Po bloku instrumentalnym mamy "Human Condition", kompozycję będącą swoistym thrashem powstałym z inspiracji Coroner'em (między innymi frazy z pierwszej i drugiej minuty) i dość chwytliwego motywu gitarowego. Za nią jest "Pernicious Gerontophiliac Commitment" oraz neoklasyczny "Babidi Ressurection". Na koniec mamy "Scions of The Void", który całkowicie odrywa się od wcześniejszych klimatów thrashu i powoli próbuje wejść w black/death, by w połowie zaserwować instrumentalne motywy, które kończą się zimnym, dark ambientowym podmuchem. Moim zdaniem, mogło być lepiej, kilka utworów prezentuje całkiem wysoki poziom kompozytorski, jednakże wymuszony wokal, zawirowania gatunkowe i parę zbędnych niuansów (nazbyt ingerująca perkusja w "Ethereal Shadows"), wywiera piętno na "Necrogenesis". (3,5) Steel Prophecy

Running Death - The Call of Extinction

Reek - Necrogenesis

20012 Self-Released

2014 Self-Released

Dawno nie słuchałem żadnej młodej kapelki thrashowej, chyba miałem już przesyt. Za dużo ich i zbyt podobnych do siebie. Po terapii polegającej na odświeżeniu sobie nieśmiertelnych klasyków ze złotej ery tego gatunku, czyli lat 80-tych, znów mogę zająć się nowościami. Niemiecki Running Death powstał w 2004 roku, a "The Call of Extinction" to ich druga EPka. No i muszę

Dwa lata po swojej debiutanckiej EPce, Reek wydaje swój pierwszy album długogrający, na którym zawiera się parę utworów z "Rubbish Throught Your Veins", m.in. skrócone "Babidi Ressurection" i "Hypochondriac". Zespół nadal przeplata neoklasyczne frazy z thrashowymi riffami. Czasami polewa je sosem przyrządzonym na modłę groove

przyznać, że te pięć utworów na niej zawartych to naprawdę duża klasa. Nie ma tutaj napierdalania od pierwszej do ostatniej minuty, nie ma wojny, krwi i diabła, ale i tak jest zajebiście. Znakomite i bardzo dobrze skomponowane kawałki w większości utrzymane w średnich tempach powalają świetnymi melodiami. Umiejętność pisania chwytliwych i rozpoznawalnych numerów jest olbrzymią zaletą Running Death. Całość ma fajny groove i bardzo profesjonalne brzmienie, a gdy dodamy jeszcze do tego całkiem wysokie umiejętności techniczne muzyków i zawodowego wokalistę to mamy pełen obraz. Wybuchowa mieszanka Testament, Exodus i bardziej melodyjnego oblicza Megadeth (Okres "Countdown To Extinction"/"Youthanasia") sprawia mi bardzo dużą radochę. Prawie 29 minut thrashu granego przez Running Death zlatuje błyskawicznie i nie pozostaje nic innego jak włączyć płytkę jeszcze raz. W tym roku wyszedł ich pełno czasowy debiut, ale to już jest temat na inną recenzję. Ogólnie rzecz biorąc wiążę duże nadzieje z tym bandem. (5) Maciej Osipiak

Ruthless - They Rise 2015 Pure Steel

Kultowy amerykański power metalowy skład swoim występem na KIT w 2009 wskrzesił spore nadzieje. Pokazali wówczas, że są w świetnej formie. Fani zaczęli oczekiwać reaktywacji i co za nią idzie - nowego wydawnictwa. Cały proces trwał sześć lat, ale w końcu udało się. Końcem stycznia dostaliśmy album "They Rise". Czy rzeczywiście powstali? Czy po trzydziestu latach dalej można serwować czysty jak łza amerykański power metal? Płytę otwiera kawałek typowy dla Ruthless - "Defender". Już wiem, że jest dobrze. Klasyczne, nie przeprodukowane, mocne, ciężkie brzmienie mówi nam, czego możemy się dalej spodziewać. Kolejne kawałki upływają w podobnym klimacie. Średnie, kroczące tempo świetnie komponuje się z mocnymi riffami. Pierwszą szarżę mamy przy "Hang Man". Amerykanie udowadniają, że nie obce im szybkie tempo i że mają jeszcze dobre pomysły na aranżacje kompozycji. Świetny zapamiętywany refren sprawia, że "Hang Man" stanowi jeden z mocniejszych punktów albumu. Dalej mamy delikatne zwolnienie w postaci pół balladowego, klimatycznego kawałka "Time Waits". Ciekawa linia melodyczna tworzy nieco nostalgiczny klimat, lecz utwór nie traci przez to nic na potędze i ciężkości. Chwila spokoju nie trwa długo, bo zaraz jesteśmy zaatakowani klasowym riffem z "Out of the Ashes". Dumnie odśpiewane "Out of the ashes Ruthless rise" i wszystko jasne. Kolejne utwory - najszybszy z płyty "Frustration" i kroczący "Systematic Terror" zamykają płytę. Dodatkowo Pure Steel Records jako bonus dodało całą EP "Metal Without Mercy" z 1984 roku, co może stanowić dodatkowy pretekst do zakupu albumu. Podsumowując powrót można zaliczyć do udanych. Wprawdzie nie czuć już tego młodzieńczego entuzjazmu, lecz jest za to do-

RECENZJE

113


świadczenie i heavy metalowe wyrachowanie. Płyta naprawdę dobra, nie trzeba się obawiać kolejnego nieudanego powrotu. (4) Przemysław Murzyn

Sadman Institute - Revival 2015 Lynx Music

Cztery lata temu recenzowaliśmy debiutancką EP "Mathematical Transfusion" tej krakowskiej grupy. Zespół wydał ów materiał samodzielnie, ale wydawcą jego pierwszego albumu została Lynx Music. I stało się tak nie bez przyczyny, bowiem tych sześć długich, wielowątkowych kompozycji to kolejny krok w rozwoju istniejącej od dziesięciu lat grupy. Podstawą jest tu wciąż metal progresywny, podany jednak w formie mogącej zainteresować też zwolenników zarówno rocka progresywnego jak i art rocka, a Sadman Institute z erudycją i sporą swobodą dokładają do tej wielobarwnej mozaiki mniej oczywiste wpływy. I tak w openerze "Ash & Dust" jest naprawdę mrocznie i mocarnie, nie tylko za sprawą growlu Macieja Pawlika który znacznie częściej niż do tej pory śpiewa też czystym głosem - ale też ostrego riffowania. Chociaż - podobnie jak w następnym utworze "F.T." - nie brakuje w nim akustycznych, balladowych partii, także o orientalnym klimacie. "Rotten Home" jest bardziej progresywny w formie. Sporo do powiedzenia ma tu sekcja rytmiczna Maciej Berniak - Filip Malinowski, pojawiają się klawiszowe tła, a gitarowe solo ma lekko jazzowy posmak. Z kolei "Take It All" kojarzy mi się również z klasycznym rockiem progresywnym, ale przefiltrowanym przez współczesnego post-rocka i zbliżone brzmienia, ze sporą dawką ładnych melodii i onirycznego klimatu. "Sacrifice" łączy też mocniejsze uderzenie z balladowymi partiami, momentami robi się w nim wręcz hipnotycznie, także za sprawą akustyczno - elektrycznego gitarowego duetu Tomasz Gurgul - Paweł Szczepański. I chociaż muzycy chyba przesadzili z długością niemal 10-minutowego, finałowego "Trapped Between", przez co akurat ta kompozycja chwilami jest po prostu zbyt monotonna, aż do momentu gdy ożywia się za sprawą efektownej, klimatycznej solówki, to i tak debiutancki album Sadman Institute bez wahania mogę polecić zwolennikom metalowo-progresywnych dźwięków ze znakiem jakości. (5) Wojciech Chamryk Savage Machine - Through The Iron Forest 2014 Self-Released

Ot, niespodzianka. Pięciu młodych Duńczyków, muzykujących dotąd pod nazwą Momentum zmieniło ją na widniejącą powyżej i wydali własnym sumptem minialbum z sześcioma - wliczając intro - porywającymi kompozycjami. Sceptycy zarzucą pewnie "Through The Iron Forest" wtórność, brak oryginalności oraz czerpanie na potęgę z dokonań wielkich tradycyjnego metalu lat 80-tych. Jednak Savage Machine czynią to z ogromną energią, wnosząc

114

RECENZJE

do, zdawałoby się maksymalnie ogranych rozwiązań, mnóstwo świeżości i młodzieńczego entuzjazmu. Gitarowy duet, może jeszcze nie na miarę umiejętności legendarnych tandemów Murray - Smith, Denner - Shermann czy Tipton - Downing, ale wycinający konkretne, ostre riffy i proste, ale fajnie rozwijające się solówki, czujna sekcja rytmiczna, ale potrafiąca też zabłysnąć (ten klang basu w "Fifth Computerworld"!) no i wokalista. Troels Rasmussen raczy słuchaczy zarówno opętańczym wrzaskiem w wysokich rejestrach ("Iron Forest") jak też niższym ("Prisoners Of War") i wysokim czystym śpiewem ("The Final March") udowadniając, że wielce pochlebne recenzje dotyczące jego śpiewu nie są w żadnym stopniu przesadzone. Tak samo jest zresztą z całością tego materiału - kto wie, czy nie jesteśmy właśnie świadkami narodzin kolejnej duńskiej gwiazdy na miarę Mercyful Fate czy Pretty Maids. (5) Wojciech Chamryk

wgryza się w czerep i nie puszcza. Wyróżniłbym jeszcze "Kill Without Warning" oraz przede wszystkim najwolniejszy "Altar of Lust". Ten numer brzmi niczym klasyczny doomowy walec, ale refren ma tak hiciarski, ze nie sposób się od niego uwolnić. Coś fantastycznego. Całość brzmi bardzo oldskulowo i organicznie dzięki czemu ten krążek ma klimat i duszę. Słychać, że zespół ma dużo pomysłów i z łatwością przychodzi im tworzenie zwyczajnie dobrych i zapadających w pamięć kompozycji. Słucham debiutu Savage Master z ogromną przyjemnością i trudno mi się z nim rozstać, a przecież trzeba też zrecenzować inne rzeczy. "Mask of the Devil" ukazał się nakładem należącej do Barta Gabriela Skol Records, a on sam odpowiada również za mastering. Namawiam was gorąco do zapoznania się z tym materiałem, bo jest on tego wart. (4,8) Maciej Osipiak

Savage Wizdom - A New Beginning 2014 Self-Released

Savage Master - Mask of the Devil 2014 Skol

Kolejna nowość zza oceanu, a dokładnie z Louisville w stanie Kentucky i kolejna ogromna nadzieja na przyszłość. Savage Master powstał w 2013 roku, by już w następnym wypuścić na rynek opisywany tutaj debiut "Mask of the Devil". Zespół czerpie przede wszystkim z ogromnego dziedzictwa NWoB HM, ale nie tylko. Przede wszystkim jest to heavy metal w jego tradycyjnej formie. Warstwa tekstowa krąży wokół szeroko pojętego okultyzmu, a słowa takie jak satan czy devil pojawiają się niemalże z podobną częstotliwością co na wczesnych płytach Dark Funeral (śmiech). Jest to oczywiście trochę infantylne, ale zdecydowanie bardziej pasuje do kapeli stricte heavy metalowej niż jakieś przeintelektualizowane gówno. Do tego image, czterech muzyków w strojach katów i wokalistka w skórzanym wdzianku kojarzącym się z klimatami bdsm. Płytka jest bardzo krótka, bo zawiera tylko osiem numerów trwających w sumie trochę ponad 29 minut, ale jak już wielokrotnie wcześniej wspominałem wolę czuć niedosyt niż przesyt jeśli chodzi o muzykę. Poza szybszymi "The Mystifying Oracle" i "Death Rides a Highway" pozostałe numery utrzymane są w średnich tempach i w tej odsłonie Savage Master radzi sobie zdecydowanie najlepiej. Posłuchajcie otwierającego album "Blood ob the Rose", jak on ma zajebisty drive. No i te drapieżne wokale Stacey Peak, która momentami bardziej krzyczy niż śpiewa, ale wpasowuje się idealnie w klimat. Podobnie rozpieprzającym utworem jest "The Ripper in Black" ze znakomitymi bujającymi riffami, który po prostu

Nie ma sensu, żebym opisywał tutaj historię Savage Wizdom skoro o wszystkim będzie można dowiedzieć się z wywiadu. Tutaj skupimy się stricte na ich najnowszej płycie i emocjach jakie ona we mnie wywołuje. Debiut tej ekipy z Santa Fe wydany został w 2007 roku i zawierał inną, bardziej thrashową i mocniejszą muzykę. Zresztą nagrany został w całkowicie innym składzie, a jedynym łącznikiem między dzisiejszym Savage Wizdom, a tym starym jest wokalista Steve Montoya senior. Po całkowitej wymianie kadrowej zmieniła się również muzyka. I niech bogom będą dzięki, że tak się stało. Możecie mi wytknąć ignorancję, ale pomimo tego, że nie słyszałem debiutu to jestem przekonany, że nowy album niszczy swojego poprzednika, bo nie wyobrażam sobie, żeby kiedyś byli w stanie nagrać coś równie zajebistego. "A New Beginning" to jest jak sam tytuł wskazuje nowy początek dla tego zespołu o czym świadczyć może utwór tytułowy będący swego rodzaju manifestem. Jeśli ktoś wielbi Iron Maiden, Jag Panzer, Helstar czy nawet Crimson Glory, albo też takie zapomniane nazwy jak Glacier czy Banshee z pewnością nie przejdzie obojętnie obok tej płyty. Zarówno kompozycyjnie jak i brzmieniowo zakorzeniona jest w latach 80-tych. Nie uświadczymy tu plastiku, a pogłos nałożony na wokal nadaje charakterystycznego klimatu. Zresztą sam Montoya brzmi momentami jak śpiewający wyżej młody Dickinson, a czasem jak Midnight czy Tate, przy zachowaniu jednak odpowiednich proporcji. Zresztą z Iron Maiden łączy ich też obecność na płycie Blaze'a Bayleya, który zaśpiewał gościnnie w numerze "Let it Go". Savage Wizdom jest w stanie zaoferować mi wszystko czego szukam w takiej muzyce. Przede wszystkim jest tu cała masa znakomitych, a czasem nawet wręcz pięknych melodii. Każdy utwór sam w sobie będący zajebistym posiada jeszcze takie fragmenty, przy których po moim ciele przebiegają ciary. Szczególnie w przejmującym "Shattered Lives", gdy następuje zmiana tempa i Steve zaczyna

śpiewać: The streets are so dangerous Nothing is sure but a knock on the door Here they come It makes me so furious Men made of stone made us orphans alone With no home

Robi się wtedy naprawdę epicko. Zresztą ta właśnie epickość przewija się przez cały czas trwania "A New Beginning" i jest jedną z głównych składowych tego dzieła. Kolejną rzeczą, która bije z muzyki Savage Wizdom jest jakaś bliżej nieokreślona nostalgia. Szczególnie niektóre sola łapią mnie za gardło. Nie wiem czy to już kwestia wieku, ale chyba zaczynam się robić co raz bardziej sentymentalny. Pomimo tego, że jest tu tyle melodii, to jednak czuć też swoistą surowość i zdecydowanie heteroseksualny charakter. Krążek jest długi, bo trwa ponad godzinę, ale ten czas zlatuje dużo szybciej. Ci muzycy, mimo że nie są może wirtuozami, posiadają po prostu umiejętność pisania zajebistych numerów, które są w stanie przyciągnąć słuchacza na dłużej. Jakaś strasznie emocjonalna wyszła mi ta recenzja i pewnie niektórzy stwierdzą, że za bardzo się podjarałem, ale kuźwa, co mam zrobić skoro Savage Wizdom nagrali materiał, przez który czuję się rozjebion dokumentnie. I co najlepsze z każdym kolejnym przesłuchaniem, a było ich już naprawdę dużo, podoba mi się bardziej. Na pewno jest to jeden z najlepszych albumów jakie ostatnio słyszałem w gatunku i z całego serducha polecam wam zapoznanie się z nim. (5,5) Maciej Osipiak

Scanner - The Judgement 2015 Massacre

2002 "Scantropolis" - 2015 "The Judgement". Jak widać bieżący rok to nie tylko powrót Stormwitch, bo grupa dowodzona od niemal trzydziestu lat przez gitarzystę Axela A. J. Juliusa też przerwała wieloletnie milczenie. Pozostał on jedynym muzykiem Scanner poprzedniego składu, w którym zabrakło przede wszystkim wokalistki Lisy Croft. Jej następca Efthimios Ioannidis wypada jednak na "The Judgement" tak, że od razu przypominają się klasyczne płyty Scanner nagrane z S.L. Coe czy Leszkiem Szpigielem, ukrywającym się pod pseudonimem Haridon Lee (zadziorny opener "F.T.B."), a i skojarzenia z najwyższą formą Roba Halforda ("Warlord") też są tu jak najbardziej prawidłowe. Do poziomu swego nowego frontmana dostosowali się też instrumentaliści, zarówno w sensie wykonawczym jak i kompozytorskim. Dlatego szósty długograj Scanner to zarówno siarczysty speed metal ("Nevermore", "The Race"z zaskakującą fortepianową kodą), zróżnicowane utwory z odniesieniami wręcz do thrashu (utwór tytułowy) czy power metalu ("Battle Of The Poseidon"). Z kolei "Eutopia" to metal epicki, zaś w "Pirates" robi się piracko i przebojowo, podobnie jak w finałowym "The Legionary". Powrót z tarczą, bez dwóch zdań. (5) Wojciech Chamryk


album. Ja zaś już w tej chwili zazdroszczę tym pierwszym, bowiem czasami zbyt czuły "komplikator" to po prostu zwykłe przekleństwo, a "Return To Forever" da się posłuchać (od czasu do czasu). (3) \m/\m/

Scorpions - Return To Forever 2015 Sony Music

W momencie gdy muzycy Scorpions ogłaszali, że żegnają się ze sceną wiadomo było, że będą to robić bardzo długo i wykorzystają każdą okazję aby zagrać kolejny koncert, nagrać nowy studyjny album bądź koncertowy czy też kompilację. Tak też się dzieje. Pretekstem do nagrania "Return To Forever" okazało się pięćdziesięciolecie działalności artystycznej. Muzycy mieli wyciągnąć stare nagrania, do tej pory nie wykorzystane w sesjach studyjnych, dopracować je i wydać. W między czasie koncepcja rozwinęła się i sporą część materiału przygotowali producenci przedsięwzięcia, Mikael Nord Andersson i Martin Hansen. Ci panowie mocno się napracowali, bo pierwsze wrażenie, które przychodzi po przesłuchaniu "Return To Forever" to, że słuchamy typowy album Scorpions. Są ballady, jest rockowanie. Nic szczególnego ale zawsze. Podobne wrażenia ma spora gromadka fanów, bo album dość wysoko plasuje się na listach przebojów. Zastanawiam się czy nie powinniśmy zostać przy takim podejściu, aby nie psuć zabawy, tym bardziej, że liderzy bandu też wydają się być zadowolonymi. Niestety jest parę szczegółów, które kładą się cieniem na całej sesji. Mimo, że muzycy deklarują swoją emeryturę, Scorpions to w tej chwili korporacja muzyczna, która sprawnie działa w show biznesie. Nie po raz pierwszy korzysta z pomocy pomysłów innych. Niestety, efekty takiej współpracy przeważnie nie przynosiło kapeli spodziewanych efektów. Podobnie jest w tym wypadku. Andersson i Hansen zrobili wszystko aby ich kompozycje wpisywały się w styl zespołu. Nie raz natrafiamy na dźwiękowe cytaty, które jednoznacznie kierują nasze wrażenia na twórczość Niemców. Niestety, tym producentom, brakuje subtelności i zbyt mocno przerysowują cechy zespołu, co każe traktować niektóre utwory bardziej jako pastisz czy muzyczną karykaturę. Nie jest to nic dobrego. Przytrafiła się też zupełna skucha w postaci piosenki "Rollin' Home", która bardziej pasuje do współczesnych popowych bandów, niż do Scorpions. Dziwi trochę postawa samych muzyków. Sugeruje ona, że nie wierzą w to, że starzy fani nadal ich słuchają, a ci świeżsi nie będą w stanie wyłapać tak oczywistych błędów. Najciekawsze jest to, że najlepsze z "Return To Forever" to kompozycje Klausa Meine i Rudolfa Schenkera. Mam tu na myśli rockery "Rock My Car" i "Rock'N'Roll Band" oraz balladę "House of Cards". Co prawda brakuje im do poziomu znanego chociażby z albumu "Blackout", ale i tak mogą pretendować do dorobku udanych kawałków z repertuaru Scorpions. Jednak przede wszystkim świadczą o tym, że nawet nie do końca udane pomysły Meine i Schenkera są zdecydowanie lepsze od tych z zewnątrz, które próbują udawać dokonania Scorpions. Prawdopodobnie nowy album Niemców spowoduje rozłam wśród fanów. Jedni nie będą wnikali bawiąc się przy nowych utworach, inni zaś będą rozbierać cały materiał na czynniki pierwsze, kręcą nosem i utyskując, że band nagrał słaby

Shadowbane - Facing the Fallout 2015 Pure Steel

Shadowbane to Niemcy, którzy na scenie działają od 2007 roku. W 2010 roku wydali EP zatytułowaną "Dystopia". Muzykę, którą prezentują, najkrócej można określić współcześnie brzmiącym power metalem, który nieraz lubi zaplątać się w heavy metalowe rejony. Wszystko brzmi naprawdę nieźle. Mocno przesterowane ciężkie gitary, niezły wokal, jest dynamika i moc. Denerwuje mnie natomiast zbyt nowoczesna produkcja oraz zbyt wyeksponowane centrale perkusji, które swoim pykaniem doprowadzają mnie do szału. Technicznie muzykom nie można nic zarzucić. Radzą sobie ze swoim rzemiosłem doskonale, tylko brak im nieco polotu i tego magicznego czynnika, który wznosi muzykę na wyższy poziom i powoduje, że słuchacz jest naprawdę zainteresowany i podekscytowany tym, czego słucha. Tego mi tu brakuje. Niemcy zwrócili moją uwagę dopiero przy czwartym kawałku zatytułowanym "Under Bleeding Skies", który można uznać za interesujący. W końcu coś drgnęło, refren w jakiś sposób mnie ruszył. Sukces! Kolejny na płycie "After the Fallout" też wypada całkiem ciekawie. Wprawdzie nie ma rewolucji, ale w porównaniu do pierwszych kawałków na płycie można w końcu odczytać jakieś charakterystyczne melodie i motywy, z którymi można utożsamiać zespół. Na płycie znalazły się trzy utwory z poprzedniej EPki. Teraz po profesjonalnym szlifie producenckim brzmią dojrzalej i mocniej. "Tear Down the Wall" to z kolei zupełnie przyzwoity, porządny numer. Świetny riff przewodni, dobre dynamiczne zwrotki, bardzo dobry bridge, refren w stylu "sing along", ciekawe zwolnienie w środku kompozycji - wszystko jest tak, jak należy. Szkoda, że płyta nie jest zbyt równa. Obok dosyć nudnych kawałków zdarzają się prawdziwie porządne kompozycje z jajem. Trzeba przyznać, że druga część płyty jest zdecydowanie ciekawsza. Na dłuższą metę płyta może okazać się zwyczajnie nużąca, lecz ogólnie rzecz biorąc nie ma tragedii. Z pewnością grupa Shadowbane znajdzie szerokie grono odbiorców. Rzecz godna polecenia fanom nowszych osiągnięć Helloween, Gamma Ray czy Wizard. Przemysław Murzyn Shadowquest - Armoured IV Pain 2015 Self-Released

W dzisiejszych czasach coraz łatwiej spotkać kapelę złożoną z gwiazd danego gatunku. Dawniej była to rzadkość. Z podziwem i niedowierzaniem patrzyłem jak rodzą się takie projekty muzyczne jak Dracula, jak formuje się wypełniony gwiazdami Serious Black czy Level 10. Od takich kapel oczekuje się czegoś

wyjątkowego, czegoś świeżego i płyty na miarę ich dokonań, czy też doświadczenia. Zazwyczaj jednak łatwo się przekonujemy, że nazwiska to nie wszystko i trzeba się wykazać niebywałą pomysłowością i techniką, żeby wybrnąć z tego bez większego zażenowania. Nie tak dawno uwagę fanów power metalu przykuła kolejna supergrupa o nazwie Shadowquest. To właśnie za sprawą ich debiutanckiego albumu "Armoured IV Pain" fani Masterplan, Sinegry, Dionysus, Stratovarius, czy Bloodbound mogą czuć się jedną wielką rodziną. Wszyscy właśnie patrzymy na narodziny jednej z najciekawszej formacji ostatnich lat, przed którą jest świetlana przyszłość. Wszystko dzięki "Armoured IV Pain". Jasne, Shadowquest jak wiele innych zespołów złożonych z wielkich gwiazd, przemyca elementy, które niegdyś pojawiały się w pierwotnych kapelach muzyków. Tak więc nie powinno nas zdziwić, że czasami usłyszymy coś znajomego, coś w stylu Bloodbound, Dionysus czy Masterplan. Można by rzec, kolejny super band nie tworzy nic nowego, ale jednak prawda jest tutaj bardziej ukryta. Być może ta kapela chciała udowodnić, że europejski power metal nie umarł, i że ma się całkiem dobrze. Celem było stworzenie melodyjnego, energicznego, chwytliwego, momentami epickiego power metalu, w którym jest miejsce na symfoniczne patenty, a nawet heavy czy progresywne. Shadowquest postanowił stworzyć swój własny styl i ta sztuka udała się, choć dopiero postawiono pierwszy krok ku temu. Jeszcze wiele przed nimi. Co wyróżnia Shadowquest to, że zespół chciał nieco odświeżyć power metal i przywrócić mu należyty wydźwięk. Dobrym rozwiązaniem było wybranie nowoczesnego i mocnego brzmienia, które podkreśla jakość płyty i klasę zespołu. Jeszcze dłużej można by się rozpisać o osiągnięciach poszczególnych muzyków. Jedno jest pewne, perkusista Ronny Milanowicz, gra równie dynamicznie i zróżnicowanie co na płytach Dionysus. Mocny bas tworzący odpowiedni epicki, nieco rycerski charakter w takim "Last Farewell" to zasługa Jariego Kainulaniego, który dał się nam poznać w Masterplan czy właśnie Stratovarius. Wyjątkowy charakter Shadowquest jednak przejawia się w znakomitym duecie gitarowym Huss/ Winderberg, którzy współgrają z klawiszowcem Kasparem Dahlqvistem. Gitarzyści nie odpoczywają ani na chwilę i cały czas nas zasypują a to ciekawym agresywnym riffem czy solówkami w których jest nutka finezji i lekkości. Wszystko zagrane z pomysłem i do tego cały czas wtóruje im Kasper, który buduje symfoniczny klimat, a czasami, kiedy trzeba, stworzy progresywny podkład. Słychać, że duch Dionysus czy Ride The Sky jest razem z nami podczas słuchania tej wyjątkowej płyty. Każdy z muzyków odegrał swoją rolę na medal, a Patrik Johansson na wokalu to już wisienka na torcie. To spec od wysokich rejestrów i nadawania kompozycjom drapieżności i jeden z najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który odbudował dobre imię Bloodbound. Czego można chcieć więcej? Jedynie tego, żeby zespół tworzył

jak najwięcej takich petard jak "Blood of The Pure" z podniosłym refrenem w stylu starego Hammerfall i riffem przypominającym twórczość Bloodbound. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest "All One", który ma cechy typowego power metalu w stylu choćby Gamma Ray czy Helloween. To kawał ostrego grania, z dość nowoczesnym klimatem. Ja to kupuję i tak właśnie wyobrażam sobie power metal na dzień dzisiejszy. Prawdziwym hitem ukazuje się "Live Again", który przypomina najlepsze dokonania Stratovarius. Swoją wartość tutaj przedstawia klawiszowiec Kasper, który jest odpowiedzialny za budowanie klimatu i podkreślanie melodyjności danej kompozycji. Dobrym rozwiązaniem jest ukrycie ich za gitarami, tak więc nie zdominowały całości i tylko pełnią rolę uzupełniającą. Trochę Sabatonu, trochę Powerwolf czy Revolution Renaissance można uświadczyć w marszowym bardziej epickim "Midnight Sun" . Zespół bardzo elastycznie przechodzi między szybkimi i wolnymi utworami i jest to płynnie robione, a całość nie jawi się jako papka zagrana na jedno kopyto. Gitarzyści pazur pokazują w mroczniejszym "We Bring Power", gdzie riff ociera się nawet o thrash metal. Nie brakuje też pewnych symfonicznych elementów, a te najlepiej wybrzmiewają w "Insatiable Soul". W podobnym klimacie jest epicki "Where Memories Grow", który zamyka album. Shadowquest zrobił to co do niego należało i nagrał album na miarę tych wielkich nazwisk. Nie brakuje odesłań do Bloodbound czy Dionysus, ale to było do przewidzenia. Podobnie jak to, że debiutancki album tej super grupy będzie mocny i dojrzały. Wykonanie, pomysły na kompozycje i aranżacje to wszystko stoi na wysokim poziomie. Co ciekawe ta grupa nie tylko wprowadza powiew świeżości do power metalu, ale pokazuje jak można go zagrać z pomysłem, nowocześnie, ale nie porzucając tradycyjnych rozwiązań. Nastał czas glorii i chwały Shadowquest i mam nadzieję, że nie poprzestanie na tym jednym albumie. Polecam. (5) Łukasz Frasek

Silent Knight - Power Metal Supreme 2014 Self-Release

Silent Knight powtał w Australii, kraju kangurów i zespołów takich jak Mortal Sin czy Hobbs Angel of Death. Gatunkowo zespół ten gra europejski power metal. W 2014 roku postanowiono wydać EPkę, która była by suplementem zespołu. I tak o to powstał "Power Metal Supreme", złożony z czterech "live'ów", covera Helloween ("Keeper of The Seven Keys") i jednej świeżej kompozycji. Całość trwa 38 minut. Warto zaznaczyć, że ponad 1/3 czasu trwania albumu to cover Helloween. Utwory są dość szybkie, żwawe lecz nie posiadające odpowiedniego kopa. Sekcja gitarowa jest jak najbardziej w porządku. Bas jest słyszalny. Niestety wokalista brzmi słabo, a perkusja czasami nijako. Kompozycje trzymają dosyć równy poziom, najbardziej wybija się koncertowa wersja "Masterplan". Wspomniany cover został wykonany poprawnie, jednak nie przewyższa poziomem oryginału.

RECENZJE

115


Ogółem album do gustu przypadnie głównie fanom europejskiego power metalu, jednakże pomijając tą EPkę nic się nie traci. Takie (3)

wołanej powyżej kompilacji czy zapisy prób, ale też szereg nagrań późniejszych, z lat 2004, 2007 i najnowszych z maja ubiegłego roku, w tym kolejnej wersji "Infantrycide".

Steel Prophecy

Soldier - Infantrycide /Dogs Of War/ Chronicles (1996/2013/2014) Ten schemat dotyczył setek kapel spod znaku NWOBHM: obiecujący start w czasach rozkwitu popularności gatunku, płyta czy dwie i nagły koniec, gdy po roku 1984 obiektem zainteresowania publiczności stały się inne zespoły i gatunki. Soldier nie zdołał posmakować nawet tego, bo w przypadku zespołu Iana Dicka skończyło się raptem na kasetowych nagraniach demo i live, udziale w kompilacji "Heavy Metal Heroes" oraz jednym singlu "Sheralee"/ "Force". Fakt faktem, że to ówczesny wydawca Soldier pokpił sprawę, bo "Sheralee" przy odpowiedniej promocji mógł stać się przebojem, nic też nie wyszło z trzypłytowego kontraktu. Dlatego, po kolejnych nieudanych próbach przebicia, się, zmianach składu i próbnych nagraniach w 1984 Soldier oficjalnie zawiesił działalność, by pozostać w uśpieniu aż do 2002 roku. Jednak fani nie zapomnieli o zespole, a ciągła popularność jego krążących w sieci i na bootlegach (jak LP "Infantrycide") nagrań stała się głównym powodem reaktywacji grupy. Pierwszym płytowym dowodem tego faktu była złożona z czterech utworów EP "Infantrycide" z 1996r.: z dynamicznym utworem tytułowym, równie ostrym i surowym "Come On Down" oraz zróżnicowanym, wykorzystującym klawiszowe brzmienia "Silver Screen Teaser". Klawisze i fortepianowe intro słychać też w finałowym "Paradox", ale to najsłabszy utwór z tej płytki, monotonny, mimo dynamicznego rozwinięcia i brzmiący niczym słabiutkie demo. Już znacznie lepiej brzmi wiele archiwalnych utworów z podwójnej kompilacji "Chronicles" wydanej w roku ubiegłym. Ta składanka to istna skarbnica dla fanów Soldier i wczesnego oblicza NWOBHM. Mamy tu bowiem w większości dotąd nie publikowane nagrania demo i studyjne zespołu: począwszy od tych z marca 1980r., bardziej amatorskich, chociaż interesujących muzycznie z marca i sierpnia roku następnego, aż do kilku sesji z roku 1982, z acceptowym "No Chance For Tomorrow" oraz tymi, które wkrótce potem trafiły na kasetę demo. Znacznie gorzej jest z zamykającymi pierwszą płytę próbnymi nagraniami dla Music For Nations z sierpnia 1984, dokonanymi już z byłym wokalistą Girl Philem Lewisem. "Heartbreak Zone" i "Charlotte Russe" to bowiem bardziej pop rock niż heavy metal, plastikowo brzmiący i nijaki, z koszmarnymi chórkami. Dobrze jednak, że wydano je na tej płycie, bo portetują one nie tylko Soldier A.D. 1984, ale też ówczesne tendencje i mody w przemyśle muzycznym. Drugi dysk to zarówno archiwalne nagrania z wczesnych lat 80tych, w rodzaju niepublikowanej dotąd wersji demo "Storm Of Steel" z przy-

116

RECENZJE

Nawiązań do przeszłości nie brakuje też na wydanym w roku ubiegłym drugim albumie studyjnym Soldier, bowiem na "Dogs Of War" mamy nową wersję "Sheralee" zaśpiewną przez następcę Gary'ego Phillipsa, Richarda Frosta. Reszta płyty też trzyma poziom: świetny tytułowy opener to mocny strzał na początek, następujący po nim "I Can't Breathe" jest jeszcze bardziej chwytliwy, a "Firlieflies" to już podmetalizowany rock 'n' roll pełną gębą. Nie brakuje też gitarowych unison ("Lock 'N' Load"), mrocznych klimatów ("Demon In The Room") czy wieńczącej całość akustycznej ballady "The Hanging Tree". Szkoda tylko, że partie perkusji na "Dogs Of War" brzmią totalnie syntetycznie, co pozbawia w/w utworów części mocy; są też niestety nijakie wypełniacze, bowiem zespół zamieścił na płycie aż czternaście utworów, a bez takich "The Eye" czy "I Am" byłaby to zdecydowanie ciekawsza płyta. Jednak grupa zapowiada już jej następcę "Defiant", a fani Raven, Blitzkrieg czy Angel Witch mogą jednak spokojnie zaryzykować kontakt zarówno z "Dogs Of War" jak i "Chronicles". "Infantrycide": (3,5); "Dogs Of War": (4); "Chronicles": (4,5) Wojciech Chamryk

Stargazery - Stars Aligned 2014 Pure Legend

Przyznać muszę, że zaskoczyła mnie ta płyta i to w pozytywnym sensie. Fińscy metalowcy na swoim drugim albumie wznieśli się wysoko ponad udaną, wydaną blisko cztery lata temu debiutancką płytę "Eye on the Sky". Nowa propozycja Stargazery zachwyca melodyką, przebojowością, ciekawymi kompozycjami, nie brakuje też odrobiny szaleństwa. Muzyka utrzymana w klimacie melodyjnego hard/heavy, w duchu Rainbow/Dio, podana została w ciekawy, stylowy sposób. Można odnaleźć także sporo podobieństw i nawiązań do innych skandynawskich kapel, jak Pretty Maids czy Europe. Duża w tym zasługa świetnego wykorzystania instrumentów klawiszowych i doskonałej harmonii między nimi a partiami gitarowymi. Zaczyna się konkretnie, motoryczny "Voodoo", ze świetnym melodyjnym refrenem i ciekawą perkusją w zwrotkach, to więcej niż dobre rozpoczęcie albumu. Podobne chwytliwe i do bólu melodyjne refreny znajdziemy jeszcze w takich numerach jak "Bring Me the Night", "Angel of the Dawn" czy singlowym "Dim the Halo". W tym ostatnim znakomite wrażenie robi także solo klawiszowe. Połączenie solówek gitarowych i keyboarda znajdziemy także w zaczynającym się od kąśliwego riffu gitarowego "Invisible", utrzymanym w średnim tempie utworze, obdarzonym mocnym epickim refrenem,natomiast kapitalne wykorzystanie partii hammondowych, w połączeniu z charakterysty-

cznym riffem w utworze "Painted Into a Corner" od razu przywodzi na myśl Deep Purple. Muzycy uzyskali tu niemal orkiestrowy rozmach. Do tego odrobina bujającego hard-rocka w postaci "Hidding". Bywa jednak, że najlepsze przychodzi na końcu. Tak jest moim zdaniem na "Stars Aligned". Najpierw mocny, rycerski "Warrior's Inn" ze świetnym chórem w refrenie a potem wspomniane na wstępie szaleństwo, czyli połączenie metalowej mocy, epickiego klimatu i rock'n'rolla w postaci wieńczącego album "Dark Lady", który pozostawia świetne wrażenie. Jakby komuś było mało, może posłuchać także wspomnianego kawałka w fińskiej wersji językowej. Wyborne zakończenie wybornej płyty. (5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Stormhunter - An Eye For An I 2014 Self-Released

Bez żadnego rozgłosu i (przynajmniej dla mnie) zupełnie niespodziewanie pojawił się na rynku trzeci krążek Niemców ze Stormhunter. Ich poprzednie płyty czyli "Stormhunter" (2009) i "Crime and Punishment" (2011) były udane i pamiętam, że robiły mi całkiem dobrze, jednak nie aż tak, bym oczekiwał ich kolejnych wypocin z wypiekami na gębie. A tu proszę, "An Eye For An I" to zdecydowanie najlepsze dzieło piątki z festiwalowego miasta Ballingen. Leci u mnie ten materiał już nasty raz i nie dość, że się nie nudzi to wręcz co raz bardziej mi się podoba. Porównując go z poprzednikami od razu można zauważyć, że na lepsze zmieniło się brzmienie, które jest w pełni profesjonalne i nie ma już żadnych amatorskich naleciałości. Podobnie rzecz ma się z samymi utworami, które są po prostu lepiej skomponowane i udowadniają, że zespół wskoczył o poziom (czy nawet dwa) wyżej. Czasem może brakować tej lekko infantylnej naiwności, którą można było uświadczyć przede wszystkim na debiucie, jednak szybko się o tym zapomina. Stormhunter dalej czerpie całymi garściami z dziedzictwa germańskiej sceny, a więc bez problemów można wychwycić patenty znane z twórczości takich tuzów jak Running Wild, stary Helloween czy też trochę młodszego stażem Stormwarrior. Jak widać rządzi przede wszystkim scena hamburska. Rozpędzone gitary, masa świetnych solówek, dynamiczna sekcja i tony zajebistych, 100%-owo metalowych melodii. No i te refreny, które sprawiają, że każdy z 12-stu kawałków zawartych na tym krążku to potencjalny hit. Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na gardłowego Franka Urschlera, który poczynił olbrzymi postęp od czasu "Crime and Punishment". Jego wokale nabrały mocy, śpiewa agresywniej, zadziorniej oraz z dużą pewnością siebie i jest naprawdę mocnym punktem płyty. "An Eye For An I" to zdecydowanie najlepsze co stworzył Stormhunter, a zarazem jedno z lepszych heavy/power metalowych wydawnictw roku 2014. Szkoda tylko, że niewiele osób o tym się przekonało, choć jeszcze nic straconego. Zespół wydał ten krążek własnym sumptem, więc piszcie bezpośrednio do nich

jeśli chcielibyście zakupić własny egzemplarz. Zapewniam, że cholernie warto. (5,5) Maciej Osipiak

Stormwitch - Season Of The Witch 2015 Massacre

Wydawałoby się, że legenda niemieckiego metalu nie podniesie się już z kolan, tymczasem wokalista Andy Mück - jedyny muzyk z oryginalnego składu grupy - po dziesięciu latach niebytu zreformował Stormwitch. W porównaniu z poprzednim albumem "Witchcraft" skład zmienił się diametralnie: zniknął klawiszowiec, w zespole pojawili się też dawni muzycy: perkusista Pete Lancer i grający w niej nadal basista Jürgen Wannenwetsch. I chociaż nie ma tu mowy o poziomie trzech najlepszych LP's grupy, "Walpurgis Night", "Tales Of Terror" czy "Stronger Than Heaven", to jednak na "Season Of The Witch" znajdziemy sporo udanych utworów, nawiązujących do czasów świetności zespołu. Takich jak poprzedzony mroczną introdukcją szybki "Evil Spirit", wzbogacony samplami "Last Warrior" z patetycznym refrenem, utwór tytułowy z niższym, zadziornym śpiewem Mücka, iście hard rockowy (kłania się Uriah Heep w tej organowogitarowej harmonii) "Trail Of Tears" czy bonusowy, surowy "The Singer's Course". Z tymi bonusami to jak dla mnie trochę dziwna sytuacja, bo cała płyta trwa raptem 35 minut, po co więc dokładać do digipacka dwa utwory, tym bardziej, że "Different Eyes" to nijaka, pseudo przebojowa ballada? Gorzej, że takich nijakich zapchajdziur mamy na "Season Of The Witch" więcej: "True Until The End", "Harper In The Wind" czy niemal popowy "Runescape" nawiązują niestety do mniej chwalebnego okresu Stormwitch, dryfującego ku mieliznom lżejszych brzmień. Zważywszy jednak na poziom większości utworów składających się na powrotną płytę Niemców to jest i tak nieźle i na kolejnym wydawnictwie powinni już bez żadnych niedomówień udowodnić, że ich sukcesy z początków lat 80-tych nie były dziełem przypadku. (4). Wojciech Chamryk

Synaptik - The Mechanism of Consequence 2014 Rebel Tune

Synaptik jest zespołem młodym, złożonym jednak z osób, które mają za sobą doświadczenie z zespołami takimi jak Inner Sanctum (późniejsze Fifth Season) czy The Thinking Principle. Ich debiut, recenzowany "The Mechanism of Consequence" jest swoistym technicznym thrashem, przemieszanym z power metalem, obracającym się wokół


Suzi Quatro - The Girl from Detroit City 2014 Cherry Red

Bardzo długo czekałem aby napisać coś więcej o Suzi Quatro. Wiem nawet w najśmielszych myślach nikomu nie przemknie aby ta Pani miała cokolwiek wspólnego z hard rockiem albo heavy metalem. O tym jednak za chwile. Suzi to już babcia ale dalej kręci ją rock'n'roll i w tym roku obchodzi pięćdziesięciolecie działalności artystycznej. Szacun! Na początku lat siedemdziesiątych odkrył ja dla świata niejaki Mike Most, który ściągnął ją z rodzinnego Detroit do Londynu i rozkręcił jej karierę. W latach siedemdziesiątych zeszłego wieku Suzi zyskała dużą popularność w Europie. Nigdy później jej kariera nie miała tak intensywnych kolorów. Suzi Quatro była wtedy synonimem glam rocka, miała na koncie sporą garść przebojów. Niemniej jej domena to wspomniany rock'n'roll. W takiej konwencji były jej autorskie kompozycje (lub ludzi z zespołu). Niestety nie przykuwały tak uwagi jak kawałki spółki kompozytorskiej Nicky Chinn / Mike Chapmann. Ówczesnych Bogów, bez których prawdopodobnie glam rock by nie zaistniał. Mam wrażenie, że większość hitów tamtego czasu i tego stylu to właśnie praca tych dwóch panów. Największe przeboje Suzi to "Can The Can", "48 Crash", "Daytona Demon", "Devil Gate Driver". Wszystkie autorstwa wspomnianego duetu. Każdy z nich to żywy ogień - nawet teraz! - wpadające w ucho, ale z czadem, absolutne zaprzeczenie współczesnych przebojów. Miały w sobie pierwiastek hard rocka, a może nawet heavy me-talu. No dobra trochę przesadziłem z tym heavy metalem. Dążę do tego, że te kompozycje i wykonie Suzi Quatro ukształtowało wizerunek kobiet w ciężkim graniu. Skóra, jeansy, bas, jazda z Marshalli i rock'n' roll! To prawdopodobnie od niej uczyły się "grać" dziewczyny z Runaways i już w heavy metalowej epoce, Girlschool czy Rock Goddess. Podejrzewam, że w tym wypadku była wielką inspiracją. To też jest sedno tego dlaczego chciałem napisać o Suzi Quatro. Tak jak wspomniałem lata siedemdziesiąte to fala jej sukcesów, przebojów i koncertów. Jak to bywa w show bussinesie moda szybko minęła i Suzi trudno było utrzymać się na fali popularności. Ciągle jednak była wierna rock'n'rollowi choć zdecydowanie lżejszemu, ba, nawet w latach osiemdziesiątych zahaczyła o pop, lansując takie przeboje jak "If You Can't Give Me Love" czy "Stumblin' In". Brrr! Suzi Quatro ciągle jest czynna zawodowo, swój ostatni album "In The Spotlight" nagrała w 2011 roku. Generalnie pozazdrościć jej wigoru. Całą karierę Quatro można prześledzić w wydawnictwie "The Girl from Detroit City", wydanym przez Cherry Red

Records. Jest to box, który rozpali wyobraźnie fanów. Został wydany w formie książki, Zawiera biografię (raczej krótką), informacje o wszystkich utworach - z komentarzami Suzi - które znalazły sie na czterech dyskach. Ubarwiają ją zdjęcia oraz oryginalne okładki od singli, po przez EPki, po longplaye. Zaś wspomniane krążki, to zbiór aż osiemdziesięciu kilku kompozycji obejmujący całość kariery Suzi. Począwszy od kawałków zespołu/girlsbandu z lat sześćdziesiątych Pleasure Seekers. Cherry Red Records jest znane z niesłychanej solidności i w tym wypadku na pewno nie zawiedli fanów. "The Girl from Detroit City" to nie pigułka kariery Suzi Quatro a raczej kawał jej historii. Ci co czytają moje teksty wiedzą, że moje szperanie w muzyce, szczególnie tej zamierzchłej, sięga różnych jej zakamarków. Nie obca jest mi scena glam rocka i chętnie ją eksploruję. Dlatego skorzystam z okazji i opiszę w paru słowach te najciekawsze albumy Suzi Quatro. Debiut Suzi przypadł na rok 1973 wtedy to RAK Records wypuściła longplay "Suzi Quatro". Rozpoczyna go jeden z większych jej przebojów, "48 Crash". Zadziorny rock'n'roll z elementami hard rocka z łatwością zmuszający do kiwania karkiem w rytm wystukiwany przez perkusję. Pozostałe kawałki starają się dotrzymać kroku temu utworowi. Zespół wykorzystuje mocną osadzoną perkusję, wyraźny bas, dość ostrą gitarę, tam gdzie ma być riffowanie jest nawet zadziornie i przeważnie elektryczny fortepian uzupełniający dźwiękową przestrzeń, a zarazem osadzający muzykę w bardziej przyjaznej dla słuchacza sferze. Suzi również daje czadu, jej głos jest krzykliwy, ale dba aby melodie były tym co przyciąga uwagę. Drugi w kolejności kawałek, "Glycerine Queen" mocno depcze po pietach "48 Crash", lecz niefartowne wykorzystanie saxofonu - choć brzmi on dość nisko - niweczy pomysł zespołu na spory hit. Pozostałe kawałki w podobny sposób szukają sposobu na dotarcie do słuchaczy. Ich podstawą jest oczywiście rock'n'roll, co podkreślają wykorzystane covery. Beatlesowski kawałek, który był przebojem Rolling Stones, "I Wanna Be Your Man", czy utwór idola Suzi, Elvisa Presleya, "All Shook Up". Debiutancki album jest solidny, dość spójny, ale i urozmaicony, do dzisiejszego dnia potrafi zaciekawić fana rocka. Tu parę dygresji. W tamtym czasie podstawą rynku były single, one budowały wizerunek artysty. Przed wydaniem longplaya Suzi miała już sporo przebojów, wśród nich były też "Can The Can" i "Daytona Demon". Niestety to, że coś było na singlu nie oznaczało, że od razu będzie na longplayu. Dopiero później wypracowano schemat, gdzie longplay promowały wykrojone z niego utwory. Jak już to nadmieniłem czasy się zmieniły i Cherry Red Records mógł uzupełnić album o dodatkowe nagrania, w tym we wspomniane przeboje, które były jednymi z większych w karierze Suzi Quatro. W latach siedemdziesiątych nie do końca dbano o jednolity przekaz. Single miały różne okładki, w zależności gdzie je publikowano, miały różne kawałki z drugiej strony płytki, itd. To samo działo się z longplayami. I tak, w Australii duży debiut Suzi Quatro nosił tytuł "Can The Can" i oczywiście dodatkowo zawierał właśnie ten kawałek. Następny album "Quatro" z 1974 roku też się zaczyna przebojem, a jest nim "The Wild One", tylko że przebojem jest on w wersji singlowej, gdzie jest utrzy-

many w stylu energicznego rock'n'rolla. Wersja z długiej płyty jest tajemnicza, nieśmiała, stonowana... taka sobie. Później od "Keep A Knockin" jest normalnie tj. energicznie z czadem. Są kompozycje tandemu Chinn / Chapmann, są też autorskie, jak i około rock'n'rollowe klasyki (np. "Hit The Road Jack"). Album generalnie ma glam rockowa moc i melodyjność. Nie ma jednak tak oczywistych przebojów jak w wypadku debiutanckiego krążka. Te przeboje były za to na singlach, chociażby wspomniany już "The Wild One", a przede wszystkim "Devil Gate Drive". W sumie nie było ich tak dużo jak przy debiucie. Trzeci album "Your Mama Won't Like Me" to duże zaskoczenie. Suzi wraz z zespołem nagrali album z muzyką soul, funky i rythm and blues, gdzie rock'n'roll był dodatkiem i to w niewielkich ilościach. Uwidocznił się on dopiero pod sam koniec albumu, w "You Cant Make Me Want You" (bardziej dynamiczny) i "Michael" (ciążył ku balladzie), choć na początku przemykał to tu to tam np. w "Paralysed". Pewnym usprawiedliwieniem za pewne jest to, że w tamtym czasie soul i funky, cieszyły się dużym uznaniem i inspirowały nawet środowisko hard rockowe. Jednak brzmienie soulu w wydaniu kapeli Suzi jest surowe i ciężkie, daleko mu do finezji czarnoskórych amerykańskich artystów. Pewną odskocznią są bonusy gdzie trzy kawałki "Red Hot Rosie", "I May Be Too Young" oraz "Don't Mess Around" to Suzi, do której się przyzwyczailiśmy. Czad i rock'n'roll! Te trzy kompozycje zestawiając z całym krążkiem, brzmią jak przeboje. Jednak przy tych najlepszych kawałkach są one standardowym dokonaniem Pani Quatro i zespołu. Prawdopodobnie eksperyment "Your Mama Won't Like Me" nie wyszedł Suzi na dobre. Następny krążek "Aggro-Phobia" z 1976 roku to powrót do glam rocka. Zaczyna się dość obiecująco, mocnym bluesującym "Heartbreak Hotel". Oczywiście jest to interpretacja kawałka Elvisa Presleya. Dodajmy, że bardzo ciekawa wersja. Mam wrażenie, że zespół nie potrafił egzystować bez sięgania po klasyki, bowiem "Aggro-Phobie" kończy inny cover, tym razem jest to "Wake Up Little Suzie" z repertuaru Everly Brothers. Po klasycznym openerze następuje coś dziwnego. Kawałki zwalniają, brzmienie staje się bardziej delikatne... i nie chodzi tu o ballady. To ciągle rock'n'roll ale ugrzeczniony, z akustycznymi brzmieniami, to nowe, które nadejdzie w najbliższym czasie. To kolejny zamysł wobec Quatro aby dotarła do szerszej popularności. Na "Aggro-Phobia" synonimami tej zmiany są "Make Me Smile (Come Up And See Me)" i "American Lady". Oczywiście ta czadowa strona Quatro nadal radzi sobie dobrze, a takie "Tear Me Apart" (kawałek panów Nicky Chinn / Mike Chapmann), "The Honky Tonky Downstairs", "Half As Much As Me" a nawet "What's It Like To Be Loved" mimo, że to dynamiczne kompozycje, to mogą stawać w szranki o hit. Choć z drugiej strony trudno wyobrazić sobie, żeby mogły zagrozić pozycji utworom wymienionym na samy początku tego artykułu. Wpadka "Your Mama Won't Like Me" powinna dać do myślenia muzykom, managerowi, producentowi, jak i szefostwu wytwórni. Mimo tych złych doświadczeń Suzi nagrała kawałek "Close The Door", gdzie ponownie sięgnęła po soul i funky. Album uzupełniają bonusy, które współgrają z ogólnym jego muzy-

cznym wyrazem, taki miszmasz. Najciekawszym jest "Roxy Roller", który sugeruje, że maczali w nim paluchy Chinn i Chapmann. Nic bardziej mylnego, bowiem Suzi sięgnęła po kompozycje kanadyjskiego zespołu Sweeney Todd, w którym udzielał się też Bryan Adams (taka ciekawostka). Rok po wydaniu "Aggro-Phobia" w kraju "Kwitnącej wiśni" ukazuje sie dwupłytowy album "Live And Kickin'". Czasami tak bywa, że skośnoocy coś wymuszają, a to dodatkowe nagrania, a to nigdzie indziej nie publikowany krążek. Tak właśnie na jakiś czas zawłaszczyli sobie ten longplay. Większość jego repertuaru to kawałki z "AggroPhobia". Nie powinno to dziwić, bo wtedy akurat promowali ten krążek. Także mamy ciut lżejsze wcielenie Suzie Quatro i jej zespołu. Nie można jednak odebrać im scenicznej energii, oprócz piosenek typu "American Lady". Co ciekawe przytępiono także pazurki takim kawałkom jak "Can The Can" czy "Devil Gate Drive". Lecz to ciągle ciężkawe granie dynamicznie zaprezentowane na scenie. Suzi w ten sposób udowadnia, że na koncertach też nieźle łoi. Całe szczęście, że "Live And Kickin'" obecnie jest ogólnie dostępny. W ten sposób zamyka się pewien okres w karierze Suzi. Następne albumy "If You Knew Suzi..." i "Suzi... And Other Four Letter Words" to pójście w ślady tych leciutkich dokonań, których synonimem jest wręcz popowy "If You Can't Give Me Love". Owszem to ciągle rock'n'roll ale podany w dancingowych rytmach. Takie "klezmerskie" granie na sanatoryjne wieczorki zapoznawcze. Porównując je z kawałkami z pierwszych płyt Suzi, to faktycznie o tych pierwszych można mówić, że są hard rockowe. W tym lekkim muzycznym zestawie trafia się też rodzynek, mam na myśli "Mama's Boy". Dynamiczny, z ostrym zacięciem utwór, który nawiązuje do tych mocniejszy (jednak nie najmocniejszych) dokonań Suzi. W takim klimacie powstaje cały album z 1980 roku, a zatytułowany "Rock Hard". Tytułowy kawałek, "Glad All Over", "Lipstick", "Hard Headed", "Lay Me Down" a nawet "Ego In The Night" z komercyjną motoryką, może przypaść do gustu tym, którzy wolą ostrzejszą, rockową Suzi. Wydaje mi się, że longplay "Rock Hard" to łabędzi śpiew tej kapeli, kolejne pozycje w ich dyskografii to taka mieszanka tych bardziej popowych nagrań z tymi ciut mocniejszymi, niestety nie potrafiącymi bardziej zainteresować słuchacza. Przynajmniej tak można wnioskować po tym co znajdziemy na boxie "The Girl from Detroit City". Choć ostatni album "In The Spotlight" wyłamuje się z tej krytyki. Niemniej i tak piękna kariera. \m/\m/

RECENZJE

117


tematów związanych z m.in. egzystencją, światem pozamaterialnym czy polityką. Debiut Synaptika przywołuje na myśl takie zespoły, jak Watchtower (Alan Tecchio był gościem specjalnym na owym albumie), późniejszy Hexenhaus i Mekong Delta (bardzo lekkie powiewy). Sekcja instrumentalna jest bez zarzutu. Doskonale wyważone, dobrze brzmiące gitary. Bas jest raczej z tyłu, czasami się wybija ("Vacancy of Mind", nasunęło mi się skojarzenia z Atheist), perkusja współgra z całością kompozycji, czasami nas racząc ostrym ostrzałem równym karabinowemu ("A Man Dies"). Wokalista śpiewa teksty z manierą przypominającą mi Thomasa Lyona (Hexenhaus, okres "Awakening"). Album jest głośny, ma ciężkie i klarowne brzmienie, jednak nie narzucające się swoją nowoczesnością. Synaptik miesza frazy typowe dla technicznego thrashu (lekko pachnące Coroner'em "Irresistible Shade") z wysublimowanymi riffami i często dość krótkimi, acz "efektownymi" solówkami (m.in. użycie killswitcha). Album posiada dwa wstępy, które są przyjemną przerwą przed natężeniem nawały sekcji instrumentalnej. Pierwszy wstęp, "I Am The Ghost" to minutowy motyw wprowadzający do "Your Cold Dead Trace", natomiast drugi "All Lies" to orientalnie brzmiąca kompozycja wprowadzająca do "Allies" (swoista gra słowna). Bardzo podoba mi się owe zacięcie w riffach i ostrość z jaką one są grane. Moim ulubieńcem jest wcześniej wspomniane "Irresistible Shade" i "Allies". Nie przypadło mi do gustu natomiast "Your Cold Dead Trace". Albumowi mogę także zarzucić swoistą lekkość w niektórych momentach (co może być wadą jak i zaletą). Uważam, że album jest wart polecenia m.in. fanom Hexenhausa (za czasów Thomasa Lyona), osobom, które lubią dość modernistyczne podejście do grania metalu oraz także tym, którzy szukają dość osobliwych propozycji, które nie obracają się wokół setki ogranych motywów. (4,5) Steel Prophecy

Temperance - Limitless 2015 Scarlet

Mogło się wydawać, że pozycja takich tuzów jak Nightwish czy Epica nie jest zagrożona. Nie do końca jednak tak jest, bowiem istnieje coraz więcej młodych zespołów głodnych sukcesu. Gatunek, w którym rządzą kobiety na wokalu zdaje się przeżywać pewien kryzys. Jasne, ostatni album Epica był perfekcyjny, ale Nightwish nie do końca zachwycił. Wiele osób pewnie już szuka jakiegoś dogodnego zamiennika. Moją propozycją w tej kategorii jest włoski Temperance. To jest młody band działający od 2013 roku. Charakteryzuje ich wokalistka równie utalentowana co Simone z Epica, ostre riffy, spora ilość ciekawych melodii i ciekawy styl. Do tego wyróżnia ich umiejętność tworzenia hitów i umiejętność zaskakiwania. Dodatkowym atutem jest bez wątpienia nowoczesne brzmienie, zwłaszcza słychać to w strukturach utworów. Styl kapeli też nie jest tak łatwy do określenia. Z jednej strony mamy słodki heavy metal - taki do bólu - przypominający Bat-

118

RECENZJE

tle Beast i to słychać w nieco kiczowatym "Here and Now". Lukrowane klawisze wzorowane na muzyce disco jeszcze bardziej podkreślają podobieństwa tych dwóch kapel. Choć najwięcej w muzyce Temperance jest progresywnego metalu, modern metalu i symfonicznego metalu w stylu Epica. Tak właśnie zespół się prezentuje w otwierającym "Oblivion". Momentami jest nieco kiczowato, jak w przypadku "Save me". Nowoczesny metal pełną gębą mamy w "Mr. White". To w sam raz coś dla fanów Adrenaline Mob. Najlepiej włoski band wypada w stricte symfonicznym graniu i to udowadnia w ostrzejszym "Side By Side". Na płycie nie brakuje również prostych i chwytliwych przebojów i tutaj dobrze prezentuje się lekki "Burning". Sandro i Marco to zgrany duet gitarowy, który potrafi urozmaicić swoją grą i czasami zaskoczyć ciekawym riffem czy ciekawym pojedynkiem na solówki. Te bardziej interesujące kompozycje w sumie zostały upchane w zamykający album "Limitless". Może nie jest to jeszcze taka klasa, jak w przypadku wspomnianych na początku recenzji kapel, ale Temperance zaczyna dobrze prosperować i jest szansa, że w przyszłości zajmie wysokie miejsce w symfonicznym metalu, w którym liczy się kobiecy głos. Póki co jest dobrze. (4,5) Łukasz Frasek

Ten - Albion 2014 Rocktopia

To już dwadzieścia lat działalności brytyjskiego, hard rockowego bandu Ten. Skład zmieniał się na przestrzeni lat, ale zespół nie zmieniał swojego stylu i po dzień dzisiejszy grają hard rock z pewnymi elementami progresywnego rocka. Grupa w roku 2014 wydała już jedenasty album zatytułowany "Albion", Jest to płyta dla fanów klasycznego rocka spod znaku Asia czy Whitesnike. To, co znajdziemy na najnowszym krążku Brytyjczyków to przede wszystkim łagodny klimat, który otoczony jest nutką romantyczności. Jest sporo ciekawych i dość świeżych melodii, a wszystko wzmocnione finezyjnymi partiami gitarowymi i ciepłym wokalem Gary'ego Hughesa. Ta płyta może się podobać bo zespół z jednej strony stawia klasyczne rozwiązania, patenty znane ze starych płyt hard rockowych sygnowanych marką Scorpions, Asia, czy Whitesnake, a z drugiej strony mamy nowoczesność. Nawet syntezatory zostały tutaj z pomysłem włączone. Nie są nachalne i nie zdominowały całości. Na płycie nie brakuje epickości, prawdziwych hymnów, czego dowodem jest "Alone in the Dark Tonight". Heavy metalowy riff i ostrzejszy motyw można usłyszeć w klimatycznym "Battlefield". Fani elektroniki i nowoczesności docenią z pewnością "Its Alive", który jest ciekawie wykonany i bije z niego niezwykła świeżość. Wpływy Asia są słyszalne choćby w zamykający "Wild Horses". Mnie osobiście podoba się magiczny "A Smugglers Tale", który zabiera nas do krainy czarów i twórczości Scorpions. Singlowy "Die For Me" to z kolei coś dla fanów Whitesnake - lekki, przyjemny riff i nieco bluesowy klimat. Ten,

to również specjalista od tworzenia ballad. Trzeba przyznać, że ballada "Gioco D'Amore" w swojej kategorii jest po prostu świetna. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z płytą pełną emocji, magiczną i niezwykle klimatyczną. Fani hard rocka, czy też progresywnego rocka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych będą zachwyceni. Ten trzyma formę i nie zawodzi jak przystało na kapelę takiego formatu. (4,5) Łukasz Frasek

Terror Chaos Force - Island of Doom 2014 Metal Ways

Z oddali wybrzmiewają pierwsze echa wstępu, gdy nagle korab Terror Chaos Force przerywa leniwe oczekiwanie w porcie i wyrusza na podbój mórz. Czy to będzie kolejny zespół opierający się na dokonaniach niemieckiego Running Wild? Niezupełnie, Terror Chaos Force jest to kolejny thrashowy koncentrat agresji, miękkich solówek, nawału perkusji, dość średnich, jednostajnych wokaliz i innych odgłosów. Nie brakło także utworu instrumentalnego: "Below The Weeping Sky", który jednocześnie jest wstępem do "Island of Doom". Słuchając kolejnych utworów możemy doświadczyć płynności (m.in. "Life, Life" i "Tinged with Red"), z jaką one przechodzą w kolejne kursy po oceanach tematów związanych z wszelkimi morskimi przygodami. Mimo tego, chłopaki się nie patyczkują, przemierzają kolejne akweny ciągle z tą samą agresją i w tym samym stylu. Czasami na chwilę przystają aby zaserwować nam dość melodyjną, miękką solówkę przed kolejnymi armatnimi ostrzałami z perkusji, czy jakąś inną przerwą. W brzmieniu albumu prym wiodą perkusja i gitary rytmiczne. Wokalista ma ostry, przepełniony młodzieńczą agresją głos, niestety jego maniera jest dość średnia. Album "Island of Doom" opowiada historię siedemnastoletniego Andree, który co i rusz napotyka na kolejną zgrozę z odmętów oceanów i mórz. Album mimo korzystania ze starych, acz skutecznych motywów, jest nowatorski wśród setek podobnych gatunkowo albumów, ze względu na koncept liryczny. "Island of Doom" jest mroczny, ma dosadne momenty, posiada dobrą sekcje instrumentalną. Być może słabymi punktami są wokale, które rzadko wychodzą ze swego stylu brzmieniowego i częściowo solówki, które są trochę cichsze od reszty instrumentarium. Być może tematyka nie pasuje do gatunku, jednakże eksperymenty zawsze będą u mnie na plus. (4) Steel Prophecy Terrifier - Metal Or Death 2013 Self-Released

Powyższy tytuł nie pozostawia cienia wątpliwości co zainteresowań tego kanadyjskiego kwartetu. Co ciekawe wcześniej przez blisko dziesięć lat panowie pogrywali pod nazwą Skull Hammer i dorobli się nawet albumu, po czym zmienili nazwę na obecną. Szyld szyldem, ale słychać na tej EP-ce, że grać umieją. Co prawda sporo tu nawiązań do Kreator, Megadeth czy Exodus, ale

poza obowiązkową porcją klasyki wszak w muzyce, nie tylko metalowej, wymyślono już wszystko - Terrifier potrafią zapropnować też coś od siebie. I tak opener "Metal Or Death" niesiony jest pulsującą partią basu, melodyjne zwolnienia i unisona sąsaidują w nim z thrashową łupanką, a momentami robi się wręcz ekstremalnie - blastowo. Równie szybko bywa też w surowym i hałaśliwym "Infernal Overdrive" z dynamicznym refrenem, z kolei trzeci i ostatni "Wretched Damnation" to ostry ale melodyjny numer i kolejny na tej płytce z dwiema solówkami. Pora na płytę panowie, etap demówkowy macie już dawno za sobą. (5) Wojciech Chamryk

The Answer - Raise a Little Hell 2015 Napalm

The Answer to irlandzka grupa rock'n'rollowa. Nie ma w tym zbytniej przesady, gdyż panowie znają się na swojej robocie. Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę "Long Live the Renegades" wiadomo, o co chodzi. Bardzo dobre hard rockowe brzmienie, świetnie osadzona perkusja, znakomity wokal. Jest rytmicznie i przebojowo. Muzyka ma sporo odniesień do rocka i rock'n'rolla lat 70-tych, co jest ogromnym atutem. Moim pierwszym skojarzeniem, do którego mógłbym porównać The Answer, to brytyjska grupa The Darkness. Nie są może aż tak przebojowi, ale zapewniam, że przy większości kompozycji nóżka sama chodzi, a głowa automatycznie porusza się zgodnie z nabijanym rytmem. Trzeba przyznać, że muzyka irlandzkiego kwartetu sprawia dużo radości. Trzeba również zauważyć, że "Raise a Little Hell" posiada również wiele nastrojowych momentów - ballada "Strange Kinda Nothing", czy utwory typu "The Other SIde" i "Cigarettes & Regret". Nie ma oczywiście mowy o zamulaniu. Trzeba cały czas pamiętać, że mamy do czynienia z rasowym rock'n'rollowym bandem. W "Last Days of Summer" mamy mały flirt ze stylistyką wspomnianych lat 70-tych. Jest troszkę psychodelicznie, a nad całą kompozycją unosi się nutka szaleństwa i niepewności. Idąc dalej mamy typowe, mocne, rockowe numery. Niby nic specjalnego, wszystko jest oparte na sprawdzonych, starych schematach, ale mimo wszystko po raz kolejny się udało. Kawałki są skoczne, dobrze skomponowane i świetnie zagrane. Wpadają w ucho i nie drażnią zbytnią monotonnością. Oczywiście założeniem Irlandczyków nie było dokładne odtworzenie klimatu minionych epok i na płycie słychać ducha współczesności. Nie jest to jednak zarzut, bo płyta jako całość wcale nie brzmi jakoś bardzo nowo-


cześnie. Generalnie płyta warta uwagi. Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów grupy The Darkness i rock'n'rolla w tym klimacie. Panowie nie kombinują, grają prosto, przez co mogą zyskać tylu zwolenników, co przeciwników. (4,5) Przemysław Murzyn

czny "The Colour of The Sign" czy "The Edge of The Sword". Całość zamyka "Welcome Too" , który jest znakomitym podsumowaniem tego krążka. Można im zarzucić wtórność i odgrzewanie nam znanych motywów. Jednak zespół zachwyca szczerością, przekazem i tym, że grają melodyjny power metal, ten wykreowany w latach dziewięćdziesiątych. Fani Helloween, Edguy czy Gamma Ray będą zachwyceni. (4,8) Łukasz Frasek

Third Dimension - Where The Dragon Lies

Scream" minęło trzydzieści lat, ale grupa nadal wymiata siarczysty heavy/US power metal i robi to bardzo przekonywująco. Zarówno w tej wersji łagodniejszej, wręcz przebojowej, z melodyjnymi refrenami - często też chóralnymi czy skandowanymi, jak w openerze "Heart Of Stone", "Too Late" czy "The Long Way Home", czy bardziej surowej. Tu wyróżniają się surowy, archetypowy dla lat 80-tych "When I Die", mroczny rocker "The Walking Dead" i rozpędzony "Under The Lights", a patetyczny, nieco epicki "Egypt" to klasa sama w sobie. I chociaż muzykom nie do końca udało się zamieścić na płycie tylko udane kompozycje, vide schematyczna semi ballada "Pain" z powtarzanym - rzeczywiście do bólu - nieskończoną ilość razy tytułowym słowem, czy równie monotonną kompozycją "Don't Tread On Me", to jednak jako całość "Rapture And Wrath" broni się zdecydowanie. (4)

2014 Self-Released

Chcecie znów poczuć się jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych, podczas boomu na melodyjny metal? Macie dość nowoczesnej papki i chcecie znów posłuchać szczerego grania na miarę klasycznych albumów Edguy, Gamma Ray czy Helloween? Jedyne czego wam trzeba to hiszpański band o nazwie Third Dimension. Może i zespół istnieje dziesięć lat, ale debiutancki album "Where The Dragon Lies" ukazał się w roku 2014. Patrząc na okładkę tego wydawnictwa mam przed oczami okładki Dragonhammer i to też jest bardzo dobre skojarzenie, bo i wpływy tej kapeli są słyszalne. Third Dimension zadbał o każdy szczegół, a wszystko po to, żeby krążek był jak najbardziej zbliżony do płyt power metalowych z lat dziewięćdziesiątych. Kolorowa okładka ze smokiem w roli głównej to jeden z tych aspektów, który nas przekonuje do tego, że mamy do czynienia z dziełem szczerym i stworzonym na wzór klasycznych płyt z tego gatunku. Również i samo brzmienie jest skonstruowane tak, że nie ma w nim sztuczności, czy eksperymentowania. Jest prosto i szczerze. Nacisk położono na surowość i drapieżność i to zdaje egzamin. By brzmieć jak Gamma Ray czy Helloween trzeba mieć coś więcej. Trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który zaimponuje swoją charyzmą i techniką. W tej kwestii Hiszpanie też zaskakują, w końcu w swoich szeregach mają Jose, który brzmi jak klon Micheal Kiske czy Ralpha Sheepersa. Dzięki niemu takie petardy jak "Tree of Lies" nabierają przestrzeni i power metalowego wydźwięku. Można poczuć klimat Gamma Ray czy Helloween. Jest melodyjność, przebojowy refren i energiczny riff. Otwieracz "Ray of Light" to kompozycja, która doskonale określa to, co gra Third Dimension - jest to prosty, energiczny, melodyjny power metal. Liczy się zabawa, zarażanie pozytywną energią, nakarmienie nas atrakcyjnymi melodiami i to się w pełni udaje. Sam otwieracz to znakomity hołd dla Helloween z czasów strażnika. Skojarzenia z "Eagle Fly Free" są jak najbardziej na miejscu. Wpływy Kaia Hansena są słyszalne choćby w takim chwytliwym "Insane". Motorem napędowy tego zespołu bez wątpienia jest Sergio i Alberto. Ten gitarowa machina funkcjonuje jak najbardziej prawidłowo. Wykazują się zgraniem, pomysłowością, a także znakomitym wyczuciem. To przedkłada się na jakość riffów, energicznych solówek, a to determinuje jakość utworów i ich przebojowość. Wolniejszy "Darkest Paradise" nieco słabszy, ale też zespół tutaj nie żałuje ciekawych melodii. Z power metalowych petard wyróżnia się dynami-

Wojciech Chamryk

Tormentress - Operation Torment 2014 Inferno

Kapela thrashowa złożona z pięciu Azjatek? Brzmi nieco egzotycznie, a w każdym razie ciekawie. Singapurski Tormentress prezentuje całkiem ciekawy thrashowy materiał. Krótka istrumentalna introdukcja bardzo dobrze wprowadza w klimat wydawnictwa. Pierwsze kompozycje przynoszą nam dobry jakościowo thrash. Ciekawy temat przewodni jest w "The Great Opression". Należy docenić panie za kunszt instrumentalny. Jednak wokalistka zespołu, Neezie, warczy tu jak prawdziwy facet, co wychodzi jej całkiem nieźle. Momentami stara się przypominać Jamesa Hetfielda z "Kill 'Em All" (szczególnie w utworze "No Remorse") w nieco mroczniejszej brzmieniowo wersji. Kompozycyjnie również jest całkiem w porządku. Utwory nie są banalne, mają pewną jakość. Dobrych riffów i solówek gitarowych dostarczają choćby "Seven Feet Under" czy "Materialistic War". Ciekawie wypadają pędzący "Infinite Oneness", czy lekko marszowy "Dead at 27". Tormentress zahacza też nieco o crossover, jak np. w "Why" czy w "Tormentor". Album "Operation Torment" całościowo prezentuje się porządnie. Może i nie jest oryginalnie, ale mimo wszystko ciekawie się tego słucha. (3,5) Rafał Mrowicki

Trauma - Rapture And Wrath 2015 Pure Steel

Kiedy wydawało się, że Trauma na wieki pozostanie już zespołem jednego utworu ("Such A Shame" z kompilacji "Metal Massacre II" 1982) i płyty ("Scratch And Scream" 1984), a w pamięci fanów metalu zapisze się przede wszystkim jako grupa pierwszego basisty Metalliki, Cliffa Burtona, sytuacja zmieniła się diametralnie. Zespołowi weterani Don Hillier i Kris Gustofson, zwerbowawszy do składu gitarzystę i basistę, nagrali bowiem drugi album. Jeśli ktoś zna debiut Traumy, to "Rapture And Wrath" nie będzie dla niego większym zaskoczeniem. Oczywiście zmieniły się realia brzmieniowe, bo w końcu od nagrania "Scratch And

Twilight Messenger - The World Below 2014 Stormspell

Brytyjsko-amerykański Twilight Messenger na swoim długogrającym debiucie prezentuje dość krzykliwy, smoczy power metal. Kompozycje są tu rozbudowane, trwają one niekiedy ponad osiem minut. Już pierwszy utwór, zatytułowany "Twilight Messenger", jest dowodem wysokich możliwości wokalnych Juana Rodrigueza. "Wysoki" to idealny epitet określający jego głos. Wysokie wokale wychodzą mu wyśmienicie. Sposób jego śpiewania może wywoływać skojarzenia z Iced Earth. Równie dobrze co śpiewanie w wysokich rejestrach wychodzi mu śpiewanie w niższych oktawach oraz melorecytacja, która jest obecna chociażby w tytułowym "The World Below" czy w "Embers Of A New Day". W warstwie muzycznej mamy tu sporo zwrotów akcji. Są tu kompozycje spokojne, jak np. wspomniany wcześniej "Embers Of A New Day" oraz "The Archer, the Battlefield and the Silhouette", który w połowie utworu nabiera szybszego tempa. Są też szybsze kompozycje jak np. rewelacyjny "The Power Of Dragonfire", wystrzałowy, kończący płytę "Lord of the Dragons" czy niemal thrashowy "Fireball". Bardzo dobre melodie są np. w killerskim "By Wings of Destiny". Bardzo nastrojowo wypada tu podniosły, lekko patetyczny "Redemption". Kawał dobrej roboty wykonał tu Andy Feehan, który odpowiada za partie gitar i basu oraz za produkcję płyty. Zarówno jego gra jak i wkład w brzmienie wydawnictwa zasługują na pochwałę. Tempa na perkusji nadaje tu Chris Johnson, który ma za sobą m.in. … grę na gitarze w zespole Ala Atkinsa (pierwszego wokalisty Judas Priest). Podsumowując: jest znakomicie! Po tak udanym debiucie z niecier-pliwością będę wypatrywał kontynuacji. (4,8) Rafał Mrowicki

UFO - A Conspiracy Of Stars 2015 SPV

"Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść" śpiewa Grzegorz Markowski, ale ta prosta prawda chyba nie jest w stanie dotrzeć do legendy brytyjskiego hard rocka. UFO z godną podziwu konsekwencją nagrywają bowiem kolejne płyty, których na dobrą sprawę mogłoby po prostu nie być. Owszem, dla zagorzałych fanów grupy "The Visitor", "Seven Deadly" czy "A Conspiracy Of Stars" to pewnie wyczekiwane wydawnictwa, ale nie staną się one z tego powodu nawet o ociupinę lepsze bądź ciekawsze. Zadziorny opener "The Killing Kind" daje jeszcze radę, ale już w "Run Boy Run" robi się beznamiętnie i monotonnie - ta tendencja utrzyma się już niestety do końca płyty. Wystarczy powiedzieć, że na dobrą sprawę jedyny szybki numer na tej płycie to bonusowy "King Of The Hill", wcześniej dominują zaś smętne koszmarki w rodzaju "Devils In The Detail" z powtarzaną nieskończoną ilość razy tytułową frazą czy niemal popowy "The Real Deal". I chociaż czasem zespół wraca do starego, dobrego bluesa z zagraniami slide (początek "Ballad Of The Left Hand Gun") czy pięknie łączy potęgę szlachetnego riffu z organowymi brzmieniami ("Sugar Cane"), a Vinnie Moore wielokrotnie udowadnia, że naprawdę jest wirtuozem jakich mało, to jednak jako całość "A Conspiracy Of Stars" nie powala. (3) Wojciech Chamryk

Uli Jon Roth - Scorpions Revisited 2015 UDR

Materiał z podwójnego CD został nagrany w zeszłym roku w tej samej hali w Hanowerze, w której Scorpions odbywali próby w latach 1973-1978. Razem z niezwykle utalentowanymi młodymi muzykami wróciłem do moich ulubionych kompozycji z wczesnego okresu Scorpions. Część z nich powstała właśnie w tym samym pomieszczeniu. To było kilka bardzo emocjonujących dni i jestem bardzo zadowolony z rezultatu. Ideą tego projektu było, aby zachować oryginalnego ducha utworów, ale jednocześnie spojrzeć na nie w nowy sposób. Myślę, że udało nam się to osiągnąć. To była bardzo intensywna podróż w przeszłość i jestem przekonany, że z całą mocą udało nam się przywrócić te kompozycje do życia" mówi sam Uli Jon Roth. Cóż więcej dodać? W skład albumu wchodzi dziewiętnaście klasycznych kompozycji niemieckich skorpionów. Nagrania nabrały przestrzeni, aranżacje zostały wzbogacone o piękne zagrywki mistrza Roth'a. Faktycznie, nie straciły swojego pierwotnego klimatu, o co obawiałem

RECENZJE

119


się najbardziej. Uli Jon Roth to wirtuoz, który zna się na swoim fachu doskonale. Jego gitara brzmi niezwykle, ale to naprawdę niezwykle żywiołowo. Cudowne brzmienie solówek sprawia, iż można się tylko rozmarzyć. Osobiście nie jestem zwolennikiem "odgrzewania kotletów" w postaci ponownego nagrywania swoich starych numerów. Nie sądzę, by ten zabieg był w jakikolwiek sposób niezbędny. To co już powstało stanowi znak minionych czasów i tak powinno według mnie zostać. Mimo wszystko mistrzowi Uli Roth'owi zabieg "przywracania kompozycji do życia" udał się doskonale. Płyty słucha się w ogromną przyjemnością. Niesamowita przestrzeń i perfekcja instrumentalistów sprawia, że utwory, które już wcześniej się doskonale znało, nabierają nowego kształtu. Szczerze powiedziawszy nie sądziłem, że tym wydawnictwem niemiecki wirtuoz zwróci moją uwagę. Jednak się udało. Bardzo udane odgrzewanie kotletów. (5) Przemysław Murzyn

Uriah Heep - Live In Koko 2015 Frontiers

Ciekawa sprawa: ponoć płyty sprzedają się coraz słabiej, a koncertowa dyskografia Uriah Heep powiększa się w imponującym tempie. Do serii oficjalnych bootlegów dołączył właśnie "Live In Koko", album chyba wyższej rangi. Może pewnym wyjasnieniem faktu jego ukazania się jes to, że oprócz wersji 2CD + DVD pojawiła się też wersja 3LP, a przecież czarne płyty, przez wszystkich potocznie określane winylami, notują regularny wzrost sprzedaży. Zarejestrowany w londyńskim klubie Koko w roku ubiegłym materiał to niezła próbka możliwości obecnego składu Heep, ale z pewnymi zastrzeżeniami. Główne to nieubłagany upływ czasu mogłoby się wydawać, że Bernie Shaw jakoś tak niedawno dołączył do zespołu, tymczasem śpiewa w nim od 29 lat i dobija sześćdziesiątki. Ma to niestety wpływ na jego obecne możliwości wokalne, bo słychać wyraźnie, że te najwyższe, rozwibrowane nuty chociażby w "Traveller In Time" czy "Free 'n' Easy" są już poza zasięgiem wokalisty. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, to okaże się, że w niższych rejestrach Shaw jest wciąż - może nie perfekcyjny - ale kompetentnie robi co do niego należy, a resztę załatwiają trademarkowe, zespołowe chórki. Osoby odpowiedzialne za dobór utworów na szczęście poszły po rozum do głowy, dlatego nie mamy tego samego, "obowiązkowego" zestawu starych hitów i coś nowego na okrasę, na zasadzie udowodnienia, że wykonawca nie żyje tylko i wyłącznie chwalebną przeszłością. Tu nowych utworów jest całkiems sporo, od solidnej reprezentacji albumów "Outsider" i "Into The Wild", aż do pojedynczych reprezentantów "The Sleeper", "Sonic Origami" czy nawet "Sea Of Light" sprzed 20 lat. Żelazna klasyka to, poza dwoma wspomnianymi już wcześniej utworami, "Sunrise", przebojowy "Stealin'", "Gypsy", szaleńczy "Look At Yourself", kilkunastominutowa wersja "July Morning", entuzjastycznie przyjęta "Lady In Black" i drugi bis, dynamiczne jak zawsze "Easy

120

RECENZJE

Livin'". Mamy też instrumentalny "Box Wah Box" z gitarowym popisem Micka Boxa, a "Live In Koko" pewnie i tak stanie się obowiązkowym puntem na liście zakupów fanów Heep. (4) Wojciech Chamryk

Visigoth - The Revenant King 2015 Metal Blade

Ot, kolejne zaskoczenie rodem ze Stanów Zjednoczonych, bowiem zespół z Utah, chociaż złożony z doświadczonych muzyków, jako Visigoth debiutuje i to od razu w wielkim stylu. Nic dziwnego, że Metal Blade Records szybko położyła łapę na zespole Jake'a Rogersa, bo ten kwintet wymiata rasowy heavy/speed/power/epic metal. Takie nazwy jak Manilla Road czy Omen, ale też Manowar oraz Stygian Shore nasuwają się tu od razu niemal automatycznie, jednak Visigoth nie bawi się w żadne powielanie czy tanie naśladownictwo. Słychać, że te dźwięki w ich wykonaniu są absolutnie szczere i nie jest to żaden koniunkturalizm, a efekt ogromnej fascynacji. Potwierdza to udany cover "Necropolis" Manilla Road ( mają już zresztą na koncie przeróbkę "Battle Cry" Omen), a utwierdza w tym przekonaniu osiem autorskich numerów. Są wśród nich zarówno krótsze, piekielnie dynamiczne strzały w rodzaju maidenowego "Dungeon Master" czy "Creature Of Desire", ale przeważają długie, urozmaicone i wielowątkowe kompozycje. Nie brakuje w nich zaskoczeń, jak partii skrzypiec i wiolonczeli w finałowym "From The Arcane Mists Of Prophecy", spore wrażenie robią też wielogłosowe, nagrane przez wielu udzielających się gościnnie śpiewaków w "Blood Sacrifice" oraz "Iron Brotherhood". Jeszcze kilka takich debiutów made In USA i opowieści o zaniku klasycznie metalowego grania w tym kraju będzie można spokojnie włożyć między bajki. (6) Wojciech Chamryk

Wardrum - Desolation 2012 Steel Galery

Kiedy 2011 roku pojawił się debiutancki album Wardrum, byłem zapewne jednym z niewielu, którzy nie dostrzegali w tym krążku niczego nadzwyczajnego. Ba, był to dla mnie jeden z najmniej strawnych krążków w owym roku. Zresztą szerzej o debiutanckim "Spacework" pisałem na łamach bloga. Na kolejną propozycję młodziutkiego zespołu z Thessaloników, który został założony w 2010 roku nie czekałem z niecierpliwością, ale postanowiłem im dać kolejną szansę. Zwłaszcza kiedy dowiedziałem się, że zespół zwerbował nowego wokalistę w miejsce Piero Lepo-

rale. Mikrofon objął Yannis Papadopulos a tym, którzy nie kojarzą tego nazwiska, może pomoże nazwa zespołu Crosswind, w którym Yannis się udzielał. "Desolation" to album, który zapewne jest bardziej dojrzały, bardziej przemyślany, bardziej przystępny, mimo swojej złożoności w sferze muzycznej. Bo przecież wciąż jest to granie, w którym spotykają się patenty charakterystyczne dla power metalu, heavy metalu, czy progresywnego grania. O ile na debiucie brzmiało to nieco chaotycznie i mało przekonująco, o tyle tutaj, jest to uporządkowane i ta cała mieszanka brzmi atrakcyjnie. Tutaj zespół w dalszym ciągu stawia na mocne brzmienie, z tym że kompozycje są bez wątpienia o kilka klas lepsze aniżeli te z poprzedniego albumu. Przede wszystkim postawiono na bardziej klarowne rozwiązania, a więc bardziej chwytliwe melodie i ciekawsze motywy. Dzięki temu nie jest to monotonne granie. Jest to bardzo pozytywna zmiana. Również wymiana wokalisty, wniosła pewien powiew świeżości, gdyż Yannis jest bardziej zadziornym wokalistą, ma większą siłę przebicia, jakby emanował większymi emocjami i potrafi poruszyć słuchacza. Czarodziejem, który kreuje nowe ciekawe partie gitarowe, jest bez wątpienia Kosta Vreto, który swój styl grania wniósł na wyższy poziom. Jest w jego graniu finezja, pazur, atrakcyjność, a także pewien stopień szaleństwa. Nie da się ukryć, że ten materiał to prawdziwy raj dla fanów gatunków power/heavy i progressive. Siła przekazu leży po stronie przebojowości i atrakcyjnej formy podania melodii czy też chwytliwych refrenów. Już za sprawą otwieracza "Unforgiving" można poczuć szczyptę z każdego z wyżej wymienionego gatunku muzycznego, jak i cech, które wiążą wszystkie kompozycje w jedną spójną całość. Chodzi o precyzję wykonania, oraz niewystępujące na poprzednim albumie, przebojowość i melodyjność. Właśnie tak powinien brzmieć poprzedni album. W "Sign Of Treason" jest dynamit, szybka sekcja rytmiczna, nowocześnie brzmiący motyw i ostre partie gitary. Czasami pojawia się prostota, nieco hard rockowe zacięcie, tak jak w "Parental". Właściwie co utwór, to inne rozwiązanie. W "Common Ground" postawiono na rytmiczność i nieco stonowane tempo. Zespół błyszczy w takich klimatach jak "Higher Sky", w których pojawiają się nawet pewne ciągoty do neoklasycznego grania. Melodie i jeszcze raz melodie, to niezawodna broń Greków na tym albumie i najlepszym tego dowodem jest "F.A.I.T.H" czy też urozmaicony "Urban Storm", w którym pomysłowo wtrącono progresywne elementy. Również udany motyw posiada dynamiczny "Sailing Away", który świetnie się nadaje do promowania albumu. Przede wszystkim na płycie słychać, że mamy do czynienia z power metalem, o czym dobitnie świadczą najostrzejszy na płycie "No Retreat" , zadziorny "Abound Is Nothing", gdzie wtrącone zostają heavy metalowe elementy, oraz melodyjny "Rainy Day". Nie pomyślałbym, że ten zespół tak radykalnie odmieni swój styl grania i dostarczy album, z muzyką na takim wysokim poziomie. Zmiany są naprawdę mocno odczuwalne - inny wokalista, większy nacisk na przebojowość, melodyjność, precyzję wykonania oraz szczypta szaleństwa. Niesamowity album, który cały czas dostarcza sporo emocji i trzyma w napięciu. Gdyby nie jedno potknięcie, w postaci "Tide Like", to nie wahałbym się wyciągnąć maksymalną ocenę, Mimo to "Desolation" jest to jeden z głównych pretendentów

do grona najlepszych płyt 2012 roku. (5,7) Łukasz Frasek

Wardrum - Messenger 2013 Steel Galery

"Messenger" to trzeci album greckiego Wardrum, który z płyty na płytę wydaje się bardziej silny i pewny siebie. Ta młoda formacja, która zaczynała w 2010 roku, od początku wiedziała jak chce grać i jak przyciągnąć uwagę fanów melodyjnego grania. Wardrum nie starał się kopiować czyjegoś stylu, lecz próbował od początku wykreować swój własny i ta sztuka mu się udała. "Messenger" ukazał się stosunkowo szybko po "Desolation". Jednak w żaden sposób to nie wypłynęło na jakość zawartej muzyki, co więcej, nowy album można zaliczyć do tych najlepszych. Kompozycje są przemyślane, różnorodne, pomysłowe i zarazem melodyjne i zapadające w pamięci. Charakter poprzednich płyt oczywiście został zachowany, bo dalej jest to muzyka, w której zostały zawarte elementy heavy, power, melodyjnego, czy też progresywnego metalu. Jeśli chodzi o nowy album, to miłą niespodzianką są pewne cechy zaczerpnięte z neoklasycznego power metalu, co słycha często w solówkach i riffach wygrywanych przez Kosta Verto. W jego grze jest wyrafinowanie, rytmiczność, pomysłowość i dbałość o technikę, a otwierający "Shelter", czy "Phoenix" potrafią to zobrazować. Wardrum to machina, która opiera się na dwóch napędach. Pierwszym jest wymieniony gitarzysta Kosta Verto. Drugim jest wokalista Yannis, który śmiało mógłby śpiewać na płycie Yngwie Malmsteena czy Iron Mask. Sprawdza się on zarówno w kompozycjach heavy metalowych pokroju "Messenger", hard rockowych typu "Looking Back" czy power metalowych w stylu "Travel Far Away". Jeśli chodzi o młode pokolenie to Wardrum jest jednym z tych zespołów, które błyszczą i wykorzystują swoje pięć minut. Ta grecka maszynka do robienia znakomitych płyt na razie chodzi bez zarzutów i oby się nigdy nie zacięła. "Messenger" to płyta która potwierdza, że Wardrum to znakomity zespół, który dojrzał pod każdym możliwym względem. Tego trzeba posłuchać by pojąć magię tego zespołu. Można brać w ciemno. (5) Łukasz Frasek

Warhead - The End Is Here 2012 Death Center

"The End Is Here" to ponoć debiutancki album tego amerykańskiego kwartetu - swoją drogą nazwa Warhead jest tam chyba kultowa - ale w latach 80-tych, do których odnoszą się muzycy tej grupy


byłby to zaledwie MLP. Mamy tu bowiem sześć utworów i niewiele ponad 27 minut muzyki, akurat po trzy numery na stronę winylowej płyty. Wątpię by ten materiał ukazał się na tym obecnie kultowym nośniku, ale dla fanów oldschoolowego heavy metalu znajdzie się na "The End Is Here" kilka ciekawszych momentów. Warhead sprawnie i z polotem czerpią bowiem z melodyjnego oraz surowego amerykańskiego metalu wczesnych lat 80-tych, zwłaszcza w "Poseidon's Wrath" czy "Sands Of Time" udowadniając, że są pojętnymi uczniami Riot czy Liege Lord. (4) Wojciech Chamryk

Warhead - Death Row 2013 Self-Released

Warhead to młody zespół, który postanowił stać się cząstką historii thrash metalu. Swój cel osiągnęli wydając w 2013r. debiut, "Death Row". Album ten rozpoczyna wstęp, w którym to słyszymy ostatnie chwile kogoś skazanego na śmierć na krześle elektrycznym, jak to jest na okładce. Znany motyw, nie? Zespół tworzy swoje utwory w duchu "Big 4", korzystając głównie z stylów komponowania Metalliki i Anthraxu. Osiem utworów utrzymanych jest w dość młodzieńczym, energicznym klimacie, przywołujące inne zespoły hołdujące staremu stylowi thrashowego łojenia. Wałki poza headbangowaniem przemycają treści związane ze społeczeństwem, polityką etc. etc. Brzmienie gitar? W moim odczuciu są za wysokie, brakuje swoistego mięsa. Bas jest w cieniu. Perkusja ma dość wysoki, dominujący dźwięk werbla, poza tym przytłacza na tym albumie. Wokal jest pozbawiony charakteru, ma dość irytującą barwę, słychać to chociażby w tytułowym "Death Row". Riffy? Standardowe, tradycyjne, thrashowe łojenie w klimacie nowej fali. Czasami są używane naturalne flażolety (w "Pernicious Attack"). Solówki dość wyraźne, raczej jako swoiste zakończenie utworu, (m.in. w "Social Phobia"). Album mogę polecić fanom współczesnego thrashu, którzy nie szukają innowacyjności oraz lubią tą specyficzną, młodzieńczą manierę wokalu. (3) Steel Prophecy

Whyzdom - Symphony Hopelless God

For

A

2015 Scarlet

"Symphony For A Hopelless God" to tytuł nowego albumu francuskiej formacji Whyzdom, a zarazem jest to pierwszy album z nową wokalistką Marie Rouyer. Wydaje się, że stara się być ona drugą Simone Simons z zespołu Epica. Niestety sam jej wokal jest zbyt pospolity i nie do końca odnajduje się w

Whyzdom. Francuska formacja działa już osiem lat i ma za sobą już dwa albumy. Niestety doświadczenie nie przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Gatunek muzyczny w jakim obraca się grupa może jest i ciekawy, ale z pewnością nie jest w pełni wykorzystany. Co z tego, że jest symfoniczny metal, że jest orkiestra pełną parą, jak aspekt metalowy został tutaj położony. Wystarczy wsłuchać się w to co wygrywa duet Morin i Leff, by stwierdzić że jest to pozbawione emocji, energii i metalowego pazura. Można odnieść wrażenie, że wszelkie niedociągnięcia i wpadki kamufluje orkiestra i symfoniczne motywy. To dzięki nim jest podniośle, coś się dzieje na płycie. Gdyby usunąć całą orkiestrę, to zostałyby mało ciekawe melodie i monotonne riffy. Inną wadą tej płyty jest to, że całość brzmi jak zlepiony w całość jeden utwór. Cały czas towarzyszy myśl, że słyszy się ten sam riff w kółko. Nie wszystkie kawałki są godne uwagi i wiele z nich najzwyczajniej w świecie nudzi swoją formą i wykonaniem. "Tears Of Hopelles God" to przykład, że zespół potrafi stworzyć ciekawy motyw i wciągnąć nas w wir symfonicznego grania. Pod względem metalowym dobrze prezentuje się ostrzejszy "Lets Play With Fire", który do bólu przypomina twórczość Epica. Na płycie nie brakuje też elementów progresywności i to potwierdza bardzo dobrze "Asylum Of Eden". W sumie najciekawszym kawałkiem wydaję się zamykający "Pandora's Tears" w którym dzieje się sporo i zespół stara się urozmaicać kawałek różnymi przejściami i ozdobnikami. Niestety poza kilkoma przebłyskami i ciekawym brzmieniem nie dzieje się tutaj za wiele. Chciałoby się znaleźć więcej plusów, ale niestety nie da się. Jest to płyta monotonna, przesadzona w długości i zbyt komercyjna. Posłuchać i zapomnieć, to najlepsze rozwiązanie w tym przypadku. (1,5) Łukasz Frasek

Wolfshead - MMXIV 2014 Self-Released

Ten kwartet z Finlandii istnieje co prawda raptem od trzech lat, ale tworzą go doświadczeni muzycy, którzy po latach grania różnych odmian, głównie ekstremalnego metalu, postanowili sprawdzić swe siły w bardziej tradycyjnym heavy/doom metalu. I muszę przyznać, że wychodzi im to na tyle dobrze, jakby tworzyli i nagrywali gdzieś na przełomie lat 70-tych i 80tych, a nie w ubiegłym roku. Ich drugie demo jest bowiem klasyczne w każdym calu, co podkreśla też surowa, oszczędna produkcja. Kiedy słucham takich współczesnych, ale dobrze brzmiących materiałów, przypominają mi się od razu te wszystkie produkcje z pozbawioną mocy, totalnie striggerowaną perkusją, bo teraz ponoć inaczej się już jej nie nagrywa. Jednak jak się chce to można czego dowodem organiczny, naturalny sound bębnów Jussie'go Risto, świetny kręgosłup dla mocarnego basu i klasycznych, często wybrzmiewających riffów. Czasem kojarzy mi się to z Pagan Altar ("Division Of The Damned"), są momenty w stylu późniejszego

Cathedral ("Personal Venom"), ale zdecydowanie przeważa duch stareggo, dobrego Black Sababth, Candlemass i Saint Vitus. I mimo tego, że zespół nie uniknął mielizny w postaci zdecydowanie przydługiego "When The Stars Are Right", który bardzo by zyskał po skróceniu o tę minutę - półtorej, to i tak jest całkiem zacnie. (4,5) Wojciech Chamryk Immortal Randy Ultimate Tribute

Rhoads

-

The

2015 UDR

Yonder Realm - The Old Ways 2015 Maple Metal

W roku 2009 w Nowym Yorku niejaki Jesse McGunnigle i Edward Delinden założyli projekt muzyczny, który przerodził się w normalny band. Tak o to narodził się Yonder Realm, który bardziej kojarzy się z Finlandią i klimatem typu Children of Bodom. W końcu grają oni melodyjny death metal z elementami folku. Zespół miał dość liczne zmiany personalne, ale w końcu udało mu się w 2014 roku wydać debiutancki album "The Old Ways", który ponownie i oficjalnie wydaje Maple Metal Records. Jedno spojrzenie na kiczowatą okładkę i już można wywnioskować, że jest to płyta stworzona prosto z serca. Nie ma tutaj miejsca na eksperymenty, kombinowanie czy szukanie swojego stylu. Zespół stawia na to, co im gra w sercach, to w czym są naprawdę dobrzy. Folkowy klimat, brutalny, death metalowy wokal Jessiego czy w końcu jego pojedynki na solówki z Jorgem, to jest coś, co napędza ten album. Co mi się podoba w ich muzyce to fakt, że jest to proste granie z naciskiem na melodie i klimat. Jest to muzyka zagrana z polotem i dbałością o detale. Zespół gra szczerze i słychać, że czerpią z tego radość. To przedkłada się z kolei na odbiór zawartego materiału. Już otwierający "Sacrifice To The Old Stone Gods" wprawia w dobry nastrój i nastawia bardzo pozytywnie: zaskakujące dobre folkowe melodie i radosny klimat, do tego konstrukcja wzorowana na melodyjnym death metalu. Dalej mamy lekki i przyjemny "Sea Of Cosmos", który ma troszkę z power metalowej formuły. Więcej folk metalu uświadczymy w tytułowym "The Old Ways". Nie brakuje urozmaicenia co potwierdza pełny grozy instrumental w postaci "Enter The Grove" czy rozbudowany i przyozdobiony w różne dekoracje "The Pillars Of Creation". Całość zamyka wyjątkowo klimatyczny i folkowy "The Moonbeam Road" i to jest znakomite podsumowane tego krążka. Wnioski nasuwają się proste. To jest płyta nie tylko skierowana do fanatyków melodyjnego death metalu czy folk metalu, bo powinni się w tej muzyce odnaleźć fani szeroko pojętego melodyjnego metalu. Płyta kipi energią, jest przyrządzona z zachowaniem odpowiednich proporcji i z dbałością o detale. Jeśli lubisz celtycki klimat i konstrukcję melodyjnego death metalu to z pewnością spodoba ci się ten album. Jak na debiut jest to bardzo solidny krążek, który zaskakuje swoją jakością. Polecam. (4,8)

Hołdów ciąg dalszy, obowiązkowo w gwiazdorskiej obsadzie i nie do końca przekonywujących artystycznie. Co prawda już niemal 10 lat temu na samplerze "Flying High Again - Tribute To Ozzy Osobourne" mieliśmy sporą porcję numerów Randy'ego, jednak tegoroczny trybut jest poświęcony wyłącznie jemu. Z jednej strony można tylko przyklasnąć szczytnej idei przypomnienia dorobku jednego z najzdolniejszych gitarzystów młodego pokolenia, zmarłego tragicznie w wieku niespełna 26 lat, tym bardziej, że zabrali się za to naprawdę niepośledni muzycy. Jednak nie wszyscy powinni brać udział w tym przedsięwzięciu, bowiem "Crazy Train" z wokalnymi wyczynami Serja Tankiana (SOAD) i gitarowymi Toma Morello (RATM) brzmi bardziej jak parodia, a nie hołd. Nie do końca przekonuje mnie też Chuck Billy (Testament), ryczący po swojemu w "Mr. Crowley", czy Gus G., trochę za bardzo zapędzający się donikąd w "Goodbye To Romance". Nie brakuje też jednak konkretnych atutów. Tim "Ripper" Owens nie bez powodu śpiewa aż w ośmiu utworach, dobitnie udowadniając, że zarówno w rockerach pokroju "Over The Mountain" czy "I Don't Know", jak też balladowym "Goodbye To Romance" jest prawdziwym mistrzem. Słyszymy tu także liczne grono muzyków, którzy mieli okazję współpracować zarówno z Rhoadsem jak i Osbourne'm: na basie gra Rudy Sarzo, za bębnami zasiada Vinny Appice (Dio, Black Sabbath), za partie gitarowe odpowiadają zaś m. in. Bernie Torme (Gillan), Brad Gillis (Night Ranger) czy Bob Kulick, także producent albumu, ale pojawiają się również Alexi Laiho (Children Of Bodom) czy Jon Donais (Shadows Fall). Ciekawostką są też dwa utwory Quiet Riot, zespołu, w którym Rhoads grał w latach 70-tych: "Killer Girls" z dwójki i "Back To The Coast" z debiutu, w którym śpiewa Kelle Rhoads, brat Randy'ego. Tak więc, tak jak to jest przy tego typu płytach, są minusy i plusy, ale generalnie "Immortal Randy Rhoads The Ultimate Tribute" trzyma poziom. (4,5) Wojciech Chamryk

Łukasz Frasek

RECENZJE

121


Arrow - Diary of a Soldier 2014/1986 Kathargo

Szwecja, lata osiemdziesiąte. Arrow właśnie wydaje swój trzeci minialbum, pod tytułem "Diary of a Soldier" zawierający cztery kompozycje i trwający około piętnaście minut, grany przez pięcioosobowy zespół. Na tym mini-albumie dyskografia Arrow się kończy. Lat dwadzieścia osiem po wydaniu albumu następuje stworzenie reedycji albumu z dodatkowymi siedmioma utworami trwającymi dwadzieścia osiem minut. Pierwsze co możemy usłyszeć na krążku to klawisze, które wprowadzą do dość klimatycznego i smutnego utworu tytułowego. Po tym włączają się wokal i gitary. Riffy są podkładem do wokalu, zaś one są uzupełniane przez sekcje perkusyjną, basową i klawiszową. Tempo krążka oscyluje pomiędzy dość wolnym a średnio szybkim, mało tu także rozbudowanych, szybkich solówek. Brzmieniowo oscyluje pomiędzy NWOBHM przeplatany nutą glamu. Wokal jest dość przyjemny, jednak nie jest zbyt szczególnie zapadający w pamięć. Razem na kompilacji jest jedenaście utworów, przy czym za najmniej udany uznałem zamykający krążek "Never Too Late", ze względu na oderwanie w postprodukcji od reszty kompozycji i dość niepasujące brzmienie do reszty albumu. Natomiast, najbardziej podobały mi się kawałki: "The Only Way" (ze względu na dość chwytliwą część po refrenie oraz dzięki riffom z pazurem) i "Diary of a Soldier" (ze względu na temat i idealną kompozycję). Główną tematyką kompozycji są relacje z płcią nadobną, czasami są od tego odstępstwa - takie skoki w bok - w stronę tematyki heavy metalu. Krążek ten jest idealny do jazdy samochodem oraz do podbojów terytorialnych w zakresie towarzyskim. Steel Prophecy

Atomkraft - Looking Back Future

To The

2014 Minotauro

Starsze pokolenie maniaków doskonale zna tą kapelę. Swego czasu Tonpress wydał longplay "Atomkraft", na którym znalazły się materiały z dwóch EPek "Queen of Death" ('86) oraz "Conductors of Noize" ('87). Myślę, że nie jeden zjechał ten krążek na wiór. Przyniosło to pewną popularność Anglikom w kraju nad Wisłą, która została

122

RECENZJE

dodatkowo podsycona mini-trasą "Metal Battle' 88". Wtedy Atomkraft wystąpił obok Exumer oraz Nasty Savage. Za kapelą nie szła jakaś specjalna jakość. Co prawda zespół rozpoczynał działalność w 1979 roku, więc zaliczany jest do NWOBHM, jednak bardziej kojarzony jest z nurtami speed i thrash. Oprócz wymienionych powyżej tytułów, ekipa z Newcastle miała wtedy jeszcze na koncie pełny, debiutancki album "Future Warriors" ('85). Muzycy na swoich wydawnictwach prezentowali prosty, mocny, szybki, obskurny heavy metal, osadzony pomiędzy speed a thrash metalem. Charakteryzował się nieskrępowaną dzikością oraz energią. Owszem bywały pewne zwolnienia, ale to takie nieliczne odstępstwa. Kompozycje przeciętne ale i swoiste. Brzmienie było też specyficzne, bardzo surowe i szorstkie. W jakimś stopniu przypomina mi to, co w tamtym czasie robił Venom czy też Warfare. W sumie zespół miał wszystko aby stać się kultowym. Wystarczyło wytrwać i pociągnąć parę lat, wydać kilka albumów i teraz maniacy pełzaliby przed każdą nutą wydaną przez muzyków z Atomkraft. Niestety historia była bezlitosna i w 1988 roku zespół przestał istnieć, niwecząc potencjał Angoli. Niemniej lider zespołu, Tony Dolan w każdej chwili po rozpadzie musiał myśleć o tym jak reaktywować kapelę. Czasami Tony dawał o tym fakcie do zrozumienia, chociażby przy okazji wydania kompilacji "Total Metal - The Neat Anthology". W sumie zrealizował swoje marzenie, bowiem kapela oficjalnie działa, ba w 2011 roku nawet wydała EPkę "Cold Sweat". Jednak podejrzewam, że Dolan'owi będzie trudno pociągnąć dalej pomysł z Atomkraft, a to dlatego, że od paru lat ponownie związany jest z Mantas'em. Wspólnie prowadzą projekt E-Mpire Of Evil, który zdaje się znalazł akceptacje wśród maniaków i cała ich energia inwestowana jest właśnie w ten nowy pomysł. Wracając do Atomkraft. To jak bardzo Tony'emu bardzo zależało na zespole uświadamiamy sobie zaczynając słuchać właśnie omawiany składak "Looking Back To The Future". Rozpoczyna sie on kilkoma pomysłami, które miały ukazać się na kolejnym albumie o roboczym tytule "Atomized". Te pięć przygotowywanych kawałków nie zapowiadało rewolucji w zespole, więc fani dostaliby to do czego zostali przyzwyczaili i w sumie czego oczekiwali. Są też wersje nagrań EPki "Cold Sweet" z 2011 roku. Niestety znajdziemy też demo z 1993 roku, gdzie Dolan próbując ponownie zaistnieć z Atomkraft (po paru latach w Venom), starał się przypodobać ówczesnym modom i skierował swoja formację w kierunku industrialu. Skwituję to tym, że całe szczęście, iż te nagrania pozostały jedynie wersji demo, szkoda zaś, że redagujący "Looking Back To The Future" zdecydował się sięgnąć właśnie po te dokonania. Omawiana kompilacja stanowi bardzo obszerny zestaw, który mieści się na trzech dyskach. Jest tu wiele dem, nagrań z koncertów i prób. Jednak zestawiając to z informacjami chociażby Encyclopedia Metallum widać od razu, że to nie jest pełny zbiór takich materiałów i spokojnie można byłoby pominąć eksperymenty Angli-

ków. Wspomniane sesje ukazywały nam różne oblicze zespołu. Słuchając demo z 1980 roku możemy sie przekonać, że Dolan nie żartował, iż w czesnym stadium zespołu mocno inspirowali się punk rockiem. Próbując słuchać wczesnych koncertów, szybko zdajemy sobie sprawę, że na scenie Atomkraft bardzo kiepsko sobie radził. Dopiero nowy wiek dał szansę zespołowi zabrzmieć właściwie, tak przynajmniej sugeruje koncert z 2005 roku. Ogólnie ten składak jest dla miłośników bootlegów i kolekcjonerów, bowiem nagrania są w słabej albo w bardzo złej kondycji. Niekiedy trzeba wręcz dużej dyscypliny aby nie skorzystać z możliwości przeskoczenia na kolejne nagranie. Dla Polaków atrakcją są cztery tracki, które pochodzą z gdańskiej części "Metal Battle". Szczególnie to ostatnie jest atrakcyjnie gdzie obok Tony Dolana zagrali Mariusz Przybylski i Piotr Mańkowski z Wolf Spider oraz Abaddon z Venom. A wykonanym utworem był cover "Welcome To Hell" (wiadomo kogo). Mimo tego, ja czekam aby "Future Warriors", "Queen of Death" oraz "Conductors of Noize" zostały wydane w swojej pierwotnej wersji i to bez różnych niepotrzebnych dodatków. Na te krążki i na taką muzę Atomkraft czekam. Może kiedyś się doczekam. "Looking Back To The Future" to pozycja tylko dla prawdziwych fanów Atomkraft. \m/\m/

Azrael - Television Slave 2014 Divebomb

Ten amerykański zespół założyli niemal trzydzieści lat temu dwaj koledzy ze szkolnej ławki: gitarzysta Ken Andrews (później w Obituary) i Matt Riley. Zdołali zarejestrować jakieś nagrania demo, jednak dopiero na przełomie 1989 i 1990 roku, po kolejnych zmianach składu, w wyniku których do zespołu trafił m. in. gitarzysta Bob Koeble (po kilku latach zasilił Death) grupa zaczęła intensywniej koncertować i nagrała coś dłuższego. Jednak rozsyłane do wytwórni promo "Television Slave" nie zainteresowało nikogo, dlatego też Azrael wydał je samodzielnie na kasecie. Cały nakład wynoszący 1000 kopii sprzedał się bez trudu, jednak nad zespołem zawisły już ciemne chmury, a eksplozja popularności grunge przypieczętowała jego koniec w roku 1993. Nagrania jednak pozostały i niedawno za sprawą Divebomb Records miały swą premierę na płycie. Kompilacja "Television Slave" to nie tylko remasterowany dźwięk, nowa - odwołująca się do okładki kasety - szata graficzna czy wypasiona książeczka, ale przede wszystkim kawał solidnego, momentami wręcz błyskotliwego thrashu. Poza siedmioma utworami znanymi z oficjalnej taśmy wydawcy dorzucili kilka rarytasów oraz

zawartość debiutanckiego demo grupy z 1988r. Łącznie mamy tu więc aż dwadzieścia utworów. Czasem ciążącego w stronę szaleńczego, surowego crossover, szczególnie w tych wcześniejszych kompozycjach ("A -Jam (Nottin'"), "Life Support", "Little Man In A Boat"), ale też wściekle intensywnego, wręcz brutalnego ("Ignorance", "Deathmetal") czy też bardziej technicznego, w stylu techno thrashu czy dokonań Voivod. Tu wyróżniają się ośmiominutowy, neurotyczny kolos tytułowy z nawiązaniami do... flamenco i "Apologies". Dla złaknionych wciąż świeżych muzycznych wykopalisk kolekcjonerów - archeologów rzecz jak znalazł. (4,5) Wojciech Chamryk

Baron Rojo - Volumen Brutal/ Metalmorfosis 2014/1982 HNE

Założony w 1980 przez braci Castro w Madrycie Barón Rojo szybko stał się jedną z pierwszych i najpopularniejszych formacji heavymetalowych w rodzimej Hiszpanii. Debiutancki LP grupy "Larga Vida Al Rock'n'roll" szybko pokrył się tam złotem, ale muzycy i ich menager mieli znacznie ambitniejsze plany. Nie dziwią one zresztą w kontekście ówczesnej olbrzymiej popularności heavy metalu, tak więc w październiku 1981 roku Barón Rojo wylądował - nomen omen - w londyńskim Kingsway Recorders, wówczas jednym z najnowocześniejszych studiów nagraniowych w Europie. Grupa zarejestrowała tam swój drugi album "Volumen Brutal", wydany na początku następnego roku przez Chapa Discos (wersja hiszpańska) i Kamaflage Records (wersja angielska). Niestety na ubiegłoroczne wznowienie "Volumen brutal" HNE Recordings trafiła tylko wersja hiszpańska, co dziwi o tyle, że na dysku spokojnie zmieściłoby się również tych dziewięć numerów zaśpiewanych po angielsku - dziesięć. jest kompozycją instrumentalną i jego powtarzanie nie miałoby sensu. Mówi się trudno, tym bardziej, że pomysłowi ponownego wydania tej płyty można tylko przyklasnąć. Hiszpanie poszli na niej zdecydowanie w mocniejszą, stricte metalową stronę, co potwierdza już ostry opener "Incomunicación", po którym Barón może jakoś specjalnie nie przyspiesza, ale potrafi przysunąć a to mocniejszym riffem ("Los rockeros van al infierno") , a to podkreślającym riffy basowym pochodem ("Satánico plan (volumen brutal")), a i szybsza, całkiem przebojowa jazda też się trafia ("Resistiré"). Był to zresztą bodaj pierwszy numer tej grupy, który poznałem dzięki liście Metal Top 20 w 1985 roku. Ponieważ LP był nagrywany w studio należącym do Iana Gillana, zagrał na nim gościnnie klawiszowiec grupy Gillan, Colin Towns, którego syntezatory słychać w "Concie-


rto Para Ellos". Drugim gościem na płycie był słynny, znany m.in. z King Crimson, saksofonista Mel Collins, który ozdobił solówką "Son Como Hormigas". Ciekawy jest też finałowy instrumental "El Barón Uela Sobre Inglaterra", z solowymi pojedynkami gitarzystów i basisty. Płyta okazała się sporym sukcesem, bo sprzedała się na całym świecie w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. W Polsce Barón Rojo jakoś nigdy nie cieszył się dużą popularnością - pamiętam, że kupiłem ten LP we wrocławskim Bemolu wiosną 1990r. za 6 tys. starych złotych - piracka kaseta kosztowała wtedy 12-15 tys., a zachodni, używany LP co najmniej 35-50 tys. Jednak w innych rejonach świata wyglądało to inaczej, dlatego zespół zagrał w 1982r. na festiwalu w Reading, sporo też koncertował, m.in. na wspólnej trasie z Hawkwind, a trzeci album nagrał w londyńskim Battery Studios. Z powodu nieporozumień z wydawcami nie doszło tym razem do zarejestrowania dwu wersji językowych płyty, co mogło mieć wpływ na jej słabszą sprzedaż poza Hiszpanią czy Ameryką Południową. Nie zmienia to jednak faktu, że "Metalmorfosis" to solidny, udany album z licznymi perełkami. Takimi jak rozpędzony, dynamiczny opener "Casi Me Mato", równie zadziorny "Tierra De Vándalos" czy mroczna "Hiroshima". Mamy też balladowy, porównywany przez recenzentów z epoki do Scorpions, "Siempre Estás Allí" czy finałowy "Se Escapa El Tiempo" z kolejnymi solowymi popisami braci Castro i basisty José Luisa Campuzano. Muzycznie jest więc całkiem zacnie, zaś szata graficzna wznowień też może się podobać, bazuje bowiem na oryginalnych projektach, zaś w książeczkach mamy sporo archiwalnych zdjęć, reprodukcji z ówczesnej prasy czy eseje autorstwa Malcolma Dome'a. Dziwni mnie tylko wykorzystanie na tyle książeczki "Volumen Brutal" reprodukcji wersji angielskiej, gdy na płycie mamy utwory po hiszpańsku, bo okładki obu LP's trochę się różnią, ale to w sumie drobiazg. Teraz powinny się więc ukazać wznowienia debiutu i podwójnej koncertówki "Barón al Rojo Vivo" z 1984r., godne uwagi są też płyty formacji z drugiej połowy lat 80-tych. Wojciech Chamryk

i heavy metalu, przypominające nieco Scorpions, Keel czy Ratt. Z tym, że formacja Jack'a Starr'a ma gorsze, bardziej płaskie brzmienie. Pierwsze albumy Ratt przy "Rock The American Way" brzmią naprawdę metalowo. Poza tym utwory mimo niewątpliwie bogatej melodyki nie są tak przebojowe, jak przyzwyczaiły nas topowe bandy z nurtu hair/glam metalu. Z muzyków najbardziej broni się lider, który potrafi zagrać i ciekawy riff czy też solówkę. Najmniej można powiedzieć o basiście, trudno go wychwycić (przynajmniej tak jest w moim wypadku). Słuchając albumu moje ucho zaczyna żywo reagować dopiero przy dwóch ostatnich kompozycjach, prawie speedowym "Live Fast, Rockm Hard" i szybkim ze znakomitym riffem "Fight The Thunder". Współczesne oblicze Burning Starr jest znacznie ciekawsze, ale te z lat osiemdziesiątych jest na tyle zajmujące, że co jakiś czas odsłuchacie ten album z dużą satysfakcją. Wydanie Minotauro Records posiada bonusowy dysk DVD. Zawarte są na nim dwa koncerty z 1985 roku, gdy Amerykanie promowali "Rock The American Way". Jeden odbył sie w Framingdale, drugi w L'Amour East. Pierwszy to mała scena i mały klub, dla kilkudziesięciu osób. Druga scena jest znacznie większą i ma trochę większą publiczność. Jest to nieco dziwne bo hair metal kojarzy się z dużymi halami czy stadionami. Widać jednak, że te pomniejsze kapele borykały się z normalnymi perypetiami, jak każda inna rockowa formacja. Filmy nakręcane były z jednej kamery, obraz zachował się nawet całkiem niezły. Musiała to być kamera z lekka lepsza od VHS. O dziwo brzmienie z mniejszego klubu bardziej udane, nawet słyszę tam bas (w "Fight The Thunder" wręcz szaleje). Oba występy przygotowane są w ten sam sposób i oparte na materiale z debiutanckiego albumu. Zwraca uwagę, że na żywo nagrania nabierają ciut ostrzejszego charaktery oraz to, że utwory "Live Fast, Rockm Hard" i "Fight The Thunder" ponownie wybijają się ponad inne. Do występu muzycy dołączyli popisy na gitarze i perkusji. Natomiast w "Fight The Thunder" pozwalają sobie na improwizację, która w mniejszym klubie wyszła im zdecydowanie ciekawiej. Podsumowując, "Rock The American Way" to pozycja dla kolekcjonerów, a także maniaków starego, tradycyjnego heavy metalu. \m/\m/

Burning Starr - Rock The American Way 2014/1985 Minotauro

Są takie zespoły jak Keel, Icon czy Fifth Angel. Mogę się założyć, że większość maniaków słuchając tych kapel bez wahania wrzuci ich do wora z napisem hair/glam metal. Rzeczywistość okazuje się nie tak oczywista, bowiem wymienione bandy zaliczane są do heavy metalu, a nawet do power metalu. A, że jest coś na rzeczy wystarczy zajrzeć na Encyclopedia Metallum. Podobnie jest w wypadku z Burning Starr. Odpalając "Rock The American Way" jesteś przekonany że słuchasz jednej z wielu kapel glam metalowych, a jednak Burning Starr to heavy metal. Kawałki z tego krążka są głównie proste, w średnim tempie, niekiedy zadziorne, bardzo melodyjne. Coś z pogranicza hard rocka

Chastain - The 7th Of Never 2015/1987 Divebomb

To trzeci studyjny album w dokonaniach tej amerykańskiej grupy. Dla niewtajemniczonych jest to kopiący tyłek heavy/power metal z kobietą na wokalu i wirtuozem gitary jako głównym kompozytorem. Muzyka na "The 7th of Never" to zabójcza dawka najprawdziwszego metalu. Już od samego początku wiadomo, że żartów nie będzie. W otwierającym "We Must Carry On", David T. Chastain od razu daje próbkę swoich niesamowitych umiejętności. Utwór jest bardzo gitarowy i zdecydowanie spodoba się wszystkim fanom

Yngwie'go Malmsteena. Kolejny utwór - "Paradise" daje już zdecydowanie więcej przestrzeni do popisów wokalnych dla Leather Leone. O Leather napisano i powiedziano już wiele. Jej niezwykły, potężny, zadziorny i ostry głos to definicja heavy metalowego damskiego wokalu. Po prostu wzór. "It's Too Late For Yesterday" to z kolei doskonale zbilansowany utwór. Interesujący gitarowy początek idealnie przechodzi w cudowne partie wokalne Leather. Jest energia, jest dynamika, jest niesamowita moc. Trzeba zauważyć, że płyta brzmi bardzo twardo. Jest to solidna produkcja, która od razu może odstraszyć tych, którzy spodziewali się ckliwych melodyjek i przelukrowanych aranżacji. To mocarny amerykański heavy/power metal, któremu zdecydowanie bliżej do Attacker, Liege Lord czy Helstar niż do Lity Ford czy Vixen. Po brawurowym solo w "827" następuje spokojne, nastrojowe intro na pianinie. Nie ma jednak co liczyć na chwilę spokoju. Chastain atakuje nas monumentalnym, marszowym "The Wicked Are Restless". Hymnowo odśpiewany refren nie pozostawia złudzeń. Zostaliśmy zmasakrowani po raz kolejny. Esencja Chastain i jeden z najjaśniejszych punktów płyty. Kompozycja tytułowa to ostra szarża ze wzniosłym, tak charakterystycznym dla grupy refrenem i oczywiście piekielnym solo Davida. Zasadniczo ciężko opisywać muzykę w wykonaniu Chastain. Grupa szybko wyrobiła sobie swój jedyny i niepowtarzalny styl. Tego trzeba po prostu posłuchać. Każdy element tych niesamowicie dobrze skomponowanych piosenek jest charakterystyczny i stanowi o oryginalności zespołu. Tak samo jest przy kolejnych utworach - "Take Me Back In Time", "Feel His Magic" czy "Forevermore". Wszystkie są po prostu świetne i nie schodzą poniżej pewnego określonego poziomu. Mus absolutny. Przemysław Murzyn

Chastain - Voice of the Cult 2015/1988 Divebomb

Otóż to! Głos Leather Leone jest niewątpliwie kultowy. Na początku tej znakomitej płyty mamy utwór tytułowy. Jest to mój ulubiony kawałek tego zespołu. To istny monument i solidna wizytówka kapeli. Kompozycja idealna, łącząca w sobie wszystko, czego można oczekiwać od heavy metalowego zespołu. Album jest oczywiście świetny. Doskonale wyprodukowany, idealnie eksponujący wszystkie atuty Chastain. Na "Chains of Love" mamy mały flirt z amerykańskim hard rockiem, czego nie można oczywiście uznać za coś dyskredytującego, gdyż kapela udowadnia, że nie tylko w heavy /power metalowych rejonach odnajduje się doskonale. Kolejny na płycie "Share Yourself With Me" nie pozostawia jednak złudzeń. To klasyczny heavy metal i tak należy ten zespół odbierać. Tu nie ma słodzenia i banalnych melodyjek. To ambitne granie na najwyższym poziomie. Frontmanka taka jak Leather to istny skarb. Swoim głosem jest w stanie skopać tyłek niejednemu "prawdzwemu" metalowemu wokaliście. Jej ekspresja i poczucie melodii stanowią wzór do naśladowania. To

samo zresztą można powiedzieć o głównym kompozytorze i wirtuozie gitary Davidzie T. Chastainie. Kolejną kompozycją wartą wyróżnienia jest "Child of Evermore". Walec, który na swojej drodze rozjeżdża wszystko, co jest w jego zasięgu. Kroczące tempo, młucący riff, potężny głos Leather i melodyjny refren wwiercający się w pamięć. To jest to! Kolejny "Soldiers of the Flame", również nie bierze jeńców. Mocarny riff i jadowity, ostry jak brzytwa głos wokalistki sprawiają, że można tego słuchać w kółko. Kapitalna melodia i epicki refren powodują prawdziwe spustoszenie. Ta kompozycja nigdy się nie znudzi. Najwyższa szkoła jazdy. "Evil for Evil" ukazuje, że Chastain potrafi też ostro przyspieszyć. Mocny, dynamiczny utwór. Całość płyty kończy, nieco nostalgiczny "Take me Home". "Voice of the Cult" to płyta wspaniała, godna polecenia każdemu szanującemu się fanowi tradycyjnego heavy metalu. Przemysław Murzyn

Dragonhammer - Blood Of The Dragon (MMXV edition) 2015/2001 My Kingdom Music

Jeśli szukać specjalistów od power metalu z symfonicznymi elementami to najlepiej na terenie Włoch. To właśnie stamtąd wywodzą się największe i najbardziej znane kapele, takie jak Rhapsody, czy Domine, a pośród tych znanych można znaleźć również mniej znane, zespoły grające na nieco niższym poziomie, ale w dalszym ciągu podtrzymując solidność tej sceny metalowej. Jednym z takich zespołów, który gra melodyjny power metal z elementami metalu symfonicznego i progresywnego jest Dragonhammer. Ta formacja zaistniała na scenie metalowej w dużej mierze, za sprawą solidnego i melodyjnego debiutu "Blood Of The Dragon" i to właśnie na tym albumie chciałbym się skupić w tej recenzji. Dragonhammer to formacja, która została założona w 1999 roku z inicjatywy Maxa Aguzzi, a sam zespół wpisał się w nową falę "epicko-rycerskiego metalu", którą prezentował choćby Rhapsody. Dragonhammer niejako podpiął się pod tą estetykę, która była specyficzna dla Rhapsody, ale nie tylko, bo przecież kapela ta czerpała garściami z formacji progresywnych, jakie pojawiły się na przełomie stuleci na włoskiej scenie metalowej. W 2001 roku formacja wydała swój debiutancki album "Blood Of The Dragon", na którym zaprezentowała ciekawy styl łączący epickość i rycerskość znaną z Domine ze stylem Rhapsody oraz progresywnymi klimatami. Miks może i ciekawy, ale nie obeszło się bez wpadek czy niedociągnięć, Wszystko właściwie leży w kwestii wykonania, czy też umiejętności muzyków. W tej materii zawodzi bez wątpienia lider Max Aguzzi, który choć grać potrafi jest przeciętnym muzykiem, albo co najwyżej dobrym. To on jest odpowiedzialny za partie gitarowe i wokalne, czyli można śmiało stwierdzić, że w obu tych sferach brakuje dynamiki, zaangażowania i wszystko brzmi dość średnio. Choć mamy teksty o smokach, mieczach, bojowej chwale, to jednak mzycy potrafią momentami znudzić słuchacza, nieco monotonnym,

RECENZJE

123


rutynowym charakterem, a także tym co wyprawiają muzycy. Zwłaszcza za sprawą Maxa, którego wokal momentami staje się męczący, bez mocy, zaś jego partie gitarowe, choć melodyjne i dość szybkie, to jednak niczym się nie wyróżniają i potrafią wymęczyć słuchacza. Klawisze może i dodają uroku stylowi Dragonhammer, lecz brzmią jakby były powciskane na siłę, gdzie się tylko da bez większego sensu. Co znajdziemy na płycie? Dynamiczny, melodyjny, podniosły "Legend", który brzmi jak miks Rhapsody i Hammerfall. Dobrze wypada również szybki, power metalowy "Dragonhammer" i jest to również jeden z wielu utworów, w którym tkwi potencjał, dobry pomysł, ale nie w pełni wykorzystany. Brakuje w nim energii, może zadziorności. Bardzo fajną melodię wygrywaną przez klawisze znajdziemy w "Age of Glory",. Z kolei ballada "Scream" ma ciekawy klimat i potrafi zauroczyć piękną formą. Natomiast "You Kill" to jeden z najlepszych utworów na płycie, z dynamicznym motywem, dużą dawką melodyjności, gdzie spotyka się rycerskość i epickość. Nie brakuje za to dobrych melodii na tym wydawnictwie, czego dowodem jest szybki "Blood In The Sky". Są utwory godne uwagi, melodyjne, dość dynamiczne, ale też sporo niedociągnięć i słabszych momentów, które potrafią wystawić na próbę cierpliwość słuchacza. "Blood Of The Dragon" to solidny i dobry album z muzyką power metalową, taką nieco w stylu Domine, czy Rhapsody. Szkoda tylko, że to wydawnictwo nie jest bez wad, które ciągną ocenę na dół. "Blood Of The Dragon" warto jednak obczaić choćby z ciekawości i dla tych paru dobrych kawałków. Łukasz Frasek

Dragonhammer - Time For Expiation 2015/2004 My Kingdom Music

Dekadę temu światło dzienne ujrzał drugi album włoskiego Dragonhammer, który nosi tytuł "Time For Expiation". Album z marszu stał się jednym z najciekawszych wydawnictw reprezentujących progresywny power metal. Ten status album osiągnął za sprawą ciekawych melodii, pomysłowych aranżacji i soczystego brzmienia. Z tej płyty biła świeżość i energia, którą zespół znakomicie zaprezentował już na udanym debiucie. Nic dziwnego że w tym roku wytwórnia My Kingdom Music postanowiła wznowić edycję tego albumu, który został wzbogacony o japoński bonus, "Letters of Pain" i dwa kawałki zarejestrowane podczas trasy koncertowej z Freedom Call w roku 2014. Drugi album Dragonhammer zasłynął przede wszystkim z atrakcyjnych melodii, które porywają lekkością i finezyjnością. Ta płyta jest znakomicie zbalansowana, bowiem fani melodyjnego power metalu, fani petard mogą delektować się takimi przebojami, jak "Eternal Sinner" czy "Believe", w których można wyłapać pewne cechy Helloween, Masterplan czy Mob Rules. To, co na pewno robi ogromne wrażenie to też progresywne, nieco futurystyczne partie klawiszowe, które wygrywa Alex. Bardzo dobrze to zostało zaprezentowane w melodyjnym "Fear

124

RECENZJE

of Child", który właśnie zabiera nas w rejony progresywnego power metalu. Można zauważyć, że to właśnie ten gatunek dominuje na płycie, a power metal schodzi na dalszy plan. Wystarczy wsłuchać się w rozbudowany "Free Land" czy "YMD". To właśnie przykład tych kompozycji, w której zespół chce nas zaskoczyć futurystycznym klimatem, bardziej wyszukanymi melodiami i urozmaiconą aranżacją. Całość zamyka tytułowy "Time for Expiation", który podsumowuje to jak brzmi cały album i w jakiej stylizacji jest utrzymany - mniej power metalu i więcej progresywnego heavy metalu. To jest właśnie różnica między tym albumem, a debiutem. W swojej kategorii jest to jeden z ciekawszych albumów, które mimo swoich lat zachwyca świeżością i wykonaniem. Miło, że wznowiono edycję tego krążka. W końcu jest szansa, żeby go nabyć.

gdzieś już słyszeliśmy. Inne znamię tego zespołu to wyraźne czerpanie z blues' owych inspiracji. Dzięki czemu taki "Love Me Like a Woman" sprawia wręcz wrażenie bluesowego standardu. Zaś w "Gambler, Gambler" wpływy hard rocka są już niepodważalne. Całość zagrana jest raźnie, żwawo, ze swobodą i na luzie. Powtórzę za Gloverem, że nie rozumie dlaczego ten longplay nie zdobył szerszego rozgłosu. Dla fanów Dio i hard rocka wstyd nie znać tego albumu. \m/\m/

Łukasz Frasek Enertia - Victim Of Thought 2015 Divebomb

Elf - Elf 2014/1972 HNE

Za niedługo minie pięć lat jak opuścił nas Ronnie James Dio. Fani nie potrafią o nim zapomnieć. Ludzie z Back On Black Records planują wypuścić krążki formacji Dio "Chasing Rainbows - Live From The Coliseum Washington 1984" oraz "Live In London: Hammersmith Apollo 1993". Natomiast Hear No Evil postanowili przypomnieć debiutancki album Elf'a. Początki zespołu sięgają roku 1967, wtedy Dio, Thater, Driscoll, Pantas i Feinstein powołali do życia The Electric Elves aby w 1972 zmienić nazwę na Elf i nagrać debiutancki album. Poczynania zespołu od początku były bacznie obserwowane przez muzyków Deep Purple. Panowie Glover i Paice bardzo byli zaangażowani w ich poczynania, nawet podjęli się produkcji pierwszego studyjnego albumu. Natomiast w 1975 roku Ritchie Blackmore przekonał ówczesnych muzyków Elf aby wsparli go w utworzeniu nowego projektu, który nosił nazwę Rainbow. Wszystko później to już inna historia, choć dla Elf to nie początek lecz koniec. Większość ludzi, którzy sięgają po debiutancki krążek lub inną płytę Elf, robią to głównie dla Dio (choć w wypadku tej kapeli oficjalnie używa swojego prawdziwego nazwiska Ronald Padavona). Fakt już wtedy Ronnie wyróżniał się swoim potężnym wokalem. Jednak Elf to prawdziwy zespół, mający bardzo wiele do przekazania. Niestety wtedy, jak i teraz, niewielu potrafi to docenić. Debiut Elf to specyficzna mieszanka bluesa, rocka i hard rocka. Oczywiście można wyłapać pewne inne naleciałości, ale tworzą one niuanse i smaczki dania głównego, które jest dla mnie wyjątkowe. Oponenci wytykają, że muzycznie to typowe granie tamtego okresu. Owszem ale klasa tych kawałków jest lepsza niż twórczość niejednej ówczesnej kapeli. Naturalnie nie przebija propozycji samych gwiazd ale stanowi mocną pozycję jak na tamte czasy. Już "Hoochoe Koochie Lady" w prowadza nas w klimat (hard) rocka lat siedemdziesiątych ale mocno opartego w praktykach poprzedniej dekady. Stąd właśnie odczucie, że muzykę graną przez Elf,

Ależ trzeba być pasjonatem i zdeterminowanym osobnikiem, by w 1996r. zakładać w Stanach Zjednoczonych zespół thrash metalowy! Joe Paciolla, basista Enertia, musiał być wtedy niezłym freakiem, tym bardziej, że zdołał wydać w ciągu kilku lat aż trzy albumy. Później bywało już różnie, ale zespół zapowiada na ten rok kolejny album, zaś póki co ukazała się kompilacja przypominająca jego wcześniejsze dokonania. Na dysku pierwszym mamy wzbogaconą bonusami płytę "Flashpoint" (1999r.), na drugim zaś debiutancką EP "Law Of Three" (1996) i o rok młodszy debiutancki album "Monumentum". Aż dziwne, że tak udana muzyka była wydawana przez maleńką, niezależną, należącą pewnie do samych muzyków firmę, a i teraz, w czasach renesansu popularności gatunku nie zwróciła na nią uwagi żadna z niemieckich wytwórni, tak chętnie wyławiających takie perełki zza oceanu. Divebomb Records przywołuje w materiałach promocyjnych takie nazwy jak: Metal Church, Flotsam & Jetsam, Heretic czy Sanctuary i są to jak najbardziej właściwe drogowskazy, chociaż można tu też bez większego trudu dorzucić również Voivod ("Right To Die") czy Attacker ("What Hurts Me"). Równie przekonywująco jak w utworach autorskich Enertia wypada w bonusowych coverach: "Invisible" Dio i "Cowboys From Hell" Pantery. Wojciech Chamryk

Erotikill - Virgin Speed 2014 Divebomb

Muzycznych pereł sprzed lat przypominanych przez Divebomb Records ciąg dalszy. Tym razem padło na kalifornijskich thrashers z Erotikill. Pamiętam do-brze całostronicową reklamę ich debiutanckiego i zarazem jedynego albumu w magazynie Hit Parader z 1990r., chociaż samej płyty nigdy nie słyszałem. Po wznowienie sięgnąłem więc chętnie, bo rzecz to ponoć udana, a zespół nie zwojował niczego z powodu problemów prawnych, zachłannych

menagerów i oczywistej w początku lat 90-tych muzycznej zmiany warty. Pogłoski okazały się prawdziwe, "Virgin Speed" to kawał solidnego i melodyjnego speed/thrash metalu. Co prawda nie za bardzo rozumiem powód zmiany oryginalnej okładki na niemal taką samą, ale wykreowaną komputerowo (prawa autorskie?), ale reszta już jak najbardziej się zgadza. Chłopaki najzwyczajniej w świecie spóźnili się o kilka lat i nie trafili w muzyczne mody - teraz ich utwory brzmią ponadczasowo i klasycznie, w epoce były przeżytkiem i przestarzałym reliktem poprzedniej dekady. A wystarczy włączyć szaleńczy i surowy opener "Maniac", równie ostrą powermetalową petardę "Slayground", thrashowe ciosy "Victim" i "P.O.W." czy niesiony miarowo pracującą sekcją rocker "Patriot" by bez zbędnego zastanawiania się uznać, że zespół miał po prostu ogromnego pecha, nie trafiając na wytwórnię/promotora, który zafascynowany jego muzyką zdołałby ją wypromować i sprzedać. Czasem bywa i tak, dobrze jednak, że debiut Erotikill jest znowu dostępny - wolałbym co prawda, żeny bonusem były jakieś nieznane dotąd utwory czy nagrania live, a nie krótki i chaotyczny wywiad, ale widocznie tak musiało być. Wojciech Chamryk

Exxplorer - Symphonies Of Steel 2015/1985 Pure Steel

Pamiętam jak dziś dzień, kiedy udało mi się zdobyć ten LP - było to w czasach, kiedy kiedy kupienie jakiejkowiek zachodniej płyty było wydarzeniem. Wiele się przez te lata zmieniło, ale muzyka z debiutanckiego albumu Amerykanów nie zestarzała się ani trochę. To jedna z najlepszych płyt z amerykańskim power/heavy metalem, jaką dotąd słyszałem. Mocno inspirowanym dokonaniami angielskich zespołów z tego okresu, ale też sporo czerpiącym z klasycznego progresywnego rocka czy nawet muzyki poważnej (dwuczęściowy, progresywny w formie "Objection Overruled, instrumentalna miniatura "Prelusion", będąca wstępem do "Run For Tomorrow"). Ed La Volpe już wtedy jawił się jako gitarzysta kompletny, potrafiący oczarować zarówno łagodnymi akustycznymi dźwiękami ("World War III") czy iście wirtuozowskim wymiataniem ("Run For Tomorrow", "X-Termination"). Inna sprawa, że bez wsparcia pozostałych muzyków, w tym fenomenalnego wokalisty Lenniego Rizzo miałby na pewno utrudnione zadanie. Nigdy nie byłem zwolennikiem jakichś plebiscytów, konkursów na najlepszą płytę, etc., ale kiedykolwiek ogłoszono taki na najlepszą amerykańską płytę metalową lat 80-tych to debiut Exxplorer byłby na pewno w ścisłej czołówce! Wojciech Chamryk



cją video, bez niego nie zainteresowałbym się tą antologią, tym bardziej wydanym oddzielnie "The Rockfield Mixes".

Ian Gillan Band - Live At The Rainbow 1998 Angel Air

Ian Gillan poraz pierwszy opuścił Deep Purple w 1973 roku zakładając Ian Gillan Band. Zespół ten z swojej dyskografii ma cztery oficjalne albumy: "Child In Time", "Clear Air Turbulence", "Scarabus" i "Live At The Budokan". Ian Gillan Band kojarzy mi się z trudniejszą odmianą rocka, takie połączenie swingu, jazzu, fusion, soulu i funky z hard rockiem, podane w rozbudowanych improwizowanych formach oraz z częstym sięganiem po klasyki z repertuaru Deep Purple. "Live At The Rainbow" należy do wydań nieoficjalnych. Nie sądzę aby Gillan miał nad nimi jakąś kontrolę. Charakterystyczne jest to, że owe archiwalne nagrania pojawiły się po prawie dwudziestu latach od ich realizacji (mniej/więcej). Podejrzewam tu kwestie prawne. No ale są to tylko domysły, choć wspomniana pula albumów nieraz udowadnia, że te niejasności są bliskie prawdy. Prawdopodobnie ktoś związany z zespołem posiadał w swoim archiwum wiele niepublikowanych nagrań, które dla własnej korzyści udostępniał zainteresowanym wydawcom, a że głównie był to właściciel Angel Air, można wnioskować, że owe persona do tej pory żyją w niezłej komitywie. Jak pisałem to wszystko tylko domysły. "Live At The Rainbow" zawiera nagrania zarejestrowane 14 maja 1977 w prestiżowej sali Rainbow. Prawdopodobnie zespół promował wtedy swój drugi album "Clear Air Turbulence", bowiem dwa pierwsze utwory to właśnie tytułowa kompozycja i "Money Lender" z tegoż krążka. Pozostałe utwory to covery Deep Purple, w kolejności "Child In Time", "Smoke On The Water" i "Women From Tokyo". Autorskie utwory zespołu Iana Gillana utrzymane są wspomnianym jazz rockowym stylu, bogate muzycznie, długie, z pewnym elementem improwizacji. Dla wyrobionego fana muzyki dość łatwe w odbiorze, jednak dla typowego zwolennika Deep Purple musiało być nie lada wyzwaniem. Pewnie dla tego Gillan zawsze starał się na koncercie rozładować atmosferę grając kompozycje Deep Purple. Choć "Child In Time" było zaaranżowane w konwencji przyjętej przez nowe muzyczne wcielenie, to już "Smoke On The Water" i "Women From Tokyo" były już bliższe oryginałom. Moim zdaniem tego dnia zespół zaprezentował się wybornie i wszyscy co tam byli ani chwili nie powinni żałować, tak jak ci co będą mieli ten krążek w ręku. O dziwo jakość nagrań z Rainbow jest na wysokim poziomie i cały album nie jest jakąś tam zapchajdziurą ale wartościowym uzupełnieniem oficjalnej dyskografii Ian Gillan Band. W brew moim początkowym obiekcjom "Live At The Rainbow" można spokojnie polecić wszystkim fanom Gillana. Ian Gillan Band - Anthology 2009 Angel Air

Zawsze zastanawiałem się, do kogo są skierowane kompilacje i inne "bestofy", kto jest nimi zainteresowany? Zawsze wychodziło mi, że fan rocka zna znakomicie studyjne albumy swoich idoli i praktycznie nie sięga po takie wydawni-

126

RECENZJE

ctwa. Bardzo szybko wywęszyli to PRowcy i do składanek dorzucali tzw. rarytasy. Oczywiście sytuacja diametralnie się zmieniła, bo jednak prawdziwy fan chciał mieć wszystkie nagrania swoich mistrzów. Z kolei ciągłe wyszukiwanie niepublikowanych nagrań zemściło się, i na fanach, i na wydawcach, bowiem coraz częściej na światło dzienne wychodziły utwory, które nigdy nie powinny wyjść z szuflad archiwów. Na "Anthology" składają się dwa dyski. Pierwszy: audio, niby to zbiór hitów, ale tak na prawdę to "Clear Air Turbulence" z poprzestawianymi utworami, do których dołożono dwa niepublikowane kawałki, żart muzyczny "This Is The Way" oraz instrumentalną wersję "Apathy", która znalazła się na trzecim albumie studyjnym "Scarabus". Ta część stanowiła pierwotną wersję składaka "The Rockfield Mixes", który z kolei rozszerzono o dalsze nagrania. W ich skład weszły koncertowe wersje "Over The Hill" oraz "Smoke On The Water", a także instrumentalna wersja kompozycji "Mercury High", ta też później wylądowała na "Scarabus". Miedzy bonusowymi nagraniami znalazł się wywiad z Ray'em Fenwick'iem. Dzięki tym dodatkom kompilacja uzyskała tytuł "The Rockfield Mixes Plus". Pytanie, po co to wszystko? Przecież podstawa tego wydawnictwa to album "Clear Air Turbulence"! Nie lepiej byłoby wydać re-edycję z bonusami chociażby z tymi, które znalazły się na "The Rockfield Mixes". No i ten wywiad między utworami. Po prostu partactwo! Na świecie pojawiło się wiele firm prowadzonych przez fanów, którzy nie skupiają się tylko na robieniu kasy, ale głównie pracują nad tym aby ich wydania były dopracowane w każdym szczególe i oddają fanom niewiarygodne rzeczy. Owszem bywają wpadki ale nie takie, do jakich dopuścili się decydenci z Angel Air. Idźmy jednak dalej. Drugi dysk to: rejestracja video. Zawiera ono występ z 14 maja 1977 roku, a jakże z sali Rainbow. Mówi wam to coś? Tu jednak pełna nazwa tego krążka to, "Live At The Rainbow 1977". O muzyce już pisałem. Dodam, że obraz też jest w porządku co daje naprawdę bardzo ciekawy materiał archiwalny. Tu rodzi sie kolejne pytanie, po jaką cholerę dołączono to DVD do tego wydawnictwa, a nie tak jak to logika podpowiada, do pyty z rejestracją audio omawianego koncertu? Jedynie wytłumaczenie jest takie, że prawo biznesu rządzi się innymi normami i dołączenie DVD z występem w Raibow było na tyle zajmujące, że ponowne wydanie mało atrakcyjnego składaka stało się w pełni uzasadnione. Jak to bywa w wypadku DVD, to oprócz relacji z koncertu znajdują się na nim wiele różnych dodatkowych materiałów. W tym wypadku jest to zbiór różnych starych zdjęć do którego podkład muzyczny stanowiły nagrania zespołu Ian Gillan Band. W zestawie znalazły się różne kompozycje w tym nigdy nie słyszane np. "Finaly The Finale", "You Make Me Feel So Good" a także "Reaching Out". Są też dwa wywiady. Jeden z Ianem Gillanem drugi ponownie z Ray'em Fenwick'iem. Na płycie DVD znajdziemy także krótka notkę biograficzną. Podsumowując. Istnienie "Anthology" tłumaczy jedynie dysk z rejestra-

Ian Gillan Band - Live Yubin Chokin Hall, Hiroshima 1977 2009 Angel Air

Dla Japończyków Ian Gillan to niezwykła muzyczna osobowość, która w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku była w szczególny sposób adorowana i hołubiona. Dzięki ich wsparciu Ian Gillan Band odwiedziło ten kraj dwukrotnie 1977 i 1978 roku. Po tych wizytach pozostała nam pamiątka w postaci dwóch części "Live At The Budokan". Znalazły się tan nagrania, które jednoznacznie identyfikowano z zespołem jak i osobą Gillana. Koncert który słuchamy na omawianej właśnie płytce, jest pewnym odstępstwem od oficjalnego wizerunku tego jazz-rockowego teamu. Oprócz pewnej części, która stanowiła "żelazny" repertuar, znalazły się kompozycje, po które muzycy sięgali zdecydowanie rzadziej. Dla przykładu pojawił sie utwór "Wat's Your Game?", który wykorzystał John Gustafson na solowym albumie. Natomiast taki "My Bayby Loves Me" w wersji koncertowej fani poznali dopiero przy okazji kolejnej kompaktowej reedycji "Live At The Budokan" w 2007 roku. Jednak największą ciekawostką jest cover Elvisa Presleya "Trying To Get To You" oraz tzw. medley "Rock'n'Roll Medley", na skład którego weszły kawałki "Lucille", "Jailhouse Rock", "High School Confidential" i "Whole Lotta Shakin Goin On". Jak dla mnie nie jest to tylko hołd dla młodzieńczych fascynacji Ian Gillana ale zapowiedź nadchodzących zmian, gdzie Ian z nowymi ludźmi ponownie wróci do krótszych i dosadniejszych form rockowych. Niestety całość materiału jest wątpliwej jakości. Owszem "Live Yubin Chokin Hall, Hiroshima 1977" ma wartości archiwalne, zarejestrowano występ, gdy zespól był w dobrej formie oraz wystąpił w trochę innym niż zwykle repertuarze, ale dźwięk zadowoli jedynie fanów bootlegów. Jednym słowem, kolejna pozycja dla tych, którzy słyszą inaczej. mnie ponownie ogarnia gniew i żal.

Gillan - The Gillan Tapes - Volume 1 - Volume 2 - Volume 3 1997/1999/2000 Angel Air

Nie mam pojęcia czy to tarcia personalne czy raczej nieporozumienia na tle muzyczny spowodowały, że Ian Gillan Band odszedł w niepamięć. Jego miejsce zajmuje kapela Gillan. Faktem jest, że w ten sposób Ian Gillan wraca do "purpurowej rodziny" i do grania siarczystego hard rocka. Fani wydają się bardziej zadowoleni, bowiem z tego co pamiętam, takie albumy jak: "Glory Road", "Future Shock" i "Double Trou-

ble" cieszą się niezłym powodzeniem. Pierwszy etap działania tego projektu zamyka powrót Gillana do Deep Purple, z którymi wydaje znakomity "Perfect Strangers" (1984r.). Wcześniej jednak Ian zalicza epizod w Black Sabbath, z którymi nagrał "Born Again" (1983r.). Później Ian Gillan wraca do nazwy Gillan czy też do Ian Gillan, sporadycznie wydając albumy, które jednak bardziej są solowymi projektami. Właśnie do pierwszego okresu działania bandu Gillan nawiązują trzy części "The Gillan Tapes". Wszystkie albumy to zbiór utworów znanych w niezmienionej wersji, zmieszane z tymi, które są alternatywnymi wersjami lub z nagraniami zupełnie nie znanymi. Są też w nich różne studyjne ciekawostki, które są zajmującymi wstępami do znanych kawałków, ale też są miksy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Pierwszej części cyklu słucha się jeszcze jako tako. Ten krążek ma jakiś sens. Niestety dwa kolejne są podobne w budowie i mocno rozczarowują. Rozpoczynają się w miarę interesującą mieszanką znanych i nieznanych utworów, lecz finałem ich są koszmarki typu "New new Orleans" i "New new Dehli" będące prostackimi miksami. Trudno w tym co słyszymy odnaleźć jakieś znajome dźwięki. Być może, co dla niektórych lepikiem będą odmienne wersje konkretnych kompozycji, ale moim zdaniem, zupełnie nie warto po nie sięgać. Ogólnie szkoda czasu na "The Gillan Tapes".

Gillan - Live At The Marquee 1978 2008 Angel Air

No i znowu bootleg. Po co ja się męczę, przecież nie cierpię takich nagrań. Tym bardziej, że ktoś nagrywał to nie z pulpitu, a z jakiegoś przenośnego magnetofonu, który zbierał głosy najbliżej stojących ludzi, mocno komentujących show Gillana i spółki. No cóż, takie były czasy. Do tego trzeba dołączyć słabą jakość samych nagrań i mamy jasny obraz tego, jak możemy potraktować "Live At The Marquee 1978". Mnie zaś kolejny raz szlag trafia bo, ktoś wyłapuje szczególny moment w karierze zespołu - w tym wypadku - Gillan, który nigdy więcej nie powtórzył się, a został zarchiwizowany w naprawdę marny sposób. Na set listę występu z tego dnia złożyły się głównie nagania z pierwszego longplaya, popisy na basie i gitarze, oraz covery Deep Purple, które Ian wykorzystywał również za czasów Ian Gillan Band, a chodzi oczywiście o "Child In Time", "Smoke On The Water", a także o "Woman From Tokyo". Nikogo nie powinien dziwić zagrany cover Little Richards "Lucille". Powrót do hard rocka stał sie faktem, co podkreślały właśnie autorskie nagrania. Nie są to hity, ale za to soczyste, dynamiczne kawałki, utrzymane w "purpurowej" konwencji. Co najważniejsze utwory te przetrwały próbę czasu. Z pewnością z tego powodu tego koncertu słucha się z zainteresowaniem. Jest jednak coś, co może kojarzyć się z poprzednim wcieleniem zespołu, a mianowicie zamiłowanie do improwizacji. Choć jak sobie przypominam był to też wyznacznik tamtego czasu. Muzycy wtedy umieli grać na swoich instrumentach i modyfikowanie własnych pomysłów muzycznych przychodziło


im bez większego trudu. Tamtego wieczoru, ktoś utrwalił wydarzenie, które uchwycił szlachetne dźwięki minionej muzycznej epoki. Szkoda, że ten dokument jest w tak słabej jakości, jeśli chodzi o brzmienie dźwięku. Żal, że tymi nagraniami będą się cieszyć jedynie fani bootlegów.

Gillan - Live At The BBC-79/80 1999 Angel Air

A jednak Angel Air potrafi zrobić coś w miarę dobrze. "Live At The BBC-79/ 80" to kolejny zbiór archiwalny ale tym razem sięgnięto po nagrania, które są jakościowo dobre, a nieraz bardzo dobre. Co może dziwić, gdyż w nagrania te nikt nie ingerował. Ten cały zbiór z dwóch dysków to oryginalnie brzmiący zespół. Niemniej seria albumów, która w tytule ma BBC przyzwyczaiła już, że nie dość, że przybliżała nam bardzo wartościowe wydarzenia, to jeszcze w dobrej dla słuchacza jakości dźwięku i brzmienia. Na omawiany materiał składają się rejestracje show zespołu Gillan z Reading Rock Festival (1979), występy w radio BBC z 1979 i 1980 roku, oraz jednego nagrana z audycji Friday Rock Show (1980). Na pierwszy dysk składają się dwa występy: z festiwalu i z audycji z 1979 roku. Na repertuar tych show składają sie nagrania z drugiego albumu kapeli "Mr.Universe". Od razu wyłapać można, że muzycy kontynuują obrany kurs stylistyczny, ale w samych kawałkach jest więcej dźwięków, które łatwo wpadają w ucho i fanom łatwiej jest potrząsać łbem. Drugi dysk z kolei wypełniają nagrania z audycji z 1980 roku, tu setlista rozszerza się o nagrania z albumu "Glory Road". Show bandu nabiera jeszcze większych kolorów. W tych latach Gillan to już rasowy zespół. "Live At The BBC-79/80" to godne uwagi wydawnictwo oraz niezłe uzupełnienie dyskografii Anglików. Oczywiście ludzie z Angel Air nie byliby sobą żeby nie zaliczyć wpadki. Jak dla mnie muzyka jest najważniejsza, owszem lubię posłuchać tego co mają muzycy do powiedzenia i na pewno nie omieszkam posłuchać wywiadu, tym bardziej że wypowiedź jest z przed lat. Ale takiej rozmowy nie wyeksponowałbym na pierwszym miejscu, a raczej dołożyłbym na końcu muzyki jako bonus. Niestety innego zdania byli ludzie z Angel Air i wlepili taki wywiad na początek. To w wypadku pierwszego krążka. Zaś na drugim krążku wywiad wylądował prawie na końcu jako przedostatni track. Najwidoczniej Angel Air inaczej nie potrafi, skucha zawsze musi być. Gillan - No Easy Way 2008 Angel Air

Znam kilku takich co kolekcjonują wszelkie bootlegi. A swoich ulubionych zespołów mają nagrany prawie każdy koncert, który zagrali. Głównie to cyfrowe wersje przetrzymywane na dysku, rządne tam płyty kompaktowe czy winylowe. Nie lubię bootlegów, odstręcza mnie od nich głównie jakość nagrań. Owszem zdarzają się wyjątki, bywają rejestracje, które są niezłe jakościowo, bywają wydania takich bootlegów, że aż zapierają dech w piersiach. Jednak są to wyjątki. Na program "No Easy Way" składa się dysk audio "Live Hammer-

smith 1980". Występ w tej sali jest nie lada prestiżem, wiele zespołów chciałoby mieć pamiątkę w postaci albumu koncertowego z zarejestrowanym występem na deskach Hammersmith. Niestety jakość nagrań kapeli Gillana jest słaba, jest to ogromny minus, który raczej dyskwalifikuje "No Easy Way" jako oficjalne wydawnictwo. Jedynie wspomniani na początku fani bootlegów mogą być usatysfakcjonowani jakością "Live Hammersmith 1980". Człowieka ogarnia wielki żal, bowiem z nagrań wychwytuje, że kapela była w wyśmienitej formie. Gdyby nie kiepska jakość dźwięku to interpretacje z tego koncertu, takich kawałków, jak "Unchain Your Brain", "Mr. Universe", "Trouble" czy "Vengeance" byłaby ozdobą działalności pierwszego etapu zespołu Gillan. Nagrania z Hammersmith uzupełnione są dodatkowymi czterema nagraniami (nie doczytałem się skąd). Jeszcze w gorszej jakości. Ręce opadają. Drugi dysk to DVD "Live Edinburgh 1980". Zawiera on tylko pięć utworów ale obraz i dźwięk są dobrej jakości, a to dlatego, że zarejestrowane zostały w telewizyjnym studio, gdzie akurat nie odwalono fuszerki. Ten zestaw to znakomita prezentacja zespołu oraz omawianego wydawnictwa "No Easy Way". Bardzo chętnie wracam do tego występu. Muzycy brawurowo wykonali "Unchain Your Brain", "Trouble", "If You Believe Me", "Mutually Assured Destruction (M.A.D.)" i "No Easy Way". Jak ktoś chciałby zobaczyć jak się grało hard rocka lat siedemdziesiątych to właśnie może sięgnąć po ten krótki film. Dysk DVD jest bardzo pojemny, więc ci co przygotowali tą publikację postanowili ją uzupełnić o pewne informacje. Po obejrzeniu występu w telewizyjnym studio możemy posłuchać Johna McCoya, Bernie Torme, Colina Townsa i Micka Underwooda, jak wspominają czasy spędzone w zespole Gillan. Jak nie lubię gadających głów to akurat opowieści tych panów minęły mi bardzo szybko. Dla mnie bardzo wartościowe uzupełnienie jeśli chodzi o historię tego bandu. A no właśnie, o karierze Ian Gillan Band i Gillan możemy poczytać w dalszej kolejności. Historię tę opisał Joe Geesin. Mniej wartościowe są występny przy okazji innych programów telewizyjnych. Jakość ich jest fatalna tak jakby były zgrane ze starych i mocno "zjechanych" taśm VHS. No i są to pojedyncze wypadki, w dodatku, nie stanowią rejestracji wyjątkowych wydarzeń. Niestety pojemność tego dysku pozwoliła na natrętny marketing. Firma Angel Air pozwoliła sobie zareklamować wszystkie swoje wydania Ian Gillan Band i Gillan, które powoli mam zamiar opisać, oraz inne wydawnictwa, które znalazły sie na płytach DVD w jej katalogo. Natomiast panowie McCoya i Torme postanowili zareklamować swoją nową (wtedy) kapele, GMT. Dołączyli naprędce nakręcony teledyski oraz informacje o członkach tego zespołu. Sprytne. Z omawianym "No Easy Way" jest tak samo, jak z "Anthology" Ian Gillan Band, bez DVD "Live Edinburgh 1980" w ogóle nie zainteresowałbym się tym wydawnictwem. \m/\m/

Hammeron - Nothin' To Do Again But Rock Wired For Sound 2014 No Remorse

Niedawno nakładem greckiej No Remorse Records ukazały się dwie płyty amerykańskiego Hammeron. Grupa z Chicago działała w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku, jednak nie zdołała odnieść żadnego sukcesu, trudno bowiem uznać za takowy wydanie w 1986r. nakładem niezależnej Silver Fin Records debiutanckiego LP. Takich zespołów było w owym czasie w USA jeśli nie tysiące to setki i tylko nielicznym było dane się przebić. Na braku sukcesu "Nothin' To Do But Rock" (wznowionego nie wiedzieć czemu pod tytułem "Nothin' To Do Again But Rock") zaważyło zapewne kilka czynników. Pierwszy to zapewne brak promocji, który sprawił, że poza Chicago nikt pewnie o zespole nie słyszał. Kolejny to nietrafienie w najnowsze trendy, bo w 1986r. Hammeron brzmiał już dość zachowawczo i nie miał szans w konkurencji z bardziej wygładzonymi produkcjami Bon Jovi czy Cinderelli. Istotny wydaje mi się też fakt, że kompozycyjnie Hammeron odstawal nieco in minus nie tylko od ówczesnych mistrzów speed czy US metalu jak Omen, Helstar czy Attacker, ale też od tych lżej grających zespołów. Owszem, tzw. "momentów" na "Nothin' To Do But Rock" nie brakuje, ale większość z tych dziewięciu kompozycji brzmi niczym średniej jakości demo, zarówno pod względem kompozycji jak i produkcji. Słychać też, że muzycy próbowali stworzyć kilka utworów skrojonych bardziej pod potrzeby rozgłośni radiowych, stąd obecność na płycie nijakiego "Jealousy", "To The Top" czy równie mdłego "Endless Night". Ratują tę płytę ostre, surowe i mocniejsze numery w rodzaju "So True", "Sleep Walker" i przede wszystkim mrocznego, czerpiącego z dokonań Rainbow (te klawiszowe i gitarowe pojedynki!) "Sands Of Fyre". Nie dziwi więc, że grupa podzieliła los wielu jej podobnych i odeszła w niebyt, kiedy żaden potencjalny wydawca nie zainteresował się jej kolejnym, już nagranym albumem. Wojciech Chamryk

Hammeron - Wired For Sound 2014 No Remorse

Taśmy matki jednak ocalały i "Wired For Sound" ujrzał światło dzienne dopiero w 2014 roku. To o tyle dziwna sytuacja, że jest to materiał znacznie ciekawszy od debiutu. Kompozycje są krótsze, zdecydowanie ostrzejsze, bardziej zwarte i dynamiczne. Melodii też nie brakuje, jednak "Wired For Sound" to już zdecydowanie heavy metal jak się patrzy. Brian Torch też zdziera gardło, w niczym nie przypominając już tego

gogusia wyśpiewywującego banały o zazdrości na poprzedniej płycie - tu mamy już ostry, wyżyłowany śpiew, nie brakuje też długich, wysokich dźwięków. Najwyżej oceniam: ostry niczym żyletka opener "One More Time", klasycznie power metalowy "Journey's End", zróżnicowany "Living On The Edge" i nieco judasowy, całkiem przebojowy "Hammer And Sickle", ake każdy z tych dziewięciu utworów zasługuje na uwagę. Tym większa szkoda, że zespół szybko się rozpadł, tym bardziej, że mimo tego, iż niektórzy z muzyków grają do dziś, a udzielali się chociażby w Sindrome, Znöwhite czy Ministry, żaden z nich jakiejś większej kariery nie zrobił. Na szczęście pozostały po Hammeron płyty, przede wszystkim "Wired For Sound". Wojciech Chamryk

Lynx - Caught In The Trap 2015/1985 No Remorse

Muzycznych wykopalisk ze Szwecji ciąg dalszy. Pierwotnie album ten ukazał się w roku 1985 i był jedynym studyjnym dokonaniem Lynx. Mimo tego, że dekada lat 80-tych ustanowiła nowe standardy brzmieniowe i muzyczne, to Lynx nadal trwali w poprzedniej epoce, czerpiąc pełnymi garściami z hard rocka i rocka progresywnego. Może dlatego "Caught In The Trap" przeszła wtedy zupełnie niezauważona, ale teraz brzmi nader klasycznie - vintage jak się patrzy. Pierwsza część płyty jest utrzymana w średnim tempie, sporo tu dialogów gitary z syntezatorami i organami, takichż pasaży i mrocznego, monumntalnego klimatu. "Finger Crossed" łączy mocarny riff spod znaku Dio z progresywną wstawką wokaliza plus syntezatory, z kolei nieco szybszy "Win Or Loose" to niemal archetypowy przykład surowego heavy z przełomu lat 70-tych/80-tych. Kolejne numery są zdecydowanie szybsze i bardziej dynamiczne. Więcej w nich organowych partii, również partie wokalne Matsa Erikssona mogą się kojarzyć z Davidem Byronem z Uriah Heep ("Nothing In Return", "Master Of Evil"). Nie brakuje też bardziej metalowych numerów, jak "Final Race" z ostrą końcówką, a już prawdziwym majstersztykiem jest inspirowany Rainbow mroczny "Nightwalker" z partią gitary riff i solo - pod Ritchie'go Blackmore'a i syntezatorową solówką. Wydanie No Remorse Records zawiera trzy utwory dodatkowe w porównaniu z wersją winylową. Są to "purpurowy" "Keep On Giving Giving Me Love" z organową solówką, oraz dwa utwory zarejestrowane jeszcze pod nazwą Pegasus: hard rockowe radiowe nagranie "In The Night" z koncertu oraz fatalnej jakości, ale świetny muzycznie zapis z próby klasycznie metalowego "Race To Hell". Jeśli ktoś lubi LP's Faithful Breath jak "Back On My Hill" czy jedyny album niemieckiego Sphinx to "Caught In The Trap" też go zainteresuje. Wojciech Chamryk

RECENZJE

127


jest niczym żywcem wyjęty z thrillera, dzięki czemu posiada swoją klimatyczną grozę. "The Traveller" mający dość dużą ilość emocjonalnych fraz gitarowych oraz taki uczuciowy wydźwięk brzmienia i tekstu. Krążek wart do zapoznania przez ludzi szukających kolejnych rarytasów NWOBHM. Steel Prophecy Night In Gales - Ashes & Ends 2015 Divebomb

Jakoś nigdy nie byłem zwolennikiem tego niemieckiego zespołu - ot, melodyjny death metal jakich wiele, więc nigdy nie wracałem za często do tych bodajże dwóch płyt które posiadam. Nie wiem też, jaki jest obecny status grupy, czy nadal działa w pełnym składzie, etc. Zważywszy na to, że po trzech latah od wydania piątego albumu studyjnego "Five Scars" ukazuje się kompilacja z archiwlanym materiałem to nie wygląda to za ciekawie, sugerując problemy bądź zapaść twórczą. OK, zerknijmy na zawartość "Ashes & Ends". Najciekawsze jak dla mnie mamy na końcu, to jest zawartość dano niedostępnej EP "Sylphlike" z 1996r., czyli z czasów gdy takie granie brzmiało jeszcze świeżo i momentami wręcz porywająco. Sporą ciekawostką dla fanów i kolekcjonerów jest też na pewno płytowa premiera dostępnej dotąd wyłącznie w wersji cyfrowej EP "Ten Years Of Tragedy", "wydanej" w 2005r. na 10-lecie zespołu. Pozostałych jedenaście utworów to już takie pomieszanie z poplątaniem: wersje demo, japoński bonus z CD "Nailwork", utwory z kompilacji czy nawet dotąd niepublikowane - fani Night In Gales będą zachwyceni, ale chyba poza nimi już nikt inny. Wojciech Chamryk

Millenium - Millenium 2014/1984 No Remorse

W czerwcu 2014 na świat wyszło rozszerzone wydanie albumu Millennium, które zostało rozszerzone o dodatkowe osiem utworów. Razem na reedycji jest osiemnaście utworów trwających godzinę i dziewiętnaście minut. Krążek zaczyna się utworem "Gang War" z początkowym riffem lekko przypominającym Running Wild, by następnie zacząć nawałę riffów. Utwory są utrzymane w klimacie heavy metalu, riffy dość proste posiadające jednak sporą dozę energii, wokalista wyśpiewuje kolejne zwrotki dość wysokim głosem, lecz nie osiągającym jeszcze piskliwego ekstremum, wokal powiewa trochę Angel Witch. Gitary brzmią dość brudno. Perkusja jest też dość przybrudzona i mało klarowna (szczególnie na utworach dodatkowych). Bas nadaje odpowiedniego posmaku w kompozycjach. Solówki gitarowe są przyjemne, melodyjne, choć nie porażają zbyt swoją wirtuozerią. Ogółem utwory w większości brzmią jak porządny przedstawiciel NW OBHM. Moimi ulubionymi utworami są: "Cradle To The Grave", mimo przytłumionego brzmienia - które też nadaje mu specyficzny klimat - gdzie wokalista pokazuje pazur, a riff okalający zwrot "From The Cradle To The Grave"

128

RECENZJE

Metal Mercy - The Unborn Child 2014/1989 Karthago

W 1989 roku w Szwecji naradza się Nienarodzony. Po ćwierć wieku pozostaje wskrzeszony i wydany ponownie przez Karthago Records. Krążek zaczyna się dość przyjemnym wstępem by sekund naście po ruszyć z kopyta z pełnią siły. "The Unborn Child" zawiera w sobie godzinę z dwoma minutami podzieloną na dwanaście utworów. Album ten jest głośny, każdy instrument jest słyszalny wyraźnie. Gitary brzmią bardzo ciężko i ostro, troszkę siarczyste. Bas uzupełnia grę gitar. Perkusja zaś dodaje mocy i rytmu. A wokalista? Dość ostry, brzmi dość nisko, czasami przypomina mi Marka Sheldona ("Who's In The Dark"). Brzmienie albumu jest całkiem ostre, powiewające thrashem (chociażby "Rendevous with Death") lecz zostające jeszcze w sferze heavy metalu. Riffy dość gęste, solówki pełne grozy ("Mister War"). Ogółem brzmieniowo album jest ciężki, miażdżący. Tematyka rozwodzi się pomiędzy tematem wojny, śmierci i mrokiem. Utwory z tego albumu możemy podzielić na dwie części. Te jaśniej brzmiące, zostające jeszcze przy heavy metalowym duchu, takie jak "Between Life And Death" i "Two Time Loser". I te o mrocznym brzmieniu, kroczące ku siarczystemu thrashowi, "Rendevous with Death" czy "Moran City". Album jest wart uwagi, szczególnie dla osób, które chcą posłuchać dobrego thrashu przemieszanego z heavy metalem. Steel Prophecy

w tempach średnich, jednak kawałki dość często przyśpieszają i w zasadzie stanowią równoważnie w stosunku do tych wolniejszych utworów. Bywają również i te wolne fragmenty, lecz są one w zdecydowanej opozycji. Te szybkie kompozycje to wręcz "judasowska" szkoła ale z tym specyficznym amerykańskim filingiem. Zwolennicy takiej jazdy zdecydowanie będą wałkować takie "Fight Back", "Reckless", a przede wszystkim - wręcz speedowe - "Never Again" czy "Kill or Killed". Te bardziej stonowane kawałki "Redy or Not", "Make It", "Stand Alone" kojarzą się - tak jak wspominałem - z tradycyjnym heavy metalem lecz w hard rockowej oprawie i z wyczuwalną nutką glamu. A żeby było jaśniej, niektóre fragmenty tych utworów, nie raz kojarzyły się z taka amerykańską kapelą Y&T. Do tej samej grupy można zaliczyć pozostałe nagrania "Lost Sierra", "Steal The Show" i "Scream for Mercy". Lecz są one inteligentną mieszanką dwóch wymienionych powyżej opcji muzycznych. W sumie struktura kompozycji jest prosta, z mocnymi liniami melodycznymi, które dość łatwo wpadają w ucho. Sekcja jak na lata osiemdziesiąte jest mocna i dość gęsta. Perkusja potrafi zabrzmieć potężnie, jak również bardziej wyrafinowanie. Zaś bas wyraźnie pulsuje nam w czaszce. Gitarzysta brzmi jak uosobienie lat osiemdziesiątych, bo jakże inaczej. Zaś wokalista to klasyczna szkoła rockowa. To jednak nie koniec zawartości edycji z Minotauro Records. Pozostałe nagrania pochodzą z różnych sesji m.in. "A Hard Place to Rock", z nagrań z Bob' em Rock'iem, dema "All Access" oraz z nagrań z próby (?) z 2000 roku. Przede wszystkim nie są one w najlepszej jakości, co na pewno jest sporym minusem. Pokazują także, że zespół ciągle był wierny wypracowanemu przez siebie stylowi. Choć pojawiły się pewne próby wyjścia poza ten schemat, w takim "A Hard Place to Rock" słyszę przymiarki stworzenia klimatu z pierwszego krążka Anthrax ("Fistful of Metal"). Natomiast w "Cut Throat" zespół cofa się wręcz do poprzedniej dekady, bowiem kompozycja mocno przypomina to co robiło swego czasu Free. Te nagrania po części wyjaśniają nam dlaczego Mox Nix nie wydało swojego drugiego albumu. Muzycy nie poszli za modą, nie zaczęli nagle grać hair metalu, ani poszli w stronę jeszcze mocniejszego, thrashowego grania, co z pewnością osłabiło zainteresowanie łowców talentów Amerykanami. Jednak teraz po kilku dekadach, można to docenić jak również całej twórczości tej formacji. Po prostu, warto zainteresować się Mox Nix. \m/\m/

"Magic Sacrifice" (1986) mamy bowiem utwory naprawdę udane, ale i sporo banału, sztampy i nudnych zapożyczeń, majacych się nijak do porywających oryginałów. Lepsze numery to zdecydowanie opener "Hot 'N' Ready" z maidenowym riffem, tytułowy pokaz surowości i mocy z zadziornym śpiewem Kalle Scherthana, metalizowany rock'n'roll "Revolution" i bardziej melodyjny, ale też nie pozabawiony pazura "Stranger In The Dark". Niestety druga czwórka utworów nie trzyma tego poziomu, dlatego "Magic Sacrifice" to taki przekładaniec lepszych i słabszych numerów. Do tych drugich należą: nijaki, na szczęście bardzo krótki, "Home To You", pozbawiony uroku oryginału klon "When The Smoke Is Going Down" Scorpions, monotonny "Back In Town" oraz ostatecznie potwierdzający drugoligowy status Outside "Let It Go". Na szczęście zawartość edycji Karthago Records dopełniają dwa wartościowe bonusy pochodzące z singla wydanego w 1985 roku: tytułowy rozpędzony "Action" i równie dynamiczny "Heavy Metal". Wojciech Chamryk

Outside - Never In Security 2014/1988 Karthago

Drugi album Outside wydali dwa lata po debiucie. Rok 1988 to były już jednak inne czasy, surowy speed/heavy odchodził do lamusa, sukcesy święciły lżejsze brzmienia Bon Jovi czy odrodzonego Whitesnake. Niemcy spróbowali pójść w tym kierunku, jednak nie ma tu nawet cienia poziomu i klasy Amerykanów czy Brytyjczyków. Królują za to sztampa i banał w lekkich brzmieniach i prościutkich aranżacjach, a o tym, jak muzyka Outside na tym straciła przekonuje nowa wersja "Heavy Metal" - pozbawiona mocy i totalnie złagodzona w porównaniu z tą sprzed trzech lat. I pomyśleć, że wielu fanów psioczyło kiedyś na LP Digger, czyli popowego wcielenia Grave Digger - ciekawe, co by powiedzieli na "Never In Security", na którym broni się tak naprawdę tylko finałowy, mroczny "Child Of Storm" - też niezbyt mocny, ale z fajnymi dialogami gitar i syntezatorów. Ubiegłoroczna edycja tej płyty też ma utwór dodatkowy - poświęcony roadie grupy Udo Loge, dotąd niepublikowany "U.D.O.", ale to bardziej demo nagrane z wykorzystaniema automatu perkusyjnego i nafaszerowane elektroniką, niż utwór z prawdziwego zdarzenia. Wojciech Chamryk

Mox Nix - Mox Nix 2013/1985 Minotauro

Mox Nix powstał w 1982 roku w Pasadena. Chłopcy zaczynali grać od kawałków UFO, Van Halen, Ozzy'ego, a zanim wzięli się pisanie własnych kawałków, okres docierania się zakończyli grając już Judas Priest i Saxon. To doskonale słychać w muzyce Amerykanów. Stworzyli oni bowiem specyficzną mieszankę klasycznego heavy metalu z power metalem (z dużą domieszką hard rocka). Przekonać mogli się o tym szczęśliwcy, którzy zakupili debiut Mox Nix wydany w 1985 roku przez francuską wytwornie Axe Killer Recortds. Wydaje się, że album utrzymany jest głównie

Outside - Magic Sacrifice 2014/1986 Karthago

Niemiecka scena w latach 80-tych była przebogata, stąd pojawiające się wciąż wznowienia płyt nieznanych nam zespołów z tamtych lat. Outside dorobił się wtedy dwóch LP's, które furory jednak nie zrobiły. Nie mogło tak być z jednego, ale podstawowego powodu: niespójności i w sumie małej atrakcyjności repertuaru. Na debiutanckim

Powerwolf - The History Of Heresy II (2009 - 2012) 2014 Metal Blade

Metal Blade kontynuuje swój pomysł i w bardzo eleganckim boxie przypomina


nam albumy numer trzy i cztery power metalowców z Powerwolf. Oprócz wspomnianych "Bible Of The Beast" i "Blood Of The Saints" mamy też bonus w postaci dysku "The Sacrilege Symphony". Znalazły sie tam kompozycje "Raise Your Fist Evangelist", "In Blood We Trust", "Sanctified With Dynamite", "Moscow After Dark" oraz "Ira Sancti" w wersjach symfonicznych. Tak generalnie to ciekawostka i nic więcej. W takiej formie ten zespół nie zdobyłby aż takiej popularności. Także ta część "The History Of Heresy" też jest głównie dla fanów Powerwolf, którzy są również kolekcjonerami. Wszyscy inni z pewnością mają swoje podstawowe wersje "Bible Of The Beast" i "Blood Of The Saints" i tego powinni się trzymać. Podejrzewam, że każdy ma tak obsłuchane te albumy, że nietaktem byłoby ich namawiać lub przekonywać do tych płyt. Może zaplączą się w dziale recenzji nieliczni, którzy nie wiedzą czym jest Powerwolf. Tym pokrótce przekażę, że to jeden z ciekawszych i najbardziej charakterystycznych przedstawicieli melodyjnego power metalu z Europy, który ma swoją specyficzną, ideologię/wiarę? Swoje propozycje rozbija między bardziej bombastyczno, majestatyczno, symfoniczny suond (taki jest "Bible Of The Beast" ), a heavy/power riffowanie z witalnymi solówkami (taki z kolei jest "Blood Of The Saints"), gdzie melodie i refreny z łatwością wciągają w złowieszcze rytuały tej "wilczej" nacji. Band ma też błyskotliwe pomysły na swoje opowieści, które snuje wokalista, ze swoim zadziornym, chropowatym, a'la operowym głosem. W tym wypadku nie do końca wiadomo czy brać to na poważnie czy raczej z przymrużeniem oka. Ten oto niezwykły miks składa się na poszczególne wilcze hymny skompletowane na kolejnych krążkach, wyprodukowanych przez Powerwolf. Wracając do "The History Of Heresy II", wydawnictwo to uzupełnione jest o drugą część książki, która jest bogata i w treść i zdjęcia. Także, jak wspomniałem, kolekcjonerzy powinni być usatysfakcjonowani tym wydaniem. \m/\m/

Stryctnyne - Demo Anthology 1989 1991 2013 Stormspell

Niezawodna Stormspell Records oprócz wydawania młodych undergroundowych grup specjalizuje się też w przypominaniu światu zapomnianych kapel z najgłębszych otchłani podziemia. Jednym z takich wykopalisk jest pochodzący z Long Island heavy metalowy kwartet Stryctnyne. Ciężko znaleźć informacje na temat roku powstania, ale była to jakoś połowa lat 80tych. Zespół zdołał nagrać dwa dema w latach 89-91, by w 1993 roku zakończyć swoją egzystencję. Podobno niedawno znów zaczęli coś działać, ale konkretniejsze informacje na ten temat postaram się wyciągnąć dopiero podczas wywiadu. Wracając do meritum, opisywana tutaj antologia zawiera wszystko co zespół kiedykolwiek wydał czyli dema "Stryctnyne" oraz "Metal Warrior". Łącznie jest to zaledwie dwadzieścia minut muzyki i tylko sześć utworów.

Jednak uważam, że warto zaopatrzyć się w to wydawnictwo nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale też z powodu muzyki na nim zawartej. Heavy metal zagrany w typowym dla amerykańskiego podziemia stylu z lekkim epickim zacięciem. Słychać tu Omen (Przede wszystkim w "Metal Warrior"), Manowar, Riot czy Judas Priest. Typowo podziemne, ale przestrzenne i mięsiste brzmienie, ciekawe kompozycje, męski mocny wokal. Gdyby tak wydali ten materiał w okolicach '85 myślę, że mógłby on nieźle namieszać, a tak trafił na zmierzch tradycyjnego metalu i najzwyczajniej w świecie przepadł. Bardzo ciekawa płyta zespołu, o którym zapewne dotąd mało kto słyszał, jednak na tyle dobrego, że warto zainwestować w ten krążek. Nie jest to może jakiś zaginiony klasyk, ale z pewnością przypadnie do gustu wszystkim oldschoolowcom. Maciej Osipiak

Quartz - Too Hot To Handle 2014 Skol

Sięgający swymi korzeniami do 1974 roku, heavy metalowy zespół Quartz stanowił jeden z pierwszych forpoczt brytyjskiego metalu oraz ruchu NWO BHM. Po nagraniu trzech albumów studyjnych, zespół został rozwiązany w 1983 roku, jednak w 2011 powrócił z powrotem do życia w (prawie) oryginalnym składzie. Choć na żywo zespół nie prezentuje się jakoś szczególnie porywająco - co jest dość eufemistycznym stwierdzeniem, gdyż ludzie podczas ich koncertu na Keep It True, zwyczajnie kładli się na podłodze i zasypiali (i trochę ich było) - to ma w swoim dorobku bardzo smaczne kąski. Póki co w 2015 roku ma wyjść nowy krążek studyjny Quartz, do którego preludium stanowi kompilacja "Too Hot To Handle" zawierająca niepublikowane wcześniej nagrania. Quartz jest bardzo starą kapelą, która miała swoje lepsze i gorsze momenty. Na pierwszym albumie Quartz czerpał inspiracje z Budgie, UFO, a także z Black Sabbath, którego echa pobrzmiewają w "Devil's Brew". Nic dziwnego zreszta, gdyż do sesji nagraniowej debiutanckiego krążka Quartz przyłożył rękę Iommi z Osbournem. Mimo to, Quartz już na swoim pierwszym studyjnym nagraniu potrafił wytworzyć własne charakterystyczne brzmienie i własny styl. Wydany w 1977 "Quartz" może spokojnie stawać w szranki z innym świetnym metalowym albumem z tego roku, mianowicie z klasycznym "Sin After Sin" Judas Priest i to jak równy z równym, bez najmniejszych kompleksów. Obok utworów balansujących na granicy hard rocka i metalu oraz stonowanych kompozycji, na tym albumie znalazły się prawdziwe niszczyciele - "Pleasure Seekers" i "Mainline Riders", które jak na swój okres, brzmią bardzo nowocześnie i mocarnie. Na swym drugim albumie studyjnym Quartz jakby trochę osiadł. Nadal w utworach zdarzały się szybkie i energetyczne momenty, jednak brzmienie i kompozycje uległy nieznacznemu uspokojeniu. Quartz zaczął prezentować podejście do metalu w stylu Praying Mantis. Wyjątkiem stanowił z począ-

tku niepozorny, lecz jednocześnie mocny i krzykliwy hicior w postaci "Stocking Up the Fires of Hell". Album "Against All Odds" z 1983 roku był jak dotychczas ostatnim studyjnym pełnograjem Quartz. Na tym nagraniu zespół zagłębił się w brzmienia charakterystyczne dla tej części NWOBHM, którą reprezentował potem Persian Risk i Demon. Delikatne, wręcz ostrożne gitarowe riffy, poprzeplatane z gitarą klasyczną i wstawkami klawiszowymi, stanowiły dość specyficzne podejście do zagadnienia, które mogło być lekko rozczarowujące, zwłaszcza że brzmienie gitar było przy tym bardzo radiowe. W międzyczasie ukazała się także EP "Satan's Serenade", z której kawałek tytułowy stanowi chyba najlepszą kompozycje zespołu. Wyraźnie odcinająca się od hard rockowych naleciałości, stawiająca jasno na bezkompromisowy heavy metalowy flow i energię, z gracją wiążącą ze sobą melodię i ciężar. Zespół niestety już w sumie nigdy nie osiągnął takiego poziomu jak tutaj. Tak dotychczas wyglądał studyjny katalog Quartz. Po rozpadzie zespołu w 1983 roku ukazały się jeszcze wydawnictwa z niepublikowanymi wcześniej nagraniami - "Resurrection" wydane przez Metal Blade w 1996 roku oraz antologia "Satan's Serenade" z 2004 roku. Tymczasem pod szyldem Skol Records pojawiła się także kolejna kompilacja niewydanych wcześniej utworów. Na "Too Hot To Handle" znalazł się zbiór szesnastu wcześniej niepublikowanych nagrań, zarejestrowanych między 1981 a 1982 roku. Choć spora część z nich została potem nagrana w zmienionych wersjach na "Against All Ods", to zespół w materiałach promocyjnych zapewnia, że "Too Hot To Handle" można traktować jako zaginiony album z tamtego okresu. Fakt, że spora część z nich wychodzi na światło dzienne po raz pierwszy. No i materiał prezentuje się o wiele bardziej żywiej i energetyczniej niż, to co zostało zaserwowane dawno temu na "Against All Ods". Wyraźnie słychać, że takie wałki jak "Madman" czy "Silver Wheels" prezentują się o wiele lepiej w wersji z "Too Hot To Handle" niż tej znanej właśnie z "Against All Odds", która nie oddaje im sprawiedliwości i nie tętni aż tak mocą, a wręcz wypada przy nim ospale. A już taki "Just Another Man" prezentuje się o niebo lepie, gdyż mimo tego że klawisze są w nim obecne tak samo jak w wersji "Against All Odds" to jednak postawiono na nie o wiele mniejszy nacisk i nie prezentują się już tak pretensjonalnie. "Too Hot To Handle" ma bardzo dobrze wyważone brzmienie gitary i perkusji w stosunku do pozostałych instrumentów oraz wokalu. Brzmieniowo oscyluje to między brzmieniem pierwszego albumu Quartz, a dokonaniami takich undergroundowych NWOBHM jak Dark Star, Virtue i Traitors Gate. Jest to muzyka z wykrokiem, którego zabrakło na "Against All Odds" i który wyciekał szczelinami na "Stand Up And Fight". Nie jest to z drugiej strony poziom "Satan's Serenade". Aleksander Trojanowski Sentinel Beast - Depths of Death 2015/1986 Marquee

Zespół dość powszechnie znany i szanowany. Wydali jedynie płytę "Depths of Death" w 1986r., a zasłynęli głownie dzięki wokalistce Debbie Gunn. Ówczesna scena w Bay Area w U.S.A. była bardzo wymagająca i reprezentowała niesłychanie wysoki poziom. Ciężko było się przebić. Sentinel Beast nie udało się znacząco wybić, ale za to zapisali się

w historii jako dobrze "thrashujący" band z laską na wokalu. Zawsze coś! Zwłaszcza, że to, co prezentują Amerykanie, to naprawdę klasowy materiał. Czysty, ostry, agresywny thrash metal z domieszką amerykańskiego power metalu. Iście wybuchowa mieszanka, a dodając do tego kobiecy krzyczący wokal mamy niezłą torpedę. Materiał zawarty na "Depths of Death" jest niezwykle skoncentrowany i surowy. Przeważają krótkie, szybkie i bezpośrednie numery. Zachowują jednak swój "amerykańsko thrashowy" klimat, przez co brzmienie i cała struktura kompozycji są bardzo charakterystyczne. Tak jak wspomniałem, słychać tu wiele inspiracji amerykańskim powerem z Omen i Liege Lord na czele. Stanowi to (przynajmniej dla mnie) ogromny atut, bo muzyka, mimo swojej oczywistej motoryki, nabiera ciekawych kształtów i staje się najzwyczajniej w świecie interesująca. Całość jest niesłychanie zwarta i skondensowana, dlatego ciężko wymienić jakieś dominujące kompozycje, no może wskazałbym na tytułówkę, ze względu na skandowany i wwiercający się w głowę refren. Pozycja obowiązkowa dla fanów U.S. power metalu oraz surowego thrash metalu rodem z lat 80-tych. Przemysław Murzyn

Slaughter - Strappado 2014/1987 High Roller

Kanada słynie z takich zespołów takich jak Sacrifice, Razor, Voivod czy Annihilator, Exciter i Anvil. Wśród nich swoją chwilę miał także zespół nazwany jako Slaughter. W 1987r. wydał swój debiut, "Strappado", na którym zostało zawarte dziewięć utworów. Album ten został wznowiony i rozszerzony o kolejne piętnaście utworów (które większości były wczesnymi miksami utworów pierwotnych, odrzuconych, które nie zostały wydane na debiucie). Album zawiera razem dwadzieścia cztery utwory. Nazwa zespołu jest jak najbardziej adekwatna do reprezentowanego przez nich rodzaju gry. Prosta, ostra, często niedokładna gra. Tematycznie album traktuje o śmierci, torturach i innych tego rodzaju przyjemnościach. Gitary brzmią dość brudno i są przytłumione, wykonują dość proste i monotonne riffy. Zaś wokalista brzmi nijako. Bas zginął w potoku nawały perkusji. Teksty zawierają wiele błędów logicznych, chociażby "Death Dealer" czy "Tyrant of Hell", (gdzie "Tyrant of Hell torturing you slow, [..], Tyrant of hell, is coming for you soon"). Na plus można zaliczyć dość gęstą, ostrą atmosferę. Brzmieniem album ten przypomina mi taką swoistą mieszankę punku z thrash i death metalem. Album jest toporny, idealny na krótkie posiedzenia bez szczególnego

RECENZJE

129


wgłębiania się w zawiłości kompozycyjne. Najlepiej brzmiącym utworami na tym albumie moim zdaniem są "Incinerator" i "Strappado", ze względu na wgniatający w siedzenie klimat i siłę rozpędzonego pociągu. Steel Prophecy

Thunder - All I Want 2014/1984 Karthago

W 1984 wyszedł 37 minutowy debiut niemieckiej formacji Thunder zawierający dziewięć utworów. Lat trzydzieści po premierze, "All I Want" został rozszerzony o dziesięć utworów, w tym pięć nagranych pod szyldem Rolling Bones. Razem "All I Want" zawiera godzinę i szesnaście minut materiału. Pierwsza myśl po usłyszeniu pierwszego tytułu, "czy gdzieś tego nie słyszałem?". Utwór "Eye of The Thunderstorm" oraz parę innych kompozycji przypominają wydaną cztery lata później "Ram It Down". Ogółem zespół przypomina brzmieniowo - i czasami wyglądem - Judas Priest. Poza tym, można także usłyszeć wpływy Acceptu i Running Wild. Ogółem cała płyta składa się w większości przebojowych kawałków, czasami tylko przerywanych przez troszkę spokojniejsze utwory, takie jak "Turtle's Dying". Gitary brzmią dobrze, są wysunięte do przodu i wspierane przez perkusje oraz przez ledwo słyszalny bas (mimo iż czasem wychodzi do przodu np. "Stop-Cry Out!"). Wokalista często naśladuje Halfordowską manierę śpiewania. Czasami także zdarzy im się nawiązać do hitów Judas Priest, "Dirty Love" jest doskonałym tego przykładem. Najlepszymi tytułami z tego krążka są "Eye of The Thunderstorm", za ostre wejście oraz za brzmienie i "Breakout", za chwytliwy riff i swoistą atmosferę luzu. Album wart polecenia fanom starego Judas Priest i Accept. Steel Prophecy

nowsze wydawnictwo sygnowane ich szyldem, to kompilacja dwunastu nie wydanych wcześniej nagrań studyjnych z lat osiemdziesiątych. Są to utwory nagrane na kasety demo w 1985, 1987 oraz 1990 roku. Ciekawostkę stanowią pierwsze cztery kompozycje, które pochodzą z pierwszego demo z 1985 roku, nagranego jeszcze pod szyldem Titan, na którym śpiewa John Flores. Pozostałe osiem utworów to klasyczne kompozycje z Harrym Conklinem za mikrofonem (znanego także z fenomenalnego Jag Panzer oraz Satan's Host), będące wczesnymi wersjami nagrań pojawiających się na albumach "Titan Force" oraz "Winner / Loser". Nagrania z demówek nie różnią się zbytnio w warstwie kompozycyjnej i aranżacyjnej od ich finalnych wersji. Pewne subtelne różnice występują tylko w kwestii dodatkowych ścieżek wokalnych i efektów studyjnych, jak chociażby w "Dream Escape", utworze, który pojawi się na albumie "Winner / Loser" pod bardziej kompaktowym tytułem "Dreamscape". Harry swoim tytanicznym głosem pasuje idealnie do kompozycji spod znaku Titan Force. Prawdziwym jednak smaczkiem "Force of the Titan" są właśnie utwory z pierwszej demówki, tej z czasów, gdy w zespole jeszcze nie było Harry'ego Conklina. Trzeba przyznać, że te kompozycje nie odbiegają od tego, co prezentował Titan Force w następnych latach. Majestatyczne, podniosłe, melodyjne, lecz jednocześnie w tej melodyjności nie zatracające się oraz pełne wewnętrznego piękna utwory elektryzują i przeszywają słuchacza na wskroś i to bez zbędnych ceregieli. John Flores w dodatku dysponuje bardzo dobrym głosem i odpowiednią umiejętnością operowania nim. Do Harry'ego Conklina to może mu i trochę brakuje, jednak poziom wykonywanych przez niego wokali jest rewelacyjny. Całość nagrań zgromadzona na "Force of the Titan" brzmi bardzo dobrze, zwłaszcza jak na nagrania demo. Właściwie, to zadziwiające, że udało się uzyskać tak zadziwiająco dobrą jakość brzmienia. "Force of the Titan" zawiera w sobie pierwszorzędne podejście do zagadnienia amerykańskiego power metalu. Niepublikowane wcześniej nagrania kultowego Titan Force to gratka sama w sobie, a jak dodamy do tego fakt, że całość brzmi mistrzowsko, otrzymamy prawdziwy i solidny konkret. Aleksander Trojanowski

Titan Force - Force of the Titan 2014 Skol

Titan Force jest kultowym przedstawicielem schyłkowej ery amerykańskiego power metalu. Jego dwa albumy studyjne - "Titan Force" z 1989 roku oraz "Winner / Loser" z 1991 - stanowią twardy dowód na arcymistrzowską klasę tej kapeli. Stylistyka zespołu stanowi kompromis między delikatnością, a nieustępliwą energią. Titan Force stoi dumnie na ziemi niczyjej, będącej linią demarkacyjną między power metalem, a jego bardziej progresywnymi brzmieniami. Nie uświadczymy u nich kucgalopków czy przecukrzonego sypaniem brokatem. Zamiast tego Titan Force wyplata kunsztowny oniryczny welon emocji i muzycznych doznań. Naj-

130

RECENZJE

U8 - Pegasus 1001 2014 Karthago

Austriacka scena metalowa lat 80-tych nie była jakoś szczególnie silna, szczególnie w porównaniu z tą niemiecką, ale takie Exhibition, Observer, Speed Limit, Sabotage, Babajaga czy - założony czterdzieści lat temu i nagrywający do dnia dzisiejszego - Blind Petition cieszyły się pewną popularnością. Do tych bardziej znanych reprezentantów austriackiego hard 'n' heavy należał też, istniejący z przerwami w latach 198088, kwartet U8. Grupa po wydaniu kilku singli zadebiutowała w roku 1982 LP "Pegasus 1001", utrzymanym jeszcze w typowo tradycyjnie metalo-

wym/hard rockowym i dość archaicznym stylu. Stąd archetypowe dla ciężkiego rocka przełomu lat 70-tych i 80-tych "God Of The Highway" czy "Long Nights" oraz zgrabne ballady "Fly Away" i "Fantasy For Dreamers" - obie zresztą dość mocne w rozwinięciach. Nie dziwią też wpływy bluesa w zeppeliniastym majestatycznym rockerze "Sherpin Man" czy rozpędzonym "Fast Driving Mama", bowiem blues, white blues czy blues rock miały i zresztą nadal mają, wielki wpływ na wiele metalowych kapel. Sporą ciekawostką jest też finałowy utwór tytułowy, brzmiący tak, jakby wokalista Erich Enzinger i instrumentaliści postanowili oddać hołd zespołowi Rush i jego progresywnemu stylowi z poprzedniej dekady. Oryginalności w tym za grosz, ale słucha się doskonale. Wznowienie "Pegasus 1001" zawiera też pięć utworów bonusowych,w tym power balladę "Living For A While" z singla, krótszą, bardziej surową wersję demo "God Of The Highway" oraz mocny, w warstwie gitarowej inspirowany stylem Randy'ego Rhoadsa, "Same Old Lies", zapowiadający już niejako to, co miało wydarzyć się na kolejnej płycie Austriaków. Wojciech Chamryk

U8 - The Shaber 2014 Karthago

Ukazała się ona wroku 1984, w samym epicentrum popularności takiego grania. Dlatego nie dziwi, że płytę firmowaną przez PPM wzięła w dystrybucję EMI, tym bardziej, że "The Shaber" to bezprzecznie najlepszy album w niewielkim dorobku U8. Pamiętam, że nie mogłem oderwać się od tej płyty, kiedy trafiła do mnie na przegranej kasecie i teraz też robi spore wrażenie. Słychać na niej, że to już heavy metal jak się patrzy: mocny, surowy, typowy dla połowy lat 80-tych. Spora tu zasługa Ericha Enzingera, który śpiewa znacznie ostrzej niż na poprzedniej płycie, ale też warstwa instrumentalna nie czerpie już z bluesa czy hard rocka. Dominują potężne riffy, szybkie tempa i dynamiczna sekcja, a niezłe melodie jeszcze bardziej uatrakcyjniają ten materiał. Każdą ze stron winylowego krążka wieńczą dłuższe, rozbudowane kompozycje "The Shaber" to fenomenalny, mroczny numer z pomysłowo wykorzystanymi w aranżacji instrumentami klawiszowymi, z kolei "Till The End Of The World" jest równie mroczny, ale zdecydowanie mocniejszy. A pomiędzy nimi mamy też takie perełki, jak: inspirowane Black Sabbath "A Song For A Lonely Werewolf" i rozpędzony "Out Of Control", surowy i ostry killer "Stop The War" i równie siarczystą przeróbkę "Rock 'N' Roll" Led Zeppelin. Szkoda tylko, że dopełniające ten CD utwory bonusowe to nijako brzmiący, totalnie wygładzony pop rock - spośród tej piątki broni się tylko "All Day All Night (I Wanna Rock 'N' Roll)", a i to chyba tylko dlatego, że główny riff tego numeru to żywcem "Cat Scratch Fever" Teda Nugenta. Wojciech Chamryk

U8 - Touch Of Fire 2013 Karthago

Jeśli ktoś lubi takie klimaty, może też sięgnąć po trzeci album U8, wydany w roku 2013 przez Karthago Records, zawierający w większości materiał archiwalny plus dwa nowe utwory. Podstawa tej płyty to chyba utwory z przygotowywanego w roku 1988 trzeciego albumu grupy. Zapomniała już ona wówczas o "The Shaber", dlatego tych osiem numerów to leciutko brzmiący, siermiężny i totalnie wtórny pop. Sporo tu klawiszy, cukierkowych melodii i gitar ukrytych już nawet nie na drugim, ale nawet na trzecim planie, a szczytem jest już utwór tytułowy - właściwie ich pozbawiony, z dominującymi syntezatorami, niczym jakieś popłuczyny po Van Halen z "1984". Z kolei fortepianowa ballada "So Many Lies" to Michael Bolton dla ubogich, zaś "Top Lover" miałby spore szanse na nagrodę na festiwalu sopockim. Nieco lepsze są utwory demo z 1985 roku, bo wtedy zespół, też marzący już chyba o większej karierze, milionach na koncie, etc, nie zapomniał jednak o swych metalowych korzeniach, co słychać w "Don't Run Away". Fajnie brzmią też cztery numery koncertowe zarejestrowane w roku 1981, tym bardziej, że dwóch z nich nie znajdziemy na płytach grupy, a z kolei wersja live "Pegasus 1001" też potwierdza tę fascynację Rush słyszalną na pierwszej płycie. Niestety, po tej dawce interesujących archiwaliów dostajemy dwa nowe utwory: ballady "Souls Combine" i "Glorious" - nijakie, pozbawione mocy, z Erichem Enzingerem śpiewającym tak, jakby już był pensjonariuszem domu spokojnej starości. Nie wiem po co zostały one nagrane, ale było to całkowicie niepotrzebne. Wojciech Chamryk


night Wind". Namawiam wszystkich do zaopatrzenia się w to wydawnictwo i radzę się pospieszyć, bo nakład jest bardzo ograniczony. Summa summarum dla mnie jest to klasyk absolutny. (5,5)

Discography

Satan's Host - Metal From Hell (1986) Oficjalnie powstanie Satan's Host datuje się na rok 1977, ale tak naprawdę na poważnie zespół zaczął działać dziewięć lat później. Wtedy to w 1986 roku po uprzednim opuszczeniu szeregów Jag Panzer wokalista Harry Conklin vel Leviathan Thirsen dołączył do składu. W tym momencie bestia z Denver była gotowa do ataku, a w skład hordy wchodzili również założyciel, gitarzysta i jedyny muzyk, który nigdy nie opuścił jej szeregów Patrick "Evil" Elkins, basista Belial John Phantom oraz bębniarz D. Lucifer Stele. Bez zbędnych ceregieli i tuzina różnego rodzaju EPek, demówek czy rehów, Satan's Host uderzyli od razu pełnym krążkiem, który pomimo znakomitej muzyki nie został odpowiednio doceniony z jednego przede wszystkim powodu, a mianowicie koszmarnego brzmienia. Czasem wszystkie instrumenty zlewają się w ścianę dźwięku by za chwilę jeden z nich, czasem gitara, czasem bas albo perkusja zagłuszył pozostałe. Do tego czasem pojawia się wrażenie chaosu, jakby każdy instrument grał co innego lub w innym tempie. Dla słuchacza nieobeznanego we wszelakich podziemnych produkcjach może to być przeszkoda nie do pokonania. Jeśli jednak już oswoimy się z tą surowizną to wtedy zaczniemy dostrzegać nawet jej pewne zalety. Nieokrzesaną energię, moc, agresję i ten specyficzny piekielny pierwiastek. Sama muzyka to najwyższej próby power/speed metal, ale odniesień do thrashu czy nawet pierwszej fali black metalu też możemy się doszukać. Płyta zaczyna się od intro "Prelude: Flaming Host", w którym można usłyszeć dźwięk obracającego się koła tortur oraz ludzki wrzask, a następnie monolog Thirsena. Całość wprowadza nas w lekko obłąkańczy nastrój. Potem zaczyna się właściwa część płyty, a na początek atakuje nas "Black Stele" będący idealną wizytówką grupy. Power metal z masą riffów, zmianami tempa i doskonałymi melodiami. Do tego zajebiste chórki. Dalej jest "Into the Veil" zaczynający się od riffu, którego melodia w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z mrocznymi wiekami średnimi. Dużo dobrych melodii i epickości. W kolejce czeka już numer tytułowy tym razem prezentujący bardziej thrashowe oblicze Satan's Host. Tak więc mamy agresję, szybkie tempa i skandowany refren. Zdecydowanie jeden ze sztandarowych wałków grupy. Teraz pora na jednego z moich faworytów, czyli "King of Terror", który w pierwszej fazie sprawia wrażenie chaosu i arytmiczności, ale jest to tylko złudzenie. Ten utwór to intensywny i skumulowany strzał w mordę, a refren z chórkami w tle to już kwintesencja metalu i jedna z piękniejszych rzeczy jakie słyszałem. "Strongest of the Night" zaczyna się od

wykrzyczanej przez zespół frazy znanej z horroru "Evil dead (Martwe zło)" i o tym filmie traktuje też tekst. Muzycznie numer jest dość ciężki z wieloma fragmentami granymi w średnich tempach i posiadający dość złowieszczą atmosferę. Natomiast "Standing at Death's Door" jest typowym kawałkiem Satan's Host z wieloma zmianami tempa, sporą ilością riffów i klasycznie heavy metalowym refrenem nasuwającym mi skojarzenia z lekko pomrocznionym i przyciężonym Stormwitch. Po nim następuje kolejny mój faworyt "Hell Fire". W tym wypadku ciekawostką jest fakt, że głównym instrumentem prowadzącym jest bas, który wygrywa znakomite melodie. Co jeszcze mnie tak urzeka? Przede wszystkim średnie tempa i potęga bijąca z tych dźwięków, by nagle przyspieszyć w cudnym i epickim refrenie. Jeszcze na koniec nastrojowe zwolnienie z piękną partią wokalną. Doskonała kompozycja! Krążek zamyka najdłuższy, prawie 8mio minutowy "Souls in Exile", który akurat mi się podoba najmniej. Oczywiście jest również bardzo dobry, ale jakoś brakuje mi w nim momentów wyrywających serce. Oddzielne kilka słów należy się każdemu z muzyków. Patrick "Evil" stworzył mnóstwo znakomitych riffów, solówek i melodii oraz był twórcą większości materiału więc jego wkład w to dzieło jest oczywisty. Podobnie jak Harry Conklin, który jak wszyscy pewnie wiedzą jest jednym z najlepszych wokalistów na planecie. Swoimi partiami potrafi wywołać całą gamę uczuć i zbudować atmosferę czy to podniosłości, heroizmu czy grozy. Fenomenalną robotę wykonał również bassman Belial. Jego grę słychać bardzo wyraźnie i co najważniejsze nie stara się być tylko tłem, ale pełni rolę niemalże drugiej gitary. Bębniarz D. Lucifer gra bardzo gęsto, intensywnie, chwilami wręcz maniakalnie dzięki czemu ta muzyka jest tak cholernie dynamiczna. Strona liryczna jest może trochę naiwna i infantylna, ale jakże klasyczna dla metalu lat 80-tych. Metal i diabeł z naciskiem na tego drugiego zawsze doskonale pasowały do tej muzyki, dlatego te z "Metal from Hell" niosą dla mnie sporą dawkę pewnego rodzaju uroku i sentymentalizmu. Swego czasu pewnie szokowały, ale w 1986 roku w dobie takich szatańskich pomiotów jak Hellhammer/ Celtic Frost, Possessed czy Slayer podejrzewam, że już pewnie nikogo za bardzo nie ruszały. Podsumowując jest to doskonały album przepełniony kultem, magią i genialnym klimatem oraz wypełniony fantastycznymi speed/ power metalowymi kompozycjami, z których niemal każda ma potencjał by zostać klasykiem. Za samą muzykę i emocje jakie ze sobą niesie dałbym notę maksymalną, ale pozostaje jeszcze brzmienie, za które muszę obniżyć pół punktu. Gdyby było lepsze to jestem przekonany, że Satan's Host byłby dzisiaj dużo większym zespołem. Zastanawiam się jakby te numery zabrzmiały gdyby nagrać je jeszcze raz? Ubrane w dzisiejsze brzmienie na pewno skopałyby dupy, ale boję się, że mogłyby stracić tę nieuchwytną magię, która miała już swój czas i swoje miejsce. W 2014 roku nakładem Skol Records ukazała się zremasterowana reedycja "Metal from Hell" wzbogacona o nigdy wcześniej nie wydany materiał z 1987 roku "Mid-

Satan's Host - Midnight Wind (1987) Rok po debiucie miał się ukazać drugi krążek Satan's Host "Midnight Wind", jednak ze względu na bankructwo ich ówczesnej wytwórni Web Records niestety do tego nie doszło. Przez wiele lat ten materiał krążył wśród ludzi jako bootleg, aż wreszcie w 2014 roku dzięki Skol Records wyszedł oficjalnie jako bonus do reedycji "Metal from Hell". Na program płytki składa się sześć utworów w tym dwa covery: "Black Sunday" (Jag Panzer) i "House of the Rising Sun" (m.in. The Animals). Oba otwierają całość i są po prostu ok, nic nadzwyczajnego. Najbardziej zapewne interesuje wszystkich pozostała premierowa czwórka. Otóż nie są to niestety utwory na poziomie debiutu, no może z jednym wyjątkiem. Niby ten sam styl, ale za każdym razem, gdy ich słucham nie są w stanie wywołać u mnie tego stanu, który wywoływał "Metal from Hell". Może więcej jest tutaj pierwiastków thrashowych, a niektóre fragmenty numeru tytułowego szczególnie chórki w refrenie wywołują odległe skojarzenia z Nasty Savage. "Face of Fire" na początku przywołuje klimat Mercyful Fate, by potem przyspieszyć i w takim tempie dotrwać do końca. Jak dla mnie nic specjalnego, za dużo chaotycznego napierdalania, a za mało prawdziwej muzycznej uczty. "Witches Return" zaczyna się od spokojnych gitar będących podkładem pod obłąkańcze i niemalże teatralne wokalizy Conklina, by za chwilę zaatakować słuchacza mocnym wejściem. Znakomite riffy, zróżnicowana rytmika oraz epicki i momentami psychodeliczny klimat składają się na zdecydowanie najlepszy numer tej EPki. On jedyny nie odstaje od debiutu. Na koniec mamy "Demonic Plague", który jest zwyczajnie poprawny, ale nic więcej po jego wysłuchaniu w mojej głowie nie pozostało. Ot, kolejny utwór Satan's Host jednak bez tego czegoś. Ogólnie rzecz biorąc jest słabiej niż na poprzedniczce, ale i tak płytka robi dobre wrażenie. Jeden znakomity utwór w postaci "Witches Dance" trzy niezłe lub dobre oraz dwa covery. Do tego podobnie beznadziejne brzmienie. Od czasu do czasu można sobie przesłuchać, ale erekcji nie uświadczyłem. Moim zdaniem Satan's Host na "Midnight Wind" zrobił jednak malutki krok wstecz i niestety krótko potem przestał istnieć na kilka dobrych lat. Powrócili dopiero pod koniec lat 90tych, jednak już w innym składzie i z inną muzyką, ale o tym w kolejnej recenzji. (4) Satan's Host - Archidoxes of Evil (2000) Rok 1999 był tym, w którym Satan's Host powrócił do świata żywych. Jednak był to już nieco inny zespół niż w latach 80-tych. Zmianom uległ skład grupy, bo ze starych czasów został tylko Patrick "Evil", do którego dołączyli

wokalista L.C.F. Elixir, basista L.A.W. oraz bębniarz Anthony Chavez, a także sama muzyka, która stała się cięższa i bardziej mroczna. W tym właśnie roku ukazał się powrotna EPka zatytułowana "In Articulo Mortis", ale ponieważ nie miałem nigdy możliwości przesłuchania choćby fragmentu, więc przeskoczę od razu kolejnego wydawnictwa. W 2000 roku z najgłębszych otchłani piekła wypełzł bękart, który nazwany został "Archidoxes of Evil". Początek w postaci intra, na które składa się bardzo ładna melodia grana na gitarze akustycznej, delikatne klawiszowe tło oraz czysty śpiew brzmiący jak inwokacja do piekielnych książąt. Następnie rozpoczyna się właściwy program płyty i pierwsze zaskoczenie. Muzyka Satan's Host jest wolniejsza i zdecydowanie cięższa, instrumenty są strojone niżej, a wokalista przechodzi pomiędzy agresywnymi wrzaskami, growlem aż do Anselmowatych zaśpiewów jak w "Clan of the Hellions". Ten akurat numer w ogóle ma coś z Pantery. Czasem słychać bardziej rockandrollowy drajw jak choćby w "Spheric Destiny". Nawet solo ma taki klasyczny, podbarwiony bluesem klimat. Niestety w tym samym wałku pojawiają się nowocześnie brzmiące zagrywki gitarowe przywodzące na myśl Machine Head czy coś w ten deseń. Zespół stara się czerpać z niemal wszystkich odmian metalu. Mamy tu thrashową agresję, deathowy ciężar i brud, z blacku wzięte są niektóre zagrywki, a także strona liryczna, w której dominuje satanizm, natomiast z heavy metalu mamy melodyjne fragmenty i sola. Nie przekonuje mnie ta płyta jakoś specjalnie. Wystarczy dodać, że utworami, które zrobiły na mnie największe wrażenie były intro i instrumentalny, także akustyczny "Melektaus". Reszta utworów jest całkiem niezła, ale jako całość na dłuższą metę nuży. Ewentualnie jeszcze można wyróżnić "Nightside of Eden". W uszy rzuca się też brak dynamiki, szczególnie w momentach, gdy zespół przyspiesza, spowodowany zapewne nie najlepszą produkcją. Do tego pozbawione mocy, suche bębny też nie sprzyjają odbiorowi tego krążka. W tego rodzaju muzyki musi być pierdolnięcie i moc, a tutaj z tym jest różnie. Nie jest to jakiś tragiczny materiał, a wręcz rzekłbym, że jest całkiem spoko. Jednak, żeby zwrócić na siebie uwagę potrzeba czegoś więcej. Jest po prostu przeciętnie, a z pewnością nie o to chodzi w Satan's Host. Szczerze mówiąc nie mam specjalnej ochoty kolejny raz posłuchać tej płyty. Ten krążek był dla Satan's Host ponownym zetknięciem się ze sceną i słychać, że Patrick był na etapie poszukiwania swojej muzycznej tożsamości. Jest ok, ale sporo jeszcze brakuje do ideału. (3,5) Satan's Host - Burning the Born Again... (A New Philosophy) (2004) Na kolejny album ekipy Patricka "Evil" Elkinsa trzeba było czekać aż cztery lata, bo do 2004 roku. W składzie doszło do zmiany sekcji rytmicznej, a na pokładzie pojawili się grający na perce Pete 3 Wicked oraz obsługujący cztery struny J Phantom. Co prawda dwa lata

RECENZJE

131


wcześniej zespół miał napisany materiał, który nazwali "Legions of the Fire Age", ale z powodu kontuzji garowego odwołali sesję nagraniową. Co się stało z tym materiałem niestety nie wiem. Jednak "Burning the Born Again" wynagrodził długie oczekiwanie z olbrzymią nawiązką. Kurwa, ta muza gniecie jądra i budzi przedwiecznych. To jest stuprocentowy metal oparty na najlepszych motywach wszystkich klasycznych gatunków. Mamy tu death/ blackową brutalność, thrashową agresję i dynamikę, doomowy ciężar i klasyczne melodie. Czyli to samo co na poprzedniczce? Poniekąd tak, ale na "Burning the Born..." wszystko jest lepsze, większe, fajniejsze. "Archidoxes..." przy tym krążku po prostu nie istnieje. Płyta trwa 75 minut, ale nie można się od niej uwolnić. Każdy z tych utworów aż kipi od pomysłów, mnogość genialnych motywów sprawia, że słucha się jej z otwartą papą i obłąkanym wzrokiem. Tym razem większy nacisk położony został na ciężar. Większość utworów zaczyna się od wolnych, walcowatych, doomowych riffów, by z czasem przeradzać się w death/black/thrashowy huragan. Pojawia się też sporo klasycznie i heavy metalowo brzmiących fragmentów, ale stanowią tylko jedną ze składowych. Muszę też wspomnieć o solówkach, które na tym krążku są po prostu rewelacyjne, a w niektórych momentach autentycznie wywołały u mnie ciary na grzbiecie. Jest kilka absolutnych hitów, które rzucają mną po ścianach i odbierają wolną wolę. Na pierwszy rzut idzie "Sinners in Sanctuary" rozpierdalający wszelkie obiekty. Ile się tutaj dzieje! Od ciężkiego walca i doomowego sola na początku przez death metalową jazdę, thrashowe riffy aż do genialnego motywu zaczynającego się w okolicach 4:05. To już jest totalny orgazm, szczególnie, gdy na tle melodyjnego riffu wchodzi solo. Po prostu czysty heavy metal. No i oczywiście doskonały refren i miażdżące gary. Następnym killerem jest "The Unholy Sabbath", który jest chyba najbardziej klasycznym utworem na "Burning...". Zaczyna się od doomowych riffów wyraźnie inspirowanych Black Sabbath, by za chwilę uderzyć riffami w klimacie NWoBHM. W 4:30 wchodzi piękna melodia i słyszymy cudowne, emocjonalne solo, a w pewnym momencie pojawia się nawet czysty wokal. Totalny epic doom. Dalej jest "Satanic Magistrerium", do którego Satan's Host zrobili klip. Kolejny przehit, w którym przeplatają się motywy heavy i black, by w pewnym momencie zmasakrować deathową brutalnością. Mnóstwo wykurwistych riffów, co w przypadku Patricka jest normą oraz atmosfera lekko zalatująca Mercyful Fate. No i może bym jeszcze wyróżnił "Inside the Castle of Euphoric Blasphemy" standardowo z monumentalnym i ciężkim początkiem oraz doskonałym refrenem z chórkami w tle. Ależ robią mi dobrze riffy w tym kawałku. Reszta jest również bardzo dobra i żadna z kompozycji nie odstaje poziomem in minus. Nie ma teraz czasu ani miejsca na opisywanie ich wszystkich tym bardziej, że musiałbym używać samych powtórzeń. Oprócz dziesięciu właściwych utworów, na wznowie-

132

RECENZJE

niu Moribund z 2007 roku jest też dodanych pięć krótkich przerywników, które jeszcze potęgują ten mroczny i diabelski klimat, wyzierający z każdego dźwięku tego albumu. Co ciekawe wieńczący całość "Luciferian Law Evoked" składa się z kilku różnych nakładających się na siebie wokali co wywołuje efekt podobny do tego co zrobił nasz rodzimy Magnus w swoim "Ritual", a przynajmniej takie miałem skojarzenia. W porównaniu z "Archidoxes of Evil" poprawie uległo niemal wszystko. Od samych kompozycji po brzmienie, które tutaj masakruje. Słychać też, że zespół nie zmarnował tych czterech lat i odnalazł swoją drogę oraz tożsamość czego brakowało mi na wcześniejszym materiale. Udało im się połączyć wiele różnych elementów w tak znakomity sposób, że tworzą potężny monument. To jest aż nie do uwierzenia, że ta płyta przeszła bez większego odzewu, a ja sam zapoznałem się z nią dopiero teraz. Mea Culpa. (5,2)

ste. Słuchając niektórych riffów mam wrażenie jakby mi ktoś brzytwą otwierał żyły. Ależ tajfun! Bębny to już istny armagedon i totalna moc. To w żadnym wypadku nie brzmi jak undergroundowy zespół. Tekstowo również bez zmian, więc w dalszym ciągu jest Szatan, piekło, demony, czary, pentagramy no i oczywiście metal. Pewnie dla wielu to będzie kiczowate, ale jebać ich. Do tej muzyki takie tematy pasują perfekcyjnie. Szkoda tylko, że okładka jest lekko z dupy i na pewno nie oddaje mocy bijącej z tego krążka. Podsumowując materiał dobry, a w wielu momentach znakomity jednak odrobinę słabszy od poprzednika. Trochę jakby mniej zróżnicowany i nie zawierający tylu zapamiętywalnych fragmentów, ale spustoszenie sieje totalne. Zdecydowanie nie dla sofciarzy. (4,9)

"Throne of Baphomet", a szczególnie to co dzieje się od 5:15. Co za pierdolony huragan! "Great American Scapegoat 666" był pierwszym materiałem wypuszczonym prze Moribund, z którą to wytwórnią związani są po dzień dzisiejszy. Label ten wydał też reedycję dwóch poprzednich albumów. Zastanawia mnie, czy gdybym posłuchał tego krążka wcześniej niż np. "Satanic Grimoire..." to ocena i moja opinia na jego temat byłaby trochę lepsza? Jest taka szansa, ale i tak w dalszym ciągu byłby to jeden z ich najsłabszych najmniej urodziwych bękartów. Niestety Satan's Host nie udało się tym razem wskoczyć na wyższy poziom i nagrali "tylko" dobrą płytę, a od takich zespołów wymaga się czegoś więcej. (4,2)

Satan's Host - Power.. Purity... Perfection... 999 (2009) Satan's Host - Great American Scapegoat 666 (2008) Satan's Host - Satanic Grimoire: A Greater Black Magick (2006) Przez okres dwóch lat jaki dzielił "Burning the Born Again" od kolejnego krążka, Satan's Host wyraźnie okrzepł i zdefiniował swój nowy styl. Dlatego też wydany w 2006 roku "Satanic Grimoire: A Greater Black Magick" nie wywołał już takiego zaskoczenia. W składzie grupy zaszła tym razem jedna zmiana, obowiązki basisty za J. Phantoma przejął sam Patrick "Evil" Elkins. Muzycznie natomiast zespół poszedł bardziej w kierunku szybkości i brutalności ograniczając do minimum doomowe fragmenty. Gitary są nastrojone wyżej dzięki czemu tną jak żyleta, jest więcej blastów i obłędnie szybkich fragmentów. Ogólnie jest to blackened death metal ze sporą dozą melodii przywołujący mi na myśl takie nazwy jak szwedzki Necrophobic czy holenderski God Dethroned. Podobna melodyjność, dynamika i intensywność. Pełno tutaj fragmentów, przy których zdrowy heteroseksualny mężczyzna po prostu nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Jak można nie napierdalać banią słuchając takich "Necromantic Art", "666... Mega Therion" czy bonusowy "Infernal Calling"? Nie brakuje też oczywiście klimatycznych wstawek budujących diaboliczny klimat. Odniesienia do lat 80-tych to przede wszystkim klasycznie brzmiące solówki oraz utwór "Metal From Hell... 22nd Century". Już sam tytuł pokazuje nam, w którym kierunku należy zwrócić wzrok( albo raczej słuch). Bardzo przebojowy i wypełniony oldschoolowymi patentami kojarzy mi się trochę z Nocturnal Breed albo Desaster, to samo połączenie diabelskiego nakurwu z klasyką. Do tego w refrenie są te same wersy co w podobnie nazwanym wałku tytułowym z debiutu. Wszyscy muzycy prezentują się wybornie, ale tego akurat można się było spodziewać. Super technika, aranżacje, mnóstwo zajebistych pomysłów i bardzo dobre kompozycje to zdecydowanie plusy tego albumu. Jednak muszę się jeszcze pochylić nad produkcją, która jest po prostu miodzio. Brzmienie jest ostre, dynamiczne i zarazem przejrzy-

Podtrzymując swoją regularność Satan's Host przygotowali kolejny materiał na początek 2008 roku. I z góry muszę uprzedzić, że recenzja "Great American Scapegoat 666" nie będzie zbyt długa z tej prostej przyczyny, że nie uświadczymy tutaj praktycznie żadnych zmian. Dalej jest to ten sam black/death metal z odrobiną melodii zagrany w stylu jaki zespół wypracował wcześniej. Jednak po dwóch doskonałych, a co najmniej bardzo dobrych płytach teraz mamy pewną zniżkę formy. Oczywiście wiele innych bandów marzyłoby o takiej zniżce i nagraniu takiego albumu, jednak mając bezpośrednie odniesienie i słuchając "Great American Scapegoat 666" tuż po "Burning the Born Again..." i "Satanic Grimoire..." czuć różnicę w jakości. Przede wszystkim muzyka stała się bardziej jednowymiarowa i w samych utworach dzieje się trochę mniej. Jest mniejsza ilość urozmaiceń, przez co biorąc pod uwagę to, że całość trwa ponad godzinę to w pewnym momencie zacząłem odczuwać coś na kształt znużenia. A to w przypadku załogi Patricka Elkinsa zdarzyło mi się hjedynie podczas konsumpcji "Archidoxes of Evil". Riffy już nie poniewierają i nie zaskakują tak jak wcześniej no i jest mniej zapamiętywalnych momentów. Dosłownie kilka fragmentów wbiło mi się w głowę co w porównaniu z poprzednikami jest słabym wynikiem. Niestety jest też mniejsza ilość klasycznych motywów czy odniesień do twórczości z lat 80-tych, a podejrzewam, że większość czytelników Heavy Metal Pages właśnie tego oczekuje od tego zespołu najbardziej. Oczywiście te wszystkie zarzuty wzięły się stąd, że Satan' s Host swoimi poprzednimi krążkami zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko, a jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Żeby nie było, "American Scapegoat" to nie jest słaba płyta. W dalszym ciągu jest brutalnie, jest zajebista motoryka, a brzmienie jak zwykle klasa. Niektóre fragmenty wręcz wbijają w ziemię. Szczególnie początek "Cursing, Vampyric Evil Eye", gdzie bębny wyrywają trzewia. Jest jeszcze jeden moment na płycie wywołujący u mnie przyspieszony ból i obłąkańcze napieprzanie łbem. Chodzi o ostatni numer

Kilka dni przed Halloween 2009 Moribund wypuściło kolejny album naszych znajomych wielbicieli rogatego. Wiecie oczywiście czego się spodziewać po "Power... Purity... Perfection... 999"? Podejrzewam, że większość z was domyśla się, że tego samego co na wszystkich poprzednich płytach Satan's Host wydanych w 21 wieku. Może to być autosugestia i odczucie, które z perspektywy czasu nie daje mi spokoju, ale chyba na tym krążku dało się już wyczuć, że nadchodzi ten wielki moment powrotu Conklina. Naprawdę słyszę tutaj więcej heavy metalowych patentów i to nie tylko w solach. "Dark Priest (Lord Ahriman)" jest tego najlepszym przykładem. Bardzo klasyczny początek, a potem obok blackowego jadu pojawiają się nawet sławetne patataje. O poziomie muzyki nie ma co się tutaj rozpisywać, bo kiszki chłopcy nagrać nie mogli. Każdy utwór jest naładowany rozrywającymi riffami, zmianami temp czy wolniejszymi fragmentami mającymi tworzyć klimat. Poza dwoma krótkimi, spokojnymi przerywnikami większość utworów jest długa, bo trwa w granicach od 6 do ponad 8 minut. Najkrótsze ponad 5-cio minutowe znajdują się na początku i na końcu. Zresztą oba są konkretne. Otwieracz w postaci "Sithra Ahra (Power 9)" to diabelski manifest utrzymany w większej części w średnich tempach z bardzo chwytliwym refrenem. Podejrzewam, że jest to totalny koncertowy morderca. Natomiast "Xem Deitus 999" miażdży przede wszystkim walcowatymi riffami na początku. Wspomnieć można też o "End All, Be All 2012", który zaczyna się od ostrego napierdalania, by później przejść w bardziej wyważone tempa i za chwilę uderzyć świetnym refrenem z wkręcającą kąśliwą gitarą w tle. "Luciferian Spirit (Perfection 9)" zabija ciężkim, wolnym początkiem, w którym za broń masowego rażenia robi perkusja (stopy!!!). Na koniec zostawiam mojego faworyta w postaci "9 Lords, 9 Keys... Abyss-King". Na wstępie zostajemy uraczeni piękną, spokojną i bardzo klimatyczną melodią, która za moment jest już grana z przesterem jednak dalej w balladowym tempie. Następnie pojawia się cudne solo (to już jest standard w przypadku Elkinsa) po czym zespół przyśpiesza zachowując jednak w dalszym ciągu dużą melodyj-


ność. Ten numer jest zajebiście epicki i jestem niesamowicie ciekaw jak by wypadł z Conklinem na wokalu, bo wydaje się wręcz dla niego stworzony. Jak zwykle forma wszystkich muzyków jest wyborna. Najbardziej można się było obawiać o grę nowego perkusisty, który musiał zastąpić znakomitego Pete'a 3 Wicked. Od razu wszystkich uspokajam, bo Anthony Lopez znany też pod przeokrutnie diabolicznym mianem "Evil Little Hobbit" (ja pierdolę...) dorównuje swojemu poprzednikowi i napędza tę piekielną maszynę aż lecą wióry. Szkoda tylko, że ten materiał ma kilka takich momentów, które po prostu przelatują nie zostawiając nic po sobie. Może to już lekkie zmęczenie formułą, chociaż nie wiem czy moje czy zespołu, bo choć L.C.F. Elixir zdzierał gardło dla szatana z oddaniem i fanatyzmem i pasował świetnie do takiego grania to jednak miał jeden feler. Nie był Conklinem. Oczywiście nie jest to żadna ujma, bo z takim głosem mogą rywalizować tylko wyjątkowo wybitne jednostki. Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że jest to kolejna udana płyta Satan's Host, która mimo tego jest tylko przystawką przed tym co dopiero miało nadejść. (4,5)

będzie narzekał na nadmiar lukru. Czasami potrafi też zaśpiewać agresywnie, wchodząc niemalże w growl, ale i tak jakieś 99% jego zaśpiewów to klasyczny Conklin z wieloma wysokimi i dramatycznymi partiami. Wszystkie utwory są znakomite i prezentują wyrównany poziom, jednak jest jeden, ale za to jaki wyjątek. "Fallen Angel" przerasta tę płytę i według mnie jest najlepszym utworem Satan's Host w ogóle. Wypełniony znakomitymi melodiami, pełen dramaturgii, epickości i swego rodzaju melancholii, za każdym razem powoduje u mnie ciarki na grzbiecie, Coś pięknego! "By the Hands of the Devil" po tych kilku latach od wydania w dalszym ciągu robi kolosalne wrażenie, a wręcz jeszcze zyskuje. Najlepszy materiał od czasu "Metal from Hell" stał się faktem, a zespół stał się mocny jak nigdy wcześniej, Pomimo faktu, że z poprzednim wokalistą w składzie zespół również nagrywał dobre i bardzo dobre płyty, to jednak dopiero w momencie powrotu Harry'ego Conklina Satan's Host wkroczyli z dumą do metalowej ekstraklasy. (5,4)

Satan's Host - Virgin Sails (2013) Satan's Host - By the Hands of the Devil (2011) W 2010 roku stało się to na co czekało wielu fanów wczesnego Satan's Host, do zespołu powrócił Harry Conklin. Już z nim i nowym basistą Marcusem "Margar" Garcią w składzie, weszli jak zwykle do studia Flatline, by ponownie pod okiem Dave'a Otero zarejestrować nowy materiał. "By the Hands of the Devil" ukazał się w maju 2011 roku nakładem Moribund i wywołał duże zamieszanie na scenie. Pewnie niektórzy oczekiwali powrotu do grania z "Metal from Hell", a dostali doskonale wyważone połączenie klasycznego poweru z mrocznym i bardziej blackowym graniem znanym z późniejszych płyt. Brzmi to znakomicie i bardzo unikalnie dzięki czemu Satan's Host stał się zespołem niepodrabialnym i wyjątkowym. Nie ważne czy nazwiecie tę muzykę dark power, blackened power czy w jeszcze jakiś inny sposób, ona jest po prostu świetna. Nawet ciężko jest rzucić jakieś nazwy, które mogłyby być jakimś drogowskazem. Słychać dalekie echa Kinga Diamonda, odrobinkę późniejszego Helstar, a numer "Demontia" skojarzył mi się z Jag Panzer, jednak te wpływy są raczej marginalne. Wydaje mi się, że dołączenie do składu Conklina wymusiło na Patricku Evil drobną zmianę w sposobie komponowania. Oczywiście dalej pojawiają się brutalne blackowe motywy, jednak riffy grane pod partie Conklina mają już bardziej klasyczny wydźwięk. No i oczywiście fantastyczne sola, które komponują się idealnie z całością. Zmianie nie uległa gra perkusisty Anthony'ego Lopeza, który nabija typową dla Satan's Host rytmikę z wieloma zmianami temp i bardzo szybkimi fragmentami. Sam Harry jest w wybornej formie. Jego wokalizy dodały mnóstwo epickości i co zrozumiałe melodii. Jednak te melodie są stricte metalowe i raczej nikt nie

"Virgin Sails" to drugi krążek Satan's Host po powrocie do składu wielkiego Harry'ego "Tyrant" Conklina (Jag Panzer, Titan Force) występującego tutaj pod pseudonimem Leviathan Thisiren. Pomimo braku typowego hiciora jakim na poprzedniku był "Fallen Angel" jako całość prezentuje się lepiej. Doskonałe połączenie black/ deathowej brutalności, klimatu i satanistycznej warstwy lirycznej z heavy metalowymi zagrywkami i fenomenalnym, pełnym dramaturgii głosem Conklina, który swoją drogą nagrał jedne z lepszych wokali w karierze. Wszystkie numery z wyjątkiem instrumentalnych "Akoman" i "Taromati" oraz "Reanimated Anomalies" przekraczają 6 minut. Jednak nie ma mowy o nudzie. W każdym kawałku dzieje się bardzo wiele, od zmian tempa począwszy, a na motywach opartych na różnych stylach (blasty, blackowe melodie, heavy metalowe solówki, growle) skończywszy. Pomimo pewnej eklektyczności ta płyta stanowi monolit i z prawdziwą siłę przedstawia jako całość. Nie każdemu podejdzie od pierwszego przesłuchania, szczególnie tym oczekującym chwytliwych melodii i przebojów. Zamiast tego jest mrocznie, ostro i na wskroś metalowo. Doskonały poziom instrumentalny każdego muzyka został uwypuklony przez selektywne, ale nie pozbawione dynamiki brzmienie. Tak naprawdę to nie ma do czego się tutaj przyczepić. Pomimo tego, że jak już wcześniej wspomniałem płyta najlepiej sprawdza się jako całość to jednak kilka numerów można wyróżnić. Troszkę inny od reszty jest "Dichotomy" mający w sobie ducha lat 70-tych, w którym można usłyszeć nawet zeppelinów, a wokalnie nieśmiertelnego Dio. Natomiast moimi osobistymi faworytami są szybki, powerowy "Infinite Impossibilities" z ciekawą linią melodyczną, w którego refrenie pojawiają się ostrzejsze wokale oraz najlepszy według mnie

wieńczący płytę utwór tytułowy. Jest to niesamowicie majestatyczny i pełen dramaturgii numer, który przetacza się po słuchaczu niczym buldożer. Refren tego kawałka przywodzi mi na myśl "Keepers of the Holy Grail" Grave Diggera. Idealne zakończenie tej fantastycznej płyty. Satan's Host jest ewenementem na obecnej scenie metalowej, ponieważ chyba nikomu obecnie nie udaje się tak znakomicie połączyć metalowej klasyki z jego brutalniejszymi bardziej radykalnymi formami. Nieoczekiwanie "Virgin Sails" stał się jednym z lepszych wydawnictw 2013 roku. Mus dla każdego metalowca. (5,5)

Satan's Host - Pre-dating god part 1&2 (2015) Trzeba przyznać ekipie Satan's Host, że tempo pracy mają doprawdy imponujące. Ledwie rok temu jarałem się ich poprzednim krążkiem "Virgin Sails", a tu już w moje łapy wpadł kolejny i do tego podwójny album. "Pre-dating god 1&2" nagrane zostały oczywiście we Flatline studio z ich wieloletnim producentem Dave'em Otero, więc brzmienie jest perfekcyjne, być może nawet najlepsze w historii zespołu. Jest potężne, krystaliczne i selektywne, a jednocześnie gęste i nie pozbawione jakiegoś takiego undergroundowego sznytu. Muzycy są w wybitnej formie, ale tego akurat można było być pewnym. Po raz kolejny również nasuwa mi się myśl, że Patrick "Evil" Elkins jest chyba najbardziej niedocenianym gitarzystą i kompozytorem na metalowej scenie. To co wyprawia ten typ momentami przechodzi ludzkie pojęcie. Czasem mam wrażenie, że on faktycznie podpisał jakiś pakt z rogatym. Ilość riffów, którą stworzył , może wpędzić w kompleksy nie jednego grajka błędnie przekonanego o własnej wielkości. Ilość motywów przeplatających się ze sobą, zarówno blackowych, power metalowych czy też doomowych wręcz poraża. Podobnie jak solówki, które nie są tylko dodatkiem zagranym na odpierdol. Są one przemyślane i doskonale wpasowane w utwory, a do tego przepełnione masą emocji. Momentami słychać trzy gitary jak choćby w zajebistym, niemal balladowym "After the End", gdzie słyszymy znakomity riff będący tłem dla podwójnego solo. Sekcja rytmiczna jest dokładnie taka jaka powinna być w metalowym zespole. Margar dzierżący bas, w zależności od sytuacji albo podbija dynamikę perkusji, albo dociąża gitarę, albo też gra odrębną melodię. Perkusja w Satan's Host za każdym razem kruszy ściany i tak też jest tym razem. Anthony Lopez gra kurewsko gęsto, agresywnie i z zachowaniem typowej dla siebie rytmiki polegającej na częstych zmianach temp i błyskawicznym przechodzeniu z partii wolnych do bardzo szybkich i odwrotnie. Harry Conklin tutaj pod mianem Leviathan Thisiren dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Mianowicie nagrał chyba najlepsze i najbardziej zróżnicowane wokale w swojej karierze. Tak wiem, że już zdarzało mi się mówić to samo przy jego wcześniejszych płytach, jednak jak przesłuchacie "Pre-dating god" to pewnie przyznacie mi rację. Oczywiście najwięcej korzysta

ze swoich wysokich rejestrów, które wszyscy doskonale znają, jednak potrafi też wyjechać z growlem, zacharczeć złowieszczym, demonicznym głosem, czy też zapiszczeć histerycznie. W wielu momentach pojawia się też kilka ścieżek wokalnych nałożonych na siebie co wywołuje potężny efekt. To co tutaj zrobił to po prostu pierdolony absolut. Muzycznie mamy chyba mniej blackowych zagrywek, a więcej power i doom metalu. Jest więcej wolnych i ciężkich momentów dzięki czemu wytwarza się mroczna i podniosła atmosfera. Oba albumy są też chyba najbardziej epickimi dziełami jakie kiedykolwiek nagrał ten zespół. Ta muzyka osacza słuchacza, chwyta za gardło i nie puszcza dopóki nie wybrzmi ostatni akord, a co najlepsze, to pomimo tego, że obie części trwają łącznie ok 80 minut to w żadnym wypadku nie męczą. Jeszcze ani razu nie zdarzyło mi się słuchać tych płyt osobno, zawsze leci jedna po drugiej, bo traktuję je jako jedną całość. Wszystkie utwory to klasa światowa, jednak mnie ostatnio najbardziej poniewierają trzy z nich. Wspomniany wcześniej niesamowicie rozbudowany "After the End", po części balladowy, później z wieloma zmianami temp i potężnym refrenem. "Embers of Will" z początku dość szybki, później zmieniające się tempa i riffy aż w końcu w czwartej minucie pojawia się genialna gitarowa melodia. Robi się bardzo epicko co uwydatniają jeszcze heroiczne chóry będące tłem pod histeryczny pisk Conklina oraz cudowne emocjonalne solo. Trzecim z nich jest "Descending in the Shadow of Osiris", który po pięknym spokojnym wstępie przeradza się w mroczne heavy metalowe monstrum utrzymane w średnich tempach, w którym pojawiają się też ostre wokale, a potężny refren po prostu zabija. Z ciekawostek należy dodać, że pierwszą część kończy się coverem Grim Reaper "See You in Hell" natomiast druga alternatywną, bardziej klasycznie brzmiącą wersją utworu tytułowego. Obie części są połączone lirycznym konceptem, ale nie będę się teraz zagłębiał w tę kwestię, bo ta recenzja musiałaby wtedy zająć pewnie ze dwie strony. Zainteresowanych odsyłam do wywiadu i do osobistego zapoznania się z tekstami. Satan's Host wypracował swój własny, rozpoznawalny od pierwszych dźwięków styl, ale jednak korzeniami tkwiący w klasyce. Nagrał płytę wybitną i już na samym początku roku postawił konkurencji poprzeczkę baaardzo wysoko. "Pre-dating god 1&2" jest dziełem kompletnym i zawierającym w sobie wszystko czego oczekuję od metalowego zespołu. (5,9) Maciej Osipiak

RECENZJE

133


Saxon - The Saxon Chronicles 2014/2003 UDR

Saxon promuje swoje nowe wydawnictwo "Warriors of the Road - The Saxon Chronicles Part II". Zawiera ono dość świeże występy z festiwali, Wacken 2012, Download 2012 i Graspop 2013. Wytwórnia UDR, aktualnie wspierająca Saxon, bardzo lubi takie, "dodatkowe" materiały wypełniające dyskografie zespołu, tj. różne kompilacje, nagrania z koncertów itd. Dlatego nie zdziwiło mnie, że UDR sięgnęło i odświeżyło wcześniejszą część "The Saxon Chronicles", która pierwotnie wydana była w 2003 roku. Głównym daniem wtedy był także występ na Wacken ale z roku 2001. Przyznam się, że praktycznie od momentu wydania do tej pory, ten materiał nie znalazł się ponownie, w którymś z moich odtwarzaczy. Tym bardziej z przyjemnością przypomniałem sobie ten koncert. Okazało się, że występ Saxon z pierwszej części "The Saxon Chronicles" w ogóle nie stracił na aktualności. Band taki koncert spokojnie może zagrać i dzisiaj. Forma muzyków zupełnie się nie zmieniła, ciągle jest na wysokim poziomie. Repertuar też nie wiele się zmienił. Raptem trzy utwory nie znalazły sie w nowszym secie z części drugiej "The Saxon Chronicles". Muzycy wtedy na Wacken bardzo dobrze czuli się na scenie, no i po prostu grali. Ciągle pozostaje nam cieszyć się samą muzyką i przebojami Saxon. W sumie, co utwór to hit, to również wspomnienia i sentymenty. "Motocycle Man", "Strong Arm Of The Law", "Heavy Metal Thunder", "Denim & Leather", tak można byłoby wymienić cały set tego wydawnictwa. Te piętnaście kawałków, te półtorej godziny, mija niczym jeden moment. Jak wspomniałem muzycy świetnie się bawią, tak samo fani na widowni, jak ci przed ekranem. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Mam przeczucie, że każdy fan Saxon czy klasycznego heavy metalu, jak będzie miał okazje z chęcią obejrzy ten koncert z 2001 roku. Oczywiście to nie wszystkie atrakcje. Na pierwszym dysku po zapisie występu z Wacken 2001 mamy wywiad z Biff'em Byford'em. Drugi dysk, zaś rozpoczynają wygłupy z trasy, co w moim wypadku jest chybionym pomysłem, trochę ratuje tą część krótka rejestracja jakiegoś koncertu z 1995 roku. Później następuje blok z teledyskami: "Suzie Hold On", "Power And The Glory", "Nightmare", "Back On The Streets Again", "Rockin' Again", "Requiem", "Unleash The Beast" i "Killing Ground". Kolejną część stanowią urywki wywiadów i występów w różnych telewizjach. Zamykają ten dysk galerie archiwalnych zdjęć oraz wycinków z prasy. Tak wyglądało wydanie z 2003 roku. Panowie z UDR postanowili jednak uatrakcyjnić jeszcze ten tytuł i dodali trzeci z kolei krążek, tym razem audio, znany wcześniej jako "Rock'n'Roll Gypsies". Jak wiadomo jest to album z nagraniami koncertowymi,

134

RECENZJE

który światło dzienne ujrzał w 1989 roku. Był to okres mniej udany dla Saxon, ale po latach, nagrań z tej płyty słucha się wyśmienicie. Tak, tak, tych też. Znaczna część "Rock'n'Roll Gypsies" to kawałki, po które band aktualnie nie sięga, tym większa jest waga tego krążka. Poza tym brzmienie tych nagrań trąci leciutko "myszką" w porównaniu z tym współczesnym, który znamy dzisiaj. Niemniej jest naprawdę dobre i dodaje tym nagrań dodatkowego uroku. Warto ten okres kariery Saxon również sobie odświeżyć. Niby to gorszy czas dla Saxon ale nadal kawał rasowego heavy metalu. Generalnie pierwszą część "The Saxon Chronicles" również polecam.

nie wykluczam tego - ale tak odbieram ten film teraz i nie sądzę abym z rozmysłem ponownie zasiadł do oglądania "Some Kind Of Monster". Pozycja jedynie dla niepoprawnych fanów, innym szczerze odradzam. Szkoda czasu. Zdecydowanie wolę taki "Quebec Magnetic" choć to nie jakiś tam majstersztyk. \m/\m/

Satan's Host - Assault Of Evil... 666 2010 Moribund

\m/\m/

Woslom - DestrucTVision 2014 Self-Released

Metallica - Some Kind Of Monster 2014/2004 Universal

Ponoć w 2004 roku ten film cieszył się sporym zainteresowaniem. Mnie wtedy umknął uwadze. Teraz mogę powiedzieć, że miałem szczęście. Nowe wydanie "Some Kind Of Monster", na DVD i BluRayu, miało swoja premierę jakiś czas temu i oprócz samego filmu ma masę różnych dodatków, gdzie bonusowy dysk wypełnia ponad dwie godzin scen odrzuconych. W ten sposób komentując koleje obrazu począwszy od premiery w 2004 roku do obecnych czasów. Generalnie "Some Kind Of Monster" to dokument dotyczący realizacji albumu "St.Anger" (2003r.), najgorszego - obok projektu "Lulu" (2011r.) - i najbardziej znienawidzonego przez fanów Metalliki (i nie tylko). Owszem są fani, którzy bronią tego krążka. Są nawet tacy, jak ci, co stworzyli projekt #Stanger2015, z którym nagrali ponownie muzę z "St.Anger" z lepszym brzmieniem od oryginału, aby udowodnić, że nie jest tak źle jak się mówi o tym longlplay’u. Niestety należę do grona, któremu "St.Anger" mocno wlazł za skórę i nie ma przesłanek aby ten stan rzeczy się zmienił. Z tego też powodu moje nastawienie do samego filmu od początku było negatywne. I co gorsza, nic w trakcie jego trwania nie było wstanie zmienić mojej postawy. Z zażenowaniem oglądałem perypetie muzyków, te problemy z nałogami, sesje z psychologiem, spięcia między muzykami czy sam cykl rejestracji muzyki, bardzo mnie irytowały. Krytycy tego filmu mocno podkreślali szczerość przekazu, intymny portret muzyków w bardzo trudnym momencie, gdy nie potrafią dogadać się ze sobą a chcą uniknąć rozpadu. Niczego takiego nie zauważyłem, a wręcz podchodzę nieufnie do takiego przedstawienia "Some Kind Of Monster". Jak dla mnie sprawa zaaranżowana jest od samego początku, członkowie kapeli i inni wiedzą co mają robić, wiedzą do czego dążą. Nie sądzę aby muzycy, którym usuwa się grunt pod nogami, bliscy są rozstania, myślą o tym aby ściągnąć ekipę filmową z dwoma reżyserami, żeby nagrywali ten cały galimatias. Może się mylę -

Za nim mogłem odtworzyć to DVD przed oczami miałem wizję dzikiego setu koncertowego w wykonaniu Brazylijczyków. Niestety pierwsze dźwięki i klatki filmu wyprowadziły mnie z błędu. W sumie dostaliśmy dość dziwną rzecz, a mianowicie zobrazowany cały ostatni album "Evolustruction". Każdy kawałek został przygotowany przez inną ekipę twórców. Niestety mimo, że klipami zajmowały się różni artyści, to nie grzeszyli oni oryginalnością, bowiem większość z nich w swoich filmikach wykorzystali drgające logo zespołu i pojawiające się wyśpiewywane teksty. No ale cóż jak nie dysponuje się dużymi środkami finansowymi to trudno oczekiwać wspaniałych efektów. W najciekawszym tytułowym "Evolustruction" kręconym przez profesjonalna ekipę filmową również wykorzystano proste środki przekazu. Tak czy inaczej bohaterem "DestrucTVision" pozostaje muzyka. A jest to dojrzały thrash ciążący bardziej do amerykańskiego soundu w stylu Testament czy wczesnej Metaliki, jednak ze współczesnym sznytem. Muza brzmi bardzo dynamicznie, ciężko i klarownie. W instrumentarium prym wiodą cięte acz technicznie doskonałe gitary. Solówkami - i to wybornymi - wręcz jesteśmy zasypani. Perkusja jest również masywna lecz pełna warsztatowej precyzji. Narracji dodaje krzykliwy wokal, który mieści się po między Hetfieldem a Chuck'iem Billy (takie luźne skojarzenie). Konstrukcje kompozycji prawie bez zarzutu, pełne niespodzianek, a przede wszystkim melodii. Mimo jasnych walorów muzyki Woslom, dodatkowo zobrazowanych, to jednak wolę słuchać albumu "Evolustruction" ze standardowego krążka CD. Wydaje mi się, że w ten sposób muzyka Brazylijczyków lepiej dociera do słuchacza. Oczywiście DVD rządzi sie swoimi prawami i pełno na nim różnych ekstrasów. W wypadku "DestrucTVision", są to dwa dodatkowe filmiki obrazujące muzę do kawałków "Breathless (Justice's Fall)" i "Hunted By The Past", ale nakręcone w sali prób, wywiad, i rzuty z sesji do teledysku "Evolustruction". Niestety nawet te dodatki nie przekonują mnie o wyższości wizualnej wersji drugiego albumu Woslom nad jego odpowiednikiem w wariancie audio. \m/\m/

Od momentu gdy usłyszałem "Virgin Sails" z Harry Conklin'em jestem zakręcony na Satan's Host. Niestety albumy z początku nowego wieku ciężko mi wchodzą, nie tak jak mojemu koledze po piórze, Maćkowi Osipiakowi. Nie raz katuję się nimi i... dla ulgi znowu sięgam po "Virgin Sails" i "Pre-dating god part1/2". Choć niewątpliwie odnajduje plusy w krążkach "Great American Scapegoat 666", "Power-Purity-Perfection... 999" czy "By the Hands of the Devil", to jednak black metal z dużymi wpływami doom, thrash i heavy w wykonaniu Amerykanów nie przekonuje mnie do końca. "Assault Of Evil... 666" to materiał wizualny akurat z okresu wymienionych albumów. Kapela działa prężnie, wspierana przez Moribund Records, regularnie raczy nas kolejnymi nagraniami. Niestety nie idzie to w parze z popularnością, przynajmniej tak to można odczytać z zarejestrowanego materiału. Band gra koncerty ale głównie klubowe, dla niewielkiej publiczności. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Niestety odbiło się to na głównym materiale z "Assault Of Evil... 666". Jest tu nagrane około czterdziestu minut występu - siedem kawałków - na scenach trochę większych niż zwykle. Materiał zarejestrowany był w 2008r. z dwóch różnych sal. Show jest energetyczne i żywiołowe, pokazuje Satan's Host w bardzo dobrej kondycji. Obraz i dźwięk jest na dobrym poziomie, także fani tego wcielenia kapeli powinni być usatysfakcjonowani. Niestety minusem jest zupełny brak publiczności. Ani kamera nie stara się wychwycić scen wśród słuchaczy, ani mikrofon nie ściąga jej reakcji. Słaby to efekt. Trochę lepiej wygląda to w materiałach bonusowych, ale są to sceny z małych klubów i nie mogą równać się pod względem technicznym z główną treścią "Assault Of Evil... 666". Tak w ogóle mam wrażenie, że ktoś to nagrywał z... telefonu. Są to występy z lat 2004 - 2009 ukazują nam sprawny zespół utrzymujący swój konkretny poziom. Te urywki mają od piętnastu do czterdziestu minut. Uzupełnieniem ich jest ponad godzinna relacja z Assault Of Evil Tour, są tam różne sceny około koncertowe oraz bardzo duże bloki z prób i nagrań w studio. Najważniejszy bonusowy blok to jednak videa do "Metal From Hell", "Burning The Born Again" i "Satanic Magisterium". Finałem zaś dysku są takie pierdoły, zdjęcia, albumy (wyrywek dyskografii) i różne linki związane z zespołem. "Assault Of Evil... 666" jest to jakiś dokument, ja tylko liczę, że dotyczył będzie on czasów minionych, a nowe za sprawą "Virgin Sails", "Pre-dating god part1/2" i kolejnych równie udanych albumów, wywinduje Satan's Host w zupełnie inne miejsce w show biznesie niż w latach 2008 - 2010. \m/\m/




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.